drukowana A5
13.31
Na Saskiej Kępie

Bezpłatny fragment - Na Saskiej Kępie


Objętość:
18 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0742-6

Bardzo byłbym rad poznać nazwisko i mieszkanie tak płochejosoby, która by poważyła się twierdzić, że panna Maria nie jestnajprzyjemniejszą szatynką, jakie istniały kiedykolwiek międzyjej imienniczkami, posiadały szare oczy, 50 tysięcy posaguw listach zastawnych i ubierały się w suknię koloru zgniłegosiana? Powtarzam: rad bym bardzo poznać tak lekkomyślnąosobę, nie dlatego, broń Boże, aby okaleczyć lub nadwyrężyćjakąś część jej ciała, lecz po prostu dlatego, aby ją spytać: czynie sądzi przypadkiem, że wahadłowy chód pani Radczyni(mamy) nie jest dość majestatyczny albo, że szczupły pan Radca(ojciec) nie jest dostatecznie napełniony godnością i powagą, którarozciąga się od najniższego punktu jego obcasów do najwyższegopunktu jego kapelusza, nadaje politurowy blask jego łysinie iomal że nie wytryskuje spoza stojącego i silnie wykrochmalonegokołnierzyka?

Szczęściem dla naszego miasta, w Warszawie podobnychgburów nie ma. Toteż nie dziw, że szanowni Radcostwo i ichponętna jedynaczka, idąc wzdłuż nadwiślańskiego wału kustacji czółen, przewożących na Saską Kępę, spotykają w drodzesame tylko fizjognomie, wyrażające głęboki podziw lub szczerąsympatię dla tak dobranej rodziny. Nie dziw też, że dobranejtej rodzinie towarzyszy pan Karol, brylant młodzieży,najwykwintniejszy z Karolów, jacy kiedykolwiek nosili ciemnemarynarki, jasne spodnie, bogate fryzury i wzmacniali naturalnewdzięki obfitymi dozami fiksatuaru i wonnych olejków. Nie dziw wreszcie, że świetne to grono doskonałych osób znakomicieubawić się może na Saskiej Kępie, choć niestety! Akompaniujeim blady i uczony a daleki kuzyn panny Marii, pan Adolf, któryz jednakowym chłodem traktuje majestatyczność pani Radczyni,jak stojące kołnierzyki pana Radcy, jak pędzelkowate wąsikipana Karola, a w końcu: wdzięki i posag uroczej panny Marii.

Wykwintny Karol zbyt jest pewny swego stanowiska, abymiał lękać się bladego i obojętnego Adolfa, niemniej jednakirytuje go ten pedant. Radca i Radczyni okazują za dużouprzejmości zimnemu kuzynowi, a panna Maria bardzo częstorumieni się pod jego wzrokiem, chociaż... i cóż to znaczy!... Nic, a przynajmniej prawie nic. Ludzie mówią wprawdzie,że pan Adolf skończył uniwersytet, że posiada dużo nauki, taktui zdrowego rozsądku, lecz mówią i to, że pana Adolfa więcejzajmują obrazy á vol d'oiseau, niż piękność panny Marii i jegowłasna powierzchowność — tymczasem on, pan Karol... Onprzecież jest urzędnikiem i bierze 400 rubli pensji, on makompletną i świetną a zawsze modną garderobę, umie graćtrzy sztuczki na fortepianie, tańczy jak anioł, a nade wszystkoposiada bardzo ładne mebelki i platerowaną cukiernicę.

Co za porównanie!... Toteż pan Karol nie wątpi o ostatecznejporażce swego przeciwnika wobec panny, jak nie wątpi i o tym,że gdyby sam Apollo chciał w końcu XIX wieku przedzierzgnąćsię w postać ludzką, wówczas niewątpliwie pożyczyłby od niego,to jest od pana Karola, nie tylko fryzury i wąsików, lecz nawetlakierowanych kamaszy z guzikami i okrągłego kapelusza zwentylatorem.

Mimo to przystojnego Karola dręczy blady Adolf, dręczygo tym więcej, że panna Maria jest dziś w złym sosie,prawdopodobnie z powodu obecności chłodnego kuzyna. Toteż pan Karol jak najusilniej i, we własnym przekonaniu, jaknajszczęśliwiej stara się neutralizować ten zgubny wpływ, wijesię jak pijawka między towarzyszami i przedmiot swoich marzeńbawi najwykwintniejszą i najdowcipniejszą rozmową.

— Oto już zbliżamy się do kresu naszej wędrówki — donosiuprzejmy Karol. — Za chwilę wyminiemy Solny Magazyn, młynparowy i staniemy przy czółnach... Jak Wisła opadła!... Czy nie lęka się pani, abyśmy nie musieli przechodzić jej suchąnogą?

— Nie lękam się — uspokoiła go panna Maria.

— Uważam, że bardzo wiele osób idzie w tamtą stronę;będziemy mieli zatem dość liczne, lubo niekoniecznie przyjemnetowarzystwo... Policja powinna by zabronić kąpieli przy brzegu,po którym tyle dam przechodzi... Otóż i stacja... Coza tłum!... jakie mnóstwo czółen i żagli!... Cha! Cha!...Cha! Słyszę harmonijkę... Czy nie obawia się pani, abyśmy niedostali miejsca...

— Nie obawiam się — upewnia znowu wytrwałego mówcę panna.

W tej chwili grono nowych przyjaciół naszych dotarło dostacji, położonej u stóp parowego młyna. Stacja jest to dośćbrudny i błotnisty brzeg, zawalony stosami belek, gromadąpustych beczek, ogromną kupą drobnego żwiru i ciąglezmieniającym się tłumem amatorów na Saską Kępę, którzyprzybywali z miasta, gapili się, wsiadali na czółna, ciesząc sięprzy tym wszystkim niewymownie i gadając niemiłosiernie.

Przez ten czas grzeczny pan Karol odczytuje pannie wypisanena żaglach statków tytuły i stara się jak najpopularniej objaśnićróżnice między Jowiszem a Izabellą i Pod Kogutem, tudzieżmiędzy Zygmontem, Szybkobiegiem, a Salomońską Extrum.

— Proszę pana!... Proszę państwa!... — wołali przewoźnicy —zara odjeżdżam!... Do kompanii!... Zara odpływam!... Jużmam kilka osób!... Graj, Władziu!...

— I granie nie pomoże!... — odparł siedzący w jednymz czółen Władzio, o którym trudno było powiedzieć, czywięcej w tej chwili pracuje nad wydobyciem dźwięków z potężnejharmonijki, czy też nad utrzymaniem w równowadze swej własnejpostaci, którą z dziwnym uporem ciągnęła do siebie woda.

Lecz mimo piękną, choć nie dosyć wyraźną grę wielkiejharmonijki, mimo wymowne nawoływania przewoźników, mimoniecierpliwości reszty towarzystwa, systematyczny Radca nieśpieszył się z powierzeniem kruchemu statkowi swoich i swejrodziny losów. Natomiast, jako człowiek lubiący i umiejącybadać, dostrzegł on, że pewien mały chłopiec w barchanowychmajtkach i przyszytym do nich takimże spencerku, co czasjakiś uderza o puste beczki butami, trzymanymi w ręku.Dostrzegł również, że z rozmaitych otworów młyna parowegowydobywają się w dość regularnych odstępach czasu sycząceprądy pary, i że z ogromnej kupy żwiru także dość regularniestacza się na dół jakiś pełnoletni mężczyzna, usiłującyw niewiadomych celach dostać się tą drogą na górę.

— Proszę państwa na Zygmonta, bo zara odpływam!— przerwał dumania Radcy kapitan tak nazwanego statku.

— Panie Radco, już czas!... Mężu... Ojczulku,siadajmy!... — uzupełnili razem blady Adolf, tudzież małżonkai jedynaczka czcigodnego myśliciela.

Na te hasła pan Radca poprawił stojący kołnierzyk, podniósłostro zakończoną brodę ku niebu i postawił nogę na krawędzi Zygmonta.

— Na Izabelę, wielmożny panie!... Do kompanii!... — wezwał Radcę inny kapitan, i otóż Radca postawił nogę nakrawędzi Izabeli.

— Diabła warta, panie, ta skorupa, Paryska Gondola, tomigdał!... — odezwał się trzeci kapitan, a Radca, uznajączapewne słuszność tej uwagi, wsiadł do Szybkobiega. Damy idwaj satelici młodszej z nich nie omieszkali naśladować tegoprzykładu.

Dokonawszy tak prostej, a jednak płodnej w następstwaczynności, pan Radca rozejrzał się po łódce i dostrzegł za sobądamę tak grubą jak rzeźnik, z mężem tak chudym jak pasternak,przy sobie jakiegoś telegrafistę z bardzo cienką szpadą i jeszczecieńszym głosem, a przed sobą młodzieńca w kolorowej chustcena szyi i nicianych rękawiczkach, poważnie siedzącego obokpewnej starej damy z pieskiem, zwanym Pikol, który zadowolenieswoje z tak przyjemnego sąsiedztwa ogłaszał szczekaniem,przypominającym ostatnie chwile suchotników.

— Spychaj! — krzyknął kapitan Szybkobiega na obdartegochłopca, stojącego w drugim końcu łodzi, po czym obaj, oparłszynogi na brzegach statku, a lewe ramiona na długich drągach,wyciągnęli się jak charty, ale bez dalszych następstw.

— Nie rusza się! — zauważył niedaleko siedzący pan Karol, a Radca bardzo uroczyście poprawił swój kołnierzyk.

Zapewne na widok tej tak stanowczej manifestacji kapitanzdjął zakurzone buty i wszedł po kolana w rzekę. Szczupły Radca zauważył przy tej sposobności, że nogi kapitana wyglądajątak, jak gdyby w okolicach Warszawy nie istniała ani kropelkawody, choć znowu całe zachowanie mężnego żeglarza było takie,jak gdyby korytem Wisły płynął najczystszy spirytus i gwałtemwlewał się w gardła właścicieli mniejszych i większych żaglowców.

Po kilkuminutowych nadwodnych i podwodnych usiłowaniachwioślarzy, para z młyna buchnęła silniej, niż zwykle, barchanowychłopiec uderzył w beczkę butami głośniej, niż kiedykolwiek,pełnoletni mężczyzna z kupy żwiru stoczył się na dół szybciej,niż poprzednio, damy krzyknęły, ładny Pikol zawył, a Szybkobiegwypłynął ku środkowi Wisły, skąd, po kilku bardzo umiejętnychobrotach w kółko, kilkunastu prysznicach, spowodowanychuderzeniem wioseł o wodę, podróżni nasi dojechali do Saskiej Kępy bez żadnego szczególnego przypadku.

Wykwintny Karol, który w czasie żeglugi był jednym z tych, conajciszej siedzieli i najostrożniej (zapewne przez troskliwość odamy) badali głębokość wody, otóż uprzejmy Karol prawienajpierwszy dotknął nogą lądu i z niesłychaną elegancją podałrękę wysiadającej pannie Marii. Nieszczęściem jednak, dziewica,niewątpliwie zatopiona w kontemplowaniu przymiotów pana Karola, nie dostrzegła jego ruchu i wyskoczyła z łodzi, opartabardzo poufale na ramieniu zimnego Adolfa. Tym sposobemprzystojny i pełen dobrego tonu nasz bohater musiał poprzestaćna połączonym z niejakimi trudnościami wysadzeniu Radczynii podziwianiu bardzo kształtnej nóżki uroczej Mani, który towidok dziwnie mocno rozdmuchał w nim dawno już tlejącematrymonialne projekta. Szczęśliwy Karol ani na chwilę niewątpił, że ekspozycja nóżki była wyłącznie przeznaczona dlaniego, i że najwłaściwiej postąpi, oświadczając się pannie Mariialbo zaraz na huśtawce, albo między podaniem raków i pieczonychkaczek z mizerią.

Ale cóż to?... Piękna Maria nie puszcza ręki bladegokuzyna... Zwiesza się na niej... Ba! Coś nawet szepce do uchajej właścicielowi? Jest to już zbyt wyraźne kokietowanie pana Karola, który z tych oznak sprawiedliwie wnosi, że bądź cobądź nie należy dłużej trapić biednej dziewczyny, lecznieodwołanie dziś jeszcze oświadczyć się jej...

Tymczasem para kuzynów rozmawiała z sobą w sposóbnastępujący:

Ona: Czy koniecznie musisz iść do tego nieznośnegoprzyjaciela?

On: Wiesz przecie, moja droga, że jest chory i nie widziałemsię z nim już od kilku tygodni...

Ona: Szkaradny jesteś, mój Adolfie!... Wracajżeprzynajmniej prędko, bo umrę z nudów...

On: Spodziewam się, że pan Karol nie pozwoli na to?...

Ona: Acha! Prawda... że mamy tu i pana Karola...

Po ostatnich słowach blady kuzyn żegna towarzystwo,z którego panna Maria przesyła mu najpiękniejsze spojrzenie,pani Radczyni ukłony dla chorego przyjaciela, a pan Radcaupomnienie, aby najpóźniej za godzinę przyszedł „pod Dąb”razem ze swoim przyjacielem.

Gdyby godziło się stosować wyrażenia nieprzyzwoite do ludzieleganckich, to powiedzielibyśmy, że przystojny Karol głupiałcoraz bardziej, widząc i słysząc to wszystko. Przebóg! Skądżeznowu pochodzi poufałość panny i ta pewność kuzynka, któryuroczą i posażną dziewicę obojętnie wystawia na zalotynajpiękniejszego młodzieńca w Warszawie? Zdumiony Karolprzegląda się w swoich lakierowanych kamaszach, lecz poznawszy,że mu nic z wdzięków nie ubyło, staje obok panny i razemz nią, naturalnie pod bacznym dozorem troskliwych rodziców,puszcza się ku najsławniejszej restauracji na Saskiej Kępie.

Uwolniwszy się od powagi Radcy, majestatu Radczyni ielegancji ładnego Karola, począł pan Adolf rozmyślać nadsposobami wynalezienia przyjaciela, który od kilku tygodni bawił tu na letnim mieszkaniu. Dzięki wywieszonej przydrodze z woli wysokich władz gminnych tablicy, na którejstało: „Wieś Saska Kempa, gmina Wawer, domów 28, ludności164 itd.” p. Adolf nie mógł żadną miarą wątpić o tym, że znajdujesię na Saskiej Kępie, jak również i o tym, że w całym obszarzewiedzy miejscowych władz administracyjnych niewiele więcejznajdzie dla siebie objaśnień. Gdzie tu więc szukać?... Jeżelipójdzie w stronę Pragi, znajdzie łąkę, na niej trochę krów, staregoi kulawego pastucha, kilku pijaków i sznur amatorów, ciągnącychpiechotą, wózkami i dorożkami ku miejscu wspólnej zabawy.Jeżeli drogą równoległą od Wisły będzie szedł w górę rzeki,zobaczy po prawej ręce gęsty i ciemny gaj drobnych wierzbek iogromnych topoli nadwiślańskich, wyrastających z piasku,a zaś po lewej chruściane płoty, ogrody warzywne i owocowe,budowle kryte słomą lub gontami, stogi na słupach, huśtawki,karuzele i altanki. Czekać na miejscu także się nie opłaci;tu bowiem zamiast chorego przyjaciela spotka gromadę bardzozdrowych i krzykliwych gości, nieustannie wysiadających z czółen,błąkających się między wysokimi drzewami, lub niknącychwe wnętrzu wiejskich domków. Cóż miał zatem robić?Naturalnie nic innego, tylko, naśladując zwykłych śmiertelników,razem z nimi wstępować do willi dla zasięgnięcia języka.

Oto stacja pierwsza. Chałupa, w dni świąteczne zmieniającasię w salon, a zbudowana dla ochronienia od częstych powodzi napagórku. Około bramy dwóch bardzo zemocjonowanychprzyjaciół trzyma w objęciach trzeciego, na którego obliczumaluje się wielkie zniechęcenie do świata i znikomych rozkoszy.Na desce, przyczepionej do czterech sznurów, przywiązanychdo belki, opartej na dwu słupach, kołyszą się dwaj młodzieńcyz tak dziką energią, jakby mieli zamiar w jednej chwili pozbyćsię wspomnień o ciepłym piwie, które już wypili, a zarazemprzygotować miejsce na dozy, które jeszcze chcą wypić.Z wnętrza willi dolatuje brzęk szkła, fortepianu i chaotycznytupot danserów. Na zapytanie o chorego przyjaciela p. Adolfodbiera odpowiedź, że w tym miejscu piwo jest lepsze oddrozdowskiego i że ostatni wylew naraził gospodarza na bardzodotkliwe straty.

Stacja druga. Na huśtawce dwie damy kołyszą się bardzowstydliwie i gorzko narzekają na wiatr, który zawsze i wszędziemyśli tylko o zakłopotaniu płci pięknej. Na karuzeli kręcisię kilkoro dzieci i mężczyzna w pewnym wieku, który usiłujełapać floretem kółka, lecz za pierwszym rzutem trafia w kapeluszjakiegoś eleganta, za drugim godzi w oko swej własnej żony,a za trzecim jest ściągnięty z konia i obsypany wymówkami,między którymi laski i pięści dość ważną odgrywają rolę.W sali gra fortepian i skrzypce, które stara się zagłuszyć pracującaw sąsiedniej altanie liczna orkiestra kozacka. Taktowny pan Adolf szybko ustępuje z miejsca, w którym obecnie międzykilku przyjaciółmi wszczęło się małe nieporozumienie,spowodowane niewłaściwym użyciem kufla.

Stacja trzecia. Słychać przyjemny głos fletu, wspomaganegoprzez trąbę, śpiewającą tylko dwoma basowymi tonami. Oknasali zapełnione są gośćmi, którzy nie bez uczucia lekkiej zazdrościpodziwiają zręczność pląsających tancerzy. Chłodny p. Adolf,umieściwszy się obok innych, spostrzega naprzód dwóch mężczyzn,walcujących tak, jakby nogami ubijali kapustę; dalej jakąśparę, której piękniejsza połowa zdaje się opierać brodę na czolepołowy silniejszej; potem znowu parę tańcującą bez żadnychoznak szczególnych; potem dwie damy, usiłujące okazać,że lekceważą sobie wszystkich tancerzy męskich, a wreszciejakąś miłą panienkę, zwieszoną na szyi pewnego młodzieńca,w którym pan Adolf poznaje bardzo dobrą znajomość.Młodzieniec, dostrzegłszy taktownego Adolfa, mocno rumienisię, zapewne ze zmęczenia, puszcza na środku nierównejpodłogi swoją ponętną tancerkę, wybiega do przyjaciela, witago najserdeczniej, upewnia go za pomocą bardzo silnychargumentów o cnocie miłej panienki, a wreszcie donosi, żewspólny ich przyjaciel chory mieszka na końcu Saskiej Kępy,w domku, otoczonym wysokimi drzewami, gęstymi zaroślamii bardzo piękną łączką. Opowiedziawszy to wszystko, wracado sali po miłą i cnotliwą panienkę i uroczyście wyrzekającsię tańców w kółku plebejuszowskim, prowadzi ją do innej willi, abytam dokończyć niespodzianie przerwanego walca, a zacząć polkęalbo oberka, o ile figurują w repertuarze miejscowych muzyków.

Spory kawałek czasu upłynął, nim p. Adolf, wyminąwszywiele ogrodów, gaików, pól i łączek, na których: „pod wszelkąodpowiedzialnością lub karą policyjną zabrania się chodzić lubwydeptywać trawę”, znalazł wreszcie rezydencję choregoprzyjaciela, a przed nią małego kota z sierścią bardzo dokładnieoskubaną przez psy, kilka prosiąt również oskubanych i starąkobietę, stojącą z rękoma założonymi na brzuchu. Nastąpiławymiana pytań i objaśnień:

— Czy tu mieszka pan X?...

— Może i tu, abo co? — zagadnęła kobieta.

— Chciałbym się z nim zobaczyć.

— Tera nie można, bo pan wyszed do lasu.

— A możebyście go poszukali?

— Kto go ta bandzie sukoł!

— A czy prędko wróci?...

— I tego nie wiadomo. Moze prandko, a może nie prandko,kto go ta wi!...

Po długich certacjach, w ciągu których dobra kobiecina wyraziłaobawę, aby domu przy święcie nie okradziono, znalazł się wreszcieposłaniec po chorego przyjaciela, a p. Adolf, zaleciwszy, abygo w stosownym czasie wezwano, odsunął się dla chwilowegoodpoczynku, o kilkadziesiąt kroków od domu między zarośla. Jakoż prędko wynalazł odpowiedni pagórek, zdjął niecoprzyciasne kamasze i zwróciwszy twarz ku niebu, wpadłw głębokie zamyślenie, połączone z głośnym chrapaniem.

Jeżeli istnieje raj ziemski, to jest nim niezawodnie kolonia „pod Dębem”. Cudna ta miejscowość, obok win „wewszystkich gatunkach”, limonady, biszofu, piwa kulmbaskiego,kilku altanek, mnóstwa stolików i ławeczek, lokaja we fraku,dwu huśtawek i jednej karuzeli, posiada jeszcze strzelnicęz dwiema tarczami i wiatrówką, tudzież kanał z czółnem, w którymdoskonale można by jeździć, gdyby nie brakło wody. Wykwintny Karol bawi tam już z półtorej godziny, wespół z szanownym Radcą i jego damami i stara się rozproszyć ich niepojętą melancholię swoim niezrównanym dowcipem, swoją zręcznościąw używaniu huśtawki, a wreszcie całą swoją osobą ze wszystkiminieocenionymi jej przymiotami.

Przy tym piękny Karol nie zasypia gruszek w popiele i już poraz trzeci stara się upewnić pannę Marię o swojej czułej sympatii.W tej chwili na przykład widząc, że kuzynka gospodyni krajeogórki, mówi:

— Czy pani lubi mizerię, panno Mario?

— Tak sobie!...

— O, bo ja lubię, a szczególnie pokrajaną pięknymi rączkami...

Jakże zazdroszczę tym, którzy mają ukochaną żonę przy boku...

— Ach, mamo! Dlaczego ten nudny Adolf nie przychodzi?— przerywa urocza Mania.

Pan Karol triumfuje, rozumie bowiem aż nadto dobrze, coznaczy ten dziewiczy wybieg.

— A możebyśmy się na karuzeli pokręcili trochę? — pytapoważny Radca.

Damy wahają się, lecz gdy elegancki Karol dowodzi im, żedla serc sympatyzujących ze sobą nie ma większej przyjemności,niż razem kręcić się w kółko, ulegają i całe towarzystwo zajmujemiejsca na rozkosznej machinie.

Niewiele już brakowało do zupełnego kompletu osób, ostatniąwięc ławkę wolną zajęła pani Radczyni z córką, za nimi nakasztanowatym koniu umieścił się Radca z powagą ministraskarbu, a przed nimi bułanego konia opanował p. Karol. Żejednak nie zdawało mu się dość przyzwoite siedzieć tyłem dodam, usiadł więc do nich obliczem, a tyłem do końskiej głowy.

— Niech pan tak nie siada — ostrzegł go maszynista odkaruzeli — bo można zlecić!...

— Panie Karolu! — powtórzyła przestrogę ponętna Mania— niech pan dobrze usiądzie...

— Ruszaj! — zakomenderował mężny Karol. — O pani!— dodał — mógłbym na jedną chwilę wyrzec się...

Nim dokończył, machina weszła w ruch, i w tej samej chwiliładne wąsiki p. Karola zetknęły się z ogonem bułanego konia,nogi młodzieńca zakreśliły w powietrzu wdzięczną linię krzywą,a cała postać naszego bohatera znalazła się na ziemi z obliczemzwróconym ku najwyższemu punktowi sklepienia niebieskiego.

W tej pozycji pan Karol dostrzegł szybko przelatujące nadnim buciki panny Marii, potem obcasy pana Radcy, dalejtrzewiki dwu panienek, później kamasze jakiegoś obywatela,a następnie kilka rozmaitych sztuk wszelkiego innego obuwia.

Na krzyk dam zatrzymano karuzelę, a zręczny pan Karol,powstając jak gdyby nigdy nic nie zaszło, uchwycił w pośpiechuza nogę jakąś pensjonarkę, zawadził głową o jednego z czterechkoni i odszukawszy swój wentylacyjny kapelusz, rozkazał sięwytrzepać parobkowi. W kilka minut po tym drobnymwypadku, który dziwnie przyczynił się do podniesienia poziomuogólnej wesołości, znajomi nasi siedzieli w przezroczystej altanie.Radca obstalował kaczki, a elegancki Karol od kwestii kaczekbardzo szczęśliwie przeszedł do kwestii dwu serc sympatyzującychz sobą.

— Mój Boże! — przerwała mu panna Maria — już prawiesłońce zachodzi, a Adolfa jeszcze nie ma... Przecież bez niegonie będziemy jedli podwieczorku?...

— A to dlaczego? — odparł bardzo stanowczo Radca,widocznie czujący pewną słabość do kaczek. — Jeżeli lepiej bawisię z przyjacielem, niż z nami, no... To niechże się bawi!...

Domyślny Karol zrozumiał, co to znaczy i z lekka zatarłłokieć lewej ręki, noszącej prawdopodobnie ślady konnej jazdy.

— Panie Karolu! — zaczęła znowu Mania z lubym uśmiechem. — Czy nie zrobiłby pan nam małej grzeczności?...

— Jestem do usług pani...

— Czy... nie byłby pan łaskaw poszukać Adolfa?...— dodała z jeszcze ponętniejszym uśmiechem dziewica. — Byłabym panu bardzo obowiązana....

— Maniu... — wtrącił surowo Radca.

— Zapewne, że to niegrzecznie — uzupełniła Radczyni— gdyby jednak pan był łaskaw...

Dziwne uczucie, podobne do wbicia podwójnej szpilki, przeszyłoserce Karola. Skąd ta troskliwość o bladego i obojętnego kuzyna,a wreszcie, gdzie on ma go szukać?... Nie było jednak rady,pełen więc dobrego tonu nasz przyjaciel wstał z wdziękiem irozpoczął poszukiwania przedwstępne.

Los mu pomógł, zaraz bowiem w bufecie spotkał pewnegoznajomego Adolfa, który w towarzystwie miłej panienki,tytułowanej kuzynką, przyszedł zobaczyć, jak też tańczą „pod Dębem”. Znajomy ten doniósł, że przy innej willi (gdzie takżeprzypatrywał się tańczącym), spotkał Adolfa, szukającegomieszkania chorego przyjaciela, którego bardzo dokładny adresdał i panu Karolowi.

Zdobywszy adres, piękny Karol zasięgnął od jakiegoś tubylcawiadomości o kierunku drogi, przy czym nie omieszkał zadaćmu kilka innych pytań:

— Czy... uważasz, mój przyjacielu, czy w tych stronach nietrafiają się jakie dzikie zwierzęta?...

— Jakoś nie słychać, choć kto ich tam wi!... — odpowiedziałtubylec.

— Hum!... A czy... to jest... czy nie błąkają się tu jakiewłóczęgi, ludzie podejrzani?

— Gdzie ta ich brakuje!... — odparł badany.

Nie umiemy powiedzieć, o ile oświadczenie to zachęciło pana Karola do poszukiwań, pewne przecież jest, że bohater naszpo krótkim namyśle dodał:

— A czy nie mógłbyś, mój przyjacielu, pójść ze mną w tamtąstronę... Tak dla pokazania drogi?...

— Jo tam ni mam casu!... — ofuknął tubylec i poszedł dalej.

Nic już nie pozostawało panu Karolowi, tylko także wyruszyćw swoją stronę, co uczynił, pogwizdując jakąś wesołą aryjkę.Ledwie jednak wysokie drzewa zakryły przed nim restaurację,,pod Dębem,” kiedy nagle przystanął, ostrożnie obejrzał siędokoła i... wydobył z kieszeni długi składany nóż, któryniezwłocznie otworzył.

Zadrżałby ten, kto by mógł zobaczyć uśmiechniętą zwykletwarz Karola, wówczas gdy ściskał błyszczącą stal w białej idelikatnej ręce...

Biedna Maria!...

Słońce zachodzi, oblewając ziemię i kłębiące się chmuraminiebo światłem koloru rozpalonej miedzi. Między zwieszonymiliśćmi drzew, wśród ciszy poprzedzającej burzę, rozlega siętrwożliwy pisk ptaków, cichy brzęk komarów i dalekie odgłosywesołej zabawy.

Na zielonym wzgórzu, otoczonym gęstymi krzakami i potężnymitopolami, zwrócony bladą twarzą ku niebu, śpi głęboko jakiśmłodzieniec, należący, ile z ubrania sądzić można, do dostatniejklasy społeczeństwa. Obok niego, bliżej głowy, leży kapelusz,bliżej zaś nóg kamasze, które zdjął z powodu gorąca.

Biedna Maria!...

Nagle na tej samej drobnej, szmaragdowej łączce ukazałsię jakiś cień w jasnych spodniach, ciemnej marynarce,okrągłym kapeluszu z wentylatorem, z błyszczącym nożem wręce....

Zobaczywszy śpiącego, cień zadrżał, na chwilę stanął, zbliżyłsię, pochylił nad śpiącym, wykonał kilka ruchów i znikłw zaroślach...

O biedna, biedna Maria!...

Niebo zaczęło się coraz więcej zachmurzać, a goście corazliczniej opuszczać restaurację „pod Dębem”, gdy systematyczny Radca, ogryzłszy ostatnią kostkę zgładzonej dla niego kaczki,zakomenderował odwrót do miasta.

— Ależ ojczulku! — prosiła prawie ze łzami Mania — jakżemożemy odjechać bez Adolfa?... Przy tym i pan Karol jeszczenie wrócił...

— A, to trudno!... Ja temu nie winienem, żeś się uparłaz wysłaniem Karola — odpowiedział Radca. — Zresztą nic imsię nie stanie, nie są dziećmi... No, w drogę, moje panny, bonas burza zaskoczy!...

W tej chwili między drzewami ukazał się pan Karol, któregotwarz prawdopodobnie skutkiem zapadającego mroku wyglądaładziwnie ponuro.

— Cóż Adolf?... Czy nie znalazł pan Adolfa?... — zapytałaniespokojnie panienka.

Zdawało się, że wykwintny młodzieniec zrozumiał w tej chwilizgrozę straszliwego pytania: „Kainie, gdzieś podział brata?”

— Och!... — przerwał niecierpliwy Radca — pewno nawetmieszkania nie znalazł... No, chodźmy!...

— Tak... zabłądziłem... Nie znalazłem!... — odpowiedziałpan Karol, jakby dławiąc się wyrazami.

W tej chwili zahuczał daleki grzmot, elegant drgnął, a całetowarzystwo ruszyło ku Wiśle.

— Co się panu stało, panie Karolu? — spytała nagle pani Radczyni — pan masz mankiet zakrwawiony?...

— No, no... Chodźmy, chodźmy!... — zrzędził Radca.— Kto spadł w takim pędzie z karuzeli, ten mógł sobie całą nawetkoszulę zakrwawić...

Nikt nie wątpił o słuszności tego objawienia, bo z jakiej racjimiał wątpić? Lecz rumiana twarz p. Karola staje się teraztrupio blada... Czy może pan Karol jest zbyt wrażliwy nabłyskawice i grzmoty, coraz częściej po sobie następujące? Amoże myśli, że i teraz jeszcze na pewnym szmaragdowym pagórkuleży jakiś człowiek z bladą twarzą i zaciśniętymi pięściami?...

Wśród gwałtu tłoczących się gości, znajomi nasi zdobyli łódkęi opuścili Saską Kępę. Ujechawszy kilkanaście kroków,widzieli oni u brzegu inne czółno, którego weseli pasażerowiedysputowali z sobą bardzo krzykliwie i tytułowali się bardzopoufale. Oho!... Nie koniec na tym, widać bowiem spadającyw wodę kapelusz, za którym skacze naprzód jeden mężczyzna,za nim drugi, a kiedy pierwszy usiłuje wejść na statek, wśródklątw i śmiechów przybywa im do towarzystwa jakaś dama...

Teraz słychać nawet oklaski; jeden... drugi, i otóż rozpoczynasię rzęsiste brawo, w którym biorą udział ręce kilku osób ifizjognomie kilku innych...

Ale płynący znajomi nasi, prawie że nie zważają na tę rozrywkębliźnich, pozostałych na brzegu, bo błyskawice świecą i grzmotyhuczą ze wszech stron. To też pełen godności Radca imajestatyczna Radczyni modlą się gorliwie, biedna Mania ledwiehamuje łzy, a wykwintny Karol?...

Wykwintny Karol, siedząc na brzegu łodzi i drżąc na całymciele, ostrożnie wydobywa z kieszeni duży składany nóż i...puszcza go w wodę!...

— Panie! — woła ktoś siedzący z tyłu — panu coś wypadło...Czy nie klucz?...

— To nóż — objaśnia ktoś drugi.

— Dobrze zrobił — chwali trzeci — znać wie, że w czasieburzy źle chodzić z żelastwem....

Podróżni zaczynają się śmiać, uśmiechają się nawet Radca i Radczyni, uśmiecha się i smutna Mania, a pan Karol wyglądatak, jakby chciał za swoim nożem pójść w wodę.

Nareszcie wylądowali; czas już był wielki, bo połowa niebasczerniała jak węgiel i dmuchnął wicher gwałtowny. Szczęściem,spotkano dorożkę, która za stosowną zapłatą podjęła się odstawićznajomych naszych do domu.

Dobrą już godzinę syczał w mieszkaniu Radcostwa samowar,nim z burzą spadli państwo mogli z usług jego skorzystać. Razemz wejściem ich w bramę, lunął deszcz i zahuczały pioruny, uprzejmywięc gospodarz musiał zaprosić wielbiciela swej jedynaczki nawieczór.

Lecz obecność eleganckiego Karola nie ożywiła bynajmniejtowarzystwa. Radczyni mruczała pacierz, Radca opatrywałokna, Mania wzdychała, a wykwintny ich gość pił herbatę, jeżeliszczękanie zębami o brzeg szklanki może się nazwać piciem.

Wtem na schodach usłyszano łoskot...

Na ten odgłos panna Maria zerwała się od stołu, pan Karolzsiniał, a w otwartych drzwiach ukazał się...

— Adolf! — zawołała panna.

— Adolf! — powtórzył Radca z małżonką.

Trudno zgadnąć, czy to skutkiem nagłego zjawienia siębladego kuzyna, czy też skutkiem prawie współczesnego uderzeniapiorunu, elegancki Karol stracił zupełnie przytomność. Fioletoweusta jego były otwarte, oczy szklane.

— Tak późno, kuzynku!... — szepnęła z najsłodszą wymówkąpanna.

— Nie mogłem wcześniej, bom musiał wysuszyć kamasze, któremi „ten pan” rzucił w błoto — odpowiedział chłodny Adolf,wskazując zmartwiałego Karola.

— W błoto?... A to jakim sposobem?... — pytał zdumiony Radca.

— Czekając na mego przyjaciela, zdjąłem kamasze, bo mniepiekły, i zdrzemnąłem. Wtedy „ten pan” przyszedł, obejrzałmnie, a myśląc zapewne, że śpię...

— W jakimże celu? — dziwił się znowu Radca.

— W bardzo prostym — odparł nielitościwy Adolf — ażebymnie ośmieszyć w oczach narzeczonej...

— Ciebie?... „Ten pan”? — przerwała uszczypliwa Mania. —,,Ten pan”, który się tak grzmotów boi, że aż rzucił swój scyzorykdo wody?

Po takim dictum „temu panu” wyjaśniło się nagle dużociemnych tajemnic. Nie czekając więc dalszego ciągu, chwyciłkapelusz i znikł z pokoju wśród śmiechu pozostałych osób.

Na schodach jednak ocknął się, a wiedząc, że pioruny niekiedyuderzają w ludzi szybko biegnących po ulicy, wszedł do skromnejkomóreczki stróża, aby tam przeczekać ulewę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.