Uczony Reb Lajzer Skowronek poprawił aksamitną krymkęna siwiejącej już głowie, wytrząsnął na ziemię i schował w tylnąkieszeń prunelowego chałata porcelanową fajkę i, stojąc naśrodku brudnej sieni, głęboko rozmyślał nad tym: za którąteż wyjrzeć ma bramę?...
Jeżeli wyjrzy za zieloną, na ulicę, może zobaczyć tamrzeźnika, pędzącego woły, starą babę z konewką, chlebem lubbutelką w ręku, a w każdym razie brunatny drewniany dom,którego parter zajmuje blacharz i waciarz, a facjatkę... PanLajzer skrzywił się, odwrócił i postąpił parę kroków ku bramieżółtej.
W tej stronie wszystko należy do niego. Ten stróż pokorniestojący z czapką w ręku, i to kwadratowe podwórze z wielkąszopą na środku, i te poduszki czerwone, pierzyny w niebieskiekratki, suszące się na słońcu, i ta o dach szopy oparta drabina,gdzie na trzecim szczeblu od ziemi dokonuje cudów zręcznościpejsaty Dawidek, najmędrszy ze Skowronków, jacy egzystowalina świecie — wszystko to należy do niego.
Czy tylko to?... A tenże za szopą dom drewniany, mającyosiem okien na górze i pięć na dole?... A tenże drugi, naprawo, z trojgiem drzwi i dachem blaszanym?... A tenchodnik, po którym mały Josek ciągnie na sznurze przewróconydo góry nogami stołek?... A ta na lewo zbutwiała parterowarudera, pod którą na stosie desek gnijących igra troje brudnychi obdartych dzieci, a goj bednarz z hałasem podbija wielkąbeczkę?
Smutna rudera. Żadna deska w jej ścianach nie przystaje dodrugiej, żadne drzwi nie domykają się, żadnego okna otworzyćnie można, żeby się nie rozleciało. Sczerniały, mchem porosłydach tworzy tak zawikłaną powierzchnię wichrowatą, żenajznakomitszy geometra nie podjąłby się jej badać, aprzykrywa takich biedaków... Ach... Takich biedaków,że miłosierny Reb Lajzer już piąty miesiąc ociąga się z wymówieniem im komornego.
Żółtawe oko Skowronka zatrzymało się na ostatnim okniefacjatki, skąd przez wybite szyby od godziny już buchają kłębypary. Tak wielka ilość pary zdradza wielki ogień, a zbyt wielkiogień...
— Ach... Ach... — mruknął uczony Żyd — oni mijeszcze domy spalą...
I zwolna postąpił ku bednarzowi.
— Niech będzie pochwalony, Marcinie...
— Na wieki wieków — odparł bednarz, składając narzędziai dotykając ręką czapki.
— Co u tego Jakuba taki ogień w izbie?
— To ona... Gotuje wodę do prania.
— Ny... Ny... A jak tam z nim?
Bednarz machnał ręką.
— Wun tam czasem wygląda, jak pijany — ciągnął Żyd.
— Gdzie zaś on tam pijany! Zwyczajnie spadł z ruśtowaniai z onych czasów zrobił się taki jakiś... że to... eee...— objaśnił bednarz.
— Ny... Ny... Ja to zara pomiarkowałem. Wun raz umnie drwa rąbał, ale nawet godziny nie porąbał i ustał. Żejemu we śpitalu nic nie pomogli?
— Co ta mieli pomóc, nawet mu nogi nie zgoili...
— Franek... Franek... Chodź ino tu — odezwał sięgłos z facjatki, a rozmawiający ujrzeli w wybitym oknie owiniętąw żółtą chustkę głowę kobiety.
Najstarsze z obdartych dzieci, które na widok gospodarzakryły się między gnijącymi belkami, pobiegło na schody.
— To jego dzieci? — spytał Lajzer.
— A jego — odparł Marcin. — Troje na dole, a dwoje chorychw izbie.
— A wa! — mruknął Żyd, i pochyliwszy głowę, począłprzysłuchiwać się rozmowie na górze.
— Gdzie wczorajsze kartofle, co były w rynce... Co?— pytał gniewnie głos kobiecy.
— A bo ja wiem... matusiu — odpowiedział z pewnymwahaniem głos dziecinny.
— Łżesz, boś sam zjadł w nocy; Józia cię widziała... Jaci dam...
— Jak Boga kocham, matusiu... żeby mi ręce i nogipołamało... żeby mnie cholera... — piszczał chłopak przyakompaniamencie uderzeń.
— A masz!... A masz!... — krzyczała kobieta. — Tobędziesz łgał, będziesz kradł... będziesz się przysięgał?...A masz!...
Każdemu wyrazowi towarzyszył trzask mokrej ścierki,upadającej na różne części ciała chudego i brudnego chłopca,który zanosząc się od płaczu, mówił:
— A co ja temu winien, że mi matusia jeść nie dają, co?...A bom to jadł kolację?... A bom jadł śniadanie... Co?I jeszcze mnie matusia biją za to... U... hu... hu!...
Zrobił się straszny wrzask, w którym oprócz bijącej matkii bitego pacjenta wzięło udział dwoje dzieci na górze i dwojena dole. Zniecierpliwiło to Żyda, który po chwili namysłuwszedł do sieni, z sieni na brudne i ruchome schody, i sapiącze zmęczenia, stanął na progu izby pełnej pary, zaduchu i wonimydła.
— Jakubowa, pani Jakubowa!... Co u was zawdy takiekrzyki? — zaczął przybyły.
— Ooo... To pan gospodarz?... — zdziwiła się lichoubrana kobieta, a potem płacząc dodała: — A cóż ja pocznęnieszczęśliwa z tymi bachorami, kiedy się nic przed nimi nie uchowai niczym ich nie nakarmi? Ten roboty nie ma, dzieci pięcioro,wszyscy wołają jeść, a ty choć sobie ręce do łokcia pozdzieraj,choć się sama rozedrzyj...
— Ja wam co powiem, moja Jakubowa — przerwał oburzonyLajzer. — Że wy biedni, to jest prawda, ale że wy mi wiele nieporządku w domu zrobicie i nie płacicie, to także prawda. Zawdyu was pranie, wylewanie, suszenie, ze świecą po strychu chodzenie,zawdy krzyk, a zapłaty nie ma, a pięć rubli winniście... Wymi głowę rozkrzyczycie, wy mi domy spalicie, wy... Wy sięwyprowadzić musicie. Już ja i was, i waszych pieniędzy widziećnie chcę.
— A panie gospodarzu! — zawołała kobieta. — Niechże pantego nie robi, niech pan jeszcze będzie cierpliwy..
— Co to cierpliwy?... Ja już jestem pięć miesięcycierpliwy...
— Może się też Pan Bóg nad nami zlituje i staremu da jakąrobotę, to się jeszcze wypłacimy...
— Robotę... Robotę... — mruknął Żyd. — Abo wy dbacieo co?... Abo wy nie wygnaliście od siebie jednej lokatorki?...
— To jest prawda, panie gospodarzu, ale widzi pan gospodarz,ona to była takie nic dobrego, że panu i nam wstyd robiła...Niech się pan Lajzer zmiłuje... — mówiła dalej, składającręce. — Niech się pan zmiłuje przynajmniej nad tym drobiazgiem.
Gospodarz spojrzał po izbie, gdzie wszyscy jej mieszkańcyznajdowali się w komplecie. Troje chudych, z nadmierniewielkimi brzuchami dzieci kryło się między balią a stołem,zarzuconym mokrą bielizną. Czwarte, okryte jakimś czarnymłachmanem, leżało na łóżku, piąte w drewnianej pace na słomie,a ich nędzny ojciec z rozczochranym włosem, najeżonymi wąsami,z bojaźnią w oku stał oparty o komin, obok ciekącej konewki,na której siedział przed chwilą.
Poważną twarz Żyda przebiegł dreszcz wzruszenia.
— Co tamtemu? — spytał już łagodniej, wskazując pakę.
— Coś kaszle, panie gospodarzu — odparła matka.
— A temu co? — ciągnął, wskazując łóżko.
— To dziewczyna, oparzyła się niechcący ukropem.
— A wa!... — syknął gospodarz, i zwracając się do Jakuba,dodał:
— A jak z wami, Jakubie?
Biedak wstrząsnął głową, skurczonymi palcami podrapałkomin, lecz milczał.
— No, odpowiedzże panu gospodarzowi — wtrąciła żona.
Jakub poruszył ustami, wlepił niespokojnie swoje okrągłeoczy w twarz gospodarza, lecz znowu milczał.
— Zostańcie z Bogiem — szepnął Żyd i nagle opuścił izbę.
— Niech Pan Bóg prowadzi! — odpowiedziała kobieta,wychylając się przez poręcz za schodzącym gospodarzem, któregow sieni zatrzymał bednarz pytaniem:
— A cóż, panie Lajzer?...
— Niech go Bóg ratuje, to bardzo biedny człowiek...— odparł Żyd i poszedł dalej.
— No, Bogu dziękować — mówiła pani Jakubowa, znęcającsię nad jakimś podejrzanej formy szmatem, który gwałtowniei rytmicznie targała prawą ręką, przycisnąwszy go lewą do dnanapełnionej wodą balii. — No, Bogu dziękować, szczęśliwieśmydzień zaczęli. Woda gorące je, mydło je, roboty mamy na jakiepół rubla i gospodarz ustatkował się na jaki miesiąc. Franek...nie grzeb patykiem w kominie, bo jeszcze co zmalujesz. Zaparę dni u sklepiczarki umyję podłogę, to nam może znowuzacznie borgować, a może i przyśle swego siestrzanka, co to jeu felczera, żeby Józi poradził... Maniusiu, weź się do kartofli...Franuś, a biegaj do sklepiku i wyproś bułeczkę chleba, to się oddapojutrze... Moszkowa gadała, że ten siestrzanek to zdatniejszyod innego doktora, więc może by on i tobie, stary, co poradził...
— Oj matusiu... Tak mnie kole... — szepnął chłopakw pace i zakaszlał.
— Niech kole, to i ty jego kol!... Co ja tobie poradzę?— odparła kobieta. — Posłuchaj, stary — zwróciła się doosłupiałego męża — ot widzisz, przecie to i twoje dzieci, pomóż-żeim. Oj, bodajem ja była pierwej oślepła, niżem wyszła za ciebie!..
W tej chwili zatrzeszczały i zadudniły schody, a na proguizdebki ukazała się jakaś kobieta, jeszcze młoda, lecz wynędzniałai ubogo ubrana.
— Moja złocista pani Jakubowo — zawołała przybyła — aoddajcież co prędzej statki, bo mi stara chyba łeb ukręci...
— Statki?... — spytała przerażona praczka. — Statki?...A jakże ja dokończę?...
— Cóż ja na to poradzę, moiście wy... Pókim mogła, pótymwam w sekrecie pożyczała, ale jak się wydało, stara ani słyszećo was nie chce... Woła, że pójdzie do cyrkułu, wyzywa odzłodziei i powiada, że jak jej w moment nie oddacie balii i sagana,to wam policjantów naśle z całej Warszawy...
Praczka schwyciła rękoma za krawędź balii.
— Nie dam balii... Nie dam sagana... Nic nie dam!... Ja tunigdzie statku nie dostanę, a w domu nie ma co jeść i robota pilna..
Przybyła załamała ręce.
— Bójcie się Boga, co wy gadacie?... To za moje dobreserce chcecie, żeby i mnie, i was do cyrkułu powiedli... kumo...
Dzikie uniesienie biednej matki we łzy się rozpłynęło. Cóżmiała robić? jak mogła nie oddać rzeczy, które nie były jejwłasnością?... To też nie dziw, że po kilkuminutowychprośbach i zaklęciach, sama wreszcie wydobyła mokrą bieliznęz balii i sama pomogła wylać z naczyń do rynsztoka wodę gorącą,dla której przechowania nawet Marcin, poczciwy bednarz, niemógł jej statku wynaleźć...
Drobny ten na pozór wypadek obezwładnił biedną kobietę,która siadłszy na jedynym stołku w izbie i ukrywszy twarz wfartuch, zaniosła się od płaczu.
— Ot tobie, stary, żona, ot tobie dzieci — wołała, szlochając.— Chciało ci się żenić, masz teraz... Wszystko się wali namoją biedną głowę, a jakąż ja radę dam, kiedy z izby ostatniżeleźniaczek i balijka między Żydy już poszły...
We drzwiach stanął smutny i zadyszany Franek.
— Matusiu — rzekł — we sklepiku nie chcą dać chleba ijeszcze mówią, żeby matusia za dawniejszy zapłaciła...
— Ale... A skądże ja zapłacę, kiedym ostatni grosz namydło wydała?
— Matusiu... — szepnęło chore dziecię z łóżka — matusiu... chyba my już dziś nic nie będziemy jedli?...
I uroniwszy te słowa, biedactwo utkwiło bojaźliwe spojrzenie wzapłakanej twarzy matki.
Od palącego duszę wzroku dziewczyny Jakubowa odwróciłaoczy w inną stronę, a tam zobaczyła pożółkłą twarz kaszlącegochłopca, który ze swojej paki wytknął najeżoną głowę;spojrzawszy ku drzwiom, spotkała trzy pary lękliwie pytającycho chleb źrenic; zwróciła się wreszcie ku kominowi, lecz i tamznowu dostrzegła oczy, okrągłe, zapadłe oczy swego biednegomęża, utkwione w nią z jakimś bezsilnym wyrazem.
Wówczas w sercu tej kobiety żal i rozpacz przemieniły sie wewściekłość; łzy jej oschły, a przed chwilą uboga praczkazamieniła się teraz w wilczycę, która wietrzy niebezpieczeństwoi postanawia bronić szczeniąt.
— Słuchaj-no, stary — syknęła przez zaciśnięte zęby do męża,kładąc mu na ramieniu ciężką, spracowaną i jeszcze wilgotnąrękę. — Słuchaj i rusz-no się, bo w domu nie ma nic...
Stary milczał; żona wstrząsnęła nim.
— Słuchaj, stary, radź co teraz, boś ty chłop, a mnie jużwszystko z rąk ucieka... Idź między ludzi i dostań robotę,albo użebraj co, byle chleb był w domu, bo ja tu z dzieciskaminie wytrzymam...
Stary znowu milczał i błędnym okiem patrzył przed siebie;żona pochyliła się nad nim jeszcze bardziej i głucho szepnęła:
— Idź już... powiadam ci: idź... Zrobisz, czy niezrobisz, to idź, byleś mi z oczu zszedł, bo albo twoja, albo mojaśmierć...
Nędzarz ocknął się; czy zrozumiał co, trudno zgadnąć, leczpewne jest, że czuł wszystko. Czuł wilgoć w mieszkaniu, czułgłód, ból okaleczałej nogi, zawrót swojej biednej, rozbitej głowy,a nade wszystko to, że nie ma już dla niego miejsca na rodzinnymbarłogu.
Gdy wstał z konewki, żona wcisnęła mu czapkę na głowę iz lekka popchnęła ku drzwiom. Nie obejrzał się nawet, leczschodząc na dół, usłyszał głos syna, mówiącego:
— No, nie becz, Mańka... Tatuś poszedł na miasto i chlebanam przyniesie, ba, jeszcze i wędzonki, jak dawniej.
Wyszedłszy z domu, nędzarz zatrzymał się przed bramązdziwiony. Dziwiła go jasność dnia i ciepło słoneczne; dziwiłygo wesołe twarze przechodniów, którzy mówiąc nie narzekali,ani wołali o chleb; dziwił go obszar ulicy, na którejmógł odetchnąć, nie czując woni mydlin, i poruszyć się, nieczując na sobie wzroku zrozpaczonej żony i zgłodniałych dzieci.Gasnący umysł rozjaśnił się nieco i Jakub przypomniał sobie,że powinien gdzieś iść i szukać chleba.
Iść, lecz dokąd?... Ulica ciągnęła się w obie strony. Nalewo bruk był bardzo nierówny, na prawo chodnik; Jakubmiał nogę skaleczoną, więc poszedł na prawo. Mógłże pomyśleć,że ów niewyraźny, instynktowny pociąg do gładkiej drogi jestjednym z szarpnięć straszliwej machiny przeznaczenia, którejniemiłosierne tryby w tym dniu jeszcze zdruzgotać gomiały?...
Na skręcie ulicy zetknął się z jakimś stróżem w niebieskiejbluzie, nader pilnie zamiatającym schody nędznego szynku.
— Iii... hy! — zawołał stróż — bandzie pogoda, kiej panJakub wylazł. Jak się macie?...
— Bóg zapłać, panie Walenty — mruknął Jakub, zapewnepierwszy raz od dni kilku.
— Coście wy się tak już z tydzień nie pokazywali?...Gadają ludzie, że u was w chałupie bida, hę?...
— Jużci, że bieda — odparł Jakub. — Roboty nie mam.
— Roboty... Kto ją ta ma? Tak samo jak pieniędzy;tylko Żydy i wielkie panowie mają... No, chodźta docukierni.
Z tymi słowy wprowadził Jakuba do szynku, gdzie opróczwłaściciela, Żydka z bardzo chytrą miną, siedział a raczej drzemałwsparty o dużą kufę jakiś jegomość w pomiętym kapeluszu iwypłowiałym surducie, którego barwy, najjaśniejsze przykołnierzu, na plecach przechodziły w kolor musztardowy, aokoło kieszeni w ciemnotabaczkowy.
— A wa... nasz pan Jakub... — wykrzyknął Żyd. — Takigość... Chyba węglem w kominie zapisać?... Co sze to zpanem Jakubem rabiało?...
— Niech no Jankiel spagatówki tu postawi, ino prandko— zakomenderował Walenty.
— Pan Jakub jesce robi u mulaze?...
— Aha! Robi!... Zleciał na łeb z rustowania i tera ameryturedostał... No, prandzy wódki... — odparł Walenty.
— A pyniędzy?... — spytał Żydek, zakładając ręce w tyłi chwiejąc się na rozkraczonych nogach.
— Jakie pieniądze?... A bez pieniędzy to nie łaska? Jafunduję... — huknął pan Walenty.
— Pan Walenty funduje?... Ny, to z tegie chlebie, to ztegie mąkie... No, nic nie będzie z tegie... — zakonkludowałJankiel.
— A... A... panu Walentemu... — ocknął się wypłowiały jegomość spod kufy. — A... moje uszanowanie... Cóż to za obdartus z panem Walentym przyszedł?... Niechże mam honor poznać...
— To mój kamrat — odparł stróż. — Pan Jakub, co był umulazy, ale rozbiuł się i tera roboty suko...
— Ha, ha... roboty w szynku? Głupstwo robota, w całejEuropie nie znajdzie roboty, tylko wódkę, wódkę, jeżeli mapieniądze... Jankielu, mój szczupaczku, a daj-no mi tamkieliszczynę...
— Znowu na burg?... — spytał Żyd płaczliwie. — Jużmi pan Ignac tyle od rana winien i jesce chce?...
— Com ci od rana winien, ty psi flaku?... Ja?... Tobie?Winien?...
— Moze nie?... Pan Ignac z samego rana zjadł obazanek,potem wódki wypiuł, potem znowu wypiuł, i znowu zjad,i znowu wypiuł ze dwa razy, i znowu chce pić?
— Panie Ignacy — zaczął Walenty — ja sobie myślę, może bypan Jakubowi jaką prośbę wystafirował do państwa, zeby choćtrochę ciekowi dopomóc...
— Prośbę?... Temu obdartusowi?... — dziwił się panIgnacy, widocznie bardzo pobłażliwy na usterki swojej garderoby.
— To się na diabła nie zdało... Mnie zapytajcie, co prośbyznaczą, mnie... bom ja sam chodził z listem, gdzie byłonapisano... Wódki, psia wiaro...
— Nima wódki... — odparł Żyd.
— W liście moim — ciągnął pan Ignacy — stało wyraźnienapisano, jako ja, Ignacy, od urodzenia głuchoniemy, a przytem zbankretowany majster, polecam się wzglę... względomJaśśśnie Wielmożnych i Wielmożnych państwa... I comyślicie?... Może myślicie, że oni wspomagają kogo?...Sto diabłów tam... Oni umieją wyzywać tylko od pijaków...Mnie... Mnie.... samego nazwali pijakiem... Wódki,bydlęcy ogonie... bo cię zabiję, spalę, zaskarżę... Hup!...
W tej chwili wpadła do szynku jakaś zaperzona kobiecinaz okrzykiem:
— Ty znowu w szynku, nicponiu, znowu?... A ja ci tu...
— Magdziu... Magdusiu... — zaczął zdetonowanyWalenty. — Ja nic... Ja tylko z Jakubem...
— Z Jakubem?... — wrzasnęła żona. — I ty się niewstydzisz chodzić z Jakubem, co jest gorszy od dziada, i bo samnie ma co jeść, i jeszcze dzieciom chleb odbiera?...
To powiedziawszy, schwyciła męża za kołnierz.
— Waluś... Nie daj się, mój cynaderku... — zachęcałgo pan Ignacy.
— Jeszcze i ty, pijaku, i ty?... Ja wam obu sprawię! —I po tej groźbie zepchnęła męża i pana Ignacego ze schodówna ulicę, rozdając między obu z wielką wprawą po parę kopnięćnogą, od której na surducie pana Ignacego bardzo wyraźnyślad pozostał. Jakub wyszedł za nimi.
— Fiuuu... jaka jędza! — zwrócił się do biedaka Ignacy,gdy już małżeństwo znikło im z oczu. — Prawdziwa łaska Boża,żem jej w moje ręce nie dostał... Fiuuu...
Tak pogwizdując i zataczając się, schwycił pod rękę Jakubai pociągnął go za sobą.
— A jak ci tam, moja miętóweczko? — zaczął.
— Jakub — odpowiedział oszołomiony biedak.
— Otóż widzisz, mój Ja... Jasiu, powiem ci tyle, żeś głupi,kiedy szukasz roboty... Robota to nie dla takich, jak ty,robota to głupstwo i wszystko głupstwo...
Przy tych słowach blada i napuchła twarz pijaka okazywaławielkie zmartwienie.
— Powiadam ci... — prawił dalej — jak ci tam?...
— Jakub.
— Powiadam ci, mój Jacusiu, wszystko głupstwo. I tosłońce... a psik! Ja zawsze kicham, ile razy spojrzę nasłońce... Głupstwo słońce, i ziemia, i domy, i bogactwa...Taki, powiadam ci, człowiek z edukacją, jak ja, utrzymać sięnie może, a dopiero ty?... O zaślepienie ludzkie! Ale...jakże ci tam, bo ciągle zapominam?...
— Jakub.
— Otóż, powiadam ci, mój Jędrusiu, ja, z moją szlachetnościąw sercu, żebym miał dzieciom chleb odbierać i być niepotrzebnyna tym świecie, powiadam ci, poszedłbym na most i... isłowo honoru... hult w wodę... żeby nikomu nie zawadzać,mój Józiu... A może ci świata żal? — dodał pan Ignacy,patrząc błędnymi oczyma w twarz Jakuba. — Jęd... Jędrusiu,turrrkaweczko moja, nie bądź głupi... Wszystko, co tu widziszdokoła, to marność... to czczość... Plunąć nie warto,powiadam ci...
Nagle urwał i stanął z podniesionym do góry palcem, jakbypragnął powstrzymać grom wzgardy, zbyt pośpiesznie rzuconyna otaczającą go rzeczywistość, jakby uznał, że miejsce, naktórym znajdują się obecnie, nie usprawiedliwia bynajmniej,może słusznego, lecz w każdym razie zbyt gwałtownego wstrętudo świata. Tu wodociąg, tam szynk, w suterynie flaczarnia, aobok niej jeden stragan z pietruszką, drugi z pieczywem, trzeciz wędlinami, przy którym w kociołkach, mających formęwanienek, gotowały się kiszki i kiełbasy... Pan Ignacy uczuł,że na widok ten mięknie mu serce, zaczął więc znowu, ale jużz innego tonu:
— Wiesz co; mój Fran... Jakże bo ci tam?...
— Jakub — odpowiedział nieszczęśliwy towarzysz.
— Aha! Otóż wiesz, mój Jasieczku, że... że dalibógmiałbym wielką ochotę zafundować ci co... Możebyśmy teżtak... kiszeczki, z bułeczką? Aż mi pachnie, powiadamci...
— Jeżeliście łaskawi?...
— A możebyśmy, słuchaj, pierwej wódeczki, a potemflaczków?... Widzisz... kiszkę jeść pod straganem, tostrasznie ordynarrr...
— Iii... co tam — odparł Jakub.
— A gdyby też, posłuchaj-no mnie, naprzód wódeczki, apotem kiełbaski, hę?... Hum! Widzisz... mój Piotrusiu,ja funduję... tylko ja, nikt więcej... No, ale daj pyska,daj dzióbka... niech cię...
To powiedziawszy, pochylił się na prawo i ucałował kołnierz,potem na lewo i zawadził nosem o ucho Jakuba.
— Ale widzisz, pożycz mi pół rubelka, nic więcej, niech cięBóg broni... bo... ja nie wziąłem ze sobą...
— Albo ja mam... Skądbym ja wziął! — odpowiedziałsmutnie Jakub.
— Nie masz?... Fiu. A chciało ci się prośbę pisać?...Fiu... A chce ci się z porządnymi ludźmi pod rękę chodzić?... Dla Boga! I ten bezecny Walek zaznajamia mnie z takimhołyszem?... Bywaj zdrów, Jacusiu. Muszę wstąpić docukierni... Może jest kto znajomy... Adiu...
Z tymi słowy pan Ignacy wbiegł do nowego szynku i upadł naławę, pozostawiając Jakuba na ulicy, zwróconego twarzą kuWiśle, do której stąd było zaledwie kilkaset kroków.
Jakim sposobem trafił, kiedy zasnął i jak długo spał Jakub,trudno zgadnąć; dość, że około zachodu obudził się podszychtami, wprawdzie rozgorączkowany, lecz spokojniejszy iprzytomniejszy, niż zwykle.
Spał na śmieciach, które rozgrzebywało kilka kur i prosię, tużkoło niego i nie zważając na niego, jak na rzecz martwą. LeczJakub był na to obojętny. O kilka kroków od siebie widział onstarą i poplamioną, lecz jeszcze dość całą czapkę, z której mógłbyzrobić bardzo miły podarunek dla swego syna, nie podniósłjej jednak, tak jakby nie podniósł w tej chwili i woru ze złotem.
Poniżej swego ohydnego posłania dostrzegł on dwóch chłopców,widocznie nie znających się z sobą, z których mniejszy rzucałkamienie na wodę, wyższy zaś zdawał się rozmyślać nad sposobemzawarcia z nim znajomości. Jakub uczuł dziwną sympatię dlatych dwóch wyrostków, chętnie by nawet porozmawiał z nimi,tylko że nie mógł jakoś zebrać się na wypowiedzenie pierwszegosłowa; milczał więc i słuchał.
— Hej tam!... — zawołał nagle wyższy — a nieprzestaniesz rzucać, hę?...
— No, abo co? — odparł niższy.
— Bo to, że w mordę dostaniesz, jak będziesz rzucał...
— O, a za co?...
— Za to, że nie wolno rzucać na wodę kamieni. Nie wiesz,czy co?...
Kiedy Jakub na próżno usiłował przypomnieć sobie takdziwny zakaz, mały chłopiec przystąpił do wyższego, któryznowu zaczął:
— Widzisz, ty cybulusie, tego łobuza na górze?... — i tomówiąc, wskazał Jakuba.
— Może by w niego z parę razy?... — spytał nieśmiałomłodszy.
— Pal go! — zawołał starszy.
Po tej komendzie kilka kamieni świsnęło nad Jakubem,jeden padł około głowy, drugi trafił w chorą nogę. Jakub syknąłz bólu i usiadł na śmieciach, co widząc, chłopcy uciekli.
— Czego oni chcą ode mnie?... Com ja im winien?... — mruknął nędzarz.
Lecz, nim zdołał odpowiedzieć na to pytanie, usłyszał za sobągruby głos:
— Oho, znowu jesteś, ptaszku?... Nie widzieli go tu...
Jakub obejrzał się: za nim stał silny i wysoki człowiek,wyglądający na stróża.
— Jeszcze ci się chce co upolować? — ciągnął przybyły. — Niedawnoś pokradł deski i dziś znowu przychodzisz, kanalio...
— Ja nie kradnę desek — szepnął Jakub.
— Nie kradniesz ty, tylko twój brat za ciebie... Znamy cięlisku... Won stąd!
Biedak podniósł się.
— Czego wy chcecie ode mnie, człowieku?...
— Won stąd! — krzyknął jeszcze głośniej przybyły ischwyciwszy Jakuba za ramię, gwałtownie wypchnął go nadrogę.
Nędzarz teraz dopiero uczuł, że go noga boli straszliwie, że gogłowa pali i język mu z pragnienia wysycha. Chciał jeść, chciałpić, chciał spocząć gdzie, ale miejsca nie było.
Na skręcie pustej i niebrukowanej ulicy, za stosem belekdostrzegł rudego dziada, w starym wojskowym płaszczu i zpłócienną torbą na ramieniu. Dziad, siedząc, układał coś nakolanach i mruczał:
— Krajanka chleba... za duszę Piotra i Agaty. Suchychleb... Trzy ogórki, żeby Pan Bóg dał deszcz... Możei da? Szóstkę za dusze zmarłe. Wieczny odpoczynek...
Jakub zrobił parę kroków naprzód.
— Litościwa osobo, zmiłuj się nad biednym sierotą...— zaczyna dziad, raczej skutkiem przyzwyczajenia, niż nadziei,aby prośba jego przydać się na co mogła.
Jakub stanął.
— Iii... dziadku — rzekł — jeszcze by mnie się co od wasnależało...
— Wam?... Ode mnie?... — zawołał dziad zdumiony.
— A ino?... Wyście dziś jedli, a ja nic.
— No, patrzaj, nie jedliście?... A to jedzcie!... Kto wambroni? — mruknął dziad, szybko chowając zapasy.
— A kiej nie mam co jeść...
— To sobie zaróbcie. On myśli, że teraz dziady to takiewielkie panowie, jak dawniej...
— Pewnie, że chciałbym zarobić, ale nie mam gdzie.
— O ho... nie mam gdzie! To się powieście.
— I powroza nie mam.
— To go ukradnijcie! — zakończył dziad z gniewem. — ja tamani wasz brat, ani swat, żebyście mi głowę zawracali.
Wszystkie cierpienia fizyczne i moralne odżyły w biednymJakubie; zdawało mu się, że go ze wszech stron otaczają jakieśsieci niewidzialne, jakieś narzędzia męki, przed którymi chciałuciec. Chciał uciec przed swoją nogą krwawiącą się i opuchłą,przed swoją głową, w którą tysiące młotów kuły, przedspojrzeniami głodnych dzieci, które jak ostre gwoździe wbijałymu się w serce, przed wyrzutami żony, które jak roztopionyołów upadały na niego, słowem — przed wszystkim... przedwszystkim...
Z tej strasznej zadumy ocucił go brzęk szkła i krzyki.
— Giewałt... lufcik zbił... Łapaj... Trzymaj...
To on zbił lufcik, to jego łapać kazano!... Jakub rozejrzałsię: był już niedaleko swojej ulicy, wpadł więc na nią, zmieszałsię z tłumem przechodniów i znikł w bramie.
Na podwórzu zaczepił go bednarz Marcin:
— Nie macie się czego kwapić do domu; Mańka gdzieś zginęłana ulicy, i wasza wyszła za nią z chłopcem, a resztę dziecizamknęła w izbie.
Jakub, nie odpowiedziawszy nic, wbiegł na schody, a zeschodów do komórki pod strych, gdzie były sznury, na którychwieszano bieliznę i garstka grochowin, na których zwykle sypiał.Tu zziajany, rozgorączkowany, wsparł się o jedną z belek i wnajwyższym niepokoju począł wyglądać przez dymnik, oczekującna coś...
Czekał niedługo, w kilka minut bowiem ukazał się na podwórzujakiś Żyd w towarzystwie kobiety.
— Marcinie! — zawołała do bednarza kobieta — A gdzie toJakub siedzi?
— A na co go wam?...
— Jak to na co?... — wtrącił Żyd. — Na to, żeby zaszybę zapłacił, co ją zbił...
— I toście wy, Katarzyno, pokazali drogę do Jakuba? — spytał bednarz kobiety.
— Przecie to nie darmo — objaśnił Żyd. — Wuna ode mniewódki dostanie...
— Widać, żebyście wy, Katarzyno, rodzonego ojca za kieliszekwódki sprzedali — mruknął pogardliwie bednarz.
— Nu, co tu dużo gadać — przerwał Żyd — pokazujcie,Katarzyno, bo ja nie mam czasu.
Zawstydzona kobieta milczała, spoglądając ukradkiem nadymnik, gdzie w półcieniu dostrzegła wynędzniałą twarzJakuba.
— Nu, gdzie to jest, Katarzyno?... — nalegał Żyd.
W tej chwili ręce Jakuba podniosły się nad głową.
— Dajcie mi tam spokój — odparła kobieta.
Głowa w dymniku poruszyła się gwałtownie, twarz przebiegłykonwulsyjne dreszcze.
— Wynoś się, Żydu — huknął Marcin. — Co się będzieszw cudzym domu rozbijał...
Twarz wyglądającego ze strychu Jakuba zrobiła się bladosina.
— Za co wynoś... Co to wynoś?... Giewałt! — wrzeszczałrozgniewany Żydek, i na podwórzu rozpoczął się hałas, którydopiero przybycie Lajzera Skowronka uciszyło.
Stary gospodarz uspokoił poszkodowanego i kazał mu iść dodomu.
— Niech panu Bóg wynagrodzi — rzekł biedny bednarz,uchylając czapki. — Już na tych biednych ludzi tak się wszystkowali, że aż strach... Teraz oto dziecko im zginęło.
— I dziecko się znajdzie — odparł gospodarz — i jeszczedobrze będzie. Ja dziś gadałem o nich z zakonnicą, a zakonnicapowiedziała, że starego zabierają do śpitale i dzieci do ochronei Jakubowe dadzą robotę... Będzie gut...
— Jakubie! — zawołał bednarz, podnosząc głowę. — A zejdźtaino na dół! Nagle urwał i niespokojnie dodał: — Co jemu jest?...
— Co jemu jest? — powtórzył wybladły gospodarz, patrzącw dymnik.
W tej chwili w bramie domu ukazała się praczka, niosąc naręku znalezioną, śpiącą ze zmęczenia dziewczynę; obok niejbiegł najstarszy chłopiec z potężnym kęsem chleba, nad któregozmniejszeniem nader usilnie pracował.
Zobaczywszy sędziwego Żyda, Jakubowa zaczęła mu dziękować;ten jednak machnął niecierpliwie ręką i poszedł na górę, a zanim bednarz i praczka z dziećmi, w towarzystwie kilkorgapodwórzowych gapiów.
Przede drzwiami komórki gospodarz zatrzymał się i rzekł:
— Wejdźcie wy naprzód, panie Marcinie.
Lecz i Marcin nie wszedł, spojrzał tylko w głąb komórki przezszczelinę między deskami i cofnął się przerażony.
Nie wiedząc, o co chodzi, Jakubowa pierwsza stanęła wedrzwiach, a za nią gapie.
— O Matko moja Boska! — zawołała nagle kobieta — acóżeś ty zrobił najlepszego, Jakubie!...
— Dajcie znać do policji — dodał ktoś — Jakub się powiesił.
— Oderznijcie go, może jeszcze ciepły...
— Nie dotykajcie się, bo za to kryminał!
Powstał zgiełk i bieganina; najsprzeczniejsze zdania krążyłymiędzy gromadą, która w kilka minut zapełniła korytarzyki schody.
— A wa... A wa... — lamentował gospodarz, drżąc nacałym ciele. — Taki strach, taki grzech, taka kompromitacja...Za co on to zrobił? Ja komornego nie brałem, ja jego dzieciomdopomagałem, ja za nim do zakonnic poszedłem, a on się powiesił...Nu, róbże tu ludziom dobrze, to oni ci tak zapłacą...
— Nie gniewajcie się, panie Lajzer — wtrącił nie mniejzmieszany bednarz — bo on to nie przez złość tak zrobił, inoprzez to, że miał źle w głowie... Jemu i sam Pan Bógdaruje...
Tak narzekali i litowali się dobrzy ludzie, a tymczasemprzywiązany do krokwi dachu wisiał trup Jakuba. Biednagłowa jego opadła ku ziemi, lecz na zsiniałej twarzy, zamiastobłędu, trwogi i boleści, rozlewał się majestatyczny spokój śmierci.