drukowana A5
47.68
Pogrobek

Bezpłatny fragment - Pogrobek

Objętość:
262 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0452-4

Prezesowi

Izby Handlowej Krakowskiej

Panu Baranowskiemu

na pamiątkę z nim odbytej podróży

ofiaruje

Autor

1880. W dzień Zwiastowania N. Panny

Drezno.

Tom Pierwszy

Rozdział I

Ze wszystkich dworów książęcych w Polsce w drugiej połowieXIII wieku, nie było mniej wystawnego, skromniejszego nad kaliski, księcia Bolesława, zwanego Pobożnym. Wojak zawołanya razem mąż bogobojny, za żonę miał, równie jak sam, zacnąi świątobliwą niewiastę Jolantę, siostrę Kingi, żony Bolesława,krakowskiego książęcia. Nieustanne wojny go trapiły, to z napadającymi na granice jego Brandeburczykami, to z książęty śląskimi,to z innymi powinowatymi chciwymi ziemi, a nie mogącymi usiedzieć spokojnie. Nie mógł więc prawie wytchnąć dnia jednego, kręcąc się ciągle po rubieżach u Santoka i Drdzenia, zakładająci zdobywając zameczki, później strzegąc już nie tylko swoich posiadłości, ale i zdanego mu w opiekę młodego Przemysława Pogrobka, który się był poznańskiemu Przemysławowi już po jegozgonie narodził. Losy tego sieroty obchodziły go tym mocniej, żewłasnego syna nie miał, a trzy córki tylko, którym ziemi po sobieoddać nie mógł, bo męskiej dłoni potrzebowała.

Było więc co robić i siąść pod dachem na wypoczynek nie mógłani pomyśleć książę Bolesław, ale to była krzepka i zdrowa natura, do pracy i znoju stworzona, nie przykrząca sobie nimi, zawszewesołej myśli, spokojnego oblicza, czystego serca, prostoty wielkiej. Wśród tych mnogich dworów ówczesnych książęcych w Krakowie, Sieradzu, Poznaniu, Wrocławiu, Lignicy, Opolu, Płocku,kaliski najmniej oczy ściągał i nie starał się błyszczeć.

Ludzi do wojny sposobnych Bolesław musiał mieć ciągle, bomu odetchnąć nie dawano, ale to byli jakby bracia młodsi, jakprawa drużyna i dzieci. Wszyscy z nim żyli na stopie poufałościz poszanowaniem połączonej, którą dobroduszność jego wyzywałai cieszyła się nią. Kochali go bliżsi i dalsi, a choć czasy owe wymagały, aby wódz odznaczał się, budził cześć dla siebie, Bolesław mało dbał o to, by się dumnie postawić. Chodził jak prosty rycerz,nie dbając o piękne zbroje ani o drogie szkarłaty i bisiory; klejnotów nie lubił, a gdy w domu siedział, nosił się w kożuszku prostym i skórzniach, w czapce starej i wytartej, że go nieraz obcyprzybywający poseł wziął za urzędnika dworskiego, z czego onśmiał się tylko.

Wpatrzywszy się w jego niepozorną twarz ogorzałą, z żywymi oczyma czarnymi, mógł jednak każdy domyśleć się w nim szlachetnej krwi i pańskiego ducha. Wejrzenie miał śmiałe a bystre,uśmiech przy łagodności pełen zaufania w sobie, czoło jasne a rozumne. Ale postawą nie nadrabiał wcale, zdał się chrześcijańskąpokorą chcieć pokryć swe pochodzenie, a ludzi lubił, gdy mu zamiast bić czołem, zbliżali się doń z zaufaniem jak do ojca. Nie byłolitościwszego nadeń człowieka w powszednim życiu, bo dobrychrześcijanin w każdym widział brata swojego w Chrystusie, choćna placu boju czy z pogany, czy z Sasami a Brandeburczykami(bo ci razem chodzili), żołnierz był zuchwały, niemal szalony.

Szedł do boju przeżegnawszy się, z modlitwą i ową starą pieśnią do Bogarodzicy, niezapomnianą od czasów Chrobrego, alewpadłszy w zamęt i wrzawę bojową, gdy się w nim krew rycerskaocknęła i zakipiała, stawał się strasznym dla wrogów. Gdy potem,ostygłszy, poszedł na pobojowisko z księżmi, bo miał ten zwyczaj,że do rannych i konających ich prowadził, łzy mu się toczyły patrząc na pokaleczonych i dogorywających. Łamał ręce, narzekającna te nieuchronne a nieustanne wojny.

— Nie będzie temu końca — mawiał — aż jednego pana dostaną te ziemie, a nas, drobnych, los albo wymorzy, lub wyżenie.Sami się my wypleniamy i niszczym ten kraj, który Bóg opiecenaszej poruczył.

Ale daremne to były narzekania, gdyż zamiast jednoczyć się,dzieliły się ziemie polskie na coraz drobniejsze cząstki. Mazowieccy się rozłamywali, śląscy rozradzali jak mrowie, Kraków z Sandomierzem szedł osobno. Poznań z Gnieznem stały same przez się.Im więcej przybywało dzieci, tym rosło więcej chciwych władzynieprzyjaciół. Brat bratu, synowiec stryjowi wydzierał, nierzadkosyn powstawał na ojca. Niektórzy, sami ku obronie i napaści niemając siły, przyzywali Prusaków i Litwę. Siedzieli już na karkuMazowsza i Pomorza niemieccy panowie krzyżowi prawem i bezprawiem zawojowując ziemie.

Czasy były zaprawdę ciężkie. Nikt nikomu nie wierzył.Straszno było pojechać zaproszonemu w gościnę, aby jak to sięnieraz trafiało, nie zostać schwyconym, więzionym w klatce i zmuszonym oddawać powiaty za życia. Wyruszyć do odleglejszego kościoła bał się każdy bez silnego orszaku, bo i tam u ołtarza mógłnań czyhać brat, swat albo jaki pokrewny. Nie pomagały na to animałżeństwa, ani kumania się i krwi związki.

Namiętności były rozhukane. Pobożność posunięta do szałuniemal, rozpusta do bezwstydu, a obok wstrzemięźliwość do klasztornego w małżeństwach odosobnienia. Gdy Bolesław Wstydliwyz własną nie żył żoną, Mszczuj pomorski trzymał sobie mniszkęze słupskiego klasztoru wziętą. Działy się rzeczy straszne, dzikie,znamionujące naturę namiętną, ludzi nieokiełznanych, równie gorąco goniących za złem i dobrem. Miary w niczym nie było. Niewiasty ówczesne dawały przykład świątobliwości nadzwyczajnej,a mężczyźni niektórzy szli pociągnięci za nimi.

Na Bolesława Pobożnego wpływała, choć łagodna i dobra,ale jak siostra świątobliwa, Jolanta, żona jego, która wzdychałaprzy mężu do klasztoru. Bolesław we wszystkim, oprócz wojennego szału, umiarkowańszy, nie dał się jej jednak skłonić do naśladowania szwagra Pudyka. Małżeństwo było przykładne, miłujące się, a Bolesław wymógł na żonie, iż o Bogu nie zapominając,o dzieciach i o nim też pamiętała.

Siostra Kinga napominała ją ciągle do surowszego życia, doprzygotowania się, aby owdowiawszy, razem z nią poszła resztężycia w klasztorze poświęcić Bogu. Jolanta godziła pobożność swąz obowiązkami. Trzy córki wyrosły u boku troskliwej matki wychowane skromnie i pobożnie.

Książę Bolesław, gdy mu dawały spocząć Brandeburczyki,a mógł posiedzieć trochę na kaliskim zamku, prawdziwie był szczęśliwy. Wojak nie stracił prostoty prawie dziecięcej. Siedział z żonąi dziećmi u komina, bawił się rozmową z nimi i służbą, śmiał sięi rozkoszował życiem jakby prostego ziemianina.

Niejeden zamożny panek może więcej nad niego sadził się naprzepych, na stół i suknie. Książę kaliski drugim pozwalał się tymbawić, sam nie potrzebując żadnego zbytku. Skarbiec był dostatni, ale też z niego córki trzeba było wyposażyć i rycerstwo opłacić;dla siebie zaś oboje księstwo tak mało potrzebowali, iż go wcale nie trwonili. Każda zaś wyprawa łupem zdobytym go pomnażała.

Księżna Jolanta, wyjąwszy dni świąteczne i gdy goście nadwór zjechali, nosiła szaty wełniane, szare, klejnotów nigdy, zasłonę białą na głowie. Dziewczęta chadzały w bieliźnie albo zimąw prostych sukniach wełnianych. Książę w swoim kożuszku, podpasany rzemieniem, jedwabiu nie wkładał, chyba na wielkie święto do kościoła dla Boga, nie dla siebie i ludzi. Rozumie się, żeprzy takim panu i dwór bardzo się stroić nie mógł, choć mu z tymczasem bywało markotno, gdy który z powinowatych książąt nawykły do zbytków niemieckich na dwór zajechał.

W Kaliszu rzadko dobywano sreber i złocistych naczyń lubopon ze Wschodu przywiezionych, chyba na uczczenie jakiego dostojnika Kościoła lub na uroczystość domową. Gdy książę Bolesławzmuszony był przybrać się i nawieszać łańcuchy na siebie, chodziłw nich jak w kajdanach, zrywając te więzy co najrychlej.

Oboje księstwo pobożni byli bardzo, co nie przeszkadzało impowszednie życie mieć w pamięci. Kapelan, który razem kancelarskie pełnił obowiązki, ciągle był u jego boku. Niekiedy drugi pobożny staruszek kapłan go wyręczał. Miał wojewodów, podkomorzych, urzędników dworu, ale ci jak przyjaciele domowi stali przynim. Padać przed sobą nie dawał Bolesław nikomu, poufalszychnajwięcej kochał, kłamstwem, choć dla poczczenia, się brzydził.

Miał przy tym książę różne zamiłowania ziemianina. Koniei stada swe lubił, o urodzaje u ludzi pilno się dowiadywał, z prostymi zagrodnikami rozmawiał i żartował, jakby mu równi byli.Nieraz ubogiego dziada na drodze spotkawszy, wiódł go z sobą,śmiejąc mu się i wyzywając na gawędę. Miał to szczęśliwe usposobienie, że wesołym rad był być, czoła dla powagi nie chmurzył.Posąpnych też ludzi podejrzewał, iż chyba złego coś na myśli miećmusieli.

W ostatnich latach, Bolesław mało zażył spoczynku, bo goszczególniej Brandeburczyki napastowali. Zmarła była matkaPrzemysława Pogrobka, nad którego spadkiem czuwać musiał jaknad własną ziemią. Ledwie Santok spalili umyślnie, aby się niedać w nim Niemcom zagnieździć, ledwie Pobożny trzy zameczkina granicy założył dla obrony, już Brandeburczycy odbudowalitwierdzę nadgraniczną i Suliniec jeszcze wznieśli, aby w nim zasiadłszy się, czatować.

Suliniec tedy odbierać im trzeba było, a że go rozpaczliwiebroniono, szli Polacy jak mostem tarczami okryci pod świeże jego ściany, toporami odbili glinę z nich i podpaliwszy, dopiero opanowali. Dostał się Sas Sabel w niewolę, ale Santoka odebrać nieudało się. Następnego roku znowu Santockie trzeba było niszczyć,aby Brandeburczykom i Sasom pokoju nie dać, a do Soldyna podrabinach się dobijać. Z obu stron napadano się nieustannie,a o ten Santok niemało się krwi przelało.

Wychowaniec księcia Bolesława, Przemysław Pogrobek, którego doma poufale Przemkiem Sierotką zwano, dochodził lat szesnastu. Chłopię było na podziw piękne, silne, postawne, żywe i rwało się już spod stryjowskiej opieki, nie dla władzy, bo dzieckobyło powolne, ale dla rycerskich popisów. Książę Bolesław zaś niepuszczał go za wcześnie na wojnę, bo obawiał się i kochał go, a jedyny u niego był. Wiedział, że młodego puścić na swobodę najniebezpieczniejsza rzecz. Wstrzymywał go, jak mógł, ale w szesnastuleciech młodzieniaszka naówczas od wojny powściągnąć, gdy tabyła każdego książęcia powołaniem, nie mogła największa powaga.

Tymczasem wiosną 1272 roku, znowu ten Santok, aby sięNiemcy w nim nie zagnieździli i nie zagospodarowali, trzeba byłoalbo im wyrwać z rąk koniecznie, lub przynajmnej nie dać imw nim chwili pokoju. Książę Bolesław sam się już na nich wybierał, gdy majowe powietrze wilgotne, na które się rankiem naraził, sprowadziło zimnicę. Zwołano zaraz baby, aby na to radziły;dały mu pić ziele gorzkie okrutnie, zażegnywały, odprawił ksiądz nabożeństwo, a zimnica nie chciała precz. Zawsze łatwiej jej dostać, niż się pozbyć.

Książę na wszystkie cierpienia wytrzymały, że mu to choróbsko było nie na rękę, smucił się i niecierpliwił. Najpiękniejszapora roku do wyprawy mijała, rozścielały się bujnie zielone trawy,pasza dla koni była wyborna, powietrze dla żołnierzy ni skwarne,ni nadto zimne. Wyprawić zaś ludzi bez siebie nie mógł książę,bo go nikt przy nich zastąpić nie umiał. Gdy on — wesoły — swójgruby, rubaszny podniósł głos, leciało rycerstwo razem z nim, niebacząc na nic.

Bądź co bądź tedy, a było to w drugiej maja połowie, książęjuż nawet z zimnicą wybierać się był gotów. Mówił, iż miał todoświadczenie raz w życiu, że na koniu się dobrze wytrząsłszyi spotniawszy, choroby pozbył pośród wojny. Księżna Jolanta,która mu nigdy w niczym na zawadzie nie stawała, opierać sięnie śmiała, ale niespokojną była.

Pięknego wieczora majowego siedzieli w podsieniu zamku kaliskiego Bolesław, Jolanta i córka jej najmłodsza. Gród ten, choćna owe czasy dosyć warowny, wspaniałym wcale nie był. Dworce w większej części stały z drzewa budowane i niskie.

Książę właśnie, w kożuszku za stołem siedząc, winem ciepłymkorzennym na zimnicę sobie radził, księżna, mając córkę u boku,z dala cicho z nią rozmawiała, gdy pacholę dworskie wbiegło z radosną twarzą, oznajmując, że z Poznania jechali goście. A żePrzemka Sierotkę kochali wszyscy, radość wybuchła wielka.

— Mów, gość a nie goście! — zawołał książę do chłopca, który stał z oczyma wesołymi, pewien, że mu za nowinę będą wdzięczni.

I kubek na stole postawił.

— Ależ goście, proszę Miłości Waszej — dodało chłopię — bo nie sam książę Przemko, ale z nim dużo jakichś panów.

Księżna Jolanta wstała trochę niespokojna, spoglądając na męża:

— Przemko bo lubi — odezwał się książę — aby koło niegobyło świetnie, ludno, błyszcząco. Musiał już sobie dwór pańskiprzystroić, a temu się zda, że nie sam jedzie.

I wyszedł książę na spotkanie pod drugie drzwi ku podwórcom, gdy goście właśnie z koni zsiadali. W istocie orszak był ludnyi świetny. Na czele jego jechał młodziuchny, szesnastoletni, jużbujno wyrosły, z długimi włosy złotawymi, z niebieskimi oczyma,zręczny, gibki, silny, dziwnie pańsko patrzący z góry Przemko.

Można mu było lat dać więcej, niż ich miał w istocie. Bródkai wąsy już mu się wysypywały, a nie tknięte jeszcze, okrywałyjakby puszkiem złocistym ładną jego twarzyczkę, wesoło się uśmiechającą. Chociaż w podróży, książę miał zbroję stalową, bogatowysadzaną i złoconą, ubranie obcisłe, pas błyszczący, nożyk u pasajak cacko, ostrogi złocone, a na jednym ramieniu płaszcz lekki,ciemnoczerwony ze złotem. Widać było, że się przystroić lubił, żedbał o to, co miał na sobie. Hełm też, w pasy złocone, skrzydłamibłyskał w kamienie sadzonymi. W stroju tym Przemko tak byłw istocie piękny, tak wyglądał pańsko, iż spojrzawszy nań, stryjręce podniósł dobrodusznie wołając: — Toś mi pan! Toś mi piękny!

I po otaczających powiódłszy wzrokiem, przekonał się, że chłopię słuszność miało, bo nie sam przybywał Przemko, ale z paradąi dostojnymi gośćmi, jakby w uroczystym jakimś poselstwie.

Na koniu okrytym obok jechał poważny mąż, także odzianyi zbrojny jak na gody, Przedpełk, wojewoda poznański, za nimMścibór, kasztelan i trzech ziemian starszych, dalej Nałęcz Pawełek i Zaręba, Michnem zwany, co się razem z księciem wychowywali. Wszyscy oni na wzór pana byli poprzyodziewani świątecznie,bo Przemko lubił i wymagał, aby koło niego wszystko piękniewyglądało.

Tej prostoty obyczaju, jaką miał stryj, nie nauczył się odniego — a i po ojcu zamiłowania tego w blasku odziedziczyć niemógł, bo Przemysł stary, pan pobożny, co noce spędzał na modlitwach, także się w przepychu nie kochał, ani matka nieboszczka,Elżbieta, wagi do niego nie przywiązywała. Jak się to często zdarza, wziął może po pradziadach skłonność tę Przemko lub mu jądała krew gorąca i fantazja młodzieńcza.

U niego wszystko, co go otaczało, aż do najprostszej czeladzi,strojne być musiało. Konie też pobrzękiwały i połyskiwały, a nagłowach ich kity sterczały i na piersiach chwostów było pełnoi blaszek. Cały orszak wielkopolskiego księcia połyskiwał i błyszczał. On sam, żywo z konia skoczywszy, hełm zdjął i do stryjapodszedł uniżenie, pokornie się kłaniając a po rękach go całując.

Ten oburącz go chwycił za szyję i ściskał jak własne dziecko,a gdy Przemko głowę podniósł, z rozkoszą mu się przypatrywaćpoczął.

— Szesnaście lat! Młokos! — zaśmiał się. — A takie tojuż wybujałe, zmężniałe, jak gdyby miał dwadzieścia! Co ci takpilno!

— Pewno, pewno, pilno mi, stryju kochany, pilno! — odparł Przemko wesoło. — Już bym w pole rad! Czas! Moi wszyscy w tych latach co ja, już się ucierali, a ja muszę z kapelanemczytać i w dziedzińcu do tarczy oszczepem ciskać, gdy mnie świerzbi dłoń użyć go na tych Sasów lub...

— O, będziesz tej zabawki dosyć jeszcze miał! — westchnąłBolesław. — Niemców się nie przebierze tak prędko! Zaczekaj!

Przerwał mowę wojewoda Przedpełk, przystępując dla powitania. Spojrzał nań Bolesław i uprzejmie go pozdrowił, a poteminnych przybyłych z synowcem witał poufale, uśmiechając siędo nich, całą tę starszyznę pociągając za sobą do dworu.

Że w izbach duszno było, zasiedli znowu w podsieniach, gdziejuż księżnej Jolanty nie było. Staruszek tylko ksiądz Malcher stałna uboczu. Był to ulubiony obojgu księstwu, pobożny a jak oniłagodny człowiek, spokojnego ducha, pokory wielkiej, która przyświątobliwości zdała się ubłogosławieniem. Przemko postąpił kuniemu, aby go, jak należało, w rękę pocałować, a staruszek pobłogosławił go z rozrzewnieniem.

Książę Bolesław, wnet biedę swą przypomniawszy, począł nazimnicę narzekać.

— Gdyby to licho później choć przyszło! — zawołał. — Mnietu potrzeba iść na tych przeklętych zbójów, na Santok, na Strzelce... a jam się do niczego nie zdał. Jeszcze dopóki trzęsie, niedbałbym o nią; gdy zacznie palić, łeb trzaska i człowiek sobą niewładnie.

Przemko popatrzył na swego wojewodę, przemówili do siebieoczyma.

— Stryju kochany — rzekł — gdyby to nie był grzech i niepoczciwość wielka, powiedziałbym, że się z tej choroby cieszę.Zimnica przejdzie, a teraz ona tego dokazać może, iż mnie pozwolicie iść na Santok za siebie.

Książę Bolesław ręce podniósł żywo do góry.

— Nie pozwolę! — zawołał. — Nie pozwolę! Z tymi zbójaminie twoja rzecz się mierzyć; na pierwszą wyprawę ja cię sambędę prowadził.

Przemko się zasępił i obrócił ku swemu wojewodzie.

— Mówcież wy za mną! — zawołał. — Mówcie wy!

Wojewoda podszedł krok ku księciu Bolesławowi.

— Miłościwy Panie! — odezwał się. — Naszemu młodemuksięciu czas by siły spróbować i trudno nam go utrzymać, rwiesię strasznie!

— Ale nie pora dlań jeszcze! Nie pora! — rzekł książę Bolesław spokojnie. — Kiedy czas ma być, mnie do sądu zostawcie!Jednego jego mamy! — I poszedł Przemka uścisnąć.

— Stryju miłościwy! Puść! Puść mnie! Wrócimy cali. Przedpełk mi za kuma do tego chrztu krwi służyć będzie. Mąż jest doświadczony.

— Nie przeczę — zawołał książę — ale i ja w kumy nie gorszym od niego!

Wojewoda cofnął się, schylając głowę.

— Ja bo sam chciałem cię w pole prowadzić, gdyby nie ta nieszczęsna zimnica — mówił stary. — A! W poręż ona mnie złapała! W porę! Tymczasem Sasy i Branderburgi okopują się, pale biją,zamki klecą, a coraz mocniejsi się stają. Dać się im tu osiedzieć,później trudno będzie wykurzyć! Ze spoczynku korzystają, a tupasza, a tu ludek wypoczęty!

— Skińcież tylko! Pozwólcie, na miłego Boga! My z wojewodąruszym jutro!

Na to właśnie wszedł Jan, zwany Janko, kasztelan kaliski,poufny ksiącia, przyboczny sługa i przyjaciel, mąż jak on niemłody, ale zawiędły, krzepki, twarz spalona, aż brunatna, w marszczkach cała, włos przerzedzony, ramiona szerokie, pierś duża, nogi krótkie i jakby przegięte od konia. Odzież miał domową, prostą,jak książę, dlatego może kwaśno się oglądał po strojnym dworzemłodego pana.

— W porę mi przychodzisz — zwrócił się do niego Bolesław — ty, stary mój! Pomożesz mi! Ten młokos, patrzaj go, wyrywa mi się. Słyszysz? Chce mu się Santoka!

Janko zadumany spojrzał na Przemka i na wojewodę, ale comiał wziąć stronę swego pana, ramionami ruszył.

— Ano — zamruczał — książę pan zostałbyś z zimnicą doma,a my, z księciem młodym i wojewodą ruszylibyśmy Sasów nastraszyć. Czemu nie?

— To i ty, niegodziwy zdrajco, przeciwko mnie?! — rozśmiałsię zafrasowany książę.

Skłonił się kasztelan.

— Wasza Miłość przebaczy, staremu słudze wydaje się, że toby było niezgorzej.

— Beze mnie się obchodzić! — dodał książę.

— Z Waszą Miłością byłoby nam lepiej — odezwał się prawdomówny przyjaciel — toć pewna. Ale jak nam książę pojedzieszsłaby, a będziemy go musieli w drodze strzec, to nas Niemcystrzepią.

Książę Bolesław obejrzał się dokoła, a wojewoda poznańskidodał:

— Naszemu panu, daj Boże zdrowie, jużci też pora skosztować pola. A od czegóż my we dwu z kasztelanem? Strzec go będziemy lepiej niżli oka w głowie, bo każdy z nas by zań obojeoczów oddał.

— Stryju — odezwał się Przemko, podchodząc ku niemui śmiejąc się wesoło — byłeś mi zawsze ojcem, bądźże dobrymi łaskawym! Mnie już wnętrzności goreją, aby raz w pole wyciągnąć!

— Na te pierwociny jam właśnie sam chciał być z tobą — rzekł stryj smutnie — a ty mi się wyrywasz! Należy mi się dotwojego rycerskiego pasa podać ci samemu rękę, kiedym się chował i chuchał nad tobą. Ty, niewdzięczny, dla pośpiechu i mniesię wyrzekasz!

Przemko aż pokląkł przed nim i ręce złożył. Stary skłopotanyprzysunął się, ściskając go, milczący. Nie odpowiedział nic. Sprawa młodego zdawała się wygraną, ale słowo stanowcze wyrzeczone jeszcze nie było. Wojewoda i kasztelan stali milczący, spoglądając na księcia, który zadumał się i coś jak łzę otarł z oka.

— Ale boś ty mi jedyny! — rzekł powoli i łagodnie. — Strachmi o ciebie. Przy moim boku bezpieczniejszym byś był.

— My go też nie spuścimy z oka! — zawołał Janko czule. — Waszej Miłości potrzebny spoczynek. Choróbsko to na wyprawę,gdzie trzeba w polu na rosie spać nie mając się gdzie ogrzać,a uznoić, a znużyć... to najgorsze utrapienie! Z zimnicą w poleiść nie można, a w pole ciągnąć musiemy. Niechaj młody pan popróbuje!

— Niech próbuje! — wstawił się wojewoda poznański.

Drudzy z dala stojący poczęli też mruczeć, prosząc za nim.Bolesław stał w niepewności, wahając się i raz jeszcze uścisnąłchłopca.

— A, a — mówił — ja bo na tej twej głowie wszystkie przyszłości złożyłem nadzieje! Śmieje mi się na niej więcej niż książęca czapka. Kto wie? Odrodzona korona może!

Przemko się zarumienił, oczy mu się zaiskrzyły, wtem Bolesław nagle umilkł, spuścił wzrok ku ziemi, posmutniał.

— Wola boża, wola boża — szepnął cicho. — Niech będzie,jako pragnie i jak wy żądacie, ale strzeżcie go! Strzeżcie!

Przemko upadł na kolana i natychmiast porwał się, rękę podnosząc do góry, zwrócony ku swoim.

— Wojewodo! Kasztelanie! — krzyknął podniesionym głosem,który brzmiał radością i zwycięstwem. — Na Santok! Na Santok!Choćby dziś jeszcze!

Rozdział II

W kilka dni potem książę Bolesław sam znowu ze swą zimnicą i starym księdzem Malcherem siedział na kaliskim zamku,szerzej niż zwykle wiosenną wodą Prosny oblanym. Przemkoz wojewodą i kasztelanem dodanymi mu za opiekunów pociągnąłna Santok. Stryj miał się czym niepokoić. Chłopię to było jegomarzeniem, nadzieją, przyszłością. Bolesław w myśli swej budował na nim przyszłe odrodzenie kraju. Chciał go mieć rozumnym,pobożnym, wstrzemięźliwym, miłość i poszanowanie u ludzi umiejącym sobie pozyskać.

Obok wychowania sieroty, wedle ówczesnych pojęć o nim,książę chodził bardzo troskliwie, najlepszych, najzdolniejszych ludzi przydając mu do boku. Tylon kanclerzem był razem i nauczycielem młodzieńca, wojewoda Przedpełk uczył go rycerskiej sprawy i obyczaju książęcego. Oba mężowie stateczni nie spuszczaligo z oka, kształcili tak, aby nadziejom stryja odpowiedział. Często też Bolesław brał go do siebie i nauczał sam, ale za miękkimsię czuł dla niego i długo nie trzymał. Kochał go nadto, więc mu pobłażał.

Rosnąc tak Pogrobek na prześlicznego wybujał młodziana,któremu nic zarzucić nie było można, oprócz że w nim za wcześnie gorąca krew Piastowska grać zaczynała, którą w innych ledwie najpobożniejsze ówczesne niewiasty pohamować mogły i poskromić. Ciągnęły go już nad miarę wdzięczne liczka, a choć mistrzowie do zbytku surowymi nie byli, choć Tylon patrzał na toprzez szpary, niepokoili się trochę tą za wczesną dojrzałością.

Księża, nie bacząc na to, że miał zaledwie lat szesnaście, jużgo żenić chcieli. Wojewoda nie był też od tego. Pociągało to zasobą usamowolnienie, a choć książę Bolesław nie był zazdrosnymwładzy synowca i puściłby mu chętnie, co trzymał pod opieką,lękał się, aby gorącością młodzieńczą nie popsuł, co on z wielkimtrudem mu zabezpieczał.

Teraz, gdy go już puszczono w pole, na wojnę, szły za tymnastępstwa konieczne, trzeba go było żenić i wypuścić na wolę.Książę Bolko więcej myślał o tym niż o swojej zimnicy, którąpora wiosenna i błotniste zamku okolice sprowadziły.

— Księże Malcherze — mówił do staruszka — mężu dobrejrady, powiedz mi, poradź mi, co poczynać z tym kochanym Przemkiem! Poszedł już w pole! Niech go tam Bóg uchowa całym! Wojewoda i kasztelan ręczyli mi głowy swoimi, że go nie odstąpią.Młodość zawsze zbyt gorącą bywa. Da Bóg powróci, trzeba go będzie wypuścić na swobodę.

Ksiądz Malcher począł z cicha:

— Tak należy. Wasza Miłość za żywota swojego właśnie cuglimu popuść. Zobaczysz, jak wolności zażywać będzie. Sposób tonajlepszy. Zapędzi się za daleko, to go swą powagą powstrzymacie.Gdyby później nagle całą wolę oddzierżał, nie wypróbowawszysiebie, mógłby się nadto rozbrykać.

— I to prawda! — rzekł Bolesław. — Rad bym go wodziłi z oka nie spuszczał. Wojewoda donosił mi, że na niewiasty jużrzuca nadto pożądliwymi oczyma, więc go i żenić trzeba.

Ksiądz potwierdził wniosek.

— Młodyć jest bardzo — dodał — ale wedle rady św. Pawłalepiej, by się ożenił, niżby gorzeć miał.

— Z wyborem żony troska nie mała — westchnął stary książę. — Niemieckich dziewek na seciny jest, które by nam chętniedano dla niego, ale patrząc na Śląsko i na innych naszych, którymza żonami Niemcy dwory poobsiadali, Niemki nie chcę. Rusinkami też nie do smaku, bo dumne są i samowolne. Dalej szukać trudno.

Wzdychał biedny opiekun ciężko.

— Byle pobożna, świętobliwa niewiasta była — zamknąłks. Malcher.

— Takich jak moja w świecie mało — odezwał się Bolesław — zaś świętych jak Jadwiga, Salomea i Kinga dla Przemkanie chcę, bo mu potomstwa trzeba. Prostemu człowiekowi łatwarzecz ożenić się, byle niewiasta do serca przypadła, a dziedzicowiziem znacznych na wszystko zważać trzeba.

Ksiądz Malcher słuchał z uwagą, lecz nie odzywał się już,w politykę mięszać nie chcąc.

— Jedną z moich dziewcząt byłbym mu swatał — mówił Bolesław — choć powinowactwo bliskie, ale wiek nie przystał i rachuba była niedobra. Po mnie on i tak Kalisz zabierze, a trzeba mu innej, co by albo ziemię, albo nadzieję dziedzictwa przyniosła.

Wzdychał staruszek, gorzkie ziele popijając, które przed nimstało, krzywił się i spluwał.

— Niemało, księże mój, troski z tym synem przybranym, więcej niż z dziećmi własnymi. Żony mu teraz potrzeba rychło, abydziewki nad nim nie przewodziły, co zła rzecz i grzeszna. Rokjeszcze jaki przebrykać może swobodnie, dalej go do domu przywiązać trzeba, aby i ziemianom ich niewiast nie bałamucił lub jakMestwin mniszek po klasztorach nie szukał i gorszej jeszcze obrazy bożej się nie dopuszczał.

Nawzdychawszy się, książę wstał i począł przechadzać. Zaledwie wyprawa na Santok poszła, coraz się nią mocniej niepokoił.Pilno mu było dostać języka.

— Sasy te — mruczał do księdza się zbliżając — biją sięwściekle. W pierwsze pole na nich iść, guza można napytać. Źlemzrobił, że na nich Przemka puściłem, na Litwę bezpieczniej było,ale wstrzymać takiego w ukropie kąpanego sposobu nie było.

— Bóg łaskaw — rzekł starowina uspokajając.

Dzień tak minął jeden, drugi i trzeci, rósł niepokój straszny.Bolesław gniewać się już chciał, że mu ani Janko jego, ni Przedpełk nic znać nie dawali; kazał im przecież mieć gońców pogotowiu. Milczenie uparte złe myśli nastręczało.

— Któż wie — mówił książę dnia trzeciego — te łotry Sasy,przebiegli ludzie, mogli się zawczasu dowiedzieć o wyprawiei uczynić na nich zasadzkę.

Ksiądz staruszek i księżna Jolanta próżno się go uspokajaćstarali. Słowa ich pomagały mało. Zbierał się już słać za wojskami, tak go gryzło, iż nic o Przemku nie wiedział. Rozważniejszy ksiądz Malcher bardzo dokładnie obrachowywał panu, iż, przynajwiększym pośpiechu, wiadomość żadna przyjść tak prędko niemogła. Nic i to nie pomagało. Wyrzucał sobie stryj, iż nierozważnie młokosa puścił.

— Gotów wojewodę swego i kasztelana opętać, a do jakiegoszalonego namówić kroku — gderał. — Santok ten dla nas zawsze był nieszczęśliwym. Braliśmy go, brali i wziąć nie mogli, a cokrwi kosztował!

Dopiero dnia czwartego nadbiegł goniec od poznańskiego wojewody z pozdrowieniem i wiadomością, że nigdzie nieprzyjacielaspotkać nie mogli, bo się wszystek po zamkach i gródkach pozamykał. Wtargnęli w Santockie pustosząc je, ale bić się z kim niebyło i młody wojak narzekał. Sasi, zawczasu pomiarkowawszy,iż siłom połączonym Bolesława kaliskiego, Ziemomysła kujawskiego, który też im wysłał posiłki, i poznańskiego Przemka niepodołają, skryli się do miejsc obronnych, dopóki by nawała nieprzeszła.

Młody książę, z męstwem swym na popis wyjść nie mogąc,rozpaczał. Bolko, wieść o tym odebrawszy, gońca nazad odprawiłz krótkim słowem: „Nie chce się Brandeburczyk bić, kraj muobrócić w perzynę, wykurzycie go z jamy!”

Wieść tę odebrawszy, stary odetchnął, mniej się już lękająco ukochanego synowca. Łowy to już były i plądrowanie a niewojna. Niebezpieczeństwo młodemu nie groziło. W ciągu całejtej wiosennej wyprawy, co dni kilka przychodziły wieści, zawszejedne, że Santockie niszczono i łupy brano ogromne. Odwet to byłkonieczny, ale nie bój, którego się lękał stary. Nim się skończyłouganianie, zimnica księcia Bolesława przeszła z cieplejszymi dniami, stary ozdrowiał, a że się o synowca nie lękał, i dobra myślmu wróciła.

Nie upłynęło niedziel kilku, gdy przodownicy pędzący trzodyi niewolnika zjawili się w Kaliszu. Wojska wracały zwycięskie.Wojewoda poznański ze swą częścią łupu wprost poszedł do domu,kujawscy też. Przemko z Jankiem, kasztelanem kaliskim, jednegowieczora przybył na zamek. Stał już u wrót książę Bolesław, czekając na umiłowanego, który skoczył z konia, witając go równieserdecznie.

— Chwała Panu! Powracasz cały! Zwycięsko! — odezwał sięstary rozjaśniony i wesół. — Chwała Panu!

— A mnie zwycięstwa tego wstyd! — odpowiedział Przemko.— Mieliśmy do walczenia ze starcami i babami. Trzeba było tylkopalić i niszczyć! Łupu jest dość, pociechy żadnej. Gdybym nieuprosił wojewody, abyśmy Soldyna dobywali koniecznie, żołnierza bym nie widział.

Twarz się Przemkowi zapalała, gdy mówił.

— O, około Soldyna mieliśmy co robić — ciągnął dalej. — Zameczek, prawda, niezbyt warowny, ale załodze przyznać trzeba,iż się tęgo bronić umiała. Naszych też widzieć trzeba było, gdysię na ściany drapali, bo inaczej jak po drabinach nie bylibyśmyich dostali. Naspadało dużo, nazabijali wielu, ażeśmy ich przemogli, wdarliśmy się na gród i zburzyli do szczętu.

To mówiąc, obrócił się za siebie, chcąc wskazać stryjowi niewolników niemieckich, których mu wiódł wraz z dowódcą. Bolesław zaś nie chciwy tego widoku, a młodego wychowańca pragnąc mieć co rychlej, pociągnął go za sobą do izby. Tu posadziwszyprzy sobie, sam wojak namiętny, badać go dopiero począł, ażebyzobaczyć, co się w duszy młodego działo.

Pierwsze łowy, pierwsza wojna, pierwsza miłość — pierwociny życia, zawsze upajają młodych. Przemko też zdał mu siępijany tą wyprawą. Wszystko w niej wydawało mu się osobliwe,szczególne, piękne; słowa z ust lały się potokiem. Uśmiechał sięstryj słuchając.

Zimniejszy daleko kasztelan kaliski stał, potakiwał, choć zapału tego nie dzielił. Dla niego przejście kraju nieprzyjacielskiegoogniem i mieczem było rzeczą tak zwyczajną, iż o niej mówićnie było warto. On razy tyle przeszedł już ze swymi Santockie,i całe pogranicze Marchii Brandeburskiej.

Z dumą ukazywał Przemko na zbroi ślad pchnięcia i razów,które przy zdobywaniu Soldyna otrzymał. Wolałby był ranę cięższą, krwawą, lecz nie poszczęściło mu się. Za stołem u wieczerzynie było o niczym mowy, tylko o zwycięskiej wyprawie, udzialew niej Kujawiaków i Poznańczyków, i o tym, jaki łup się dostałkomu. Nawet najmniej chciwy wódz, jakim był książę Bolesław,pragnąć musiał zdobyczy, bo ona zubożała i trwożyła nieprzyjaciela.

Dla spoczynku chciał Bolesław zatrzymać u siebie synowca,lecz ten mu się, jak nigdy, z niecierpliwością wyrywał wielką.Nad dzień jeden nie mógł się nim pocieszyć. Nigdy jeszcze takimrozgorzałym nie widział młodego, tak razem szczęśliwym i niespokojnym. Przypisywał to urokowi pierwszej rycerskiej wycieczki.

Trzeciego dnia przed świtem, unikając gorąca, wymknął musię Przemko, a stary zajął się podziałem i rozdaniem spędzonychtrzód i zabranego niewolnika. Łup był znaczny, nie tak ze zdobytego zamczyska, jak ze wsi i zagród splądrowanych niemiłosiernie obyczajem wieku. Gnano ogromne stada bydła, owiec, koni,szły wozy pełne odzieży, sukna i płócien, a za nimi szli powiązani łykami i sznurami jeńcy, których w oddalonych od granicymiejscach osadzano pod dozorem lub na zamkowe oddawano posługi.

Na samej rubieży od Marchii Brandeburskiej, w jednymz zameczków pobudowanych przez księcia, zwanym Niesłusz, siedział naówczas na straży jego osiwały w wojnach Krzywosąd, jeden z Bolesławowych ulubieńców. Wielkiej tam pilności było potrzeba, nieustannego czuwania; zdziwił się więc mocno książę, gdygo ujrzał przybywającego do Kalisza w kilkanaście koni. Uląkłsię, czy Sasi gródka mu nie wzięli, mszcząc się za spustoszenia,ale Krzywosąd przybywał nie potłuczony, w całej zbroi, z jasnątwarzą.

— A cóż ty mi, stary, przynosisz?! — zawołał Bolesław, pokłon przyjmując. — Tameś ty w Niesłuszu potrzebniejszy niż tu.Ściany z chrustu gliną lepione, licha warte, a ty tam muremi ścianą.

Krzywosąd śmiał się, ocierając uznojone czoło.

— Nie ma niebezpieczeństwa — rzekł. — Po tej wyprawieBrandeburczyk posiedzi cicho. Ja za sprawą pewną do MiłościWaszej.

— Co za sprawa?

— A to, o tę dziewkę dowódcy ze Soldyna — odezwał sięKrzywosąd — co ją razem z innymi w niewolę zabrono. Stryji matka ofiarują okup znaczny. Do mnie się z zaklęciami wielkimiudali, abym ją odzyskał.

— A gdzież ta branka jest? — spytał książę.

— Musielić ją tu przywieść, bo ze wszystkich jeńców najcenniejszą była — rzekł kasztelan. — Dziewczyna lat piętnaściei piękna bardzo; ojciec pokumany był z margrafem.

— Spletli ci baśń — odparł stary książę — bo ja tu o żadnej takiej dziewce nie wiem.

— Przecież jej by nie zabili ani by się mogła ukryć!

Kazał książę zawołać kasztelana Janka, który się wkrótcezjawił. Spytany o brankę, Soldynowego dowódcy córkę, ramionami poruszył.

— Ja o niej nie wiem — rzekł.

Mówił jednak tak jakoś, że mu uwierzyć było trudno. Bolesław, popatrzywszy nań, podumawszy, Krzywosądowi kazał iśćspoczywać i jeść, a sam na bok szedł ze swym kasztelanem.

— Co się z tą Niemką stało? — naparł go. — Ty wiesz?

Janko pomilczał trochę.

— Pono Przemko ją swoim kazał wziąć i jak oka w głowiestrzegąc, aby palcem jej nikt nie śmiał tknąć, do Poznania prowadzić. A zagroził, gdyby jej się co stało, że na gardle ukarze.

Bolesław namarszczył się i zakłopotał.

— A widziałeś ty ją? — spytał.

— Jakże nie! — rzekł Janko. — Ojciec jej bronił tak zajadle,że gdyby z tyłu pochwyciwszy, go nie rozbroili, dałby się byłpewnie za nią rozsiekać. Dziewka młodziuśka, piękności osobliwej,śmiała jak ojciec, bo też z nożem się uwijała, aż jej go z rąkwyrywać musiano, i kilku pokaleczyła. Co za dziw, że młodemuw oko wpadła!

— Młodość, głupstwo! — odparł książę.

— Żeby ją tak zaraz miał za okup dać, nie myślę — rozśmiałsię Janko — prędzej by sam jeszcze zapłacił. Niemiecka dziewczyna, biała jak kołacz pszenny, włosy złote a oczy czarne. Urodziwa!

Książę stary posmutniał słuchając. Wieczorem Krzywosądawziął do komory swej.

— Jeżeli się o Niesłusz nie boisz — rzekł — jedź wprost doPoznania, a dziewkę odbierz. Sam bym za nią zapłacił, aby miPrzemka nie opanowała. Młody jest — co się tam stało — nato nie ma rady, ale jak do niej nawyknie a przylgnie, popsujemi się. Odbierz mu ją gwałtem! Wracaj do mnie z tym, bom frasobliwy, co się stanie.

Nazajutrz Krzywosąd jechał już do Poznania, a w kilka dnibył z powrotem. Zobaczywszy go, książę podszedł żywo z pytaniem:

— Masz brankę?

— Nie dostałem jej. Nikt o niej nie wie. Mówią, że nie mażadnej.

— Cóż się z nią stało?

— Różnie mnie uwodzili, że zbiegła nocą, drudzy, że po drodze głodem się morząc, zmarła.

Mówił to Krzywosąd, a z twarzy mu patrzyło, że sam temunie dawał wiary.

— A ksiądz Tylon, a Przedpełk? Ci wiedzieć muszą, co się z jeńcami stało!

— Ni jeden, ni drugi nie chcą wiedzieć o niczym. Ramionamizżymają, rękami rozkładają i milczą. Dziewkę może gdzie schowali, a wydać jej za największy okup nie myślą.

— Przemka pytałeś?

— Wiedział, z czym przybyłem, i sam to zagaił. Odsyłał mniedo drugich i tylem widział, że pozbyć mnie się chciał co rychlej.

Tu Krzywosąd, pomilczawszy, dokończył:

— Nie taka to wielka rzecz jedna niemiecka dziewczyna, abyza nią czynić pogonie. Jestli gdzie, pewnie na wierzch wypłynie.W wojnie jeńców się nie doliczyć, a po drodze zawsze ich niestanie tylu, co było w łykach.

Krzywosądowi pono ta jazda i tropienie już się naprzykrzyło,rad był do Niesłusza wracać i księciu radził, aby go nie strzymywał dłużej, bo choć czuł grodek bezpiecznym, wszelako diabełi Brandeburczyk nigdy nie śpią.

I o brance potem słychać już nie było. Baczny opiekun miałjednak swych donosicieli na dworze w Poznaniu. Nic tam baczności jego nie uchodziło. W miesiąc potem wiedział na pewno, iżniemiecka branka na zamku siedziała ukryta, a Przemko w niejrozmiłowany był strasznie, o wszystkim dla niej zapominając.Wojewodzie poznańskiemu, który go o to upominał, surowo odpowiedział młody książę, aby mu się do tego nie mieszał i księdzu Tylonowi wyrzutów sobie czynić nie dał.

Bolesław, niewiele myśląc, sam wybrał się do synowca. Ilekroć do Poznania przybywał znany z pobożności i łaskawości dladuchownych książę kaliski, biskup, kanonicy, zakony i co byłodostojniejszych, przyjmowali go uroczyście. Sam Przemko też szanował go i kochał, więc wybiegł na spotkanie i gościł go jak ojca.Tym razem przyjazd nastąpił tak niespodziewanie, iż nikt nawetprzeciw niemu wyjechać nie miał czasu. Książę wysiadał jużw podwórcu, a nikogo, oprócz dworu, do przyjęcia go nie było.Wybiegł synowiec nierychło w ubraniu nie rycerskim, ale dworskim, strojny i uśmiechnięty, a po raz może pierwszy widokiemopiekuna zmięszany, jakby przelękły, do izb go wprowadził.

Bolesław bacznie wszystko zważał, lecz miłość mu pomiarkowanie dawała i nie dawał poznać po sobie, co w myśli miał.Wiedział, że się tu źle działo, lecz przebojem iść przeciwko temulękał się, aby gorzej jeszcze nie było i — żal mu może byłochłopaka.

Na wieczerzę już się mieli czas zebrać wszyscy na zamek;ludzi było dosyć. Siedzieli za stołem oprócz Przedpełka wojewody, Mikołaj łowczy poznański, Blizbór sędzia, Petrek z Prędocina, Gniewomir podsędek, Tylon kanclerz i innych wielu.

Kaliski książę zdał się być dobrej myśli i ozwał się do synowca żartobliwie:

— Nie wiesz pono ani się spodziewasz, z czym ja przybyłemdo ciebie. Oprócz miłości mej, dla której zawsze cię rad widzę,sprawa niemałej wagi.

Wszyscy oczy obrócili na księcia. Ten wesołą twarz okazywał,co świadczyło, że sprawa groźną nie była. Pomilczał trochę, abysłuchający zgadując, co to było, głów sobie trochę nałamali. Przemko patrzał niespokojny, nie bez pewnej obawy, która w licu drgała.

— Gdy z was nikt nie odgaduje — ciągnął dalej Bolesław— muszę sam odkryć, z czym przybywam. Sądzę, że gniewu nieściągnę. Ot, swatem przybyłem!

Zarumienił się Przemko, inni po sobie patrzali.

— Nie byłbym odgadł tego — ozwał się młody książę — bomod Waszej Miłości słyszał niedawno, że mi do małżeństwa byłoza wcześnie. Jeszczem też wojny nie dosyć skosztował, aby odpoczynku pragnąć.

— Prawda to — rzekł Bolesław — aleś ty u nas jedyny, rodu trzeba, a dlań macierzy. Więc żenić się musisz nie dla siebie, a dla nas. Poświadczy ksiądz Tylon, że ci, których Bóg postawiłna świeczniku, nie sobie żyją i nie dla siebie się żenią.

Przemko milczał, dolewał do kubka stryjowi i ręka mu drżała.

— Niewiastkę dla was napatrzoną mam — mówił Bolko —właśnie taką, jak potrzeba. Musimy na Pomorze się oglądać, abyje odzyskać. Konieczna to rzecz, choćby dla Krzyżaków i Brandeburgów, aby oni go nie wzięli. W Szczecinie u starego Barwinawnuczka się chowa, córka Kaszuba. Dziewczyna młoda, przez niąsię z Pomorzany zwiążemy. Wiem ja, że mi jej dla was nie odmówią.

Gdy to mówił, Przemko słuchał go z oczyma na stół zwróconymi, lice mu się wcale nie rozjaśniało.

— Wziąłem o niej wiadomość dobrą — ciągnął dalej stryj — dzieweczka piękna, młoda, jak potrzeba dla ciebie. Wiano teżbędzie niczego, a Pomorze nam potrzebne. Stary Barwin zniemczał, ale wnuczkę baby wychowały inaczej.

Wojewoda poznański pierwszy głos zabrał, chwaląc wybórksięcia.

— Nie ma co na to rzec, tylko dziękować — rzekł — jechaća swaty słać.

Przemko zmilczał. Było to zagajenie dopiero. Drugiego dniajuż stryj mówił o podróży do Szczecina, jako o pilnej sprawie,do której się zaraz sposobić należało. Nie mógł się synowiec sprzeciwiać, tylko zwlekał. Stryj w żarty obracał powolność jego.

— Gdy zobaczysz pomorskie dziewczę, jako mi o niej sprawę zdano — będziesz rad dziękował. Najpiękniejszą jest międzypięknymi, a lat nie ma jak kilkanaście. Dziad już zawiadomionyczeka. Jechać potrzeba i brać tylko!

Nie mając się czym tłumaczyć, młody książę składał się tym,iż bez pięknego orszaku ruszyć nie mógł i podarki ślubne przygotować musiał. Ludzie i konie czasu potrzebowali, nim by ichpodobierano.

Na wszystko to Bolesław odpowiedź miał gotową, iż z Kalisza dostarczy, czego zabraknie. Naglił i nastawał tak, że zwlecbyło niepodobna. A że na zamku poznańskim jak u siebie w domubył, co dzień go cały obchodził, wciskając się we wszystkie kąty,opatrując szopy, stajnie i komory nawet, dla czeladzi przeznaczone. Miał może nadzieję, iż klatkę odkryje, w której ptaszka niemieckiego chowano. Nie znalazł go nigdzie.

Błądząc tak dnia jednego i do okien zaglądając, zaszedł doksiędza Tylona, który przy księciu jako pisarz i duchowny nauczyciel był ciągle i co się na zamku działo, o tym wiedzieć musiał. Mieszkał on nie opodal pana swego, w dwu izbach pełnychksiąg, skór przygotowanych do pisania i wszelkiego kancelaryjnego przyboru. Człowiek był ze swej notarialnej nauki i wprawy bardzo dumny, próżny i pokłony lubiący. Nie gardził teżi groszem. Mówiono o nim, iż dla dzieci brata zbierał go chciwie,nim się jednak miał im dostać, skrzętnie uciułany zamykając.

Nie bardzo starym był jeszcze, ale pergaminy, z którymi miałdo czynienia, odbiły się w barwie twarzy jego żółtej, długiej, pociągłej, zasznurowanej dla powagi, jaką sobie nadać usiłował. Samtu na dworze uosabiając powołanie władcy pióra i stylisty, nosiłsię ze swą uczonością wielce. Dla tych, co mu piękny podarekobiecywali, gotów był świeży wstęp aktu utworzyć, innym dawał jeden z tych kilku, które do wszystkich służyły. Na jegotwarzy nikt nigdy nie widział uśmiechu, a kto mu w poszanowaniuuchybił, nigdy tego nie darował.

Szanował on wielce księcia Bolesława już dlatego, że częstodlań szczodrym bywał, już że miał siłę i znaczenie. Ujrzawszy gowchodzącego, zerwał się do pulpitu, przy którym zawsze coś miałdo czynienia. Trzcinkę położył i z uroczystym wystąpił pokłonem,ręce na piersiach składając.

— Ojcze mój — odezwał się wesoło i dobrodusznie Bolesław — ja do was przychodzę z wyrzutem i na zwiady. Przemkomi coś posmutniał, ludzie plotą, że się do jakiejś dziewki, brankiniemieckiej, uwiązał. Czyż byście o tym nie wiedzieli?

Ksiądz Tylon rękami uczynił ruch, wstręt i obrzydliwośćoznaczający.

— Nic nie wiem! — rzekł. — Nic wiedzieć nie chcę. Na oczymoje nie przyszło nic. Uszy moje na gwar pospolitego tłumu sągłuche. Nic nie wiem.

Książę się uśmiechał.

— A mnie mówiono, że on ją gdzieś na zamku chowa.

— Nic nie wiem — dobitnie powtórzył Tylon i podniósł głowę — a prawda li to jest, nie moja wina! Wojewoda, kasztelanwinni, świeckie ramię, nie duchowne. Moim obowiązkiem wystawiać mu szkaradę grzechu, obrzydliwość zwierzęcej rozpusty, toczynię nie omieszkając, to czynię; dalej, nie moja rzecz! Sprawaludzi świeckich!

I rękami potrząsał.

— Wojewoda mówi, że o niczym nie wie — rzekł książę.

Notarius oburzył się.

— Zatem winien niedbalstwa, opieszałości, gnuśności, ślepoty! Winien jest, gdy, postawiony na straży, nie strzeże, gdy opiekunem będąc, nie opiekuje się.

Książę Bolesław zapalającemu się przerwał, dając znak, abyzamilkł. Z poszanowaniem popatrzył na pergaminy i pergaminowego człowieka, który stał jeszcze nachmurzony.

Odetchnąwszy, Tylon rzekł już łagodniej:

— Pozwolicie mi dodać, że tego, co być nie powinno, czasemnajlepiej nie wiedzieć, lecząc chorobę, jak to Wasza Miłość czynicie, innymi środkami. Dać mu żonę, to najlepiej, krwi młodzieńczej inaczej nie powstrzymać, nie pohamować! Wasza Miłość najlepiej wiecie, co pomoże, w czas, jak Bóg przykazał, dać mu małżonkę. Ustanie zgorszenie pokątne.

Książę, nie odpowiadając na to, wyraził życzenie, aby ksiądzTylon towarzyszył Przemkowi do Szczecina i baczne miał oko nawszystko. Notarius skłonił się pokornie, znaczącym odpowiadająctylko spojrzeniem. Szczodry stryj za podobne usługi zawsze sięczymś wypłacał.

— Sposóbcież się do podróży rychło — rzekł Bolesław, zabierając się do wyjścia. — Ja nie ruszę się stąd, dopóki go niewyprawię do Szczecina, gdzie nań już czekają. Przywiezie ze sobążonę — wszystko umówione, da Bóg, Niemki zapomni.

Z wielką ufnością, że małżeństwo wszystkiemu zaradzi i lekceważeniem całej sprawy, ksiądz Tylon ręką zamachnął.

— Słomiane to ognie! — zamruczał. — W młodości łatwosię one zapalają, ale i gasną prędko. Caro infirma — cielsko słabe!

Pokłonił się.

— Sposóbcież siebie i jego do podróży — zakończył książę,wychodząc.

Rozdział III

W czasie pobytu w Poznaniu, stryj na chwilę od siebie nieodpuszczał Przemka, w nocy jednak spać musiał, a choć w komorze sąsiedniej kładł się na spoczynek, tak że ich ściana tylko dzieliła, śpiący snem twardym książę kaliski nie wiedział o tym, jakmu się nocami wymykał. W domku na podzamczu, pod dozoremstarej Krywichy, mieszczanki, której mąż niegdy służył u dworu, otoczona czeladzią wierną, ukryta siedziała owa Niemeczka,która młodego księcia całkiem przykuła do siebie, z niewolnicystając się panią.

Mina miała zaledwie rok szesnasty, ale była córką żołnierza,wykołysaną we zbroi. Za wcześnie wyrwała się z rąk matki nakolana ojca. Śliczne dziecko, do którego on był przywiązany bardzo, zastępowała mu syna. Umiłowana, pieszczona, swawolna i zuchwała Saksonka, była na wpół dzieckiem, pół mężczyzną. Najulubieńszą jej zabawką było strzelanie z łuku, ciskanie oszczepkami do celu. Krew przelana nie czyniła jej wcale wstrętu, naśmierć patrzyła nieraz z bliska obojętnie lub ciekawie. Konia dosiąść umiała jak chłopiec i wszystkie zabawy męskie lepiej jejsmakowały niż dziewczęce.

Mimo tego obyczaju germańskiego wyrosła delikatną, piękną,jak żadna z rówieśnic, a na zamku w Soldynie kochali ją wszyscy bałwochwalczo. Średniego wzrostu, silna, gibka, z włosem jasnym, czarnymi oczyma, biała i rumiana, miała twarzyczkę dumnądziecka rycerskiego, nie lękała się nikogo i niczego. W czasie oblężenia walczyła zajadle obok ojca, a gdy ją biorący w niewolęzmogli, kąsała ręce tym, co ją wiązali. Piękność i młodość ocaliły ją od śmierci.

Przemko, który nadbiegł gdy ją wiązano, zobaczywszy dziewczę, cały rozpłomieniał dla niej i ze wszystkich zdobyczy jednąją sobie zachował. Usłużni dworacy ukryli ją przed oczyma wojewody i kasztelana. Płaczącą i buntującą się zawieziono do Poznania, a Przemko rychło jakoś potrafił dziewczę uspokoić i pozyskać sobie. Znała ona prawa wojenne, wiedziała, że się musiałapoddać losowi swemu, ale pochlebiało jej, że nie prostemu żołdakowi dostała się, tylko księciu. Przemko młody był, piękny i rozmiłowany w niej namiętnie. Kłócąc się z sobą, rozpoczęli tę miłośćosobliwą, która miała się skończyć przywiązaniem gwałtownymi brankę uczynić panią.

Mina przerażała niedoświadczonego zuchwalstwem swym,gniewliwością, ale właśnie może takiego charakteru było potrzeba,aby łagodniejszego, choć dumnego, panka podbić. Widywał tylkoniewiasty bojaźliwe, drżące, uległe i bezmówne. Ta miała dlańurok nowy. Rozmiłowawszy się w niej, oszalał młokos. Mina, poczuwszy to, korzystała ze swej władzy i już mu się wyrywać naswobodę nie myślała, ale i jemu wyrywać się nie pozwalała. Podobało się jej to życie półksiężnej z nadzieją, iż kiedyś może całąksiężną zostanie. Niemka to sobie obiecywała, z pewną pogardąpatrząc na pokorne i strwożone niewiasty, które ją otaczały. Byłatu panią, rozkazywała, czyniły, co zechciała. Czeladź padała natwarz przed ulubienicą księcia, on sam nie umiał jej nic odmówić.

Gwałtowna miłość młoda, namiętna, rozwijała się wśródkłótni, sporów, dąsań, w których zawsze zwyciężała Mina. Stosunek, zrazu drapieżny, stał się później szałem. Niemka była zazdrosną, Przemko szczęśliwy z tego nawet, gdy go za włosy targała.Pod różnymi pozory raz w raz dobiegał do niej a przesiadywał,póki go niemal gwałtem nie wyciągnięto. Mina, choć jej potajemnie dawano środki do ucieczki, nie myślała z tego korzystać.

Wśród tego szczęśliwego upojenia obojga, gdy nic nie zdawało się im zagrażać, książę Bolesław przybył ze swatami — z rozkazem, któremu opierać się nie było podobna. Opiekun miał władzę i powagę ojcowską. Dworacy natychmiast o wszystkim Miniedonieśli. Przemko we dnie przychodzić do niej nie mógł, bo stryjmiał nań oko, nocami wykradał się tylko. Gdy trzeciego dnia poprzyjeździe Bolesława przybiegł do niej, przywitała go dzikim,złośliwym śmiechem.

— Cóż to? Żenić chce was ten poganin kaliski! Ten stary! — zawołała. — Ja tu drugiej nie zniosę, a biada tej, co mi się poważy...

Zacisnęła ręce. Przemko objął ją i ucałował, usta zamykając pocałunkami.

— Ty zawsze u mnie będziesz jedyna.

— Coś to ty, niewolnik stryja? Nie pan sobie? Co on ci tu mado rozkazywania?

— Był mi ojcem.

— Na co ci żona? Ja nie dam ci z inną żyć i drugiej kochać!Ja tego nie chcę!

A gdy Przemko milczał, dodała ze złością dziecięcą:

— Przyprowadź sobie żonę, przyprowadź! Ja ją zabiję lub struję!

Przemko kłamał dla uspokojenia jej, że małżeństwo to możejeszcze nie przyjść do skutku, a gdyby go nawet zmuszono wziąćżonę, ona mu niczym nie będzie, zostanie obcą. Siedzieć będziezamknięta w osobnych komnatach, a on z Miną żyć jak przedtem.

— Niech mi tu spróbuje przyjechać, choćby królówna! — wołała, pięści podnosząc, zła dziewczyna. — Będzie jej tu ciepło!Niech przyjedzie! Wproszę się na dwór na sługę, a usłużę jejdobrze! Prędko jej tu nie stanie!

Książę dawał jej wywoływać tak, niewiele do słów tych przywiązując wagi, uspokajał ją, jak mógł. Wykradał się potem cichoi wracał na swe łoże, ciesząc się, gdy słyszał w sąsiedniej komnacie chrapiącego stryja.

Któregoś wieczora, gdy wychodził, drzwi skrzypnęły głośniej,Bolesław się obudził. Tknęło go coś, podkradł się zobaczyć, czyw miejscu swym śpi Przemko, i puste namacał łoże! Nazajutrznie powiedział mu nic, ale coraz mocniej zaczął nalegać o wyjazddo Szczecina. Książę zwlekał niezręcznie, wynajdywał różne powody, aby się to przeciągnęło, w końcu, naciśnięty, ulec musiał.Książę Bolesław zaczynał przemawiać surowo.

Dwór dla pana młodego sam stryj wybrał z ludzi poważnych,mężów dostojnych i dziarskiej a statecznej młodzieży, uboższychwyposażając w najlepsze konie, zbroje, płaszcze, pasy, ażeby musynowiec wystąpił świetnie. We skarbcu też po Przemysławie starym, pobożnym, nie zbywało na niczym. Było z czego podarkizawieźć i wystąpić.

Jechali z młodym panem: Przedpełk, wojewoda poznański,ksiądz pisarz Tylon, kilku duchownych, podczaszy, podkomorzy,ochmistrz, łowczy i młodzieży rycerskiej kilkudziesięciu najśliczniejszej, a we wszystkich sprawach wojennych wyćwiczonej. Odznaczali się między nią Zaręba i Nałęcz, którzy prawie od dzieciństwa się z nim wychowywali i nie opuszczali go nigdy. Należelioni do dwu rodzin zamożnych, rozrodzonych, które, jak to byłow obyczaju, dzieci na dwór pański dawały chętnie, bo tym sposobem można się było nauczyć wiele, dosłużyć i dorosnąć do wyższych godności, a i nadanie ziemi pozyskać.

Zaręba i Nałęcz, słowiańskim prastarym obyczajem, byli sobie na pobratymstwo poprzysięgli, bo i w Polsce naówczas jeszczepobratymców znano. Rówieśnicy prawie Pawełek Nałęcz i MichnoZaręba oba byli urodziwi, razem się do rycerskiego sposobili zawodu, ale się charakterami różnili bardzo od siebie. Właśnie tomoże ich ze sobą związało. Zaręba był jak huba zapalny łatwo,ognisty, pyłki, do zwady skłonny, wielomówny, gorączka, prędki i niepomiarkowy. Nałęcz mężny, wytrwały, uparty, ale w sobiezamknięty i na oko powolny.

Zaręba Nałęczowi dodawał ognia, tamten hamował druhai do opamiętania go przyprowadzał. Jeden bez drugiego nie stąpił,a gdy na dłuższy czas musieli się rozłączyć, tęsknili do siebie,ciągle i każdy z nich to mocno odbolał. U obu jeden był worek,jedno mienie, wszystko wspólne. Za nieprzytomnego Zarębęujmował się Nałęcz, Pawłek też słowem nie dał dotknąć przyjaciela. Znano ich z tego na dworze i przezywano żartobliwie bliźniakami, że się tak bardzo kochali. Oba mieli siostry w domu i dlabliższego połączenia się, obiecywali sobie na niewidziane pobraćje za żony. W bitwach jeden drugiego bronił i zasłaniał, choćbyżycie dać przyszło.

Przemko obu ich dosyć lubił, oni też doń przywiązani byli,ale za pochlebców i zauszników mu nie służyli, bo Zaręba śmiałoi rześko w oczy panu mówił prawdę. Traf chciał, że ich obu książę Bolesław dla dobrego rodu i dla rycerskiej powierzchownoścido orszaku synowca naznaczył. Wybierali się wesoło, dość radzi,że zobaczą nowy dwór i trochę świata.

Wiedzieli oni oba o Niemce, ale do tych pokątnych miłostekksięciu nie posługiwali. Zaręba z nich złego coś wróżył księciu,za co ten gniewny milczeć mu kazał. Nie sądzili, aby się to przedłużać mogło, i jak się to najczęściej działo, myśleli, że Niemkęza mąż wydadzą wyposażoną za którego dworaka, a książę o niejprzy żonie zapomni.

Książę Bolesław w Poznaniu dosiedział aż do wyjazdu synowca. Nie dowierzał mu, nie ruszył się więc, aż go nie zobaczył wyciągającego z całym dworem. Goniec wyprawiony poprzedzał godo Szczecina. Nazajutrz dopiero, mszy świętej wysłuchawszyw zamkowym kościele, książę kaliski do domu zawrócił, a wielkiciężar spadł mu z serca.

Przemko wyjechał smutny i gniewany, myśląc ciągle o Minie,którą rozpaczającą porzucił, a gdy mu się przy pożegnaniu uwiesiła na szyi, ledwie się zdołał wyrwać od niej. Padła potem, rycząc z płaczu, na posłanie, przeklinając stryja, synowca i przyszłąksiężnę, przeciw której się odgrażała. Przez całą drogę Przemkomyślał tylko i z poufałymi, którzy go pocieszali, ciągle mówiło niej. Zaręba jeden, gdy o nią zagadnął, lekce sobie ważąc radził,aby lepiej dziewkę prostą zapomniał, która niczym nie była, tylkobranką i niewolnicą.

Na dworze w Szczecinie, wcześnie do tego przygotowani,przyjęli młodego pana ze czcią wielką. Stary Barwin siwobrody,całe jego życie, a szczególniej niewieście otoczenie i domowy obyczaj nie były podobne do tych, jakie się naówczas po innych dworach książąt słowiańskich spotykało. Wprawdzie i tu zakradło sięjuż niemczyzny dużo, ale szanowane były podania i zwyczaje prastare, z których tu więcej, niż gdzie indziej, niewiasty przechowały. Zamożność była wielka, ale i prostota dawna, umyślnie pielęgnowana, jakiej indziej widać nie było. Dwór się pewną wieśniaczą rubasznością odznaczał.

Zmuszony do stosunków z Niemcami, stary Barwin, choć sięim kłaniał i sam czasem Niemca udawać chciał, w duszy ich nienawidził. Bolało go tyle ziem utraconych, zagrabionych, oderwanych i owa przymusowa uległość sile, która dumie jego była nieznośna. Rad był, że wnuczkę jedyną wyda za polskiego księcia.

Na zamek na wyspie położony, a po dawnemu jeszcze wyglądający, wiódł stary Przemka, już jak syna go przyjmując. Mążbył poważny, milczący, nie narzekający nigdy, zbolały a smutny,lecz radość wielka, jaką miał z przybycia księcia, na pogodnymobliczu się malowała.

Wszystko, co otaczało Barwina, miało staroświecką jakąś cechę. Zachowywano tu nawet dawny obyczaj, oddzielający zupełnieniewiasty od mężczyzn, a chociaż już naówczas w Niemczechi u nas bywały one do uczt przypuszczane, u Barwina pospolitychdni przy stole się nie ukazywały. Pierwszego też dnia, gdy wieczerzano w izbie dolnej przy pochodniach i gędźbie a śpiewach,nie było ani jednej niewiasty. Może tylko przez rozwarte gdziedrzwiczki z dala mogły panu młodemu się przypatrzeć. Barwinobok siebie na wysokim siedzeniu Przemka posadziwszy, wieczoratego nic o swadźbie nie dopuścił mówić, bo ta wedle starychzwyczajów dopiero nazajutrz uroczyście się odbyć miała. Narzeczoną swą miał Przemko zobaczyć naówczas, gdy dziad, zezwoliwszy na małżeństwo, rozkaże ją przywieść.

Przy wieczerzy szła rozmowa leniwo i niewesoło, Przedpełkwojewoda młodego pana zastępował. Jadła i napoju w bród byłodla gości, lecz mimo ochoty, do której zagrzewano, coś zawisłonad głowami biesiadujących jakby trwoga czy przeczucia. Ustasię nie rozwiązywały, spozierano na się nieufnie. Dwór Przemkapo części niemiecki, po trosze zniemczały, nie mógł się dobrze porozumieć z Pomorzanami.

Młody książę, który szczęśliwym się powinien był okazywać,nie mógł się przemóc, aby się staremu uśmiechnął. W starym Barwinie coś było poszanowanie obudzającego, ale razem i trwogę.Siwa do pasa broda, krzaczaste brwi, spod których para bladych,ostygłych oczów patrzyła, usta zaciśnięte i pokryte czyniły gotajemniczym i groźnym. Głos miał stłumiony i grobowy. Do jegousposobienia wszystko się tu nastrajało, smętnie i trwożno.

Gdy Przemka odprowadzano do komór mu przeznaczonych,a sam pozostał ze swoimi dworakami, bo wojewoda u księcia starego miał posłuchanie, narzeczonemu zrobiło się smutno i tęsknotak, że gotów był nazad nocką do Poznania uciekać. Widząc go takprzybitym, młodzież siliła się, aby czymś rozerwać.

Zaręba, gdy wjeżdżali na zamek, spostrzegł był ponad wrotami, w górnych oknach, kilka pięknych twarzy niewieścich,ciekawie się im przyglądających. Pomiędzy nimi uderzyła go byłaszczególniej jedna, dzieweczka z długo na ramiona rozpuszczającymi włosami jasnozłotymi, w wianuszku zielonym ze złotymijagody, cała w bieli ubrana. Dokoła jej cisnęło się innych wiele.Domyślił się w niej łatwo księżniczki Lukierdy. Była cudowniepiękną, ale nie tak, jak wówczas pięknymi dziewczęta mieć chciano. Wątła, bieluchna, ze swymi niebieskimi oczyma jasnymi, zdawała się niby cieniem onej jakiejś zwodnicy, co się zwykła nadbrzegami stawów lub w powietrzu ukazywać, by człeka zawieśćna zgubę. Piękną była jak jaka Murawa. Patrząc na nią strachbrał, aby lada powiew wiatru nie rozdmuchnął ją we mgłę.

Z trwogi może, gdy jej się Zaręba przypatrywał, bledszą stała się jeszcze. Wydała mu się piękna jak anioł, ale wątłą jak dziecina. Była też niewielkiego wzrostu, szczupła i drobna. Inne kołoniej urodziwsze i kraśniejsze niewiasty i dziewczęta choć oczy ciągnęły ku sobie, ta między nimi królowała. Znać w niej było panią.Rączki bielutkie, które przyciskała do piersi, małe były jak u dzieciny. Zarębie się zdało, że łzy w oczkach miała.

Później, się u ludzi rozpytując, przekonał się, iż nie kto innybyła, tylko Lukierda, dla Przemka przeznaczona. A że oprócz niego nikt nie dopatrzył księżniczki, Zaręba pospieszył z tym do pana,aby go urodą jej pocieszyć, opisując, jak wielkiej piękności i młodziutką mieli dostać panią, nad którą jak żyw śliczniejszej niewidział. Przemko słuchał, ale mało go to zdawało się obchodzić,choć drudzy wszyscy ciekawi cisnęli się dopytując i ciesząc.

— Bóg mnie skarz — mówił Michno — jeżelim ja kiedy drugą taką albo do niej podobną widział niewiastę. W kościele naobrazie, który ksiądz Teodoryk przywiózł z włoskiej ziemi, jedenanioł grający podobny trochę do niej, aleć żywa piękniejsza odniego. Młodo tylko i bardzo dziecinnie wygląda, ano i nasz pannie stary, więc para będzie dobrana. Włos długi, złocisty, jakpłaszcz ją okrywał, puszczony po ramionach, twarzyczka białajak kość słoniowa, oczy niebieskie jak bławatki, a oblicze jakby dośpiewu i modlitwy stworzone.

Drudzy dworzanie prychali, śmiejąc się z Zaręby, iż w niejprawie rozmiłowany był, na co on odpowiedział broniąc się, żejuści świętych i błogosławionych miłują ludzie, a grzechu w tymani wstydu nie ma. Nałęcz nieodstępny od Zaręby, choć się zrazunie chwalił tym, potwierdzał, że i on widział księżniczkę, która musię też bardzo piękna wydała.

Inni, sądząc, księcia tym rozerwą, znosili, o czym się dowiedzieli u dworu, iż nie tylko była piękną, ale dobrą, łagodną, miłosierną, wiele robót niewieścich osobliwych umiała i pieśni przygęśli śpiewała tak cudnie, jak żadna. Na tych powieściach zeszłareszta wieczora. Przemko słuchał ich roztargniony, potem zarazległ, a gdy Przedpełk oznajmić przyszedł, że nazajutrz swadźba sięuroczyście odbyć miała, do której wielkie czyniono przygotowania,ani słowem nie odpowiedział. Czeladź szeptała między sobą, iżNiemkini swej zapomnieć nie mógł i markotno mu było po czarnookiej.

Drugiego dnia z rana do siedzącego w otoczeniu swych wojewodów i urzędników Barwina szedł młody książę z Przedpełkiem, ze dworem, przywdziawszy szaty bogate, łańcuchy, klejnotyi co kto miał najpiękniejszego. Mieli na co patrzeć szczecińscy,bo Przemko choć nie wesół był i serca nie miał do tego wesela,ale występować lubił i na ten dzień przystroił się bogato i pokaźnie. Chwalili go, że pięknym się wydawał. Wojewoda z pociechąi dumą widział, że tu się nikt z nim równać nie mógł.

Nastąpiły przemówienia, na które ze strony Barwina odpowiadano starodawnymi mowy obrzędowymi, jakie przy swadźbach od wieków były w użyciu. Gdy się ta wymiana pytań i odpowiedzi skończyła, dopiero na dany przez starca znak, rodzona ciotka panny młodej z wielkim orszakiem postrojonych niewiast wyprowadziła do izby księżniczkę. Taką się ona teraz wydała wszystkim, jaką ją opisywał Zaręba. Strwożoną wielce i zaledwie iśćmogącą ciotka musiała i drużki podtrzymywać. Szła bielusieńkajak lilia, drżąca, chwiejąc się i, gdy do nóg dziada przypadła, prawie omdlałą podnosić z ziemi musiano. Godzili się wszyscy, iż cudnie była piękną, ale jakąś urodą, której człek tknąć się nie czułgodzien. Czy ją trwoga tej godziny życia, co o życiu całym wyrokowała, ogarnęła, czy żal po dziadowskim domu, ale siły całkiempostradała, aż ją otrzeźwić musiano i wieść, bo nie wiedziała, cosię z nią działo.

Przemko też niewiele przytomniejszym był. Gdy ich potemoboje jako narzeczonych u stołu posadzono obok siebie, słowado niej przemówić nie śmiał ani nawet spojrzeć na nią. Ona też niejadła nic, oczki trzymała spuszczone, drżała. Wianuszek ją zdradzał. Kiedy niekiedy, gdyby perła duża, padła łza spod powiek,co oczy osłaniały, na białą, złotem szytą sukienkę, znikając gdzieśw jej fałdach. Kazał im tedy rozweselony stary pić z jednegokubka na znak, że odtąd wszystko między nimi wspólnym byćmiało. I padła łez para z oczów do napoju, który Przemko wychylić musiał, a gdy mu kubek podawała, a dotknął jej ręki przypadkiem, zimną była jak złote naczynie, które trzymała.

Dziewiczego wieczora obrzędy, choć po innych dworach jużzapomniane były, tu się starym zwyczajem odbywały, jak u pospolitego na wsiach ludu. Przy czym osobliwe nucono pieśni pomorskie i kaszubskie, które tylko po chatach jeszcze posłyszeć byłomożna. Stary Barwin chciał mieć i gęślarzy, i śpiewy, i wszystkiezapomniane obrzędy, może więcej dla własnej pociechy, niż dlawnuczki, którą męczono sadzając, splatając i rozplatając jej kosy,wodząc po izbach i kątach. Starsze niewiasty, którym miód ochotydodawał, raz począwszy nie darowały już pieśni żadnej ani najmniejszego słowa.

Narzeczony też musiał wedle wskazówek druhów kłaniać się,na pytania odpowiadać, to przy dziewczęciu siadać, to za drzwiprecz iść i powracać. Zniemczałemu dworowi wielkopolskiego księcia wszystko się to może śmiesznym wydawało, ale ciotka i baby,gdy się rozgospodarowały i rządzić zaczęły, na śmieszki nie zważały wcale.

W ciągu tych śpiewów i chodów, Przemko razy kilka stawaćmusiał przy Lukierdzie, coś do niej przemówić, rękę jej ująć. Tabyła jak lód zimna, a gdy księżniczka odpowiadać musiała, głosjej tak był cichy i łzawy, iż go prawie nie mógł dosłyszeć. Późnosię to w noc skończyło. Kilka razy Przemko spojrzał w te niebieskie oczy łzawe i ona trwożliwie spotkała się z jego wzrokiem. Oboje jakby przestraszeni drżeli. Książę, który zawczasu do ladadziewczęcia taką miał pokusę, że wszystkie przed nim uciekały, dlatej ślicznej swej narzeczonej prawie wstręt okazywał. Zdawało musię, że go mrozem wzrok jej oblewał, ona płakała mimowolnie, gdypatrzał na nią.

Po tym wieczorem mężczyźni sami zostali jeszcze za stołemz pieśniami i żarty, których i Przemko słuchać musiał. WojewodaPrzedpełk namawiał do tego, aby weselszą myśl obudzić. Ozwałysię piosnki po troszę swawolne, rubaszne żarciki, jakich sobie tylko przy weselach pozwalano, ale książę zdawał się ani słuchać,ni zważać na nie. Krzywił się raczej, niż uśmiechał, gdy je wprostdo niego zwracano. Wojewoda szeptać musiał do ucha, że na weselu przecież pan młody szczęśliwego choćby udawać był powinien.

Domownicy Barwina ściągnęli do izby gęślarzy, których powołaniem było zabawiać gości i starego wesołka książęcego, zwanego Kluską, mającego dar opowiadania baśni śmiesznych. Szczeciński pan lubił bardzo swego dworaka, bo, sam zawsze prawiebędąc markotnym, czasem się choć z błazeństw jego mimowolniemógł rozśmiać. Garbaty, malutki, łysy, z długimi do kolan rękami,ubrany dziwacznie w kusy kubraczek w pasy czarne i czerwone,w takimże kapturku, z mieczykiem drewnianym, Kluska siadłszy u nóg Przemka dokazywał, udając napiłego. Wolno mu byłoprawić, co ślina do gęby przyniosła, bezkarnie.

— Hej, paneczku polski — wołał zwracając się do niego — powinniście sobie u Barwina wyprosić, aby dał mnie wam w posagu za wnuczką! Nie dałbym ja długo tak ponurym być, jak otodziś! Za młodu trzeba się wyśmiać, bo potem nie będzie czasu.Albo to wasza bohdanka nie piękna? Na królowę by się zdała!Na rękach ją nosić a klękać przed nią! A żebyście głos jej posłyszeli, kiedy śpiewa... Chyba aniołowie w niebie Panu Bogu takpieją!

Przemko milczał sparty na ręku. Im bardziej mu ją chwalono, tym się wydawała wstrętliwszą, niewiedzieć dlaczego.

— Panku mój — ciągnął Kluska dalej — napij bo się wina!Dziś trzeba ci koniecznie śmiać się i wesołym być. Księżniczkaza dwoje płacze, bo jej tak prawo każe. Jej by nie przystało sięradować, kiedy dziadusia opuścić musi, a wianuszek utracić! E, wianuszek ów złoty!

Chcąc się zbyć natręta, Przemko rzucił garbusowi garstkępieniędzy, które on wsypał do torby dużej na plecach zawieszonej, ale nie ustępywał.

— Zabierzecie nam z zamku, zabierzecie, co najlepszego było— mówił smutnie. — Patrzcież, gdy wieść będziecie gołąbkę, abysłońce nie przypiekło, bo się roztopić może, aby wiatr nie zawiał,bo się we mgłę rozpłynie. My tu na nią chuchali, my tu ją takkochali!

— Nie bójcie się — odezwał się wojewoda ze strony — znajdzie ona i u nas miłość i chuchanie. Strzec będziemy kwiatuszka, a posadzimy go na pięknym, wysokim zamku.

— Ale, ale — odparł Kluska — choćbyście ją w złoto i diamenty oprawili, tak jej, jak u nas nie będzie, jeśli jak my jejnie umiłujecie!

Spuścił głowę.

— Nam tu bez niej zostać jak bez słonka, bez powietrza i bez wody.

Nie jeden stary garbus tak biadał. Wszyscy w zamku po księżniczce płakali. Szczególniej bo dobrą była i miłosierną dla biednych, prostemu ludowi zbliżać się dawała do siebie, pychy niemiała żadnej, a gdy wieśniaczki przychodziły do niej, najweselszą,najszczęśliwszą bywała z nimi. Napierała się często dziadkowi, abyją na wieś puścił, to na wesele jakie, to na Kupałę, na świętostare do lasu. Ciągnęła swój dwór z sobą, a powracała w wianuszku z kwiatków leśnych, z fartuchem pełnym ziół wonnych, lepiej się tym zabawiwszy niż na dworze z Niemcami.

Taką jakąś miała naturę prostaczą, co jej niektórzy za złemieli, a drudzy ją sławili z tego. Szedł do niej lud z wiosek, dziewczęta i baby z prośbami różnymi śmiało, o każdej godzinie, jakbyksiężniczką nie była, ale rodzoną mu i równą. Nie poznać teżw niej było pani, gdy się po wiejsku przyodziała i z piosnką naustach szła w pole. Dziad i ciotka chcieli ją od tego odzwyczaići nie mogli. Pocieszał się tylko stary tym, że gdy w obce stronypójdzie, obyczaju tego zabyć musi.

Całą noc śpiewami i okrzykami brzmiał dworzec w Szczecinie. Stały beczki smolone nad rzeką dokoła, noc była pogodnai jasna. Jedni zabawiali się w izbach, drudzy w podwórcach ochoczo. Barwin nie skąpił w tym dniu ni napoju, ni jadła, puszczano,kto chciał, aby ludzie pamiętali zaślubiny Lukierdy.

Kluska, przekonawszy się, że Przemka nie rozchmurzy, poszedł do izby starego pana, który choć nie spał, spoczywał już.Siadł mu w nogach na ziemi i patrzył na Barwina długo.

— Coż, ty stary? Radujesz się? — zapytał.

— Czemu bym nie miał być rad?

— Bo twój polski narzeczony jakby się kwasu napił, a trzeba przecie, aby na weselu komuś wesoło było. Ja za wszystkichnie starczę.

— I narzeczony potem wesół będzie — rzekł Barwin.

Kluska głową kręcił.

— Księżniczka płacze też.

— A ty? — przerwał stary książę.

— Jam zły, choć się śmieję — rzekł błazen. — Pilno bo cibyło owoc niedojrzały na ostre zęby dawać! Co ty teraz sampoczniesz na tym pustym zamku, jak ci się jej piosenka nie odezwie, jej śmieszek cię nie rozweseli. Nuż jeszcze z dala jęk przyleci.

Barwin się pogniewał.

— A! Ty kruku przeklęty, co nawet na swadźbę krakasz!— krzyknął. — Stulże ty mi dziub zaraz!

Oburącz chwycił się za twarz Kluska spełniając rozkaz, a oczytakie wlepił w starego, że on od niego wzrok odwrócić musiał.

Wesołek po chwili mruczał znowu:

— Nie było jej przed czasem swatać! Nie było! Niechby pączek rozkwitnął, niechby my się nim pocieszyli!

Barwin stary ręką powiódł po czole, milczał, nie chcąc nawetodpowiadać błaznowi, co się na kaznodzieję przerobił.

— Piękny panek! Młody, a pyszny! Kapie z niego złoto, znać,że ziemi dużo będzie miał, ale czy tyle szczęścia? Pogrobek onjest, a pogrobkom różno bywa.

Książę stary kopnął go nogą. Kluska zamilkł. Z cicha potemzaczął jakąś piosenkę zawodzić. Żal mu się już zrobiło starego,któremu dokuczył, i przypomniawszy sobie śpiewkę z dawnychczasów — której Barwin słuchając zawsze się rozpłakał, a po łzachmu potem lżej było — ją zaśpiewał.

Stary, posłuchawszy, łagodniej spojarzał na błazna, czołomu się wypogadzać zaczęło. Cichym głosem, drżącym a łzawymnucił niewyraźnie Kluska. Ale oni we dwu i tę nutę ledwie pochwyconą, i słowa jej nie dosłyszane rozumieli, a łzy się im obutoczyły.

Długo, długo odzywała się pieśń ta, którą czasem z podwórcówdolatujące przerywały okrzyki, aż stary pan i sługa stary usnęlijeden na wezgłowiu, drugi u nóg jego na podłodze. I przespalitak dziewiczy wieczór, a gdy nad ranem przebudzili się, w zamku po nocnej biesiadzie wszystko twardym snem ujęte leżało.

Rozdział IV

Skwarny dzień był lipcowy, niebo wypogodzone miało barwę dni letnich, płową od gorąca i jakby oparami przyćmioną. Słońce, zniżając się ku zachodowi, pozbawione promieni, toczyło sięjak krwawa kula, wkrótce mając w pościeli mglistej zatonąć.Straszne swą rubinową czerwonością, płynęło powoli, stało, patrzało na ziemię zakrwawioną źrenicą, a ludzie trwożyli się tymobliczem rozgorzałym, które według nich gniew jakiś zwiastowało.Słonko gniewało się na ziemię.

Stare niewiasty, brody popodpierawszy na wyschłych rękach,potrząsały siwymi głowami; wiedziały one, że takie w posoce umyte słońce prorokowało zawsze: mord, krew, pożogi, wojnę. A dlaczegóż właśnie tego siódmego lipca pokazało się z takim rozpłomienionym obliczem, gdy w Poznaniu oczekiwano na młodą księżną, którą Przemko ze Szczecina przywoził. Nawet duchowniskłonni byli widzieć w tym jakąś przestrogę, palec boży i stali posępni, poszeptując modlitewki.

Stara Krywicha, stojąc przed dworkiem swoim z babą Wojtkową, nie mówiła nic, bały się, aby nie były podsłuchane, lecz coraz to spozierały ku słońcu, to na siebie, a zaciskały usta, a głowysię im kołysały znacząco.

Skwar nie zmniejszał się mimo wieczora; owszem, teraz corazciężej jakoś oddychać było, a tu całe miasto wysypało się w ciasne,kręte uliczki, na podwórka, na wały, na rynki, nad rzekę, na gościniec wiodący od Szczecina, bo każdy chciał młodą panią zobaczyć.Na wieży zamkowego kościoła stał strażnik postawiony tam popołudniu zaraz, który miał dać znać chorągwią, jakby tylko orszakz dala zobaczył. I miano wnet we wszystkie uderzyć dzwony. Nawałach zamkowych, gotując się wyjechać na przyjęcie z orszakiemwspaniałym, siedział, pot ocierając z czoła, Bolesław kaliski, rad,że to małżeństwo doprowadził do skutku.

Przy kościele stało duchowieństwo w komżach i kapach, samna czele sędziwy biskup Mikołaj, kler, kanonicy i zakony, którew Poznaniu i sąsiedztwie miały klasztory. Ludzie w pogotowiutrzymali chorągwie, baldakim dla pasterza, kadzielnice, w które chłopy dmuchali, aby nie zagasły, naczynie z wodą święconą, całyprzybór do uroczystego przyjęcia.

Przy księciu Bolesławie kasztelanów kilku, mnóstwo ziemianstało poubieranych jaskrawo i świątecznie. Z dala wydawali sięjak pole zakwitłe makiem, bławatkami i wszelkimi dziećmi lata.Konie rżały i kopały nogami, pachołkowie zdjętymi czapkami powiewali, rozpędzając skwar wielki, bo niejeden jak w wodzie stałod znoju. Coraz to ktoś głowę ku górze podniósł, spoglądając nawieżę, czy z niej jakiego znaku nie dadzą. A słońce coraz czerwieńsze, bezpromienne, straszne, zdało się wciąż okiem krwawym i załzawionym spoglądać na te ludu tłumy.

Po domach i dworkach nie było żywej duszy, wszystko wyległo w ulice; młódź i chłopcy, którzy się docisnąć nie mogli, abycoś zobaczyć zza szerokich pleców starszyzny, okrywali płoty,zasiadali dachy, trzymając się dymników, ustawiali się na całychdrabinach do domostw poprzystawianych.

Na podzamczu we dworku Krywichy, która stała z Wojtkowąw ulicy, obie paradnie strojne, z ogromnymi chustami powiązanymi na głowach, w jedwabnych kaftanach, w mnóstwie sznurówkorali na szyjach — z otwartego okienka widać było twarz jakbyw ramy oprawną, śliczną twarz dziewczęcia jasnowłosego, z oczyma czarnymi, ognistymi, zagniewaną, groźną, namarszczoną, zarumienioną, dyszącą. Obie ręce białe trzymała na ramach okna,sama wychylając się z niego z ciekawością gorączkową. Nie widziała nic, na nią patrzali wszyscy, a niektórzy, poszeptując coś,pokazywali ją sobie palcami. Wśród tego ludu przybranego świątecznie, strojnego, wesołego, radującego się, czarnooka stała jednawcale nie odziana, włosy miała w nieładzie, białą tylko koszulkęna sobie. Ale stroju jej nie było potrzeba, aby być piękną. Młodośćmiała, która najlepiej ubiera, i wdzięk taki, że nawet z gniewembyło jej do twarzy. Młode parobczaki, zerkając ku niej, cmokalii lubowali się tej śliczności.

Choć tłum mruczał i szmer głuchy przelatywał w powietrzu,wyrównywał on prawie milczeniu, gdy się spojrzało na tych ludzitysiące. Wszyscy, wstrzymując oddech, słuch wytężali w oczekiwaniu, a oczy zwracali ciekawe, gdzie człek na wieży na strażystał wychylony z okna, nie rozpuszczając czerwonej chorągwi.Słońce krwawe jakby mrok jakiś zaczął okrywać jak mgła. Dołem pod nim liliowe wyziewy z ziemi wstawały, nad lasem w dali majaczało sino.

Wtem nagle na wieżycy powiała szeroko puszczona purpurowa chorągiew i pierwszy dzwon się odezwał niby krzykiem boleśnym. Cały tłum ów ruszył i jakby jednym głosem zahuczał.Oczy wszystkich pobiegły na gościniec. Na zamku słychać byłotętent koni, pokrzykiwania ludzi; za dzwonem jednym poczęłyco prędzej wyrywać się wszystkie inne, wielkie i małe, i zlało sięich brzmienie w jeden ton uroczysty, żywy, spieszny. Szum tłumuzmienił cię w gwar, a gwar we wrzawę, wśród której śmiechytylko można było rozróżnić. Z zamku wyciągali wszyscy. Duchowni pochód rozpoczynali, chorągwie powiewały nad ich głowami,z kadzielnic dym siny obłoczkiem podniósł się ku górze.

— Jadą! Jadą! — krzyczano zewsząd, niewiasty plaskaływ dłonie, dzieci krzyczały.

Tłum, nie mogąc się poruszyć, tak był ściśnięty, w miejscuszeptał, kołysał się, falował.

— Jadą! Jadą!

A na gościńcu w dali widać było duży tuman płowy i kurzawęwzbitą do góry. Niewielu ucho pochwycić mogło z tamtej stronyjakby odgłos trąb, którym z wieży dzwony i trąby też odpowiadały.

Orszak księcia Przemka był wspaniały. Poprzedzali go w kapach czerwonych z szytymi na piersiach orłami trębacze i bijącyw kotły tarabaniarze. Dalej jechał wojewoda poznański orszakiemdowodzący, w złota też i purpury odziany, w hełmie złotym. Nasiwym koniu pokrytym kapą aż do ziemi spadającą, z głową przystrojoną w czub i brzękadła jechał sam książę Przemko we zbroizłotej z orłem na piersi, w hełmie lśniącym, piękny, młody, leczpoważny i smutny. Obok niego na takimże koniu, w czapce książęcej na główce, w płaszczu jedwabnym szkarłatnym, jechałapiękna Lukierda, lecz gdyby Zaręba pieszo idący konia jej za uzdęnie trzymał, a dwu dworzan nie stało po bokach, rękami wyciągnionymi ją podpierając, może by nie dosiedziała na wierzchowcu,tak była blada, przelękniona, osłabła. Jechała nie jak na gody, leczjak skazany na męki, oczu nie śmiejąc podnieść, rączkami drżącymi chwytając za siedzenie, chyląc się jak kwiat na łodydze, gdynim wiater słania.

Radością brzmiało wszystko dokoła, a w niej strach i trwogęwidać było. Kilka razy, żywo, ukradkiem przeżegnała się krzyżemświętym, oczy jej strzeliły ku miastu i grodowi i zamknęły się. Zaręba konia jej prowadzący coraz to spoglądał na nią i żal mu jejbyło. Im bardziej zbliżali się ku zamkowi, tym jej bojaźń wyraźniejszą się stawała.

W chwili, gdy mijali dworek Krywichy, błędne oczy Lukierdypadły na okienko, z którego wyglądała czarnooka, i ujrzały dwiezaciśnięte pięści, które jej, nie komu innemu, podniósłszy się groziły. W otwartych ustach dziewczyny zobaczyła zaciśnięte zębybiałe. Zdawało się jej, że posłyszała przekleństwo i groźbę. Z przestrachu krzyknęła, ale wrzawa pospólstwa zagłuszyła głos jej cichy, który w łkaniu utonął. Pierwsza w progu stała, czekając nanią, jakaś groźba i proroctwo niedoli. W tejże chwili prawie nadciągnęło duchowieństwo, biskup, książę Bolesław. Kościelny śpiewzabrzmiał hymnem wesołym i wszystko znikło z jej oczów.

Nie opodal na zamku widać tylko było szeroko rozwarte drzwikościoła, w którego głębi pozapalane światła zdały się jakbykatafalk otaczać. Z nowym przestrachem Lukierda oczy wlepiław ten obraz wieszczy. I zdało się jej, że widzi trumnę całunemokrytą, otoczoną świecami, a w trumnie czuła siebie. Dreszcz jąprzeszedł i łzy się z oczów polały.

Dokoła brzmiały okrzyki: „Witajcie! Żyjcie!” Trąby corazgłośniej huczały dzikim triumfem, niby urągając się łzom biednej.

Biskup, który ich wiódł, przyjął parę u drzwi kościelnych. Nacichej modlitwie u ołtarza jak liść drżała Lukierda. Potem widaćbyło wszystkich znowu ciągnących na zamek. Stary książę wesółprowadził parę swoją. Tego dnia on tu pewnie był najszczęśliwszym. Spełniło się, czego pragnął. Usłał gniazdo, Przemko miałżonę. Wątła była i blada, lecz zmęczona i wylękła. Szczęście jąożywić musiało.

Krywicha mówiła do Wojtkowej:

— Widzieliście wy ją? Toż to jak powisemko lnu wątłe,oczy zapłakane i blade. Nam nie takiej na księżnę było potrzeba.Pamiętacie nieboszczkę Elżbietę! Ta była zażywna, silna a krzepka! Słyszę, ma piętnaście lat, a wydaje się, jakby trzynastu niemiała.

Wojtkowa potwierdziła wszystko.

— Z twarzy niczego, ino blada, blada! Czym oni ją tam karmili?

— Słabowite to będzie, a do takiej, co piszczy, mąż się nieprzywiąże, bo to tego ani tknąć.

I głowami wahały. Krywicha się pospiesznie do okna zbliżyła,w którym Niemka czarnooka gniewem dyszała. Śmiejąc się, szepnęła do niej:

— A co? A co?

— A co? Trupa mu do łoża przywieźli! — zawrzała Mina z pogardą. — Krwi w niej nie ma! Jechała jak płótno blada. A ja obie do niej wyciągnęłam pięści — widziała, i krzyknęłam: „Przeklęta!”Słyszała. Zachwiała się na koniu, o mało nie padła. Cha! cha!

Roześmiała się Mina. Krywicha przerażona załamała ręce.Niemki już w oknie nie było.

Na zamku sadzano Lukierdę przy księciu mężu i Bolesław stary gospodarzył rad i wesół, jak rzadko go kto widział, ściskającsynowca co chwila. Nie w smak mu szło, iż nowożeniec wyglądał,jakby mu źle było na świecie. Słowa z niego dobyć nie mógł, patrzał w oczy, gniewał się. Młoda żona przecie na podziw piękną była, czegóż mógł pragnąć więcej?

Siedzieli u stołu długo, potem obyczajem niemieckim pląsysię rozpoczęły, ale Lukierda, opierając się, ledwie raz do nich wyciągnąć dała. Przeszła jak cień, chwiejąc się. Skarżyła się na znużenie podróżą i wymknęła do komnat swoich, w których proguczekała na nią niespokojna stara piastunka Orcha. Tej od wyjazduze Szczecina oczy od łez nie osychały.

Orcha kochała swą panią jak dziecię, wykołysała ją na rękach,wszystkich pieśni uczyła. Ujrzawszy bladą, słaniającą się, upadającą pod ciężarem sukien swych, łańcuchów i złotych brzemion,pochwyciła ją silnymi rękami i gwałtownie zatrzasnęła drzwi, abydziecię jej mogło odpocząć same... z nią tylko. Lukierda obejrzałasię po izbach. Wszystko tu obce jej było. Wspaniałe stały i strojne,ale to, w co je przybrano, spuścizna po Przemka matce, wiało zbutwieniem i stęchlizną. Powietrze jakieś trupie czuć było w komnatach, które długo stały puste i zamknięte.

Nie były to jej wesołe izdebki na zamku w Szczecinie, z których na rozlane szeroko dokoła wody patrzyła i na łąki zielone.Z okien widać było wały wysokie, mury szare, jakby ściany więzienne. Zakryła oczy Lukierda i rozpłakała się. Orcha ją objęłarękami i przytuliła do siebie. W niemym uścisku pozostały takchwilę, a stara piastunka, czując omdlewającą panią, poczęła z niejżywo zdejmować, zrywać, zrzucać łańcuchy, kolce, pas i suknie,co ją swym ciężarem przygniatały.

— Uspokój się, gołąbko moja! Uspokój! Zamknęłam ja drzwi,nie wpuścimy nikogo!

— A! Jaki to zamek straszny! Jak grób! — wyjąknęła Lukierda.

Orcha pewnie myślała toż samo, ale się słowem nie odezwała,nie chciała dodawać jej bólu. Spiesznie, posadziwszy na łożu, rozdziewała swą księżnę, gdy do drugich drzwi gwałtownie dobijać sięzaczęto.

Lukierda strwożyła się i drżeć mocniej zaczęła, ale Orcha,podbiegłszy, za drzwiami usłyszała głosy niewieście. Był to nowydwór księżnej, który się dobijał do swej pani. Na czele jego szłaochmistrzyni, zamaszysta i otyła, cała we wstęgach i galonach, znana we dworze Niemka Berta, która za czasów księżnej Elżbiety dziewką przy niej była. Wyszczekana, zła, zazdrosna, chciwa, zalotna jeszcze, choć jej lat czterdzieści przeszło, pewna siebie, bomiała u Przemka łaski, parła się dumna, dopominając praw swoich. Mówiono o niej, że księciu się zasługiwała, mimo duchownychi wojewody, pomagając do pokątnych miłostek.

Berta już się znała z Miną. Szła do swej nowej pani uprzedzona przeciw niej, na piastunkę gniewna, że się jej tu wdzierała,wiodąc za sobą sześć dziewcząt służebnych dobranych tak krasąi zdrowiem, aby panią zaćmiły. Wszystkie one patrzały dziko,zuchwale, śmiało. Orcha chciała im wzbronić wstępu, gdy samowolna Bertocha poparła drzwi z całej siły i gwałtem wtargnęłado sypialni, poczynając od głośnej kłótni.

— Cóż to? Nie wiecie, że ja tu za rozkazaniem książęcymstarszą jestem?! — krzyknęła biorąc się w boki. — Tu nie ma prawa nikt około pani mej chodzić, krom mnie i sług!

— Ja jestem jej piastunką!

— Nie dzieckoż ona! Piastunki jej nie trzeba! — roześmiałasię Bertocha.

Spór wszczął się u drzwi, którego Lukierda płacząc słuchała.W obawie, ażeby jej piastunki nie odebrano, półrozebrana do drzwipobiegła. Widząc ją nadchodzącą, dziewczęta ciekawie wyciągnęłyszyje, wytrzeszczały oczy, śmiejąc się i mrugając. Bertocha staławcale nieulękniona.

— Ja tu, nie kto, jestem starszą do usług waszych! — zawołała.

— Na Boga, zostawcież mi piastunkę moją! — odpowiedziała,płacząc, Lukierda. — Ja nikogo oprócz niej nie potrzebuję, słaba,odpocząć muszę.

— Możesz Wasza Miłość spoczywać — poczęła zuchwale Bertocha — my na obcych się zdać nie chcemy, nam tu usługa należy!

— Ona mi nie obca! Wyście obce! — z płaczem odparła Lukierda. — Idźcie! Ja rozkazuję!

Głosu jej brakło, a Bertocha przerwała:

— Pierwszy u mnie rozkaz mego pana!

Gdy się tak spierano u progu, dziewczęta wszystkie wcisnęłysię już do izby, Bertocha wpadła do środka i zaczęła gospodarzyć.Nie zważając na księżnę, porwała suknie zdjęte, dawała rozkazysłużebnym. Orcha, uspokajając, odprowadziła Lukierdę ku łożu.Niepotrzebnej usługi zbyć się nie było można. Księżna płakała,a dziewczęta prychały, śmiały się kręcąc i popychając po sypialni.Ażeby coś robić i niby służyć do czegoś, nalewały wodę do misy,przenosiły dzbany, targały opony, zasuwały i odsuwały okna, nie mogąc szyderskich utulić śmiechów.

Nie wdając się już w spory z nimi, Orcha dawała im czynić,co chciały, sama zasiadła przy dziecku swym, postanowiwszy nieopuszczać go, choćby się bronić przyszło siłą. Ręką konwulsyjniezaciśniętą trzymała ją za szatę Lukierda. Bertocha snuła się dokoła, zachodziła ze wszystkich stron, zagadywała na próżno, w końcugniewna a uparta siadła na ławie dziewczętom rozkazawszy, abydo drugiej izby odeszły.

Ze znużenia i płaczu usnęłaby była może Lukierda, bo jużi noc nadeszła, ale krzyki na zamku i groźna, nasępiona twarz Bertochy, której oczy ciągle spotykała wymierzone ku sobie, zasnąćjej nie dozwalały. Orcha, objąwszy rękami, kołysała ją jak dziecię,półgłosem nucąc pieśń od kolebki znaną, tę, którą ją usypiała maleńką. Zamknąwszy oczy, biedne dziecko mogło się jeszcze sądzićna zamku dziadowskim, swobodną. Sprzykrzyło się w końcu siedzieć tak niemej Bertosze, zżymnęła ramionami, zamruczała jakbyprzekleństwem i wyszła.

Lukierda otworzyła oczy. A! Znowu były same. Siadła na łożu, włosy jej rozpuszczone okrywały ramiona, musiała ręką odgarnąć je z oczu, aby oczyma rzucić po swym więzieniu. W izbie byłociemno, jedna lampka u obrazu Najświętszej Panny, zapalonaprzez Bertochę, płonęła małym światełkiem pomrugując. Na ścianach i stołach wielkiej komnaty, tu i ówdzie we złocie i kamieniach, światełko to odbijało się, jakby oczki stworzeń jakichś szpiegujących młodą panią. Po kątach grube zalegały ciemności pełnewidm strasznych. Poruszające się zasłony, migające światło — łudziły niby życiem tam, gdzie go nie było.

Dreszcz przechodził nieszczęśliwą wygnankę, chwyciła za szyję Orchę i płacząc szeptać poczęła:

— Moja ty, moja! A! Jak tu obco i straszno! Jak ja tu żyćpotrafię! Nie opuszczaj mnie choć ty jedna! Nie mam nikogo! Testraszne sługi napadły mnie jak zbóje. Słyszałaś ich śmiechy? Tastarsza, jakie ona ma oczy! Ukąsiła mnie wzrokiem.

— Gołąbko moja! — tuląc ją i oglądając się, aby z ciemnościktoś nie podsłuchiwał, szeptała Orcha. — Uspokój się! Takie przeznaczenie nasze. Pamiętasz pieśni dziewczęce? One to prorokowały: na obce pójść ręce i słuchać pana obcego! Los to każdej dziewczyny i biednej, i możnej. Przywykniemy do tego! Pan twój dobrym będzie i kochać cię musi. Uśmiechniesz mu się i zrobisz z nim,co zechcesz. Zawsze straszne pierwsze doby.

— Uspokój się, gołąbko moja! Zaśnij, zaśnij!

— Nie mogę! Serce mi bije. Ty nie wiesz — mówiła księżnapo cichu — ja się go bardzo boję! Młody i piękny jest, ale ja jego,on mnie nigdy miłować nie będzie. Czuję, jakby ściana z kamieniastoi między nim a mną. Gdy spojrzy na mnie, jakby się odgrażał,gdy się uśmiechnie, zębami zgrzyta. A! Orcho, ja się go boję!

— A a! — wciąż ją przyciskając i głaszcząc szeptała piastunka. — Tak zawsze pierwszych dni bywa! Mężczyzna się wydajewrogiem, ale potem niewolnikiem się stanie. Tylko mu bądź wesołą, dobrą, łaskawą, pokłoni się, posłusznym będzie. A nie pomoże nic, damy mu ziele pić i węzełek od sukni oderwać mu trzebaa nosić przy sobie u piersi, na sercu.

— Nie, nie! — opierała się Lukierda. — Nie pomoże nic! Jato czuję! Boję się go! Gdy ręki jego dotknę, dreszcz mnie przechodzi, serce bić ustaje.

Piastunka mówić jej dłużej nie dała.

Szepty może by się przeciągnęły jeszcze, ale Bertocha drzwiotwarła, wniosła drugi kaganek, postawiła na ławie, a sama dlasiebie słać poczęła u drzwi.

Chciała pozostać na straży, dopóki by pan nie przybył. Alekury piały, zamek się rozlegał pieśniami, książę Bolesław z wojewodą gospodarzyli ziemian goszcząc, a o Przemku nie wiedziano,gdzie się podział. Myślano, że był u żony.

Przekradał się właśnie, nie postrzeżony chcąc wymknąć sięz podwórca, gdy na drodze spotkał Zarębę. Ten mu od wrót zaszedł i z poufnością dawną zapytał:

— Dokąd Miłość Wasza?

Przemkowi oczy się zaiskrzyły i popchnął go. Zaręba nie ustępował.

— Na miłego Boga — wołał — miejsce wasze gdzie indziej,nie za wrotami! Zobaczą ludzie! Co pomyślą! Co powiedzą? Żoniei sobie wstyd uczynicie!

Książę, coraz gniewniej unosząc się, rękę podniósł na niego.

— Tyś tu panem czy ja?! — krzyknął. — Idź mi z drogi zaraz precz!

Zaręba do nóg mu się schylił.

— Co robicie? — wołał poruszony. — Co robicie?! Godziż sięto? Ludzie zobaczą!

— Puszczaj! — powtórzył, miecza dobywając, Przemko. — Puszczaj albo ubiję!

Zaręba namarszczony musiał się cofnąć, ale twarz mu się zaczerwieniła gniewem, brwi ściągnęły. Książę, odepchnąwszy go,poszedł do wrót i — zniknął.

Noc była ciemna, z dala tylko błyskało gdzieś na niebie bezchmury. W zamku i na podwalach lud się snuł około beczek, piłi śpiewał piosnki o chmielu i weselu. Księciu łatwo było nie postrzeżonemu przecisnąć się przez ciżbę opiłą. Rozpychając, potrącając, nie patrząc nawet przed siebie, jak szalony biegł wprost dodworku Krywichy, którego okiennica stała otworem dla skwaru,a we wnętrzu się świeciło. Do drzwi mu było za daleko, takniecierpliwy biegł, dopadł niskiego okna i skoczył przez nie doizby.

Krzyk się dał w niej słyszeć. Z posłania, na którym leżała,Niemka zerwała się nóż pochwyciwszy zawsze pod ręką leżący,ale poznawszy księcia, rzuciła go na ziemię i zawisła mu na szyi.

Nagle, jakby opamiętawszy się, popchnęła go od siebie.

— Precz, ty przeniewierco! — krzyknęła.

Przemko ręce ku niej wyciągnął.

— O, widziałam cię — mówiła głosem namiętnym — widziałam jak jechaliście bok w bok z piękną panią bladą. Maszżonę! Masz żonę! Precz stąd!

Książę cisnął się ku niej, Mina, łając, już go nie odpychała,siedzieli razem na łożu.

— Widzisz — rzekł Przemko — porzuciłem ją samą, a przyszedłem do ciebie. Czy ci tego jeszcze mało? Wyrwałem się, choćtam za mną śledzą. To żona narzucona, ja nigdy jej kochać niebędę, nie mogę! Nie dla mnie ona! Niech w pustej izbie więdnieje!

Mina patrzyła mu w oczy, na pół gniewna, pół rada, odpychałago i chwytała za szyję, cisnęła ku sobie i odwracała się. Łzy, cobłysnęły na jej oczach, od ich żaru osychały. Z drugiej izby Krywicha ukradkiem przypatrywała się przez szpary tej scenie, z jakąś zabobonną obawą żegnając się, szeptając.

Książę, jakby zapomniał o zamku, o żonie, o świecie całym,pozostał przy Minie. Szeptali z sobą, śmiał się, poruszał żywo, odzyskał młodzieńczą rzeźwość. Niemka też przebłagać się dała, choćwracały jej jeszcze dąsy i groźby.

Krótka noc lipcowa już się ku końcowi miała, świtać poczynało, gdy Krywicha, w obawie jakiejś otwarłszy drzwi, poczęładniem straszyć. Nie chciała, aby go tu wyszpiegowano.

— Wracaj, Miłość Wasza, dopóki nie zadnieje, potem ludzie poznają!

Mina puszczać go nie chciała, ciągnąc prawie gwałtem. Złymusiał się jej wyrwać, korzystając z rannego mroku, aby na zamek powrócić. We wrotach zastał jeszcze Zarębę siedzącego nakamieniu, który, głowę w ręce ująwszy, na straży tu przetrwałoczekując jego powrotu. Zobaczywszy Przemka, nie odezwał siędo niego, nie wstał i dopiero, gdy ten go szybkim pominął krokiem, powlókł się za nim.

Wszedłszy do izb, w których mało już biesiadowało, a więcejna ławach lub pod nimi legło, albo z głowami i rękami na stolezasypiało, Przemko się zawahał. Myślał, dokąd pójść, i zamiast dożony, wrócił do swojej sypialni. Tu czeladź także spała podedrzwiami odpoczywając snem potrójnym: znużenia, młodości i napoju. Nie obudził się z nich żaden nawet, choć książę drzwi sweotworzył z hałasem i jeden tylko Zaręba wsunął się za nim do izby.

Pan i sługa a dawny towarzysz spojrzeli na siebie jak wrogi.Przemko się nie odezwał do niego. Zrzucał z siebie odzież niecierpliwie na ziemię. Widok człowieka, co śmiał wstrzymywaćgo, sprzeciwić mu się, burzył go i gniewał.

Zaręba niezlękniony, chłodny stał i patrzał. Zdawał się czekać na rozkazy. Niegdyś wyrostkami uganiali się z sobą, nierazszli sił próbować, znali się, jak zrośli w jednym gnieździe, bo Zaręba mu chłopięciem do zabaw i posługi był dany.

Przemko rzucił się na posłanie.

— Hej! — zawołał, rękę ściśniętą wyciągając ku niemu. — Jeśli ty mi raz jeszcze się ośmielisz...

— Żal mi i wstyd za was! — mruknął Zaręba. — Niewartatego Niemka, aby dla niej książęca córka łzy wylewała, a nawas pluły ludzkie języki. Dajcie ją komu, niech precz idzie stąd.Nieszczęście urośnie z tego.

Przemko obojętnie głowę sobie zakrywał.

— Milczże — odezwał się w końcu — milcz! Robię, co chcę,i czynić będę, co mi się podoba. Tobie do tego nic! Nic nikomu!

Zaręba popatrzał nań, zawrócił się milczący i poszedł precz.W Przemku zuchwalstwo sługi wrzało gniewem, uspokoić się niemógł i zasnąć. Obawiał się, aby go stryj nie poszlakował, ludziemu nie donosili, gniewał na siebie i na wszystkich.

— Narzucili mi żonę! — mruczał, przewracając się na łożu.— Będzie miała izby książęce i imię książęce, ale mnie nie będziemiała. Kto mnie zmusić może, abym tego trupa miłował?

U drzwi zaszeleściało coś, zerwał się książę. Z kagankiemw ręku wchodziła, czy spodziewając się, czy nie wiedząc, że gotu znajdzie, Bertocha. Spostrzegłszy go, zaśmiała się szydersko.Przemko marszczył się już.

— Nie potrzebuję nic — zawarczał — precz idź!

Bertocha głową potrzęsła, wskazując ku izbom Lukierdy,że tam jego miejsce było. Książę usta dumnie podniósł.

— Ty idź tam! — rzekł. — Idź! Pilnuj! Spocznę.

Baba miała coś jeszcze do powiedzenia, uśmiech dwuznaczny przebiegł po jej wargach, obejrzała się dokoła po izbie, kagnek podnosząc i z wolna próg jej przestąpiła.

— Niedawno wrócił — zamruczała — a gdzie był, to ja wiem!I musiało tak być! Ta go nie puści!

Rozdział V

Gody w Poznaniu trwały całą niedzielę. Ziemian przyjmowano, którzy nie tylko z okolic, od Kalisza i Gniezna, z Kaszubi dalszych stron przybywali z podarkami i winszowaniem. Książękaliski więcej tu gospodarzył niż sam pan, który okazywał siętylko, gdy go wyciągnięto razem z młodą panią, zawsze bladąi zlęknioną. Znikał potem on i ona, a stryjowi zdało się, że przyżonie być musiał.

Tam on w istocie mało kiedy i krótko gościł. Przychodził czasem, jak z musu, milczący i chłodny, siadał z dala, pytał sługi czywszystko było, jak potrzeba, dla księżnej. Czasem coś przykazałBertosze, przemówił słowo do Lukierdy, która mu nieśmiało i cicho odpowiadała, i co prędzej wychodził. Widząc trwającą tę obojętność, Orcha zalewała się łzami, ale składała ją na to, że i Lukierda nadto była nieśmiałą, a mało mu serca okazywała.

Bertocha, pilne na wszystko mając oko, urządzała zawszetak, aby Przemkowi dogodzić, uwolnić go co rychlej, a Lukierdziedać uczuć, że bez jej pomocy męża sobie nie pozyska. Rachubajednak na skutek tej groźby chybiła. Powzięła więc ochmistrzyninienawiść wielką i do pani, i do Orchy, której pozbyć się postanowiła. „Dopóki to babsko tu siedzieć będzie, ja nic nie zrobię — mówiła sobie — pozbyć się trzeba czarownicy. Po co nam tu obca?Albo nas sług mało? Czy to nam wiary nie dają?”

Na zamku był zjazd jeszcze i książę Bolesław do Kalisza niepowrócił, gdy zabiegliwa Bertocha weszła do niego jednego rana.Nie lubił tej starej, podejrzywając o pomoc w miłostkach, ale baba pochlebiać się umiała. Wsunęła się do izby pokornie, z twarząposępną.

— A! Co tam powie Bertocha? — ozwał się książę. — Możemwam nie piękną dał młodą panią? A co?

— O, Miłościwy Książę — przemówiła sługa — nie ma coprzeciw niej powiedzieć! Piękna pani i młoda, bardzo śliczna,a co po tym, kiedy ona z mężem przystać jakoś do siebie niemogą!

Pokręciła głową.

— Jak to? — pochwycił Bolesław. — Czemu?

— Albo ja wiem! Niech Miłość Wasza kogo chce pyta! W tymjest jakieś licho, czar jakiś, zadanie. No, bodajbym ja nie zgadła, skąd ono pochodzi — ciągnęła, głos zniżając tajemniczo, Bertocha. — Ja, proszę Miłości Waszej, nie darmo lat tyle żyję naświecie; znam dużo i przeczuję.

Zbliżała się coraz do księcia, przybierając smętną a wielcezakłopotaną minę.

— Po co księżna tu z sobą przywiozła piastunkę starą? Tojest czarownica! Z oczów jej to patrzy! Do kościoła nie chodzi,ziołami jakimiś panią poi!

Książę słuchał z obawą razem i niedowierzaniem.

— Tej baby się potrzeba zbyć koniecznie — szeptała Bertocha. — Ma swoją mądrość! Dziecka żałuje, dlatego od niej mężaodpycha. Prawda, księżna słabowita, wątła, ale takim małżeństwo służy, a póki ona tu, nic nie będzie. Jam tego doszła, że onaich z dala trzyma od siebie. Zazdrosna, zwyczajnie jak piastunka.Odstręcza ją od męża. Trzeba starą przepędzić, zaraz będzieinaczej.

Bolesław słuchał, niedobrze rozumiejąc. Bertocha, widząc, żego przekonać było trudno, tym mocniej zmagała się na dowodyprzeciw piastunce, że z niej wszystko zło było.

— Na co jej baba ta? Dosyć nas jest, obcych nie potrzebujemy!

Ostrożny książę, nic jej nie odpowiadając, dał się wygadaći odprawił. Stary Lukierdę miłował bardzo, choć ona do niegośmiałości nie miała, obawiając się jak wszystkich. Rozmyśliwszysię Bolesław sam poszedł do niej.

Rano było, księżna tylko co z Orchą wróciła z zamkowegokościoła. Dwoje dziewcząt stało u progu. Książę wszedł, ciekawieprzypatrując się piastunce, którą widział już wprzódy, nie bardzozważając na nią. Teraz pomarszczona, stara, smutna twarz jejmocno w nim ciekawość budziła. Bladość Lukierdy, która na widok wchodzącego drżeć zaczęła, uderzyła Bolesława.

— Dziecko moje — rzekł przystępując ku niej łagodnie — cóż wam tu u nas źle, że tak biało wyglądacie? Prawda, i z tymwam pięknie, ale ja bym rad widzieć u was na licu rumieniec i wesele.

Wahała się z odpowiedzią Lukierda, gdy Orcha, nisko się pokłoniwszy, odważyła panią zastąpić.

— A! Proszę Miłości Waszej, niełatwo to choćby do szczęściaa do nowego przystać! Starego się zawsze żałuje. Tak i mojemukwiatkowi, a takie to młode!

Książę słuchał, patrząc wciąż na Lukierdę, która oczy spuściwszy, odpowiadać mu nie śmiała.

— Teraz jeszcze na zamku tłumno i gwarno — odezwał się— Przemko gości swych zabawiać musi. Rychło się to rozjedzie,boć już czas; zostaniecie sami. Dzięki Bogu wyprawy pilnej niema. Poznacie się lepiej, weselej się stanie.

I na to nie umiała nic odpowiedzieć młoda pani, a Orcha,patrząc w oczy staremu, poruszała ustami.

— Dajcie czas! Dajcie czas, Miłościwy Panie — szepnęła. — Wszystko się dobrze złoży! Droga niebożątko zmęczyła, bo tosłabe, bo to młode. Tu wszyscy obcy, niech się rozpatrzy a ośmieli.

Przemko, któremu oznajmiono, że stryj był u jego żony,wszedł niespokojny, jakby się rozmowy tej sam na sam obawiał.Groźno od proga spojrzał na Orchę, oczyma jej nakazując ustąpić.Dla stryja przybrał oblicze wesołe i do żony się zbliżył.

— Pilnuj mi ty jej i strzeż, a miłuj — odezwał się stary — żeby prędzej ośmieliła się a panią tu poczuła i rozkwitła znowu.

Z lekka popchnął go ku żonie, którą Przemko ujął za rękędrżącą i zimną. Patrzał na nią z wymówką i jakby pogróżką, aleLukierda spojrzenia tego nie spotkała, bo oczów od ziemi nie podnosiła i przemówić nie śmiała.

Litując się jej a sądząc, że się go wstyda, Bolesław zabrał się do wyjścia, samych ich chcąc zostawić. Przemko z przymuszonym śmiechem pożegnawszy żonę, pośpieszył za stryjem.

— E, twoja wina czy nie — rzekł Bolesław, za drzwi wyszedłszy — ale smutna ona jest, zabawiać ją potrzeba!

— Tęskni za dziadem i za swymi — odparł Przemko. — Pląsów nie lubi. Dziś turniej będzie, to mu się przypatrzy i rozerwie. Sług też ma dosyć, jest komu i pieśni śpiewać, i baśni prawić.

Mówił żywo, roztargniony, niespokojny, więcej dla ułudzeniastryja, niżby go to wiele obchodzić miało.

— Piastunkę tę starą — dodał — wypadnie precz stąd wysłać do Szczecina, bo ona jej dziada przypomina i głowę smutkami nabija.

Nic na to nie odpowiedział stary książę i poszli do ziemian.Po stole, do którego księżnę przyciągnięto, zabierało się na turnieje w podworcu zamkowym. Nie pierwsze to już były czasuwesela, ale te najuroczystsze i najświetniejsze być miały. Księżnasama miała nagrody rozdawać, a po nich, jak zwykle, następowałypląsy i do późna biesiada a śpiewy. Bawiło to niewiasty, gdy sięprzypatrywały zapasom zręcznej młodzieży, rzadko się kończącymtragicznie. Padali z koni niektórzy, czasami z ranami od włócznilub nabitymi guzami, zabitych mało bywało i to chyba z przypadku. Sam książę Przemko miał wystąpić dnia tego w szranki;było i Niemców kilku, a Zaręba i Nałęcz sposobili się także doboju, bo do najzręczniejszych należeli.

Zabawie tej księżna odmówiła przytomności swej, opowiadając się chorą. Księciu na gniew się zebrało, chciał ją tu miećkoniecznie. Poszedł sam. Orcha przy łóżku jej siedziała. Zapytał,zaburczał, wszedłszy Przemko, okazał gniew, usłyszał płacz i wyszedł nie nalegając. Bertocha czatowała nań w progu.

— Nie chce księżna iść! — zawołała. — O tak! Jej tu i tejstarej wiedźmie wszystko złe, nic nie w smak! Naumyślnie, naprzekor położyła się do łóżka. Z rana zdrowa była, gdy do kościołachodziła. Póki przy niej ta czarownica jest, wszystko tak iść będzie. Precz potrzeba wygnać tę starą! Niech no ja przy niej zostanę, będzie wszystko inaczej.

Ale Przemko nadąsany słuchać jej nie chciał. Turniej odbyłsię bez księżnej. Księciu na nim nie bardzo się poszczęściło. Samon przeciw sobie kazał wystąpić Zarębie. Starli się w szrankachtak nieszczęśliwie, iż książę został z siodła podniesiony, zachwiałsię i o mało nie spadł. Przeciwko prawom szrankowym Niemiecpodbiegłszy podparł go i zsunąć się nie dał. Przemko w tej chwiliZarębę, nie spodziewającego się już ciosu, pchnął tak silnie podpachę, że z koniem razem go obalił. Zwyciężył wprawdzie, ale widzieli wszyscy, iż Przemko nie praw był, a gdyby się to innemutrafiło, sędzia by go potępił. Uszło to panu; ale sam on czułsię pokonanym i gniew przeciwko Zarębie wzmógł się jeszcze.

Stłuczonego mocno wyniesiono ze szranków dworzanina, który słowa nie rzekł ani się poskarżył. Nadbiegł zaraz przyjaciel Nałęcz i powlekli się, gdy do siebie przyszedł, razem do izby,którą na zamku zajmowali. Kulał Zaręba, nie mówiąc nic i nienarzekając na to, że go pokrzywdzono. Trzeba było zaraz rozdziaćgo ze zbroi i zawołać babę, ażeby radziła na silne potłuczenie.Rany wprawdzie nie było, ale krew nabiegła i zsiniała w miejscu,na które padł ze zbroją ciężką. Bolało ciało całe. Nie stękał, ustaściąwszy, bo mu więcej co innego dolegało. Z tym się odzywaćnie śmiał.

Kochał dawniej księcia, a teraz doń tracił serce z powodupłochości, a gniewne uderzenie przeciw prawu oburzało go. Nałęczowi o tym mówić nie potrzebował, bo ten go zgadywał.

W milczeniu druh krzątał się około pobitego, chłopca posłanopo babę, gdy drzwi otwarły się z trzaskiem i Przemko do izbywpadł sam, jeszcze jak stał, we zbroi. Na głowie tylko hełmu niemiał i twarz, na którą spojrzał Zaręba, wydała mu się zmienionądziwnie.

Przemko zawsze dumnie i pańsko się stawił, nigdy go jednak takim nie widzieli. Szedł, gdyby majestatem jakimś odziany piękną twarz namarszczywszy. Stanął nad leżącym, w bok sięujął i począł mówić z wolna:

— Słuchaj, Zaręba, a nie szkodzi żebyś i ty — tu na Nałęcza wskazał — także ucha nadstawił. Co było między nami zamłodu, gdyśmy wyrostkami biegali po podwórcach, to było i skończyło się. O tym pamiętajcie! Jam tu dziś panem i przede wszystkim chcę, by mnie szanowano! Nikt mi nie ma prawa nauk dawaćza to, co czynię, okrom księdza na spowiedzi. Kto mi się w najmniejszym sprzeciwi, tego tu cierpieć nie będę. Nie zapominajcie,że starego Mieszka krew we mnie płynie.

Panem chcę być, a jako pan wszędzie górę mieć muszę — i na turnieju! Dla pospolitego człowieka, goniąc z koniem paść,niesławy nie ma, książęciu na urągowisko ludzi być zwyciężonym— nie godzi się. Powiesz, że prawa turniejowe zachowane nie były — dla mnie praw nie ma. Ja prawa daję! Wynagrodzę cię,Zaręba!

— Rycerzowi za niesławę się nie płaci! — odparł leżący.

— Ja mówię, że niesławy nie ma! — odparł książę. — Nagrodę turniejową odstąpiłem dla ciebie — ale mnie paść nie przystało!

— Dobrze to ze mną — rzekł — com Waszej Miłości sługą,ale w innym turnieju, a w wojnie, losy niepewne. Daj Boże, abytam was Niemiec jaki podtrzymał!

— Ty sam — odezwał się książę — gdy ci żal ten odejdzie,trzymać mnie będziesz. Dziś sierdzisz się i gniew ci rozum odejmuje. Potem ci serce do mnie powróci.

To powiedziawszy, wyszedł książę, a dwaj przyjaciele zostali sami i długo siedzieli milczący.

— Dawniej lepszym był — rzekł w końcu Zaręba — terazmu się na wielkie państwo i dumę zebrało. Kto wie, przyjdzie może ze dworu iść precz, gdy wyżyć z nim będzie trudno.

— Precz? — zapytał powolny Nałęcz. — A toż, gdybyś tystąd musiał i ja bym za tobą się powlókł. A dokąd-że?

— Albo to ich mało? — odparł Zaręba. — Młodym, rycerskiego rzemiosła a dobrego rodu ludziom wszędzie radzi. Leszekprzyjmie, w Krakowie też powinowatych mamy, a i na Śląsku sięznajdą, choćby i na Mazurach. W ostatku i u Mszczuja na Pomorzu.

— Gdzie ty pójdziesz, tam i ja z tabą — dodał Nałęcz — o tym nie ma co i mówić. Ale mnie tego zamku, a bodaj i księcia, żal będzie. Zawsze człowiek tu jak w swoim gnieździe się czuje.

— Prędko to gniazdo niewygodnym się nam stanie! — zawołał Zaręba. — Od czasu jak tę Niemkę wziął, a potem mu żonędali, stał się Przemko innym człowiekiem. Widziałeś go przedchwilą, jak tu stał; rzekłbyś inny, a nie ten, com go nieraz, za karkchwyciwszy, dusił.

Rozśmiał się.

— Pójdę stąd — dodał bez namysłu — ciężko mi, nie strzymam. Wiesz czemu?

— Któż cię zgadnie — szepnął Nałęcz. — U ciebie po głowiezawsze ptaszki latają.

— Śmiej się, kiedy chcesz, albo i łaj — mówił Zaręba. — Nie będę mógł długo patrzeć na tę młodą panią, cośmy ją tuprzyprowadzili. Żal mi jej okrutnie! Oni ją tu zamęczą. Żywejduszy litościwej dla siebie nie znajdzie. Przemka Niemka, któramu coś zadała, nie puści tak łatwo, a tę niewinną panią złe babskazadręczą. Słyszałem już, gdy się niepoczciwa Bertocha odgrażała,że jedyną jej piastunkę, którą przywiozła ze Szczecina, wypędziprecz. Zostanie sama. Gorzej tu jej będzie niż niewolnicy. Ja nato patrzeć nie chcę!

— A cóż pomoże, gdy stąd pójdziesz? — odezwał się Nałęcz. — Kiedy ci już tak na sercu los tej pani, lepiej żebyś jejtu pilnował i pomagał. Ano — tu się zaciął poczciwy Nałęcz — dałbyś temu pokój! Ludzie z tej litości co innego zrobią i jejz tym będzie źle, i tobie gorzej być może.

Zamyślił się Zaręba długo.

— Kto wie? Słuszność masz może. Zostanę do czasu, zdamsię na coś, posłużę. Żal mi tej pani nieszczęśliwej.

— Mnie też jej żal, bo ona tu nie na gody przybyła — dodał Nałęcz — ale co nam się mięszać w sprawy książęce i palcekłaść między drzwi.

Ustała rozmowa. Ostatni dzień jeszcze turniejów pozostawał, którego Zaręba świadkiem być nie mógł i nie chciał. Ależe go ciekawość brała, jak też wypadnie, Nałęcza posłał, którygonić sam nie miał i jako świadek tylko stanął przy sznurachszrankowych. Przemko, doświadczywszy, iż łacno w turnieju sromu napytać, przez dumę nie chciał już iść z nikim w zawody.

Tego dnia jeden wszystkich prawie zwyciężał i najwięcej nabrał nagród i wianków. Był nim młody, bogatego ziemianina syn,Jakub Świnka. Powracał on ze dworu cesarskiego, na którym czasjakiś przebywał; zamierzając teraz wkrótce się udać na dwór królaFrancji i do Włoch, aby więcej zobaczyć świata. Jedynak u ojca,piękny, młody, silny, odznaczał się też, naówczas co rzadkimbyło, wychowaniem takim, iż równie na kleryka zdać się mógł,jak na rycerza.

Mówiono o nim, że oprócz rycerstwa, mądrość wielce miłowałi księgi rad czytywał. Śmiano się nawet z tego upodobania, bow Niemczech zwłaszcza, choć który z rycerzy czytać się nauczyłprzypadkiem i podpisać umiał — sromał się do tego przyznawać.Nie rycerska to rzecz była, a klesza. Klechą nazwać młodego wojaka obelgą było. Przecież Jakub Świnka wcale się tego nie wstydził, co umiał. Księża, śmiejąc się, wróżyli mu, że chyba sukienkęich oblecze. On się z tego śmiał też, bo młodym będąc, wcale o tym nie myślał.

Z dowcipu i rozumu, choć jeszcze pono lat trzydziestu niemiał, czcili go nawet starzy. Bystrość miał myśli wielką i niemniejszą śmiałość w słowie. Jedno mu tylko zarzucić było można,że do polskiego zamaszystego, gardłującego ziemianina pospolitegowcale nie był podobnym. Wziąć go było można za Włocha lubFrancuza, chociaż językiem swym doskonale mówił i wolał nimrozmawiać niż innymi. Na dworze cesarskim gładkich nabrawszy obyczajów, choć czasem swojskiej rubaszności zażył, umiałją tak okrasić, że pewny osobliwy wdzięk miała. Lubował sięnim wielce książę kaliski, stary biskup i inni panowie.

W turniejach okazywał zręczność nadzwyczajną i siłę, aleoboje sobie lekceważył. Gdy go potem, jako zwycięzcę, blisko książąt posadzono, bawił opowiadaniem o dworach i obyczajach,które widział, Bolesław, słuchając, jak o wspaniałościach obcychmonarchów prawił, westchnął i dodał:

— Byłoby i u nas inaczej, gdyby się ten kraj wielki nie porozpadał na części tyle i nie narosło nas, małych książąt, jakmrowia. Dawniej było lepiej, za starych Mieszków i Chrobrych,bodaj za Szczodrego. Od niego poszło nieszczęście pierwsze, gdyśmy koronę utracili, a od Krzywousta, co państwo na małe działypokrajał. Da Bóg, trzeba do pierwszego powrócić!

— Tak ci jest pewnie, Miłościwy Książę — odezwał się rześkoŚwinka — święte słowa wasze. Niech tylko jeden kilka dzielniczagarnie, reszta się do niego przyłączy. Królem go zaraz ukoronujemy.

Przemko uśmiechnął się z niedowierzaniem.

— Dobra to rzecz pomyśleć — rzekł — ale dokonać inaczejjak przez krew nie można, a krew i koronie błogosławieństwanie przynosi.

— Gdy Bóg zechce a zrządzi, i bez krwi się obejść może — dorzucił Świnka. — Ot, Miłość Wasza, macie już Polskę Większą. Bóg da, weźmiecie co z Pomorza.

— Da mu Mszczuj pewnie dziedziczyć po sobie — przerwałBolesław żywo — a ja mu Kaliskie zostawię.

— Kraków i Sandomierz też bezpańskie pono zostaną — mówił Świnka dalej — bo się o nie wielu chyba dobijać będziepo bezdzietnych. Łatwo przyjdzie ich dostać, a tak naszemu panu,jak nic, może przyjść królestwo do rąk i korona na skronie. A! — zawołał rozochocony Świnka. — Zaraz go w Gnieźnie ukoronujemy. Chowają tam w skarbcu ów sławny Szczerbiec Chrobrego,co mu go anioł przyniósł z nieba, i koronę starą Chrobrową.

Przemkowi uśmiech dumy przeleciał po ustach.

— Ano, dobrze tak! — rzekł szydersko. — Ino wy zostańciearcybiskupem, abyście wy mnie ukoronowali!

Jakub i wszyscy śmiać się głośno zaczęli, bo patrząc na młodzieńca rycerskiej postawy, który właśnie na turnieju wiankizdobywał, zdało się jego arcybiskupstwo równie do wiary niepodobnym, jak żeby rozbite państwo na nowo zjednoczyć się miało.

Słysząc śmiechy te, Jakub zamilkł, usta mu się też dożyłyjak do uśmiechu, i po tych jasnych myślach osmutniało naglewszystko. Bolesław zadumał się.

— Daleko jeszcze do tego, daleko! — zamruczał. — Lecz Bógwielki jest i cudowny. Karze on nas i chłoszcze, a gdy za grzechyodpokutujemy, zlitować się może.

— Amen! — dokończył sędziwy biskup poznański.

Długo w noc gwarzono przy stołach dnia tego, nazajutrzostatek gości już się z zamku wybierał. Jakub Świnka jechał teżdalej za granicę, gdzie co poczynać miał, nie spowiadał się. Domyślano się, że wszelkiego rycerstwa probować chciał, bo miałwielką świata ciekawość.

Nie uszło to oka księcia Bolesława, że Przemysław dla młodejżony oziębłym był. A choć z tych dni pierwszych nic jeszczewnosić nie godziło się, gdy nazajutrz się żegnali, a on odprowadzałgo jak ojca, przy koniu idąc aż do wrót, pochylił się doń staryi rzekł:

— Patrzaj, ażebyś z tą żoną, jaką ci Bóg dał, żył w miłościi zgodzie, jako ojciec twój z Elżbietą, jako ja z Jolantą. Takąją mieć będziesz, jaką sobie uczynisz, bo niewiasta posłuszną jest,gdy miłuje, i w ślad idzie za panem swym. Dziecko to jest jeszcze,dobre i łagodne. Będziesz ty dla niej miłosiernym i wiernymmałżonkiem, ona ci też żoną zostanie dobrą. Niech Bóg wam błogosławi.

Przemko wysłuchał nauki tej w milczeniu, usta zagryzł, a gdyna zamek powrócił, markotno mu było, że go stryj napominał, boteraz nawet od niego nauki żadnej nie chciał znosić, a słowa Bolesława znaczyły, że stryj o nim powątpiewał.

W kilka dni potem już Mina z dworku na podzamczu przeniosła się na zamek. Dano jej izby przednie, Bertocha ją tak samow opiekę wzięła jak księżnę, skłaniając się więcej ku tej, do której księcia namiętność ciągnęła. Obie Niemki lepiej się też rozumiały.

Najpilniej było Bertosze naprzód starej pozbyć się piastunki,co dzień więc księciu powtarzała, aby żonie to zapowiedział, iżOrcha musi nazad do Szczecina. Przewrotnej babie nie w smakbyła cicha i łagodna Pomorzanka, snuła już różne sposoby, którymi się jej pozbyć mogła. Pomówić o zdradę, oskarżyć o miłośćpokątną, wmówić w Przemka, że chorą była.

Lukierda rozpoczynała swe życie niemal klasztorne, radaz tego i uspokojona, że ją mąż, którego się lękała, opuszczał i zaniedbywał. Ułożyła już sobie tryb taki dni powszednich, aby nikomu nie zawadzała: z rana szła do kościoła, siadała potem do krosien, a Orcha przy niej, najczęściej na ziemi, nucąc stare piosenki.Ile razy je tak zastała Bertocha, milkły obie i przy niej ani rozmawiały, ni śpiewały, aż zła, pokręciwszy się, odgrażając odeszła.

Przemko rzadko żonę nawiedzał i jak byli obcy sobie dnipierwszych, tak i teraz pozostali. On skarżył się, że miłości w niejku sobie nie widział, lecz też jej najmniejszej nie okazywał. Jednego dnia, gdy Orchy w komnacie nie było, Przemko przyszedłdo Lukierdy i zastał ją przy kądzieli, bo prząść bardzo lubiła.Namówiony przez Bertochę zaraz gwałtownie wystąpił z tym, żebaby-piastunki na dworze niepotrzebnej chce się pozbyć, bo mupodejrzaną i wstrętliwą. Łagodna zawsze Lukierda wypuściła z rąkwrzeciono, powstając żywo.

— Jedna tu ona jest, co mnie miłuje — odezwała się śmiało. — Weźmiecie ją ode mnie, to mi życie zabierzecie. Póki siłmych błagać was będę, nie odbierajcie mi jej! Nie odbierajcie!Ona mi drugą matką jest i była.

Przemko się nasrożył.

— Ja moje prawa mężowskie mam — zawołał — które odmacierzyńskich pierwsze są!

— Więc chyba śmierci mej chcecie! — płacząc odpowiedziała Lukierda.

Książę gwałtownym jej wystąpieniem, którego się nie spodziewał, zawstydzony, litość uczuł wreszcie nad rozłzawioną. Pomyślał, iż ona winną nie była, iż mu ją narzucono. Zamilkł, nienalegał więcej. Sama jednak groźba wywołała płacz taki w biednejniewieście, iż nierychło go utamować mogła. Książę wyszedł, wełzach ją zostawiwszy.

Orcha powróciwszy, gdy ją tak zastała rozpłakaną i zbolałą,przestraszona chciała dobadać się przyczyny, lecz Lukierda nicpowiedzieć jej nie chciała. Złożyła łzy na przestrach, jakiego doznawała zawsze, gdy mąż przychodził do niej. Szpiegująca Bertocha nadbiegała zaraz podpatrzeć, jak się rozmowa skończyła, udając bardzo czułą i troskliwą około swej pani, choć ze złością nanią i Orchę spoglądała.

Książę później przez czas jakiś nie wznowił o piastunce rozmowy. Troskliwa starucha dla dziecka swego wymyślała, jakiemogła, zabawy, więc wieczorami, biorąc dwie lub trzy służebnei kilku poważniejszych dworzan dla straży, wyprowadzała ją w polei lasy sąsiednie. Lukierda tu dopiero odżywała, przysłuchując sięśpiewom wieśniaczym, które lubiła, często przechodzące niewiastyzatrzymując i obdarzając, aby mogła pomówić z nimi lub pieśniposłuchać, które jej pomorskie i kaszubskie przypominały.

Bertocha i z tej rozrywki winę uczyniła śmiejąc się, że chłopów lubiła i że za żonę wieśniakowi, nie księciu wielkiemu, stworzoną była. Upodobanie to w prostaczych zabawach, wedle niej,pani takiej nie przystało.

— Na zamku jej źle — mówiła — a w polu na sianie, międzyprostą czeladzią najlepiej. Tam ona i śmiech ma, i wesołość, żei pląsać gotowa, a u nas się we łzach rozlewa. Parobka by jej trzeba i chaty, a nie księcia z zamku! Orcha jej do tych podłych zabawpomaga! Włóczą się po okolicach, po lasach, a co tam czasu tychprzechadzek się dzieje, kto wiedzieć może?

Tak podszeptywała Bertocha złośliwie, a Przemko zamiastzakazać przechadzek polecił jej surowo, aby księżnej na nich nieodstępowała.

Szła więc ciężka i tłusta Bertocha, przeklinając panią swą.Przy niej zaś wszystko milkło i smutniało. Wkrótce też dla chłodui późnej jesieni musiały ustać te wycieczki i Lukierda w izbachsię swoich zamknęła. Jak ze wszystkim na świecie oswaja się człowiek, i ona z wolna obyła się ze swą niewolą.

Rozdział VI

Upłynęło dwa lata albo raczej przewlokły się one ciężkimikroki, wydając jakby wiekami dwoma. Nic prawie nie zmieniło sięna poznańskim zamku, Przemko ani się przywiązał do żony, aniod Niemki odwiązał, która coraz większą władzę nad nim zyskiwała. Żołnierska córka lepiej przypadła do obyczajów młodego pana.Przebierała się dlań po męsku i jechała z nim w lasy, a na łowachśmielszego i zuchwalszego nad nią nie było. Musieli ją drudzy zasłaniać i bronić, bo się nieraz rzuciła na dzika, na niedźwiedzia,na wilka nie bacząc, że sił po temu nie miała. Właśnie wówczasnajwięcej ją miłował Przemko, gdy dokazywała tak dzielnie, gdypotem z dworzany i łowcami słowy rubasznymi żartowała, nie rumieniąc się i nie wstydząc niczego, nie dbając o ludzi. Znając tęsiłę swą, Mina używała jej i nadużywała, Przemko ulegał.

Czasami wybuchały kłótnie i spory gwałtowne, tak że do razów przychodziło. Naówczas książę przez dni kilka do niej niechodził, a ta w rozpaczy i gniewie tarzała się po ziemi, zwłaszczagdy jej doniesiono, że u żony bywał. W końcu po kryjomu szłaprzekupiona przez nią Bertocha do pana, opowiadała mu, jaką towielką miłość miała Mina dla niego, jak bez niego ani jeść, ani spaćnie mogła, że się w końcu struć albo utopić była gotową, a takiejdrugiej nie znaleźć.

Skoro Przemko litościwszym się stał dla Lukierdy i powaśniwszy się z tamtą, szedł do niej, a przesiedział dłużej, popłoch padał na dwór niewieści, który Pomorzanki nie lubił, poruszało sięwszystko i spiskowało, aby pana z miłośnicą pojednać. Zabiegalitak, że go w końcu do niej ściągnęli. Zaczynała się kłótnia na nowo,a kończyła czułością wielką.

Lukierda znowu spokój odzyskiwała, którego pragnęła, bo lataprzeżyte małżonków z sobą przejednać nie mogły. Ona czuła trwogę na widok męża, on miał wstręt do cichej, bladej istoty. Mawiałczasem z pogardą, że w szczecińskich wodach rybę złowił, którazimną krew miała. Gdy przychodził do niej, z Miną się powaśniwszy, i dłużej zasiedział, boleśnie się z jej prostaczych obyczajów,ulubionych pieśni i mowy naigrawał. Kraśniała, słuchając i słowamu nie odpowiadając, Lukierda, łzy się jej na krośna toczyły,a dojrzał je Przemko, to się i za płacz gniewał.

Z początku o owej miłośnicy na zamku mieszkającej nic niewiedziała księżna; umyślnie o niej zaczęto Orsze rozpowiadać. Piastunka swej pani donosić o tym nie chciała, najgoręcej pragnączbliżyć do siebie małżeństwo. Ale cokolwiek ku temu zrobiła, obracało się na przekorę. Nie mogąc przez piastunkę księżnę zawiadomić o Niemce, Bertocha dobrawszy chwilę, sama do niej poszłaz językiem. Uczyniła sobie twarz miłosierną, udała litość wielką,wzdychając i żaląc się nad losem pani, iż miłości męża nie miała.Po cichu zwierzyła jej, jaka tego była przyczyna.

Zarumieniła się, słuchając, Lukierda, chciała przerwać i niedać dokończyć, ale Bertocha na swym postawiła i wyśpiewaławszystko, nawet, że Mina była na zamku i kiedy książę do niejchadzał.

Gdy odeszła, zapłakała księżna, a Orcha, zastawszy ją wełzach, domyśliła się przyczyny. Powiedziała piastunce wiernie, cosłyszała.

— A! Ja o tym dawno wiem! — zawołała Orcha. — Ale cóżnam radzić na to? Po co się tym męczyć? Ona tu od nas starsza!

W dziedzińcu potem raz przechadzającą się i pyszniącą pięknością swoją pokazała Bertocha Minę swej pani. Lukierda więdła,bladła, chorzała, a ta kwitła jak róża, urągając się swą świeżą młodością za wcześnie starzejącej pani. Na białej twarzyczce księżnejłzy poorały marszczki, oczy miała wypłakane, kaślała i słabła. Tęsknica ją dusiła. Zamykała nieraz oczy, aby choć myślą się przenieść na swój świat dawny, wesoły i swobodny. Wrócić do niegobyłoby dla niej szczęściem największym, uciec pieszo, jak małżonka księcia Bolesława Łysego; ale strzeżono ją pilno. Tu trzebabyło schnąć i powoli umierać.

W tym roku długo spoczywający książę Przemysław, któremu tęskno było, że wojować z kim nie miał, znalazł przecież sposobność wynijść z domu i rycerzy swych wyprowadzić w pole.

Bolesław Łysy, Rogatką zwany, wierzyciel, który nigdy spokojnie usiedzieć nie umiał, a rwał się po pijanemu, aby wyrwaćz tej nędzy, w jaką popadł, bo często konia pod siodło nie miał,chleba mu brakło, a miasta i ziemie za lada co musiał zastawiać,nasiadł się na synowca Henryka wrocławskiego, aby mu odebrać jego dzielnicę. Zawsze się koło niego niemieckich łotrówa zbójów kręciły gromady. Wypatrzono chwilę, gdy spokojnieHenryk w Jelczy siedział w nieobronnym dworze, nadał nań Rogatka zgraję, która wywlókłszy z łóżka synowca, zawiozła go doLehen i tam posadzono w więzieniu. Rogatka zaklął się, że gonie puści, aż mu ziem nie odda, które w spadku po Władysławie-biskupie zagarnął.

Na wieść o gwałcie tym i zdradzie, wszyscy książęta powinowaci ruszyli się w obronie uciemiężonego Henryka. Szedł krakowski Pudyk, szedł z Kalisza Pobożny, Konrad z Głogowa, Władysławz Opola, musiał i Przemko z nimi. Jak z jednej strony siły wielkiegromadziły się przeciw Rogatce, tak i on nie spał. Syna Henrykaw pomoc wziąwszy naściągał Miśnian, Szwabów, Bawarów, Niemców różnego rodu. Brandeburczyk też z Sasami swymi iśćmu miał z posiłkiem, ale wziąwszy od Wrocławian pieniądze, został w domu. Przemko razem ze stryjem ochoczo ruszył na wyprawę. Z żoną ledwie się pożegnał, ale Mina puszczać go nie chciałałając, że w cudze sprawy się mięsza i przeciw Niemcom idzie. Nicto nie pomogło, bo książę Bolesław prowadził go z sobą.

Było to na wiosnę, w sam dzień św. Jerzego, gdy się dwa wojska spotkały między Skorolcem a Procanem. Zdało się zrazu, iżPolacy zwyciężą. Rogatka nawet tak się uląkł, iż pierwszy z polauszedł, ale syn jego tak zajadle napierał na wojska sprzymierzone,którym jednego wodza i głowy brakło, że je pobił i książąt nawet pobrał do niewoli. Przemko, który zapalczywie walcząc,wparł się z pułkiem swym w sam środek Niemców, pojmany został z ludźmi i ranny poszedł w moc Ślązaków. Jeden z żołnierzyzbiegły od Skorolca przywiózł o tym do Poznania wiadomość. Zawichrzyło się strasznie na zamku.

Wpadła, ręce załamując, Bertocha do księżnej, z tą wiadomością. Doniesiono jej pono gorzej, niż było; ulękła się, abyPrzemko nie przypłacił życiem, a księżna nie zapanowała; stałasię więc pokorną. Lukierda przeraziła się tą wieścią, żal jej możebyło człowieka, choć ten jej strasznym był; nadszedł przecież zaraz kasztelan sremski Sambor, uwiadomiony lepiej, i uspokoił jądonosząc, że chciwego Rogatkę lada kawałkiem ziemi załagodzą,a książę, powróciwszy, okup ten odzyska siłą. Rany straszne niebyły, uspokojono księżnę; czynić też nie mogła nic, na stryja zdając wszystko, który musiał Przemka ratować.

Wcale inaczej wiadomość przyjęła Mina; jak tylko się o niewoli dowiedziała, nie tracąc chwili przebrała się po męsku, dobrała sobie ludzi kilku, co się jej towarzyszyć ofiarowali, Niemcówsamych i tejże nocy puściła się do Lignicy.

Niewola u Rogatki lekką nie była, bo ten nie zważał ani na dostojność, ani na powinowactwo; zamykał po lochach, głodem morzyć był gotów. Zły a zapamiętały, często nieprzytomny mówiłśmiejąc się, że aby z człowieka co wydusić, potrzeba go dusić było.Duszono też po najsmrodliwszych jamach pobranych więźniów,a Przemysławowi dostał się loch w Lignicy ciemny, w którym goNiemcy dzień i noc strzegły. Rogatka, który pierwszy uszedł z placu, teraz gdy mu się szczęście uśmiechnęło, odgrażał się, że więźniów głodem pomorzy, jeśli mu grzywien i ziemi nie dadzą.

Niemka, zasłyszawszy, gdzie pana szukać miała, w kilka koniwprost puściła się do Lignicy. Wiedziała jako i drudzy, jak Rogatkażył i przez kogo doń trafić było można. Z Niemcami się ugryząjącpo niemiecku, dotarła do zamku, w którym Rogatka się znajdował,a że mu się powiodło, szalał lepiej niż kiedy.

Już z dala po zamku poznać było łatwo, co się tu działo. Zbiegowisko ogromne najemnika zalegało dokoła, łupy wrocławskiedzieląc, pijąc, grając w kości, a na rozbójniczą gromadę więcej niżna wojsko wyglądając. Na wałach pod murami, na przedmieściachpełno było żołdactwa, które i zamek zajmowało.

Śmiała Mina, gdy się potrafiła przedrzeć do środka, gdzieżadnego ładu nie było, przedarła się też prawie gwałtem aż doizby, w której Łysy ze swą kochanką, grajkiem i błaznem pił a pokrzykiwał. Zobaczywszy ją ni kobietę, ni mężczyznę, bo do obojgabyła podobna, stary zrazu nie wiedział, co poczynać, patrzał na niąa patrzał. Ta wprost do Sonki Dorenowej podszedłszy, przy niejsiadła. Odezwała się do niej po niemiecku.

— Tyś jego kochanka — wskazała na Łysego — no, a jam teżpolskiego księcia ulubiona. Powinnaś mi pomóc.

Rogatka dosłyszał.

— Zjesz licha niżeli ty albo i sam diabeł mu pomoże! — krzyknął. — A po co lazł? Ma to, na co zarobił, niechaj łapę ssie!

Zaklął się po niemiecku. Tymczasem Mina po swojemu piękną Sonkę uchadzała.

Rogatka zżymał się niespokojny.

— Precz z nią stąd! — wołał.

— No to wsadź mnie z nim do więzienia! — krzyknęła Niemka wstając. — Wsadź! Będę siedzieć z nim razem!

— On żonkę ma, co tobie do niego?

— Jam mu więcej niż żona — odparła Mina. — Słuchaj stary — i poklepała go po ramieniu — nie bądź zły! Ja go widziećmuszę.

— Oho! Do jamy mu będę miłośnicę słał, ażeby lżej byłosiedzieć! Niedoczekanie! — zawołał Łysy, poświstując.

— Mówże, książę, czego od niego chcesz, to ci dadzą!

— Czego ja chcę? Albo to on nie wie?! — krzyknął stary. — Ziemi chcę! Musi mi jej dać dobry szmat! Mnie moja własna spodnóg uciekła, synowcowie ograbili, lichwiarze w zastaw pobrali.Ludzie nade mną nie mieli litości i ja nie będę jej miał nad nimi!

Nie zrażana odpowiedzią tą, Mina zaczęła wrzaskliwie nalegaćna niego z napastliwością kobiecą. Sonka Dorenowa gorąco brałajej stronę.

— On ci tyle, co inni nie zawinił — odezwała się — wieczniego trzymać nie będziesz!

— On wcale wam nie zawinił — pochwyciła Mina — stryjkaliski gwałtem go pociągnął z sobą. Niechże on teraz go wykupuje.

— Wszyscy oni jednej miary i warci u mnie gnić w lochu,pod nogami! — wrzasnął, kubkiem stukając, Łysy. — Mnie należało panować na Wrocławiu i na Krakowie i — wszędzie! Długomna to czekał, aż połapałem; niech siedzą!

Pogłaskała go Dorenowa, uspokajając, gęślarz zaczął brząkaći podśpiewywać, Łysy popił i trochę się udobruchał. Posłyszawszy gędźbę, sam też nucić zaczął, na Minę patrzył szydersko i lubieżnie, a ta mu wzrokiem równie śmiałym odpowiadała. Uczuła zaraz, że Łysy zaczynał łagodnieć i skorzystała z tego.

— Książę — odezwała się śmiało — nie bądź dzikim, to wamnie przystało, puść mnie do mojego pana!

— Szkoda cię, ty kwiatku, żebyś w tym lochu gniła, w którymon siedzi. Tam tylko szczurom i żabom żyć! — zaśmiał się Rogatka.

— No to go każ z lochu do izby jakiej przeprowadzić! — nalegała Dorenowa, może aby się pozbyć Miny i jej wejrzeń zalotnych.

Książę się za wąsy targnął.

— E, wy baby, wy baby! — zawołał. — Przez was to ludzieginą!

Odwrócił się do gęślarza.

— Graj, ty jucho!

Zabrzęczały struny, a Łysy począł wyśpiewywać poświstując.

— Ha! ha! — przerwał. — Piosenki! piosenki! Henryczek synowczyk mój, ten to śpiewki składać umie. Niechajże teraz sobie zaśpiewa!

Zmiękł powoli Rogatka. Minie kazał zrazu iść precz. Dorenowa się za nią ujęła; potem mruczał do niej i dostał za to po twarzy, na ostatek Sonka, sama się rządząc za niego, zawołać kazałaburgrabiego zamkowego i przy księciu rozkaz mu dała:

— Polskiego księcia z lochu wyprowadźcie do czarnej izbyi ta (wskazała na Minę) niech do niego przystęp ma!

Wtem Bolesław uderzył o stół pięścią ogromną.

— Ty jakaś! Co ty tu będziesz dawała rozkazy?

— A będę — zawołała Dorenowa. — Będę! Albo to ja mocynie mam, kiedy i ty mnie słuchać musisz! — Odwróciła się do burgrabiego.

— Słyszałeś? Ja każę — i on musi to kazać, co i ja!

Łysy się po głowie musnął.

— Grajku, psi synu, grajże na pociechę!

Za odchodzącym burgrabią wybiegła Mina zaraz, wciskającmu pieniądze i racząc go dobrym słowem. Szli razem ciemnymiizbami aż na tył zamku, kędy szyja kowanymi drzwiami zamykanaprowadziła do zimnego lochu. Minę gniew ogarniał. Otwarto drzwi,chciała się rzucić zaraz, ale w ciemności nic dostrzec nie mogła.Przemko, zobaczywszy światło, z barłogu się porwał, krzyknąłi przypadłszy, rzucił się jej na szyję.

Mina pochwyciła go, wiodąc z sobą na górę.

— Chodź, chodź! To nie więzienie, a grób! — krzyknęła.

Burgrabia nie dał im tak iść, ujął księcia za rękę i sam postąpił naprzód. Po wschodach idąc, Przemko ściskał, milcząc, swąwybawicielkę.

— Cóż! Swobodęś mi przyniosła?! — zawołał, gdy wyszli na górę.

— Jeszcze nie, alem choć lżejsze w izbie wyprosiła więzienie — odpowiedziała Mina. — Łysy ziemi chce, daj mu, byle ciępuścił!

Przemko milcząc potrząsnął głową, stękał na ranę. Gdy najaśniejszy dzień wyszli, zlękła się Niemka, ujrzawszy go bladym,żółtym i wynędzniałym. Odzienie na nim było poszarpane i zbrukane, słomą oblepłe i brudne. Zamiast zapłakać, dziewczyna z gniewu na Rogatkę trzęsła się i tupała nogami.

Burgrabia wpuścił ich oboje do czarnej izby. Zwała się onatak i godną była swego nazwiska. Stęchliznę w niej czuć było, jedno okno głęboko w murze osadzone słabo ją oświecało. Wiosenneciepło jeszcze się w głąb tych ścian kamiennych nie dostało — zimno i tu było przejmujące. Mina dała pieniędzy, aby drew przyniesiono i naniecono ognia. Śmiała, napastliwa, rozkazywała obcymludziom, a ci słuchali jej, sądząc, że prawo do tego mieć musiała.

Przemko jęczał, na ławę ległszy, Niemka biegała, krzątałasię, krzyczała. Patrzał na nią i mimo że zbolały był, rozjaśniało musię lice. Śmiałością swą, zapobiegliwością brała go za ręce. W więzieniu samotnym przychodziły mu myśli różne, czuł sumieniazgryzoty, miał los swój teraźniejszy za karę bożą, grzesznego życiakajać się już był gotów. W tej chwili pokutnicze zamysły poszłyprecz, Mina je czarnymi oczyma odegnała. Z jej przybyciem odzyskiwał nadzieję rychłej swobody.

Począł rozpytywać Niemkę.

— Cóż ten niegodziwiec prawi! Widziałaś go? Jakeś się tudostała? Pytałaś go o mnie?

— Wykupu chce, pragnie mu się ziemi — powtórzyła Minajak wprzódy. — Ziemi! Trzeba mu ją dać!

Przemko się nachmurzył.

— Ziemi nie dam — zamruczał — nie dam, choćbym tu zgnićmiał. Ziemia to nie moja.

— A czyjaż? — podchwyciła Mina.

— Pradziadowska, ojcowska. Kto ją wziął po nich, ten powinien oddać w całości. Jam jej nie przyrobił, a miałbym obrywać!Nigdy!

Mina głową kręciła.

— Jeszcześ mało w tym gniłym lochu siedział, kiedy tak mówisz — odparła.

— Grzywny mu zapłacę! Okup dam!

— Ale on i grzywien chce, i ziemi — zawołała Niemka — a życie twoje droższe niż oboje! Co ci po ziemi, gdy w lochu siedzieć będziesz?

— Nie będę — odparł Przemko. — Niedoczekanie tego pijanicy, aby nas trzymał długo. Znajdą się tacy, co się za mnie i zainnych upomną.

— Kto? Wszak pobił wszystkich! — wołała Mina.

— On? On pierwszy zbiegł z placu.

— Syna ma lepszego niż sam.

Przemko westchnął ciężko.

— Ziemi chce! — zamruczał. — Ziemi nie dam! Nigdy!

Nie słuchając już go, Mina się kręciła po izbie, starając się jąmieszkalną uczynić. Językiem niemieckim a śmiałością swą z ludźmi zamkowymi rady sobie dawała przedziwnie. Wchodziła i wychodziła, nie pytając ich, jakby jej nikt pytać i bronić tego nie miałprawa. Kazała im sobie przynosić spod zamku, czego potrzebowała,słowem, oswojona wnet znajdowała się tu jak w domu. Żołdacyją po korytarzach zaczepiali, odcinała się im dumnie, gdzie byłopotrzeba dawała pieniądze, umiała krzyknąć, zakląć jak żołnierskie dziecię, nie bała się nikogo.

Przemkowi nowy duch do piersi wstąpił, ogrzał się, wyciągnął, napił, miał przemówić do kogo. Nierychło spytał, co się u niego na zamku działo. Niemka ramionami ruszyła.

— Co się tam ma dziać?! — zawołała. — Na Lignicę cię odbijać nie pójdą, sił nie mają. Było was kilku na Łysego, a nie zmogliście go, toć wojewoda Przedpełk z Petrykiem się nie porwą na niego!

O żonę nie śmiał książę pytać, czekał aż sama mu coś możepowie, jakoż Mina ozwała się:

— Lukierda wasza pono krzyknęła, dowiedziawszy się, że panmąż w niewoli, a teraz rada może, iż się was pozbyła. Znajdą siędworzanie, co ją pocieszą...

Przemko surowo spojrzał na nią.

— Cóż się to krzywisz? — dodała. — Wiadomo to, że dwórmęski bardzo tę panią kocha. Przed nimi słowa na nią bąknąć niemożna, gotowi bronić. Na mnie tylko psy wieszają! Przecież księżna tu was ratować nie spieszyła, tylko ja...

Nazajutrz rano poszła Mina do Dorenowej, którą samą zastała.Łysy z grajkiem, nie odstępującym go ani na chwilę, poszedł doNiemców swoich. Lubił się z tym łotrostwem zabawiać jak dobrytowarzysz, słuchać tłustych ich żartów, śmiać się, pić z nimi, a choćczasem którego, gdy go obraził, zbić kazał albo obwiesić, Niemcymu tego za złe nie brali. Włóczęgi te, obce sobie, nie tak się kupytrzymali, by jeden zbyt gorąco za drugiego się ujmował. Pół dniatak czasem w podwórzu albo na wałach, na próżnej beczce siadłszy, grajka u nóg posadziwszy, trawił Łysy między żołdakami, dopóki mu się za Sonką Dorenową nie zatęskniło albo drzemać niezachciało. Naówczas grajka z sobą ciągnąc, który go poprzedzał,na zamek powracał.

Z rana Dorenowa była sama, bo chłopiec jej, synalek już spory, urwisował też między knechtami. Leżała spoczywając, a niewiasty koło niej jak przy chorej chodziły, bo sługami otaczać sięlubiła, aby za księżnę uchodziła. Opryskliwa, sroga, dziwaczna,dla pokazania swej mocy dziewki kazała chłostać, a dobrego słowa nikomu nie dała. Naśladowała w tym Łysego, który szydził,śmiał się, a nagle potem wściekał, bił i wieszał, gdy mu innej zabrakło zabawy. Gdy Mina weszła, właśnie trzymała dziewkę zakosę, a policzki jej czerwone świadczyły, że podniesiona ręka półksiężnej nie próżnowała. Zobaczywszy obcą, popchnęła sługęi starszej, co obok stała, dała rozkaz, aby ją ochłostano.

W izbie kochanki księżnej było dosyć pokaźno, bo się świeżychłupów część jej dostała; ale niedawno jeszcze ściany były odarte,skrzynie wypróżnione, bo przed wojną wszystko pozastawiano.Sonka rada była i dumna ze zwycięstwa Łysego, obiecującego, żesię próżny skarbiec zapełni. Zmiarkowała Mina, że kobiecie dumnej przypochlebić się trzeba było, przystąpiła więc do niej z pokorą i wdzięcząc się.

— Wyście tu, miłościwa pani, prawdziwa księżna — rzekła. — Winnam wam tylko, że mojego pana z lochu dobyto, niechże Bógwam za to zapłaci! Macie dobre, wspaniałe serce książęce! Wyu Bolesława możecie, co zechcecie!

— Pewnie, że zrobię, co zechcę! — odpowiedziała, śmiejącsię i podnosząc nieco, Dorenowa, która włosy piękne, w nieładzierozpuszczone zawiązywała.

— A! Jakie wy śliczne włosy macie! — dodała Mina. — Niedziw, że wasz stary głowę dla takiej piękności traci, któż by nieoszalał dla niej!

Sonka uśmiechała się i pyszniła.

— A! Ty! pochlebnico! — mruczała.

— Księżno ty moja, ciebie by i królową nazwać się godziło — ciągnęła dalej Niemka — bądź do końca miłosierną, jakeś poczęła! Dopomóż mnie, nieszczęśliwej! Mnie trzeba koniecznie mojegobiednego pana wyzwolić!

— O o, to trudno — szepnęła Dorenowa. — To trudno!

— A co dla was trudnego? Jak wy mu się uśmiechniecie i pogładzicie pod brodę?

Sonka głową kręciła.

— Ziemi kawałek musi dać — rzekła — nic nie pomoże; naziemię mój Bolesław łakomy, bo mu już jej mało zostało. O, ziemimusi dać!

— Ziemia, ziemia! — zawołała Mina. — Co ona warta?Grzywny lepsze.

— Grzywny — rozśmiała się Dorenowa — grzywny dlamnie, a dla niego ziemi szmat. Za wolność warto zapłacić!

— Grzywny dla was i dla księcia lepsze — mówiła Mina. — Co po ziemi, którą nieustannie strzec trzeba, a i ludzi pilnować?

— Musi ziemię dać! — potwierdziła raz jeszcze Sonka. — Nicnie pomoże. Zaklął się Bolesław, że bez ziemi nie puści.

Pochylone ku sobie dwie niewiasty szeptać poczęły, Minamówna, żywa i śmiała przewagę miała nad otyłą, ociężałą i niezbytszczebiotliwą Dorenową. Rozstały się przyjaźnie z sobą.

Gdy książę napiły, grajka wiodąc za sobą i przyśpiewując, doizby powrócił, a Dorenowę kazał wołać do siebie, przyszła dońwystrojona, pogładziła pod brodę, siadła na łożu i poczęła za polskim księciem przemawiać.

Książę, choć podpiwszy, jedno miał ciągle na ustach:

— Ziemi musi mi dać!

Od tego nie odstępował. Tymczasem, by się pozbyć natrętnej,grajkowi, usypiającemu ze znużenia, klątwami i groźbami corazoczy otwierał.

Nie wymogła nic na nim kochanka, bo pomrukiwał ciągle:

— Ziemi i grzywien! Skarbiec u niego bogaty. Ojciec skąpybył, na kościoły nie rozdał wszystkiego. Kaliski stryjek mu przysporzył mienia. Muszą dać!

Sonka namówić chciała, aby się jakim tysiącem grzywien dałwykupić, ale Bolesław, ogromnym kułakiem uderzywszy o krawędź łoża, zaklął się, że bez ziemi nie będzie nic.

— Każdy z tych jeńców musi mi dać po kawałku! Ani czeskikról, ani cesarz nie pomoże, bo ja się ich obu nie boję; dam ich pościnać, kiedy w ręku mam, albo głodem zamorzę!

Głaskała go Sonka próżno, nie dał się ugłaskać.

Wkrótce potem wtoczył się Henryk Otyły, syn Łysego, zwycięzca, któremu ojciec zawdzięczał książąt niewolę. Krzyknął nań,aby do Przemka szedł, i oznajmił mu, że bez ziemi się nie uwolni,a i grzywien dopłacić musi. Otyły miał mir u ojca, a sprawa obujedną była. Silniejszy i trzeźwiejszego umysłu był. Głową potrząsł.

— Słuchajcie no, ojcze — rzekł powoli. — Dobra rzecz ziemiszmat wziąć i srebra, ale ja bym od Przemka wolał grzywny. Daci kawał Wielkiej Polski, niepokój kupim sobie. I on, i kaliski będą napadali, tchnąć nam nie dadzą, aby wydrzeć nazad. Ja bymmu okup sowity kazał dać i puścił do licha.

Sonka potwierdzała.

— Dobrze mówi! Rozum ma!

Ale Rogatka łajać począł ją i syna; dopiero postrzegłszy, iż sięgniewu nie zlękli, złagodniał.

— Da ziemi czy nie, a żądać trzeba — rzekł. — Mów, że ziemi chcę!

Grajkowi śpiewać kazał i zaświstał nutę, którą on pochwycił.

Otyły z wolna powlókł się do czarnej izby. Od owego dnia,gdy ich w bitwie pobrał do niewoli, nie widzieli się z sobą. Henrykmłody był, rycerską dzielną miał postać, ale przed czasem się roztył, a ojcowskie rozpasanie trochę na nim widać było. Przemko,ujrzawszy go wchodzącego, zadrgał cały, z ławy się nie podniósł.Gniew zwyciężonego zawrzał mu w piersi. Henryk powoli szedłku niemu.

— Ano! — rzekł. — Wysiedzieliście już pokutę, czas by wamdo domu... Młoda żonka na was czeka! Ojciec mnie tu posyła.Chcecie na swobodę? Z niewoli darmo nie puszcza nikt!

— Okup dam — rzeki Przemko krótko i sucho.

— Ojciec ziemi chce — odparł Otyły.

— Ziemi nie dam! — prędko zawołał Przemko. — Będę gniłtu, a ojcowizny nie pokraję.

Henryk Otyły, choć nie proszony, usiadł przy więźniu na ławie i w boki się ujął.

— A jak nazad do lochu wrzucą?

— Wola boża — rzekł Przemko. — Wojna się raz powiedzie,drugi nie. Co jutro będzie, nikt nie wie.

Otyły uderzył go po kolanie.

— Co grzywien dacie? — spytał.

Przemko zwrócił się żywo.

— Mów, co chcesz, dam, co mogę.

Zaczął się targ między nimi. Mina, stojąc w ciemnym kącie,słuchała z natężoną uwagą. Stanęło na grzywien tysiącu.

— Ślijcież zaraz do Poznania, aby wam je tu przywieziono,albo za granicę nie puścimy inaczej.

— A rycerskie słowo?

— Eh, eh! Słowo wiatr! — rozśmiał się Otyły. — Srebro nastół!

Wtem Mina niecierpliwa wyrwała się z kąta. Ujrzawszy ją,Henryk się rozśmiał, bo o niej pewnie słyszeć musiał, i przypatrywał się ciekawie.

— Po grzywny do Poznania nie potrzeba! — zawołała. — Tysiąc grzywien znajdzie się w Lignicy dla polskiego księcia.

Nie tłumacząc się więcej, przystąpiła do swojego pana.

— Gotujcie się do drogi! — rzekła wesoło. — Do jutra ranaja okup zapłacę.

To mówiąc, chwyciła zasłonę, pas ścisnęła i wybiegła, drzwiza sobą zamykając z hałasem.

Od rana dla wygody przeodziała się znów po kobiecemu i pięknie jej w tym było.

Henryk Otyły wstał.

— Szatan nie baba — rzekł — ale żeby w Lignicy dla was tysiąc grzywien znalazła, wierzyć mi się nie chce.

Rozdział VII

W ciągu niewielu godzin, które na zamku lignickim spędziła,Mina się już dobrze z ludźmi obeznała. Ująć sobie potrafiła kilkuz niemieckiej starszyzny, rozmówiła się z kasztelanem zamkowym,poznała z ochmistrzem, dostała języka od Dorenowej.

Jak we wszystkich miastach polskich i polsko-niemieckichpodostatkiem było i w Lignicy Żydów, którzy wszystkim, a najochotniej pieniędzmi handlowali. Na nich rachowała Mina, że zadobrą lichwę, grzywny dla księcia dostanie.

Dorenowa wspomniała przed nią o bogatym Joelu, kasztelanjej mówił o możnym Judzie Levi. Na zamku znalazł się wojakusłużny, stary już zażyły tu niedołęga, który wisiał przy Rogatce,choć mu się już na nic nie zdał, tylko do smagania nieposłusznejdworni. Kulawy na jedną nogę, z okiem wybitym, ale silny jeszcze Hans ofiarował się Minę do miasta wieść, pokazać dom Joelai zaprowadzić do Judy. Z zamku zszedłszy, powiódł ją krętymiuliczkami, w których gęsto stały dworki różne, tak nieporządniepoustawiane, żeby tu bez przewodnika nikt nie trafił.

Uliczki pełne były błota i śmiecia, kałuż, przez które gdzieniegdzie rzucona kładka, chwiejąca się, przeprowadzała na drugą stronę. Dworki wszystkie były z drzewa, tęgimi wysokimi parkanamipoobwodzone, bo żołdactwo dokazywało i broiło, musieli się więcmieszczanie mieć na ostrożności, dobre wrota stawić i parkanymocne.

Na maleńkich placykach widać było gdzieniegdzie szerszeszopy z miejską wagą targową (miednicą), z jatkami, przed którymi wisiały mięsa ćwierci, obuwie, pasy i odzieże. Na okiennicachwystających nieco leżały chleby, stały misy i żywność wszelka.Spod nich wyglądała czasem głowa starej baby lub mężczyznaw czapce wysokiej. Uboga ludność snująca się z rzadka niewielesię strojem i pozorem od wiejskiej różniła. W kilku szynkach piwnych i miodowych słychać było pobrzękującą muzykę i okrzykipijanych żołnierzy Niemców, których tu pełno było wszędzie.Tych sporo, śpiewając, włóczyło się i w ulicach.

Kulawy Hans prowadził i prowadził tak daleko, że się ażsprzykrzyło niecierpliwej dziewczynie, ale co się obejrzała ku niemu, naprzód wskazywał i tak dowlekli się aż do dworku ku wałom przypartego, ponad którym para drzew starych szeroko sięrozpościerała. Tu parkany mocniejsze jeszcze były niż po innychzagrodach, brama dębowa ciężka, furta i okno nad nią jak po zamkach. Zakołatał Hans i zakrzyczał, aż nierychło coś sunąc sięi chlapiąc ku furcie przybliżyło. Ciężka rozmowa trwała znówdługo, nim, zamiast wpuścić do środka, nie wysunął się z furtyczłek chudy, mały, na pół zgięty, ubogo odziany, brudny, z rzadkąbrodą siwą, którą białymi, kościstymi palcami przebierał.

Nie miał on ani owej czapki rogatej, którą kazano się naówczasŻydom odznaczać, ani po lewej stronie zwierzchniej sukni na piersikółka czerwonego, jakie synody Żydom nosić nakazywały dlaodznaczenia ich od chrześcijan, z którymi poufałe obcowanie byłoim wzbronione. Sama twarz starego zdradzała pochodzeniewschodnie. Garbaty nos, oczy jak węgiel czarne, cały krój fizjognomii był obcy, ni słowiański, ani niemiecki. Żyd zaraz się cofnąć chciał nazad do domu, gdy Mina, za rękaw wiszący schwyciwszy go, zawołała: — Przychodzę do was od polskiego księciaPrzemka, który tu siedzi w niewoli. Możecie u niego zarobić wiele!

Z niedowierzaniem wpatrzył się w nią stary i cmoknął. Miało to znaczyć, że zarobku nikt nie odpycha.

— Nu — rzekł cicho — nu?

Mina mówiła dalej żywo, lękając się, aby jej nie uszedł, bosię ciągle na furtę oglądał.

— Książę się musi z tej niewoli przeklętej wykupić, pieniędzy mu potrzeba dużo, potrzeba prędko. W Poznaniu jest ich dosyć, ale słać nie czas. Kto mu je zaraz da, dostanie dobrą nagrodę.

Juda patrzył na mówiącą, jakby chciał ją na wskroś przejrzeć.

— Tysiąc grzywien srebra potrzeba! — dodała żywo.

Usłyszawszy to, Juda pochwycił się za głowę i za długie dwaz obu jej strony zwieszone siwych włosów skręty.

— Któż taką straszną sumę pieniędzy mieć może! — zabełkotał.

Kulawy Hans, który się przysłuchiwał, uderzył go po ramieniu i rozśmiał się. Juda drgnął i cofnął się.

— Kto mu pieniędzy da — mówiła Mina — pojedzie razemz księciem, odbierze swoje i dostanie nagrodę, nagrodę dobrą!

— Tysiąc grzywien! — powtórzył Żyd zadumany. — Skądwziąć tyle srebra! Zbierać trzeba, chodzić trzeba, żebrać trzeba!Tysiąc grzywien! Dla naszego księcia! Ten będzie każdą grzywnębrakować, każdy grosz ważyć, patrzeć, czyj on i gdzie bity.Srebro próbować!

— Nagroda będzie książęca! — dodała Mina niecierpliwie.

Nastąpiła chwila milczenia i namysłu. Oczyma Juda pytało tę nagrodę, zdawał się wątpić o niej, a razem jej pożądać. Minanalegała, ażeby jeżeli chce, sam nagrodę oznaczył. Pilno jej było.Juda patrzał w ziemię, zżymał plecami. Wszystko to odbywało siępod wrotami, a choć układy przeciągnęły się, Juda nie miał ochoty wprowadzić niewiasty nieznanej do wnętrza. Hans, któremunoga zbolała, sparłszy o furtę, stękał.

Dziewczyna po raz drugi domagała się o warunki. Żyd westchnął ciężko, zaprzysiągł, że takich pieniędzy nie ma i nigdy ichnie miał w życiu, musiałby je chyba ściągać, szukać, pożyczać — a i tak w całej Lignicy o tysiąc grzywien trudno było.

Mówiąc to, jednak nie odchodził, nie zrywał rozmowy.

— Hans — zawołała zniecierpliwiona Mina zwracając się dożołnierza — prowadź mnie do Joela!

Usłyszawszy to imię, Juda drgnął, zrobił minę pogardliwą.

— A! Tak, tak! — zamruczał. — Idźcie do Joela! Idźcie! Czemu nie? On wam ze dwadzieścia grzywien wyszuka! Pewnie!Joel! Czemu nie! U niego pieniądze rosną jak grzyby! Idźcie doJoela!

Mina ruszyła się z miejsca, Żyd śmiał się.

— Nie mam czasu do stracenia! — zawołała.

— Tysiąc grzywien z palca wyłamać! — odezwał się Juda. — Na całą Lignicę tyle grzywien nie znaleźć! Na zamku u księciadawno już dwudziestu nie widziano!

Mina już odchodzić miała, gdy Juda z lekka ją za suknię pociągnąwszy, oczyma Hansa ukazał. Zrozumiawszy to, dziewczyna dobyła z kieszeni kilka sztuczek drobnych pieniędzy.

— Idźcie sobie gdzie na piwo, słabej nodze waszej odpocząć— rzekła. — Ja się tu z nim poradzę, a przyjdźcie po mnie!

Rad groszom, które rzadko widywał, a i piwu niemniej, boje lubił, Hans żywo się ruszył, zagroziwszy Żydowi na odchodnym,aby niewieście nic się tu złego nie stało.

Po odejściu starego ciury, Juda wprowadził Minę do zagrody, powiódł ją podsieniami krytymi w głąb i izbę otworzył. Minaznalazła w niej dwóch w czapkach na głowach siedzących niemłodych ludzi, ciekawymi mierzących ją oczyma. Gospodarz prędko do nich coś mówić zaczął i wprzód, nim z Miną zagaił rozmowę,pilno a żywo naradzać się zdał z nimi.

Dziewczyna domyślać się mogła, że się między sobą układalio coś, nie zgadzali, sprzeczali i na nowo zbliżyć usiłowali. Jej pilnobyło, lecz ile razy chciała zagadnąć Judę, dawał jej znak, abyczekała. W izbie nie było nic, proste ławy i stół, a u ściany zazasłoną jakby zwitki czy księgi. Świecznik mosiężny dziwacznego kształtu wisiał u pułapu.

Rozmowa trzech Żydów trwała dość długo, nareszcie jedenz nich wyszedł pośpiesznie, a gospodarz do Miny się zbliżył. Zapowiedział jej, że grzywny z wielką biedą znaleźć się mogą, alepismo na nie pod pieczęcią książę będzie musiał dać do podskarbiego i półtora sta grzywien nagrody i kopę kun, i sukna postaw i... Różne były dodatki.

Mina ani mówić długo, ani się chciała targować, gotową byłaprzystać na wszystko, przyjmowała warunki, a Juda coraz nowedokładał. Na koniec oznajmił, że pieniędzy jutro dać nie może, boje zbierać musi. Dziewczyna pogniewała się, Juda złagodniał i podługich a nudnych sporach z nim, wybiegła nareszcie. Hans śpiącyczekał na nią w bramie. Siedział na ziemi plecami o parkan oparty. Spieszyła na zamek triumfująca i szczęśliwa.

Tymczasem Juda inną drogą przemykał się na zamek takżedo Dorenowej, z którą był w dobrych stosunkach. Szło mu o to,ażeby książę, który mu kilkaset grzywien zawinił, pozwolił jestrącić w wypłacie. Ofiarował za to ulubienicy pierścień, lecz Łysyna pierwsze o tym wspomnienie, by miał dług swój płacić, zakląłsię, że prędzej Żyda powiesić każe, niż mu jedną odda grzywnę.

Mina Przemkowi wiadomość pocieszającą przyniosła śmiejąca się i dumna.

— Patrz — zawołała — kto z nich o tobie pamiętał! Kto byto zrobił dla ciebie? Mnie, nie komu, winien będziesz swobodę!

Przemko ściskał ją wdzięczny i uradowany, chciał się jednejgodziny stąd wyzwolić, ale czekać było potrzeba, aż się grzywnyzbiorą. Juda zaś zwlekał umyślnie, aby pokazać, że niełatwo o niebyło. Łysy cieszył się, iż grosza dostanie, którego zawsze łaknął,grajkowi swemu rozkazując grać i śpiewać wesoło, gdy sam,świstając, popijał.

Nazajutrz rano Judy długo nie było, a przyszedłszy, klechęz sobą przyprowadził naprzód dla spisania karty, na której Przemko miał swą pieczęć przyłożyć. Pismo łacińskie musiano Judzietłumaczyć i pokazywać, gdzie co stało, aż zawierzył, iż pergamintak, jak chciał, był spisany. Przemko grzywien brać ani liczyćnie chciał, kazał je wprost do Łysego nieść i płacić. Tu już HenrykOtyły, Dorenowa i kilku starszych urzędników czekali chciwie napieniądze. Nie bardzo ochotnie Juda się poniósł z nimi.

Łysy byłby pewnie trudności robił o każdą sztukę i wagę,gdyby na gwałt nie potrzebował tego zasiłku. Widok pożądanegosrebra rozbroił go. Nie dając tknąć ani synowi, ani temu, który sięu niego podskarbim nazywał, sam worki do łóżka pościągał i pochował je śmiejąc się, drżąc, Żyda łając, Sonkę całując, dolewającdo kubka, a grać rozkazując na schwał.

Razem z Przemkiem, co było na zamku polskiego rycerstwa,uwolnionym być miało; radość więc i ruch w podwórcu był wielki, gdy jeńcom o tym oznajmiając, puszczono ich na swobodę.Nieświetny jednak wcale orszak miał towarzyszyć powracającemu do Poznania księciu. Ci, co stamtąd wyjeżdżali we zbrojachkosztownych, z przyborem rycerskim, odarci ze wszystkiego, ledwie łachmanami okryci wyszli z rąk zwycięzcy. Nikt lepiej nadwojaków Łysego do gzła odzierać nie umiał. Nie wyprosił siętam nikt. Ziemianie zamożni szli teraz jak żebracy w opończach,które im z łaski rzucono. O konie też swe nie śmieli się upominać.Dla księcia najlepszego wierzchowca spod czeladzi, która z Minąprzybyła, wybrano. Inni u mieszczan i żołnierzy marchy pokupowali na porękę, bo grosza nie mieli.

Choć późno już było, gdy wszyscy więźniowie stanęli do drogigotowi, Przemko chciał zaraz jechać stąd precz, Łysy dopominałsię, aby z nim przepił na zgodę. Trzeba było przystać na to. Upokorzony, blady wszedł do izby Przemko. Łysy, jak zawsze, leżałna swym barłogu, Sonkę mając po jednej stronie, gęślarza podrugiej, wesół aż do szaleństwa i na pół pijany. Zobaczywszy księcia, pierwszy mu się pokłonił.

— Zgoda z wami! — krzyknął. — Zgoda! Ale drugim siętakimi blaszkami i łubinami lada jakimi wykupić nie dam. Szczęście masz, że Sonka i Henryk wstawili się za tobą. Nie waż-żesię drugi raz przeciw mnie, bo źle będzie!

Przemko mruknął coś niewyraźnego, a wtem mu kubek podano. Łysy rękę wyciągnął, aby potrącić z nim o swój, z któregosię wylewało, bo się trząsł cały.

— Dziewkę masz dobrą — odezwał się — hę, i niczego,a wszelako ona mojej nie równa. Patrz no, co to za kąsek!

I pod brodę ją ująwszy, podniósł Dorenowej twarz, aby sięjej lepiej mógł przypatrzeć. Nie zawstydziła się bynajmniej pyszniąca się sobą niewiasta i śmiała zalotnie. Gęślarz począł śpiewaćpieśń, ułożoną na pochwałę książęcej kochanki. Wesołość ta bezwstydna męczyła Przemka, który rad by się był co najprędzejstąd uwolnić. Odezwał się więc do Łysego:

— Pozwólcie mi was pożegnać, boć mi do domu spocząć pilno. Dosyćem się po niewoli u was w Lignicy wysiedział!

— To jedź! Jedź z Bogiem! — odparł Rogatka. — Pamiętajtylko drugi raz mi w ręce nie wpadnij, bo skórę zedrę!

Zaczął się śmiać. Przemka groźba oburzyła.

— Wyście bezpieczniejsi od nas — mruknął — bo spodSkorolca zawczasuście zemknęli!

Łysemu dziko zaświeciły oczy.

— Ej, ty! — wrzasnął. — Jeszczem ci ja buty nie przytarł?!

Sonka, głaszcząc go, ułagodziła, głową tylko wahał.

— Zmykajże i ty lepiej drugim razem! — zawołał. — Mnietam staremu nie było co robić, kiedym syna pewny był!

Książę się skłonił. Szeroką dłoń tłustą i nabrzmiałą wyciągnąłdoń Łysy, ścisnęli ręce i tak się rozstali. W podwórcu ludzie i konie już stały. Przemkowi, gdy swoich zobaczył tak nędznych,poranionych, odartych, łza się zakręciła w oku. Skinął na nich, nieprzemówili nawet do siebie, bo dokoła ćma ciurów obiegła ich,przedrwiewając z tego orszaku tak nędznego. Co konie starczyły, pospieszył Przemko z lignickiego zamku, a gdy od wrót odjechali dalej w pole, dopiero swobodniej odetchnął, obejrzał sięza siebie, a z oblicza mu znać było, że o zemście myślał.

Dniem i nocą, przerzynając się przez kraj w większej częścispustoszony, spieszył książę do Poznania, gdzie się go wcale niespodziewano jeszcze. Wojewoda i starszyzna więcej rachowali nakaliskiego księcia niż na inne środki oswobodzenia i zdumienie byłowielkie, gdy się jednego ranka Przemko u wrót ukazał. Po zamkurozległo się wołanie, wybiegli, kto żył. Mina, która wyzwoliła swego pana, jechała obok niego, kryć się nie myśląc. W jednej chwilipodwórca się niewiastami, czeladzią, ludem napełniły.

Orcha dała znać Lukierdzie, która pod wrażeniem jakimś, jejsamej niezrozumiałym, wybiegła też na męża spotkanie. Zsiadając z konia ujrzał ją stojącą, zarumienioną nieco, z podniesionymiku sobie rękami. Wzruszoną była, łzy jej ciekły. Przemko postrzegłto, ale oznaka przywiązania nie dotknęła go. Nierychło, wszystkichobdzieliwszy powitaniami, przystąpił do Lukierdy. Wyraźnie okazana oziębłość miała czas jej serce ostudzić, cofnęła się zawstydzona ku drzwiom, a gdy książę zbliżył się do niej, witała go jużtak zmięszana i nieśmiała, jak dawniej.

Tymczasem ci, co z księciem wrócili, rozpowiadali ciekawym,kto go i jak uwolnił, komu był winien, że go dłużej w gniłymlochu nie więziono. Mina urosła w oczach wszystkich, i ci, cojej cierpieć nie mogli, wdzięczni byli podziwiając, jak śmiałoi szczęśliwie sobie poczęła.

Przemko, powróciwszy swobodny, już tylko gniewem wrzałi odgrażał się zemstą na Łysego. Wieczorem duchowni, panowie,ziemianie bliżsi, do których doszła wieść o powrocie, zbiegli sięna powitanie pana, który hojnie i wesoło gości przyjmował. Rozpowiadano sobie o tej bitwie, w której książę ze swymi siłami biłsię najdzielniej i temu właśnie winien był, że, w środek nieprzyjaciela zapędziwszy się, został przezeń otoczony. Świadczyli uwolnieni, że rycerstwo polskie walczyło dzielnie, a Niemcy mu nawetsprawiedliwość oddawali.

Przy tej wieczornej uczcie Lukierdy już nie było. Zamknięta z Orchą płakała nad sobą i nad tym przyjęciem pogardliwym,jakiego od męża wobec dworu całego doznała. Dla zwiększeniajeszcze jej smutku wpadła złośliwa Bertocha z opowiadaniemgadatliwym i pełnym pochwał dla Miny, która dla pana swegonie wahała się na koń wsiąść i z Łysym zbójem ząb za ząb sięujadać. Sławiła ją i przywiązanie jej do księcia, aby Lukierdziegorzkie łzy wycisnąć. Orcha w końcu, oburzona, musiała napastliwą wypchnąć gwałtem za drzwi. Zostawszy same, na nowo płakać zaczęły.

— Mnie tu już nie żyć, mnie tu nie wyżyć! — łkała Lukierda. — Jam tu i sługi niewarta. Urąga mi się czeladź, wyśmiewająsię dziewki, mąż gardzi. Gdybym skrzydła miała, poleciałabymstąd precz, a, precz! Poszłabym, gdybym mogła, pieszo do dziada,na świata koniec, do ubogiej jakiej chaty, byle spokój znaleźći sromu nie znosić!

Orcha tuliła ją, ale słów na pociechę brakło. Lata nie przynosiły nic oprócz nowych boleści. Maleńka tylko garstka ludzilitościwszych szanowała i bolała nad biedną. Do tych należał Zaręba z nieodstępnym druhem Nałęczem. Oba oni, choć chcielibybyli zbliżyć się do księżnej, aby jej w czym posłużyć i przynieśćpociechę jaką, lękali się na siebie i na nią ściągnąć oczów. Bertosze tylko tego było potrzeba, aby Lukierdę o co obwinić mogła.

Gotową była drzwi im otworzyć, wprowadzić, pośredniczyć, abyzaskarżyć i zgubić.

Zaręba, który od pierwszej chwili, gdy ją ujrzał, gorąco byłw księżnie rozmiłowany, choć się z tego nie zwierzał nikomuoprócz Nałęcza, nie śmiał się zbliżyć do niej, Orchy nawet unikająci śledząc tylko z daleka lub przez drugich podszeptując przestrogi.Zręczny dosyć, nie dając znać po sobie, iż księżnę miał na myśliciągle, posługiwał się tak innymi, aby jej dopomóc, sam zawszekryjąc się za nich.

Orcha jedna domyślała się w nim tej życzliwości i radabyła, że się choć jedna dusza przyjazna znalazła na dworze, alei ona z obawy posądzeń unikała Zaręby. Prawie cały dwór zresztą trzymał z Bertochą i Miną, które go sobie różnie ujmowaćumiały. Spisek na pozbycie się zawadzającej wszystkim piastunkidojrzewał. Mina zapowiadała od dawna, że ona się na służbę doksiężnej dostać musi. Mówiąc to, mrugała oczyma i dawała poznać,jak służyć jej będzie. Kilka razy już o to księcia zagadywała.

— Co ja mam siedzieć w dziurze jakiejś, kryjąc się na zamku! Czemu bym nie mogła przy księżnie być i z nią razem? Niepotrzebowałbyś do mnie się wykradać po kryjomu!

Książę nie odpowiadał na to. Lękał się stryja Bolesława i bystrego oka jego i ludzi, co mu o wszystkim donosili. Stryj sami przez duchownych napominał go razy kilka o Lukierdę. Dopókion żyw był, musiano ją szanować i oszczędzać, bo stary stawałw jej obronie. Z jego porady i ramienia dostał się na dwór Przemysława lektor (pater spiritualis) ksiądz Teodoryk, człowiekuczony, gładki, przypodobać się umiejący. Ten miał, zyskawszyserce księcia, prowadzić go na lepsze drogi. Wybór człowieka zdawał się bardzo szczęśliwy. Mistrz Teodoryk z Włoch powracał,umiał wiele, nad wszystko przypodobać się, komu tylko chciał.Uczonością zyskiwał sobie duchownych, uprzejmością ziemian,łatwością w obejściu się z nim samego Przemka, któremu czytywał niekiedy, dobierając rzeczy takich, aby go one rozrywały.W sprawach sumienia nie był też surowym do zbytku, wiele rzeczy nie widział, gdy nie było potrzeba.

Ambitny i wysoko patrzący, choć Niemcem był, a naówczasjuż cudzoziemcy się rzadziej na wyższe dostojeństwa kościelnedostawali, i języka krajowego się nauczył, i umiał niemal za Polaka uchodzić. Choć kraju nie lubił, choć do Niemiec wzdychał,nie wyrwało mu się nigdy, co by go zdradzić mogło. Obłuda w pozorniejsze szaty nie mogła się przybrać. Kochali go wszyscy, winszując panu, że takiego ojca duchownego pozyskał.

W obcowaniu też najmilszym był człowiekiem; zawsze wesół, gniewać się nie umiał, nikomu nie okazywał niechęci, żadnego uczynku ostro nie zganił, każdy wytłumaczyć umiał. Zdawałsię samą miłością ewangeliczną. Pięknej postawy, twarzy urodziwej, małych ustek ledwie widocznych, najczęściej uśmiechniętych, odziany starannie, do wszelkich usług gotowy, nie wzdragałsię za kapelanów mszy czytać, za księdza Tylona pisarza kaligrafować, dla gości zabawienia do stołu usiąść i w poselstwie pójść,choćby najprzykrzejszym było.

Księciu Bolesławowi zdało się, że człowiek tak łagodny naPrzemka wpłynie, z którym siłą nic się uczynić nie dawało. KsiądzTeodoryk posłannictwa swego podjął się ochotnie, na dworze sięrozgościł i wszystkich rychło jednał sobie. Potrafił Miny nawetnie urazić, udając jakoby nie wiedział, kim była, Bertochę sobiepozyskać, Orchę przekonać, że księżnej życzył dobrze i bolał nadjej losem, spodziewając się polepszenia jego. Po cichu tłumaczyłjej to, że dla dobra Lukierdy nie godziło mu się zbyt jawnie braćjej stronę. Po kryjomu i cicho przestrzegał, gdy co groziło. W ciągu kilku miesięcy zdawał się być jednym z największych mocarzyna dworze. Nikt się bez niego obejść nie mógł, chwalili go wszyscy, on też każdego.

Po powrocie księcia on pierwszy przyszedł, Bogu dzięki składając, iż dobrego pana wyzwolił. Opowiadał potem, jak wszyscytu łzy leli po nim, modląc się za jego oswobodzenie, ile mszy natę intencję odprawiało się w zamkowym kościele, jak lud pospolity jęczał itp. O Minie, która tego wyzwolenia narzędziem była,nie wspomniał wcale ks. Teodoryk, bo nigdy o niej nie mówiłz księciem. Przemko w zapale pierwszej chwili napomknął otwarcie, iż jej był winien uwolnienie, czego Teodoryk zdawał się nierozumieć. Wyrwało mu się też jakieś wyrażenie o Lukierdzie niepochlebne, ale i to przeszło nie posłyszane przez ojca duchownego.

Teraz położenie lektora coraz się trudniejszym stawało, Bolesław kaliski nalegał nań, aby powagą swą przejednał i zbliżyłmałżonków. Ksiądz Teodoryk szeptał, że to wymagało czasu. Nieczynił nic. W kilka dni po rozmowie z nim, Przemko znowu naLukierdę rzucił słowo niechętne. Lektor westchnął.

— Miłościwy Panie, księżnej o nic obwinić nie można — rzekł. — W otoczeniu jej bliżej stojące osoby wpływ może nanią mają niedobry. Można by spróbować sługi jej odmienić?

— Jedną starą piastunkę chciałbym oddalić — odezwał sięksiążę. — Ta ją od wszystkich odstręcza, o Szczecinie prawiąci karmiąc w niej tęsknotę. Ale tak czy inaczej otoczona, nigdy miona przychylną nie będzie — dodał Przemko.

Ksiądz Teodoryk ośmielił się temu zaprzeczyć.

— Serca ja od niej nie potrzebuję — rzekł książę — lecznie chcę, by ludzie rozpowiadali, żem jej niemiły. Piastunka staranad jej losem boleje, drudzy ją też mają za nieszczęśliwą. Wygnać babę potrzeba.

— Miłościwy Panie — szepnął ksiądz Teodoryk — wypędzićją, aby po świecie nosiła, co w domu zostać powinno, zły sposób.Chyba sowicie obdarzoną oddalić, aby wdzięczną być musiała.

Książę przerwał niemiłą rozmowę. Wieczorem u Bertochygłośno już mówiono i cieszono się z tego, że Orcha precz pójśćmusi. Zaniosła wiadomość tę do Miny przyjaciółka.

— Na miejsce piastunki ja tam pójdę! — zawołała Minażywo. — Struję jej tak życie, że się łzami udusi. Ona tu niepotrzebna!

Dwie kobiety naradzać się poczęły nad przyszłością. Przemka potrzeba było do reszty od niej odstręczyć — a potem...

— Może Mszczuj pomorski żyć z mniszką Fulką — wołałaMina — Łysy trzyma Dorenową, nic im nikt nie śmie rzec!Czemu by Przemko nie miał żyć ze mną?!

Rozdział VIII

Z niewoli u Rogatki wróciwszy, Przemko lat kilka spoczywał, zemstę w sobie karmiąc i starając się wzmóc w siły. Gdyw niewieścich komnatach baby przeciw nieszczęśliwej Lukierdziespiski knowały, książę, zupełnie dla niej zobojętniały, myślało czym innym. Żony nie widywał prawie.

Chociaż wygnanie Orchy postanowione się zdawało i Bertocha o nie nalegała, książę nie wydał rozkazu i wszystko po staremu zostało. Obawiał się może skarg żony i poróżnienia z jej rodziną, zwłaszcza z Mszczujem, który mu się już wówczas obiecywałodkazać Pomorze, a nawet ze stryjem, ujmującym się za Lukierdę.

Lata upływały na tym męczeństwie powolnym biednej ofiary, a Przemysław nie zdawał się ani go widzieć, ani dbać o nie.On i Bolesław marzyli o jednym, o wielkim państwie, które dlaPrzemka się przepowiadało. Obok tej myśli zaprzątającej ich,czymże były domowe niesnaski i swary niewieście!

W następnych latach Bolesław Pobożny zlecił synowcowistrzec swoją dzielnicę, wychodząc przeciw nienawistnym Brandeburczykom, Ottonowi Długiemu, który mu ziemię wydzierał,a sam do Czech i do cesarstwa ciągnął. Wprędce potem zmarłw Kaliszu ów Bolesław, co mu był opiekunem i drugim ojcem,a dzielnicę swą, umierając przekazał. Było to pierwsze wzmożenie się, wzrost potęgi Przemysława. Jolanta, wdowa po księciustarym, pospieszyła do siostry Kingi, aby z nią razem resztę życiaspędzić w spokojnym klasztorze.

Po śmierci stryja Przemko się uczuł swobodniejszy. Dojrzewał też i duma a chęć wielkiego panowania w nim rosła.Przewidywał już chwilę, gdy będzie najsilniejszym z polskichksiążąt; inni się coraz rozrabiali, jemu przypadły osieroconedzielnice. Nim się jednak ziściły te nadzieje, Przemko raz jeszcze miał być wystawianym na ciężką próbę, padłszy ofiarą tychrozbojów książęcych i zdrad, które naówczas były chlebem powszednim.

Cioteczny brat jego, z siostry ojca urodzony, Henryk, któregojakby na szyderstwo Prawym i poczciwym zwano (Probus), poszedł w ślady Rogatki i innych swych powinowatych. Pod pozoremwspólnej narady dla oparcia się nieprzyjacielowi zaprosił wszystkich książąt do Baryczy.

Gdy wezwanie to przyszło do Poznania, Przemko bez namysłu do drogi się kazał sposobić. Świetnie i pańsko, jak zawsze,chciał wystąpić. Beniamin, ówczesny wojewoda poznański, Tomisław kasztelan, pamiętni nieraz wypróbowanej złej wiary książąt śląskich, podróż tę odradzali. Nadjechał za nimi i Teodoryk,i Wincenty kanclerz poznański, prosząc pana, aby się wymówił odzjazdu w Baryczy. Naleganie to właśnie Przemkowi, który wolęswą chciał utrzymać, a nieustraszonym się okazać, nie było dosmaku.

— Zaprawdę — rzekł — są to babskie strachy! Jesteśmyz Henrykiem w powinowactwie i przyjaźni, nicem mu nie winien.Dlaczego bym ja nie miał jechać, gdy inni jadą?

— Wątpliwa to, czy się tam inni udadzą — odparł wojewoda.— Ślązakom nikt nie wierzy. Nie przebierają oni w środkach, dalidowody tego, iż zdradzić dla nich niczym, byle coś zyskać nazdradzie.

Książę się śmiał z przestróg. Obawy zdawały mu się płonne.Postanowił jechać do Baryczy i odwieść się nie dał od tego.Co najdzielniejsze rycerstwo i najświetniejszy dwór wyznaczyłdo swego boku. Zaręba i Nałęcz jechali z drugimi, choć pierwszemu w podróż się wybierać nie bardzo chciało. Od owego turnieju, a potem zniechęcony do księcia tym, że się źle z żonąobchodził, Zaręba coraz się na niego dąsał więcej.

Bertocha i Mina, dowiedziawszy się o podróży księcia, zmawiały się już, aby z niej korzystając, nienawistnej pozbyć Orchy.Zaręba pilno przez dziewczęta wywiadujący się o tym, co się nadworze Lukierdy działo, miał już przeczucie, iż się tam zamachjakiś przeciw niej gotował. Pragnął zostać na straży, aby zapobiec temu. Gdy mu zapowiedziano, by się do drogi gotował, przyjąłto niechętnie i szedł sam do księcia wymawiać się od podróży.

Przemko czuł dawno niechęć jego ku sobie, choć jej niczemuinnemu nie przypisywał, tylko turniejowi. Dumnym był nadto,aby się go starał przejednać. Gdy dosyć niezręcznie Zaręba siępoczął niedobrym zdrowiem i niepokaźnym koniem wymawiać,książę spojrzał nań ostro i rzekł:

— Rozkaz dany nie może być zmieniony. Służba u mnie posłuszną być musi!

Nie rzekłszy słowa, oddalił się Zaręba, bo wyboru nie było,lub dwór porzucić, czego nie chciał, albo wolę pana spełnić. Rozpaczając prawie, stanął przed druhem Nałęczem czekającym, coprzyniesie z posłuchania.

— Na złość mi jechać z sobą każe — odezwał się. — Radynie ma na to. A te baby coś knują i mojej pani krzywdę jakąśwyrządzą, tegom pewny. Gdybym tu był... Kto wie? Nie dopuściłbym może. Dałbym życia kawał, aby tu pozostać!

Nałęcz, nie bardzo wierząc w przeczucia, uśmiechał się.

— Tobie bo się roi zawsze coś z tej głupiej miłości, któraci się na nic nie zdała — rzekł. — Ileż to lat te baby coś knują,a ty podglądasz, przecież nic nie zrobiły. Pana się boją, bo choćjej nie kocha, a krzywdy wyrządzić nie da. Bodaj i Minie.

— On, on! — przerwał Zaręba. — Ja go lepiej znam niż ty.Gdy się co stanie, słowa nie powie. A co ona go obchodzi! Dawniej się na stryja oglądał, dziś rad by może pozbyć się tej, abysobie szukać królównej! Pochlebcy mu w to dmą, że mógłbyi cesarską dziewkę zaślubić.

Posprzeczali się z Nałęczem, który nie wierzył niczemu, a Zaręba przy swoim stał, iż coś złego się gotuje. Wybrali się nazajutrz,radzi czy nie, z księciem do Baryczy, pocztem wielkim i wspaniałym.

Tegoż wieczora, ledwie księcia nie stało, między babami w istocie żywa się krzątanina jakaś tajemnicza poczęła. Bertocha latałado Miny, ludzi jakichś kryjomo na zamek sprowadzono, przygotowania jakieś czyniono niezwykłe. Nad wieczór siedziała w izbachswych księżna Lukierda, zaniepokojona nieco wyjazdem małżonka. Chociaż rzadko go u siebie widywała, bytność jego na zamkubyła dla niej rękojmią bezpieczeństwa; czuła, że w jego obecnościżaden gwałt popełnionym być nie może, a do tego już przyszło,że się i przemocy obawiała. Bertocha coraz zuchwalszą się stawała, odgrażała się i szydziła jawnie. Ze starą Orchą gryzły sięi łajały wobec księżnej.

Wśród tej pustki i ciszy na zamku pod wieczór trwoga jakaśogarnęła ją, starej Orsze na chwilę oddalać się od siebie niepozwoliła. Piastunka na próżno uspokoić się ją i rozerwać piosenkami ulubionymi starała. Po wieczerzy księżna rozpoczęław swojej izbie modlitwy, Orcha wysunęła się na chwilę, jak mówiła. Łzawe to było nabożeństwo nieszczęśliwej sieroty, skazanej na samotność wśród wrogów. Trwało ono zwykle długo, a ponim księżna, doczekawszy piastunki, szła do łoża. Orcha u nóg jejmiała posłanie i nie opuszczała nigdy.

Dnia tego modlitwa trwała może dłużej niż innych, noc jużbyła, gdy Lukierda wstała i zdziwiona postrzegła, że piastunkijeszcze nie było. Godzina, o której wracała, przeszła dawno,księżna niespokojna wychyliła się na podsienia. Tu gromadka niewiast stała około Bertochy, jakby na coś czekała. Lukierda, nierada odzywać się do nich, nie zapytawszy o nic, drzwi zamknęła,czekała. Orchy nie było. Noc już była późna. Weszła nareszcieBertocha z miną zuchwałą, nadętą.

— Cóż to pani do snu nie idzie? — zapytała.

— Orchy nie ma — drżącym głosem odpowiedziała Lukierda.

— Albo to bez niej posługi brak! Ona przecież nie jedna! — burknęła Niemka.

— A gdzież ona jest?

— Albo ja za nią chodzę? Czy ja wiem? Ona mnie, ja sięjej nie pytam.

Obawa coraz rosła większa. Zapłakana, łamiąc ręce, zbliżyłasię księżna do swej nieprzyjaciółki.

— Na miłość Chrystusa Pana! Każcie jej poszukać! Co sięz biedną moją stało? — rzekła płacząc.

— Gdzie się ludzie mają za nią po nocy rozbijać! — zawołała Bertocha. — Cóż to? Na zamku ją przecież nie zabito, a starejnikt nie porwał. Legła gdzie pijana i śpi.

W rozpaczy Lukierda rzuciła się na siedzenie, zachodząc odłez, a Bertocha, krzycząc i szydząc, wyszła drzwiami trzasnąwszy.Biedna stara piastunka więcej już wrócić nie miała. O mroku wychodzącą od księżnej w ciemnym zakącie podwórza porwali nasadzeni ludzie, usta jej zawiązali i wyciągnęli precz z zamku. Co sięz nią później stało, wywieziono ją, czy zabito, nie wiedział niktoprócz tych, którzy milczeli, nie przyznając się do niczego.

Lukierda całą noc spędziła siedząc na ławie i oczekującpiastunki. Błagania, aby jej szukano, były próżne. Bertocha, gwałtem się do sypialni wdarłszy, na jej miejscu spać się układła.Dwóm służebnym kazała zostać przy drzwiach — obejmowała panowanie. Na księżnę zważała tak mało, jakby nie ona nad nią,ale Bertocha panowała tu samowładnie. Lukierda mogła tylkoskarżyć się przed kimś, lecz starszyzna, która pozostała na strażyzamku, cała była po Niemek stronie.

Gdy na pierwszą mszę ranną zadzwoniono, spłakana pani zerwała się co prędzej, narzucając na siebie płaszcz. Chciała iśćdo kościoła, spodziewając się tam zastać księdza Teodoryka, któryz księciem nie jechał. Przed nim lub jednym z duchownych żalićsię chciała nieszczęśliwa. Nie wątpiła już, że starej piastunce cośsię stać musiało. Ksiądz Teodoryk w istocie znajdował się w kościele, ale w ślad za księżną pobiegła Bertocha wprost do zakrystii.Zaraz po mszy zaprosiła do siebie Lukierda lektora. Ten, przyszedłszy, znalazł tu już stojącą w progu i narzucającą się ciągleNiemkę.

Księżna ze łzami w oczach zaczęła przed Teodorykiem żalerozwodzić. Ten słuchał z politowaniem dwuznacznym, zakłopotany, starając się ją uspokoić. Wtem Bertocha wtrąciła się dorozmowy głosem krzykliwym, nie zważając na panią.

— Niewielka szkoda, żeśmy się pozbyli baby pijaczki i czarownicy! Nie ma co za nią przepadać. Co za dziw, że zginęłagdzieś? Polazła po nocy, zatoczyła się gdzieś w rów i utopiłapewnie.

— Orcha nigdy pijaną nie była! — zawołała księżna.

Zamiast odpowiedzi Niemka się urągliwie śmiać poczęła.Ksiądz Teodoryk słuchał, milcząc, ze spuszczonymi oczyma, półgębkiem potem przyrzekając, że się postara, aby Orchy szukano.Ale z mowy jego poznać było łatwo, że sprawy zbyt do sercanie weźmie, a z nikim się o nią zadzierać nie zechce.

Służba żeńska głośno tymczasem objawiała, że się czuje obrażoną, jakby tu jedna stara piastunka godna była zaufania. Lukierda spokoju nie miała od swych kobiet. Wchodziły, wychodziły,narzekały, Bertocha śmiała się dodając, że choćby na nie skargiposzły do pana, wszystko to na nic się nie zda.

Męczeństwo biednej pani od dnia tego straszniejszym się jeszcze stało. Rządziły tu sługi, nie ona. Bertocha wszystkim rozporządzała, objęła panowanie, starając się jak najboleśniej dokuczyćswej ofierze. Lukierda jednym milczeniem pogardliwym mogłaodpowiadać na to.

W ciągu dnia ksiądz Teodoryk starając się okazać czynnym,kilkakroć z duchowną pociechą przybywał. Zaręczał, że czynił, cotylko było można, dla wyszukania piastunki, że zamkowy dozorcawysyłał ludzi, trzęsiono po okolicach i w mieście, ale śladu żadnego nie znaleziono.

Byli tacy, co utrzymywali, iż późnym wieczorem widziano kobietę jakąś przez most idącą, która słaniała się, zataczała i do wody wpaść miała. Było to kłamstwem wierutnym, gdyż Orcha, z obawygwałtu jakiego, nigdy za wrota nie wychodziła. Bertocha, szydząc,powtarzała, że ją szatan porwał pewnie, gdy przyszła na nią godzina, bo taki zwykle czarownicom koniec bywa.

Wkrótce zaszła w usłudze około księżnej zmiana większajeszcze a najboleśniejsza dla niej. Razem z Bertochą weszła nibydla posługi Mina, od progu mierząc Lukierdę mściwymi oczymazłości pełnymi. Księżna widywaną przez okna ulubienicę męża łatwo poznała.

Niemka korzystała ze zręczności od dawna wyczekiwanej, abytu zająć miejsce przy pani i napaść oczy widokiem swej ofiary.Nie śmiała jednak zbliżyć się do Lukierdy, której wzrok ją odepchnął. Przeszła się po komnacie, nucąc sobie półgłosem i rozmawiając głośno z Bertochą, jak gdyby sama tu była.

Działo się teraz, co one chciały. Przynoszono jedzenie takieumyślnie, aby go księżna w usta wziąć nie mogła, znęcały się nadnią śmieszkami, nadskakiwały pozornie, aby jej usłużnością dokuczyć.

W nocy Lukierda nie śmiała się do snu położyć, siedziała naławie drżąc i nie mogąc zmrużyć oka. Skargi przed księdzem Teodorykiem nie miały żadnego skutku. Lektor starał się przed księżną sługi obwinione tłumaczyć i umniejszać ich winę. Ratunku niebyło nigdzie! Tych, co by się może ujęli, trzymano z dala.

Postawiona na straży przez Bertochę dziewczyna i komornik przychodzących odprawili ode drzwi tym, że księżna nikogo widzieć nie chciała i puszczać nie dozwoliła. Oprócz tych stróżów bezlitosnych więcej nikogo nie widziała Lukierda.

Dni kilka się tak przewlekło, gdy ranka jednego powracającz kościoła księżna usłyszała na zamku wrzawę połączoną z lamentami i płaczem. Nie wiedząc, co się jeszcze straszniejszego staćmogło nad to, co było, przerażona postradała prawie przytomność.Zamek rozlegał się wołaniem i wyrzekaniem. Wszystkie sługi odbiegły księżnę. W dziedzińcu widać było ludzi łamiących ręcei rzucających się na wszystkie strony, zbrojącą się załogę, wydających rozkazy dowódców. Zamykano wrota. Starszyzna otaczaładworzec biskupi. Widocznym było, wypadek jakiś groźny trwożyłwszystkich.

Lukierda mimowolnie pomyślała, iż mężowi jej coś stać sięmogło. O niej zapomnieli tak ludzie, jakby jej na świecie nie było.Prześladujące ją nawet Niemki zbiegły, widziała je zawodzącei rozpłakane w podwórzu. Wynijść nie śmiała, aby pytać, drżąceusta powtarzały jakąś modlitwę, a spłakane oczy, nie widząc nic,po izbie smutnej błądziły. Wrzawa i bieganie nie ustawało, do niejnie przychodził nikt.

Przeszła tak godzina obiadu, a o niej zapomniano. Gdy jużosłabła dyszała ledwie, nierychło zjawił się ksiądz Teodoryk z twarzą pochmurną i czołem zasępionym. Zaledwie mogła słabym głosem zapytać go, jakie nowe nieszczęście ich spotkało.

— A! Nieszczęście wielkie! — zawołał lektor. — Przewidywaliśmy je wszyscy, pragnąc pana naszego odwieść od tej podróży.Niegodziwy Henryk pochwycił w Baryczy lignickiego, głogowskiego i naszego księcia, bo więcej żaden nie przybył. Odesłanoich na zamek do Wrocławia więźniami. Grozi zbój, że żadnegoz nich nie wypuści, dopóki mu się nie wykupią ziemią.

Lukierda nie zrozumiała może całej grozy tego wypadku,wiadomość prawie ją uspokoiła. Przemko żył i życie jego nie byłow niebezpieczeństwie.

— Więc niech da tę ziemię! — zawołała. — Ksiądz Teodorykgłową potrząsł.

— Znam dobrze księcia — ozwał się — ziemi on nie ustąpi.Woli być więźniem, niż dobrowolnie uszczuplić dzielnicę. O zdradzie tej dano już znać Leszkowi i Mszczujowi, nieochybnie przyjdąmścić się za nią na ziemi Henryka, na Wrocławiu.

Księżna zamilkła. Lektor obiecywał, iż wszystko rychło i dobrze skończyć się musi, bo Bóg zdradę ukarze. Niewiele to nieszczęśliwą mogło obchodzić, widziała tylko pogorszone położenie swe,przedłużone osamotnienie bezbronne. Mogła trwać niewola aż dowyczerpania sił i życia. Nikt zresztą teraz nią się nie zajmował,myślano o księciu i o niebezpieczeństwie, na jakie pod nieobecnośćjego Poznań był wystawiony.

Wojewoda Beniamin, Tomisław kasztelan, urzędnicy i panowie zbierali się, myśląc tylko o obronie ziemi. Ochłonęli jednakwprędce, dowiadując się na pewno, że Mszczuj, który Przemysława sobie za następcę przybrał, ruszył się przeciwko Henrykowi,a i Leszka się spodziewano. Niepoczciwa zdrada oburzała wszystkich, nie było już wiary, bezpieczeństwa, ni prawa, ni pewnościpokoju.

Na wiadomość o powtórnym uwięzieniu księcia Mina porwała się, chcąc bieżeć do Wrocławia. Zdało się jej, że jak z Rogatkąda sobie radę z Henrykiem. Trzeciego dnia, pożyczywszy pieniędzy,w kilka koni puściła się wprost na Wrocław, ale powróciła niebawem z niczym. Odpędzono ją precz od miasta, i z tego, co miała,odarto. Dowiedziała się tylko, że książę siedział na zamku osobno,bo Probus uwięzionych porozdzielał i zamknął tak, że do nich nawet księdza nie puszczano. Mina z gniewem w sercu bezsilnymwróciła.

Los księżnej nie zmieniał się. Wystawiona na znęcanie sięniepoczciwych sług, które tym więcej dokuczały jej, im cierpliwiej to znosiła, zeszła do tego stopnia odrętwienia, co z obłąkaniem graniczy. Gdy została sama, co się często zdarzało, gdyż sługi, zamknąwszy ją, szły, gdzie chciały, wśród łez nuciła czasempieśni, które jej młodość i piastunkę przypominały. Od łez wzrokprawie straciła, a do krosien siadłszy, widziała je jak mgłą okryte.Modlitwa nawet stała się oziębła, bo się jej zdało, że Bóg już słuchać nie chce.

Mina, która kręcąc się wypatrywała, co się z nią dzieje, cieszyła się, widząc obumierającą.

— Schnie, schnie! — mówiła. — Duszę w końcu wypłaczei zemrze. Już w niej życia niewiele.

Cień to był tylko młodej niedawno niewiasty, na którą bezbólu nikt spojrzeć nie mógł, oprócz tych, co ją męczyły. Gdy szłado kościoła, ludzie przypatrujący się jej rychły zgon wróżyli, takzżółkłą miała płeć, wpadłe oczy i policzki, zbladłe usta, ręce wychudzone, krok chwiejny, oddech ciężki. Sama ona życzyła już sobie tylko rychłego końca. W katach nie obudzała litości. Patrzałyna nią, cieszyły się, Mina się uśmiechała zwycięsko. Nieraz nadusypiającą, gdy po długiej bezsenności twardy sen ją ogarnął,stawały przyglądając się, upatrując, rychło-li oddychać przestanie.

Ale młodość ma siły olbrzymie. Z największą boleścią, gdyta się przedłuża, człowiek obyć się musi i zahartować cierpieniemsamym, jeśli go ono w pierwszej nie dobiło chwili. Stało się to,czego nie rozumiały na śmierć jej czyhające Niemki. Lukierda,przeżywszy pierwsze chwile męczarni, stała się na nią obojętnąprawie. Żyła już cała w sobie zamknięta, nie dopuszczając do duszy, co by ją na nowo zranić mogło. Śmiech niegodziwych służebnic, ich urąganie, już ją nie raziło, obchodzenie się zuchwałe przechodziło nie postrzeżone.

Przesuwała się wpośród nich jak skamieniała, nieprzytomna.Niekiedy na widok tego odrętwienia Bertochę zabobonny strachogarniał. Myślała, że miała jakąś siłę w sobie niezmożoną, którąnie tylko obronić się, ale pomścić mogła. Mina szalała niemal,gdyż na śmierć jej pewną rachowała i spodziewała się sama byćtu panią. Wszystkie możliwe środki udręczenia wyczerpane zostały; nie wiedziały, co poczynać, na co się już uzuchwalić.

Miesiącami przeciągało się więzienie Przemysława. Dowiedziano się w Poznaniu, że Leszek i Mszczuj, mszcząc się za niego,ogniem i mieczem zniszczyli Wrocławia okolice, ale zamku obronnego wziąć nie mogli. Spustoszenie było wielkie, straty ogromne,a Henryk tym uparciej dopominał się ustępstwa ziemi jako wynagrodzenia. Przemysław nic dać nie chciał. Wojewoda i kasztelan,niepokojąc się przedłużonym bezpaństwem, ziemian zwołali na radę. Znaczniejsza część domagała się, aby książę kawał ziemi dał,zaklinając się, że ją odbiorą rychło.

— Nie zechce on — wołali — my pójdziemy sami i odzyszczemy, co nasze!

Tomisław kasztelan w poselstwie wyruszył do Wrocławia.Mąż był poważny, który w dworskie sprawy pomniejsze się niemięszał. Dowiedziawszy się, iż jedzie, Mina pobiegła doń, aby jejpozwolił do orszaku się przyłączyć, polegając na tym, że raz jużwywiodła Przemka z niewoli. Tomisław przyjął ją pogardliwymuśmiechem.

— Nie wasza to rzecz — odezwał się — pilnujcie krosien i kądzieli.

— Jam kądzieli nigdy w ręku nie miała! — hardo odparła Mina.

— Tym ci gorzej — rzekł Tomisław. — Niewiastą być nieumiałaś, a mężczyzną nie możesz. Ani mnie przystało panu miłośnice wodzić.

Mina zawstydzona i oburzona płakać i grozić poczęła, ale Tomisław pozostał niewzruszony. Odprawił ją tym, żeby czyniła, cochce, oskarżyła go, ale on jej znać nie myśli. Wyruszył Tomisławsam, choć Mina nasłała i innych, aby za nią prosili. Kasztelan słuchać nie chciał.

Do Wrocławia przybywszy trzeba było u wrót stać długo,nim pod strażą, jakby w niewolę ich wziąwszy, na zamek wpuszczono. Nierychło potem książę Henryk dał się nakłonić, aby posłado więzienia wprowadzono. Spustoszenie okrutne wrocławskichwłości mściwym go i zajadłym czyniło. Dopiero, gdy mu Tomisław zaręczył, że on sam do ustąpienia kawałka ziemi nakłaniaćbędzie, zaprowadzono kasztelana do izby, w której wynędzniałegoPrzemysława trzymano.

Spodziewał się księcia znaleźć na duchu upadłym, zdumiałwidząc zmienionym, lecz nie tak, jak sądził. Gdy Tomisław, w progu stojąc, żale rozwodzić zaczął, Przemysław wstał i z dumnymobliczem przerwał mu:

— Nie nade mną żale rozwódźcie, ale nad tą ziemią naszą,którą nie dość, że nękają Tatarowie, Litwa, Prusacy, jeszcze jejod własnych dzieci zguba przychodzi! Nasza wina, wielka wina nasza, żeśmy jedności pozbyli i siły z nią, do niej powrócić trzebalub zginąć nam.

— Nie dziś o tym mówić — odparł Tomisław.

— Dziś i zawsze na pamięci to mieć potrzeba — rzekł z goryczą książę.

A po chwili spytał:

— Co mi przynosicie?

— Prośbę od ziemian naszych — odezwał się przybyły — abyście do nas wracali, choćby najcięższym okupem wyzwolić siętrzeba. Drożsi wy nam niż powiat jaki.

Tu głos zniżając, szepnął:

— Daliśmy wszyscy rycerskie słowo, iż powiat odbierzemy,was nie pytając, my sami.

Zadumał się Przemko.

— Serce mi pęknie, gdy taką umowę podpisywać przyjdzie — zamruczał — lecz muszę. Wolnym być potrzebuję, aby o przyszłości innej myśleć.

Stanęło więc na tym, aby ziemię rudzką z Wieluniem dać, naco się ziemianie godzili. Poszedł Tomisław do księcia Henryka, który więcej chciał, targował się, lecz umowa wreszcie spisaną została. Ślązak zażądał, aby mu wnet grody zdawano.

Gdy pakt przypieczętowano, a Przemko miał wolność odzyskać, Henryk zażądał jak Rogatka, aby się przejednani rozstali.Wyprowadzonego z więzienia niemal gwałtem musiano wieść doizby, w której nań czekał Probus. Stał oparty o stół, nie jak zwycięzca, ale jak zasromany złoczyńca, spoglądając z ukosa i nieśmiało na ciotecznego, który wchodził dumny, z obliczem surowym. Ślązak przed wzrokiem jego oczy spuścić musiał. Nie przemówili do siebie rychło.

— Zmogliście mnie — odezwał się w końcu Przemysław — zdradą i niewolą, bierzcież ziemię, która wam nie przyniesieszczęścia.

— Inaczej... inaczej być... nie mogło — odparł, jąkając się,Probus. — Przebaczcie mi.

Widać było wstyd, nie umiał się tłumaczyć.

— Dajcie mi stąd odejść — dodał polski książę — jednać sięnie potrzebujemy. Nie po bratersku postąpiliście ze mną, sercateż ku wam mieć nie mogę.

— Nie oszczędziłem was — przebąknął Henryk — ale i bliższych mnie tenże los spotkał.

Spojrzeli na się. Przemko zimno i pogardliwie, Henryk z pewną trwogą.

— Ziemi tej, której tak żądni jesteście — dodał książę — niebędziecie mieli nawet komu zostawić.

Z dala skłonili się sobie.

Przemko zaraz konia dosiadł, otoczyli go uwolnieni dworzanie, a Zaręba pobiegł pytać znajomych, co się na zamku działo.Od nich dowiedział się, że Orcha kędyś przepadła, a Mina się doksiężnej wcisnęła, która chorą była i nieszczęśliwą. Zaciął usta,usłyszawszy to, Zaręba i nie otwarłszy już ich, jechał tak gniewny do Poznania, iż nikt się doń przybliżyć nie śmiał.

Rozdział IX

Gdy Lukierdzie dano znać, że książę pan powrócił, zdawałasię nie rozumieć tego i nie wyszła przeciw niemu. Słyszała czynie — trudno po niej poznać było. Bertocha, która o tym z przekąsem przyszła oznajmić, nie mogła pojąć, dlaczego ani rumieniec,ni bladość na twarzy się nie ukazały. Nie drgnęła, nie podniosłagłowy, siedziała milcząca i skamieniała. W podwórzu Mina witałahałaśliwie pana, który ją zbył obojętnym półuśmiechem.

Po przywitaniu wojewody i biskupa, Przemko poszedł dożony. Siedziała u kądzieli nie przędząc. Zobaczywszy go, powstałaz wolna, stanęła przed nim nie jak żona, jak służebnica. Książę,spojrzawszy na nią niemy, uląkł się tego widma tak zmienionego,że w niej prawie Lukierdy poznać było trudno. Resztki młodościznikły, była to istota przeobrażona w posąg nieczuły. Gdy powolizaczerwienione oczy podniosła nań, przeszyły go do dna duszy.Nie było w nich wymówek ani skargi, ale śmierć nimi patrzała.Uląkł się tego żywego trupa.

Z dala czatowała ciekawa pierwszego spotkania Bertocha.Nie rozumiała, co się działo. Widziała ją zastygłą, jego ze wstrętem jakimś prędko wychodzącego z izby. Skinął na Niemkę,która czekała.

— Coście z nią zrobiły? — zapytał.

— My? My?! — żywo rękami poruszając, krzyknęła Bertocha. — My? Ona sama, nie my, temu winna! Wypłakuje oczy zatą starą czarownicą, pijaczką, która się nie wiedzieć gdzie podziała.

Przemko spojrzał surowo, Bertocha zarumieniła się i nie pytana przysięgać się zaczęła.

— My, my nie wiemy nic! Stara poszła gdzieś, przepadła!

Książę już nie słuchał. Wieczorem poszedł do Miny, ale z drogi dwa razy się zawracał. Szedł, ciągnął go nałóg, a wstręt miałi obawę. Wreszcie nie oparł się pokusie, pospiesznym krokiemwpadł do niej, lecz nie jak dawniej ją witając. Chłodny był i obojętny.

Mina przystąpiła doń z zuchwałością, do której nawykła, aleodpychał ją jakąś dumą, której nabrał w niewoli. Człowiek byłinny, zestarzał. Nie mogąc go poruszyć, Niemka płakać poczęła,lecz i łzy nie poskutkowały. Myślał o czym innym, na ostatek,napastowany łzami, pogniewał się i precz iść chciał, gdy go uściskiem strzymała. Czułość ta nie uczyniła wrażenia, patrzał surowoi choć pozostał, nie rozmarszczył się. Nie był to już dawny Przemko namiętny; zalotność, płacz, gniewy znosił z lekceważeniem.Gdy po krótkim pobycie wyszedł, Mina rękami oczy sobie zasłoniła; była w rozpaczy.

— Ona, księżna ta przeklęta, winna wszystkiemu! — zawołała. — Ma litość nad nią! Póki ona żywa, nie będzie końca.

Padła z rękami pościskanymi na łóżko.

Przemysław, jak krótko litość uczuł nad żoną, której widoczna choroba wstręt w nim budziła, tak mniej jeszcze dał się ująćnapaściom dawnej kochanki. Inne myśli napełniały mu głowę i burzyły w piersiach. Sięgał nimi wyżej i dalej nad ten grodek, naktórym siedział, i w którym ciasno mu było. Potrzebował ludzi dorady, co by go zrozumieli i poparli. Wojewoda Beniamin, Tomisław kasztelan mówili mu o tym małym kawałku Polski, którą ontrzymał; niewola u Henryka, może chciwość panowania na większym obszarze księcia wrocławskiego nauczyły go więcej pragnąć,patrzeć dalej. Nie miał się powierzyć komu.

Niepokój ten ducha, któremu ciasno było i duszno wszędzie,potrzebującego się wylać, znaleźć sprzymierzeńca, pomoc, radęnazajutrz zaraz wygnały go z domu. Jechał bez celu prawie, niewiedząc dokąd, z kilką ludźmi tylko, tym, co go pytali o kierunekpodróży, odpowiedzieć nie umiejąc. Łowów nie chciał, towarzystwo zwykłe ciążyło mu. Tęsknił za zmarłym stryjem, który byłbygo jeden zrozumiał i pocieszyć umiał.

Ksiądz Teodoryk, jako ojciec duchowny czuwający nad księciem, zaniepokojony był tym stanem jego, nie mogąc dobadaćprzyczyny. Lękał się i o siebie, aby nie popadł w niełaskę. Nieśmiało ofiarował się towarzyszyć. Przemko odmówił półgłosem.

Za murami zamku spotkał kanclerza Wincentego, proboszczapoznańskiego. Był to kapłan cichy, nie dworak natrętny jak Teodoryk, milczący, rozważny, więcej z księgami niż z ludźmi żyjący.Szedł pieszo na zamek z agendą w ręku.

Przemko, który tylko co Teodoryka odprawił, jego zatrzymał.

— Książe Wincenty — odezwał się — jesteście mężem dobrejrady. — Jeżeliście nie znużeni, siądźcie na spokojnego stępakai jedźcie ze mną. W polu człowiek się swobodniej rozmówić może,a jam długo w murach siedział i te mi się sprzykrzyły. Ciężko mina duszy. Mój ojciec duchowny zbyt powolny jest, nadto potakujący — wy mi prawdę rzeczecie, ja jej potrzebuję.

Ksiądz Wincenty, który choć miał zaufanie pana swego, szczególnych łask jego nie posiadał nigdy, zdziwił się niemało. Wracałdo domu i w żadną podróż puszczać się nie myślał, lecz usłyszawszy rozkaz pana, ze skwapliwością wielką oświadczył się gotowymdo podróży. Na skinienie księcia konia mu podano. Dwór pozostałopodal nieco. Przemko zbliżyć się kazał kanclerzowi. Twarz miałposępną i zmęczoną. Wyjechali w pole na ów gościniec pamiętny,który niegdyś wytrzebiono za Chrobrego, gdy cesarz Otto pielgrzymował do Gniezna.

Książę zwrócił się do towarzyszącego mu w milczeniu kapłana.

— Ojcze mój — rzekł — słuchajcie, bo się wam wynurzę jakna spowiedzi. Dusza moja potrzebuje tego. Więzienie, największamęczarnia dla człowieka, ma też swe błogosławieństwa; zasiewaono w nas myśli, które wśród burzliwego życia nie przyszły. Doświadczyłem ja tego. Z niewoli wróciłem innym.

Westchnął ciężko.

— Dopóki żył stryj mój, Pobożny, jemu zwierzać się mogłem — teraz nie mam nikogo, a potrzebuję rady i pociechy. Takjak u nas dziś jest, nie może być dłużej. Spojrzyjcie, co się stałood podziału Krzywousta, od czasu jakeśmy koronę Ottonowskąstracili. Na szczęty rozpada się ta ziemia, a Brandeburczyki, Czechy, cesarstwo, dzicz wszelka bezkarnie w nią chciwymi pazury sięgają. Giniemy, ojcze mój, giniemy!

— A jestże w mocy ludzkiej radzić na to? — odparł kanclerz.

— Choć pokusić się o to potrzeba — mówił książę. — Koronapolska od Rzymu była zawisłą i jemu, nie cesarstwu, hołdowała.Rzym zbawić nas może, wracając utraconą koronę i władzę jedną.Rzym silny jest.

Ksiądz Wincenty popatrzał nań zdumiony.

— Gdybyśmy mieli arcybiskupa w Gnieźnie, jechałbym pewnie do niego, z nim radzić o tym, jemu się zwierzyć. Zjednoczęw ręku całą Polskę Wielką, po Mszczuju wezmę Pomorze, po Leszku spodziewam się dostać Krakowa i Sandomierza. Dlaczegóżbym królem się nie miał nazwać i wszystkich książąt pomniejszychstać się głową? Korona Chrobrego u was leży we skarbcu zeSzczerbcem. W Gnieźnie koronować się mogę. Ona mi da siłę, dapotęgę, co ten nieład ukróci.

Mówił Przemysław, z uniesieniem podnosząc głos i ręce, zapałten odbił się powoli na sercu kanclerza. Myśl wielka, śmiała, zuchwała uderzyła go, ale zdała mu się czymś niepowścignionym, marzeniem snów więziennych. Sprzeciwiać się jednak nie śmiał. Patrzał na księcia, nie znajdując słowa ani na potwierdzenie, ani nanaganę. Przemko z oczów mu to czytał.

— Prawda — rzekł — księże Wincenty, zdaje ci się to szaleństwem, że ja świeżo z niewoli puszczony, oddawszy Wieluń,straciwszy z tego, co miałem, śmiem sobie taką przyszłość wróżyć?Ale ja czuję, że gdybym miał na stolicy biskupiej w Gnieźnie męża, co by mnie podpierał, a szedł ze mną, dosięgnąłbym tego, czego pragnę, odżywiłbym martwą Chrobrego koronę!

Ksiądz Wincenty zdobył się na odpowiedź w końcu:

— Wasza Miłość wiesz, że kapituła gnieźnieńska osieroconajest od dawna. Wybrano Włościbora kanonika, którego w Rzymiepotwierdzić nie chciano.

— Włościbora ja nie znam z czego innego — rzekł Przemko — tylko, że mąż jest pobożny. Tu zaś, ojcze mój, pobożności trzeba,ale jej nie dość. Sama ona do tego wysokiego dostojeństwa niestarczy. Arcybiskup gnieźnieński jest dziś u nas jedynym panemi władcą nad ziemiami naszymi, a widzicie, że i ten, przy całejmocy, jaką ma z Rzymu, nie może nic. Biskupów mu więżą, księży uciskają, klątwy nie starczą. Dwu nas tu powinno być, jak tamza Zachodzie papież i cesarz, u nas arcybiskup i król.

— Miłościwy Panie — odezwał się z małym uśmieszkiemksiądz Wincenty — byleby ci nasi panowie w lepszej zgodzie żyliniż tamci, bo tam cesarze papieżów więżą, a papieże ich zrzucają.

Książę, nie odpowiadając, jechał w myślach pogrążony. Widaćbyło, że też same snuł dalej.

— Włościbor — powtórzył — mąż pobożny, ale nam potrzebadzielnego.

— Gdy Bóg najłaskawszy ujrzy, że taki nam potrzebnymjest — dodał Wincenty — wierzcie mi, da go nam cudem, jak nieraz dawał stolicy swej ludzi, co wczoraj zdawali się wątli i mali,a na niej rośli i olbrzymieli.

Książę, ledwie dając dokończyć, mówił dalej:

— Mój ojcze, mój ojcze, lękam się, abyście mnie fałszywienie zrozumieli! Zda się wam może z tego, com rzekł, że ja dla siebie korony pożądam, dla dogodzenia dumie mojej?

Obejrzał się ku niemu.

— Sądząc tak, omyliłbyś się. Chcę korony tej dla ziemi mojejwięcej niż dla siebie. Gdybym ją dostał, widzicie, że nie mam jejzostawić komu, ani bym mógł ją tak silną i wielką uczynić, jakbym pragnął. Ale pod tą koroną zestrzeliłyby się wszystkie promienie starego królestwa, dziś rozpierzchłe. Królestwa, które jestteraz trupem zjedzonym przez robaki, a mogłoby być światłościąwielką!

Kanclerz słuchał pilnie i nasłuchać się nie mógł, tak nowymto było z ust Przemysława, który rzadko dawniej o poważniejszychmówił sprawach, a pańskiego tyle tylko w nim widział, iż naśladując Ottokara czeskiego, świetnie i wspaniale występować lubił, co mu za złe poczytywano, bo małe księstwo nie starczyło naprzepych, jakim się otaczał. Inny, nowy Przemysław stał przednim, któremu nie dowierzał jeszcze, czy mu się w oczach nie odmieni.

Jechali tak coraz dalej, a książę pytał Wincentego, czy byznużonym nie był.

— Nie czuję się wcale zmęczonym, boś mnie Wasza Miłośćpięknymi orzeźwił słowami.

— Jak myślicie — odezwał się książę — rychło-li będzie obsadzona katedra w Gnieźnie?

— Jeden Bóg wie — rzekł kanclerz. — Zabiegi są tam wielorakie. Być bardzo może, iż żaden z naszych nie osiędzie na katedrze świętego Wojciecha, a naślą nam z Rzymu Włocha lub Francuza. Teraźniejszy Ojciec Święty cały być ma Francji oddany.

— Niech Bóg nas uchowa od tego! — przerwał Przemko. —W takim razie Włościbor już lepszy! Kapituła może słuszne sweżale wynurzyć przed papieżem.

— Do Rzymu daleko! — westchnął ksiądz Wincenty.

Jechali milczący.

— Ojcze Wincenty — rzekł książę, badając go oczyma. — Niezdałożby ci się dla Kościoła, dla kraju, dla mnie odprawić podróżydo apostolskich progów, aby tam zanieść prośby i skargi nasze?

Kanclerz spojrzał zdziwiony.

— Maluczki jestem — rzekł. — Głos mój tam ważyć nie będzie. Pojadę ja, rozniesie się wieść, pobiegną drudzy, a trzeciwśród nas wciśnie się i infułę pochwyci.

— Dlaczegóż wszyscy o tym wiedzieć mają, dokąd jedzieciei po co? — odezwał się książę. — Ja bym wam dał listy mojei prośby do Ojca naszego. Mówilibyście nie od siebie, ale za mnie.Bóg wesprze cię swą opieką. Sprawa wielka i ważna. Przedstawciepapieżowi, jako to królestwo, które hołduje jemu, rozerwane jesti że wydarte będzie Rzymowi, a dostanie się cesarstwu, jeśli mążsilnej dłoni i rozumu bystrego nie siądzie na stolicy.

— Ale skądże tego męża weźmiemy? — spytał ksiądz Wincenty. — Czy Wasza Miłość masz kogo w myśli?

Przemko oczy zwrócił w niebo, jakby w nim rady szukał.

— Opatrzność Boża musi nam przyjść na ratunek i męża tego zesłać, ja... nie mam nikogo, ale w nią ufam. Powieziecie żądania, człowiek się znajdzie. Nie wiem, kto on będzie, ale jeśli Bógnas ocalić ma, ześle nam męża powołanego.

Zamilkł chwilę.

— Wy, coście biegli w Piśmie — dodał — wiecie najlepiej, iżw godzinach wielkich i stanowczych, Bóg zsyła proroki swe, władcę i kapłany. A bierze ich z pola i od trzód, z tłumu, z ciżby i namaszcza je i rosną ubłogosławieni, promieniem łaski, bo człowiektyle ma sił, ile Bóg w niego wieje.

Zdumiał się znowu mowie tej w ustach księcia niezwyczajnej ksiądz Wincenty, sam Przemysław teraz zdał mu się powołanym przez Boga.

— Widzisz — mówił książę — jam także słaby jest i ułomny,a jednak we mnie wykluwa się myśl wielka. Urosła ona w więzieniu, trapiła mnie i gniotła, jak na urągowisko, bom zamarzył o koronie wtenczas, gdy straże stały u drzwi moich i urągały się upokorzeniu memu. Gdym się powinien był czuć znękanym i przybitym, rosłem właśnie i potężniałem na duchu. Nie mogęż ja rzec,że mnie Pan Bóg ukarał niewolą, abym z niej wyniósł ziarno,z którego urośnie korona? To, co mnie zabić miało, odżywiło mnie!Daj mi powiernika arcykapłana a... zobaczysz... dźwignę Chrobrego koronę! Wynijdzie ona z grobu i z martwych powstanie!

Oczy mu się lśniły, patrzał, jak gdyby już ją miał na skroni.

— Jedziesz do Rzymu? — spytał milczącego kanclerza.

— Spełnię rozkazy Wasze — odpowiedział chłodno kanclerz — chociaż tej wiary, jaką Was Bóg obdarzył, nie mam w sobie! Czyńcie ze mną, co się wam podoba! Pozwólcie jednak przypomnieć, że ojciec wasz duchowny ksiądz Teodoryk do tego poselstwa zdolniejszym byłby nade mnie. Zna lepiej obce kraje, bystrzejszym i przebieglejszym jest.

— Tak — rzekł Przemysław — ale mnie prawego i nieugiętego potrzeba posła, a on miękki jest i powolny do zbytku. Widzisz,że przed nim duszę moją odkrywając w sprawach innych, w tejmu się otworzyć nie chciałem. Prawości waszej potrzeba mi. Pojedziecie wy albo nikt. Nie darmo Bóg was dziś na mej drodzepostawił.

Ksiądz Wincenty, na którego to nagle spadło niespodzianiea dziwnie, zafrasowany był wyborem, jaki go spotkał. Uśmiechałomu się, jak każdemu duchownemu, zobaczyć apostolską stolicę,spełnić tak wielkie posłannictwo; obawiał się, czy mu podoła.

— Jeśli możliwym to — odezwał się cicho — odwróć, Paniemój, ode mnie ten kielich razem nęcący a straszny. Godniejszegowybierzcie.

— Nie znam od was godniejszego!

Spojrzał nań wyzywająco.

— Jedźcie, księże Wincenty!

— Pojadę! — odparł, skłaniając głowę, kanclerz.

— Oprócz Tylona, który listy wam wyda — odezwał się prędko i wesoło Przemko — nikt wiedzieć nie ma, dokąd i z czymjedziecie. Niechaj sądzą, że do Trewiru ślę was po relikwie albodo Kolonii po leki dla żony słabej. Ksiądz Teodoryk mąż zacny,ale i on wiedzieć nie potrzebuje, co zaszło między nami.

Na tym dokończył książę. Byli już daleko od miasta.

— Wy, księże Wincenty — rzekł Przemysław zatrzymującsię — wracajcie sami do Poznania. Tylonowi pod pieczęcią spowiedzi zwierzycie, com wam rzekł; niech, zamknąwszy się, listydo papieża gotuje, ja pojadę do Gniezna, do grobu świętego Wojciecha pomodlić się, aby Bóg, za przyczyną jego, koronie zardzewiałej dawny blask przywrócił.

Rzekł i zostawiając kanclerza samego z jednym pachołkiem,któremu towarzyszyć kazał, sam szybko popędził w stronę Gniezna. Kanclerz, zostawszy sam, długo nie mógł zebrać myśli powikłanych.

Tenli to był pan płochy, a w przepychu próżnym zamiłowany,którego znał dotąd? Lekki ów kochanek Miny, zaniedbujący żonę,szukający pobocznych miłośnic, łatwowiernie dający się brać w sidła lada Ślązakowi... Czy nowy człowiek, który nagle ożywił tociało?

Ksiądz Wincenty zbierał w pamięci, co słyszał, dziwił się, niedowierzał. Jutro miała w nim mieszkać taż sama myśl, czy było totylko wieczorne marzenie, o którym przez noc zapomni?

Dziwił go i sąd wyrzeczony o ojcu duchownym księdzu Teodoryku. Znał go spokojny i poważny ks. Wincenty jako człowiekaprzebiegłości pełnego i przebiegłością zbytnią a powolnością jednającego wszystkich, nie budzącego ufności w nikim, lecz sąd o nimpana zdumiewał go. Był pewien, że go potrafił ująć uniżonościąswoją. W tych myślach na wpół posłannictwu swojemu rad, wpółnim przelękły, powrócił późno do Poznania i natychmiast udał siędo księdza Tylona.

Tylon, stylista, którego całą mądrość stanowiło pisanie gładkie listów na pergaminie i ciągnięcie z nich korzyści, człowiek niezbyt bystrego rozumu, ale wielkiego rozumienia o sobie, interesówpana swojego zdradzić nie mógł z samej obawy stracenia urzędu.Powierzyć mu więc tajemnicę można było.

Gdy sam na sam we dwu znaleźli się w jego mieszkaniu przymałej lampce oliwnej, Tylon uderzony przybyciem kanclerza,przełożonego swojego o tej godzinie, uląkł się nieco. Na twarzyksiędza Wincentego stało wypisane, iż z niemałej wagi sprawąprzybywał. Tylon pospieszył do progu przeciw niemu.

— Wasza Miłość mogliście mnie powołać do siebie — rzekłściskając go — byłbym pospieszył! Jestli co pilnego? Mam wygotować pismo jakie na jutro? Choć w nocy niedobrze już oczy służą, gotówem!

Ksiądz Wincenty rękami piersi ucisnął, tak był wzruszonyi zmęczony.

— Naprzód — rzekł — drzwi obejrzyjcie, abyśmy podsłuchani nie byli. Przychodzę do was z rozkazem księcia.

Po obejrzeniu drzwi i sieni, zaryglowaniu się wewnątrz, począł ksiądz Wincenty opowiadać o swej z Przemysławem rozmowie i podróży do Rzymu.

Chociaż ksiądz pisarz bacznie się po domu rozpatrywał i ręczył, że nikt podsłuchać ich nie może, stało się przeciwnie. Podejrzliwy Zaręba, który się lękał, aby księżnie się coś nie stałoi aby przeciw niej nie spiskowano, podpatrzył i wycieczkę kanclerza z księciem i pospiesznie jego przyjście do księdza Tylona popowrocie. Nie wzdragał się podkraść do drzwi dla podsłuchówi do drzwi się przytuliwszy, tyle podchwycił, iż mowa była o podróży do Rzymu. Zrodziło to w nim podejrzenie, iż nie po co innego księdza Wincentego wyprawiono, jak by z księżną potomstwanie mającą rozwód wyrobić. Zwiększyło to jego miłość i litość dlanieszczęśliwej, a odrazę i niechęć do księcia. Ale przeciwko temujakaż była rada? Co on mógł?

Przerażony i smutny wrócił do izby, którą z Nałęczem zajmowali. Nie zwierzając się z podejrzeń swych przed druhem, począł jak zwykle rozwodzić żale nad losem nieszczęśliwej.

— Widzieliście ją — mówił — taż to dusza się wzdryga na to,co z niej te baby niepoczciwe uczyniły! Jak trup biedna chodzi,bez czucia i życia!

Nałęcz, dzieląc uczucia przyjaciela, dodał, że we dworze rozpowiadano głośno o odgróżkach Miny, która gotową była na wszystko, aby pozbyć się Lukierdy, a narzekała, iż ona ani żyć, aniumrzeć nie może. Najgorszych więc spodziewać się było możnaprześladowań i udręczeń.

Z wielkim zapałem Zaręba począł dowodzić, iż oni we dwupowinni byli biedną prześladowaną bronić i czuwać nad nią.

— Księciu ona obojętna, nie patrzy nawet na nią, a Mina jągotowa zabić!

— A cóż my możemy przeciwko babom? — odezwał się Nałęcz. — Gorzej będzie, gdy kto w obronie jej zechce stawać, bo i ją,i jego posądzić i skarżyć gotowi.

Zaręba wprawdzie nie wiedział, co począć i jak bronić, alesię zaklinał, iż gotów choćby szyję dać dla księżnej.

— Szyję dać to najłatwiej — szepnął Nałęcz. — Baby się o topostarają, byleś na zawadzie stanął.

— Niech się dzieje, co chce! — krzyknął Zaręba.

— A żeśmy pobratymy — dołożył spokojnie Nałęcz — rozumie się, co tobie, to i mnie.

Posprzeczali się, pogodzili i uścisnęli.

— Ha, ginąć to ginąć! — rzekł Nałęcz. — Nie także to słodkarzecz życie. Bóg z nim!

Siedzieli, gwarząc o tym do późnej nocy, a nazajutrz ranoZaręba już się kręcił podpatrując, co się działo około niewieściegodworu. Widział, że Mina latała wielce rozgorączkowana, naradzając się z Bertochą, lecz podsłuchać nic nie mógł.

Z rana, ledwie już iść mogąc, Lukierda powlokła się do bliskiego kościoła, a po drodze zatrzymywać się kilkakroć musiała,bo jej tchu brakło. Spod zasłony jakby żałobnej, białej (bo takąnoszono na głowie), widać było lice zbladłe, wychudzone i zwiędłe.

Zaręba, który za nią szedł i miał czas się przypatrzeć, wróciłoszalały z gniewu, klnąc Niemki i złorzecząc księciu. W ciągu dniabiegał ciągle wyglądając, czy nie wraca, ale go nie było i trzeciegodopiero przyjechał z Gniezna, ale natychmiast zamknął się z księdzem Wincentym i Tylonem.

Późno już miał Przemko kłaść się na spoczynek, odmówiwszyz księdzem Teodorykiem wieczorne modlitwy, gdy Zaręba stanąłu progu i począł się domagać o posłuchanie sam na sam. Dość niechętnie, zawsze w nim widząc nieprzyjaciela, książę się zwrócił kuniemu. Zaręba skłonił się.

— Niech mi wolno będzie — odezwał się — przypomniećWaszej Miłości służby moje wierne od dzieciństwa.

— Nie wspominajże ich! — odparł książę opryskliwie. —Mało ci? Czego chcesz?

— Nie przyszedłem o nic prosić — rzekł Zaręba dumnie —o jedno tylko, abym pana w Was miał, którego bym mógł miłować i szanować.

Przemko zwrócił się oburzony tą zuchwałą mową.

— Szalony jesteś! Ty!

Zaręba się nie cofnął.

— Com rzekł, gotówem powtórzyć — zawołał. — Wasza Miłość i Bożą pomstę, i ludzką niechęć ściągniesz na siebie, dającw oczach swych za wiedzą swą niewinną niewiastę, córę książęcą,zamęczać na śmierć!

— A tobie co do tego, niepoczciwy jakiś! — krzyknął Przemysław. — Coś to ty jej brat, opiekun czy kochanek?

Zaręba z największą namiętnością wybuchnął.

— Anim brat, ani swat — zawołał — alem człowiek, co litość ma! Na to patrzeć nie można, co grzechem jest o pomstę doBoga wołającym!

— Milcz, ty! — zawołał, napadając nań, Przemysław.

— Milczeć nie mogę i nie będę; mówić muszę! — ciągnąłz pasją największą Zaręba. — Książę nie chcesz widzieć tego, żeją Niemki niepoczciwe zabijają; a zdałeś ją na ich łaskę i niełaskę. Tak! One ją zabijają! Odgrażają się z tym i zrobią. Wśródjej sług nie ma jednej uczciwej. Piastunkę, co ją strzegła, zabili.Na jej gardło godzą!

Książę słuchał, coraz się bardziej gniewem unosząc przeciwsłudze, który śmiał mu dawać nauki. Widać było jednak, że googarniał niepokój, który utaić się starał.

— Coś ty za jeden? — zamruczał. — Co? Jak ty śmiesz stawić się prokuratorem księżnej? Prosiła cię o to?! Ty! Wiesz, żeja mam tu władzę najwyższą?! Mnie nikt sądzić nie ma prawa!

I rzuciwszy się na sługę, Przemko pochwycił go za gardło. Zaręba całej mocy, jaką nad sobą miał, zażyć musiał, aby nawzajemnie porwać się na księcia. Lecz gdyby rękę podniósł tylko, wiedział, że to życiem przypłaci.

Ścierpiał więc, twarz mu krwią nabiegła. Przemko ochłonął,puścił go i silnie pchnął od siebie.

— Dziękuj Bogu — krzyknął, trzęsąc się od gniewu — dziękuj Bogu, że wyjdziesz stąd cały! Od tej chwili, żebyś mi się niepokazywał na oczy! Precz z dworu! Jeżeli jutro zobaczę cię nazamku, każę rzucić do jamy, z której nie wyjdziesz żywy!

— Precz! Precz! — powtarzał coraz głośniej, miotając się odgniewu.

— Idę — ponuro odparł Zaręba — a to słowo między namiostatnie. Pamiętaj, książę, jeżeli dasz tę nieszczęśliwą o śmierćprzyprawić, takąż śmiercią sam zginiesz!

Dokończywszy słów tych, które Przemysław na chwilę skamieniały, bo stanął niemy, rażony jak posąg, Zaręba otworzyłdrzwi i wybiegł.

Nie myślał nawet o tym, że ścigać go mogli, że mu niebezpieczeństwo groziło; nieprzytomny był. Wprost wpadł do izby sweji chłopcu konia osiodłanego podawać kazał.

Nałęcz drzemiący już zerwał się z ławy, łoskot posłyszawszy,a gdy zobaczył druha z twarzą wywróconą, z oczyma pałającymi, pochwycił go oburącz, wołając:

— Co się stało?

— Nie strzymałem się — począł głosem przerywanym Zaręba — bluznąłem księciu w oczy! Zagroził mi wygnaniem, jamą,śmiercią, precz iść muszę. Gdy się opamięta, albo mnie da ściąć, lub...

Nałęcz nie dosłuchawszy do końca pochwycił ze ściany hełmswój i miecz, przypasując go spiesznie.

Nie odezwał się ani słowa, lecz widać było, że chciał beznamysłu losy przyjaciela podzielać.

Zaręba ani go pytał, ni strzymywał. Nie mówiąc do siebie,poczęli chwytać, co mieli najdroższego ze ścian i skrzyń, nie mając czasu wszystkiego zabierać. Co śpieszniej trzeba było z zamkuuchodzić.

Zarębie już konia wiedziono i pod oknami tętent kopyt słychać było, gdy Nałęcz do stajni pobiegł po swojego. Zarzucił nańpierwsze lepsze siedzenie po ciemku, dosiadł go i z szopy wyjechał.Zaręba czekał nań, nie ruszając się z miejsca. Kłusem podążyliku wrotom już zamkniętym, ale Zaręba otwierać je kazał, i zaledwie wymknąwszy się za nie, oba w czwał puścili się jedną drogą.

Książę stał jeszcze rozmyślając, co pocznie, gdy tętent w podwórcu posłyszał. Gniew, który na czas krótki przytomność muodjął, wybuchnął. Wypadł sam, wołając komorników, podkomorzego, aby zuchwalca Zarębę, który śmiał go słowy niepoczciwymitknąć, chwytano natychmiast i do ciemnicy rzucono. Nim rozkazyte niespodzianie wydane zrozumieli ludzie, ruszyli się, szukać poczęli winowajcy, oni już oba z Nałęczem byli za miastem daleko.W izbie, do której wpadła czeladź, znalazła wszystko porozrzucane, ślad tylko, że jej mieszkańcy nagle stąd uchodzili. W szopiekoni nie było. Natychmiast czeladź na koń posiadała, aby gonić zanimi. Podkomorzy dał księciu znać, że Zaręba wraz z druhem pośpieszyli z zamku się wykraść i pogoń za nimi wysłano.

Nie było tajemnicą dla części dworu książęcego, co zaszłomiędzy panem a sługą. W czasie krzykliwej z Zarębą rozprawy kilku u drzwi słuchało. Pomiędzy nimi byli przyjaciele Miny i Bertochy. Gdy wrzawa na zamku powstała, pobiegli zaraz z doniesieniem, że Zaręba ważył się panu za księżnę czynić wymówki, że mugroził nawet.

Mina, posłyszawszy, w ręce plasnęła z radości.

— Ten mi pomógł, jak należy! — zawołała. — Juści, kiedytak za nią gardłował, kochankiem jej był, to jawna rzecz! Samsię zdradził. A książę ma cierpieć wiarołomną przy sobie, którana śmierć zasłużyła?

Obie z Bertochą żwawo naradzać się zaczęły. Przez całą nocniemal na zamku snu nie było, biegano, słano, a pogonie, zmęczone na próżno, powracały. Zbiegów pochwycić nie mogły.

Gdy księciu o tym dano znać, obojętnie skinął ręką, jak byjuż do tego wielkiej nie przywiązywał wagi. Rad był może, iż muwinowajca uszedł. Lecz gniew w nim nie ustał jeszcze.

Następnego dnia, gotując się z tego korzystać, czekała nańMina, ale nie przyszedł. Nie był też u Lukierdy. Księdzu Teodorykowi żywoty jakieś czytać sobie kazał i sam pozostał w izbachzamknięty. Parę razy Bertocha próbowała dostać się do niego; niepozwolił jej puszczać do siebie. Do późnej nocy Mina czatowaław podwórcu, czy się nie pokaże, aby mu zajść drogę, ale nieprzestąpił progu.

Z szeptów namiętnych około siebie Lukierda domyślała się,że coś zaszło, lecz obojętna pytać nie chciała. Żadna groźba dotknąć już jej nie mogła. Umysł jej, na poły obłąkany tym zerwaniem z rzeczywistością, w przeszłości i wspomnieniach szukał pociechy. Mieszkała w nich i z nimi, wyobrażała sobie, iż to, co sięz nią działo, marzeniem było, a sny jej prawdą.

Mina i Bertocha stawały zdumione, gdy czasem przy nich,oczy zamknąwszy nucić zaczęła, płakać i jakby z niewidzialnymirozmawiać duchami.

— Czarownica jest jak Orcha! — mówiła Bertocha.

— Nie, tylko rozum straciła — odpowiedziała Mina. — Schnieto stworzenie, szaleje, a zdechnąć nie może.

I poza nią stojąc, pięści podnosiła do góry, jakby dobić jąchciała.

Śmiechy i groźby niewiast już na niej żadnego nie czyniływrażenia. Nie widziała i nie słyszała ich, patrząc w te światyswoje, w których cała była.

Po upływie dni kilku, Przemko, który teraz zarówno obu,żony i kochanki, unikał, ciekawością wiedziony wszedł do Lukierdy właśnie w jednej z tych chwil widzeń i marzeń, co jąodrywały od ziemi.

Wejście męża przebudziło ją; wstała.

Spojrzała nań, milcząc, oczyma przeszywającymi, obłąkanymi i zachwiawszy się na nogach, musiała upaść na siedzenie.

W Przemysławie widok jej zamiast litości, gniew wywoływał.

— Tęsknisz pewnie za straconym kochankiem! — zamruczałszydersko.

Lukierda nie zdawała się rozumieć.

— Kochankiem? — odezwała się po namyśle. — A któż takiego trupa jak ja kochać może?

Wyciągnąwszy ręce wychudłe, odsłoniła twarz bladą i spojrzała z pogardą na męża.

— Czyż mnie jeszcze zwalać trzeba — odezwała się — abymieć za co dobić? Wszak i tak mnie zamęczą! Dajcie mi czystąumierać! Albo... albo... (podniosła się składając ręce) a, dajciemi pieszo, boso iść stąd precz! Nic nie wezmę, nawet sukni, którąz sobą przyniosłam... nic, pójdę o żebraczym chlebie! Przyjmąmnie swoi albo dobrzy ludzie! Są dobrzy na świecie. Nie męczciemnie, puśćcie...

Płacz miała w głosie, Przemko, słuchając, uśmiechnął sięgniewny.

— Któż cię tu męczy? — mruknął.

— A! Wszyscy! Ściany, ludzie, powietrze, woda... wszystko! — zawołała, nie patrząc na niego, jakby sama do siebie. —A! I piastunkę starą, co mnie broniła... zabili!

Książę się burzyć zaczynał. Zatrząsł się, słuchać już nie chciał,wybiegł uderzywszy drzwiami.

Bertocha z Miną drogę mu zabiegły.

— Ona szalona jest! — poczęła Mina, widząc zagniewanegopana. — Zawodzi ciągle żale, aby ludzie słuchali i litowali sięjej, a księcia nienawidzili!

— Życie nam z nią obrzydło — dodała Bertocha. — Dniani nocy spokojnej nie ma. Głowy tracimy, bo jej nie dogodzićniczym!

Krzyków niewieścich nie mogąc znieść, Przemysław dał znakręką, aby zamilkły, i odszedł zagniewany.

Ksiądz Teodoryk, który z dala wszystko śledził, chcąc zbadaćusposobienie księcia, bo się dorozumiewał z podróży kanclerza,iż o rozwód iść mogło, naprowadził wieczorną rozmowę na Lukierdę.

— Zdrowie miłościwej pani naszej — rzekł — w opłakanymstanie. — Mówią wiele o sławnym lekarzu, który księżnie Gryfinie miał potomstwo obiecać, czy by go nie wezwać z Krakowa,aby radził księżnie naszej?

— Księżnie? — odparł roztargniony Przemko. — Księżnie?

— W oczach nam niknie i dogorywa — dodał ksiądz Teodoryk. — Wasza Miłość potrzebujesz matki rodu, potomstwa, a tużadnej nie ma nadziei. Na takie nieszczęśliwe związki monarchóww Rzymie względy mają.

Rzucił to słówko ksiądz Teodoryk sądząc, że nim może dobędzie coś z księcia, którego, zdało mu się, że odgadnął. Przemysław, jakby nie posłyszawszy nawet, czy nie chcąc rozumieć, odparł:

— We wszystkim godzić się potrzeba z wolą bożą.

Zbył go tym, co nie mówiło nic, a nawet nie dozwalało odgadnąć, co myślał. Badanie nie powiodło się księdzu Teodorykowi,ale nie wybiło mu z myśli tego, że ksiądz Wincenty musiał dlarozwodu posłany być do Rzymu. Książę rad był może, iż go takfałszywie posądzono.

Sprobował jeszcze ojciec duchowny litościwym słowemodezwać się o księżnej, sławiąc jej dobroć i pobożność, ale nato żadnej nie otrzymał odpowiedzi.

Mina krzątała się niespokojna, przypisując zawsze obojętnośćksięcia politowaniu nad żoną. Uczucie to rosło tym więcej, imdłużej Przemysław unikał jej. Nigdy jeszcze nie trafiło się, abyna długo tak ją zaniedbał, tak widocznie ostygł dla niej. Oburzyła się na niego, odgrażała zowiąc niewdzięcznym. Stawała na czatach w miejscach, przez które zwykł był przechodzić, chcąc gogwałtem zaciągnąć do siebie, ale długo pochwycić nigdzie niemogła.

Nareszcie wieczora jednego udało jej się zastąpić mu drogę.

— Cóż to?! — zawołała. — Mam już na pośmiewisko ludziompozostać opuszczoną?

Przemko nie odpowiedział.

— Wy mnie znacie, że ja dobrą i złą być umiem! Ja się niedam tak na śmiecisko wyrzucić!

Książę ręką starał się ją usunąć na stronę, lecz nie ruszyłaz miejsca.

— Potrzebuję rozmówić się z wami! — dodała.

— A ja nie chcę mówić z tobą! — zawołał Przemko. —Słyszysz!

Niemka z bólu i gniewu zdrętwiała.

— Tamta ci już milsza! — krzyknęła. — Ten trup blady!Wolisz teraz swoją księżnę panią niż prostą dziewkę, którą można wygnać precz, choć z niewoli, a może od śmierci ocaliła!

Wołała tak, nie zważając na to, iż w podwórcu ludzie przechodzili, książę stał dumny, coraz groźniej się marszcząc i widoczniej niecierpliwiąc. Oziębłość ta i pogarda wzmagały gniew Miny.

— Tak! Teraz znać mnie nie chcesz! — wołała głośno, nieruszając się z miejsca. — Wstydzisz się mnie. A gdyby nie ja,Łysy by cię był zgnoił lub ubił w lochu.

Przemko, nie mogąc się jej pozbyć, zawrócił się i wszedłdo pierwszej izby, jaka mu się nastręczyła. Mina pognała za nim,było to jej nowe mieszkanie.

Niemka miała czas na zamku zagospodarować się jak pani.Wiele sprzętu pozabieranego bez wiadomości Lukierdy przystrajało jej izby i stoły. Suknie nawet, których księżna prawie nigdynie kładła ani pytała o nie, poprzechodziły do niej.

Bertocha i Mina nie bały się rabować Lukierdę, bo ta, opróczkilku skromnych pamiątek przywiezionych z domu, do niczegonie przywiązywała ceny. Niemka, przepychem lubiąc się chwalićprzed ludźmi, zagarniała, co mogła. Uderzyło księcia porównanieubóstwa i zaniedbania żony ze zbytkiem, w jaki ta opływała. Niepowiedział nic, ale powlókł wzrokiem dokoła i ta myśl, że jakaśsłużebna roiła sobie może, iż zasiądzie obok niego, dumę jegoobraziła. Patrzał stojąc zadumany. Mina czekała na słowo jakieś,co by dawną miłość przypomniało — na próżno.

Siadł potem znużony, opierając się na ręku, twarz miał zasępioną.

Mina z załamanymi rękami stała wciąż przed nim. Zaczęłaprobować uśmiechu, lecz spojrzenie, które rzucił na nią, zwarzyło go.

— Ani dobrego słowa! — zawołała.

Przemysław zmierzył ją oczyma, nie powiedział nic, poruszył się tylko niecierpliwie i odwrócił od niej. Niemka naprzeciwniego usiadła, założyła ręce na piersiach, nie spuszczała go z oka.

— Widzę — rzekła — żeście, choć późno, pokochali się w żonie!

I tym jeszcze nie wywołała odpowiedzi.

— Jej dni policzone! — dodała. — Ledwie dysze.

Rzucił się książę, lecz ta oznaka nowa niecierpliwości ust jejnie zamknęła.

— Jak nie ją i nie mnie, to przecie sobie inną może znaleźliście do kochania? — odezwała się Niemka.

Książę się rozśmiał pogardliwie.

— Wam ino to bzdurstwo w głowie! — zamruczał.

— Bez niego i wy też nie wyżyjecie — ciągnęła dalejMina. — Wszyscyście jednacy, książęta i chłopi! Gdy się wam stare twarze uprzykrzą, myślicie, że już kochania koniec, a wam nowego się chce tylko!

I na to książę nie rzekł nic.

Mina, widząc, że go słowy nie rozchmurzy, poruszyła sięprzyjmować winem i łakociami. Książę przyjął kubek, twarz musię nieco rozpogodziła. Zręczna Niemka żarcikiem swawolnymi śmiechem starała się go zabawić. Poskutkowało to, i książę zdawał się zapominać o trosce, z którą tu przyszedł.

Uśmiechnął się nawet, choć dosyć chłodno, ale i to był znakdobry. Mina pochwyciła go za rękę.

— Darmo! — zawołała. — Nikt was tak jak ja kochać niebędzie, i wy nikogo jak mnie! Nad tamtą chorą litość mieć możesz,ale serca dla niej nigdy!

Chciała go wyciągnąć na słowo, lecz Przemysław słuchał roztargniony. Myślami był gdzie indziej, szczebiotanie to i przypominanie żony męczyło go.

— Tamta — mówiła Mina — to widmo już tylko straszne,co się nie wiedzieć na co włóczy po świecie, a nam wszystkimżycie zatruwa. Rozum postradała, sama nie wie, co się z nią dzieje, to płacze, to śpiewa, to narzeka na cały świat i na was, nawas, żeście jej życie zatruli i zgubili.

Przemko w końcu rzucił się i wybuchnął, ręką bijąc o stół.

— I od was, i od niej rad bym, żeby mnie kto uwolnił!Dosyć już mam i tego trupa, i tego narzekania! Póty!

Wskazał na gardło. Dopił kubka, cisnął nim i wyszedł z izby.

Miny oczy zaświeciły.

— Powiedział, powiedział, żeby go od tego trupa uwolnić!

Uśmiechnęła się, spoglądając na drzwi.

— Mam słowo! Uwolnim cię od niego!

Tom Drugi

Rozdział I

Zarębów i Nałęczów ród już naówczas po całej Polsce byłrozsiadły. Dosyć ich znajdowało się na dworach śląskich, w Poznaniu, Krakowie, na Mazowszu, ale daleko więcej obojga tego zawołania ziemian po dworach swoich i gródkach siedziało.

Dziś, gdy człowiek każdy co najrychlej stara się być niezależnym i starczyć sam sobie, bo bezpieczeństwo od napaści dająmu prawa, nie mamy już pojęcia, czym w tamtych wiekach byłród, rodzina, zawołanie jedno, znamię i krwi związek.

Zwali się ludzie imionami tylko, przydomkami, jakie im dawano, nazwy od wsi brali, na których siedzieli, dla rozróżnienia,ale związek krwi łączył najdalszych członków jednego plemieniaw wielką całość, stanowiącą niby obóz obronny.

Widzieliśmy tak Odrowążów i Jaksów wojnę z sobą wiodących, a co krok na kartach kronik spotykamy zawołania ziemian;gromadami służące książętom albo przeciwko nim występujące.Często, możny ród mając przeciwko sobie, książę we własnymdomu spokoju nie miał. Ziemianie, liczebnie silni a majętni, ciągnęli za sobą spowinowacone rody i grozili panującym.

Z najdalszych krańców ziem różnych, na dane hasło odzywalisię swoi. Trzymano się za ręce w złym i dobrym losie, pilnowanowzajem, posiłkowano, nie dano sponiewierać się ni upaść. Zajednego pokrzywdzonego mścili się wszyscy. Książę Przemysławrozumiał to dobrze, iż Zarębę obraziwszy, cały jego ród i współplemienników przeciw sobie zburzy, do których przybywali Nałęcze, od nich silniejsi jeszcze, a liczniej rozrodzeni.

Michno Zaręba rodzinę mógł znaleźć w pobliżu o mil paręna drodze do Śremu, lecz u niej łatwo go było poszlakowaći doścignąć. Puścili się więc oba z Nałęczem, większe pomijającgościńce, lasami, z początku niedobrze wiedząc, gdzie ich oczyniosły. Szło o to, aby się co rychlej oddalić od Poznania. Oba baczni wielce, lękając się pogoni, nasłuchiwali dobrze, a gdy w lesietętent koni posłyszeli, przypadli cichaczem w gęstwinie, dając sięczeladzi zamkowej wyprzedzić, co się im łatwo udało.

Nałęcz miał w okolicy Gniezna stryja starego, na wsi osiadłego, do którego czasem dojeżdżali dla łowów i spoczynku. Zwano go Włodkiem, a że niegdy w radzie książęcej zasiadał, comesem go czczono. Człowiek był dawniej krewki do zbytku, broiłdużo, szalał długo, nawrócony, teraz życiem niezmiernie surowym starał się okupić dawne życie swoje. Schronić się doń zdawało bezpiecznym, gdyż tam mało kto kiedy zaglądał. Domu reguła ostra była i dwaj młodzi niechętnie by się poddali jej na czasdłuższy, lecz na krótko i ten przytułek był pożądany. W Nałęczyniebez mała klasztor Włodek założył.

Stary comes, chociaż żonaty z dziewicą znakomitego rodu,ojciec dwóch synów i po zgonie żony, a i za jej życia pono swawolnie sobie poczynał, tak że pobocznego potomstwa kilkanaścioro się znalazło. Wszystko to teraz z nim pod jednym dachem mieszkało i za niego pokutę musiało odprawiać. Wyprosił był sobieWłodek ofiarą dla kościoła księdza Niemca zakonu świętego Franciszka, który u niego kapelanem był i rygor mu tu klasztornywprowadził. Ojciec Franc, którego tu poufale Ojczulem zwano,obchodził się z Włodkiem i jego rodziną bardzo surowo. On tu byłteraz panem.

Po krótkiej z Zarębą naradzie, Pawłek Nałęcz pociągnął goz sobą do stryja, chociaż długo tu przebywać nie myśleli. Zarębagorączkowy i niecierpliwy zabierał się zaraz wszystek ród objeżdżać i przeciw księciu Przemysławowi go zbroić, opierając się naktórym z książąt śląskich. Nie wiedział Michna spełna, co począć,lecz poprzysiągł, że na księciu pomścić się musi. Nałęcz umiarkowańszy i chłodniejszy powstrzymywał go i starał się uspokajać,co niewiele pomagało.

— Ani dziś, ani jutro może nie dokażę tego, co chcę —zawołał Zaręba — lecz póki żyw mu nie daruję za księżnę i zasiebie!

Zjechali z drogi ku Nałęczynowi, do którego Pawłek prowadził. Potrzeba było nocować w lesie, a choć jesień była późnai chłód dojmujący, ognia nawet naniecić nie śmieli, aby ten ichnie zdradził. Odzieży ciepłej nie mając, otulili się, jak mogli,a nim konie u cudzego stoga popaśli, kilka godzin przesiedzieli,drzemiąc, w myślach zatopieni. Nade dniem puścili się w dalsządrogę i przemykając się bezdrożami dojechali do Nałęczyna. Dwórstarego pokutnika leżał, jak na wysepce, pomiędzy jeziorkamidwoma, które umyślnie przekopami połączono. Broniło go to odnapaści i odgradzało od świata. Włodek zerwał z nim był wszelkie prawie stosunki, duszą swą grzeszną zajmując się jedynie.

Z dala ponad obszernie rozstawionymi domostwy i drzewami, teraz z liści opadłymi, widać było drewnianą sterczącą w góręwieżyczkę kościoła z krzyżem sporym drewnianym także, wedleobyczaju zakonu świętego Franciszka. Przejechawszy długą haćrozgrzęzłą, którą zaniedbano poprawiać i woda ją w miejscachwielu poprzerywała, przebywszy kilka mostków lichych i podziurawionych, stanęli u wrót, w które dobrze bić musieli, nim Nałęczsię odźwiernego dowołał. Temu oznajmił się jako bratanek pana,domagając z towarzyszem gościny. Stróż poszedł do pana, aleten na modlitwie był, której mu przerywać nie śmiano. Musieliwięc czekać długo. Wpuszczono potem samego Pawłka, kazawszyZarębie z końmi zostać za wroty.

Wszedłszy w podwórce, znalazł się Nałęcz naprzeciw mężaogromnego wzrostu, u wrót już stojącego, który na sobie miał suknię barwy siermiężnej, sznurem prostym podpasaną. Tym siętylko ona od mniszej różniła, że kaptura nie miała. Był to Włodek, bosy, w trepkach, z rękami obnażonymi, tak że widocznymbyło, iż gzła nie nosił, a twarda odzież za włosiennicę mu służyła.Twarz mimo postów i umartwień miał krągłą, pełną i zdrową,a brwi, jak dwie wiechy półsiwe.

Z dala postrzegł Pawłek parami idących kilka dziewcząt różnego wzrostu, także w sukniach burych, a za nimi w pewnejodległości tak samo odzianych chłopców dorosłych i małych, zaktórymi szedł Ojczulo w kapturze na głowie, kijem w ręku, człekwychudły, silny jednak i oblicza surowego. Chłopcy z księdzem szliku jednemu budynkowi na prawo, a dziewczęta ze starą niewiastą,chustą ciemną osłoniętą i przygarbioną, zwracały się na lewo.Włodek na zbliżającego się bratanka patrzał z uwagą i zdawałsię go poznawać. Pawłek pospieszył rękę jego ucałować.

— Bóg z tobą! Z czymże ty do mnie? — nie odstępując odedrzwi, które sobą zasłaniał, rzekł stary.

— Stryju miły — odparł Nałęcz, który natury był powolneji do każdego zastosować się umiał.. — Stało się, o czym by długobajać przyszło. Ano, ja i Zaręba, pobratym mój, potrzebujemyschronienia, bośmy przez księcia ścigani.

Włodek się strasznie żachnął.

— Pogańskie syny! Bezbożnik! Cóżeście to zrobili?! — zakrzyczał.

— Nic kary godnego! Zaręba się ważył księciu na oczy wyrzucać życie jego nierządne a poniewieranie żony. Rozgniewałsię Przemko, trzeba było z życiem uchodzić.

Włodek głową zaczął kręcić.

— Kłamiesz! — rzekł.

— Prawdem powiedział, jak mi Bóg miły!

— A u mnie, myślicie, dla dwu łotrów z rozpustnego dworu schronienie?! — zawołał Włodek. — Ja dla was życia nie zmienię, a wy tu nie wytrwacie. Czy ty nie wiesz, jakie u mnie życie?

— Wiemy, że u was klasztor — rzekł Nałęcz — ale i poklasztorach przyjmują ludzi do izb gościnnych.

— Klasztoru u mnie nie ma — przerwał stary — ale chrześcijańskie życie jest, takie, jakie wszędzie powinno być! Modlitwa, od której nikomu się nie dam uwolnić, post, karność. Co mnie tu po takich dwu trutniach, nawykłych do dworskiej rozpusty! Co wy tu robić będziecie?

— Odpoczniemy dzień jaki.

Włodek mruczał.

— Nie odpędzę was od wrót — rzekł — ale pamiętajcie,u mnie jedno prawo dla wszystkich. Kto tu wszedł, musi zemną Boga chwalić na wszelki sposób.

— Toć i my nie poganie!

— A, poganie, poganie! Tak jakem ja był, dopókim nie przejrzał! — odezwał się stary. — Cielsko u was Bogiem, brzuch ołtarzem, rozpusta nałogiem! Poganie jesteście. Byłem ja wam podobnym, za to teraz pokutuję.

— My też do pokuty czas mamy.

— Co ty wiesz! — ofuknął stary. — Odebrałeś od śmierciposła, kiedy masz zdechnąć? Zawsze czas kajać się.

Pawłek stał milcząc, bo ze starym spierać się niedobrze było.

— No... wjedźcie, wjedźcie — dodał gospodarz — ale jawas, owiec zarażonych, do mojej trzody nie puszczę. Jest u wrótdomostwo puste, tam sobie mieszkajcie. Ażebyście mi po dworzesię nie włóczyli, młodzieży mi nie bałamucili! Na chleb wspólnydo dworu możecie przyjść, zobaczym, jak się sprawiać będziecie,albo jedzcie osobno. My tu waszej społeczności nie żądni!

Nałęcz chciał coś powiedzieć, stary mu usta zamknął.

— U mnie posłuszeństwo pierwsze prawo — dodał. — Chcecie przytułku, nagnijcie karku.

Pawłek się skłonił, Włodek krzyknął poza się do dworu:

— Zadra! Sam tu!

Zjawił się stary człek, także buro i ubogo odziany, w czapeczce na łysej głowie, z oczyma przymrużonymi.

— Masz oto gości dwu — rzekł Włodek do niego — gospodadla nich podle wrót, a konie do szopy! Siana posłać, strawa ta,co dla wszystkich! Tacy ludzie, jak i my, muszą, co i my, pożywać i być radzi.

Wtem z różańcem w ręku nadciągnął Ojczulo, który się z dala przybyszom przypatrywał.

Pawłek, wiedząc, kto był, skłonił mu się pokornie.

— A w rękę duchownego nie możesz pocałować?! — krzyknął Włodek.

Trzeba było pójść do ręki, którą mnich go pobłogosławił.

W twarzy ascety widać było pokój z apatią graniczący, dobroć chłodną. W ciągu powitania szeptał modlitwę i różaniecz dużych pacierzy złożony, w chudych, czarnych rękach przesuwał. Włodek z wielkim poszanowaniem opowiedział mu o przybyłym, co mnich przyjął obojętnie. Gdy Pawłek ze starym rozmawiał, Zadra wpuścił już Zarębę z końmi do środka. Michno,z konia zsiadłszy, którego chłopak przybył wziąć do stajen, podstąpił do gospodarza domu.

Szedł ze swą zwykłą butą, teraz jeszcze gniewem urosłą,która się nie miała czasu uspokoić, bez tej pokory i uniżoności,jakiej wymagał Włodek trochę dla siebie, a więcej dla Ojczula.

— Druh mój i pobratym — odezwał się — już powiedzieć musiał, co nas tu za bieda zagnała. Miłościwy Panie, daj nam do czasuschronienie! Zwadziłem się z panem moim, ale sromać się niemam czego. Bezlitośny jest, a żywie w jawnym grzechu. Nie napominają go inni, że żonę nieszczęśliwą daje na łup nierządnicy.Serce mi się ścisnęło widokiem cnotliwej pani, rzekłem mu prawdę w oczy i przed gniewem uchodzić muszę.

Włodek i Ojczulo, który, choć Niemiec, mowę polską rozumiał, słuchali pilnie.

— Pięknie mówicie! Ho ho! — odparł stary. — Ale mi sięto coś dziwnym zda, żeście tak księżnę cnotliwą umiłowali, a panusię stawili jeżem! Są tam duchowni ojcowie przecie!

— Duchowni są, a milczą — zawołał Zaręba — więc gdyludzie nie mówią, kamienie krzyczeć muszą! Com uczynił, nieżałuję tego ani się wstydam. Pan jest bez serca, okrutny, a księżna już zamęczona przez niepoczciwych!

Ojczulo przysłuchiwał się modląc po cichu.

Włodek na dwór u wrót wskazał i rzekł krótko:

— Idźcież spocząć!

Z tą odprawą dumny Zaręba, nie czekając dłużej, zawróciłsię nasępiony, skinąwszy na towarzysza, i poszedł, kędy muwskazano.

— Hę? — odezwał się, idąc, do Pawłka. — My tu ponodługo nie będziemy popasali. Wytrwać będzie trudno. Z biedyi pod suche drzewo człowiek się chowa.

We dworku pod wrotami zimno było, pusto, niegościnnie.Służba chodziła milcząca i jak wystraszona. Ledwie legli spoczywać, gdy dzwonek się dał słyszeć do obiadu. Rzędami znowuszły dziewczęta i chłopcy, którym z dala goście się przypatrywali;dziewczęta z głowami pospuszczanymi, ręce na piersiach poskładane, chłopcy podobnie. Wszystko to we drzwiach dworu znikło.

Nie wiedzieli jeszcze, czy i oni dzwonkowi posłuszni być mieli,gdy ich do stołu wspólnego zawołano. W ogromnej izbie, którejcałą ścianę wielki krzyż czarny zajmował, opodal od siebie ubogonakryte stoły czekały na biesiadników. Około drzwi z jednej strony dziewczęta już stały różnego wzrostu, ale w jednej odzieży,z włosami krótko poostrzyganymi, z drugiej chłopcy bosi i w trepkach. Z boku podwyższony pulpit czekał na lektora. Na stołachjuż stały misy i mało co kubków drewnianych, a że dzień postnybył, z dala zachodziła woń mąki i oleju.

W głębi Ojczulo i Włodek czekali na gości, aby siąść. Tymczasem wyrostek z bystrymi oczyma, z głową już wygoloną jaku mnicha, zabierał się do czytania, a raczej do opowiadania językiem łamanym i mało zrozumiałym, co przed sobą miał po łacinie. Zaręba i Nałęcz, patrząc na ten osobliwy klasztor, weszli i nawskazanych przy gospodarzu miejscach stanęli. Ojczulo mruczałjuż Benedicite i żegnał stoły. Milczenie panowało w jadalni; gdydokończył, usiedli wszyscy.

Zaręba spojrzał, co na misach stało, bo byli głodni. Postbył. Kasza z olejem, polewka owsiana z kluskami i małe płotkiprzyskwarzone w oleju a mocno cuchnące składały całą zastawę. We dzbankach woda stała i piwo cienkie. Zaczęto pożywać, a Zaręba do chleba się zabrał, choć czarny był, bo mu się najpożywniejszym wydał.

— Nie zasmakuje wam jadło moje — rzekł uśmiechając się,Włodek. — U nas post, grzechu pod moim dachem nie ścierpię,jedzenie, co Bóg dał.

W milczeniu dziewczęta z jednej, chłopcy z drugiej stronychwytali z mis, co mogli, kromkami chleba pomagając sobie zamiast łyżek, chlepiąc i chrupiąc. Wyrostek przy pulcie plótł jąkając się, czego pewnie sam nie rozumiał; słuchali wszyscy. Jedzenie nie trwało długo, bo z mis znikło wszystko, co na nichstało, a nowych nie przyniesiono. Ojczulo powstał, dziękczynnąodmawiając modlitwę. Dziewczęta ustawiły się w rząd i pociągnęły pierwsze, chłopcy w pewnym oddaleniu za nimi. Zostali tylko Ojczulo, gospodarz i goście.

— My wkrótce do kaplicy na modlitwę idziemy — rzekłWłodek. — Kto chce, może z nami, nikogo nie zmuszam. Zabawy u mnie innej nie ma.

To mówiąc stary pocałował księdza w rękę. Zaręba się skłonił,skinął na Pawłka i wyszli.

— Ty, co lepiej pana stryja znasz — zapytał Michno w podwórzu — powiedz mi: chyba tu nie co dzień takie gody, na jakieśmy dziś trafili?

— Owszem, porządek to powszedni, a czasem i gorzej bywa — rozśmiał się Pawłek. — To tylko adwent, a w wielkim poście we dwoje ostrzejszy post, w dwójnasób dłuższa modlitwa dzienna i nocna.

— Wolałbym już naprawdę mnichem zostać! — rzekł Zaręba.

— Mnie się też zda, że stryj na tym skończy, iż dwa klasztoryzałoży, córki w jednym, a synów w drugim zamykając — odezwałsię Pawłek. — Dwaj prawi synowie, nie mogąc tu życia znieść,poszli na inne wioski i rycersko służą.

— Do tych by i nam potrzeba — zakończył Zaręba — bo rychło z głodu poumieramy.

Wrócili do dworku, gdy już dzwoniono na modlitwę i paramiznowu ciągnęły dzieci do kaplicy. Dwaj pobratymy podzielili sięi Zaręba spoczywać, a Pawłek poszedł się modlić.

Kapliczka była nie wytworna, ale schludna. U wielkiego ołtarza stał sam Ojczulo, a Włodek w komży mu posługiwał. Śpiewano pieśni, odmawiano modlitwy, padano na twarz i nabożeństwo niemal do nocy się przeciągnęło.

Wieczorne jadło przysłano gościom do dworku, a było takchude i biedne, jak ranne, tylko mniej niż pierwszym razem. Zaręba do innego stołu nawykły, bo jadał i pił dużo, posmutniał.

— Jeśli ci tu życie smakuje — odezwał się ocierając usta —siedź sobie, a ja jutro w świat; nie wytrwam.

— Przecie wiesz, że razem być musiemy — rzekł Nałęcz. —Jutro pójdziemy innego kąta szukać, a pogoń nas może minie.

Pokładli się spać głodni. Pawłek, który był wyszedł podedwór raz jeszcze, aby się z Włodkiem rozmówić, dowiedział się odczeladzi, że to była godzina biczowania. Chłostę z dala nawet posłyszawszy, prędko do dworku powrócił.

Rano trąbka nader wesoło grająca u wrót zbudziła ich obu.Porwali się na nogi prawie przestraszeni, nie mogąc zrozumieć,kto w tym smutnym dworze tak się śmiał odzywać wesoło. Wewrotach stał konny ze psy i kilku ludźmi, śmiało jak do domuwtargnąwszy. Młody był, przystojny mężczyzna. Ten na mnichawcale nie wyglądał i twarz miał wesołą, a na tutejsze prawo domowe mało baczyć się zdawał.

Domyślili się łatwo, że syn być musiał starszy gospodarza,o którym wiedzieli, że w bliskości na wsi mieszkał. Tomko mu było na imię. Znał go Pawłek dawniej i, zarzuciwszy na się kożuch,wybiegł przeciw niemu. Myśliwiec nierychło go sobie przypomniał i poznał, ale gdy przemówił, zsiadł zaraz do niego, aby uścisnąć. Stary Włodek, który już był na modlitwie, nie wychodziłdo syna.

— Ty tu?! — zawołał młody. — A skądżeś się wziął? Co ciętu przyniosło? Wpadłeś, biedaku, na post i umartwienie, na pokutę do ojca mego!

Nałęcz prędko spowiadać mu się począł ze wszystkiego i zaprowadził go do izby, w której Zaręba odziewał się dopiero. Powitali się. Tomko, który na dworze książęcym probował żyć, a nie powiodło mu się, Przemysława nie bardzo lubił. Słuchał więc powieści gorąco potakując i biorąc ją do serca.

— Wy tu nie macie co robić — rzekł — jedźcie ze mną. Ja,choć ojca kocham i szanuję, z nim bym pono nie wyżył. On teraztak się do nieba dobija, jak dawniej żywot pełnymi ustami spijał.Wola jego! Wszystkim jednak tak żyć trudno. Z tej dziatwy, którąw mnisze habity pozaszywał, zawczasu już mu dwoje starszychdziewcząt i ze trzech chłopców przez tyny pouciekało.

Tomko śmiał się, ale u drzwi posłyszawszy kroki, zamilkł.Stary Włodek z rękami rozpostartymi wchodził witać syna. Byłto jego najmilszy, którego on tak kochał, że mu nawet jego światowe usposobienie przebaczał mówiąc, że mu nawrócenie wymodli.Ścisnął go za kolana Tomko, a ten, drżąc, głowę mu ujął i całował.

— Cóż, już na łowy? Od rana? A mszy słuchałeś?

— Nie zdążyłem na nią — rzekł Tomko.

Włodek, milcząc, na gości ukazał, jakby chciał powiedzieć:,,Uwolnijże ty mnie od nich!”

— Ja Pawłka i Zarębę do siebie namawiam — zawołał, domyśliwszy się, Tomko. — Oni tu u was umrą z głodu i tęsknicy.

Stary poruszył ramionami.

— Poganieście wy wszyscy, poganie — rzekł. — Gdybyśmymy się za was nie modlili, Pan Bóg by tę ziemię karał srożejjeszcze.

Westchnął, ale, spojrzawszy na syna, wnet poweselał. Ściskałgo, przyglądał mu się z widoczną pociechą. Piękny był, życia pełen.Myśl pobożnego ojca mimo woli tą bujną młodością się radowała.

— Do stołu ja ciebie i tych gości dziś nie wzywam — mruknął po namyśle. — My dziś z suchotami a ty, poganinie, z ojcai z postu, i z nas gotóweś sobie drwiny stroić. Przyślę wam tu co przekąsić.

Gubcie dusze, ale niech ja na to nie patrzę. U nas dziś suchoty.

— Dobrze, ojcze kochany — odparł Tomko. — A ja za pozwoleniem twym sam pójdę do piwnicy i na kuchnie pogospodarować.

— Idź, ale bez pozwolenia — rzekł Włodek.

Dano do dworku dnia tego obficiej jadła i lepszego, co Tomkowi zawdzięczali. Po obiedzie rannym pożegnali gospodarza i wyruszyli z Nałęczyna. Młody zawiózł ich do swojego dworu. Nowy on był na wydartych świeżo trzebieżach w puszczy, nie obronny, bo las dokoła go osłaniał. Mało się tu najazdu obawiano. Dostatnio było na nowosiedlinach, wesoło i ochoczo.

Wyszła przeciw przybywającemu młoda żona, Sulisława, niewiedząc, że gości z sobą prowadził. Zobaczywszy ich, skryła sięzaraz, bo po domowemu odzianą była, a do obcych musiała wystąpić inaczej. I przyjęcie ich też dostatniejsze nakazać trzeba byłoniż chleb powszedni. Zaręba tu odżył i poweselał dopiero, gdysiedli za stół dobrze zastawny, do którego wyszła piękna i strojnagospodyni, którą małżonek tak miłował, że jej to i przy obcychokazywał.

Zaczęła się rozmowa o dworze, o Lukierdzie, o życiu Przemysława, Zaręba z serca mówił i gorąco, a młoda pani płakałarzewnymi łzami nad losem księżnej. Tomko się oburzał.

— Twoja sprawa — rzekł w końcu — nasza sprawa! Nałęczei Zarębowie razem pójdą mścić się za krzywdę pani i za waszą.O pomstę do Boga woła takie okrucieństwo.

— Tyranem jest dla żony i tyranem dla wszystkich! — zawołał Zaręba. — Dalej ziemianie u niego nic znaczyć nie będąi pójdą w niewolę. Pamiętajmy, że nasi ojcowie ich wybieralii podnosili na księstwa, a zrzucali, gdy chcieli. Dziś my co? Sługitylko, którym co każą, to robić muszą. Rodu tego Piastowegodosyć jest. Mamy w kim wybierać. Czy to nowa rzecz będzie, gdygo wygnamy, a posadzim innego?

— A nowy pan zawsze lepszy! — dodał Tomko.

Pawłek obyczajem swym milczał. Co dla Zaręby dobrym było, to i on przyjmował chętnie. Umówiono się więc do Orlika Zaręby, który w głębi Kaliskiego mieszkał, Nałęczów zwołać i Zarębów, aby się naradzić, jak przeciw księciu Przemysławowi występować mieli i co czynić.

— Cicho tylko a rozumnie — zamruczał ostrożny Pawłek. —Gdy zawczasu wrzawy narobimy, połapią nas i pojmą a pościnająbez sądu. Leszek za lada co ziemian na głowie, imieniu i czci karze.Cicho musimy iść, aby do swego dojść.

Zasiedli więc u Tomka, skąd Zaręba po kryjomu począł naróżne strony się wymykać, swoich i Nałęczów podburzając przeciw księciu.

Rozdział II

Kanclerz Wincenty, wyjechawszy z Poznania po cichu, także mało kto z bliższych wiedział o jego podróży, ściągnął pierwszego dnia na nocleg do wsi kościelnej, w której na probostwiechciał spocząć. Zbliżając się do plebanii, zdziwił się i zasmucił,widząc ją otoczoną mnogim ludem jezdnym, który tylko co z konizsiadał. Domyślał się, że ktoś dostojny zawitać tu musiał, boi ksiądz, i klechy jego, i co było czeladzi, zwijało się około domku,jakby głowy potracili.

Orszak bardzo wspaniały z cudzoziemska się przedstawiał,pańsko, świetnie, a nie można było na pierwszy rzut oka rozpoznać, do kogo należał, świeckiego czy duchownego pana, bo wśródniego zbroi i sutann po równi było. Noc się zbliżała i ksiądz Wincenty namyślał się, co pocznie z sobą, bo tu dlań miejsca już niebyło, a i dla samych przejezdnych skąpo być musiało, bo się do sąsiednich chat wpraszali. Stanął więc z wozem swym i czeladzią,rozglądając się po wiosce, gdzie by i on mógł głowę przytulić.

Wtem wychodzący z plebanii dworzanie, księdza na drodzezobaczywszy z wozem, kłaniać mu się poczęli wymijając go, a jeden zapytał, skąd by jechał. Więc też kanclerz zagadnął:

— A wy skąd?

— My, ojcze, z dalekiej bardzo strony, z długiej drogi —rzekł, śmiejąc się, dworzanin. — Wracamy z Rzymu...

— Jako, z Rzymu?! — zawołał ksiądz Wincenty, poruszonytym niemało. — A z kimże to jedziecie? Komu towarzyszycie?Stojący przy wozie minę miał figlarną.

— Z kim? — odparł. — A toć z przyszłym przez Ojca Świętego naznaczonym na arcybiskupstwo gnieźnieńskie nominatem,bo Włościbora tam nie chcieli.

Ksiądz Wincenty aż się przeżegnał. Podróż więc przez niegoprzedsięwzięta niepotrzebną już była. Ze trwogą począł pytać:

— Któż mianowany? Włoch czy Francuz?

Pewien bowiem był, iż obcy być musi, a gorzko mu się bardzostało na duszy.

— Ani Włoch, ani Francuz, ani żaden obcy, nasz własny rodzic — tylko, że jeszcze duchownych święceń nie ma... pan nasz, Jakub Świnka.

Oniemiał kanclerz z podziwu i ręce załamał.

— Jakże to może być?! — wołał.

— Dlaczegóż by być nie miało! — prawił gadatliwy dworzanin. — Wola Ojca Świętego wszystko może. Z naszym panem niegdy przyjaciółmi byli, towarzyszami. Ojciec Święty go uprosił, zaklął i nakłonił siłą prawie, aby suknię duchowną wdział i to dostojeństwo przyjął.

— Juści wy — przerwał kanclerz — nie żartowalibyście sobie ze mnie!

— Nie śmielibyśmy z osoby duchownej — rzekł dworzanin. — Bóg niech uchowa! Święta prawda jest, co mówię. Jedziemy wprost z listy rzymskimi, aby naszego pana wyświęcili biskupi.

Kanclerz znał niegdyś Świnkę świeckim człowiekiem, więcejmoże przez drugich niż przez się. Wiedział, że rozumny był, naukimiłujący, ale pamiętał go młodszym, rycerskiego usposobienia,do stanu duchownego wcale nieskłonnym. Nie wiedział: smucićsię czy cieszyć. Rażony był. Bądź co bądź podróż, w którą się wybrał, była skończoną; pozostawało mu albo do Poznania zawrócić, lub wysiadłszy z wozu, iść na plebanię i pierwszemu nominata pozdrowić, a ujrzeć na oczy, co się z nim Kościołowi obiecywało.

W niepewności tej stał jeszcze ksiądz Wincenty z wozemi ludźmi, gdy spojrzawszy na plebanię, poczuł jakby głos wewnętrzny, mówiący mu, iż tam był iść powinien.

„Niechże onego wybrańca bożego pozdrowię pierwszy — rzekłw duchu — boć, co się stało, odstać się już nie może. Rzymrzekł.”

Zostawiwszy wóz swój i czeladź z klerykiem, który mu towarzyszył, ksiądz Wincenty zsiadł, ociągnął suknię i, przeżegnawszysię, do plebanii z wolna podążył. Dworek był niewielki, ciasnotaw nim, do środka dostać niełatwo. Obozem wówczas jeszcze niemal cała Polska stała i długo jeszcze potem. Wytwornych i obszernych budowli próżno w niej szukać było. Plebanie i dwory większej części ziemian rozszerzonymi tylko chatami zwać się mogły.Częste pożary, napady nieprzyjaciół, którzy niszczyli wszystko,nie dopuszczały na długie rachować lata, trwale i wygodnie sięmieścić.

I ten też domek proboszczowski przy drewnianym, jak on,wiejskim kościółku, bardzo był szczupły i skromny. Składał się onz dużej sieni, z dwóch izb i komory po jednej stronie, po drugiejz izb dla klechów i gospodarskich; kilkunastu ludzi z czeladziąmiejscową wypełniali już prawie wszystkie kąty. A gdy ksiądzWincenty wszedł do sieni, w której dwór nominata przy ogniskusię ogrzewał, ledwie się mógł przezeń przecisnąć. Poziębli ludziegwarzyli u komina wielkiego dosyć wesoło. Spoza drzwi do pierwszej izby wiodących słychać było głośną rozmowę.

Kanclerz, choć niemałego znaczenia osoba duchowna, wyglądał dosyć skromnym i pokornym, nie bardzo więc nań zważano.Nieśmiały, pomimo wieku, wahał się, czy ma bez oznajmieniawnijść do środka, gdy młody wikariusz mu się nastręczył, którybiegł właśnie, do klechów po coś wysłany. Znał on księdza Wincentego z Poznania, wiedział, jakie stanowisko zajmował, i zdumiał się, zobaczywszy go tak pokornie stojącego w sieni. Sądziłzrazu, że należał do towarzystwa nominata. Chciał mu drzwiotwierać, gdy go ksiądz Wincenty zatrzymał.

— Ja wprost z Poznania jadę — rzekł. — Tylko co przybywam i tylko co się dowiaduję o arcybiskupie, oznajmijcie mu o mnie.

Zaledwie wikariusz spełnił to polecenie, gdy proboszcz jużwyszedł naprzeciw niego, a u progu czekał nań Świnka. Izba dosyć duża, w której proboszcz zwykł był przyjmować, tak byłaubogą i ze wszelkich ozdób ogołoconą, jak na owe czasy przystało.Stół i ławy, krzyż na ścianie, kropielnica u drzwi, nie opodal odedrzwi police, na których kilka kubków stało garncarską robotą.

Płomię ogniska rzucało blask na stojącego naprzeciw w silewieku męskiego Jakuba Świnkę, na którym świeżo przywdzianasuknia ciemna, krojem świeckiemu duchowieństwu właściwym,sprzeczała się niemal z rycerską postawą człowieka, co niedawnojeszcze chadzał we zbroi. Szlachetne oblicze, czoło wyniosłe, spojrzenie śmiałe i jasne, usta uśmiechnięte łagodnie twarzy nadawaływyraz obudzający współczucie i poszanowanie. Każdy, co go widział, czuł, że to był mąż niepospolity, wybraniec obdarzony rozumem i siłą woli, bez której sam rozum nie waży nic. Coś jeszcze nieśmiałego było w nim, jakby ze swym nowym powołaniem nieobył się dosyć, a musiał na siebie pamiętać.

Ujrzawszy kanclerza, Świnka obie ręce podniósł uśmiechającsię doń.

— Ojcze Wincenty — rzekł — oglądaj we mnie cud Bogawszechmogącego, Szawła, któremu Pawłem zostać kazano, niegodne naczynie, którym czerpać chce Bóg i wylewać najdroższe dary swoje. Non sum dignus! wołałem z głębi duszy mej i wołam, alem ulec musiał woli Ojca Świętego. Cóż wy na to? Co wy, starzy, zasłużeni, godniejsi nade mnie powiecie?

Prawym mężem był ksiądz Wincenty, a od wszelkiego pochlebstwa dalekim, spuścił głowę i rzekł z cicha:

— Co Bóg nam przez pomazańca swego uczynić raczył, dobrym być musi. Zatem wola Jego błogosławiona. Szczęśliw jestem, że ja pierwszy witam przyszłego pasterza.

Chciał go w rękę ucałować, gdy Świnka uścisnął starego zewzruszeniem.

— A! Wierz mi, wierz, księże kanclerzu — rzekł — anim siędobijał, anim pragnął tego dostojeństwa. Jest ono brzemieniemwielkim w tych ziemiach naszych rozbitych i osłabłych niemocądługą. Jednoczyć ciągle, co się rozpryska, walczyć z samowoląmożnych książątek, ukracać ich zachcianki, karać gwałty, ciągleprawo boże przypominać tym, co i żadnego ludzkiego znać niechcą, stać na najwyższej straży — ciężka to sprawa i brzemięstraszliwe!

Czuć było przejęcie wielkie i uniesienie w mowie nowego arcypasterza. Ksiądz Wincenty czytał w nim, jak głęboko był jeszcze poruszony nowym powołaniem swoim. Mówił żywo, a słowa płynęły mu z gorączkowym pośpiechem.

— Ojcze mój — ciągnął dalej, wskazując siedzenie, a zapominając, co go tu sprowadziło. — Prawdziwy traf losu, niespodziewany, nieprzewidywany narzucił mnie wam. Wiecie czy nie, żemniegdy we Francji z dzisiejszym Ojcem naszym, papieżem rzymskim, znajomym był blisko i poprzyjaźnionym. Odbywając podróżdla obeznania się z krajami obcymi, gdym się dowiedział, że onzasiadł na apostolskiej stolicy, udałem się do Rzymu, aby go pozdrowić i ojcowskie otrzymać błogosławieństwo. Zabawiłem w tejstolicy ruin i wspomnień dosyć długo, doznając od Ojca Świętegojak najłaskawszego przyjęcia. Przyszła pod ten czas sprawa obsadzenia stolicy osieroconej gnieźnieńskiej, na którą księdza Włościbora wybrano, a tego sobie Leszek nie życzył i inni. On się też sam zrzekał ciężkiego dostojeństwa.

Jako świadomy położenia kraju naszego, powołany byłemprzez Ojca Świętego, abym mu o nim opowiadał. Odmalowałemnieszczęśliwe położenie nasze, rozdrapane to królestwo, niegdyśmocne, wojny książąt o kawałki ziemi, nieład, spustoszenie, okrucieństwa, samowolę, nieposzanowanie własności duchownej i prawa. Mówiłem ze łzami prawie i poruszeniem, bo kocham tę ziemię, a los mnie jej obchodzi.

Słuchał papież przez dni kilka boleściwie się użalającego,wreszcie, gdy mnie raz jeszcze o Polskę zagadnął i obsadzenie metropolii, gdym mu potrzebę narzucenia męża silnej woli okazywał,nagle rzekł mi: „Ty jeden nim być możesz!”

Uwierzcie mi, poprzysiąc wam na to mogę, że słowo to wyrzeczone nagle, na chwilę w słup mnie obróciło. Wziąłem je zażart, nie chcąc wierzyć. Rozśmiałem się. Byłem człowiekiem świeckim, rycerskiemu rzemiosłu oddanym, a choć naukę kochałem,pismom czytał, a chętnie się mądrym przysłuchiwał, nigdym niepomyślał o stanie duchownym, nie czuł się godnym niego.

„Ojcze Święty — rzekłem, wskazując na miecz u boku —słowem wojować nie uczyłem się.”

„Duch Święty cię natchnie — mówił papież. — Tam trzeba pasterza, co by i wodzem, i żołnierzem umiał być. Mnie ciebie tuPan Bóg na to zesłał i wskazuje, idź i dźwigaj to królestwo, którejest córą apostolskiej stolicy.”

Nie poddałem się zrazu woli Ojca Świętego, podziękowałemi odszedłem. Nazajutrz kilku innych kandydatów przyniosłem papieżowi, nie biorąc słów jego za rozkaz stanowczy. Tamtych nieznam — rzekł mi — a ciebie od lat wielu. Teologii ci dodadzą scholastycy twoi, kanonicy i kapituła, a serce i wolę ty im zaniesiesz.Idź, mówię ci, wzywam w Imię Tego, którego jestem następcą na ziemi.

Opierałem się długo jeszcze. Rzekł mi Ojciec Święty, że u grobu świętych apostołów Piotra i Pawła pójdzie o natchnienie sięmodlić, abym i ja na mszy w krypcie był. Posłusznym byłem. Poofierze świętej przyszedł do mnie jeszcze w sukniach, w którychu ołtarza stał, nie zrzucając ich, i położył mi jedną rękę na głowie,drugą na ramieniu — mówiąc: „Idź! Wysyłam cię i błogosławię.Idź! Rozkazuję ci!”

Takem wreszcie ulec musiał i oto mnie widzicie ze drżeniemidącego na stanowisko moje.

Ojciec Wincenty słuchał z żywym przejęciem się i łzami naoczach.

— Wola boża w tym jest — rzekł — a ja się szczególniej cieszę, że się ona teraz objawiła, bo przyniesiecie prędką pociechę panu naszemu, a mnie uwolnicie od obowiązku ciężkiego podróży do Rzymu.

Świnka zbliżył się ku niemu ciekawie.

— Tak jest — kończył kanclerz — pan nasz Przemysław, który wielce boleje nad tym, iż od tak dawna stoi osieroconą ta stolica, wysyłał mnie o to z listami i prośbą do Ojca Świętego, aby co rychlej ją obsadzić raczył.

— A miałże kogo na myśli? — zapytał Świnka.

— Nie. Oto są listy, patrzcie i czytajcie. Ziściły się życzeniajego, pragnął męża silnej woli, a takiego w was Bóg mu daje.

Świnka zadumany ręce załamał.

— O, dziwne losu zrządzenie! — zawołał. — Jest temu latokoło dziesięciu, gdym na dworze książęcym bawił. Był podówczasów pobożny, istnie świętej pamięci pan kaliski, książę Bolesław.U stołu mowa się wzięła o ziemi tej i jej losach. Ktoś, nie pomnę,rzekł, że znowu ją pod jedną koronę na głowie Przemysława zjednoczyć potrzeba. Jam to powiedział czy inny, nie pomnę, a książędodał, iż chyba ja, arcybiskupem zostawszy, koronę mu tę włożęna skronie. Patrzcież, jak najnieprawdopodobniejsza rzecz, dziś jużna pół możliwą się stała, gdym ja, prosty miles, wyszedł na todostojeństwo, o którym nigdy nie marzył!

— Bogdajby tak i reszta przepowieści ziścić się mogła! —szepnął kanclerz. — Że myśl o jedynym królestwie trwa stalew myśli pana naszego, ja o tym wiem najlepiej. Potrzeba powagii władzy świeckiej jednej nad tymi niesfornymi książęty, jakw Kościele — metropolitalnej nad nimi.

— Ojcze mój — przerwał Świnka z zapałem młodzieńczymczłowieka, który jeszcze się nie starł z rzeczywistością i myśl w sobie żywi nie widząc przeszkód, jakie jej ziszczenie utrudnić mogą — ojcze mój, w Kościele naszym i w kraju naszym, w obyczaju,wiele jest do czynienia! Ładu nie mamy. Sami nie wiemy, czym jesteśmy. Niemcami na pół czy Słowiany? Wiem, jako król Ottokar skarżył się, iż mnisi obcy Czechy i Polskę zalewają, którzy językatych ziem nie znają. Wyświęci się li kto z naszych, ślą go Niemcytam, gdzie się na nic nie zdał, bo rozmówić się nawet nie zdoła.Klasztory, co taką pomocą byłyby duchowieństwu świeckiemu, sąjako wyspy na morzu, żyją sobie same. Duchowieństwo wiejskiez dala od przełożonych nie kapłański żywot prowadzi. Wszystkotrzeba w kluby ująć, wiele naprawić, a to ciężkie pensum Bógzłożył na ramiona prostego ziemianina, żołnierza, dobrej woli, alenieuka i niezdolnego. Jakże się nie mam lękać, czy ja potrafięsprostać temu, czemu świątobliwi poprzednicy moi nie podołali?

Mowa ta poruszyła mocniej jeszcze kanclerza.

— Nie zapominajcież — rzekł poważnie — że większe Bóg cuda czynił z ludźmi, bo na apostołów powoływał celników i rybaków, prostaczków, a nie mędrców ze szkoły i nie uczonych znad ksiąg. Wy macie wszystko, co mieć potrzeba, gdy jasno widzicie,czego nam braknie. Radować się więc i dziękować Bogu! Hosanna!

— A mnie z pokorą i poświęceniem iść tą drogą ciernistą —rzekł Świnka — bo że ona różami nie będzie usłana, wiem zawczasu. Nienawiść książąt, przeciw którym wystąpić muszę, niechęć duchownych, których na drogę lepszą zwrócić potrzeba, nieprzyjaźń Niemców, od których się bronić należy, wszystko to mnieczeka!

Przeżegnał się Świnka i dodał, rękę wyciągając do kanclerza.

— Liczę na pomoc waszą, na duchowieństwa czoło, że mnienie opuści i podeprze.

Gdy to mówili, proboszcz, dosyć wylękły starowina, na stolesam z czeladzią przysposabiał posiłek wieczorny, ubogi, bo go nainny nie stało. Zastawiono misy z rybami, kaszę, grzyby, chlebi co Bóg dał pod ubogą strzechą. Świnka wstał i zbliżył się do stołu, prosząc kanclerza, aby go pobłogosławił. Gospodarz, ręce napiersiach złożywszy, wymawiał się, iż tak biednie arcypasterzaprzyjmuje.

— Gdybym był zawczasu wiedział — rzekł — posłałbym rybaków sieci zarzucić, może by co lepszego złowić się udało.

— Mnie, mój ojcze, wszystko dobre — rzekł Świnka wesoło — bom ja nawykł do niewygód i do prostego jadła. Za górami też u Włochów nie popsułem podniebienia, choć tam różne przysmaki dają. Naszym ustom one wstrętne, a lepiej chleb nasz czarnyniż białe kołacze smakuje.

Za czym siedli, a nominat proboszcza gwałtem przy sobieumieścił, poufale go wypytując o stan parafii, dochody i funduszekościoła.

— Dajemy sobie rady, jako zmożemy — mówił proboszcz —choć z dziesięcinami zawsze frasunek wielki i utrapienie. Radzi nasnajgorszym snopkiem zbyć. W lasach też i na ziemiach nadanychprobostwu króluje, kto chce i czyja wola a łaska, nie patrząc prawa. W przejeździe lada urzędnik o plebanię zawadzi, przyjmowaćgo z ludźmi i końmi potrzeba. Ot — żyje się, jak Bóg dał.

— Myśmy też słudzy boży — odparł nominat — do łatwegoa wygodnego życia nie powołani. Widzimy to na zakonach benedyktynów, cystersów, a nawet i innych, jak łatwo człowiek naszego stanu, przy dostatku wielkim popsuć się i zleniwić może. Nie cioni są, co dawniej byli. Dlatego święty Dominik i Franciszek ubóstwo dzieciom swym nakazał, grosza im brać wzbronił, aby od zepsucia ich ustrzegł.

Lecz zakony u nas — dodał — przez to głównie zwietrzały,że obcymi nasadzone były. Ci dobrze wyposażeni nie mieli co czynić, nikt ich, oni nikogo nie rozumieli. Stąd gnuśność poszła i zepsucie. Swoimi nam je trzeba zaludnić, aby oni z narodem jednoczuli, znali go, a mówić doń i prostować mogli.

Szła tak rozmowa przy krótkiej wieczerzy, po czym prędko,gracje odmówiwszy, wstali, a Świnka odwiódł kanclerza w rógizby.

— Mówcie mi, jako pan nasz jest? Co z nim?

Długo się na odpowiedź kanclerz namyślać musiał.

— Wiecie, że dwakroć u Ślązaków w niewoli był — rzekł. —Zdaje się, że wtóra ona dobrze poskutkowała, spoważniał, zmężniał, serce mu pańskie urosło. Dobrego chce. Brak mu dziś takiegopomocnika i radcy, jakiego miał w Bolesławie kaliskim, i w was,ojcze nasz, mieć będzie.

— Jeśli ma wolę dobrą, Bóg siły użyczy! — odparł nominat.

— A księżna wasza? — zapytał po małym przestanku.

Kanclerz zaniemiał, oczy spuścił — wzdychał.

— Księżna — odezwał się nierychło — nieszczęśliwą jest, bomałżeństwo to niedobre było dla obojga. Miłości nie było w nimi szczęścia nie ma. Obawiam się być prorokiem, lecz wkrótce pewnie straciemy panią pobożną, schnącą z tęsknicy i utrapienia. Niewiasty, co ją otaczają, złe są.

— Zawszeż trwają te piastowskie miłostki pokątne? — pytałŚwinka. — W nich wszystkich krew niepomiernie gorąca, namiętności niepohamowane. Mało który nie wraca do pogańskiego nałożnic obyczaju, jako oto i węgierski król, choć nie Piast, co się Kumankami otoczył, że mu je gwałtem odpędzić musiano.

— Zgorszenia nowego nie ma — odparł kanclerz — ale staraulubienica trwa na dworze. Tej by się zbyć powinien, bo niegodziwą jest i władzę ma. Ona to podobno przyczyną nieszczęścia pani naszej.

— I bezdzietność się też do zniechęcenia przykłada — dodałŚwinka.

— A potomstwa nadziei nie ma żadnej — mówił kanclerz —nieszczęśliwa Lukierda, schorowana, jak cień chodzi, litość bierzepatrzeć na nią.

— Onże jej dla niej nie ma? — zapytał nominat.

— Nie — odezwał się kanclerz po cichu. — Niecierpliwi siępono i zżyma. Biedny jest i nas, że patrzeć musiemy na domowądolę jego, nieszczęśliwymi czyni.

Po tej cichej rozmowie, gdy w jedynej izbie pościele kłaść zaczęto, kazał Świnka kanclerzowi też przy sobie się położyć, abyna zimnie i niewygodzie nocy nie przebył, co by staremu szkodzićmogło. Kląkłszy na wieczorną modlitwę, kanclerz mógł podziękować Bogu. Spokojnym powracał, zbliżenie się do Świnki przekonało go, iż istotnie w mianowaniu tym była boża łaska, gdy w chwili tej właśnie, męża ducha wielkiego wymagającej, on wchodziłna stolicę.

Takim wybranym od Boga wydał mu się Świnka. Człowiekświecki, który nie wziął jeszcze namaszczenia, przynoszącego łaski stanu, miał on już pojęcie ciężkich obowiązków, jakie nań spaśćmiały. Mąż był w sile wieku, do walki nawykły, znający świat nietylko swój, ale otaczający, bo całą niemal Europę za młodu przewędrował.

Nazajutrz rano wstali wszyscy o brzasku i w kościołku wiejskim słuchał przyszły arcybiskup mszy, której sam jeszcze niemiał prawa odmawiać, bo święcenia miał odebrać dopiero po przybyciu do kraju, razem kapłanem się stając i arcypasterzem. Wprostz kościoła, po skromnym obiedzie, Świnka, kanclerz i cały orszakwyruszył do Poznania. Ksiądz Wincenty radował się niewymownie, iż podróż swą skończył tak szczęśliwie, nawet za granicę sięnie wychyliwszy.

Świnka niezbyt spieszył, ciągnęli małymi dniami. Było to jakoś w pierwszej połowie grudnia, zima się dopiero rozpoczynała,gruda ostra przykrą czyniła drogę, której śnieg jeszcze nie okrywał. Jechali zmuszeni zatrzymywać się dla podbitych koni i dlapodków gubionych. Stawali więc spoczywać mimo woli. Miał czastowarzyszący nominatowi kanclerz szeroko się z nim rozmówić o potrzebach Kościoła i kraju, o wszystkim, co dolegało i co byłodo naprawy.

Po drodze zamierzał Świnka skromnie i po cichu odwiedzićPoznań, pana swojego powitać i prosić go, aby przybył na uroczyste wyświęcenie, które natychmiast odbyć się miało. Przodemwysłani do Gniezna gońce do biskupów i do księcia mieli ich wszystkich wezwać do Kalisza. Nie chciał zwlekać objęcia stolicy swejŚwinka, bo ta i tak za długo już opróżnioną była.

Po drodze nie minęli żadnego kościoła i klasztoru, do którego by nie wstąpili, korzystał i z tej podróży nominat, aby bliżejpoznać stan duchowieństwa i kraju. Niespodziewanie zjawiając siętrafiał na otwarte rany, których pokryć nie miano czasu. W klasztorach, jak mówił Świnka, panowała wszędzie obczyzna, Niemcy,Włochy, Francuzi zapełniali je, a czując się wyższymi umysłowood krajowców, lekceważyli ich sobie i władzę, jaka w ich ręku spoczywała. Świnka, obeznany z językami i obyczajem zachodnim,był dla tych przybyszów groźnym, bo mu wyższością swą nastawić się nie mogli. Wracał z Rzymu, miał nawet tę powierzchowność półcudzoziemską, która u nas zawsze, od wieków dawała powagę i wziętość. Był to właśnie mąż, jakiego pod te czasy rozprzężenia Kościół polski potrzebował.

Dnia 15 grudnia zbliżyli się do Poznania, w którym się na nocstanąć spodziewali, gdy popasając w gospodzie na wielkim gościńcu, postrzegli dwóch ziemian przybywających do niej na zhasanych koniach. Jedyna izba gościnna była zajęta przez nominata i dwór jego, jeźdźcy więc ani koni, ni siebie nie mając gdzie schronić, już mieli odciągać dalej, gdy Świnka, zobaczywszy ich, doizby swej powołać kazał. Dowiedzieli się od dworzan, kto był.

Wezwani byli dwaj ludzie młodzi, po których ubraniu i rynsztunku poznać było można, iż do zamożniejszych rodzin liczyćsię musieli. Oba, próg przestąpiwszy, gdy mieli powitać duchownych, tak się wydali im pomięszani, niespokojni, pod wrażeniemjakimś świeżym i przykrym, że Świnka, nawykły czytać z ludzkich twarzy, co się w ich duszy działo, nie mógł się wstrzymać odzapytania:

— Cóż się to wam w drodze nadarzyło, że tak nieswoi wyglądacie?

W istocie oba młodzi dyszeli, rzucali się, patrzyli, jakby napół przytomność postradali. Jeden zwłaszcza, którego towarzyszhamować się starał, zdał się rozpaczającym.

— A! W drodze — zawołał głosem namiętnym odpowiadającnominatowi — w drodze nic się nam nie stało, ale od rana niesiemsię z tym nieszczęściem, z tą zbrodnią, która najobojętniejszego dowściekłości by pobudziła!

— Cóż to jest? — podchwycił kanclerz.

— Chrześcijanin do wściekłości nigdy się nie powinien dopuszczać — dodał Świnka.

— Jak to?! — wybuchnął przybyły. — Miałby patrzeć obojętnie, gdy się takie zbrodnie dzieją?! Gdy niewinni cierpią męczeństwo?! Dusza musi poruszyć się i wołać o pomstę do Boga!

I ręce podniósłszy do góry, młody przybysz, jakby go aniprzytomność obcych, ani dostojeństwo ich nie zdołało pohamować,począł, głos podnosząc, wyrzekać:

— Nie żyć już na tej ziemi! Nie patrzeć na taką szkaradę!Lepiej do obcych, na pustynię!

— Na Boga, upamiętajcież się! — przerwał Świnka. — Uspokójcie!... Kto wy jesteście? O czym mówicie? Twarz wasza zda mi znajomą!

— Ja też Miłość Waszą widziałem przed laty — odparłprzybyły zawsze tym samym namiętnym i przerywanym głosem. — Byłem niegdyś na dworze tego pana, który się stał niegodnym imienia chrześcijańskiego książęcia. Jestem Michno Zaręba. Porzuciłem księcia Przemysława, nie mogąc patrzeć na jegoobchodzenie się bezduszne z księżną, porzuciłem go, a teraz, terazpo świecie szukać będę dla niej mścicieli! Nie godzien jest siedziećna tej stolicy i żeby go ziemia nosiła!

— Człecze szalony, śmiesz to mówić przede mną?! — przerwał mu Świnka z oburzeniem. — Gdybym świeckim był jeszcze,skarciłbym cię za to, bo szanuję pana tego.

— Szanujecie go, bo nie znacie, jak ja! — krzyknął Zaręba. — Nie byliście w kraju, nie wiecie, na co pozwalał, co siędziało! Was to nie doszło, na co my oczymaśmy własnymi patrzyli.

— Nie sądź, abyś sądzonym nie był — podchwycił kanclerz. — Człecze, upamiętaj się!

— Ja chcę być sądzonym! — odparł Zaręba. — Nie mam nasobie nieszczęścia niczyjego ani łez krwawych. Gdybym mógł,stanąłbym przeciw niemu na sąd boży!

— Raz jeszcze ostrzegam cię — groźno zawołał Świnka —powściągnij język swój, przede mną stojąc! Dałem wam się schronić nie po to, abym słuchał obelżywych wyrazów na pana mego.Chcecie spocząć, milczeć nakazuję. — Dość tego!

— A wiecież, za co ja wołam o pomstę do Boga i dlaczegomilczeć nie mogę? Wiecie, co się stało? — rzekł Zaręba.

Kanclerz przystąpił doń niespokojny, wołając:

— Stało się co? Mów!

— Stało się — krzyknął Zaręba, ręce do góry podnosząc —to, na co się z dawna gotowało! Wiedziałem, że się to tak skończyć musi! Dzisiejszej nocy z rozkazu księcia służebne udusiły Lukierdę!

Okrzyk zgrozy dał się słyszeć z ust wszystkich.

— Nie może to być! Potwarz jest! — zawołał kanclerz.

— Potwarz! — zaśmiał się Zaręba dumnie. — Ja wracamstamtąd, jadę z Poznania! Jedźcie, posłuchajcie, w ulicy wamlud powie, co się stało! Zabójstwo było jawne, wie o nim całyświat. Jęczy lud wszystek. Tak! Zaduszono nieszczęśliwą!

Zaręba jęknął, uderzył się w czoło, rzucił ku drzwiom i jakby spełniał obowiązek, rozwożąc wieść o morderstwie, siadł nakoń z towarzyszem, lecąc dalej.

Rozdział III

Noc z dnia trzynastego na czternasty grudnia na zamkuw Poznaniu była przygotowaną już dniem poprzedzającym. Mina,zrozpaczona oziębłością księcia, rozgniewana, odgrażając się zemstą jakąś, kilka razy wpadała do Lukierdy i napatrzywszy się nanią, płaczącą cicho, zdrętwiałą, na pół oszalałą cierpieniem, cofała się, nie mogąc zdobyć na krok stanowczy.

Wieczorem wezwała do siebie Bertochę i poić ją zaczęła.

— Słuchaj no — rzekła drżąc cała — trzeba raz z nią skończyć. Przysięgam ci, żem to z jego własnych ust słyszała, że on sammi powiedział: „Niech mnie od niej uwolnią!” Tak! Rozumieszty, co to znaczy? Dwa razy mi to powtórzył. On chce, aby byłkoniec temu!

Bertocha, która prześladowała Lukierdę z zajadłością zwierzęcia, co szarpie stworzenie bezbronne, ociężała, wahająca się,gdy przychodziło do stanowczego ciosu, na zbrodnię nie miaładosyć odwagi. Zamruczała, głową pokręciła, ramionami poruszyła,obawiając się szalonej Miny; gotową była męczyć, ale zabić...A tu niewątpliwie o morderstwo chodziło.

— Ona i tak lada dzień zdechnie — zamruczała popijając. —Ja się na tym znam. Niejedną już taką widziałam! Gdy idzie dokościoła, słania się jak pijana, tchu już nie ma, raz w raz chwytasię za piersi wyschłe. Nie je, nie pije, ino wodę. W nocy rzucasię, jęczy i płacze.

— No, to po cóż dłużej ma męczyć nas i jego?! Ja ci powiadam, on mówił sam, że chce, aby go od niej uwolniono!

Bertocha krzywiła się, spuszczała oczy, z widoczną niechęcią słuchała tej rozmowy. Mina dolewała jej ciepłego wina z korzeniami, biegała, rzucała się jak w gorączce.

— Nie! To trzeba skończyć! Trzeba skończyć jak najprędzej!

Nachyliła się do ucha Bertochy i szeptała:

— Jak kurczę ją zdusić łatwo. Zobaczysz! Hojnie za to nagrodzi! Ona mu już tu... Prosi, aby go od niej uwolnić! Niktw świecie wiedzieć nie będzie. Chora była, umarła!

— Ty i ja... nas dwóch dosyć — dodała z zajadłością Mina. — On kazał! Kazał!

Bertocha podniosła oczy, wino ją czyniło mężniejszą.

— Weźmiemy po niej wszystko! Ja dla siebie nie chcę nic!Ma jeszcze dosyć klejnotów, które w skrzynce zamyka... są ciężkie łańcuchy... bierz ty... bierz, co tylko jest.

Niemce oczy zaczynały gorzeć coraz jaśniej. Wstała.

— Dobrze to mówić — poczęła trochę ochrypłym głosem. —Ja wszystko wiem! Będzie kto słaby, konający, a jak przyjdzie duszy z ciała wychodzić, broni się okrutnie, ni jej podołać! Małedziecko trudno udusić, a co dopiero niewiastę!

— Co? Ona za małe dziecko siły nie ma! — przerwała Mina. — Gdyby jej pod boki nie trzymali, do kościoła by się niezawlekła. Przez izbę idąc chwyta się za ściany i ławy.

Bertocha wciąż niedowierzająco trzęsła głową.

— Ty myślisz — mruczała — z tymi książęty dobra sprawa?Ja i to wiem. Powie: „Uwolnić mnie od niej”, powie: „Zabić”,potem sam ręce umyje i końmi rozszarpać każe! I to bywało! Coich kosztuje słowo albo ludzkie życie?

— Otóż ja lepiej go znam niż ty! — odburknęła Mina.

— Nieprawda — oparła się Bertocha. — Jeszcze o tobie tusłuchu nie było, kiedym ja go małym chłopcem znała — i dobrze znała! Byłam ci i ja młodą!

Uśmiechnęła się znacząco.

— Kto by im wierzył! Zaklnie się na wszystko, a potem...wiecheć!

Minę nie nastraszyły te proroctwa. Wrzała gniewem, pilnojej było... Powiedziała sobie, że dłużej już nie wytrwa. Inne sługi miała zjednane, gotowe były przyjść w pomoc, trzeba jej tylko było zyskać Bertochę, aby mieć w niej wspólniczkę, nie wroga.

— Wszystkie klejnoty twoje! — mówiła, ściskając ją. —Mało ci tego, ze swoich dam! Ja z dziewczętami zrobię wszystko,ale ty musisz być ze mną! Ona dziś ledwie chodzi, krzyczeć niebędzie, nie posłyszy nikt — zobaczysz.

Bertocha, która już z ławy powstała, jęcząc się na nią rzuciła.

— Nie chcę! Rób sama!

Niemka wina jej dodała.

— Pij no, pij! Tchórz z ciebie! — zawołała. — Dziś z niąskończemy... Ty musisz! Ja mogę, a żebyś ty nie chciała... Onczeka na to, kazał, nagrodzi. Nikt słowa nie powie. Umarła i powszystkim...

Piła zamyślona Bertocha, a po głowie się jej kręciły klejnoty i łańcuchy, i rozkaz księcia, i zapewniona bezkarność łatwej zbrodni.

Ciągłe rozmowy o śmierci bliskiej, a nieuchronnej Lukierdy uczyniły ją prawie obojętną na nią.

Mina, czytając z niej, coraz pewniejszą była swego. Wybiegła prędko podpatrzeć, co robiła Lukierda. Jak zwykle w izbiejej sypialnej jedna lampka płonęła przed obrazem, druga na stole.Mroki panowały po kątach. Szerokie łoże z rozwartymi oponamijeszcze stało puste. Księżna, chwiejąc się, chodziła po izbie ciemnej. Przyklękła raz przed obrazem Matki Boskiej, złożyła ręce,modlić się zaczęła i szlochała. Padła na ziemię, a gdy podnieść sięchciała, musiała chwycić za ławę i z ciężkością wstać mogła.Godzina już była, w której do snu szła zwykle, lecz z pójściemdo łoża zwlekała. W nim sen ją nie brał, a jeśli skleił powieki,przerywały go marzenia. Zrywała się płakać, jęczeć, czasem zanucić i znowu paść na poduszki.

Mina do połowy drzwi rozwarła, rzuciła okiem chciwym,śledziła każdy ruch pilnie, każdą oznakę znękania i osłabienia.Widziała, jak się za piersi chwytała, chwiała, słabła i, spuściwszygłowę, przypadła na ławie. Potem podniosła ją nieco, sparła naścianie, dyszała ciężko, w gardle jej odzywało się coś jak chry-pliwy głos konania.

Mina wpadła nazad do izby z rozpaloną twarzą. Po drodzecoś szepnęła dziewczętom, które stały gromadą i czekały. Byłyto pospolite służebne, dziewki silne jak parobcy, zuchwałe, życiemwśród dworu zepsute, a tego wieczora miodem przez Minę spojone. Śmiały się i szydziły czekając. Nic ich to nie obchodziło, coz rozkazu starszych uczynić miały. Bertocha po kubkach drzemała i dumała, gdy Niemka wróciła. Dotknęła ją ręką rozpaloną, namiętnie drżącą.

— Czekać trzeba, aż się położy — mruczała. — Wówczas...

Bertocha upojona skinęła głową potwierdzająco. Wmówiłajuż w siebie, że gdy Mina razem z nią iść miała, niebezpieczeństwa nie było. Dziewki mogły zrobić, co trzeba, im dosyć byłoskinąć na nie.

— Poduszki leżą przy łóżku na boku! — wołała przerywanym głosem Mina. — Gdy się położy, rzucim na nią, głosu niewyda, znaku nie będzie.

Szeptały już z sobą zgodne. Bertocha, gdy raz na to przystała, także co rychlej skończyć chciała, uwolnić się od oczekiwania, które ją męczyło. Mówiła sobie, że najpierwsza natychmiastpobieży do księcia i da mu znać, że chora pani... umarła. Wstała,chcąc iść.

— Czekaj — zatrzymała ją Mina — siedź tu; pójdę, zobaczę...Nie trzeba jej płoszyć. Niech się położy i zadrzemie. Tak będzielepiej i łatwiej.

Powtórnie wybiegła Mina i przysunęła się do drzwi. Lukierda chodziła znowu, nuciła coś półgłosem, słaniała się, jakwprzódy, chwytała za piersi i głowę. Wysłała do niej jedną z dziewcząt, aby jej godzinę snu przypomniała. Śmiało weszła, nawykła do obchodzenia się z księżną bez względu na jej dostojnośći chorobę, jedna z najzuchwalszych służebnych. Stanęła, zakładając ręce na piersiach.

— Czas wam spać! — odezwała się.

Lukierda spojrzała na nią bez odpowiedzi.

— Czas iść spać! — powtórzyła. — A to my dla was na nogach być musiemy! No, czas spać! — zawołała raz jeszcze, głospodnosząc i szydząc.

Księżna nic nie odpowiedziała. Chodziła powoli, przywykłąbyła do takiego sług znęcania się. Odrętwiała już na nie.

Kilka razy powtórzywszy coraz zuchwalej to napomnienie,dziewka przystąpiła do księżnej, za rękę ją ujęła i nie mogącąsię obronić powlokła do łoża. Lukierda osłabła usiadła na nim,lecz w tejże chwili wstała prędko nastraszona i przechadzaćsię zaczęła. Drugi raz sprobówała dziewczyna za rękę ją ująć.Siłą jakąś gorączkową wyrwała się jej księżna, popatrzała zewzgardą i odeszła w drugi koniec izby. Mina, przyglądając siętemu zza drzwi przymkniętych, zżymała.

Dziewczyna odeszła, pomrukując. Szeptały wszystkie, stojąc pode drzwiami; głosy ich dochodziły księżnę, ale to było powszednie z niej i jej nieszczęścia urągowisko. Łzy się rzuciłyz oczów, płakać zaczęła. Mina dała im znak. Wiedziała, że po takim płaczu gwałtownym sen ją brał zawsze osłabłą. Lecz Lukierda,zamiast iść do łoża, wcisnęła się w róg izby i, oparłszy o ścianę,oczy zamknęła. Godzina była późna w nocy.

Mina i Bertocha czekały, kazawszy sobie dać znać, aż księżna sama się położy. Czekały na próżno.

Kury piały już drugie, Lukierda drzemała oparta o ścianę,dziewczęta patrzały przez szpary, niecierpliwiąc się i przeklinając. Mina chodziła po swej izbie, teraz już potrzebując hamowaćBertochę, która wyrywała się iść i kończyć... Była wpółpijana.

— Kiedy kończyć, to kończyć! — powtarzała. — Chodźmy!Zabijemy ją jak muchę.

Było po północy, gdy jedna z dziewcząt przybiegła, dając znać,że Lukierda poszła do łoża. Zerwały się obie kobiety, lecąc pędem.U progu coraz ciszej stąpały, dziewkom nakazując milczenie.

Otwarły drzwi; na palcach weszła cała gromada. Już się podsuwały pod łoże, gdy nagle Lukierda, jakby miała przeczucienapaści, siadła na łożu. W mroku ujrzała tę gromadę zbliżającąsię w milczeniu i wydała krzyk przeraźliwy, rozdzierający, któryrozległ się wśród nocnej ciszy. Mina, struchlała, nie chciała wierzyć uszom, aby ten głos tak silny, który mógł ludzi na zamkupobudzić, wyszedł z piersi wyschłej i osłabłej.

Księżna, drżąc, oczyma strasznymi patrzała na nie, ręce jejwyciągnięte jak do odepchnięcia napaści skołowaciały w konwulsyjnym ruchu. Była to nie już przed chwilą dogorywająca, schorowana niewiasta, ale istota broniąca życia swego sił ostatkiem.

Mina, zawahawszy się chwilę, ogarnięta wściekłością jakąśpierwsza się rzuciła na nią. W tej chwili Lukierda z łoża wyskoczyła na izbę, biegła ku drzwiom, od których dziewki zastępowały,odpychając ją, nie puszczając. Księżna poskoczyła ku oknu z szybkością, która zdumiała kobiety, co ją niedawno ledwie poruszaćsię mogącą widziały. I tu znalazła już rozpostarte ręce, co jejucieczkę zapierały.

Mina, opamiętawszy się, jak szalona pędziła za nią. Bertochastała jeszcze przerażona, gdy za Niemką rzuciły się służebne i, waląc się wszystkie na krzyczącą i opierającą Lukierdę, pociągnęłyją za sobą na łoże.

Mina ogromną poduszkę, którą miała już przygotowaną, narzuciła jej na głowę i rozpaczliwy krzyk stłumiła. Widać byłokonwulsyjnie poruszające się ciało biednej męczennicy, potemręce i nogi wyciągnięte straszliwie skostniały, zdrewniały i bezsilnie opadły. Niemka dusiła z całych sił, a dwoje dziewcząt z zajadłością jej dopomagało. Krzyki i szamotanie się ustały, nastąpiłacisza złowroga. Bertocha z obawą przystąpiła spoglądając na łoże,ale twarzy księżnej widzieć nie mogła, bo poduszki okrywałygłowę, a palce Miny, jak szpony wciśnięte w nie, dusiły jeszcze jużzaduszoną.

Twarz mściwej dziewki była dzikim szałem jakimś zmienioną, zęby ściśnięte zdały się chcieć pożerać ofiarę. Nie mogłaczy nie śmiała jej puścić, aż sił zabrakło i Mina znużona pochyliłasię, padając na podłogę. Bertocha odgarnęła poduszki. Z twarzą,na której wypiętnowały się męczarnie zgonu, z oczyma krwią zabiegłymi i już zeszklonymi, leżał siny trup Lukierdy. Widokiemjego Bertocha się wytrzeźwiła. Strach jakiś ogarnął wszystkieniewiasty.

Mina tylko, podniósłszy się z ziemi, obłąkana rwać zaczęłatrupa i układać, aby na nim śladu gwałtownej śmierci nie było.Lecz już się on nie dawał zetrzeć. Dziewki i dwie mordu sprawczynie stały jeszcze nad łożem, a poduszka obok leżąca zgniecionai zmięta świadczyła o tym, co się tu przed chwilą dokonało, gdydrzwi się otwarły i z lampką w ręku wpadł książę.

Krzyki doszły uszów jego, szedł przeczuwając coś, przelękły, a dość mu było okiem rzucić na twarz Miny, na łoże, nadziewki jeszcze po walce drżące nią, z włosami potarganymi, abycałą straszną prawdę odgadnąć. Książę przyskoczył do łoża i stanąłprzy nim zbladły jak trup, oczyma błędnymi rzucając dokoła.Mina wlepiła w niego wejrzenie zwycięskie jakieś, oszalałe; nieuciekała ani się zapierała.

Przemysław nie mógł przemówić, dyszał wzruszony, zdjętyoburzeniem i grozą. Oczy jego z trupa obróciły się na kata.

— Masz, czego chciałeś! — zawołała Niemka. — Powiedziałeś sam: „Uwolńcie mnie od tego trupa...” Spełniłam rozkazanietwoje. Tyś rzekł!...

I wskazała nań palcem zuchwale. Książę, posłyszawszy to,chwycił nóż, który miał u pasa, podniósł go i cisnął nim na Minę.Oczy jego płonęły, usta się trzęsły.

Niemka chciała go wyzywać jeszcze, lecz strach ją ogarnąłnagle, z krzykiem rzuciła się do drzwi. Przemysław gnał ją, podniósłszy rękę, do progu; tu wysilony padł na ławę, ręce bezsilneobwisły. Dziewki i Bertocha stały jeszcze dokoła łoża.

Książę, nie patrząc na nie, nie rzekłszy słowa, rzucił okiemprzestraszonym ku łożu i nie mogąc znieść widoku, wysunął sięz izby, z podsienia wyszedł na chłód zimowy; stanął wryty. Tugo spartego o słup zastał czuwający ksiądz Teodoryk, który czatował zawsze nań, śledząc każdy krok jego.

Słabym głosem, chwytając go za rękę, książę się odezwał:

— Lukierda... nie żyje! Ojcie... popełniono zbrodnię, zabójstwo... Jam nie winien! Jam nie winien!

Teodoryk podniósł oczy ku niemu.

— Któż by śmiał was obwiniać — rzekł drżący. — Wy saminie dawajcie pozoru... Idźcie spokojnie do mieszkania, mnie zostawcie staranie wszelkie.

To mówiąc, lektor ujął go za rękę i poprowadził do sypialni, sam zaś natychmiast poszedł do sypialni księżnej.

Zastał tu jeszcze wszystko, jak było przed chwilą. Bertochatylko usiadła na ziemi, nie mogąc się już na nogach utrzymać.Dziewki cisnęły się do kątów i popadały na ławach. Trup leżałpokurczony, zastygły, siny i blady. Łoże poszarpane, poduszkizmięte i podarte, na jednej z nich plama krwi świeża świadczyłyo popełnionej zbrodni.

Ksiądz Teodoryk, stanąwszy u łoża, choć jako duchowny,co dzień się niemal z widokiem śmierci spotykał, zdrętwiał zestrachu i oburzenia. Łza mu się zakręciła w oku, ale nie czas byłoboleć, należało pana ocalić i dom książęcy od poszlaku zbrodnioczyścić. Ksiądz natychmiast rozkazał Bertosze i sługom przyodziewać zwłoki i ułożyć je tak, ażeby śladów gwałtu na nich nie było.

Wszystkie one, co na żywą nie lękały się rzucić, teraz zmarłej dotykać się bały, lecz ksiądz Teodoryk znalazł w sobie dośćsiły, aby nakazać posłuszeństwo. Głos jego, suknia, trwoga, któraogarnęła służebne, zmusiły je, iż przystąpiły do zwłok, a Bertochapierwsza poczęła ręce wyciągać, składać i powieki zamykać.

Do drzwi doszedłszy, zawołał ksiądz Teodoryk na komorników, którzy się pobudzili, i u progu postawił ich na straży, jednego wysłał do kościoła. Uderzono w wielki dzwon za umarłych.

Na całym zamku, w którym już wprzód poruszenie jakieśczuć się dawało, odgłos ten dzwonu, bieganie czeladzi rozbudziłyśpiących. Kto żył, wybiegał, rozpytywano się, skupiano.

— Księżna umarła! — wołali jedni.

— Księżnę uduszono — szeptali drudzy.

Oskarżono Minę jawnie, bo widzieli strażnicy wybiegającąz mieszkania księżnej i jak szaloną kołującą po podwórzach.Z dziewcząt, które do mordu nie należały, wiele o nim wiedziało,inne pode drzwiami przypatrywały się, gdy go spełniano. Rozniosło się opowiadanie o nim po zamku, po mieście. Z nocy stał siędzień i trwoga jakaś padła na ludzi. Gromady ludu zbierały się napodwalach, cisnęły do wrót, krzyki, jęki odgrażania słychać było.

Minę, gdyby się naonczas pokazała, rozszarpałoby może pospólstwo, ją za główną uważając sprawczynię. Inni głośno obwiniali samego księcia. Dzwony żałobne wtórowały temu wrzaskowitłumu. Bramy zamku musiano podwójną strażą obstawić.

Wewnątrz kasztelan Tomisław, choć nie miał wydanych rozkazów, usłyszawszy o mord obwiniających Minę, posłał szukać jej.Ludzie wpadli do mieszkania, które zajmowała, znaleźli w nimnieład, skrzynie pootwierane, suknie porozrzucane, lampkę płonącą jeszcze, ale jej nigdzie ni śladu. Mówiono, że wprost od trupa skoczyła na konia, wrota sobie kazała otworzyć i nim w zamkusię poruszono, uszła. Ścigać ją nie śmiał kasztelan.

Ksiądz Teodoryk sam zajmował się przygotowaniem do pogrzebu, tak aby z dniem nadchodzącym ciało wystawionym byćmogło i przeniesione do kościoła. On o wszystkim pamiętać i rozporządzać się musiał, bo książę siedział niemy, przybity i na pytania nie odpowiadał. Z miasta od jednego z tych cieślów, którzysię zajmowali wyrabianiem trumien, jakie naonczas używano (wydrążanych w jednej sztuce dębowego drzewa i wiekiem pokrywanych), sprowadzono taką kłodę dębową i pokryto ją suknem szkarłatnym.

Te, co zamordowały księżnę, zmuszone były same ją odziaći włożyć do trumny. Ksiądz Teodoryk najwspanialsze kazał wydobyć szaty, ale gdy tych szukać przyszło, okazało się, iż księżna ich nie miała, że i one, i klejnoty, opony, i wszystkie bogactwa Mina sobie przywłaszczyła. Stamtąd więc musiano je przynosić, choć niecałą już grabież znaleziono.

Długa noc grudniowa zbiegła na tych przyborach do pogrzebu,których ksiądz Teodoryk nie odstępował. Nad ranem leżała jużLukierda w trumnie, w szatach książęcych, a dokoła stały pozapalane ogromne pochodnie i duchowieństwo z katedry otaczało katafalk, śpiewając modlitwy za umarłych.

Pomimo starań, aby lice jej, które pobielono, nie zdradzało tajemnicy straszliwej nocy, wyraz twarzy napiętnowany byłnie spokojem konania, ale męczarnią. Dla nikogo nie było wątpliwym, że nieszczęśliwa Lukierda padła ofiarą jakiejś zbrodni,której przyczyn szukano wysoko. Szemrano przeciwko księciu.

Przemysław całą noc tę straszną przesiedział w izbie swej, niesłysząc, co mu donoszono, nie rozumiejąc, co mówiono do niego.Chociaż nie czuł się winnym tej zbrodni, miał ją jednak na sumieniu. Niebaczny wyraz jeden, wyrzeczony w chwili zniecierpliwienia, Niemka mu rzuciła w oczy jak policzek! Obwiniła jegoo śmierć księżnej. Nad rankiem, jakby ocknąwszy się, Przemysław kazał kasztelana przywołać do siebie.

— Gdzie jest Niemka, Mina?! — zawołał. — Jeśli znajdziecie ją, uwięzić, jeśli zbiegła, szukać! Jam nie winien tej śmierci!Jam nie winien!

Powtarzał te wyrazy, którymi więcej się obwiniał, niż oczyszczał, nie bacząc, jakie czyniły wrażenie. Kasztelan natychmiastrozesłał pogonie, ale przewidzieć było można zawczasu, iż zręczna a śmiała Niemka, dla której męską odzież łatwo wdziać było,która miała przyjaciół i zauszników, łatwo mogła ujść ścigającym.

Blady dzień zimowy wstał nareście nad zamkiem, we wszystkich kościołach bito we dzwony. Pomimo grudniowego chłodu,lud, który się u wrót gromadził, nie ustępował, a gdy nareszcieotworzyć musiano, wlał się cały na podwórce i do kościoła.

Ciało Lukierdy jeszcze w sypialni na marach leżało. Od księcia przyszły rozkazy, aby pogrzeb uczynić jak najwspanialszym.Przemysław nie ukazywał się jeszcze. Na tym samym miejscu, naktóre padł, powróciwszy, siedział nie mogąc się poruszyć, drżący,zziębły, obłąkany. Takim znalazł go ksiądz Teodoryk, który gdywszystkie przygotowania ukończone były, pomyślał nareście o panu.

— Miłościwy Książę — odezwał się — męskie serce przystałomieć i w najcięższych razach.

Przemysław oczy podniósł.

— Obwiniają mnie? — zapytał. — Prawda? Mnie winią?Mów! Palcami wytykać mnie będą jako zabójcę! Jam nie winien! Ta niepoczciwa niewiasta dopuściła się zbrodni. Jeśli ją pochwycę, kołem bić i końmi rozszarpać każę! Ojcze mój, jam nie winien!

Ksiądz Teodoryk milczał, głowę spuściwszy.

— Ale któż uwierzy w niewinność moją? — począł książę. — Nie żyłem z nią, była bezpotomną; powiedzą, żem ja chciałpozbyć się chorej, wstrętliwej niewiasty. Ojcze, mów!

Patrzał trwożnie.

— Jam ani słuchał, co mówić mogą, anim się chciał dowiadywać — rzekł ksiądz Teodoryk spokojnie. — Pospólstwo możepleść potwarze, ale cóż gawiedzi głosy ważą?

A po chwili dodał:

— Miłościwy Panie, aby usta zamknąć ludziom, potrzeba iśćdo kościoła. Musicie być na pogrzebie przytomni.

Przemysław, jakby nie słysząc, rzekł żywo:

— Niech będzie wspaniały pogrzeb, najwspanialszy! Niechtrwa nabożeństwo! Proście biskupa, mówcie duchownym, niechsię modlą za nią!

Duchowieństwo ze wszystkich kościołów i klasztorów jużzwołane — rzekł, uspokajając, Teodoryk.

Przemysław kazał sobie podać szaty uroczyste. Ubierał się,a raczej dawał się odziewać, drżąc jeszcze. Gdy wychodzić przyszło, rzucił się na ławę bezsilny. Ksiądz Teodoryk, widząc goosłabłym, wina przynieść kazał i zmusił go do wypicia pół kubka.Jadło przyniesione odepchnął.

Nim wyszedł, książę wydał rozkaz jeszcze, aby całą służbężeńską zamkową natychmiast precz wyżeniono. Ksiądz Teodorykuczynił uwagę, czy nie lepiej je było zatrzymać pod strażą, abybezkarnością nie dać powodu do obmowy. Nie odpowiadając mu,książę dał znak tylko, aby postąpił, jak sam zechce. Lektor rządził tu teraz wszystkim, rozkazy wydawał, nikt mu się nie śmiał sprzeciwiać.

W biały dzień już wzięli komornicy trumnę na barki, którąledwie dwunastu ich mogło podźwignąć, i wraz z duchowieństwem zanieśli do kościoła. Trumna odkrytą była, ale niesiona górą zwłok dojrzeć nie dozwalała.

Komnaty Lukierdy stały teraz puste i na oścież otwarte. Bertocha leżała w gorączce, dziewki pod straż oddano. We dworzepanowało zamieszanie i trwoga. Księżna obudzała litość u wieluświadków swego losu, która się teraz w oburzenie zmieniła przeciwko mordercom. Powieści o tej strasznej nocy, z ust dziewczątpochwytane, chodziły z ust do ust, coraz powiększane i barwione.

Przemysław we wszystkich niemal budził wstręt i trwogęjako bezlitośny okrutnik. Mogłoż się to stać bez jego wiedzy?Niewielu starało się na próżno dowodzić, że księżna umarła śmiercią, dawno już przewidywaną, nikt im nie wierzył. Byli ludzie,co krzyki słyszeli; Mina uciekła; dziewczęta plotły i oskarżaływszystkich, aby siebie oczyścić.

Było już blisko południe, gdy książę odziany żałobnie, w towarzystwie księdza Teodoryka, mając u boku kasztelana Tomisława, wyszedł z izb swoich do kościoła. Podwórce pełne było ludzi.

Było już blisko południe, gdy książę odziany żałobnie, w towarzystwie księdza Teodoryka, mając u boku kasztelana Tomisława, wyszedł z izb swoich do kościoła. Podwórce pełne było ludzi.

Zaczęto mruczeć: „Idzie!” i oczy wszystkich zwróciły się kuniemu. Gdyby nikt i nic go nie obwiniało, samo oblicze naglezbladłe, błędny wzrok, wyraz trwogi, wstydu jakiegoś, upokorzenia, które się przez przybraną przebijało dumę, wskazałobygo jako winowajcę.

Ludzie z dala patrzali milczący i mówili w duszy: „On jązabił!”

Chciał iść krokiem bezpiecznym i śmiałym, lecz plątały musię nogi, na skroń występował pot kroplisty, paliły go tych wejrzeń tysiące, które czuł, że nań padały jak kamienie. Rad byłpośpiechem skrócić niedługą drogę do kościoła, która mu się wiekuistą wydawała, nieskończoną.

Ksiądz Teodoryk hamował kroki jego. Stąpać musieli powoliwśród tego milczącego tłumu, wprost idąc na światła palące sięu trumny, w której Przemysław, nie widząc jej, oglądał trupaoczyma duszy, takim, jakim go widział w chwilę po zgonie. Mimowolnie na myśl mu przyszło, jak na ten zamek wjeżdżali poraz pierwszy, jak ona drżąca, blada, szła klęknąć u tego ołtarza,przed którym teraz leżała bezduszna.

Nim Przemysław doszedł do drzwi kościelnych, z których coraz głośniej rozlegał się płaczliwy śpiew księży, wszystkie siłyjego się wyczerpały, musiano go w progu podtrzymywać, abynie padł. Chciał tu stanąć, wiedziono go dalej, dalej aż pod samątę trumnę, na podwyższenie, z którego twarz jej miał ujrzeć.

Gdy nareszcie wstąpił na stopnie siedzenia i rzucił okiemna blade lice, zdało mu się, że usłyszał głos wychodzący z ustzamkniętych: „Przebaczam ci — lecz Bóg...”

A z głębi kościoła przynosił mu szmer tłumu słowa Zaręby:

„Karan będziesz śmiercią gwałtowną, jaką poniosła ona...”

Rozdział IV

Pogrzeb księżnej jeszcze się nie dokonał, ciało właśnie dogrobów spuszczać miano, gdy na zamek wieść przyniesiono, żemianowany przez papieża arcybiskup gnieźnieński Świnka przybywa. Wiadomość ta jedna może mogła na chwilę odciągnąć myślPrzemysława od tej trumny i od krwawych wspomnień strasznej nocy.

Wybór ani szczęśliwszy, ani pożądańszy żaden nie mógł byćdla księcia, ale razem mniej spodziewany. W człowieku tym, którego rycerzem pamiętał, któż mógł odgadnąć przyszłą głowę Kościoła polskiego. Przemysław uradował się razem i zasmucił, gdymu o tym znać dano. Potrzebaż było, aby ten mąż, na którego onmiłość i poszanowanie chciał zasłużyć, przybywał właśnie w tejchwili, kiedy jego o zbrodnię głos ludu obwiniał.

W czasie ostatnich modlitw, gdy zwłoki pokryte wiekiemmiano spuszczać do podziemia, książę postrzegł naprzeciw siebiew stallach tego, który po długim niewidzeniu zjawiał mu się wnajcięższej życia godzinie. Świnka oczyma badającymi, groźnyminiemal, smutnymi razem patrzał na niego. Była w tym wejrzeniui litość, i oburzenie, i wielka wyższość sędziego, który ponad winowajcą stoi.

Przemysław spuścić musiał wzrok, na piersiach jak kamieńciężył mu ból niewysłowiony. Stał przed tym pasterzem jak obwiniony, który się nigdy nie potrafi oczyścić. On sam mówił sięniewinnym, czuł winowajcą.

Wszelkie usiłowania czynione, aby sprawczynię mordu pochwycić, były bezskuteczne. Pogonie na trop jej wpadły, uszłatam, gdzie pewną bezkarności była, do margrabiów brandeburskich, na dwór któregoś z Ottonów, u których powinowatychmiała. Tam dosięgnąć ją nie było sposobu.

Wieczorem po pogrzebie, który wspaniałością przeszedł wszystkie, jakie tu ludzie zapamiętali, na zamku dla duchowieństwazastawioną była stypa, chleb żałobny, którego obyczaj u nas odczasów pogańskich się utrzymał. Natłok był wielki, gdyż spodziewano się, że Przemysław choć na chwilę przy stołach się ukaże.Omylono się wszakże, książę wprost z kościoła przejściem bocznym, nie postrzeżony udał się do komnat swoich, do którychŚwinkę i biskupa Jana prosić kazał.

Dni walki z samym sobą, jeśli go nie uspokoiły, to przynajmniej panem siebie uczyniły. Posępna twarz mniej zdradzałazgryzoty sumienia i niepokój ducha. Męczarnię człowieka pokrywał dumą książęcą. Ksiądz Teodoryk z podziwieniem patrzał natę moc jego nad sobą.

Gdy Świnka wszedł, Przemysław wstał, witając go z głębokim poszanowaniem, badał go oczyma, lękając się znaleźć zbytsurowym. Nominat oblicze miał spokojne, ale sędziowskie. Łatwo się było domyśleć, że głos publiczny doszedł już do niego.

Książę począł, wypowiadając radość wielką z mianowaniaarcypasterza.

— Tęskniłem dawno za tym, abyśmy ojca duchownego mieli,alem się nie śmiał spodziewać tak szczęśliwego dla nas wyboru.Nie umiem wyrazić, jak mnie on w moim strapieniu ciężkim wielce rozradował i pocieszył. Witaj nam, pożądany pasterzu nasz!

Biskup Jan, mąż poważny, niepospolitego umysłu a żywegomimo wieku temperamentu dodał, iż sam Bóg zsyłał im takiegowodza.

— Z nas duchownych starych, tutecznych — rzekł — cośmyznani i stosunkami związani, żaden tego, co wy, nie potrafi. Wasnic nie osłabia i nie krępuje. Bóg niech będzie błogosławiony!

— Ja mówię tu, com mówił, gdy mi to brzemię kładziono —odezwał się Świnka. — Niech się stanie wola Twa, Panie, gdykielicha tego ode mnie odwrócić nie chcesz!

Kanclerz Wincenty wtrącił coś o swej podróży, biskup o chwili smutnej, w której przyszły pasterz przybywał, jakby panuniosąc potrzebną pociechę.

Wszyscy, oprócz samego nominata, nalegać zaczęli, aby czasu nie tracąc, natychmiast przybywającego wyświęcić. Świnka siętemu nie sprzeciwiał. Ksiądz Jan biskup poznański oznajmił, iżTomasz wrocławski, Gosław płocki i Wolmir lubuski, i biskupi,byli już zawiadomieni przez wysłanych spiesznych gońców, aby sięnatychmiast do Kalisza stawili.

— A ja wam tam też towarzyszyć będę — rzekł Przemysław — abym pierwszy powitał głowę Kościoła naszego i odebrałbłogosławieństwo.

— A na gody — dodał wesoło ksiądz Jan — Gniezno się jużpocieszyć będzie mogło, w ścianach swych witając pasterza.

Świnka w czasie tych wynurzeń siedział wpatrzony w księcia,który wzroku jego wytrzymać nie mogąc, oczy odwracał. Rozmowa stała się powszechna, trwała dosyć długo, a gdy w końcubiskup Jan poruszył się do wyjścia, książę Świnkę słowem zatrzymał jeszcze u siebie.

Zostali sami. Przemysław namyślał się długo, nim rozpoczął poufną rozmowę, której pożądał.

— Ojcze mój — odezwał się — nigdyście mi bardziej upragnionymi przybyć nie mogli, ale nigdy boleśniej by mi nie byłostawać przed wami. Wiem to i czuję, że patrzycie na mnie jakna obwinionego, grzechem ciężkim skalanego człowieka.

— Grzech jest spadkiem wszystkich ludzi po pierwszych rodzicach — odparł Świnka — ale po Chrystusie skruchę powinniśmy dziedziczyć.

— Grzech, jeśli jaki cięży na mnie — dodał książę żywo —nie tak wielki jest, jaki ludzie źli kładną na mnie. Wiecie pewnie,ojcze, oni mi przypisują...

Tu mu prawie zabrakło głosu i krew twarz oblała.

— Przypisują mi — rzekł — śmierć żony... Nie jestem jejwinnym. Nie nakazywałem, nie pożądałem jej nawet, choć możem się mimo woli przyczynił do tego, co się stało... Tak, ojcze,przed tobą nie chcę mieć tajemnic... zmarła śmiercią gwałtowną, z rąk domowników... główna sprawczyni mordu uszła i ukaraćjej nie mogłem. Winnym jestem i niewinnym.

Uderzył się w piersi.

— Chciałem się z tego wyspowiadać przed wami...

Świnka słuchał zasmucony i milczący.

— Kajać się trzeba — rzekł — aby Boga przebłagać. Jeżelichoć cień grzechu czujecie na sobie, obmyjcie go.

— Jam gotów do pokuty, do ofiar — zawołał książę — bylebym przebłagał mściwą rękę bożą! Ale jakże zetrzeć potrafięz siebie plamę w oczach ludzi? Jak się oczyścić przed nimi?

Tu zatrzymał się chwilę i począł powoli:

— Wiecie, ojcze mój, żem po stryju Pobożnym wziął w spadku nie tylko ziemie jego, ale myśl, którą on przez cały żywotswój karmił. Chciałem Chrobrego koronie blask dawny przywrócić. Jakże ją włożyć na skroń, na której ludzie krew niewinnąwidzą?

Załamał ręce.

— Uspokój się, Książę — odparł Świnka. — Co Kościół możedla uspokojenia Was i pokrzepienia, to uczyni. Wielkie posłannictwo twoje. Obok niego wszystko małym. Lecz czystym byćWam potrzeba... w sumieniu.

To mówiąc, powstał.

— Pokutujcie — dokończył — my się za Was modlić będziemy.

Przemysław przystąpił doń i ze łzami ściskając go zaczął.

— Ojcze — zawołał — ratuj mnie od samego siebie! W opiekę ci się oddaję. Nieszczęśliwy jestem nad słowo wszelkie.Cichym szeptem skończyła się rozmowa, z której Świnka wyszedł poruszony, zadumany i smutny.

Wprędce następujące uroczyste wyświęcenie arcybiskupa, naktóre już następnego dnia do Kalisza wybierać się było potrzeba,nie dało księciu w samotności dręczyć się myślami, które, gdy sampozostał, trapiły go strasznie. Z wielkim i wspaniałym dworemtowarzyszył Śwince do Kalisza, gdzie znaleźli już oczekujących nanich biskupów.

Nie wszyscy może oni, równie z księdzem Janem poznańskim radzi byli wyborowi wodza nowego. Doszła już do nich wiadomość o nim, znano go z energii i rozumu. Miał to być wódz i głowa nie z imienia tylko, ale rzeczą samą, nie dający się powodować nikomu. Z pewną obawą spoglądano na tę postać rycerską, poważną, która wyrażała obawę, zdając się jakby z miedzi wykutą.

Gdy wyświęcony arcybiskup, któremu Przemysław ofiarowałdrogocenny pierścień, raz pierwszy od ołtarza stanął błogosławićludowi zebranemu, w tym, przeobrażonym łaską arcykapłanie,ujrzeli wszyscy i poczuli wodza, który potęgę swą znał i siłę.

— Ten — mówili cicho duchowni — nie ulęknie się nikogo.

Na zamku kaliskim, w którym Przemysław duchowieństwoprzyjmował, kasztelanem był postawiony od niedawna Sędziwój,syn dawnego wojewody poznańskiego Jana, mąż, który na dworzePrzemysława i z nim prawie zrósł razem, zdolny, śmiały, leczopryskliwy i dumny. Mimo tego stanowiska, jakie zajmował, mówili ludzie, iż upokorzonym się czuł, było mu go za mało i przeciwksięciu niechęć żywił. Sądził pewnie, iż po ojcu swym województwo poznańskie weźmie w spadku.

Przed przybyciem księcia i duchowieństwa na dni parę, Sędziwój, nie bardzo rad zapowiedzianemu zjazdowi, przy którymon, co tu panował, podrzędne miał stanowisko, rozporządzał właśnie, gotując się na umieszczenie gości, gdy do wrót postrzegł idącego ku sobie pieszo dobrze znanego Zarębę.

Wiedział dobrze, co go spotkało i że on jeździł po swoich, podburzając tajemnie powinowatych i Nałęczów przeciwko księciu.Za młodu Zaręba z Sędziwojem byli w zażyłości wielkiej. Obacharakterów podobnych, tym się tylko różnili może od siebie, iżZaręba nie krył się nigdy z tym, co myślał i wybuchał otwarcie,a kasztelan skrytym był i umiał się za takiego podać, jakim mubyć było potrzeba.

Z dawnych czasów wiedział to Zaręba, iż Sędziwój ząb miałdo księcia, choć płaszczył się przed nim dla łaski. Tymi pokłonyi pochlebstwy doszedł do tego, że mu kaliski zamek zdano. Tegomu było za mało. Wojewodą w Poznaniu i u boku księcia chciałbyć, aby nim zawładnąć, a to mu się nie powiodło.

Przy pozorze rubasznym, Sędziwój skryty był i zręczny, a całkiem się nigdy nie zwierzał nikomu. Zdziwiło go, iż wywołany Zaręba, jawny wróg księcia, śmiał mu się tu stawić w chwili, gdywłaśnie gotował się na przyjęcie jego. Nie na rękę mu to było,sądził wszakże, iż może ukorzony i żałujący porywczości swej,chce przez niego prosić o przebaczenie.

Zaręba śmiałym krokiem zbliżał się ku niemu, z dawną poufałością, dziś już niewłaściwą, bo jeden był teraz u góry, a drugispadł nisko.

— Nie zaprzecie się mnie przecie w niedoli mej? — odezwałsię przybywający.

— Dziwić się muszę — odparł Sędziwój — iż macie odwagęmnie, urzędnika z książęcego ramienia i sługę jego, do dawnej wyzywać przyjaźni. Głoszą cię wszyscy wrogiem naszego pana.

— I jestem nim — rzekł głośno Zaręba. — Wy, panie kasztelanie — dodał kładnąc przycisk na tytule — nie bądźcie zbytdumni z łaski, jaką macie u pana! Co mnie spotkało wczoraj, wamsię jutro może przygodzić. Potem i taki wywołaniec jak ja zda się.

— Dość tego w podwórzu — zamruczał Sędziwój. — Szczęście, że was tu nikt nie zna, chodźcie do izby za mną.

— Ano, nie uwięzicie mnie przecie! — rozśmiał się śmiałyMichno.

— Póki nie muszę, nie zrobię tego — rzekł kasztelan.

Szli do zabudowania oba jakoś nieochoczo.

Kasztelan na zamku zajmował izby przednie po księciu Bolesławie, ale właśnie z nich dla księcia i gości ustępować musiał.Powiódł więc Zarębę do komory, w której nieład panował, bo doniej zrzucono ruchomości jego własne, nie mając ich czasu ustawić. Spojrzawszy na Zarębę, który opalił się srodze, schudł i twarzmiał pofałdowaną namiętnością, jaka w nim wrzała, Sędziwójuśmiechnął się litościwie.

— Cóż — spytał. — Nie sprzykrzyło ci się jeszcze, jak lisowi przez psy gnanemu, wymykać? Chcesz przebłagać pana?

— Kto? Ja? Przebłagać? Jego?! — wybuchnął Zaręba. — Ja?Toś zgadł! Tak ci ty go kochasz i znasz jako i ja, choć niby on łaskaw na cię, a ty na niego. Starzyśmy towarzysze, nie kłammyż przed sobą, bo to na nic. Ja nie myślę kryć, co w głowie mam, a do ciebie nie przychodzę prosić o wstawiennictwo, ale cię buntować.

— Toś bardzo źle padł — odrzekł zimno kasztelan. — Jam nie dla was.

— A któż to wie? — poufale się rozsiadając, ciągnął Zarębai dalej. — Pogadajmy no, po staremu.

Sędziwój ciekawy być musiał, nie zamknął mu ust, czekał.

— Książę ciebie nie bardzo lubi — mówi Michno — to wszystkim wiadoma rzecz i tobie. Dał ci, zbywając się, kasztelanią dlapamięci ojca twego i żeś mu się nisko kłaniał. O województwie cisię śni, ale nadaremnie. Ty go nie dostaniesz. Zresztą, co tu wodęwarzyć? Przemysław wasz na swym księstwie się nie ostoi. Ziemianie go wyżeną. Zbójcą jest żony własnej, wszetecznikiem, a tyranem chce być nad nami. Brandeburgi na niego zęby ostrzą, Ślązący go nie cierpią i zabierą co ma, Pomorza nie doczeka. Śni musię korona, będzie ją miał w piekle u Lucypera!

— Milczże! — ponuro przerwał Sędziwój.

— Dlaczego mam milczeć? — odparł Zaręba. — Słuchaj czynie, ja mówić muszę. Gdybyś rozum miał, a mnie posłuchał, wyżej byś poszedł, niż jesteś.

Kasztelan przerwał znowu niecierpliwie:

— Bzdurstwa pleciesz!

— Sądź, jak chcesz! Ja jadę z Wrocławia od księcia Henryka.Kazano mi cię wymacać!

Przelękły i zdziwiony Sędziwój się rzucił.

— Milczże ty mi ze swoim księciem! Ja was obu znać niechcę! Jeśli mi dłużej takie pleść będziesz niecnoty, kto ci ręczy, żechwycić nie każę?

Zaręba się rozśmiał.

— Nie każesz chwycić i nie wydasz! — zawołał. — Ja cięznam. U ciebie to we środku, co u mnie na wierzchu. Nie zmuszamcię do niczego, aleśmy towarzysze starzy, dobrze ci życzę. Trzebasię na dwie strony oglądać. Kto wie, co będzie.

— A tyś to się oglądał, gdyś w tę kaszę wlazł, w której siedzisz? — odparł Sędziwój.

— Okaże się to później — rzekł Zaręba. — Teraz mówmy,jak na starych towarzyszów przystało, choć ty jesteś kasztelanem,a ja włóczęgą. Mówię ci naprawdę. Książę Henryk wrocławski radby się z tobą bliżej poznał. Zjedź kiedy do niego, może się to wamna co przyda.

Sędziwój rzucił nań oczyma badającymi.

— Ależ cicho — szepnął zmięszany. — Zaręba dał mu znakoczyma.

— Słuchaj — dodał — księciu twojemu nie pomoże nic, musion paść. Jutro, za rok, dwa, ja nie wiem, choćby się i królem ogłosił, nie minie go to. Gdy go ukoronują, czego mu się chce, tym ciprędzej padnie. Ziemianie wiedzą, co król znaczy. Teraz nimi pomiata, książęciem będąc, potem na karki wsiędzie.

Mówiąc to, Zaręba ciągle na Sędziwoja spoglądał, badającskutku swej mowy. Kasztelan nie pokazywał po sobie nic opróczniepokoju i zniecierpliwienia.

Michno zmienił nieco mowę.

— Za długoletnie służby wasze nie możecie się wielkimi łaskami Przemysława pochwalić — rzekł. — Bolesław Pobożny wasza życia uczynił ochmistrzem swego dworu, należało się wam jużcoś więcej niż kasztelania kaliska.

— Należało mi województwo — wyrwało się Sędziwojowi —nie komu, ino mnie. Stała mi się niesprawiedliwość!

— Przemysław wam nie sprzyja — dodał Zaręba. — Służbawasza idzie marnie.

Wtem przerwano im rozmowę. Zaręba zabiegliwy a nieustraszony, choć się zbliżała chwila przyjazdu księcia, wieczoremznowu powrócił do Sędziwoja.

— Cóż? Wy tu jeszcze? — zapytał go kasztelan. — Toć toszaleństwo! Gdyby kto ze dworu księcia nadjechał, a zobaczyłwas...

— Tego mi właśnie potrzeba — rzekł Zaręba obojętnie. —Mam tam dużo przyjaciół, których bym rad widział.

Sędziwój był nastraszony tym zuchwalstwem.

— Natkniesz się na kogo, co cię może wydać i kazać ująć! —zawołał. — Idź stąd na skręcenie karku, ja cię tu widzieć niechcę! Idź!

— Bądźcie o siebie spokojni — odezwał się Zaręba. — Niemożecie przecież przy takim zjeździe wiedzieć o każdym, co się tupląta. Ja się nie boję i zostanę. Nie taję się z tym, że będę przeciwko księciu podburzał, ale to moja sprawa, wy za to nie odpowiadacie.

Śmiało mu popatrzał w oczy.

— Prędzej, później i wy się do nas przyłączycie — dokończył. — Krzywdy wyrządzonej zapomnieć trudno, a ja wam ręczę,że książę Henryk ją wynagrodzi.

Jak się stało, że Zaręba w izdebce ciasnej na zamku pozostałna noc i w czasie zjazdu przebywał w Kaliszu, o czym kasztelanwiedział, wytłumaczyć trudno. Gdy wieczorem po uroczystościwyprawiono ucztę na zamku, a na ludzi mniej zwracano uwagi,bo wielu nieznanych z biskupami napłynęło, Zaręba w ciemnychprzejściach czatował na podpiłych dworzan Przemysława, międzyktórymi miał przyjaznych wielu. Do ich liczby należał młody Ząb,syn łowczego gnieźnieńskiego, dawny druh Nałęcza i Michny, który zobaczywszy tu Zarębę, przeląkł się wielce.

— Jakżeś ty się tu śmiał wcisnąć?! — zawołał. — Pozna ciękto i wskaże, to zginiesz.

— Nie boję się — rzekł Michno, odwodząc go na stronę. —Widzisz, że śmiało chodzę, niech cię to nauczy, że ja tu swoichmieć muszę i siebie jestem pewny. Wasz książę otoczony jest takimi jak ja, co mu życzą właśnie jako ja i Nałęcz.

Ząb, nie dając się uspokoić, drżał i wyrywał się, a Zarębaśmiał się.

— Tchórz jesteś — mówił — połowa ludzi teraz napiłych,druga zajęta tym, żeby się upiła, nikt na mnie zważać nie ma czasu. Ja ciebie nawracać nie myślę, ale chciałbym się czegoś dowiedzieć.

I trzymając Zęba za pas, badał go nieustraszony Michno.

— Mów mi, co Przemko robił po śmierci księżnej, gdy rozkazjego spełniono? Patrzaliście nań?

— Rozkazu nie dawał — odparł Ząb. — Nieprawda! Rozpaczał, gdy się to stało. Mina przed pomstą jego natychmiast uchodzić musiała, o mało ją nie zabił.

Zaręba śmiał się szydersko.

— A! Tak, tak! — dodał. — Powiesz mi, że i pogrzeb kazałsprawić okazały i sam na nim był! To ja wiem przecie, bo choćwy mnie nie widzieliście, patrzałem sam na to. Krok w krok zanim chodzę.

— Aż póki ułapiwszy cię, stracić nie dadzą — dokończył Ząb.

— Kto kogo da stracić, to jeszcze nie wiadomo — odezwał sięMichno obojętnie. — Ja cię pytam o co innego. Jak do zabójstwaprzyszło? Kto mu radził? Kto pomagał?

— Nie wiem nic!

— Tchórz jesteś albo zły człek — począł gwałtownie Zaręba,nie puszczając go, choć się wyrywał. — Po zabójstwie kto przynim był?

— Widziałem tylko księdza Teodoryka.

— Wiernego służkę i pochlebcę — dorzucił Zaręba. — Tenteż pewnie zawczasu wiedział o wszystkim!

Ząb, na którego mimo zimna poty biły ze strachu, wyrwał sięwreszcie z rąk przyjaciela. Drudzy też, których po kątach łapał,nie mieli wielkiej ochoty z nim rozmawiać. Błądził tak przez wieczór cały, a w ostatku, kilku podpiłych ściągnąwszy, wyszedł z nimi do miasta. Z tymi starał się bliższe zawiązać stosunki, co musię w części udało, ale nazajutrz z ust do ust chodziła po cichuwieść o zuchwałym chłopie, którego kilku widziało.

Z rana ksiądz Teodoryk wszedł do księcia, dając mu znak, żechce z nim mówić na osobności. Od śmierci żony książę obawiałsię o siebie i miał na ostrożności. Lektor też lękał się zemsty, o której głuche chodziły wieści, że ją gotowali jacyś Lukierdy powinowaci czy przyjaciele. Z pewnymi zastrzeżeniami ksiądz Teodorykuwiadomił Przemysława, iż wypadkiem wpadł na poszlak o przechowywaniu się Zaręby na zamku i o porozumieniu jego z kasztelanem Sędziwojem.

Przemysław zrazu zaprzeczał temu, wierzyć nie chciał, potem namyśliwszy się, dowódcy straży, którą z sobą przywiódłz Poznania, kazał strzec wrót i nie oddalać się od zamku. Sędziwój, którego to uderzyło, bo stało się nagle i z wyłączeniem załogi, pobiegł niespokojny do księcia, którego znalazł nachmurzonym i gniewnym. Zwrócił się do kasztelana żywo Przemysław,zaledwie zobaczywszy go u progu.

— Wiem o tym — rzekł do niego — że ten niepoczciwiec,który dawno na śmierć zasłużył, Michno Zaręba był wczoraj nazamku. Okazywał się jawnie, urągając mojemu gniewowi, a wynie wiedzieliścież o tym?

— Nie wiem — odparł kasztelan bledniejąc. — Na zamkuwczoraj były tłumy, nie mogłem widzieć wszystkich. Wcisnął sięmoże zuchwalec.

— Szukać go każcie, chwytać — dodał książę. — Głową miswą odpowiadacie za bezpieczeństwo! Zaręba nie był tu pewniebez złej myśli. To druh wasz dawny!

Kasztelan żachnął się.

— Nieprzyjaciel pana mojego — zawołał — przyjacielemmoim być nie może! Wasza Miłość krzywdę mi czynicie! Posądzacie mnie.

Przemysław nie mógł się pohamować w gniewie.

— Kasztelanie — rzekł — nie posądzam was, ale wiem, że żalmacie do mnie. Niewiele polegam na was!

— Nie miałem nigdy ani wiary, ani łaski u Miłości Waszej! —wybuchnął Sędziwój. — Ja też to wiem z dawna. Za me usługiwierne coś mi więcej należało niż zamek kaliski!

— Jeśli on wam niemiły — zawołał książę — mówcie! Damgo innemu. Możecie gdzie indziej szukać szczęścia! Dziś nie porao tym — dołożył — dopóki kasztelanem jesteście. Idźcie i każcietropić tego łotra!

Sędziwój chciał coś mówić jeszcze, ale książę na drzwi palcem mu wskazał. Kasztelan musiał to znieść, że jakby mu nie ufano, ludzie przyboczni księcia strzęśli w oczach jego zamek cały,wszystkie komórki i wyżki. Trwało to godzin kilka, w ciągu których wrót strzeżono.

W trwodze wielkiej przebył je Sędziwój lękając się, aby Zaręby nie pochwycono, lecz ani tu, ani w mieście go nie znaleziono.Dopiero, gdy poszukiwania bezskutecznymi się okazały, kasztelan, skarżąc się głośno i wyrzekając, poszedł do księcia. Przemysław nie dał wyrzutów sobie czynić, zbył go pańsko i surowo.

— Radzę wam, kasztelanie — rzekł odprawując go — niemnie obwiniać, ale siebie. Strzeżcie się na przyszłość, bym wasposądzać i żalu do was mieć nie znalazł powodu.

Sędziwój, dotknięty mocno, wyszedł po tej odprawie z pragnieniem zemsty w sercu. Arcybiskup dnia tego wyruszał z Kalisza do Gniezna, Przemysław mu towarzyszył, biskupi też jechaliz nimi lub do stolic swoich, tak że zamek opustoszał znowu. Nadwieczór Sędziwój, który się burzył ciągle, poszedł sam na miastoszukać Zaręby. Miał już postanowienie porozumienia się z nimi książętami śląskimi. Przeczuwał, że i on go szukać będzie. Na półdrogi się spotkali.

— Narobiłeś mi zła! — krzyknął, zoczywszy go, Sędziwójrozjątrzony. — Bodajeś sam go doznał!

Uśmiechnął się Michno.

— Co wam się złem wydaje, na dobre wyjdzie — rzekł. —Lepiej dla was, gdyście się przekonali, czego się macie po księciuspodziewać. Łaski jego nie odzyskacie, wiary w was nie ma. Jedźmy do Wrocławia, tam was przyjmą ramiony otwartymi. Nie będętaił dłużej, mam polecenie tam was ściągnąć.

Krótko się kasztelan namyślał.

— We Wrocławiu i tak być miałem — odparł, udając obojętność. — Nie ma w tym grzechu księciu się pokłonić. Ale... co z tego!

— Czyż ja wam potrzebuję tłumaczyć? — szepnął Zaręba. —Wiecie, że książę wrocławski z Brandeburczykiem trzyma, bo macórkę Ottona Długiego za sobą. Brandeburgi na Pomorze czyhają,a on całej Polski chce i będzie ją mieć. Jedźcie! Czym prędzej,tym lepiej! Przemysław paść musi i zginąć — dodał — a nie z czyjej ręki, jak z mojej!

Kasztelan, widząc ludzi nadchodzących, nakazał mu milczenie, lecz zaprowadziwszy go o zmroku do komory, długo się z nimnaradzał. Zaręba szybko potem nazad do miasta powrócił, koniekazał siodłać i zniknął.

W kilka dni potem kasztelana w Kaliszu nie było, mówionoże wyjechał do majętności swych i dość długo oczekiwano nańw zamku. Kędy się zabawiał, nie wiedział nikt. Donoszono do Poznania o tym, iż Sędziwój mało nad bezpieczeństwem grodu powierzonego mu czuwał, ale nic nie zdawało się zagrażać.

Rozdział V

Na zamku wrocławskim od zgonu Henryka Brodatego niemało się razy panowie i dwory zmieniały. Coraz inaczej wyglądało to siedlisko główne Piastów śląskich, które, choć od niego dzielnic wiele oderwano, zawsze się za ich stolicę uważało. Dobijali się oń z kolei potomkowie św. Jadwigi rozrodzeni, a w tychrozterkach książęcych miasto samo i ludność jego coraz większego nabywało znaczenia.

Wnuk zabitego pod Lignicą, Henryk, teraz tu panujący, wielkiego i niespokojnego był ducha. Pragnął szerokich posiadłości, a choć mu się zagarnąć je nie udawało, nawet w walce z nieszczęśliwym Rogatką, nie dawał się zrazić i odstręczyć niczym.Zaledwie sam z więzienia uwolniony, kusił się o chwytanie drugich; przegrawszy bitwę jedną, myślał już o tej, którą miał ją powetować.

Był to mąż naówczas w sile wieku, jak wszyscy śląscy Piastowicze zbudowany krzepko, życiem rycerskim wzmocniony, wytrzymały, zacięty. Pełen ambicji, marzyciel, po trosze poeta składający miłosne piosnki niemieckie, nic już w sobie polskiego niemiał, a stosunkami pokrewieństwa i ducha sięgał poza granice Polski, do Brandeburgów, do Czech, do cesarstwa.

Cały też dwór jego, oprócz malkontentów z Polski, którzyzbiegali doń, ofiarując mu usługi swoje, składał się przeważniez Niemców, Sasów, Szwabów i różnego plemienia przybłędów.Strój, język, zabawy podobnym go zupełnie czyniły do dworówinnych niemieckich książąt, którym książę Henryk starał się byćpodobnym.

Żona jego, córka Ottona brandeburskiego, wniosła tu z sobąniechęć do wszystkiego, co polskim było. Spiskowano jawnie prawie przeciwko tym wszystkim książętom, którzy do Krakowai Sandomierza, Poznania i Kalisza prawa mieli.

Przemysław, tak samo jak inni, stał na zawadzie księciu Henrykowi. Nie było z nim jawnego rozbratu, lecz knowano potajemnie, jak się to naówczas wieść było zwykło. Upatrywano sposobności, aby mu dzielnicy uszczuplić albo z niej wyrzucić zupełnie.Na rękę więc było księciu Henrykowi, gdy mu dnia jednego ochmistrz dworu jego Werner dał znać, iż z Polski przybyły ziemianinjakiś, poważny człek, o posłuchanie go prosił.

Był to Zaręba, który na dworze Przemysława między Niemcami języka ich się trochę przyuczył. Dla tej zemsty, której pragnął,gotów był teraz na wszystko. To, co tu widział, mogło Zarębie daćwielkie wyobrażenie o możności pana, pod którego opiekę chciał się uciec.

Henryk równie wspaniale zwykł był występować jak Przemysław. Dwór jego cudzoziemski był świetny i liczny, on sam pamiętał o tym, że był wielkiego rodu. Zamek wrocławski, co sięnigdy wziąć nie dawał, choć nieraz dokoła palono przedmieściai miasto, urósł znacznie, mocnym był i okazałym. Dawne budowy,po większej części drewniane, ustąpiły murowanym. Ściany obwodowe wzmocniono basztami krągłymi; w pośrodku sale sklepionei ganki kryte pełne były zawsze dworu licznego i występującegoz przepychem.

Dawnego języka krajowego nikt tu teraz nie posłyszał, duchowieństwo otaczające księcia niezbyt liczne, rycerstwo, niewiasty księżnej — wszystko niemieckie było. Wieczorami najulubieńszą zabawą księcia słuchanie pieśni miłosnych i popisy z tymi,które sam układał. Świat otaczający, półpolski, jeszcze miano zabarbarzyński i dziki.

Chciwość władzy u księcia Henryka łączyła się z niepomiernążądzą zwiększenia bogactw, które mu do niej drogę usłać miały.Nie przebierając w środkach, gdy chciał skarbiec zasilić, książę,tak jak Rogatka, rzucał się, na kogo mógł, szczególniej na duchowieństwo, które, z dóbr wielkich nic nie opłacając, ciągnęło dochody znaczne i miało sławę zamożności. Przywłaszczaniem sobie dóbr, dziesięcin, nakładaniem przymusowych danin na biskupówi kapituły, Henryk przyczynił sobie nieprzyjaciół w całym duchowieństwie. Sarkano, opierano się, skarżono do Rzymu, lecz niewiele to pomagało. Z biskupem Tomaszem wrocławskim rozpoczynałasię już wojna otwarta. Na zamku więc rzadko się spotykało duchownych, a ci, co tu gościli, z biskupem i klasztorami zerwać musieli.

Zaręba, którego na zamek chętnie wpuszczono, oczekując naposłuchanie u księcia, miał czas się przekonać, że tu już śladu niebyło dawnych obyczajów, które się w Poznaniu jeszcze zachowały.

Książę, który doń wyszedł po domowemu, ale wytwornieodziany, w jedwabnych sukniach obszytych futrem kosztownym,majestatyczniejszym mu się wydał nad Przemysława.

Na ukłon odpowiedział zaledwie, patrząc na przybyłego z rodzajem szyderskiego politowania. Zapytał go naprzód, kto był.Zaręba począł od opowiadania pobytu swego na dworze Przemysława, pożyciu jego z żoną, śmierci jej i oburzeniu, jakie ona przeciwko niemu wywołała. Wspomniał o krzywdzie, jaka mu się stała, a zakończył tym, że usługi swe przeciw Przemysławowi gotów był księciu ofiarować.

— Nie wiesz przecie — odparł dumnie książę Henryk —czym ja z nim, czy przeciw niemu.

— Wasza Miłość nie możecie być z nim — odparł Zaręba. —Na to wielkiego rozumu nie trzeba, aby się domyśleć. Z prawastarszeństwa należy wam dziedzictwo tych ziem, które on trzyma; dlaczegóż byście go nie mieli osiągnąć? Przemysławowi niechętni są ziemianie, podać im tylko rękę potrzeba.

Ślązak słuchał trochę niedowierzająco, siadł, podparł się, wyciągnął, dając mówić przybyłemu. Nie okazywał ani wstrętu dotego, co mu prawił, ani zbytniego zajęcia. Człowiek — zdrajcabudził w nim niechęć widoczną. Zaręba rozgadał się szerokoo swych powinowatych, o ziemianach jedno z nim mającym przekonanie, a na koniec rzekł, kusząc księcia Henryka:

— Wasza Miłość możecie łatwo dostać zamek kaliski, byleśrękę wyciągnął. Znam Sędziwoja, który tam kasztelanem jest, iżz nim się ułożyć będzie można.

Posłyszawszy to, Henryk okazał żywsze nieco zajęcie. Rozpytywać zaczął o Sędziwoja. Odprawił Zarębę. Przywołać go kazałraz drugi i Michno wyruszył na ową do Kalisza wyprawę. Wrócił z niej z najlepszymi nadziejami, a wkrótce potem i przyobiecany Sędziwój we Wrocławiu się zjawił. Sam książę potajemniewiódł z nim układy. Przygotowania do opanowania grodu potrwały kilka miesięcy.

W końcu września następnego roku, Przemysław znajdowałsię na zamku swym w Poznaniu. Żył teraz dosyć odosobniony odśmierci Lukierdy, posępny, a ksiądz Teodoryk, który go zabawiał,czytał mu, rozrywał, coraz był w większych łaskach.

Na zamku wiele się zmieniło. Książę usiłował wspomnieńdojmujących zatrzeć ślady. Izby, w których zbrodnia dokonanązostała, przerobiono zupełnie, oddano je na pomieszczenie dworu,a inne, wspanialsze, odnowione, gotowano dla przyszłej żony księcia, o której już naówczas mówiono, iż książę powinien się o niąbył starać. Młody, w sile wieku, aby nie znijść bezpotomnie, musiał szukać towarzyszki. Świnka, lękając się, aby do swawoli niewrócił, nalegał. I on, i ksiądz Teodoryk ciągle to książęciu przypominali. Przemysław ociągał się z jakąś zabobonną obawą.

Wieść o gwałtownej śmierci Lukierdy tak była rozpowszechnioną, iż wielu odstręczała od niego. Po różnych dworach próbowano starać się o księżniczki, których odmawiano. W ciągu krótkiego czasu krwawa przygoda urosła w legendę, zmieniła sięw pieśń, którą publicznie po kraju śpiewano. Weszło to byłow wiarę powszechną, iż książę mord żony nakazał. W pieśni żałosnej, którą nuciły niewiasty, Lukierda prosiła męża, aby jej życiedarował, by jej powrócić do swoich, choć w jednym gźle, boso pozwolił. Okrutny Przemysław skazywał ją na śmierć, a śpiew,łzy wyciskając, wzmagał niechęć przeciwko niemu. Powtarzaniatych pieśni niepodobna było zakazać. Nucili ją po gospodach publicznych gęślarze, niewiasty uczyły się i roznosiły. Wprędce rozpowszechniła się tak, że z tęskną jej nutą nieraz dwór książęcy w podróżach się spotykał.

Chociaż na zamku komnaty, w których Lukierda życie skończyła, przebudowane były i przez dwór zajęte, powiadano, że nocami ukazywał się tam cień zabitej w białej sukni, z włosami rozpuszczonymi, z głową na piersi zwieszoną, załamanymi rękami,błądzący po izbach i podwórzu między zamkiem a kościołem. Samksiążę słyszał o tym i strach go ogarniał taki, iż w nocy wychylićsię sam wahał z komnaty. Duchowni doradzali pobożne daryi fundacje. Jakoż w miesiącu grudniu, zaraz po zgonie Lukierdy,Przemysław założył i wyposażył wsiami bogato klasztor dominikanek.

Nie uspokoiło go to jednak. W sumieniu swym cierpiał. KsiądzTeodoryk jako ostatnie lekarstwo ożenienie zalecał. Wzięto się doprzerabiania zamku, a sługi, które do morderstwa należały, preczwysłano. Bertocha, dręczona zgryzotami, wkrótce zapiła sięi zmarła.

W poszukiwaniach nadaremnych żony dla księcia sięgnąćmusiano aż do dalekiej Szwecji po córkę Waldemara króla, któryw wojnie był z braćmi, spowodowanej rozpustą i swawolą. Mszczono się na nim za uwiedzioną siostrę żony. Księżniczka Ryksa, córka Waldemara, łatwą była do pozyskania, bo nie miała wyposażenia, a ojciec, zagrożony strąceniem z tronu, nie miał już nawetstałej stolicy i po kraju się błąkał. Mówiono więc o poselstwie doSzwecji, a Przemysław choć uległ Śwince i godził się na to, zwłóczył je i odkładał przez jakąś dziwną obawę.

Smutne było życie na tym zamku, nad którym jeszcze cieńnieszczęśliwej pani ulatywać się zdawał. Książę stąd często sięwyrywał do Gniezna, w towarzystwie arcybiskupa jedyną znajdując pociechę. Łowy go nie bawiły, turnieje na zamku zaniedbane zostały.

Jednego z chmurnych i smętnych wieczorów wrześniowych,o niezwykłej godzinie, gdy książę sam z księdzem Teodorykiemw komorze swej odpoczywał, zjawił się Tomisław, dopraszając posłuchania. Żądanie to w porze spóźnionej zaniepokoiło Przemysława. Wpuszczony wojewoda był blady i poruszony.

— Ze złą wieścią przybywam — odezwał się, nie osłaniająci nie szczędząc księcia. — Sędziwój nas zdradził, zamek kaliskizdał księciu Henrykowi wrocławskiemu.

Książę stał chwilę jak przybity.

— Sędziwój! Henryk! — począł niewyraźnie. — Skąd wieść?

— Miasto się nie dało opanować, obroniono je pono — dodałTomisław. — Są ludzie, co stamtąd zbiegli.

Spojrzał na pana, który się nie odzywał, okazując tylko wzruszenie wielkie. Nagle Przemysław podniósł głowę i zawołał głosem silnym:

— Ludzi zwołać! Idziemy na Kalisz! Wszystkimi siłami. Jasam poprowadzę!

Zabrakło mu tchu na chwilę.

— Ani godziny nie traćcie! — dorzucił prędko. — Natychmiast gońców słać na wszystkie strony! Idziemy jutro! Poszedłbym dziś, gdyby można!

Tomisław potwierdził potrzebę prędkiego działania. Wydawać zaczęto rozkazy natychmiast. Książę budził w sobie otuchę,ale i w nim, i w wojewodzie nie było wielkiej nadziei odzyskaniaKalisza.

Drugiego dnia już dowiedziano się, że zamek był silną opatrzony załogą i do oblężenia spodziewanego przygotowany. Klęska ta miała tylko dobrą stronę, że Przemysława z odrętwienia wywiodła, zmusiła do wojny, do zapomnienia, co mu na sercu leżało. Gdy w kilka dni potem ściągnięte siły pod wodzą Tomisława i samego książęcia na Kalisz szły, w twarzy Przemysława widać było gorączkowe walki pragnienie i zapał rycerski. Naglił, wydawał rozkazy, sam wszystkim się chciał zajmować.

Wojsko zebrane naprędce, choć się z najprzedniejszego rycerstwa składało, liczbą szczupłe było. Książę wołał, że gotówwłasne dać życie, aby stratę, którą sobie przypisywał, odzyskać.Nim dociągnęli do Kalisza, Henryk miał czas w nim obwarowaćsię dość silnie, okopać i ludźmi napełnić. Samo położenie wśródnizin błotnistych utrudniało obleganie i zdobycie.

Przemysław opasał naprzód twierdzę dokoła, zdało się, iż jeślinie siłą, to głodem wziąć ją musi, gdyż Ślązacy nie mieli wyjścianigdzie, a odsieczy rychłej nie mogli się spodziewać. Lecz zaledwienamioty rozbito, a Tomisław czas miał się rozpatrzeć i rozsłuchać,przybył do księcia smutny, prorokując, że leżeć przyjdzie długo,bo zamek był najlepszym rycerstwem śląskim silnie bardzo osadzony.

— Czekać, stać, oblegać nie myślę! — przerwał mu książę. —Ślijcie do zamku z zapowiedzią, że jeśli mi się do trzech dni niepoddadzą, szturmem wezmę ich i nikogo nie puszczę z życiem.

Wojewoda próbował ułagodzić księcia, nie dopuścił mówić.

— Trzeciego dnia szturm przypuszczę, bodajbym sam w nimmiał zginąć! — powtórzył.

Wojewoda musiał wyjść posłuszny jego woli.

Wysłanych pod mury z wezwaniem Niemcy przyjęli śmiechami. Urągali się wołając:

— Chodźcie! Weźcie!

Książę ledwie trzeciego dnia mógł cierpliwie doczekać i, mimo przedstawień wojewody, kazał na ranek gotować się do szturmu. Wszystkim on, oprócz niego, wydawał się nadaremnym, lecz książę mówić o tym nie dawał i jak szalony sam pędził do boju.

Jak dzień, rycerstwo, które się w końcu zapałem jego przejęło, posunęło się pod zamek. Tomisław i starszyzna największątrudność mieli Przemysława uratować od niebezpieczeństwa, najakie się ślepo narażał. Rzucał się w najbardziej zagrożone miejsca,na strzały i pociski, na stosy trupów, które wkrótce całe zaległypodwale.

Niemcy, widząc, że nie ujdą z życiem, bronili się rozpaczliwie. Dzień cały bez przerwy ponawiano napady daremnie, Tomisław błagał, książę go nie słuchał. Co było najprzedniejszego rycerstwa, padło w tej walce nierównej z kłodami i kamieniami,nie z ludźmi. Przemysław w potłuczonej zbroi, ranny, rozpaczający, już nocą prawie ledwie się dał odciągnąć od murów. Niemalgwałtem porwano go stamtąd oznajmując, iż arcybiskup z Gnieznaprzybył i w namiocie nań czekał, powołując go do siebie.

Był to jedyny człowiek, którego głosu mógł książę w tymstanie ducha usłuchać. Poległych rycerzy trupy, odparte szturmy,upokorzenie — odejmowały mu przytomność. Na pół umarły odtego bólu, dał się wieść bezsilny i nieszczęśliwy. W namiocie oczekiwał nań Świnka.

— Ojcze! — zawołał, ujrzawszy go, książę. — Pomsta bożanade mną! Kaliski zamek, stryja mojego stolica, którą otrzymałemw spuściżnie, w rękach obcych! Kalisz! Rycerstwo moje najlepszeleży trupem, a ja nie umarłem!

Arcybiskup przeżegnał go.

— Bóg tak chciał — rzekł spokojnie — kara to, próba czynapomnienie, nie wiem, ale wyrok, któremu się poddać potrzeba!

— Nie odstąpię stąd! Raczej zginę! — począł Przemysław.

Arcybiskup rękę mu położył na ramieniu.

— Pokój z tobą! — rzekł. — Pokój z tobą! Ja ci przynoszęgo, Henryk do mnie przysłał; Kalisz ci powróci za kawałek ziemimniej cenny a jemu przyległy.

— Nigdy! — odparł książę.

Arcybiskup na próżno go skłonić usiłował. Książę nazajutrznakazał szturm nowy.

— Nie mamy z kim go ponowić — odezwał się przywołanywojewoda.

Wymówki tej Przemysław słuchać nie chciał, trwał przy swoim, burzył się i szalał. Arcybiskup nie odstępował go, usiłującpowolnie przywieść do opamiętania. Przypomniał mu, że Bóg,przeznaczając go do podźwignięcia korony Chrobrego, przez ciężkie próby i trudy wiedzie do tego celu. Nakłaniał, aby chciwemuHenrykowi dał ziemi kawałek dla odzyskania Kalisza i spokoju.Przemysław, nie ufając już przyszłości, liczył wszystkie nędzei zawody żywota swego.

— Całe moje życie — mówił — zmarnowało się w łamaniuz losem. Nie ufam już w przyszłość lepszą. Od młodości ciągiemjednym klęsk i zawodów była dola moja. Policzcie więzienia,zdrady, domowe męki, błędy moje, zbrodnie, które na mnie włożono! Nie jestem godzien korony, a życie mi obmierzło.

Trzeba go było jak dziecię pocieszać, Świnka używał wszelkich środków.

— Mój książę — rzekł mu — i jam się nie czuł nigdy godnymtego arcykapłańskiego dostojeństwa, które Bóg włożył na mnie.Uspokój się, a zachowaj dla przyszłości! Henryk ci Kalisz powróci,posłańcy jego i pełnomocnicy czekają. Ja będę pośrednikiem.

Przemysław odpowiadał jednym, że chce iść, walczyć i zginąć.Ledwie po długich usiłowaniach udało się arcybiskupowi zmiękczyć Przemysława, który w końcu wszystko zdał na niego.

Świnka pochlebiał sobie, iż powagą swą skłoni Ślązaków dołagodniejszych warunków, wystawując im, jak niegodziwą zdradą opanowali gród, do którego żadnego prawa nie mieli. Śląscypełnomocnicy wezwani do obozu przybyli dumni i zuchwali jakzwycięzcy, wcale nieskłonni do ustępstw. Arcybiskupia powagaludziom, którzy swego pana co dzień z władzą duchowną widzieliw zatargach, nie czyniła na nich wrażenia.

Werner, ulubieniec księcia, z góry oświadczył, że innych nieprzyjmie warunków, tylko ustępstwo Ołoboku z przyległym powiatem. Narzucał nadto Przemysławowi obowiązek wystawieniatam twierdzy, którą gotową oddać miał Henrykowi. Arcybiskuppróżno się starał o zniesienie przynajmniej ostatniego warunku.

— Wystawcie sobie twierdzę sami — rzekł. — Uczynicieją, jaką chcecie.

— Na to my ani czasu, ni kosztu tracić nie chcemy — odparł Werner. — W Kaliszu mamy zamczysko dobre, warowne, niezamienim go, tylko na inne, które będzie tego warte.

— W Kaliszu się nie ostoicie! — mówił Świnka.

— Któż to wie? — odparł Ślązak. — Ślązaków jest nas sporo, znajdziemy pomoc w teściu naszym, Ottonie. Wy jej nie możecie mieć znikąd. Zdobędziemy miasto, zawojujemy ziemie okoliczne.

— Jakimże prawem? Skąd powód do napaści i wojny? — pytał Świnka.

— Wojna prawa nie pyta — rzekł Niemiec, uderzając po mieczu dłonią — to prawo nasze!

Zostawiwszy ich w swym namiocie, gdzie, jako Niemcówsłynących z tego, że pili dobrze, kazał hojnie przyjmować, arcybiskup sam poszedł do Przemysława. Z tym szło równie trudno,jak ze Ślązakami, bo o Ołoboku i zamku słuchać nie chciał. Niemcy się przy swym trzymali i już mieli odjeżdżać z niczym, gdyTomisław z rannymi rycerzami ocalonymi po wczorajszej walcewszedł do namiotu księcia. Rycerstwo ofiarowało panu swemuprzysięgę, że Ołobok odzyszcze, aby go poświęcił bez trwogi. Tomisław, brat jego, starszyzna wszystka, całując krzyże swychmieczów, składali uroczyste zobowiązanie się, choćby twierdzanajsilniejszą była, że ją wraz z powiatem odbiorą.

Nalegania, prośby, przysięgi na koniec księcia złamały. Świnka powstrzymał posłów i notariusz siadł zaraz spisywać umowę.Ślązak, gdy do końca ją doprowadził, niezmiernie był rad i nieumiał ukryć tego, bo pomimo przechwałek, załodze w Kaliszutrudno się było utrzymać, a mieli tu najdzielniejszych swych rycerzy, których na zgubę narażać nie chcieli.

Gdy umowa spisaną została, arcybiskup rzekł do Wernera:

— Powiedzcie panu waszemu ode mnie, iż źle nabyte mienieszczęścia nie przynosi. Dodajcie i to, że ja, głowa Kościoła ziemitej, ślę mu przestrogę, aby prawa jego lepiej szanował, gdyż janie poszanuję też książęcej dostojności.

Ślązak przyjął to lekceważeniem.

— Przemawiacie za sprawą biskupa Tomasza — odezwał się.— Juści, duchowny jeden za drugim ujmować się musi, ale jatego panu memu nie odniosę. Wy wszyscy, panowie duchowni,trzymacie w skarbcach waszych więcej niż wam potrzeba grosza,którego nam braknie. Ślecie go do Rzymu, a my darmo musiemyw obronie waszej wojować. Pan nasz bezbożnikiem nie jest, alegdy mu złota na wojnę potrzeba i do skarbca kościelnego sięgnie.

— A Kościół go wyklnie jak łupieżcę! — zakończył gwałtownie arcybiskup.

Werner i tym się nie dał poruszyć.

— Już te czasy przeszły — rzekł — gdy ludzie od klątwywaszej umierali i gdy się jej lękano. Znajdziemy sobie księży,co nam mszę będą odprawiać mimo interdyktu.

Arcybiskup zbladł słysząc te zuchwałe słowa.

— Nie wyzywajcie mnie — dodał groźnie — abym wam nieokazał, że anathema z tronu obalić może!

Tak się skończyła ta rozmowa i posłowie odjechali, księcianie widząc, który chory w namiocie leżał. Po owym szturmienieszczęśliwym reszta niedobitków musiała w mieście i po namiotach spoczywać i goić rany, bo ani jeden z walczącychnie wyszedł bez nich, a wielu potłuczonych i pokłutych umierało.

Przemysław nie chciał odciągnąć spod zamku, dopóki on munie był zwrócony. Chciał być świadkiem, gdy wyciągnie załogai zająć gród dla siebie. Dowódca Szwab, gdy odebrał rozkaz wyjścia z zamku, świetnie przybrał swe rycerstwo, chorągwie z orłyczarnymi rozpuścić kazał szeroko, na czele postawił trębaczówi kotły i tak z triumfem, a urąganiem wyszedł, krokiem powolnym przeciągając koło obozu polskiego, którego żołnierze po namiotach się pozamykali.

Zamek, gdy z niego ostatni ciura i wóz ostatni wywlókł sięza wrota, zostawując je otworem, przedstawiał obraz spustoszonego, jakby przez Tatarów, grodu, w którym nie pozostało nic,cokolwiek zabranym lub zniszczonym być mogło. Resztka zasobów po księciu Bolesławie, zapasy oręża, szat, żywności, sprzętnawet Ślązaki uwieźli z sobą lub porozbijali i popalili. Brakłotylko tego, by wychodząc, ogień podłożyli pod ściany. Drzwi z zawias powyrywane, połamane okiennice, powybijane błony, pobrukane umyślnie ściany, porąbane i popalone słupy, szczątkinaczyń potłuczonych, kupy gnoju po komorach świadczyły o złości ludzi, którzy tu czas krótki przebyli. Nie oszczędzono ani kaplicyzamkowej, w której ołtarz został nagi, bo z niej nawet krzyż srebrnymi blaszkami obity na wozy zabrano, ani zakrystii, z którejszaty i bieliznę wzięto, a skrzynie porąbano w kawały. Kilka konizdechłych ze zdętymi brzuchami leżało w dziedzińcu z mięsemprzez psy powyżeranym.

Gdy Tomisław wjechał na ten zamek, który znał za lepszychczasów, rad był, że uprzedził księcia i co rychlej go oczyszczać kazał, aby przynajmniej w tym stanie Przemysław go nie oglądał.Jadący za nim ziemianie milczeli, a niektórym z nich z ust wyrywały się przekleństwa.

— Pomścimy się za to! — mówili.

Nazajutrz dopiero znać dano księciu, iż mógł się na gródprzenieść. Wjechał z oczyma spuszczonymi, wprost udając się dokaplicy, którą arcybiskup, z klasztoru się sąsiedniego zapożyczywszy, jako tako przybrać kazał. Tu pokląkłszy, uspokojony nieco,modlił się długo.

Rozdział VI

W rok potem we wrześniu, Poznań jak niegdyś, gdy sięsposobił powitać młodą panią swą ze Szczecina, przystrajał się naprzyjęcie Ryksy, córki króla Waldemara. Z Gdańska przyszłajuż była wiadomość, iż narzeczona księcia wysiadła na ląd szczęśliwie. Wojewoda, kasztelan i wysłane naprzeciw rycerstwo polskie wiodło ją do przyszłej stolicy. I na ten dzień już jej przybyciezapowiadano. Arcybiskup Świnka, którego sprawą małżeństwoprzyspieszone zostało, oczekiwał tu na nią.

Nie z taką niecierpliwością radosną, jak niegdyś, wyglądano nowej pani; lud ciekawy był, ale nie wesół. Gody te przypominały pierwsze, gmin półgłosem nucił ciche pieśni o Lukierdzie.Coś, jak obawa pomsty bożej, drżeniem przejmowało tłumy zalegające gościniec i place. Nic nie przerywało ciszy ponurej. Dzieńbył późnej jesieni z liśćmi póżółkłymi na drzewach, z bladymniebem powleczonym jakby oponą mglistą. Słońce niewidoczne,niby jaśniejsza tylko chmurka roztopiona w powietrzu, z wolnapłynęło po niebie. Smutek jakiś wiał z tego powietrza przepełnionego wonią jesienną więdniejących roślin, ściętych zbóż, roliporuszonej sochami, wilgoci osychającej powoli.

Na wieży kościoła stał, jak niegdyś, strażnik ze zwiniętąchorągwią, lecz zaspany i zdrętwiały. Na zamku przybranym z całym przepychem, na jaki zdobyć się było można, czekał Przemysław, z młodą swą, piękną, a już zwiędłą od trosk, twarzą na przybycie tej, która mu była przeznaczoną. Opowiadano ją piękną,złotowłosą, niebieskooką, jak pierwsza...

Książę, który długo małżeństwu się temu opierał i zwłóczyłje, poddawszy się woli arcybiskupa i duchownych, z obojętnością smutną przyjmował je jak konieczność. Świnka widział zesmutkiem, iż wspomnienie tej przyszłej żony wywołało drżeniei obawę jakąś w księciu. Rzucał wzrokiem obłąkanym dokoła,jakby się zmartwychpowstania zmarłej obawiał. Nie pomagała nato modlitwa ani rycerskie zabawy, jeden arcybiskup słowy namaszczenia pełnymi umiał go otrzeźwić i z zadumy wyprowadzić.

Dnia tego niepokój księcia rósł i coraz się stawał widoczniejszym. Na zwiady wydany przez Świnkę ksiądz Jan, wróciwszy,nic o narzeczonej powiedzieć więcej nie umiał na to, że byłamłodą, piękną i na podziw, mimo oddalenia od kraju swegoi rodziny, wesołą, śmiałą i swobodną.

Arcybiskupowi właśnie się to dobrym zdało, iż wesołościątą mogła ponurego pana rozerwać. Opowiadano, jak ją bawiłowszystko, co widziała i spotykała, jak była pokłonom rada, podarkom wdzięczna i jak szczebiotliwie rozmawiać próbowała z tymi, co naprzeciw niej byli wysłani.

Książę Przemysław wyjechać miał na spotkanie, gdy mu znakdadzą o zbliżającym się orszaku. Koń stał już dlań gotów, okrytyoponą złotem szytą i rzędem sadzonym; rycerstwo, mające towarzyszyć, czekało w pogotowiu. Po przywitaniu pod namiotem w polu rozbitym, księstwo jechać mieli obok siebie wprost do kościoła zamkowego, gdzie arcybiskup połączyć ich miał i błogosławić.

Na to wesele uroczyste ziemianie poprzywozili żony swe i córki starsze, izby pełne były postrojonych dziwnie, a z prosta, choćbogato, niewiast, nienawykłych do ubiorów tych, radych sobie,swym klejnotom, szubom, sukniom, łańcuchom, kolcom i oczom,co się na nich zatrzymywały. Cały ten żeński tłum, obyczajem wieku, trzymał się całkiem z osobna, nie mięszając z mężczyznami.Spozierano tylko ku nim ciekawie, ukazywano sobie znane i głośne, mieniano zalotne wejrzenia i tulono wyrywające się śmiechy.

Przepych strojów był wielki, ale cale inny niż dzisiejszy,chwalono się więcej bogactwem niż smakiem, ilością niż dobrem.Sobolowe kołpaczki, zawitki z rąbka przeźroczystego, jedwabieciężkie, suknie złotem tkane i szyte, klejnoty kute i nasadzanekrągło ogładzonymi kamieniami, jaskrawą tę mozaikę składały.

Poważniejsze niewiasty stały przodem jak wodzowie i straże, dalej mężatki młode, a w samej głębi dziewczęta, którym anibardzo patrzeć, ni być widzianymi nie było wolno. Nie rozmawianogłośno, ale szmer i śmieszki nie ustawały na chwilę. Rycerstwo,opodal stojące osobno, ciekawie oczy wlepiało w tamtą stronę, swobodnie i swawolnie rozmawiając o kobietach, które domyślającsię, co rzucane wejrzenia ogniste oznaczały, rumieniły się ciągle.

W niewieściej gromadzie opowiadano sobie historię Lukierdy.Te, co nie widziały nigdy strasznego księcia, ciekawe były zobaczyć go choć z daleka. Dzień już się miał dobrze ku zachodowi,gdy ruch powstał w komnatach. Dano znać, książę szedł krokiemniepewnym, z oczyma w ziemią, hełm złocony, spiczasty ciężyćmu się zdawał, zbroja piękna dusić go, szata zawadzać. Szedł jakna stracenie, blady był. Niewiasty, patrząc, szeptały: „Nie idzieon jak ten, co zabija, ale jakby sam na zabicie”.

Za księciem postępowali panowie dworu, miecznik, ochmistrze, podkomorzowie, komornicy, podczaszy, łowczy, potem duchowni, kanclerz, pisarze, dworzanie. Dwór, jak królewski, jaśniał od szkarłatu purpurowego i liliowego, przez Włochy zeWschodu i z wojen krzyżowych przywiezionego do Europy.

Wspaniała pańska drużyna ciągnęła milcząca, zadumana, z pana swego biorąc posępne twarze i postawy dumne. Świnka udałsię do kościoła, gdzie na czele duchowieństwa narzeczonych miałczekać. Przemysław sam jechał ze swymi.

Namiot czerwony widać było w polu rozbity, a dokoła pstryorszak księżnej, wozy, konie, ludzi, niewiasty w strojach nietutejszych. Książę raz i drugi trwożliwym rzucił okiem. Koń musię rwał naprzód żywo, on go wstrzymywał. Około namiotu poruszać się zaczęło, rozstępywać, ustawiać.

Poprzedzający księcia trębacze zadęli wesoło. Przemysławstał już u wnijścia namiotu i ledwie zsiąść zdążył, gdy ujrzałprzed sobą wiedzioną przez starszą niewiastę, pobladł i zdrętwiał.

Ryksaż to była czy widmo z grobu wstające Lukierdy? Tensam wiek, ten sam włos złoty, też oczy, taż twarz, nawet dziwnym losu zrządzeniem miała na sobie suknie, przepaskę, klejnotyjakby też same, w których Lukierda chodziła.

Ona to była, zmartwychwstała, ale z innym twarzy wyrazem.Mimo trwogi, która ją na chwilę bladością okryła, nie było w niejowej dziewiczej a dziecięcej nieśmiałości tamtej, która umarła,ale jakaś duma i pewność siebie królewska, coś szyderskiego, figlarnego. Była to Lukierda, ale nie płacząca i słaba — mocnai śmiała. Nadzwyczajne podobieństwo, które uderzyło tak księcia,iż przemówić, ni powitać jej nie mógł, aż ochłonąwszy z podziwu,również innych zdumiewało. Był w tym jakby palec boży, przebaczenie czy groźba.

Królewna wyuczoną była słów kilku niemieckich, które śmiejąc się sama i śmiech starając stłumić, wymówiła śmiało. Przemysław nie słyszał, nie rozumiał nic, nie wiedział, co rzekł do niej. Wnet na konie siadać znak dano.

Podprowadzono przygotowanego dla młodej pani, któregochłopak w barwie książęcej miał prowadzić. Dosiadła go raźno,bez obawy, podniosła głowę, spojrzała z góry po orszaku: „Znajcie we mnie panią swoją!”

Piękną była, ale ponętny wdzięk ów pociągał i odpychał razem, grozić się zdawał. Młodziuchne dziewczę nad wiek swój byłoodważne, nie dziwiło się niczemu, nic je nie trwożyło.

Przemysław obok jadący oczu prawie podnieść nie śmiał nanią; blady, jechał z tą myślą tylko, jak dwie niewiasty, tak dosiebie podobne być mogły, dlaczego Bóg przysłał mu zza morzataką, która co chwila zmarłą męczennicę przypominać miała. Niewiedząc o tym, Ryksa była wcielonym sumienia wyrzutem.

Dwór cały szeptał:

— Patrzcie! Toż Lukierda, jaką była przed chorobą! Pamiętacie, gdy wjeżdżali? Taż sama! Ona!

Na obcych nawet padła jakaś trwoga przesądna. Gdy książę,jak winowajca, jechał z głową na piersi zwieszoną, ona patrzałanań z natrętną ciekawością dziecka, co się zabawce obiecanej przygląda. Mierzyła go od stóp do głów błyszczącymi oczkami, a z niego wejrzenia jej biegły na drugich i rychlej kto spuścił wzrokprzed nią, niż się ona go ulękła. Chłód był w tym wejrzeniu bystrym, ostygłym, czy nigdy jeszcze żadnym ogniem nie rozjaśnionym. Usteczka jej kształtne nie składały się do uśmiechu łagodnego, ale do jakiegoś dumnego szyderstwa. Była przecież córkąkrólewską, choć ojciec jej walczył o utrzymanie się na tronie.

Orszak posuwał się wśród tłumów ludu stojącego dokołajedną masą, pozawieszanego na drzewach, drabinach i dachach.Patrzano, a niekiedy z ust starszych ludzi wyrywały się krzyki,jakby ujrzeli upiora. Kobiety zakrywały oczy, niektóre uciekaćchciały, ale ścisk się nawet ruszyć nie dozwalał.

Na wieży bito we dzwony, wiała chorągiew, przodem trębaczegrali na surmach, rogach i trąbach i bili w kotły, budząc wrzawęradosną. A jednak radości obudzić nie mogli.

We wrotach kościoła stał arcybiskup ubrany w szaty złociste z wodą święconą i krzyżem. Wchodzącą parę błogosławił i powiódł z sobą do ołtarza, a pieśń ogromna, zwycięska, radośna się rozległa.

Szli. Wtem Przemysław drgnął i zachwiał się, mijał to miejsce, na którym widział stojącą Lukierdy trumnę, a ona samaw wianku zielonym ze złotem, szła znowu u jego boku; zaślubiał śmierć... Ciągnięto go do ołtarza, iść musiał. Z pośpiechemarcybiskup, widząc go tak bladym i strwożonym, począł obrzęd,związał ręce, zamienił pierścienie. Młoda pani nie zadrżała, nie zapłakała, nie spuściła oczów, zimną dłoń męża pochwyciła śmiałoi ścisnęła ją mocno. Rozległa się pieśń znowu, nowożeńcy na modlitwę poklękli.

W tłumie, który kościół napełniał, w ciemnym zakątku, nawschodkach i skrzyni jakiejś spięty, schwyciwszy się ołtarza, podnosił się mężczyzna lat średnich, ciekawie się przyglądając nowożeńcom. Na widok Ryksy ledwie mógł okrzyk powstrzymać.Niżej spinał się drugi, towarzysz jego, chcąc ją także zobaczyć.

— Słuchaj, Pawłek — szepnął, pochylając się, pierwszy. —Zepnij się no, zobacz! Toć cud! To druga żywa Lukierda! Oczomnie wierzę!

Nałęcz, gdyż on to był z Zarębą, niewiele zważając, na ołtarz się wdrapał. Stanął na nim, spojrzał i przeżegnał się ze zdumienia.

— Wiedział Bóg, co uczynił — szepnął Michno potrząsającgłową. — Zbył się jednej, dał mu drugą, taką samą za karę.

To mówiąc Zaręba, jakby już dłużej patrzeć nie potrzebował, zsunął się ze wschodków i stanąwszy przy Nałęczu, począłmu w oczy patrzeć, jakby pytał: „Cóż ty na to?”

— Co tu moja licha zemsta znaczy? — zamruczał. — PanBóg sam się jej podjął!

Szeptali tak, ukrywszy się w kącie, gdy z kościoła orszakpański wyciągać począł z wolna, a za nim i ciżba na podwórcewyległa, aby się przypatrywać, jak para książęca szła po drodzesuknem szkarłatnym wysłanej do zamku. Noc już była nadeszła.Smolnymi pochodniami oświecony zamek i tłum — weselny pochód do pogrzebowego czynił podobnym. Nie było nawet okrzykówwesela, tylko szemer jakiś złowrogi.

Zaręba ze swym nieodstępnym druhem, przebiwszy się przezklechów, którzy zalegali wnijście kościoła, mieli się wydobyć napodwórze, gdy Nałęcz dostrzegł, że kilku ludzi zbrojnych ukazywało ich sobie nieznacznie palcami i ruszyło się wnet, jakby w śladza nimi iść chcieli. Znano rozgłośnie Zarębę z tego, że przeciwkoksięciu wichrzył i podburzał, że się do margrabiów brandeburskich i Ślązaków włóczył, spiski knował, na pana odgrażał. Czyhano, chcąc go pochwycić, od dawna. W mgnieniu oka domyślił się on niebezpieczeństwa, zaledwie czas miał szepnąć Pawłowi:

— Z dala ode mnie! Mają wziąć, niech jednego, nie dwu,biorą! Zostanie kto dla ratunku!

Rzekłszy to, śmiało, przebojem posunął się szybkim krokiemku wrotom. Nałęcz, który się od niego odbił, ujrzał ludzi, co ichsobie ukazywali, po krótkim wahaniu puszczających się za Zarębą.Miał czas wszyć się w gąszcz ludu, ale go z oka nie spuszczał.

Przyspieszonym krokiem biegł Zaręba ku bramie, lecz ściskbył taki, że prędko ujść nie dozwalał. Zręcznie zwinął się razykilka w prawo i w lewo, aby wzrok śledzących go zmylić. Niepowiodło mu się to jednak; czeladź, w której poznał dawnych wrogów swoich, rozdzieliła się, opasując go dokoła, tak aby wymknąć się im nie mógł.

Zdawało mu się czasem, że go z oczów stracili, lecz, krokledwie naprzód zrobiwszy, postrzegał ich znowu, widocznie czyhających na niego. Szczęściem, Nałęcz już znalazł się gdzieś daleko. Mniej pono o niego chodziło.

Michno dobył nieznacznie mieczyka, tak by stojący przy nimnie postrzegli, i pozostał w miejscu, kryjąc się za plecy czyjeś. Sądził już, że pogoń zmylił, gdy silna ręka pochwyciła go za ramię.Nim czas miał mieczyk swój podnieść, drugi go trzymał za rękę,trzeci dłonią gębę mu zamknął. Targał się na próżno, popychanogo, obstąpiono ze wszystkich stron. Nie władając nogami, niesiony prawie na pięściach, ujrzał się wprędce w tej stronie, gdziena wałach było stare więzienie. Ten, co go wskazał i pierwszy pochwycił, był starym jego wrogiem. Zwał się Szemsza, łowczy zamkowy; człek był straszny, mało co mówiący, zająkliwy, ale siły ogromnej i serca nie mniejszego.

Szemsza, o czym Zaręba wiedział, z dawna się go pochwycićodgrażał i dyby mu obiecywał. Michno mało zważał na to, kilkarazy z rąk jego uszedł i ufał, że i teraz się wyśliznie. Ale obronabyła niemożliwa. Zgnieciony, ściśnięty, opasany tak, że rąk podnieść nie mógł, gdy mu i mieczyk wyrwano, nie postrzegł się, jakgo do szyi więzienia wepchnięto, drzwi otworzono, do środka wtrącono, a Szemsza, ciągle za kark trzymając, kazał izbę otworzyć, doktórej natychmiast go wrzucił.

Zaręba znalazł się w ciemności, zachwiał na nogach i upadł,tłukąc o ścianę, której dojrzeć nie mógł. Zewnątrz drzwi zawalono drągiem, a Szemsza wołał na stróżów, iż głową za więźniabędą odpowiadać. Po tylu leciech bezkarnego snucia się po kraju,tylu bytności potajemnych w Poznaniu i na zamku, popaść terazw szpony Szemszy i mściwego księcia, dla Zaręby niepojętymsię wydało.

„Przyjdzie więc nałożyć głową!” — pomyślał.

Wydało się to, że on Sędziwoja namawiał pierwszy do poddania kaliskiego zamku, który tyle krwi kosztował, że Nałęczów i ród swój pociągnął do innych książąt i uczynił z nich wrogów Przemysława. Za schwytanie go, za głowę była nagroda wyznaczona.

Na dworze teraz nie miał nikogo, co by się za nim przemówić ważył. Przyjaciele, którzy się go nie zaparli, z samejobawy posądzenia, że z nim trzymali, odezwać się w tej sprawienie mogli. Całą nadzieję pokładał na tym, że wesele trwać miałodni kilka, a w czasie godów tracić go nie godziło się, przez ten zaśczas Nałęcz mógł się postarać, aby go w jakikolwiek sposób stądwyrwać.

Więzienie z dawnych czasów było mu dobrze znane. Składałosię z izb w wałach i murach warownych i zamczystych. W ciemnicy jego u góry okienko małe, nie tylko człowieka, ale dwu pięści razem złożonych wydobyć nie dozwalało. Gruba krata dzieliła je na czworo jeszcze.

Mieczyk, jaki miał, wyrwano mu; został mu tylko nóż zanadrą skryty, a u pasa drugi mniejszy. Obmacawszy się, znalazł przy sobie kaletę, w której para garści srebrnych pieniążkówleżała na dnie. Podniósłszy się, obmacał ściany, obszedł izbicę dokoła. W rogu leżało trochę siana i słomy zmiętej. Do jednego murku przytwierdzony był kawał żelaznego łańcucha z obręczem służący do okucia więźnia. Mrówie przeszło mu po plecach.

Z góry przez otwór dochodziła go wrzawa na podwórcach, gdziegromady czeladzi u beczek i stołów się zabawiały. Grali gęślarze,śpiewano pieśni, hukano. Nadzieję ostatnią miał w Nałęczu. Jeżeli ten umknąć zdołał, mógł się zająć uwolnieniem jego. Ale jak?

„Kto zemsty pragnie, musi się sam na nią wystawić — rzekłw sobie. — Schwytali mnie, głowę dać muszę, ale i on nie ujdziecało. Pomszczą mnie moi, a krew ta może zemstę przyspieszy.”

Myślał jeszcze, że w więzieniu lepiej było ginąć z własnej rękiniż sromotnie z ręki kata. Nóż miał ostry. Ale z tym mógł czekać,aż mu wyrok ogłoszą i księdza przyślą. Bez sądu i kapłana nikogonie tracano.

Smutno mu się stało, choć do rozkwilania się nad sobą niebył skłonny, ale wprędce męstwo odzyskał i nic nie mając dostracenia, zaczął bić we drzwi z sił całych. Stróżów blisko nie było,bo i ci poszli do piwa. Nierychło dopiero odezwał się głos z drugiejstrony nakazujący mu, aby spokojnie siedział, nie chce-li miećz wartownikami do czynienia.

Zaręba począł wołać po imieniu stróża, aby mu świeżej dałsłomy, wody lub piwa, za co grosz jakiś dostać może. Porozumienie się z napiłym Herką było dosyć trudne. Odsunął on w górzezasuwę, wymyślali sobie wzajemnie. Michno wsunął kilka pieniążków i tym go nieco udobruchał. Tak mu się przynajmniej zdawało, gdy Herka odszedł milczący.

Wkrótce potem w miejscu jego jednego dwu się ich zjawiłoze światłem, które w ścianę utkwiwszy rzucili się na więźniai, mimo rozpaczliwego oporu, odjęli mu nóż, kaletę, odarli z lepszej zwierzchniej odzieży. Rozdzianego tak na pół rzucili na zgniłąsłomę i drzwi za sobą zatrzasnąwszy, powrócili do piwa. Zaręba,nie mrucząc już, jak kłoda legł, widząc, że przyszła nań zła godzina.

Przez całą tę noc ucztowano na zamku, a do ciemnicy niktsię już nie dowiadywał. Wśród wrzawy tej znużony Zaręba usnął,choć trząsł się z zimna, bo mu stróże i opończę zabrali. Nade dniemdopiero uciszyło się nieco, gdy ucztujący pospali się po izbach i rozeszli po gospodach.

Z brzaskiem dnia wróciła gędźba, okrzyki, dzwony, hałas,a więźniowi chleba nawet i wody nie przyniesiono. Nie stukał dodrzwi, nie prosił o nic, duma mu wróciła, chciał ginąć bodaj z głodu. Nie liczył godzin nawet, nie wiedział, czy było południe, czyranek jeszcze, czy wieczór, gdy na ostatek stróż nieznajomy wniósłmu dzbanek chlebem nakryty i słowa nie rzekłszy, wyszedł. Pićchciało mu się okrutnie, od razu więc połowę wody wyżłopał, aledreszcze przejęły go jeszcze większe. Padł więc znowu, tuląc sięw słomę.

Tymczasem nad nim w górze brzmiały pieśni weselne, gędźby, trąby i hukania. Ucztowano dzień cały. Zaręba poszukał chleba, zjadł trochę i spał. Ale sen to był gorączkowy, przerywanyi niespokojny. Spoglądał ku okienku na pół trawami zarosłemui domyślił się, że noc nadchodziła. Wrzawa rosła jeszcze, sen goodbiegł. Przed nim na ziemię światełko słabe padało na słomę,nagle i ten ostatni promyczek zniknął.

Zaręba głowę podniósł do góry, okno czymś było zaparte.Cichy głos dał się słyszeć, po którym poznał wiernego Nałęcza.Wstał co żywiej, aby się zbliżyć ku niemu, ale wyprostowawszysię i ręce wyciągnąwszy jeszcze od okna był daleko. Otwór znajdował się w szyi, która ze sklepienia wychodziła.

— Michno! — wołano z góry.

— Jestem tu! Przekup stróżów! Odarli mnie, marznę... Próbuj, co można, bo żywym stąd nie puszczą.

— Straż u drzwi mocna, ludziom zagrożono.

— Póki wesele trwa, póty życia mego... Ratuj, Pawłek, bozginąć przyjdzie!

Nałęcz coś szepnął, w otworze znowu błysło światełko; odszedł. Na trzeci dzień po wzięciu Zaręby kasztelan dopiero oznajmił Przemysławowi, że niepoczciwego Michna ujęto i trzymano w ciemnicy.

Książę odparł krótko:

— Zdrajca jawny, sprawić mu, na co zasłużył.

— Byłbym go dał ściąć — rzekł kasztelan — lecz czasu weselanie godziło się krwi przelewać.

Przemysław nie odpowiadał nic.

Trzeci dopiero dzień na zamku mieszkała pani młoda, a ledwiepoznać było można, iż obcą była. Poczynała sobie ze wszystkimitak śmiało, iż nikt nie ważył się jej przeciwić. Właśnie kasztelanmiał odejść z wyrokiem śmierci na Zarębę, gdy zasłona wedrzwiach uchyliła się i młoda księżna weszła. Wtargnęła tu jakpani, z twarzą wesołą, z ustami dumnie podniesionymi, strojna,pyszna, niemal zuchwała. Na widok jej Przemysław zmięszałsię i krok zrobił ku niej.

Ona, zobaczywszy we drzwiach kasztelana, zwróciła się doniego i łamanym językiem niemieckim, śmiejąc się sama ze swejmowy, zapytała go, jaką by miał sprawę. Ofiarowała się w miejsce męża ją rozstrzygnąć.

Kasztelan spojrzał, badając, na pana, który głowę spuściwszy,milczał. Po chwili dopiero zwrócił oczy na nią i rzekł:

— Schwytano zdrajcę! Cóż z nim byś uczyniła?

Ryksa brwi ściągnęła.

— U nas zdrajców wieszają albo ścinają — odparła. —A u was?

— Śmiercią też karzą.

— Kogóż zdradził?

Kasztelan wtrącił:

— Z wrogami się znosił, ludzi przeciw panu buntował.

Księżna zadumała się nieco, ale w twarzy jej usposobieniado łaskawości nie było. Bawiła się rękawem swej sukni obojętnie.

— Stracić go każecie? — zapytała. — Ależ wesele nasze trwajeszcze. Krwią go oblewać nie trzeba.

Przemysław szukał w jej twarzy litości, nie było jej, tylkozadumanie chłodne.

— Krew na weselu — dodała — zła wróżba.

— Odłożym tracenie na później — odezwał się kasztelan.

Ryksa nie wstawiała się za winowajcą. Odwróciła się od kasztelana, popatrzała na męża, poczęła pytać o fraszki i śmiać się.

Pierwsze te dni schodziły na wzajemnym badaniu się małżonków. Arcybiskup Świnka, który się umyślnie zatrzymał, z ciekawością patrzał na pierwociny nowego życia Przemysławowego.Szczęścia, jakiego się spodziewał, widać nie było. Ryksa zbliżałasię do męża śmiało, w księciu poufalenie się jej budziło jakąśtrwogę. Bladł, oczyma rzucał obłąkanymi, usiłował wesołość udać,a okazywał poruszenie tylko niespokojne.

Nie odejmowało to usposobienia wesołego młodej pani, nieczyniło wrażenia na niej; krzątała się z ciekawością i trzpiotaniem dziecinnym. Obchodziła wszystkie kąty zamkowe, rozpytywała, jak umiała, ludzi, przyglądała się sprzętom. Nieustanniewydawała rozkazy, a gdy tych dobrze nie rozumiano, śmiała siędo rozpuku. W głosie jej było coś takiego, co nieposłuszeństwanie dopuszczało.

Ci, którzy tu pamiętali Lukierdę, szeptali cicho:

— Podobna jest do niej jak dwie krople wody, ale gdybytamta tak sobie, jak ona, postępowała, nie umarłaby złą śmiercią.

Czy Ryksa, jadąc tu, wiedziała o losie, jaki spotkał jej poprzedniczkę, odgadnąć nikt nie umiał; przypuszczano, że przednią tragiczny zgon ten utajono.

Dni weselne miały się ku końcowi, ziemianie rozjeżdżali powoli, arcybiskup, pobłogosławiwszy młodą parę, powrócił doGniezna, księstwo sami na zamku zostali.

Przemysław, jakby się starał żony unikać, czynnym był bardzo, wyjeżdżał na łowy, zasiadał w sądach, kazał sobie czytywaćksiędzu Teodorykowi. Z żoną szło mu trudno. Nie pytała o pozwolenie, gdy chciała przyjść do niego, goniła za nim ciągle, a często, gdy szukał pozoru do oddalenia się, dawała rozkazy przeciwne.Przemysław ulegać musiał.

Nigdy go jeszcze tak powolnym nie widziano, chociaż powolność ta nie pochodziła z miłości, lecz z jakiejś zabobonnej obawy. Ryksa była dlań upiorem-mścicielem, sama nie wiedząc o tym.

Dnia jednego, gdy książę wybrał się na łowy, została sama nazamku. Czynna i ciekawa poszła obchodzić zabudowania dokoła.Chciała zamczysko tak urządzić, aby jej przypominało ten szwedzki gród, na którym się wychowywała. Biadała nad tym, że tu jezior nie było. Sama jedna z ochmistrznią starą, którą z sobą przywiozła, korzystając z nieobecności męża, poszła szperać po kątach.

W tej przechadzce popod murami, Ryksa posłyszała głos ludzki, który się zdał wychodzić spod ziemi. Stanęła. Nie dostrzeżonyprawie otwór kratą obwarowany zwrócił ciekawe jej oczy. Pochyliła się nad nim. Było to okno więzienia. Wewnątrz niego zawodziłktoś głosem żałobliwym, tęsknym a smutnym. Słów nie rozumiałaRyksa, ale nuta ją poruszyła. Po chwili poczęła wołać po niemiecku, dopytując więźnia, kto był i za co siedział. Nie rychło doczekała się odpowiedzi.

— A któż o to pyta?

— Taki, co by mógł poratować może, gdyby było warto.

— Kto?

— Księżna, żona pana twego.

Zaręba rozśmiał się szydersko. Nie wierzył. Ryksa powtórzyła:

— Jam jest! Przysięgam na to!

— A jam jest ten — odezwał się Zaręba — co bronił pierwszej żony Przemysława i ocalić jej nie umiał. Strzeż się, aby i ciebie ten, co ją, los nie spotkał!

Ryksa krzyknęła z oburzenia:

— Kłamca jesteś!

— Na Boga żywego, nie! — zawołał głos z podziemia. — Patrzałem na to, jak ją męczono lat wiele, dawszy na pastwę służebnym. Wreszcie kazał ją dziewkom udusić! Nie wierzysz mi? Pytaj drugich! Śpiewałem właśnie tę pieśń smętną, którą o niej ludwszystek nuci.

Ryksa odskoczyła od okna, nie chcąc już słuchać więcej; twarzjej okryła się rumieńcem, oczy nabiegły łzami. Skinęła na starątowarzyszkę, aby do komnat powracać.

Rozdział VII

Nie była to słaba i płacząca, a przelękła Lukierda. Wprędceochłonąwszy, córka Północy odzyskała męstwo. Mówiono jejo śmierci pierwszej księżnej, ale inaczej. Chciała wiedzieć prawdęcałą, a nim się o nią miała męża zapytać, potrzebowała przekonaćsię, czy więzień nie był potwarcą. Z gorejącymi policzkami poczęłaprzebiegać izby swoje, szukając w myśli, kogo pytać miała, kto byjej prawdę powiedział.

Stara Juta ze Szwecji przywieziona, pół-Niemka, pół-Szwedka, którą jej dla języka jako tłumacza dodano, porobiła już mnogie znajomości na zamku i w mieście. Nastręczano się jej wiedząc,że w łaskach była u pani, a mogła być w różnych potrzebach pośredniczką. Między innymi stara Krywicha, także na pół Niemka,u której Mina niegdyś mieszkała, już się była na zamek wśliznęła.

Księżna, chcąc się prawdy dobadać, zażądała od Juty, abyjedną z miejscowych kobiet potajemnie przyprowadziła. Chciałają kazać badać przy sobie. Juta przywiodła najlepiej jej znajomąKrywichę, która poczęła od tego, że księżnie do nóg upadła i obsypała ją błogosławieństwami.

Stara Juta służyła za tłumacza. Wiedziała już ona dawniej,choć o tym pani swej nie mówiła, w jak różny sposób opowiadanohistorię Lukierdy. Strach, jakim ją przejmowała, tłumiła w sobie.Widząc swą panią poruszoną mocno po tajemniczej rozmowieu okna więzienia, której nie słyszała, Juta domyśliła się czegoś,ale nie historii Lukierdy.

Dopiero gdy jej kazano pytać Krywichę o zmarłą księżnę,zrozumiała niepokój Ryksy. Chciała podszepnąć Krywisze, aby niewydawała, co o tym mówili ludzie, lecz księżna, postrzegłszy znakdany, groźno poczęła się domagać prawdy.

— Niech mówi, co wie! Chcę wiedzieć wszystko! Nie ulęknęsię! Niech powie, czy była winną i co się z nią stało. Dlaczego jązamordować kazano?

Z przerażeniem Juta, posłyszawszy to, oczy sobie zakryła.Księżna coraz napastliwiej żądała całej prawdy, powtarzając, żewiedzieć ją musi i potrafi ją wybadać. Niepotrzebną nawet była teraz Krywicha dla powtórzenia powieści, którą Juta raz niejedensłyszała w drodze do Gdańska i na zamku. Rozpytywała ona pilno, bo jej o swą panią chodziło, a im książę okazywał się powolniejszym, tym bardziej lękała się chytrości jego i skrytego okrucieństwa. Nie można więc było nic teraz utaić przed panią. Z płaczem poczęła opowiadanie Juta, do którego Krywicha po troszesię przyczyniała, rada, że zalecić się może.

Długo, szczegółowie opisywały jej zaślubiny, przybycie, pobytna zamku Lukierdy, prześladowanie przez Minę. Na ostatek Krywicha ż gorącością wielką opowiedziała historię nocy tej strasznej,tak jak ją z ust umierającej Bertochy słyszała. Ryksa słuchałapilno z oschłymi już oczyma, na pozór ostygła, niewzruszona. GdyKrywicha, dokończywszy, wspomniała o pieśni, którą lud nuciło zabitej księżnie, kazała ją sobie tłumaczyć, ale i ta łez jej niewycisnęła.

Krywicha, bijąc się w piersi, zaklinała się i poprzysięgała,że to, co mówiła, z własnych ust jednej z najwinniejszych słyszała.Ryksa spytała ją jeszcze o Minę, ale o tej różne chodziły wieści,a najpewniejszym zdało się, że do brandeburskiej marchii zbiegła.Długo jeszcze przeciągnęło się badanie, aż książę z łowów powrócił. Juta chciała swą panię rozebrać i namówić do spoczynku,lecz Ryksa, czekając na męża, którego widzieć chciała, zostaław dziennym swym stroju. Na twarzy jej malowało się postanowienie jakieś silne, które Jutę przerażało.

Zaledwie tętent w dziedzińcu oznajmił powrót Przemysława,Ryksa przez ganki wprost poszła naprzeciw niemu do izby, w której zwykł był wieczerzać, gdy z łowów powracał. Wchodząc, zastała go jeszcze w kaftanie i przy mieczu, zaledwie się rozdziewającego.

Powolnym krokiem, ułożywszy sobie twarz spokojną, zbliżyłasię do niego. Spojrzawszy na nią, Przemysław poznał, a raczejprzeczuł, iż niosła mu coś niespodziewanego. Siadła na ławie poprzywitaniu, aby być świadkiem wieczerzy, do której służba szybko posługiwała.

Książę, natrętnym tym oczekiwaniem żony nieco zmięszany,radził jej odejść, ale go nie posłuchała. Prędko więc dokończyłwieczerzy, przeczuwając już, że o coś pytany będzie lub proszony.Natychmiast skinął na dworzan i komorników, aby się oddalili.

Ryksa czekała cierpliwie. Dopiero, gdy pozostali sami, wstała,ze swą dziecinną powagą jakąś mówiąc do męża:

— Nam tu mogą przerwać rozmowę. Muszę na osobnościmówić z wami. Chodźmy do komory waszej.

— Późno dziś — rzekł wahając się Przemysław — rozmowęwszak możem odłożyć do jutra.

— Nie — odparła Ryksa. — Ja dzisiaj chcę mówić z wami.

I nie czekając już odpowiedzi, przodem weszła do izby sąsiedniej, drzwi otwarte zostawując za sobą. Przemysław musiałiść za nią.

Stanąwszy w pośrodku, zwróciła się do niego, jak sędzia dowinowajcy, mierząc go bystro przenikającymi oczyma. Już miałarozpocząć, gdy głosu jej zabrakło, przycisnęła rękę do piersi, a żetym ruchem przypomniała Lukierdę, książę cofnął się przestraszony.

Ryksa długo, bacznie mu się przypatrywała, oczy jej zdawałysię sięgać w głąb duszy.

— Chcę od was dowiedzieć się — rzekła głosem mężnym —prawdziwej historii o Lukierdzie. Chciano ją taić przede mną,ja tajemnic żadnych nie znoszę. Są to ciemności, lubię światłoi dzień biały. Mówcie mi... prawdę!

Przemysławowi gniew naprzód na twarz wybuchnął, chciałsrogim być, uśmierzył się wprędce.

Nie odpowiadając nic, zszedł na stronę i nóż, który miał przyczepiony do pasa, rzucił z trzaskiem na ławę.

Ryska ani ruchu tego, ni milczenia, ni brzęku się nie ulękła.

— Jeśli wy mi nie zechcecie mówić o Lukierdzie — dodała —będę musiała wierzyć ludziom, co mówią.

— Cóż mam ci mówić? Co?! — wybuchnął książę gwałtownie. — Ludzie obwiniają mnie, plotą baśnie. Jestem niewinnyi to tylko powtórzyć mogę. Jestem niewinny.

— Lukierda nie zmarła śmiercią swoją — odparła Ryksa. —Dlaczegóż ludzie was obwiniają? Skąd te baśnie? Co za pieśnio niej nucą?

— Pieśni? Głupia ciżba! Głupie pieśni! Co znaczą karczemneśpiewy!

Mówiąc Przemysław rzucał się i gniewał. Ryksa przypatrywała mu się, śledząc krok każdy.

— Powiedzcież wy mi prawdę — dodała. — Mieliście jakąśinną miłośnicę, to wiem. Nie rozumiem — wtrąciła z uśmiechemdumnym — żeby to ją miało wielce obchodzić! Wy wszyscy maciemiłośnice, ale co żona i księżna ma z nimi?

Ruszyła ramionami, usta wydęła pogardliwie.

— Jakże śmiała jedna dziewka jakaś z księżną chcieć sięrównać? Prawa jakieś rościć? A wy, jak na to mogliście pozwolić?

— Wiecie wszystko — przerwał jej Przemysław z gniewem. — Po cóż pytacie mnie? Nasłuchaliście się już baśni na zamku, przyniosły wam je baby usłużne. Wierzcie im sobie, gdy chcecie.

— Ja właśnie prawdy chcę od was, aby nie być zmuszoną imwierzyć — odparła chłodno Ryksa. — Więc mówcie.

Przemysław przeszedł się po ciasnej izbie. Ile razy spojrzał natego żywego upiora stojącego przed sobą, na te oczy zimne, szklanne, ostre, które się w niego wpijały, dreszcz przechodził po nim.

— Czego chcesz ode mnie?! — zawołał zrozpaczony. — Ja samnie wiem spełna, co i jak się stało! Lukierda tęskniła za swoimi,niczym jej nie można było zaspokoić. Płakała, zabijała się łzami...Odpychała mnie, nie cierpiała.

— A wy?

— I jam ją w końcu znienawidzieć musiał — odpowiedziałPrzemysław. — Nie na to mąż, jak ja, niewiastę bierze, aby mu onapłacz do domu codzienny wnosiła. Nie miałem potomstwa, niemogłem go mieć; nie żyłem z nią.

Ryksa, stojąc nieruchomo, z oczów go nie spuszczała; gdymówił, słuchała nie przerywając. Przemysław, poruszając sięwspomnieniami tymi, mówił coraz goręcej.

— Mnie i siebie dręczyła! — zawołał.

— Czemuś ją nie odesłał do ojca?

Przemko rzucił głową.

— Wszak prosiła o to...

— W pieśni — przerwał książę chmurno. — Mnie nigdy niemówiła o tym... Jam nie słyszał prawie jej głosu. Znienawidziłyją sługi, zniechęciła domowników... zabili ją.

Brwi Ryksy się ściągnęły, drgnęła.

— A wy, coście tu panem, dopuściliście...

Przemysław rozpostarł ręce:

— Tak — rzekł — winienem, choć niewinny jestem. Ale naChrystusa przysięgam, ja nie dawałem rozkazu, ja nie wiedziałem o zabójstwie.

— Nieszczęśliwa, słaba, bojaźliwa niewiasta! — odezwała sięRyksa. — Ja... ja inną byłabym na jej miejscu.

Przemysław spojrzał na nią. Stała nieulękniona, smutna tylko.

— Na jej miejscu, ja bym te sprośne baby dała potracić.Sługi! Niewolnice! Żeby śmiały targać się na mnie?! Nie mówciemi, żeście niewinni! Na coście jej dali i trzymali takie sługi?Przemysław powtórzył bezmyślnie:

— Nie winienem!

— Winniście — odparła Ryksa — bo na waszym zamku, podbokiem pana, nic się stać nie powinno bez jego woli!

Milczeli oboje. Ryksa białą ręką pogładziła włosy złote, ustąpiła kilka kroków i na ławie przysiadła.

Rozmowa, którą on miał za skończoną, dla niej była dopieropoczęta. Nie zważała na to, że mąż zbyć się jej chciał widocznie.

— Tak, wy winniście — dodała — ale winna i ona! W jejmiejscu Ryksa królewna postąpiłaby inaczej!

Spojrzeli na siebie, młoda pani rąbek, który twarz jej dokołaotaczał, wzięła w ząbki białe i gryzła go nimi.

— Wiem więc wszystko, jak było — rzekła — a widzicie,że się jej losu nie boję. Jestem córką ojca, co nawykł wojować z rodziną, jam gotowa z własnym domem. Mnie te sługi nie zabiją, bo ja je za jedno zuchwałe spojrzenie zabijać każę. A zechcesz mieć miłośnice, nie powiem nic! Ale tego niechlujstważeby mi na zamku nie było! Do chlewów z tym brudem!

Książę słuchał jej milczący. Wstała powoli z ławy.

— Tak! Tak! — zamruczała. — Prawdą jest wszystko, copieśń mówi! Nieszczęśliwą zamęczyli! Ludzie mówią, żem ja doniej podobna. To być nie może... Ja czuję w sobie, że nie dałabymsię, jak w sidła złapane ptaszę, udusić! Nie!

Przemysławowi dolegało już to powtarzanie i, zwracając sięku niej, rzekł chcąc zakończyć rozmowę:

— Tak... była sama sobie winną... i jam winien był; najwinniejsze te baby przeklęte! Ale dziś to niepowetowane sprawy!Nakazałem modlitwy, zakupiłem nabożeństwa, uspokoiłem sumienie... Nie mówcie o tym, nie jątrzcie rany!

Ryksa popatrzała nań.

— Między nami tajemnic być nie powinno — odezwała sięz powagą. — Jam tu nie żadna miłośnica, ale córka królewskai żona, której przystało powiedzieć, co na sercu miała... a iść krokami pewnymi... Po com taić miała! Ja się nie boję nikogo!

Z uspokojoną nieco twarzą książę się do niej przybliżył.

— Dość tego! — rzekł. — Chcę wiedzieć tylko, kto śmiał douszu waszych przynieść te...

— Żebyś go ukarał? — przerwała Ryksa. — Karz-że wszystkich, co pieśń tę śpiewają.

Zżymnął się książę.

— Ludzie ci niewdzięczni — odezwał się — nienawidzą mnie.Ale któż ci te pieśni tłumaczył?

Ryksa uśmiechnęła się.

— Kto? Chodziłam po zamku — odparła — usłyszałam głosspod ziemi. Kto wie? Może od jej grobu?

Książę przeżegnał się z przestrachem, po twarzy Ryksy przebiegło jakieś drgnięcie szyderskie. Widząc trwogę męża, ulitowała się w końcu nad nim. Jakby się do wyjścia przysposabiała, ściągnęła suknię.

— Macie dość tej rozmowy — dodała. — Przerwijmy ją. Jawiem, com potrzebowała z ust waszych usłyszeć, i wy dowiedzieliście się, że drugą taką, jak ona, nie będę. To dość!

Przemysław, jakby już słuchać nie chciał, kaftan, którymiał na sobie, począł gwałtownie ściągać. Oczy mu dziko błyszczały, mruczał coś niewyraźnie.

Księżna popatrzyła na lampę, po ścianach i, jak gdyby wszystko już było zapomniane i skończone, odezwała się głosem jasnym:

— Jest goniec od księdza Jakuba! Ciesz się, książę! Dobrewieści!

Zwrócił się ku niej Przemysław, patrząc ciekawie.

— Ziemianie twoi dzielni są, należy im nagroda. Nie czekalirozkazów twych, nie pytali o nie, zebrali się, uderzyli na tę twierdzę, którą oddaliście Ślązakowi.

— Ołobok! — wykrzyknął książę, podnosząc ręce.

— Tak! Odebrali go — mówiła Ryksa wesoło prawie — całą tę ziemię zawojowali.

— A mnie tam nie było! — z boleścią zawołał książę.

Ryksa, która o wszystkim już starała się być uwiadomioną,znalazła i na ten okrzyk mężowski odpowiedź.

— Mówiono mi — rzekła — iż wy tam nie powinniście bylisię znajdować, boście Ołobok ten ustąpili i na tym pieczęć swąpołożyli, a oni do niczego się nie obowiązywali.

Z pewnym zdumieniem książę popatrzył na żonę swą, którajuż tak wprędce wtajemniczyła się we wszystkie jego sprawy.

— Bogu niech będą dzięki — rzekł. — Wszystkie spiski i knowania stłumione. Ołobok odebrany, oddycham lżej.

— Tak! Możecie i powinniście iść teraz i zdobywać — dodała Ryksa. — Królewska córka, spodziewam się być królową!

Rękami nad głową uczyniła ruch, jakby wkładała koronę,i powoli wyszła z izby.

Książę stał długo zadumany o całej tej rozmowie, o żonie,o sile, z jaką występowała, a która mu się prawie groźną wydała. Nie dano mu czasu długo nad tym rozmyślać, wszedł lektorTeodoryk z księgą modlitw w ręku. Była to jego godzina. Przemysław, syn ojca tak pobożnego, tak świętego, iż go innym za przykład stawiano, bo nieraz nocą, gdy wszyscy spali, okryty włosiennicą, przy małej lampce do dnia się modlił, wychowaniec Bolesława, słynnego także z pobożności, kończył dzień każdy modlitwą.Ksiądz Teodoryk z nim ją odmawiał. Tego dnia począł od powinszowania odzyskanego Ołoboku, z czego się wszyscy cieszyli. Książę też dla radości tej zapomniał o przykrej z żoną rozmowie.

Nazajutrz przybył z rozjaśnioną twarzą arcybiskup. Mąż tobył stworzony, aby w tych czasach bezładu i rozprzężenia, silnądłonią chwyciwszy wodze, przodował wszystkim osłabłym i powątpiewającym. Z każdym dniem zyskiwał na powadze, na sile, nawierze w posłannictwo swoje. Na twarzy jego malował się tenspokój mężny, który znamionuje wielkich ludzi.

— Ziściły się słowa! — rzekł, ręce podnosząc ku Przemysławowi, który spieszył na jego powitanie. — Ziemi kawałek niewielki był, ale srom oderwania boleśny! Boże błogosław! Jest to wróżbą przyszłości lepszej.

— A Henryk? — odparł książę.

— Jeśli się nie mylę — rzekł Świnka — nie będzie miał aniczasu, ni ochoty odzyskiwać, co wydarł niesłusznie. Ja zwołaćnań muszę synod dla sprawy mojego brata Tomasza wrocławskiego, zdzierstw i krzywd naszych. Groźbę mu poślę, nie zechcelisłuchać, piorun rzucić będę zmuszony. Niechętnie ciskam je, boz tymi oswajają się ludzie, ale na tego zuchwalca, który praw żadnych znać nie chce, będę zmuszony.

Za arcybiskupem wtoczyli się z twarzami wesołymi: kasztelan,wojewoda, urzędnicy, wszyscy panu winszując a dumni męstwemswojego rycerstwa.

Gwarna rozmowa ledwie się rozpoczynała, gdy ochmistrzdworu księżnej drzwi otworzył i piękna Ryksa weszła strojna,dumna, a tak swobodna i wesoła, jakby nic wczoraj nie zachmurzyło jej czoła i nie ścisnęło serca. Książę się jej coraz bardziejzdumiewał.

— Wy, ojcze — odezwała się, całując rękę arcybiskupa —zawsze nam z sobą przynosicie błogosławieństwo. I książę, panmój, szczęśliwy jest, jak nie był dawno...

— Bodaj ten dzień wróżył wam całe pasmo jasnych! — odezwał się Świnka z uniesieniem proroczym. — Tak! Spełni się, comnosił i noszę w sercu jako modlitwę do Boga! Ujrzemy znowu nagłowie księcia koronę długo spoczywającą w ukryciu, a z nią przyjdą siła, pokój i ład! Jeden tu pan być musi znowu!

Przemysław wzdychał: — Ojcze mój, daleko jeszcze do tego!

— Jeden Bóg wie, co dalekie, a co bliskie — odparł Świnka. — Człowiek czynić ma, co powinien, a Opatrzności zostawić,co z czynów jego ma wyrosnąć.

Na zamku, w mieście panowała radość wielka. Echo jej odbiło się aż w ciemnym tym więzieniu, w którym zapomniany siedziałZaręba. Staraniu ukrytych przyjaciół swoich, zabiegom cichymNałęcza winien był, że go dotąd na stracenie nie wywiedziono.Dzień po dniu zwlekał się wyrok i jego wykonanie. Słaby promyknadziei jakiejś świtał, iż wierny Pawłek potrafi go wyzwolić.

Pobożny i zabobonny Zaręba, jak naówczas byli wszyscy,śluby czynił wielkie, jeżeliby mu cud boży ocalił życie, ale zarazem zemstę poprzysięgał zajadlejszą jeszcze znienawidzonemuksięciu.

— Nie zginie on, tylko z mej ręki — powtarzał ciągle — jeślimnie przyczyna świętych pańskich stąd wyzwoli.

Nałęcz biegał i robił, co było w mocy jego, aby stróżów przekupić albo się podkopać do jamy. Jedno i drugie się nie wiodło.W ostatku, gdy się przekonał, że już o wyłamaniu się wcale myśleć nie było można, Nałęcze i Zarębowie złożyli grzywien tyle, żeich starczyło na wykupienie najdroższego życia.

W szynku miejskim, do którego czasem dozorca więziennyprzychodził, nieznani ludzie poczęli się zbliżać do niego, poić, zawiązywać rozmowę, w końcu mu podszepnięto okup tak wielki,że oprzeć się było niepodobna. Miał za co biedny człek kupić sobieziemi kawałek. Ale razem z więźniem uchodzić musiał i dozorcana Śląsko, do Brandeburgów, w kąt jakiś daleki. Miał tu żonęi dzieci.

Dnia jednego przyszło nareszcie do zgody. Znaleziono w więzieniu człowieka, z dawna tam za zabójstwo osadzonego, który doZaręby wzrostem i włosami był podobny. Tego miano osadzić najego miejsce, jakby ci, co pochwycili Michnę, omylili się. Więzieńzgadzał się na to, co go mówić nauczono, dając mu nadzieję oswobodzenia. Wieczorem wydobył się Zaręba z ciemnicy, gdy strażynie było, wypuszczony przez dozorcę i wprost poszedł do kościołarazem Bogu dziękować i zemstę przysięgać... W jego miejscu siedział już zbój ów wyuczony, aby go zastąpił. Tymczasem o Zarębie zapomniano, dopiero gdy po odzyskaniu Ołoboku mowa byłao Kaliszu i zdradzie Sędziwoja, przypomniano sobie jej sprawcę.

— Stracono go czy nie? — zapytał książę.

— Rozkazu nie było.

Ręką dał znak książę, iż dłużej zwlekać z tym nie było potrzeby. Nazajutrz rano kazano Zarębę na plac wyprowadzić. Szemsza, który go pojmał, dowiedziawszy się o tym, szedł patrzeć, jakwrogowi łeb zetną. Wtem ujrzał ciągnionego na sznurze człowieka.

— A toć nie on jest! — zakrzyknął. — Gdzież tamten?

Usiłowano wmówić mu, iż ten był, którego pojmał. Wszcząłsię spór i rozterka, strzęsiono ciemnice, innego nie było. Wściekałsię i pienił Szemsza, ludzie się zaprzysięgali, że szatan chyba zamianę zrobił w więzieniu, z którego nikt wymknąć się nie mógł.

Wstrzymano wykonanie wyroku, bo człek był inny, a ten wyznawał, że jego czasu wesela nie wiedzieć za co wtrącono do więzienia. Dozorca więzienia, stróże, broniąc swej sprawy, obwinialiSzemszą lub szatana. Musiano się odnieść do księcia. Przemysławwiadomość dziwną przyjął obojętnie.

— Prędzej czy później — rzekł — Zaręba wpadnie w ręcemoje, a naówczas nie ujdzie śmierci.

Puszczono tego, który zastąpił winowajcy miejsce, a Szemszapoprzysięgał, że albo sprawa w tym była diabelska lub nieprzyjaciół książęcych. On pewien był, że omylić się nie mógł. Zaręba,gdy się to działo, zbiegłszy wraz z Nałęczem, już się u swych powinowatych ukrywał.

Rozdział VIII

Dziewięć lat upłynęło od ożenienia Przemysława, czasuprzeciąg wielki, który też znaczne sprowadził zmiany. Najśmielszenadzieje, wieszczby prorocze arcybiskupa się iściły. Nie dał Bógtylko spodziewanego płci męskiej potomka, gdyż księżna wydałana świat córkę, jej imieniem ochrzczoną.

Przemysław rósł w potęgę. Umierający Henryk śląski, jakbychciał dawne swe przeniewierstwa nagrodzić, ostatnią wolą odkazał mu Krakowskie i Sandomierskie. Mszczuj pomorski, nie mający potomstwa oprócz córki nie uznanej, zapisał mu ziemie swoje.

W rękach więc Przemysława skupiła się najznaczniejszaczęść polskiej ziemi; panem był rozległego kraju, a Świnka nagliłi nakłaniał, aby włożył na skronie koronę Chrobrego. Domagałasię tego Ryksa, coraz większą nad mężem władzę zdobywająca.Przemysław sam pragnął tego, lecz wahał się i lękał.

Po wszystkich ziemiach chodziła już wieść o tej koronie dlaniego przeznaczonej, a arcybiskup nie mógł go skłonić jeszcze donaznaczenia dnia wielkiego. Przeczucie jakieś złowrogie wstrzymywało go. Nie było ono zupełnie płonnym. Na sam odgłos tego,co Świnka chciał dokonać, nie tylko Brandeburgi, książęta śląscy,ale wszyscy posiadacze dzielnic mniejszych zaczęli trwożyć sięo nie. Przyszły król prędzej, później musiał się starać o ich odzyskanie i przyłączenie. Korona Chrobrego innego znaczenia nie miała.

Ze wszystkich jednak, co się przeciwko wznowieniu królestwa gwałtownie opierać zapowiadali, Ottonowie brandeburscybyli najzajadlejszymi. Odgrażano się u nich nie dopuścić koronynowej.

Zarębowie i Nałęcze nosili po wszystkich ziemiach popłochten, że przyszły król na zagładę rycerstwa i ziemian berło w rękępochwyci, że zapanowawszy, wszystko w garść ściśnie, a nikogo dorady wzywać nie będzie. Łacno tym było poruszyć ziemian, którzywoleli małych i słabych książąt, potrzebujących ich, zmuszonychkupować łaskami, niż jednego silnego pana.

Właśnie Mszczuj, książę Pomorza, zmarł był w Oliwie, a Przemysław, objąwszy Gdańsk, nakazawszy go obwarowywać, wracałdo Poznania, gdy jadącemu zabiegł drogę poseł arcybiskupi, zapraszając do Gniezna. Tu, w starym zamczysku gniazdowym, któreŚwinka zajmował, ogniskowało się niemal całe Polski życie. Onbył jej głową, a w ciągu lat ostatnich, pracując około uporządkowania spraw kościelnych, zapewnienia praw duchownym, niespuszczał z oka nigdy korony tej, która była marzeniem jego.

— Koronę podnieść potrzeba, aby jedność przywrócić! —powtarzał nieustannie.

Pragnął jej Przemysław, gorąco życzyła Ryksa, obawa tylkoporuszenia nieprzyjaciół wstrzymywała.

Dwór arcybiskupi w Gnieźnie nigdy tak świetnym nie był,jak za Jakuba II. Świadom obyczajów europejskich, czując, żeświetność zewnętrzna poszanowanie wraża, trzymał dwór niemalkrólewski, dbając, by on świadczył o sile jego. Nigdy też powagametropolity w Kościele i kraju większą nie była. Biskupi szli razem z nim zgodnie, umiał ich jednać i kierować nimi.

Myśl wydobycia długo w ukryciu przechowywanej koronyChrobrego już z nimi była zgodnie uradzoną. Wszyscy, aż do krakowskiego biskupa, godzili się na to, iż obrzęd uroczysty wedle starych tradycji powinien się odbyć w tym Gnieźnie, które Gniazdem było. Przyłączenie Pomorza do posiadłości Przemysława zdawało się najwłaściwszą chwilą do uczynienia tego stanowczegokroku. Świnka pewien był, iż nie spotka oporu w Rzymie. Koronaszła stamtąd i hołdowała apostolskiej stolicy.

Przemko na wezwanie pospieszył do Gniezna, które dziś obmurowane, przystrojone, wspanialszym prawie było od Poznaniai jednemu tylko Krakowu ustępowało. Kościół metropolitalny, pałace arcybiskupie, zamek, który liczna zajmowała załoga, równychsobie w Polsce nie miały. Siła wojskowa, straże przyboczne, dwórŚwinki świadczyły o jego zamożności i ładzie, jaki pod rządami jego panował.

Miał swoich pułkowódców, tysiączników, setników, jazdę,piechotę zbrojną i odzianą dostatnio; ochmistrzów dworu, podkomorzych, komorników, łowczych, koniuszych, kanclerza i wielkąliczbę duchowieństwa, która go zawsze otaczała. Na żadnym zamku naówczas tyle ruchu i życia nie było. Posłańcy rozbiegali sięstąd na wsze strony i zbiegali tu zewsząd. Nigdzie szybciej nie dochodziły wiadomości, znikąd spieszniej nie rozbiegały się rozkazy.

Dwór, choć po europejsku przyodziany, miał to sobie właściwego i tym od innych się różnił, że był przeważnie polskim. Arcybiskup, który pierwszy nalegał na to, aby kapłani jego świadomibyli języka ludu, oczyszczał z cudzoziemców parafie, kapitułyi klasztory. Jego też otaczali krajowcy, a Niemcy wciskający siępo troszę zmuszeni byli i mowy się uczyć, i zastosowywać do obyczaju. Za niego dopiero po kościołach szerzej a głośniej odzywaćsię zaczęło słowo boże w języku powszechnie zrozumiałym, a w kościele świętego Wojciecha znowu polskie pieśni śpiewać poczęto.

Pierwszy on zrozumiał, jak potężnym narzędziem był dotądpogardzany język ludu. Przykład z góry płynący potężnie działałna wszystkich. Do klasztorów, w których najwięcej mieściło sięmnichów nasyłanych z Niemiec, Włochów i Francuzów, przyjmować zaczęto Polaków. Naówczas po raz pierwszy ozwały się podkościołami, na kazalnicach do murów przystawianych, te jędrne,dramatyczne, często wesołe, zawsze poruszające kazania mnichównaszych świętego Franciszka do braci siermiężnej jak oni. Nimiten zakon zdobył sobie miłość powszechną. Często w nich, samz ubogiej wyszedłszy chaty, prosty a świątobliwy człek odzywałsię, tak malując obyczaje — wtajemniczony w nie, iż ludzie zasromani, wzruszeni, pokrzepieni na duchu, wracali do domów niosąc złota ziarna.

Oczekiwano w Gnieźnie na Przemysława, gotując się go przyjmować jak zwycięzcę po zajęciu Pomorza i obwarowaniu Gdańska, na który łakome oczy zwracali Brandeburgi, krzyżowi rycerze niemieccy i powinowaci zmarłego Mszczuja.

Księżna Ryksa, wyprzedziwszy męża, tu nań na zamkuoczekiwała. Lat dziesięć upłynionych uczyniło ją dojrzałą niewiastą. Nie było to już śmiałe dziewczę młode, z dziecięcym nieświadomości zuchwalstwem, ale poważna niewiasta w pełni sił, będąca męża towarzyszką i radą. Ona teraz posiłkowała najdzielniej arcybiskupowi w sprawie korony. Przemysław, jeśli się wahał, to tylko, aby w siły rosnąc, pewniejszym był jej utrzymania.On i Świnka rozumieli to wreszcie, że choćby niedługo miał nosićkoronę, dźwignięcie jej i przekazanie jakiemukolwiek następcy,przyszłość państwu wróżyło.

Arcybiskup przyjmował księżnę z wystawą książęcą. Duchowieństwo, dwór jego, urzędnicy — wysypali się na jej spotkanie.Zsiadła u drzwi kościoła i, tu przyjąwszy błogosławieństwo pasterskie, szła do pałacu arcybiskupa, który równie wspaniale a smakowniej przybrany był niż dworce poznańskie. W izbach, w których ją posadzono, ściany całe zawieszone były tkaninami flamskimi, kobiercami przedziwnie tkanymi, obrazami z Włoch przywiezionymi, naczyniami okrytymi emalią barwną i drogim kamieniem.

Świnka lubił to, co mu Włochy przypominało i cudzoziemskiedwory pańskie. Nie miał obyczajów pieszczonych, ale co oczy ściągając, ducha podnosiło, jak owoc pracy a myślenia ludzkiego, cenić umiał. Widział w tym płody cywilizacji chrześcijańskiej, odradzającej świat z barbarzyńskich rumowisk. Pobożnie, ale zarazemwesoło wyglądały te komnaty lśniące przedziwnymi ozdoby. Tuołtarzyk z kości słoniowej, owdzie świeczniki złociste, obrazy natłach złotych, kropielnice z alabastrów ubierały ściany.

Księżna rozpatrywała się po izbach, w których wszędzie cośosobliwego ujrzeć było można, a i księgi porozkładanymi na pulpitach malowaniami oczy porywały.

Wtem wszedł arcybiskup. W nim pod suknią duchownego, doktórej był już nawykł, znacznym był stary obyczaj rycerski. Trzymał się prosto, patrzał śmiało, siłę, swobodę, wiarę w siebie w każdym widać było ruchu. Szedł jakby czując posłannictwo mu zwierzone przez Boga. Nim dla Ryksy i jej dworu stół zastawiono, poczęła się rozmowa.

— Jeżeli nie mylą mnie rachuby moje — rzekł Świnka —książę nasz dziś przybyć powinien.

— Tak jest — odpowiedziała księżna. — Dziś być musi. Znacie mnie, ojcze, iż nie jestem trwożliwą, lecz gdyby się opóźnił,niespokojną bym była. Czyhał i łapał Przemysława Henryk. Zagęścił się u nas zwyczaj ten chwytania ludzi i wymagania na nichmęczarnią, aby się swoich praw zrzekali. Mieliśmy tego przykłady.Przemysława, przyszłego króla, lękają się.

— Bóg go zachowa cało! — rzekł arcybiskup.

— Brandeburczycy, jak wiecie, odgrażają się nań. Nie śpiąZaręby i Nałęcze. Spiskują już lat tyle.

— Najlepszy to dowód, iż nic uczynić nie mogą — przerwałarcybiskup. — Gdyby się czuli na siłach, choć próbować by się ważyli.

— Zarębów i Nałęczów tych wszystkich precz wywołać należało, a książę ma ich i na dworze.

— I tym sposobem ich rozbraja — dodał Świnka.

— Ja nie wierzę im! — dodała Ryksa. — Z oczów ich czytamzdradę.

Księżna pomimo odwagi swej nasłuchiwała ciągle niespokojna.

— Ostatni przykład Henryka wrocławskiego zawsze mi stoiw pamięci — dodała — choć głucho tylko wiem o tej sprawie.

— Niewesoła to powieść — wtrącił stojący blisko kanclerzWincenty — ale ciekawa.

Księżna, szukająca roztargnienia, zażądała, aby ją opowiedziano.Kanclerz namyślał się nieco.

— Tak — rzekł — powieść to smutna, ale nauczająca. Jamoże lepiej ją znam niż inni. Nie pierwszy to przykład podstępnych napadów i więzień okrutnych, ale do niej wchodzi i historiaonego Ludka, warta pamięci.

Kanclerz, pomilczawszy, rozpoczął powoli:

— Bóg da może, iż z tego stanu opłakanego wyjdziemy, aledziś współzawodnictwo książąt i chciwość posiadłości do czegodoszły, potomni wierzyć nie zechcą.

Wiadomo wszystkim, jak z sobą żyją śląscy książęta, którymniecny Rogatka był przykładem. Brat na brata gorzej wilków czyhają. Henryk wrocławski i lignicki najsilniejszy był też celem zamachów własnej rodziny, zazdroszczącej mu panowania. Konrad głogowski, Bolko świdnicki spiskowali przeciw niemu; Bolko, który sprzymierzeńcowi swemu pomoc przyrzekał, nie dawał nicoprócz przyrzeczeń, coraz tymczasem wyłudzając za nie jaki szmatziemi. To miasteczko, to grodzik, to powiatu kawał zagarnął, niedając nic.

Ciągnęło się to długo, aż Konrad sobie przypomniał, co robili Rogatka i Henryk starszy. Zmiarkował, że najłatwiej zdradąchwycić człowieka, umęczyć go i zmusić, aby ratując życie, oddałbodaj wszystko, co ma.

Na dworze Henryka był z dawna w wielkim znaczeniu, do rady wzywany, mąż rozumny Pakosław, rodem z Abdanków,a jak się to trafia, gdy kto w łaskach będąc, potrzebnym się czuje,Pakosław nawykł był księcia Henryka samego lekceważyć sobie,a na jego powadze się opierając, z ludźmi poczynać samowolnie.

Miał Pakosław sąsiada, rycerskiego stanu człowieka, Różę,z którym o znaczną przestrzeń lasów na granicy w sporze byli oddawna. Odgrażał się nań Pakosław długo, mocnym się znając, ażgdy mu jego łąki koszono, napadł Różyca i zabił. Morderstwo byłojawne, utaić go nie sposób. Zapozwali synowie zabitego mordercęprzed księcia. Henryk się tym zgryzł mocno, bo rad by był uniknąćkarania człowieka, którego miłował, a niesprawiedliwym okazaćsię nie chciał.

Dumny Pakosław tak pewnym był, iż mu się nic stać nie może, że z synami zabitego o głowę układać się nie chciał. Nadszedłdzień sądu. Przynieśli ciało synowie z płaczem, narzekaniem, całym rodem idąc, przy wielkim zbiegowisku ludu. Morderstwo byłojawne.

Pozwany Pakosław stanął zuchwale przed księciem i ufającsobie, rzekł: „Tak jest, zabiłem zuchwałego ziemianina, nie zapieram się — zabiłem go”.

Krzyk zaraz podniesiono, domagając się sprawiedliwości. Tainaczej wypaść nie mogła, tylko głowa za głowę. Wielce zafrasowany książę przywołał Pakosława do siebie i rzekł mu: „Naradźsię ze swymi, sprawę zagodź albo tłumacz się inaczej”.

Wyszedł potem z sądu, dając czas obwinionemu. Ten, wcalez zuchwalstwa swego nie ustępując, pewien tego, że u boku księcia wysokie stanowisko zajmował, a był wyższym nad prawo, zapytany powtórnie odezwał się: „Zabiłem go, nie zapieram się”.

Książę Henryk popadł w gniew wielki, bo wyzywał go niemal, i rzekł mu: „Nierozumny człecze, oszalałeś chyba! Własnymiusty wydajesz na siebie wyrok śmierci. Odejdź precz stąd! Ostrzegam cię po raz ostatni, ocal żywot własny! Otrzeźwij, wróć do rozumu, inaczej zmusisz mnie, że zamiast panem łaskawym, będęć sprawiedliwym sędzią”.

Pakosław, jakby istotnie zmysły postradał, ufając jeszcze, iżksiążę nań wyroku wydać nie może, pomimo przestrogi powtarzałciągle: „Zabiłem, więc zabiłem!”

Nie można było wymóc na nim, aby tę mowę płochą odmienił. Rodzina zabitego nalegała, dwór i lud patrzał na to, przebaczyć i pobłażyć nie było w mocy księcia. Dał znak. WyprowadzonoPakosława wschodami w podwórze lignickiego zamku i tam go,wobec wszystkich, ścięto. Do ostatniej chwili urągał się i szydził.

Książę, który kochał go bardzo i nawykł do niego, po śmierciczłowieka, który przyjacielem mu był, utulić się nie mógł w żałości. Synka jedynaka, sierotkę, Ludka, wziął jak własne dziecięna wychowanie, trzymając przy sobie i obsypując łaskami. Dziecko to, które na śmierć ojca patrzyło i, potajemnie chustę we krwijego zmoczywszy, nosiło ją zawsze na piersi, poprzysięgło zemstęksięciu. Wiedzieli o tym niektórzy na dworze i ostrzegali pana, abynie trzymał przy sobie niebezpiecznego wyrostka. Książę słuchaćich nie chciał, wierzyć nie chciał, starał się owszem coraz większąujmować go dobrocią. Na ostatek, gdy nalegać poczęto, żeby był oddworu usunięty, książę szczerze i otwarcie się z nim rozmówił,okazując mu, że ojciec jego sam śmierci swej był przyczyną, a onchoć chciał ocalić go, nie mógł. Dał mu tedy do dwóch miesięcyczas, aby się namyślił i albo się wyrzekł zemsty za śmierć rodzica,lub się oddalił od dworu.

Po dwóch miesiącach Ludek przyszedł oświadczając publicznie, że wie, iż ojciec jego sprawiedliwie był ukarany, poprzysięgając uroczyście na krzyż i Ewangelię, iż śmierci ojca słowem niczynem, jawnie ani potajemnie, nigdy — w żaden sposób nawet nieprzypomni, nie będzie się użalać ani zemsty szukać za nią. Prosiłksięcia, aby nieufność przeciw niego zaniechał, ofiarując mu sięsłużyć wiernie.

Książę, który go kochał, rozpłakał się, uściskał go i zapewnił,że w nim znajdzie drugiego ojca, a on i cały ród jego wdzięcznośćwinni mu będą. Od tej chwili, jak dawniej Pakosław, tak terazLudek w nadzwyczajnych był łaskach. Nieodstępnie księciu towarzyszył, a dwór mu cały zazdrościł, bo go nad innych pan przenosił i nadzwyczajnie obdarzał. W duszy jednak dziecka pamięćojca zawsze żywą była i chusty krwawej z piersi nie zrzucał.

Stało się, że Konrad głogowski, wiedząc o tym, postarał sięzbliżyć do niego. Zaraz za pierwszym razem napomknął mu o ojcu, dziwując się, iż służyć mógł panu, który winien był śmiercijego, że nie starał się jej pomścić. Tak powoli dawne pragnieniezemsty w nim rozżarzył, że Ludek, zmówiwszy się z Konradem,uknuł napaść na pana swego. Wywiódł go do kąpieli nad Odrą,blisko Wrocławia, gdzie już ludzie w zaroślach nastawieni czekali. Dworzanie księcia, domyślając się już czegoś, a podejrzywającLudka, ostrzegli w czas, aby z nim nie jechał. Na co im, śmiejącsię, odpowiedział: „Możecie być spokojni, Ludka pewien jestemani się go boję!”

Tu księcia w łaźni rozebranego Ludek, dawszy hasło, napadł,a gdy czeladź przestraszona się rozbiegła i jeden tylko wiernydworzanin go bronił, którego skłuto i na śmierć zarąbano, porwanonagiego księcia, wsadzono na koń, ledwie mu łachman jakiś dawszy do okrycia, i popędzono z nim dniem i nocą do zamku Sandwocia, gdzie Ludek niepoczciwy oddał go Konradowi. Stąd odesłanonieszczęśliwego do warowniejszego Głogowa na straszną męczarnię, której wierzyć trudno, ażeby się mógł dopuścić bliski powinowaty, gdyby ludzie na oczy jej nie widzieli, a ofiara nie przypłaciła życiem.

Ponieważ Henryk wielkiego ducha był i na nic przystać niechciał, nie dosyć, że go okuto w kajdany, że go wrzucono do smrodliwego lochu, ale zamknięto go w umyślnie zrobionej klatce,w której otwór był tylko, przez który mu nędzną podawano strawę, tak że nie mógł ani leżeć, ani stać i, jakby zawieszony w niej,poruszyć się nie mogąc, z boleści jęczał dnie i noce. Pomimo tejkatuszy nie dawał się Henryk złamać, nadaremnie na nim wymócchciano ustępstwa, trwał w swoim: „Raczej umrzeć, niż się poddać!”

Pół roku chodzili doń Konradowi kaci urągając się, pytając,czy już ma dosyć; odpowiadał im klątwami i łajaniem. Nareściesiły tracić zaczął, ciało całe okryło się ranami, boleści znosił męczeńskie, życie zdawało się uchodzić i zgodził się na wszystko, czego żądano. Okup cały skarb jego wyczerpał, bo trzydzieści tysięcygrzywien wynosił i ziemi musiał dodać wiele. Konrad nie dowierzał, czy mu zapłacą, kazał więc sobie liczyć pieniądze na środkumostu na rzece Czarnej pod Lignicą i dopiero go wypuścił.

Gdy klatkę otwarto i puszczono z niej nieszczęśliwego, anistać o swej sile, ani chodzić już nie mógł. Zaniesiono go na wózwysłany chustami i półżywego odwieziono do Wrocławia.

— I więcej już zdrowia nie odzyskał — dodał arcybiskup. —To jeden tylko straszny przykład tego, co się tu dzieje na zieminaszej, a jest podobnych niemało i położyć temu koniec może tylko jedno królestwo niepodzielne, jeden pan, któremu by wszyscyulegali. Tak chciał mieć ów Krzywousty, którego myśli nie zrozumiano czy spełnić nie chciano. A gdy raz dzielić poczęto, przyszłodo tego, iż się ludzie zabijają i krwią oblewają dla kawałka ziemi.

— Nie dziwujcież się, trwożną mnie widząc — dodała księżna. — Dziś wszyscy zastraszeni koroną, swoi i obcy, czyhają naniego.

— Swoich i obcych z bożą pomocą pokonamy — rzekł arcybiskup spokojnie. — Widomym znakiem woli bożej będzie koronaChrobrego, której blask wrogów rozproszy.

To mówiąc, Świnka przeżegnał stronę, z której się księciaspodziewano, i Ryksie kazał być dobrej myśli. Wysłano gońców,aby się dowiedzieć o wracającym, i nazajutrz zbliżanie się jegooznajmiono.

Rozdział IX

Przemysław spieszył z powrotem i miał do Gniezna jeden tylko dzień podróży, naprzód bowiem wyznaczono popasyi noclegi, na których go ziemianie oczekiwali, gdy w jednej ze wsi,już na własnej ziemi, znalazł niespodzianie większą liczbę rycerstwa okolicznego, jakiego się tu nie spodziewał. Przyjmowano goz radością wielką, bo to byli najwierniejsi jego ziemianie, ci właśnie, co dlań Ołobok odzyskali, starzy towarzysze Bolesława Pobożnego i Przemysława ojca. Nim zsiadł, niektórzy go już na koniujadącego w kolana całowali, czapki podrzucali, wykrzykiwali goksięciem polskim i pomorskim. A że wioska do jednego z nich należała, starego Gozdawy, i on, i ród, i powinowaci, i przyjacielezastępowali drogę panu.

Ludziska byli dobrzy, serdeczni, do pana po swojemu przywiązani. I księciu serce się otworzyło na widok tych twarzy rozweselonych, rąk powyciąganych, ust uśmiechających się do niego.Dla pana i dla dworu stały już gotowe stoły, beczki na krzyżowychnogach i czego dusza mogła zapragnąć. Osobny namiot rozbito dlaksięcia, pod który zaproszono go dla spoczynku. Tu oprócz TyszkaGozdawy, całe grono starszych otoczyło go z miłością wielką.Winszowano mu Pomorza, życzono żywota długiego, spodziewanosię doczekać męskiego potomka.

Wśród tych życzeń i powinszowań, łacno jednak poznać było,że im coś na sercu leżało, z czym się odkryć nie śmieli, poglądającpo sobie, odkładając, wahając się. Dopiero, gdy już misy zdjęto,a kubki z miodem dolewano, który lepiej niż piwo głowy zawracałi męstwa dodawał (dla czego ojciec Przemysława nigdy miodu niepijał), wystąpił Tyszko, sam pijąc zdrowie państwa i długi żywotjego a szczęśliwe panowanie.

— Miłościwy Panie nasz! — odezwał się wesoło. — Myśmytu, dzieci Twoje, drogę Ci zastąpili, aby obliczem się Twym pocieszyć, winszować ci, życzyć, ale jako dzieciom pozwól odezwać sięszczerym słowem.

— Wolnoć to przecie było zawsze każdemu, cóż dopiero wam,stary mój! — rzekł Przemysław, bijąc go po ramieniu.

— Ciężko mi się to z gardła dobędzie — odezwał się Gozdawa — ale kiedy trzeba, to mus. Wiemy to, Miłościwy Panie, że Wasarcypasterz nasz do korony i królestwa prowadzi i że Wy jej godni jesteście, ale ludziom serca drżą obawą. Korona Wam da wielkość, a ona nieprzyjaciół i zazdrosnych ściągnie. Panuj Ty nam,jakoś jest, możnym księciem, my Cię i tak za króla sobie mamy,a nie wyzywaj złych i zawistnych.

Przemysław słuchał z powagą wielką, lice mu się zachmurzyło. Miał to w naturze swej, co wielu jemu podobnych, iż właśniegotów był tego najgoręcej pragnąć, co wzbronionym było lub siętrudnym okazywało. Tak pierwszy raz korony zażądał, w więzieniu siedząc, a teraz, gdy przed chwilą wahał się, czy jej miał siędobijać, obawa drugich jemu dodawała męstwa.

Gozdawa osłodził, jak mógł to, co wiedział, iż gorzkim się wyda.

— Kochany Ojcze nasz — dodał. — My byśmy ci nie jedną,a dziesięć koron przynieść radzi, ale wielkość nie zawsze dajeszczęście i moc, a zawsze ludzi w oczy kole. Już niepoczciwi ciZarębowie i Nałęcze po kraju biegają a noszą, że Ty nam nie ojcem chcesz być, ale panem surowym, i że korona dla Ciebie, dlanas znaczy kajdany. Nie wierzym my w to, ale płochy lud a warchoły się burzą. Mała to rzecz, bo nas więcej, cośmy Tobie wierni,i złych zmożemy, ale Brandeburgi, Ślązaki, a wreszcie i ów Łoktek, co się z Czechem rozbija, niespokojny mały człeczek silnejdłoni i ducha, wszystko to się korony przelęknie. My się o was,Miłościwy nasz, trwożemy, bo Cię kochamy.

— A! — przerwał wesoło Przemysław, zwracając się do Tyszka. — Ja nie mam trwogi! Ojciec nasz, Świnka, chce korony tejdla spokoju i dla mocy jednej; ja jej nie sobie pragnę, ale ziemiom tym rozerwanym i bolejącym. Wierzcie, że korona nie zmieni mnie. Jakim byłem, takim zostanę, a bez rady comesów moichi baronów przyczynienia się nie będę stanowił nic. Dla ziemianojcem będę zawsze... Że wrogowie poczują trwogę, dobrze jest! Przyjdzie z nimi wojować, tego chcę! Na to miecz i pas rycerskinoszę! Złego mi się nie stanie nic bez woli bożej, a co wola boża,tego nie ujdzie nikt!

Gozdawa zamilkł, wysunął się Antek Poraita niemłody toż, bownuki miał dorosłe.

— Spomniał brat Tyszko o Zarębach, Miłościwy Panie — odezwał się. — My ich znamy, ludzie są źli, a możni. Macie li ich cona dworze albo i Nałęczów, każcie im precz iść.

Nie zważał pewnie na to Poraj, że Nałęcz, którego Krzyżemzwano, bo miał z wojny na licu bliznę czerwoną gdyby krzyż, stałtuż. Ten zerwał się oburzony:

— Za co nas wszystkich zdrajcami za jednego robicie?! Jamci też Nałęczowego zawołania i z tych, co krwawą chustę na szczycie mają, nie białą, alem panu wierny i nie dopuszczę, aby namw oczy plwano!

Zaczęto się burzyć, bo pod namiotem Nałęczów i Zarębównawet było dosyć, a wszyscy się jęli za swoją cześć ujmować, ażksiążę musiał milczenie nakazać i rzekł:

— Ja wierność waszą znam i nie podejrzewam, ale i tym, cokoło mojego bezpieczeństwa stoją, za złe ich troski wziąć nie mogę.Milczcie więc, gdy ja nie obwiniam.

Lecz niełatwo było uspokoić rozdrażnionych, a Poraj dołożyłjeszcze:

— Tak ci to Ludek, Pakosławowy syn, przysięgał, że za ojcasię mścić nie będzie, przecież Henryka na męki zdał...

I zakończył głośno:

— Za złe nam nie miejcie, Miłościwy, że my się korony obawiamy, aby ona jak Zbawicielowi Panu cierniową nie była. Tyśnam w książęcej czapce królem.

Drudzy poczęli wołać, aby zdrów był i panował im łaskawie,na co książę kłaniając się, kubkiem wkoło wodząc i przepijając,odpowiadał rad bardzo.

Wszczął się rozhowor poufalszy a weselszy, bo ludzie się z sobą wprędce jednać zaczęli, a w duszy Przemysława stało się to,czego pewno ani on, ani się nikt nie spodziewał, wstąpiło w niąmęstwo, wielka ochota do korony, gotowość ważenia się na wszystko, aby jej dostać. Gwarzono tak, gdy około namiotu, w którymsiedział książę, zamięszanie się jakieś wszczęło i gwar... W daligromadny tętent koni słychać było. Popas ten przy dobrej myśliprzeciągnął się nad miarę, wieczór nadchodził, a do noclegu ciągnąć daleko było i już tu myślano pozostać, choćby się opóźnić doGniezna.

Wyjrzeli siedzący w namiocie, co tam zaszumiało i spostrzegliw dali, jeszcze na gościńcu, spory oddział jazdy, który ku obozowipospieszał. Stawała ta gromadka, rozpytywała po drodze i zbliżałasię do namiotu. Nikt nie mógł zgadnąć jeszcze, swoi to byli czycudzy. Obawy żadnej mieć nie było o co, bo kupka niewielka szła,nie wiadomo tylko z kim i po co. Gdy się tak od namiotu rozpytywano, rękami od zorzy zachodniej zasłaniając, a dobadać się niemogąc, jezdni zbliżyli się tu. Część ich została w tyle, a jeden nakoniu wyrwał się przodem i wprost pod sam namiot książęcy podjechał.

Ci, co go choć raz w życiu widzieli, łatwo poznać mogli, bo dopospolitego rycerza wcale nie był podobny, a wśród stu drugiegotakiego wyszukać było trudno. Wzrostu bardzo małego, krzepkijednak i silny, koniem władający, jakby olbrzymem był, człeczekten z twarzy marsowato wyglądał, a oczy miał, jak dwa węgliki,rozpalone. Na nim kaftan, zbroja, suknia, pas, hełm wcale byłyniepoczesne, potłuczone, stare. Mimo to leżało jakoś dobrze i małypan miał zuchwałą postawę. Sama twarz za człowieka i za wzroststała. Oczy bystre, czoło wypukłe, nos rzymski, usta małe, choćnie pięknym, czyniły go takim, że kto nań raz popatrzał, nigdy niezapomniał tego oblicza.

Ramiona trochę podnosił do góry, jakby się chciał większymuczynić, niż był, a był jak na rycerza maleńki bardzo, ale za toręce jak żelazne koniem miotały, nogi obejmowały go jak kleszcze.Pod nim szkapa była niezbyt rosła, gruba, mocna, piersista, z grzywą długą, z nóżkami cienkimi, tak żwawa jak i pan, co na niejsiedział. Okurzony przybywał, zbryzgany, i jakby z długiej podróży, ale nie zmęczony wcale i twarzy pogodnej, z której życiei męstwo tryskało.

Wkoło zaraz wszyscy powtarzać zaczęli: — Łoktek! Łoktek!

Tak przezywano kujawskiego księcia, który pod ten czaswłaśnie z Wacławem czeskim bił się do upadłego, pożyć mu się niedając. Znali się oni z Przemysławem, jako powinowaci bliscy,a Łoktek za żonę miał Jadwigę, Bolesława Pobożnego córkę, którą Przemysław jako rodzoną siostrę miał i kochał. Dawniej i onimiłowali się wielce, ale teraz? Przemysław ruchawego Łoktka lękał się, aby mu do korony nie mącił. Nie widzieli się dawno i niespotykali, bo Łoktek prawie od dziecka wojował i dobijał się władzy, a jak mały był, tak niezmordowany i niepokonany.

Skąd się tu teraz wziął, domyśleć się trudno było. Zdumiał sięksiążę, zobaczywszy go, wiedząc, że pokoju z Czechem nie miał.To go gnał, to przed nim uchodził, nie ustając na chwilę. Spojrzeli na się, uśmiechnął się jakoś dziwnie Łoktek. Skoczył potemz konia, a gdy na ziemi stanął, aż śmieszno było, tak się maleńkimwśród tego rycerstwa wydawał. Podali sobie ręce, dobrze patrzącw oczy.

— Gościem mi jesteś nie czekanym! — odezwał się Przemysław.

— Nie z dobrej woli — jędrnym głosem, żywo odparł Łoktek. — Tatarzy bestyje znowu Sandomierskie plądrują, poganieprzeklęci! Włóczę się, zbierając ludzi. Zasłyszałem, że od Pomorzaciągniecie, zbiegłem, aby się pożalić z dolą moją. Mało mi byłoCzechów, Bóg zesłał Mongołów. Tej naszej biednej ziemi pokojunigdy...

Weszli pod namiot razem. Twarz Przemysława oblokła się jakby cieniem, dumny trochę i zazdrości nieco czytać z niej było można, miłości mało lub nic. Mały ten człeczek mu zawadzał. Łoktek,jak był z drogi spragniony, nie pytając pierwszy kubek nalanyschwycił i wypił. Zdjął żelazny hełm ze skroni i czoło z potu począłocierać. Przemysław patrzał nań posępnie. Ten już w namiocie, jaku siebie w domu, gospodarzył, ławkę pod siebie podsunął, uczepiłsię na niej jak na koniu, do chleba sięgnął i kawał go siebie ukroił.Książę skinął, aby strawę jaką przyniesiono.

— Srogoż tam pustoszą Tatarowie? — spytał.

— Wedle obyczaju swego! Palą i niszczą, a młodzież gnająkupami. Gdyby mi gdzie Czechów pochwycili i potłukli, ale nie!Ci w Krakowskie ujdą, a dzicz ta gonić za nimi nie będzie! O! Sandomierz! Sandomierz! Biedne miasto, tego nigdy nie miną! A cowsi poszło w perzynę!

Podniósł twarz, na której gniew się napiętnował straszny.

— Płakać bym powinien — dodał — ale tego nie umiem!Zły jestem, zacinam sobie znaki, ile zemsty komu winien będę!Powoli popłacę moje długi.

Popatrzał na chłodno milczącego Przemysława, jakby go badał; ten wzajem ściganemu przez Czechów i Tatarów rycerzowimałemu, który w niedoli męstwo całe zachował, przyglądał sięnieco zdumiony.

Po małym przestanku Łoktek dorzucił:

— Wiecież, po com ja gnał za wami?

— Skądże mam wiedzieć — sucho odparł książę.

— Pomyślałem sobie — rzekł Łoktek — że ty pokój masz,ludzi wiele karmisz darmo, mógłbyś mi pomóc nimi. Po Tatarachżołnierza mi będzie trudno dostać, a Czechów, pobiwszy, dobijaćtrzeba, aby im smak od naszej ziemi odszedł.

Przemysław potrząsł głową. Widać było, że prośbie nie myślizadość uczynić.

— Mówicie, że ja pokój mam — odparł powoli. — Właśnietaki, jak i ty, a większego kraju bronić muszę. Brandeburczyki czekają tylko, aby mnie słabszym zobaczyli, ze śląskimi mam rachunki, w Pomorzu i od ranskiego księcia, i od Krzyżaków muszę sięmieć na pieczy. Gdyby mi kto pomoc dał, przyjąłbym ją!

Łoktek zdał się słuchać dosyć obojętnie.

— U ciebie wojny nie ma jeszcze — odparł — a jam swoją począł, no i nie skończę jej, aż wszystkich pokonam! Plotło się różnieze mną; co mi Bóg gotuje, nie wiem, ale zmóc się nie dam nikomuani nastraszyć. Małym mnie Pan Bóg stworzył, muszę się wielkimstać sam.

Rozśmiał się. Muszę to wyrzekł z taką siłą, że Przemysławowi mimo woli podniosły się ramiona. Zuchwalstwo to budziłow nim zazdrość.

— Trudno z Bogiem wojować — szepnął trochę szydersko.

— Ja też nie z nim, a z ludźmi się ucieram — rzekł Łoktek. —Za dużo u nas obcych! Za dużo! Rozpostarli się i zagarniają corazwięcej. Mazowieccy nasi bracia sami najgorszemu wrogowi wrota otwarli, a jeszcze go na własną krew prosili w goście! Rozsiadają się Brandeburgi, wparł się Czech bezprawnie; na wsze strony opędzać się trzeba.

Pomilczał trochę zamyślony i w stół uderzył.

— Nie damy się! Bóg łaskaw!

Mówiąc to, jadł żywo i żarłocznie jak głodny, nie dbający o to,czym się posili. Widać w nim było zaprzątnięcie myślami wielkimi,a lekceważenie reszty. Obok Przemysława uzbrojonego i odzianego wytwornie, ten ze stroju i oręża ledwie się prostym ciurą zdawał. Na szyszaku nie miał nic, zbroję prostą, poczerniałą, na którejślady razów od mieczów i kopij widać było, suknię z grubej tkaniny, płaszcz barwy ciemnej, miecz w żelazo oprawny. Wszystko totrwałe było, mocne, a jak on nie bijące w oczy. Przemysław zeswym wzrostem, postawą książęcą, suknią oszywaną, pasem złoconym, zbroją rysowaną i szmelcowaną gasił go pozornie; Łoktek,mały, niepoczesny, miał życia więcej.

W czasie rozmowy Gozdawa i inni ziemianie za namiot sięwysunęli, zostawując ich samych. Łoktek, wprędce głód zaspokoiwszy i pragnienie, usta otarł, przeżegnał się i zwrócił ku Przemysławowi. Błysnęły mu oczy dziwnie.

— Co prawią ludzie — rzekł — prawda-li to, że wam Świnkachce koronę dać?

Trochę ironii było w głosie jego.

Przemysław odprostował się dumnie.

— Czemuż by nie? — odparł powoli. — Część wielką dawnegopaństwa Chrobrego mam pod sobą... a resztę...

— Cóż my naówczas poczniemy? — rzekł mały książę.

Zamienili spojrzenie.

— Włożyć koronę — dodał — nie tak ci to trudno — zamruczał — ale nosić!

Przemysław czoło uniósł ku górze, nie chciał odpowiadać już.

— Postarajcie się o następcę — dodał mały — a jakby go niestało wam, przekażcie mnie.

Rozśmiał się. Przemysław się coraz więcej chmurzył.

— Tak — rzekł. — Syna dotąd nie dał mi Bóg! Córka jedna...Od lat siedmiu nie mam potomstwa.

Na tym przerwała się rozmowa, oczyma się tylko mierzyli;sparty na ręku Łoktek dumał.

— Próżnom więc za wami gonił — rzekł jakby do siebie. —Wiem już, że ludzi mi nie dacie. Pójdę ich zbierać po jednemu.Ciężkie to życie, alem ja, jak wy, do pieszczonego nie nawykł, spoczynku nie lubię, znoszę, jak prosty chłop, głód, chłód, trud, wszystko, byle na swym postawić. Mnie gdyby z miękkim łożem, w kobiercami wysłanej komnacie, choćby z najpiękniejszą dziewkązamknięto na dłużej jak na dobę, przez dach bym się wydarł, takby mi próżnica prędko zmierzła!

I śmiał się swawolnie.

— Nie pogardzam ja, jak ty, dziewczyną hożą, choćby jakMszczujowa, z klasztoru wziętą, a na długo przy kądzieli naweti podwice gnuśnieć bym nie mógł. Ruszać się bo muszę!

Na wspomnienie to swawolne Przemysław się namarszczył.Od śmierci Lukierdy, od małżeństwa z Ryksą, na żadną niewiastęspojrzeć się nie ważył. Rozmowa o tym przykrą mu była. Rozwiązły podówczas Łoktek chmurę tę na twarzy księcia zrozumiał i zamilkł.

— Tyś się widzę — dorzucił poczekawszy — cnotliwym bardzo stał i Pudyka chcesz naśladować — czemu nie? I ja bym takimrad być, ale poczekawszy...

Rozśmiał się znowu, z ławy zeskoczył, chodzić począł jakbywcale jazda go nie utrudziła. Po namiocie się kręcił, coraz cośchwytając i przypatrując się wytwornej broni i zbroi.

Noc nadeszła, musieli oba pod jednym ją przebyć namiotem.Łoktek oznajmił, że dla ludzi i koni noc musi dać na spoczynek,ale do dnia nazad ruszy, aby nowe robić zaciągi, gdy mu niktw pomoc przyjść nie chce. Z wesołą myślą i daleko swobodniejszyod Przemysława, który ani pobitym był, ani mu kraju Tatarowienie pustoszyli, legł Łoktek spać, opończą się owinąwszy i nakazując zbudzić się o brzasku.

Przemysław też ze dniem wyruszyć miał w dalszą drogę. Gdysię z rana obudził, towarzysza swojego nie znalazł w namiocie,ślad tylko, kędy spoczywał. Opowiadano, że o świcie spać już niemogąc, czekać nie chcąc, wymknął się do swoich i puścił ku lasom.

Żegnany przez ziemian okrzykami, książę ze słońcem dopieroruszył ku Gnieznu. Podróż tę jednak rozmaite przeszkody, jakbyumyślnie, opóźniały. Towarzyszący mu wojewoda poznański, który panu o tym nic nie mówiąc zasadzki się obawiał, gdy dnia tegolas zwany Czarnym, gęsty a niebezpieczny do przebycia, przejeżdżać mieli, przodem wysłał ludzi, aby drogę opatrzyli. Zbytnia taostrożność, z której się śmielsi naśmiewali, okazała się jednak potrzebną.

Wysłani przodem powrócili z wiadomością, iż u brodu i trzęsawic w lesie zaczajoną była kupa zbrojna. O ile poznać mogli,zdawała się złożoną z brandeburskich Sasów, Zarębów i Nałęczóww znacznej liczbie przy nich będących.

Zatrzymano się radząc, co czynić. Sił tej zasadzki w gęstymlesie obliczyć nie było można, ale hełmów i kopij sterczało dosyćw zaroślach. Chciał Przemysław iść, uderzyć na nich albo z bokuich zająć, lecz trzęsawisko i moczary nie dopuszczały przystępu.W lesie, gdzie i drzewa mogły być poobalane, i zasieki przygotowane, rozpoczynać walkę ściśniętym, nie zdało się bezpiecznie. Wojewoda radził zasadzkę obejść dłuższą drogą, a później, jeśliby nieuszła, osaczyć ją z większą siłą.

Przemysław chciał przebojem iść, wstydząc się tej ucieczki,nie bardzo nawet wierzył w doniesienie... Rycerstwo skłoniło go, żeposzedł za radą wojewody. Po długich targach ruszono, dobrzew lewo kołując i nakładając drogi, brzegiem jezior i piaskami.Przemysław w ten sposób zamiast o pół dniu, zaledwie na noc mógłstanąć w Gnieźnie, gdzie nań niespokojnie oczekiwano.

Świnka wyszedł naprzeciw niego do przedsieni, stała Ryksaz córeczką, którą umyślnie do ojca wyprowadziła. Była to jedynaczka tym samym losu trafem, który matce jej dał rysy zmarłejLukierdy, jeszcze większe do męczennicy mająca podobieństwo,jej nawet naturę trwożliwą, milczącą i smutną.

Z twarzą, którą starał się uczynić wesołą, arcybiskup o zasadzce już uwiadomiony, wprowadził do komnat księcia. Nie mówił on sam nic o niej, gdyż w drodze rozmyślając, przyszedł doprzekonania, iż u stracha wielkie oczy i dwór jego więcej widział,niż było. Kupka jakaś zbłąkanych włóczęgów mogła być za nieprzyjaciół wzięta. Okazało się jednak, iż było inaczej. Wojewoda,zabrawszy ludzi, nocą pobiegł na to miejsce, w którym widzianozasadzkę. Znienacka napadnięci Brandeburczycy, posądzając Zarębów o zdradę, poszli zaraz w rozsypkę.

Wojewodzie, który się głównie na Zarębów i Nałęczów kusił,udało się ich dwu pochwycić i tych, na koniach twarzami do ogonów poprzywiązywanych, wieczorem przywieziono do Gniezna.Krótkim sądem, pochwyconych na gorącym uczynku zdrady i posiłkowania nieprzyjacielowi, Przemysław ściąć kazał. Zaledwie sięto stało, gdy reszta Zarębów i Nałęczów, która przy boku pana była jeszcze, ci właśnie, co na popasie w Woli wierność poprzysięgali,następnej nocy zeszła precz, tak że z tego rodu nikt nie pozostał.Powstało stąd zamieszanie chwilowe i niepokój między ludźmi,lecz wojewoda powagą swą go przytłumił. Arcybiskup i książęcieszyli się owszem, że podejrzanych się pozbyto.

Świnka tymczasem ziemian okolicznych zwoławszy, starszyznę z Kalisza i Poznania, duchowieństwo, na którego czele stanął,do stanowczego zniewolił kroku. Ryksa wiedziała o tych przygotowaniach, domyślał się ich zapewne książę. Wielka izba na zamkudnia tego była natłoczoną, komnaty sąsiednie i ganki ziemian pełne, których wojewodowie i kasztelanowie prowadzili. Wszyscyurzędnicy ziemscy, dworscy, arcybiskup i biskup poznański, kapituły, duchowieństwo oczekiwały na Przemysława. Na przedziew szatach uroczystych Świnka z krzyżem w ręku witał wchodzącego pana. Wskazał na poważne zgromadzenie i ozwał się:

— Miłościwy Książę, oto cały lud twój i ja jako ojciec duchowny ziem twoich, przychodziemy jednozgodnymi głosy prosićcię i wezwać, abyś dłużej nie zwlekał z przyjęciem królewskiej korony, która ci z prawa należy. Wdziej ją na skronie twe i niech ciona da nową siłę, abyś nam w pokoju panował i rządził. Przypaszmiecz, przodkowi twemu przyniesiony przez anioła, abyś nim zwycięsko nieprzyjacioły wojował.

Tu, na dany znak przez arcybiskupa, ozwały się okrzyki wielkie i wywoływania. Podnoszono ręce, rzucano czapki, uniesienieogarniało tych nawet, co chłodni lub wahający się przyszli. Poruszyły się serca, otwarły usta, jakaś nadzieja wielka wstąpiła w nie,jakby korona ta z grobów i mroków dobyta, potęgę z sobą przynieść miała.

Stał książę milczący, poruszony, blady, Ryksa dumna i wesoło spoglądająca. Poczęła się cisnąć starszyzna, otaczając pana, a onteż zagrzany miłością, którą mu okazywano, podniósł raźniej czoło.

— Stanie się więc po woli ojca naszego, Jakuba, i was wszystkich. Nie czuję się ja godniejszym korony tej od pobożnej pamięci rodzica mojego, od tych, co mnie poprzedzili, ale palec w tymwidzę boży...

Uścisnął go arcybiskup, okrzyki się podniosły znowu poizbach, dalej w podwórcach, w których dużo ludu zgromadzonegobyło. Ten, wnijść wszystek nie mogąc, szeroko się tu rozkładał.Postawieni już wprzód trębacze i fleciści zaczęli wygrywać wesoło.Stała się radość jakaś wielka, jakiej ludzie nie pamiętali, a oczówwiele zaszło łzami. Wtem arcybiskup Bogu na podziękowanie dokościoła już wiódł, gdzie duchowieństwo zanuciło hymn i tak owokrólem okrzyknięcie uroczystym aktem kościelnym się skończyło.

Gdy wszyscy do katedry ciągnęli, na wałach w tym miejscu,gdzie dwu zdrajców świeżo stracono, stali dwaj ubogo ubrani ludzie, z twarzami bladymi, smutni, przypatrując się z daleka. Michnie usta złym szyderstwem drgały, Pawłek był groźno namarszczony.

— Przysięgam ci! Przysięgam! — mruczał Zaręba. — Krótkato będzie radość, a skończy się kąpielą krwawą. Nasza krew i niewinnej pani Lukierdy pomszczoną zostanie!

Chwycił ręką garść mokrej ziemi i ścisnął ją, jakby z niejkrew, co ją zbroczyła, chciał wydobyć, łzami zaszły mu powieki.

— Cieszcie się i triumfujcie! — wołał. — Pomsta boża nie śpi!Szyję dam, cześć dam, nie ja jeden, wszyscy my, a pani zamordowana i bracia nasi będą zemszczeni!

Z kościoła rozchodziła się pieśń głośna, wesoła, a Zaręba jaknieprzytomny z szału powtarzał ciągle:

— Będą pomszczeni!

Przecisnęli się potem nie postrzeżeni przez tłumy, wyszli zawrota, dosiedli koni w małej szopce zostawionych i manowcamipociągnęli ku lasom.

Tegoż dnia postanowiono, że w dzień świętych Jana i Pawłaobrzęd koronacyjny odbyć się miał w Gnieźnie, dokąd biskupiz całej Polski zjechać mieli.

Rozdział X

Piękny był ów dzień 26 czerwca 1295 roku, gdy wiosennegoporanka niezliczonym tłumem ziemian ze wszystkich polskichkrajów i z Pomorza przybyłym, okryły się nie tylko podwórcazamkowe, wały, podwala, ale okolice, na których obozy i namiotyległy niezliczone.

Starał się o to stróż i opiekun starej korony, Świnka, aby uroczystość, która po tak długich latach wznowić miała pogrzebionyw krwi świętego Stanisława majestat królewski, świetną byłaa głośną. Zwołał więc wszystkich biskupów, którzy przybyć mogli,Jana z Poznania, Jana Romkę z Wrocławia, Gosława z Płocka,Konrada nawet lubuskiego, a ci, co jak krakowski i wrocławskisami się stawić nie mogli, piśmiennie oświadczyli zgodę swoją.Z Pomorza mnodzy panowie, wysłańcy miast przedniejszych,urzędnicy, rycerstwo pomnażało świetną gromadę, która miała byćświadkiem tych odrodzin królestwa.

— Zaprawdę — oświadczył Świnka tym, co go niebezpieczeństwy od korony odstraszać chcieli — zaprawdę, nie o króla tu idzie,bo każdy z nich śmiertelnym jest, ale o koronę, która być nieśmiertelną powinna.

Ta korona, która długo utajoną była w skarbcu kościoła i razem z drogim ciałem świętego Wojciecha chroniona jako talizmanświęty, leżała teraz na wezgłowiu, na nowo z kurzu otarta, w swejstarodawnej prostocie, grubymi obręczami złotymi przypominającwieki, gdy je niewprawna ręka, jako umiała, wykonała. Obok niejjabłko królewskie napełnione wewnątrz tą ziemią, której piastowania była godłem, i włócznia świętego Maurycego — relikwiarazem i berło, i szczerbiec leżał anielski. Jak około świętości przechodził lud ciekawy, gromadząc się i stając około tych prastarychpotęgi pamiątek. Minęło czasu wiele, a obręcze te złote niczyjegonie dotknęły czoła, pył je okrywał żałobny, w ciemnościach czekały na odrodziciela.

Radość wielka rozgrzewała tłumy, a piękny, acz gorący, dzieńwiosny ze słońcem wesołym pierwszej roku połowy przyświecałwspaniałemu obrzędowi. Duchowieństwo z arcybiskupem musiałosię naradzać nad obrzędem, którego pamięć była zaginęła. Wertowano księgi, słuchano podań ludzi starych, chwytano, co gdzie indziej przy koronacjach się działo; dobierano modlitwy, pisano formuły, szukano pieśni. Ale trud to był ochoczy i wesoły.

W katedrze dwa trony na stopniach podniesionych obok siebiestały okryte suknem szkarłatnym ze złotymi bramowaniami. Naprzeciw wznosił się arcybiskupi. Ołtarz już gorzał światłem rzęsistym, duchowieństwo oczekiwało, gdy głosy trąb słyszeć się dałyod zamku i drogą suknem wysłaną ruszył orszak książęcy, poprzedzany przez ochmistrzów dworu z laskami białymi i wojewodówz chorągwiami zwiniętymi. Za nimi w otoczeniu dostojników dworu swego stąpał Przemysław w sukniach szkarłatnych, w hełmiezłocistym, mąż w sile wieku, z licem jasnym czując, iż spełniał sięnad nim obrzęd znaczenia wielkiego. Owo błogosławieństwo, któreodejmowało koronę następcom Szczodrego, zażegnane zostało, pokuta była spełniona, zamordowany męczennik, podniesiony na ołtarz, przebaczał rodowi zabójcy.

Obok księcia w sukni ze złotogłowu i białych rąbkach jak mgłaprzejrzystych, piękna i wspaniała, z obliczem pańskim szła królewna, mająca dziś się stać królową. Szczęście czyniło ją piękniejsząjeszcze.

U progu stał już Świnka i Jan, biskup poznański, oba w szatach uroczystych gotowi na przyjęcie księcia. Ci, pokropionegowodą święconą, wiedli przodem, gdy dwu drugich Ryksie towarzyszyło. Na wezgłowiach przed nimi świeciły dwie korony złote.

Przy tronach stanęli urzędnicy ziemi, dworu, wojewodowie,kasztelani, kanclerze, dwór wszystek w szatach jasnych od złota,jedwabiów i purpury, z tkanin tych przepysznych, których wzoryprzyniosły od Wschodu wojny krzyżowe.

Zabrzmiała pieśń do Ducha Świętego, rozpoczęła się przy ołtarzu ofiara, którą sam arcybiskup odprawiał. Przejęty był i uniesiony duchem ku niebiosom, od których ściągnąć chciał błogosławieństwo. Wśród pieśni, wśród dymu kadzideł, odprawiały się błagalnemodlitwy.

Po odczytaniu ewangelii zwrócił się arcybiskup do księcia,który do ołtarza przystępował dla złożenia przysięgi. Trzymanoprzed nim Ewangelię i krzyż. Głosem drżącym począł przemawiaćarcybiskup, lecz wzruszenie wkrótce mowę mu przerwało. Kląkłpasterz, a książę legł krzyżem na ziemi, śpiewy rozlegały się znowu. Starym obyczajem kościelnym błagalne litanie śpiewano.

Gdy powstał Przemysław, niesiono oleje święte, nastąpił obrzęd namaszczenia. Po czym w bocznej kaplicy wdziano nań szatykrólewskie, sandały złociste, humerał, manipularz, kapę...Odzież ta królewska kapłańską razem była, a przypominać miała,że pomazaniec boży powinien był być kapłanem strzegącym prawai sprawiedliwości, wyrazicielem potęgi wszechmocnej na ziemi.

Poprzedziło to przypasanie miecza, bo użycie go było obowiązkiem mocarza ziemskiego, nie kapłana. Dobytym z pochew Przemysław na cztery strony świata przeszył powietrze i do złotej pochwy go schował.

Wtedy dopiero, gdy jako kapłan i rycerz boży namaszczonybył i zbrojny, dostojny wieńca — pokląkł, a Świnka ciężką tę,twardą, wielką koronę Chrobrego włożył mu na skronie. Leżała nagłowie Pomazańca cudem, jakby dla niej była ukutą. Podano w lewą rękę jabłko ziemi polskiej pełne, w prawą berło, widomy znak władzy.

Złożono ofiarę, w złocistych baryłkach wino i chleb biały, naołtarzu. Następowała komunia święta, do której przystępując,król miecz odpasał. Wiedziono na tron, ciągle modlitwy odmawiając i śpiewając.

Po obrzędzie tym, w ten sam sposób ukoronowano królowę,a gdy obok małżonka zasiadła na tronie, zabrzmiał hymn wszystkimi głosy nucony, potężny, wielki, dziękczynny. Ostatnia nutajego rozlegała się jeszcze, gdy arcybiskup zawołał:

— Król niech żywie! Niech żywie królowa!

Za nim, co żyło, wołało wtórując, potrząsano rozwiniętymichorągwiami, bito we dzwony i na trąbach grano. Arcybiskupz biskupami, ująwszy króla i królową, wiedli ich na zamek, przerzynając gęsto stojące tłumy, chcące choć spojrzeć na ukoronowanego pana swego.

Wśród tej ciżby szczęśliwej, wrzawliwej, na pozór rozradowanej, różne się jednak odzywały głosy. Jedni widzieli blaski samei spodziewali się szczęścia i potęgi, drudzy już troskali, widzącw tym jakby wyzwanie Boga, próbę niebezpieczną. Po kątach i zaułkach szemrali i odgrażali się niechętni.

Długo nie wierzono, ażeby arcybiskup ważył się na krok takwielkiego znaczenia, rzucenie rękawicy wszystkim, co siedzieli naziemiach polskich, wyzwanie ich do poddania się i posłuszeństwa.Niewiara ich zmieniała się w gniew i odgróżki, gdy wątpić już niebyło można, że król ogłoszonym zostanie. Nie było jednego książęcia, który by się tym obrażonym i zagrożonym nie uczuł. W gromadach na ten dzień przybyłych kryli się szpiegowie tych, co się ulękli korony. Wciskali się oni wszędzie, patrzyli, podsłuchiwali i bledli.

Obrzęd powagą Kościoła uświęcony siły nabierał. Przy tronie stawała jedyna władza w świecie, której opierano się, ale ją szanować i ulegać jej musiano. Otaczało go duchowieństwo, ono niosło koronę, dawało jabłko, miecz przypasywało. Od ołtarza mówiącarcybiskup nauczał króla, iż miał królestwo pomnażać, jednoczyć, oderwane od niego ziemie odzyskać. Wyrazy te rozchodziły się daleko, brzmiały głośno, odbiły się we wszystkich książęcych stolicach, poruszyły siedzących na nich. Mieli być hołdownikami i sługami jednego pana!

Lecz wszystkie potajemne odgróżki ciche dnia tego tonęływ chórze zwycięskim. Każdy z ziemian Przemysławowych poczuwał się królem po troszę w osobie pana swojego. Duma i siław nich wstępowała.

Gdy na zamku ucztować poczęto, a tłumy się zabawiały u stołów rozstawionych, dzieląc na gromadki ziemiami i powiatami,niektóre rody znaczniejsze skupiły się też i zbierały, aby razemzasiąść i jedność swą starą przypomnieć. Resztki Zarębów i Nałęczów, których się też dosyć znalazło, błądziły, nie mogąc miejscawyszukać dla siebie. Dawniejsi przyjaciele uchodzili od nich, powinowaci się odstrychali, ten i ów się zapierał. Obawiano się kumać z nimi. Nie śmieli też przybyć główni sprawcy zdrady, z ramienia ich tylko kilku wcisnęło się dla rozglądu i podsłuchu.

Stary Zebro Nałęcz i Zaręba, zwany Niechluj, którzy nie byliposzlakowani nigdy o wspólnictwo z Michną i Pawłkiem, alew sercu za rody swe żal wielki mieli, najboleśniej doświadczylitego, jak z rodem trzymając, cierpieć zań przychodziło. Zebro tui ówdzie próbował przysiadać się do gromady, witany zimnymmilczeniem. Niechluja widzieć ni poznawać nie chciano. Obu im,ludziom możnym, niegdyś znaczącym, serca się ściskały. Błądząctak pośród stołów, przy których dla nich miejsca nie było, Zebrosię zetknął z Niechlujem. Dość im było w oczy sobie spojrzeć, abysię porozumieć. Stanęli milczący, długo bojąc się przemówić dosiebie i oglądając dokoła. Unikaliby i oni może od siebie, gdybygdzie indziej którego z nich przyjęto.

— A co? — mruknął Zebro. — Dla nas tu już ani ławy, nichleba nie ma?

— Próżnośmy się tu wlekli — odparł Niechluj w boki się biorąc. — Chciałem okazać, żem panu wierny, ale wierności mej nieradzi tu.

— Ani mojemu pokłonowi — rzekł Zebro. — Gdym się nowemu królowi chciał do kolan zniżyć, odwrócił oczy, dobrze, że niekopnął nogą.

Zeszli nieco na bok.

— U mojego woza — począł Zebro — znajdzie się chleb, mięso i beczułka. Co się mamy dobijać, gdzie odpychają.

— Mnie się zda, aby wozy zaprzęgać i do domu — odpowiedział Niechluj. — Lepszego się nie doczekamy, a i gorsze może być.

Stali jednak i przypatrywali się. Z wielkiej ludzi gromady takwyłączonym być, nikomu niemiło, starym, nienawykłym do tego,tym boleśniej. Obu serce krwią nabiegło.

— Nie winniśmy nic! Do dzisiaj wiernym mu byłem sługą— mówił Zebro — ale z winowajcami jedno zawołanie mamy.

— Ja też — rzekł Niechluj — dziś mu się kłaniałem jeszcze,jutro, gdy żółć poruszy, nie ręczę.

— Mam być karan — począł Zebro — niech wiem, za co.Zemście dogodzę, bratanka mojego ścięto.

— I mego stryjecznego — mruknął Niechluj.

— Chodźmyż stąd! — dokończył Zebro.

Ruszyli ledwie z miejsca, gdy przechadzający się z łańcuchemi krzyżem na szyi ksiądz Teodoryk, jakby ich szukał, zbliżył sięi pozdrowił. Przyjęli go chłodno.

— Czemu nie siadacie z drugimi? — spytał.

Odpowiedzi na to nie było, spojrzeli nań i oczy pospuszczali.

— Jeśli sumienie czyste, co ród znaczy? — dodał ksiądz. —Dziś dzień wesoły dla wszystkich, chodźcie ze mną, miejsce znajdziemy.

Dosyć opornie, nie śmiejąc mu się sprzeciwiać, Zebro i Niechluj szli za nim powoli. Lecz gdziekolwiek miejsca dla nich napatrzył, gdy się obejrzano, ściskali się biesiadnicy i — ławy niestało. Szedł z nimi aż do duchowieństwa ksiądz Teodoryk, aby tumiędzy swymi ich posadzić. Tu już wyłączeni zbyt się czując nawidoku, jakby ich palcami ukazywano, podziękowali orędownikowi swemu, weszli między czeladzie i pospieszyli do wozów i koni.Zebro u wozu suknie z siebie świąteczne bogate ściągać kazał,zbroję wdział, konia wziął, a gdy Nałęcz toż uczynił, porozumiawszy się z sobą, z niewielkim pocztem w lasy ujechali.

— Kiedy drudzy nas nie chcą, do swoich jedźmy! — zawołałZebro z gniewem wielkim.

Jechali tedy w lasy drogami znanymi, a co w podróży skargboleśnych i wyrzekań było, łatwo się domyśleć. Gdy późno dostalisię do miejsca, w którym Michno się ukrywał, oba już byli rozgorączkowani.

Zaręba, wiedząc, jak go ścigano i pochwycić chciano, na uroczysku, zwanym Barcie, od dawna się ukrywał. Zmieniał czasemkryjówkę tę, ale najczęściej w niej przebywał, bo mu się bezpieczną zdawała. Trzeba było tak wytrwałego, jak on, człowieka i prostego obyczaju tamtych czasów, aby tu móc wyżyć nie tylko wiosną i latem, ale często jesienią późną i zimą.

Wśród gęstwiny na pagórku chatę Michna, zbliżywszy się dopiero, dostrzec było można. Siedziała ona prawie całkiem zakopanaw ziemi, dach ją okryty darniem osłaniał. Ten porósł był trawąi krzakami bujnymi, tak iż garbem tylko cokolwiek nad ziemiąwystawał, a nad nim dymnik z płotka gliną obmazanego od kopcia sczerniały. Zamiast ogrodzenia, wkoło leżały kłody wielkichdrzew obalonych, jedne na drugich suchymi gałęźmi i korzeniamiogromnymi posplatane z sobą. Wśród nich tarń, głogi i młodekrzewiny różne bujno się puszczały. Szopka dla koni z płotu podwójnego sklecona, a dla ciepła gnojem między nie narzuconymohacona, nędznie wyglądała z pośrodka drzew gałęzi.

Do tego zapadłego kąta Zarębowie i Nałęczowie zjeżdżali sięczęsto w liczbie znacznej. Tu się odbywały ich narady, a że miejsca w chałupie mało było, rozsiadali się na bliskiej łące, która byłaspasiona i stratowana.

Miał tu Zaręba i studzienkę wykopaną a licho ocembrowaną,i loszek, i co do prostego życia było potrzeba. Wnijście do jego lepianki niewygodne było, bo we drzwiach do pół zginać się musiałkażdy, a pod sobą szukać kłódki, która za próg służyła. Ciemnobyło tu zawsze.

Przybywający huknęli naprzód trzy razy, naśladując puchacza, aby ich za obcych nie wzięto. Natychmiast wylazł z chatyczłek w krótkiej odzieży, w chodakach, z głową postrzyżoną i przeciw nim do wrót pospieszył. Był to sługa Zaręby, niemowa, alebardzo roztropny i przebiegły, a do swego pana przywiązany. Niez urodzenia postradał mowę i słuch miał dobry. Chłopięciem jeszcze gdy był, człek jakiś okrutny przez zemstę język mu uciął, także bełkotał niezrozumiale.

Zaraz też odsunęła się okienniczka w niskiej ścianie, przezktórą światełko błysnęło i głowa ludzka. Był to Michno sam, ciekaw, kto mu takiego dnia mógł przybyć w gościnę. Gdy się opowiedzieli, rad bardzo naprzeciw pospieszył do progu.

Konie powiódł niemowa do stajni, a oni szli do chaty, w której świeciło i gdzie Michno w łosiowym kaftanie i spodniach czekał na nich.

— Czyście się zabłąkali?! — zawołał. — Dziś nikogom się niespodziewał, co najprędzej jutro; wszyscy ciekawi pojechali onegonowego króla oglądać!

— My też stamtąd wracamy — rzekł krótko Zebro.

To mówiąc, przez otwarte drzwi do izby weszli, jak loch niskiej, ale bardzo przestronnej. Zaręba zmuszony często tu przebywać, przystroił ją, jak umiał najlepiej, wojłokami powyścielał, skórami wyłożył, zbrojami obwiesił i jakby na najczyściejszym dworze u ziemianina, pięknie w niej było. Świeciła broń, tarcze, mieczei noże porozwieszane. Nie brakło nawet gęśli na jednej ścianie, bona niej Zaręba czasem grywał. U ściany jednej gorzało prawienigdy nie wygasające ognisko, przy której dziewczę z kosami długimi teraz coś prażyło dla pana, ale obcych posłyszawszy, natychmiast się skryło.

Zebro i Niechluj, którzy tu nie bywali, choć o Barciach wiedzieli, rozpatrywali się ciekawie i dziwili. Postrzegłszy to, Michnozawołał:

— Co się to wam osobliwym wydaje, że ów dworzanin stary, który u króla już powinien był się podczaszostwa albo podkomorstwa dosłużyć, pod ziemią się kryć musi jak borsuk w jamie?Taka dola wiernych sług, co prawdę panom mówią.

Niechluj głową ruszył dwuznacznie.

— Nie mówcie mi, żem ja na to zasłużył — dodał z gorączką,która w nim nigdy nie wystygała, Michno. — Pokutuję za to, żemza biedną męczennicą ujmował i złego nie mógł ścierpieć.

— Ale... ale... — odezwał się Zebro na przyzbie, która wkołościany obiegała, przysiadłszy. — Mówią ludzie, żeście wy tę paniąnadto miłowali, a ona was.

Zaręba skoczył.

— Łgą jak psy ci, co to szczekają! — krzyknął. — Szanowałem ją jako panią, litowałem się nad nieszczęśliwą. Łgą, bo to była święta niewiasta!

Nie wznowiono o tym więcej rozmowy, uspokoił się Zaręba. — Hę? — zapytał spocząwszy. — Z Gniezna powracacie? Cóż? Dali mu koronę włożyć? Nie stało się nic?

— A cóż się stać mogło? — spytał Niechluj.

Zaręba się śmiał.

— Mogło się co przytrafić — rzekł szydersko. — No... raz,drugi i trzeci się nie powiodło, a kiedyś udać się musi! Niech sięcieszą, niedługo tego będzie!

Wtem Zebro, spluwając, wtrącił:

— Zbieracie wy się na niego, odgrażacie lat siła; mnie się widzi, że z tego nic nie będzie.

Gospodarz odwrócił się od ognia, do którego przykładał łuczywa.

— A ja wam się klnę, że będzie! — zawołał uroczyście. —Nam samym dokonać niełatwo było. Zdrajców się znalazło wielu,donosili mu, miał się na ostrożności. Po drogach przodem wysyłali,lasy trzęśli, bez straży dobrej na krok nie ruszał. Teraz, niechajsię ubezpieczy, znajdziemy go.

Niechluj zamruczał, że trzeba było w pomoc wziąć którego zeŚlązaków lub pomorskich. Zaręba się uśmiechnął.

— Znajdziemy lepszych niż Pomorcy i Ślązaki — rzekł. —Posiedźcie do jutra, przekonacie się. Na jutrzejszy dzień zwołałosię tu siła ludzi, zobaczycie.

Zamilkł nagle, nie chcąc więcej powiedzieć, na niemowękrzyknął i zabrał się gości przyjmować. W lichej lepiance znalazłosię więcej, niż się spodziewać mogli. Udziec sarni, miód dobry,chleb czarny, ale świeży, kaszy podostatkiem, plastr miodu i serna zakąskę. Niemowa z dziewczyną raźno im posługiwali. Po wieczerzy wprędce pokładli się wszyscy na słomie i skórach, a ogieńtlał i świecił im przez noc całą.

Z rana kłodę doń przyrzucił niemowa i panów pobudził. Dzieńwstał jasny i piękny, wyszli z zaduchy podziemnej na powietrze.Zaręba spodziewał się dnia tego gości i bacznie ucha nastawiał. Jakoż przed południem zaczęli nadciągać ze stron różnych Zarębowiei Nałęcze, a nawet wielu powinowatych, co wczoraj w Gnieźniebyli. Przybywali posępni, podrażnieni, gniewni. Niepokoiło ich to,że obrząd wczorajszy był uroczysty, wspaniały i tylu ziemian zewszystkich ziem polskich zgromadził.

Słuchając opowiadań, Michno się zżymał i klął.

— Nikczemna gawiedź! — wołał. — Byle ich kto karmiłi poił, sprzedadzą się, nie patrząc, że im dyby na cały żywotwłoży. Okrzykują króla, cieszą się, nie pomnąc, że im niewolęprzyniesie.

Wymieniali przybywający tych, którzy się wprzódy Zarębomi Nałęczom obiecywali z nimi iść, a teraz o nich słyszeć nie chcieli.

— Obejdziemy się i bez nich! — pocieszał się Michno.

Konni z lasów ścieżynkami różnymi napływali ciągle, wieściosobliwe przynosząc. Większa część frasobliwych była i zatrwożonych. Michno tylko śmiał się i urągał strachom, a swą śmiałościąinnych zagrzewał. Gdy około chałupy za ciasno już im było, wyciągnęli na łąkę.

— Tu mało co poczekawszy — rzekł — zobaczycie kogoś, cowam męstwa doda.

Było już z południa, wszyscy się pod drzewy pokładli i posiadali, gdy w lesie zatętniło i zadzwoniło.

Ci, którzy wprzódy przyjechali, wszyscy się ostrożnie i pocichu wkradli, a choć zwyczaj był naówczas przy rzędach końskichmałe dzwonki zawieszać, żaden się na to nie ważył. Posłyszawszy,Zaręba, jadących z trzęsidłami i brzękadły, zerwał się z ziemi, jakby pewien był, że ten przybywał, na kogo oczekiwał. Jakoż pochwili wysunął się z lasu na dużym, ciężkim koniu w rzędzie połyskującym, mąż wielkiego wzrostu w hełmie czarnym i zbroi lekkiej, w którym z twarzy rozlanej i obrzękłej Niemca poznali wszyscy. Pańska postać i uzbrojenie kazały się w nim jakiegoś książątka domyślać. Towarzyszyło mu kilkunastu czeladzi, ale ci zatrzymali się u brzegu lasu. Zaręba spieszył naprzeciw przybywającemu z poszanowaniem, lecz nie zbytnią uniżonością.

Nie zsiadając z konia, a niespokojnie trochę się rozglądając poludziach, którzy nagle z ziemi powstawać zaczęli, stał jeździec ów,ręki nie odejmując od ogromnego miecza, który mu u siodła wisiał.Oczy jego z niedowierzaniem zdały się liczyć gromadę, która zaZarębą zbliżać się ku niemu zaczęła. Pochyliwszy się z konia, jeździec rozpoczął z Michnem rozmowę.

— Cóż poczynacie? — spytał po niemiecku ponurym, grobowym głosem.

— Koronowaniu nie można było przeszkodzić — rzekł Zaręba. — Ukoronowali go, ha! Nie na długo!

— Nie powiodło się więc! — wtrącił Niemiec. — Wam bo sięnic nie wiedzie. Mówicie wiele, krzyczycie głośno, robicie mało!

Zaręba po cichu się żywo tłumaczył, tymczasem przybyłyoczyma rachował tych, co dokoła się gromadzili.

— Niewielu was też jest! — rzekł pogardliwie. — Co to zasiła?! To garść ledwie!

— Bo tu tylko są dowódcy — odparł Michno — a nie wszystkie nasze zawołania. Liczcie po dziesięć, dwadzieścia i więcejgłów na jedną... Ale co z tego, gdy się nie szczęści! Siadaliśmy nańw zasadzkach razy wiele, zawsze nam uszedł.

Niemiec popatrzał urągająco.

— Dajcie no tylko wiedzieć mnie, gdzie go z małym pocztemprzydybać można — rzekł — a ja się bez was obejdę.

Szeptali znowu po cichu. Zaręba tych, na których najwięcejliczył, pokazywał księciu i przyprowadzał. Umawiano się i spierano. Niemcowi oczy coraz goręcej pałały; z niektórymi, co się z nimlepiej rozmówić mogli, szwargotał dłużej i poufniej. W końcuwszyscy stali zgodni. Książę głośno zaczął sypać przyrzeczeniamiłask i napędzał, ażeby nie tracono czasu.

Wtem z dala odezwał się krótkim, urywającym głosem rógw lesie. Był to znak jakiś umówiony, jeździec drgnął, konia żywozawrócił, głową dokoła skinął na pożegnanie i w gąszcz popędził.Ziemianie też żwawo pobiegli do swych koni, i wkrótce opróczZebra i Niechluja nikt na łące nie został, tak spiesznie każdyw swą stronę się wynosił.

— Teraz — zaśmiał się Michno, powracając do swej lepianki — gdy dwu Ottonów mamy z sobą, nie ujdzie nam królik! Niechsię po godach wysapią, a sprawiemy im lepsze od tych.

Rozdział XI

Ze spuszczoną głową nad stołem stojąc, ksiądz Teodorykprzypatrywał się, jak na gorącym wosku pisarz Tylon ogromnąpieczęć wyciskał. Świeżo ona była wyrzezana z porady Świnki arcybiskupa na większą zgryzotę innym polskim książętom, a stałyna niej dokoła słowa:

Reddidit Ipse Solus Victricia Signa Polonis.

(On sam przywrócił Polakom zwycięskie znamiona).

On i Tylon, gładząc bródkę swą krótko postrzyżoną, przyglądali się z uczuciami różnymi tej pieczęci majestatycznej, którą poraz pierwszy zawiesić miano u pargaminu na jedwabnym sznurze.

— A co — odezwał się Tylon do zadumanego Teodoryka —a co? Nie jest-że wspaniała? Nie majestatyczna? Nie pańska? Niekrólewska? Mają śląscy czarnego orła, my białego... Już na naszejpieczęci nie lada jeździec na szkapie, co przystał książętom, aleorzeł, jakby cesarski! I napis piękny; nie chwaląc się, jam go układał: Sigillum Praemislai Polonorum Regis et Ducis Pomeraniae.

Polonorum położyłem nie bez myśli — zjedzą się ze złości!

Uśmiechnął się Tylon i dodał:

— Takiej pieczęci u nas nie bywało ni u żadnego z panów naszych!

— A wy się tym cieszycie — spytał Teodoryk.

— Jakże nie!

— Ja zaś... nie cieszę się — rzekł lektor, potrząsając głową. —Wiecie dlaczego? Bo ja wolę moc i władzę niż trąbę i chwalbę, wolę czyn niż słowo. Ale wyście, panie pisarzu, mężem słowa i w mocjego wierzycie.

— Pewnie! — zawołał Tylon. — Bóg nas nauczył, że słowo sięstaje ciałem i że co ma być czynem, wprzódy myślą być musi!

Zamilkł i wracając do pierwszego wesołego nastroju począłznowu:

— Niech się książątka wściekają! Niech się złoszczą! Niechgryzą nieprzypaciele! Który z nich na tę pieczęć spojrzy, ciarkipójdą po nim! Polonorum na niej stoi... Sapienti sat! Arcybiskup mnie za to w głowę pocałował!

Ręką zamachnął dokoła.

— Zagarniemy wszystko!

Teodoryk smutnie się jakoś uśmiechał.

— Daj to Boże — odezwał się — ale mnie by się widziało nietrąbić z wieży, dopóki się nie pokona, nie ostrzegać, że się bić będzie, aby się miano na pieczy, nie drażnić złego zwierza.

— Niech drżą! — krzyknął Tylon. — Victricia Signa nasze,a jak to ślicznie brzmi! Reddidit ipse solus...

— Mój ojcze — odparł Teodoryk. — Niekoniecznie oni na placu boju walkę nam wypowiedzą. Albo żeście nie słyszeli o truciźnie, co we Wrocławiu sprzątnęła tych, którzy zawadzali, albo niewiecie, co Białego spotkało?

Tylon oburzył się.

— Mamy dobrą pieczę nad panem! Oho, oho! Nie bójcie się!Ludzie go jak oka we łbie strzegą!

Lektor zaciął usta i pomilczał.

— Tak, miejcież pieczę! — i urwawszy, dodał: — Co to jasłyszę! Król pono na zapusty do Rogoźna się wybiera!

— Na zapusty? Tak jest — rzekł Tylon. — Słusznie mu należy, aby się rozerwał i odetchnął i on, i dwór.

— A w Poznaniu nie może? — wtrącił Teodoryk.

Tylon usta ściągnął pociesznie w ryjek, chudą ręką przebierał po powietrzu, palcami poruszał, niby im coś mówić nakazując,czego Teodoryk zrozumieć nie mógł.

Chrząknął potem, a widząc, że ksiądz jaśniejszego oczekujetłumaczenia, szybko mruczeć zaczął:

— Czyż wam, bracie Teodoryku, wam, co słyszeliście, jak trawa rośnie i co z sobą ptacy na gałęziach rozmawiają, wam, co widzicie w ciemnościach, słyszycie w milczeniu, wam ja potrzebujęwykładać i rozjaśniać, dlaczego królowi lepiej będą smakowaćw Rogoźnie?

Ks. Teodoryk milczeniem i wejrzeniem dał do zrozumienia, że bądź co bądź potrzebował tego tłumacza. Stary notariusz oczkizmrużył.

— Ojcze kochany — rzekł cicho — nie ma większego wielbiciela królowa, pani nasza, nade mnie. Niewiasta jest cnót wielkichi majestatu potężnego, ale niewesoła! Koło niej też smutno, cicho.Za nią wszędzie chodzi ten majestat jej, powaga — decorum!Rozśmiać się przy niej nie godzi, bo się namarszczy, zaśpiewaćwara, bo to jej godności ubliża. Widzieliście wy ją kiedy inaczejjak królową? Idzie do łoża nią i wstaje w koronie. Niewiasty w niejmało. Spojrzawszy na nią, strach święty ogarnia. Otóż, widzicie,bracie Teodoryku, w końcu panu niestaremu, boć młodym się jeszcze zwać może, zapragnie się trochę swobody i człowieczeństwa!

Spuścił głowę i ręce rozstawił szeroko.

Humanum est!

— Smutna to rzecz — westchnął ksiądz Teodoryk. — Królowie nie mają czasu dla siebie żyć a wesela szukać, królowanie kapłaństwem jest. Kto namaszczon był, ze człowieczeństwa się wyzuć powinien.

— Miejcież wy litość nad nim! — szepnął Tylon.

— Ja, ja, mój ojcze — odparł lektor — nie tylko litość dlań,ale miłość mam. Na wiele rzeczy oczy przymrużam, lecz smutnomi i biedno, gdy myślę, że on musi szukać roztargnienia w Rogoźnie! Ściągnie się tam do niego pewnie na zapust dużo ziemian wesołych, pałki sobie pozalewają, poczną się swawole... Panu nie tylko w nich być, ale patrzeć na nie nie przystało.

— Za surowi bo jesteście — mruknął Tylon. — Niechby tomówił arcybiskup albo ksiądz Wincenty, ale wy, co świat znacie!...

— Mój ojcze — żywo wtrącił Teodoryk — mnie na ostatek nieo zabawę idzie, ale się... boję!

Notariusz rozśmiał się tak serdecznie, szeroko, iż lektor zawstydzony się zmieszał.

— Boicie się o niego? Gdzie? Pod nosem? Na naszej ziemi?w Rogoźnie? Tam, gdzie go najlepsi otoczą przyjaciele?

— I gdzie najgorsi, bo skryci, wrogowie wcisnąć się mogą!

— No, no! — przerwał Tylon znowu z miłością wielką przypatrujący się swej pieczęci. — Słyszemy od lat wielu o tych Zarębach i Nałęczach, ale to gwar pusty. Porozłaziło się to po świecie,nie ma ich i znaku. Ci, co w domu zostali, do łask się wpraszają.Strachów sobie z tego próżnych czynić nie trzeba!

— Niech i tak będzie — rzekł Teodoryk. — Zawsze wolałbymzapusty w Poznaniu niż w Rogoźnie.

— Na wielki post powróci z nami śpiewać żale do Poznania.

Tylon, zamknąwszy tym niemiłą mu rozmowę, dodał pieczęćpodnosząc:

— Patrzcie no, ojcze mój, jak rozumnym był śp. Bolesław kaliski, dobrodziej nasz, gdy Judeom przywilej nadał, aby mieli u nasopiekę i bezpieczeństwo! A kto by nam tu teraz taką pieczęć wyrzezał, gdyby nie było Samuela, syna Judy! Kto nam pieniądzebije? Też Judeus! Kto klejnoty oprawia? Kto grzywien pożycza?Kto drogie bisiory przywozi? Ludzie rozumni są i do wszystkiego!

Na te pochwały skrzywił się lektor.

— Jednak — rzekł — ksiądz pasterz nasz gnieźnieński rozumnie także uczynił, gdy na synodzie, jak po innych krajach się wodzi, nakazał spiczaste głowy nakrycia i kółka czerwone nosićna piersiach.

Stary Tylon spuścił głowę, nie śmiejąc przeczyć, że ustawasynodu dobrą być musiała.

Działo się to w pierwszych dniach lutego. Jak Teodoryk mówił, w istocie król wybierał się na łowy w lasy pod Rogoźno, kilka dni zamierzając w miasteczku tym spędzić na spoczynku i zabawie.

Im ostrzejsze były posty ówczesne, tym mięsopust szumniejobchodzono jadłem i napojem, nieraz pieśniami i skokami, którenagle Popielec przerywał smutnym pieniem pobożnym o męceZbawiciela. Na zamku w Poznaniu, jak mówił Tylon, królowa niebardzo dawała szaleć, nawet w zapusty. Pani była surowa i o godność swą frasobliwa wielce, szumnej rozpasanej wesołości nie lubiła nigdy. Dość było, by na króla spojrzała, wnet Przemysław,gdyby najbardziej rozochocony, poważniał i chmurzył się. Nic teżdla dworu królewskiego dziwnego w tym nie było, iż chciał z zamku zjechać nieco i w gronie wesołych towarzyszów odpocząć,pośmiać się, dobrej użyć myśli.

Królowa, choć niezbyt lubiła te mężowskie wycieczki, wzbraniać ich panu swemu nie śmiała. Obiecywała się z rychłym powrotem. Zostawała naówczas na zamku sama z surowo trzymanymdworem i córeczką podrastającą. Szyła na krosnach, kazała sobieczytać kapelanowi lub patrzała na dziecięce zabawy młodej Ryksy.

Właśnie orszak królewski z zamku miał wyciągać, a królowaprzypatrywała mu się nie widziana. Na twarzach towarzyszyć mających panu łowców, dworzan, czeladzi widać było radość, jakbysię z niewoli wyrywali. Tłumili ją tylko obawiając się, by jej surowa pani nie postrzegła. Bystre jej oko dobrze rozeznawało wszystko i czytało w twarzach ludzi.

Smutną się stała, gdy ujrzała w końcu wychodzącego króla,który na koń miał siadać równie rozweselony i śmiejący się, jakci, co go otaczali. Domyśliła się, przeczuła, co się w duszach tychludzi i małżonka jej działo. Było im tu za ciasno, ani wykrzyknąć,ni huknąć, ni poszaleć, ni napić się zbytnio nie było wolno. Tammogli sobie cugle puścić swobodnie.

Król uśmiechał się, rozprawiał żywo, o dostojeństwie swymzapominał. Widziany tak z dala całkiem innym był człowiekiemniż ten, którego ona z bliska znała. Wydał się jej niemal politowania godnym. Miała mu za złe, że na chwilę zapomniał się, był...człowiekiem tylko. Na myśl jej przyszły Mina, Lukierda i staremłodości dzieje — wszystko, co jej o nim opowiadano. Westchnęłai zapuściła na okno zasłonę.

Z wesołymi, choć tłumionymi, uśmiechy wyciągali myśliwi,odzywały się trąbki, psy poszczekiwały radośnie, konie raźno biłykopytami o zamarzłą ziemię i prychały. Z psiarni tylko, w którejreszta sobak była zamknięta, w tejże chwili odezwał się głos złowrogi. Pies jeden zawył żałośnie, za nim reszta uwięzionych poczęła przeraźliwie zawodzić i właśnie, gdy król bramy pomijał,wycie ich rozległo się w podwórcach. A choć czeladź, psiarzei psiarki pobiegli chłostać, ogary wyły długo, a ich żałosne jękiechem boleści i trwogi odbiły się w sercu królowej.

Cicho i pusto było dni następnych na grodzie. Tydzień przeszło minął tak w jakimś milczeniu złowrogim, a król nie powracał jeszcze. Ci, co od niego do Poznania przybyli, opowiadali, iżsię zatrzymał w Rogoźnie na gródku, chwaląc się, że im tam wesoło było, że co wieczora w bród miodów dawano, ziemianie z niewiastami swymi przybywali i pląsano a śpiewano i radowano się.Król też miał być wesół, jak rzadko, żartował, rozmawiał i łaskamiobsypywał. Kto mógł, znikał z Poznania i uchodził na mięsopustdo Rogoźna, aby się tam zabawić z drugimi. Pod różnymi pozorami wymykali się tam ludzie.

— Jeszcześmy, jak nastała nowa pani, nigdy takich zapustnie mieli! — chwalili się dworzanie.

Królowa niespokojna trochę słała na zwiady, niemile słysząco tych zabawach w Rogoźnie.

Na drugi dzień po świętej Dorocie z rana tak jeszcze na zamku cicho było, jak dni poprzednich. Tylon w swej izdebce nawosku wyciskał coraz nowe pieczęcie. Ksiądz Teodoryk, który pozostał w Poznaniu, chodził na służbę do królowej, tęskniąc za panem, niepokojąc się o niego. Kanclerz Wincenty, mając wiele naswej głowie, dopominał się powrotu króla. Dzień tak upłynął cały, cicho, głucho, bez wieści o nim.

Wrota już zawierać miano, gdy do nich dopadł człek konno, nazziajanej szkapie i, rzuciwszy ją pierwszemu, którego spotkał, pędem pobiegł do biskupa. Tego nie znalazłszy w domu, bo do Trzemeszna zjechał, wpadł jak oszalały do kanclerza. Ksiądz Wincenty właśnie wieczorne odmawiał pacierze, w kominie się trochęprzygasłego ognia żarzyło i wchodzącego wziął za chłopca swego.Stękanie jakieś usłyszawszy, dopiero zbliżył się do stojącego przyprogu. Człowiek blady, przerażony, niemy, któremu wargi dygotały, z włosem rozczochranym stał przed nim, żywy obraz przerażenia i boleści.

Kanclerz, ujrzawszy go, wykrzyknął:

— Człecze, co ci jest?!

Nie mogąc mówić, ryknął zapytany płaczem wielkim, oczysobie zakrył i padł na kolana.

Strach ogarnął kanclerza.

— Człecze, na Boga! Co ci jest? — powtórzył.

Ale jeszcze usta jego prócz jęku nic wydać nie mogły.

Wtem drzwi się rozwarły szeroko i ksiądz Teodoryk, którykonia porzuconego u wrót poznał, iż należał do jednego z tych, coz panem byli w Rogoźnie, wbiegł, a klęczącego i zachodzącego sięod płaczu postrzegłszy, wykrzyknął:

— Boże wielki! Mów, co się stało? Tyś z Rogoźna!

Z ust nareście wyrwało się posłańcowi:

— Król zabit!

Jednym jękiem oba duchowni odpowiedzieli. Długo potrzebabyło rzeźwić i uspokajać człowieka, nim mógł zacząć opowiadać:

„O, nieszczęśliwa godzina! nieszczęśliwa godzina! Brandeburczyków dwu, Zarębowie i Nałęcze, gdy pan i wszyscy po długichgodach spali snem twardym, nad rankiem na bezbronnych nas napadli. Zrobiła się wrzawa okrutna. Jam posłyszawszy ją, zerwałsię i biegł ku panu na pół nagi, kord tylko pochwyciwszy. Ale zazgrają Sasów i tych łotrów już docisnąć się nie było można. Króla wywlekli, ciągnęli, naigrawając się i bijąc. On z tymi, co przynim byli, jak lew się bronił. Padło łotrów dosyć trupem. Patrzałem, jak Nałęcza Pawłka ciął w głowę, aż runął i wyzionął ducha.

Gdym, mieczem torując sobie drogę, przeciskał się do niego,zobaczyłem, jak krwią opłynąwszy cały, zachwiał się i upadł naziemię. Sasy go zaraz, wrzeszcząc, pochwycili. Nie wiem już, cosię ze mną działo ani jakom ja, choć poraniony, mógł z duszą ujśćod nich.

Wyciągnęli go już omdlałego, wołając i ciesząc się, w podwórko — w koszuli całej zbroczonej i pociętej. Nuż go na koń sadzaća wiązać, ale się biedny pan na nim już utrzymać nie mógł i padałz niego. Co go wciągną, to jak trup się śliźnie i — leci. Życie w nimbyło jeszcze przecie, jęki słyszałem. Podnieśli go na wóz lada jaki,chcąc na nim uwieźć Brandeburczyki, ale i z wozu się obalił. Dopiero, nakłuwszy jeszcze, porzucili.

Jam się przedzierał chcąc tam paść, gdzie i on, gdy patrzę,Michno Zaręba stoi nad nim, nogę mu na piersi postawił i chylisię doń.

— Jeszcze byś żył! — zaryczał mu nad uchem.

— Weźcie mnie! Ratujcie! — odezwał się król, głosu dobywając słabego. Nie wiedział snadź, do kogo mówił. — Weźcie, a nałoże zanieście... życie powróci!

Posłyszawszy to, Michno nagle podniósł miecz w górę i oburącz go wraził w piersi, przybijając do ziemi, a nad uchem mukrzyknął: „Lukierda!”

Kanclerz i ksiądz Teodoryk ręce załamali. Stało się milczeniestraszne, posłaniec na ziemi legł i wił się, a płakał.

Tak skończył król ów siedmiomiesięczny, po którym płakaliwszyscy. Lud widział w tym zgonie jego pomstę bożą za zgon niewinnej Lukierdy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.