drukowana A5
35.29
Paziowie króla Zygmunta

Bezpłatny fragment - Paziowie króla Zygmunta


Objętość:
174 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0201-8

Wstęp

Pięciu zgrabnych wyrostków, w barwie paziów królewskich, przechodziło gwarząc, podskakując i śmiejąc się przez długi, ciemnawy korytarz, ciągnący się przez całą szerokość drugiego piętra starej, kazimierzowskiej jeszcze części zamku krakowskiego. Za nimi stąpał ciężko pachołek, niosąc na plecach ogromny tłumok z pościelą.

— No, a teraz którędy? — spytał paź, biegnący przodem,zatrzymując się bezradnie w miejscu, gdzie się dwa korytarzekrzyżowały.

— Prosto przed się, paniczku — odpowiedział parobek — dopiero na drugim zakręcie obrócimy się na lewo, potem przyjdą trzyschodki na dół, znowuj prosto, potem pięć schodków do góry,jeszcze raz na lewo, no i już.

— Dobre mi już! Toć się człek nieszczęsny zgubić może w onym labiryncie... — zawołał pierwszy z paziów z udanym przerażeniem.

— Ino łaska boska, że smoka nie masz! — dodał krępy rudawy blondynek, rzucając czapką na najbliższego kolegę.

— Krzysztof Czema mniema, że smoka nie ma! — zaśmiał się tamten, odrzucając czapkę dalej.

— Jak to nie ma? A stara Papacoda nie smok? A Marina Arcamone nie smok?

— Hola, hola, nie tak głośno, pomnijcie, że ściany mają uszy!

— Ostroróg własnego cienia się boi!

— Nie boję się niczego! — krzyknął dumnie zaczepiony, chłopak wysoki, o pięknych regularnych rysach, śniady jak Cygan.

— Przecz więc przerywasz nam mowę jakimiś uszami?

— Słusznie czyni — zawyrokował najstarszy z paziów, siedemnastoletni Paweł Szydłowiecki. — Nie tylko ściany mają uszy, ale ostre języki latają po komnatach i donoszą co trza i co nie trza, komu trza i komu nie trza.

— Bogiem a prawdą, dzieją się tu od niejakiego czasu różne cudeńka — rzekł z cicha Jaś Drohojowski, oglądając się za siebie.

— Taj coże znów takiego?

— Dobranoc ci, Montwiłł, jeszcześ nie dospał, że jak wieloryb naJonasza paszczękę na mnie rozwierasz?

— Nu gadaj, jakowe cudeńka?

— Ano, kichnie kto w swojej izbie, jużci w jedenastej komnaciewiedzą, że ma katar. Zabawi się jeden z drugim przystojnie, przezobrazy boskiej, ino że świeczkę bez noc wypalą, oho, już jego miłość pan ochmistrz Strasz skoro świt wpada i łaje. A skąd się mógł dowiedzieć? Okno jego sypialni wychodzi na wirydarz, a naszewszystkie na podwórzec. Którędyż uwidział? I tak co dzień cośnowego.

— Et, głupstwo, taj koniec — rzekł Montwiłł — gorzej, że nasw takie zaświaty przenoszą. Czegóż nie pozostawili nas razem w kupie, cożeśmy to pośledniejszego od innych?

— Nie narzekaj, nie marudź, bo nie masz o co — tłumaczyłSzydłowiecki — jeżeli cały dwór się ścieśnia, jeżeli nawet królewskie osoby niewygody cierpieć muszą, to chyba nam, paziom,milczeć przystoi.

— Jaże nic nie gadam, a taki mnie żal, że nas rozdzielono odtowarzyszy.

— Stare skrzydła burzą, nowy pałac ozdobny, wedle woli i gustumiłościwej pani, budowniczowie z Włoch sprowadzeni stawiać mają, to i nie dziw, że miejsca zabrakło; a trochę ciasnoty zażyć sięgodzi, zanim wspaniałe komnaty dla waszych miłościów zostanąwykończone — kłaniając się z przesadną uniżonością Litwinowi,rzekł Jaś Drohojowski. — Rodzic mój powiada, że za jego młodościdwunastu było paziów i usługa wedle króla jegomości szła składno,jak na kółkach.

— Toć i za pierwszej żony miłościwego pana, nieboszczki królowej Zapolyi, także ponoć nie było ich więcej. Dopiero z nową panią nowe nastają czasy: zamek za ciasny, paziów dwustu, a usługa licha; parlare italiano, utrapiare polono, wymyślare androno, nullaniente di buono i tak dalej... Czy prawdę mówię?

— Mądrze i słusznie, Mikołajku!

— Na miły Bóg... pókiż tymi zaułkami wędrować mamy? — krzyknął zniecierpliwiony Szydłowiecki.

— Wżdy gadałem waszej wielmożności — odparł pachołekflegmatycznie — że dwa razy na lewo, raz na dół, raz na górę, a my dopiero jedne schodki minęli.

— Gedroyć!

— Boner! — krzyknęli ze zdziwieniem chłopcy na widok dwóch paziów biegnących z przeciwnej strony ku nim. — Skędżeście się tuwzięli?

— Jędruś mi chciał pokazać naszą nową sypialnię — odpowiedział Konstanty Gedroyć — i zanimeście się spakowali, jużeśmy tu przybiegli.

— Jakżeście trafili?

— Ja bym miał nie znać grodu, każdego krużganka, każdego zakamarka? — zaperzył się Boner.

— Co on się tak buci, ten krasomędrek?

— Nie łajże mu, bo sprawiedliwie gada: toć od małego dzieckakręci się po całym grodzie, po podwórcach, po wirydarzach, lepiejchyba zna one wszystkie zakątki niż sam król jegomość.

— I nic mu za takowe wścibstwo?

— Wnuczek pana żupnika i wielkorządcy miasta... ino tyle rzekę. Pokąd był maluśki, to za panem dziadkiem bieżał a poły sięimał; skoro zaś podrósł, wszędy go pełno, a ot, trzeci rok mija, jak paziem ostał.

— Słuchajże, Jędrek... dobrze nam tam będzie?

— Niezgorzej, niezgorzej; przestronno, ustronno, stary Strasz trzy razy się zatchnie i trzy razy spocznie, zanim do nas dolezie.W Bogu nadzieja, że nieczęsto nas będzie nawiedzał. Jedno mi niena rękę...

— Coże?

— My na lewo w jednym kącie, a czwarte drzwi na prawo fraucymer.

— Wiwat!

— Kamilla!

— Lauretta!

— Beatrycze!

— Hipolita!

— Geronima!

— Aha, cieszcie się, błazenkowie! Po pierwsze, takie dorosłe i przerosłe panny ani patrzą na nas, a po drugie, ich pokoje położonesą w głębi, od strony zaś naszego korytarza ino komnaty signoryIzabeli Papacoda i Mariny Arcamone.

— Niechże cię nie znam z taką nowiną!

— Oho, stary Krabatius głowę beze drzwi wyścibia, widno go przeniesiono, jako i nas, na insze mieszkanie.

— Któż to jest? — spytał Gedroyć, niedawno do Krakowa przybyły.

— Medyk pana marszałka Kmity.

— Nie znam go; muszę się mu przypatrzyć.

Chłopcy, doszedłszy do drzwi swego nowego mieszkania, pchnęli Kubę z pościelą do izby, a sami nie kwapili się z wchodzeniem, obiecując sobie jakąś śmieszną krotochwilę ze spotkania z magistrem Johannesem Krabatiusem.

Tenże, człowiek niemłody, w czarnym aksamitnym długawymubraniu i takiejże płaskiej czapeczce na łysinie, stał we drzwiachswej komnaty i poglądał w korytarz przez szkła osadzone w rogowych widełkach na długim trzonku, które przysuwał prawą ręką do oczu, wyciągając jeszcze naprzód chudą szyję, ruchem właściwymkrótkowidzom. Bocianiej cienkości nogi, o dużych płaskich stopach,tkwiły w czarnych pończochach i czarnych safianowych trzewikach, zakończonych według najnowszej mody niepomiernie szeroko.

— Pan Szydłowiecki, pan Boner, panowie pazie... dobry wieczór.Co tu oni mają za jaką robotę? — zapytał Niemiec łamaną polszczyzną.

Przez twarz Jasia Drohojowskiego przeleciało drgnienie złowrogie, zwykła zapowiedź mniej lub więcej szalonego figla. Podbiegł z uprzejmą minką do Niemca:

— Dzień dobry, panie magister: my tu na nową kwaterę, waszamiłość takoż?

— Moja miłość takoż.

— Ach, co za szkoda, że sypialnia pana magistra wychodzi na północ... przy waszym niemocnym zdrowiu...

— Ja nigdy nie wychodzę na północ. Dwadzieścia jedna godzina, to ja już dawno śpię.

— Słusznie to waszmość czyni: ale co inszego chciałem rzec: powiadam, co okna są od północy.

— Ach tak... to jest bardzo niedobrze... od północ...

— A zwłaszcza że wasza miłość taki blady od kilku dni; przymizerniał srodze.

Mówiąc to, Drohojowski kopnął najbliżej za sobą stojącego kolegę wzywając jego pomocy. Jędruś Boner, jedyny do konceptów, w mgnieniu oka się zorientował i niby półgłosem do siebie, ale tak,że każde słowo wyraźnie było słychać, mruknął:

— Biedny człowiek... zmienił się nie do poznania.

— Co on mówi?

— Nic, nic, niech się wasza miłość ciepło odziewa, o febrę nietrudno.

— Nie stójcie w tym ponurym, wilgotnym korytarzu, dobry panieKrabatius! — jęknął Krystek Czema z rozrzewnieniem w głosie.

— Kochane chłopcy... poczciwe dzieci... posłucham waszej dobrej rady.

I zaniepokojony medykus cofnął się do swej izby licząc puls,naturalnie ze strachu mocno przyśpieszony. Wyjął z kieszeni małesrebrne lusterko, obejrzał język... brzydki; oczy wydały mu siędziwnie zaiskrzone, a białka żółte. Usiadł znękany na ławie i zdumał się gorzko.

Chłopcy tymczasem wpadli z krzykiem i śmiechem do swego nowego mieszkania i zaczęli porządkować swe rzeczy zniesione na miejsce przez służbę i porozrzucane bezładnie. Siedem tapczanów z siennikami twardo wysłanymi słomą stało dokoła ścian; reszta gratów, co prawda niezbyt misternych i właścicielom jedynie miłych, a niezbędnych, leżała lub stała na podłodze.

Montwiłł najpierw jął przewracać między poduszkami: wyszukał swoją, porwał kilim gruby, wojłokowy, co mu za przykrycie służył, i w mig posłał sobie łóżko. Ostroróg zawiesił łuk tatarski i sajdaczek niewielki na haku nad swoim tapczanem; Gedroyć, porwawszy bałałajkę o trzech strunach, puścił się w prysiudy doDrohojowskiego.

Jaśkowi w to graj! Hrymnął podkówkami o podłogę i dalejże kozaka. Czema w niemym uwielbieniu patrzał na nieznany mu, a ze strasznym ogniem wykonywany taniec.

Jeden Pawełek Szydłowiecki, nie dbając na wrzaski dokoła siebie, wyjmował z tobołów bieliznę i świąteczne szatki kolegów i jak dobra matka układał je z systematycznym porządkiem w drewnianych, jaskrawo pomalowanych skrzynkach, ustawionych przy łóżku każdego chłopca.

Boner, rozpalony widokiem kozaka przez prawdziwych Rusinówtańczonego, porwał mosiężną miednicę i rzemień ze sprzączką odtłumoka i walił w przyśpieszonym tempie, ile sił starczyło...

Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale! Czicho mi saras!I'orecchie mi crepano! Taki tańcy to piekło balet... powi sarasmilościwa krolowa!

Piekielny balet zamarł w jednej sekundzie, miednica i bałałajkawypadły z rąk, oczy wszystkich chłopców skoczyły ku drzwiom otwartym, w których stała przemożna i przegruba, najstarsza damadworska królowej Bony — Izabela Papacoda.

— Powi milościwa pani, che pazie diaboli incarnati... zawola panStrasz... — piszczała przeraźliwie granatowa ze złości Włoszka.

Pawełek Szydłowiecki, jedyny, który umiał po włosku, pokłonił się z uszanowaniem i przepraszał za siebie i za towarzyszy, że przez nieuwagę i zapomnienie dopuścili się takiej niegrzeczności.

Donna Izabela przestała sapać; uprzejme słówka płynnie wypowiedziane złagodziły jej furię; spojrzała nawet dość mile na przystojnego i układnego pazia i całe zajście byłoby się ku zadowoleniu wszystkich zakończyło, gdyby nie... Kupido! Nie ten malutki bożek skrzydlaty z zawiązanymi oczkami, ach nie!

Był to inny Kupido, czworonożny, z wydłużonym pyszczkiem i cieniuchnymi nóżkami... najukochańszy charcik signory Papacody. Przez nie domknięte drzwi komnaty wybiegł za swoją panią, a usłyszawszy wrzaski wpadł, szczekając zajadle, między paziów, rzucił się na oślep z wściekłością i ostrymi ząbkami rozdarłjedwabną nogawicę małego Czemy, kalecząc go przy tym w nogę.

Wtedy Krystek, acz cichy i ślamazarny, nie pozbawiony jednakludzkich uczuć, kopnął psa z całej siły tak, aż na łokieć w góręwyleciał i skomląc żałośnie, skrył się w gęstych fałdach sukni donny Izabeli.

Włoszka syknęła przez zęby jakąś specjalną klątwę, chwyciła pieska na ręce i trzasnąwszy drzwiami, aż szyby zadzwoniły, pobiegła do siebie.

— Nu, ależ baba wąsata! Chciałby ja za rok mieć pół takie wąsy! — dziwował się Montwiłł.

— Wąsy, nie wąsy... — westchnął Szydłowiecki — będzie jutrobigos.

— Komu? Chyba nie nam, ino tej starej włoszczyźnie — zapiszczał Krystek oglądając swą zadraśniętą łydkę. — Wżdy ludzieważniejsi od psów!

— Ale pies panny Papacody to coś wcale przedniejszego niżjakiś tam durny paź — drwił Ostroróg.

— Patrzcie, patrzcie, jak się Czema zaindyczył...

— Kto by się spodział, takie to zawżdy potulne...

— Jam go miał za ciepłe piwo... — podjudzali malca koledzy.

— Durny paź? Ja wam pokażę durnego pazia! Jeszcze mnie dotąd nie znali!

— Krzysztofie Czemo, zaklinam cię, wyznaj, co zamyślasz uczynić? — z udanym patosem zawołał Drohojowski.

— Wspomnicie moje słowo; zapłacę ja onemu Kupidynkowi z nadsypką; rodzic by się mnie wyparł, gdybym się nie pomścił.

— Na psie? Cha, cha, cha!...

— Jemu doczynię, a jego pani zapłacze.

— A kto on zacz, ten malec? — spytał z cicha Gedroyć Drohojowskiego.

— Syn kasztelana gdańskiego; ród możny i wielce szanowany w województwie pomorskim.

— Ojoj, chłopcy... Odmiwąs idzie! — krzyknął Montwiłł wskazując na przypiecek.

— Cóż znowu? Co ci się uwidziało?

— A prawda, chrząka na umor, aże grzmi w całym korytarzu.

— Chrząka? To zły znak.

— Już mu ta stara jędza nabajała, co wlazło.

— O rety!... Szydłowiecki... stań na wierzchu, on cię lubi, mniejbędzie łajał.

— Bóg ci zapłać, wolę nie.

Hhhrrrum... zahuczało donośnie i jegomość pan Stanisław Odrowąż Strasz wszedł majestatycznie z groźną miną do izby.

— Matko najśliczniejsza... wie wszystko... — szepnął Czema naucho Ostrorogowi.

— Cóż, chłopcy, roztasowaliście się. W skrzynkach groch z kapustą? Hhhrum.

— Już poskładane podług rozkazu waszej miłości; może raczycie zajrzeć do skrzynek, jak porządnie wszystko leży: bielizna pojednej stronie, a...

— Dobrze, dobrze; nie zapraszałbyś tak skwapliwie, gdyby coszwankowało.

— Nie wie o niczym — mruknął Drohojowski.

— A gdzież to Montwiłł? Raz na zawsze przykazowałem, po zachodzie słońca wychodzić nie wolno i basta.

— Oooch... — dało się słyszeć stękanie za kapą komina — głowamię tak strasznie rozbolała, więc ległem co niebądź zdrzemnąć się,za pozwoleniem waszej miłości.

— Za moim? Kiedyżeś mnie o pozwolenie pytał? A ty, Czema, co się tak wciskasz za Mikołkę?

— Nogawicęm rozdarł, proszę waszej miłości.

— Pewnikiem z psikusów? Hhhrrrum.

— Nie, widział się z Papacodą... — zaszemrało w stronie Bonera.

— Na gwoździu zaczepiłem.

— Oddaj w czas rano do szatni, to ci Salomeja albo Grzybowskanaprawi. A przykażcie Kubie, coby was skoro świt pobudził;Szydłowiecki i Gedroyć jutro na służbie przy osobie miłościwejpani.

— Za łaską pana ochmistrza, mógłbym się zapytać, którzy wrazz nami na pokoje iść mają?

— Zbędna ciekawość; dowiesz się jutro. Zresztą drobnostka to, nie tajemnica. Herburt, Zbylitowski, Pieniążek, Stadnicki, Tarnowski, Zborowski, Korybut, Kazanowski, Bielski i Czarnkowski.

— Dziękuję waszej miłości.

— Barwa odświętna, ciżmy nowe, zachowanie jak najprzystojniejsze, bym się was nie powstydził!

— Panie ochmistrzu, toć...

— Milczeć! Wiem, co mówię. Niejednokrotnie już dochodzą mnie słuchy o nieokiełznanych swawolach waszych; nie próbujcie mej cierpliwości, bowiem wątła jest i łacno się zrywa. Jak wam tozresztą z dawna wiadome.

— Wasza miłość nam przygania, zawżdy ino nam... wszak paziów jest dwustu!

— Tamci stu dziewięćdziesięciu trzej to baranki bieluchne naprzeciw was; Boner jeden obstoi za czterdziestu.

— Żebym ino złapał tego, co o mnie takowe oszczerstwa sieje!

— Milczeć! Już ja was znam jak złe szelągi, niecnoty jedne!Gedroycia mniej, bo za krótki czas; że się ano was czepił odpierwszego wejrzenia, to mi starczy; poznał swój swego! Co się zasię tyczy nowego mieszkania, ostro przykazuję sprawiać się skromnie, przez hałasów, przez krzyków; w pobliskości są sypialnie panów medyków, komnaty panien dworskich.

— Bóg łaskaw na sługi swoje... nie widział się z tą czarownicą.

— Ale, nie, Krystek... chodź ino bliżej — rzekł pan ochmistrzi pokręcił za ucho nieszczęsnego Czemę — jakże to pieskowisignory Papacody? Amor... Kupido... nie pomnę.

— Bo on mnie ugryzł do krwi! Niech wasza miłość pojrzy...

— Ugryzł cię? A... to co inszego; ale po cóż kłamałeś, żeś rozdarł na gwoździu? Dzwonią na wieczerzę, marsz!

I ruszył przodem, a chłopcy w podskokach za nim. Nie wszystkim jednak pilno było: Jędruś Boner i Krystek Czema wlekli się na ostatku, zawzięcie o czymś rozprawiając.

— Jędrek... mojeś ty, pójdziesz ze mną do miasta jutro rano? Tyśmądry i sprawny do wszystkiego, a ja bym sobie nie dał rady.

— Ehe, a Odmiwąs co na to?

— Wżdy nie łazi za mną jak niańka; służby jutro nie mam, skoczymy do miasta jak po ogień i w te pędy z powrotem.

— Ino, jak... tego... to drzwi zasuń dobrze, coby cię kto niespłoszył.

— To się wie; Szydłowiecki i Gedroyć na pokojach królowej,Montwiłł nikomu nie wadzi, ino mu spanie w głowie, Jasiekz Mikołką mają iść na palcaty do tamtych, a my dwaj... no bo mipomożesz i przy robocie, prawda?

— A jakże; nie pomógłbym? Naczynie jakie dobre masz?

— Jak będziemy wracali z miasta, można będzie kupić garnekpo drodze.

— U Kasprowej?

— Lepiej u Maguliny, co pod Długoszowym domem z garnkami siedzi; prosto od niej skoczymy na górę i jużeśmy w domu.

— Słuchaj no, o kiełbasie nie zabacz.

— Ho, ho, kupię choć z pół łokcia.

— Czy się ino da zwabić?

— Ij... kiełbasa wszystko sprawi; zobaczysz, jak mnie umiłuje,ino gwizdnę, przyleci, a potem... chi, chi, chi... żeby się tylko udało!

— Co się nie ma udać? Dołoży się wszelkiego starania; no już moja głowa w tym, że go i rodzona matka nie pozna.

Rozdział I. FigielKrzysztofaCzemy

Już od pierwszych chwil przybycia swego do Polski założyła sobie królowa Bona szereg zmian, upiększeń, przeróbek w starej, wiekowym trwaniem czcigodnej siedzibie Piastów i Jagiellonów, a Zygmunt, zakochany w młodziutkiej żonie, wszystkim jej zachciankom przytakiwał, na wszystkie nowości pozwalał.

Jak już z rozmowy chłopców dowiedzieli się czytelnicy, pierwotna liczba paziów pomnożona została blisko dwadzieścia razy; najstarsze części zamku burzono, by na ich miejsce wznieść nową,piękną budowlę, pałac w stylu Odrodzenia.

I urodzajne sady, rozsiadłe od wieków na stokach wawelskiej góry, nie znalazły łaski przed obliczem młodej pani. Stare grusze i jabłonie w pobliżu komnat królowej padły w pierwszym zaraz rokupod ciosami siekiery, a ogrodnicy włoscy sadzili co wiosnę i cojesień z niezmiernym trudem sprowadzane krzewy południowe, kopali sadzawki, urządzali fontanny, grupowali piękne klomby, a w cieniu wonnych krzaków migdału wyznaczali miejsca na ławki, które znów kamieniarze, ociosawszy foremnie, jak najśpieszniej wkopywali w ziemię.

Na szczęście, wirydarzyk maleńki, ulubiony zakątek królowej Barbary Zapolyi, wciśnięty w załomie góry u stóp Baszty Sandomierskiej, uszedł bacznych oczu ogrodników, czyli też możejedno słówko z ust króla powstrzymało ich zapał, dość że parę liprozłożystych, jabłonka, śliwek i wiśni kilka ocalało od śmierci,a w miejscach do słońca zwróconych kwitły konwalie wiosenną porą, później róże, lilie, malwy i ostróżki na grządkach, a w głębi podmurem srebrzystozielone mięty, ruta drobnolistna i fiołkowe główkimacierzanek.

W tym to ustronnym ogródku bawiły się całymi dniami sierotki po Barbarze, malutkie królewny Jadwiga i Anna, pod dozorem paniSzczepanowej, starej doświadczonej służebnej, która jeszcze nieboszczkę królowę była wyniańczyła.

Gdy w roku 1520 umarła młodsza dziecinka, czteroletnia księżniczka Anna, starsza Jadwiga, nieco zaniedbana przez obojętną macochę, rosła swobodnie pod opieką najzacniejszej i całą duszą przywiązanej niańki, która jednak mimo najlepszej woli nie umiaławychowywać córki królewskiej tak, jak tego jej wysokie urodzeniei przyszłe stanowisko wymagało. Pani Szczepanowa była kobietąprostą i jedynie skutkiem długiej służby przy dworze nabrała trochęogłady. Od śmierci Anusi minęło lat cztery, a jedenastoletniaksiężniczka Jadwiga prócz pacierza, łatwych ręcznych robóteki odrobiny włoskiej mowy — nie umiała nic więcej.

Nazajutrz po przeprowadzce paziów dobrze już było z południa, gdy drzwi przedsionka zamkowego, prowadzące na ogród, służba otwarła na rozcież, a w nich ukazała się królowa z orszakiem swych ulubionych Włoszek i kilkunastu paziów.

Sześć lat minęło, odkąd piękna księżniczka mediolańska poślubiła Zygmunta I, a uroda jej wspaniała nie tylko nic nie straciła naswej świetności, ale owszem wzmogła się i przyodziała majestatem.Królewski małżonek, zakochany nieledwie do szaleństwa, uwielbiałjej wdzięki, jej wszechstronne wykształcenie, jej dowcip wykwintny, a nie widział — czy nie chciał widzieć — licznych wad i brzydkich stron jej charakteru, którymi w późniejszych latachzatruwała mu życie i ciężko się dała we znaki nielubianemu przezsię narodowi.

W czasie owym jednak była Bona zjawiskiem przecudnym, jedną z najpiękniejszych niewiast na świecie.

Szła tedy wysoka, kształtna, pełnej a smukłej kibici: w każdymcalu królowa. Główkę jej wieńczyły faliste zwoje bujnych złotychwłosów, zdobne upięciem splecionym z pereł; delikatna płeć blondynki w przeciwieństwie do hebanowych brwi i ciemnych wielkich oczu olśniewała białością; długi, zgrabny nos i bródka śliczna zaokrąglona tworzyły całość nad wszelki wyraz piękną. Suknię miała z jedwabiu srebrzystego, haftowaną w girlandy z róż. Stanik głęboko wycięty w kwadrat, a krojem swym przedłużającymniepomiernie kibić, miał z przodu trzy równoległe wyszycia z drobnych pereł. Rękawy bardzo wąskie rozszerzały się powyżej łokcia, a ściągnięte srebrną wstęgą sterczały na ramieniu sztywną bufą. Spódnica, układana w grube fałdy, rozciągała się po ziemi, co było uważane za konieczne dopełnienie stroju i nazywało się powłokiem. Złoty łańcuszek, wysadzany drogimi kamieniami, otaczał szyję Bony i przytrzymywany u góry diamentową przepinką, spadał aż do pasa, gdzie znowu zakończała go klamerka z rubinów.

Królowa przebierała od niechcenia palcami ogniwa łańcucha, okazując przy tej niby bezwiednej zabawce wąziutką małą rączkę i pierścionki drogocenne na długich, różowo zakończonych paluszkach. W lewej ręce trzymała cieniuchną chusteczkę z szerokim szlakiem koronkowym.

Damy dworskie, same Włoszki, towarzyszyły królowej. IzabelaPapacoda niosła krosienka najjaśniejszej pani; Marina Arcamone,ochmistrzyni dworu, miała w pogotowiu duży wachlarz od słońca;Laura Beltrani, lektorka, dźwigała kilka tomów poezyj do wyboru;Beatrycze de Macris — kosz z jedwabiami i perełkami; LukrecjaCaldorra i Hipolita de Opulo, najmłodsze z dam dworskich, niezaszczycone w tym dniu żadnym poleceniem, szły na ostatku i szeptały sobie widno coś bardzo wesołego, bo to jedna, to drugazasłaniała usta chusteczką, tłumiąc niestosowne w pobliżu królowejchichotanie. Sześciu paziów w barwie Sforzów postępowało po obustronach alei równolegle z paniami, drugich sześciu zamykałoorszak królowej.

Pan ochmistrz wybierał zazwyczaj najurodziwszych i najzręczniejszych ze swych wychowanków do usług miłościwej pani. Ani ospały Montwiłł, ani przysadzisty Czema, ani Wiśniowiecki jąkała, ani czerwonowłosy Kosta nie dostępowali tego zaszczytu. Za to król jegomość nie zwracał uwagi na powierzchowność, dla każdegoz malców zarówno bywał łaskawym i sprawiedliwym.

Na co dzień nosili paziowie szaraczkowe lub granatowe sukienne ubrania; od święta i na służbie musieli być strojnie przyodziani.Dziś więc każdy z dwunastu miał berecik jasnoszafirowy, aksamitny, z białym strusim piórkiem, koszulę białą, atłasową, z koronkowąkrezką, suto marszczoną i sztywnie przylegającą do szyi aż pod sameuszy. Szatka zwierzchnia z tego samego aksamitu co beret, niskowycięta wzorem kobiecych sukien, a wdziewana przez głowę i dlatego zwana nasuwaniem, nie miała wcale zapięcia ani guzików; w pasie zaś przytrzymana była złotą taśmą, u której wisiała jedwabna torebka. Sute rękawy ujęte były w trzy bufy i ponacinane szeroko w kilku miejscach, przez które to przecięcia wyglądał biały atłas koszulki; od ramienia po łokieć aksamitne, od łokcia do ręki białe atłasowe, zakończone koronką dokoła ręki. Nogawice bardzo obcisłe, z niebieskiego jedwabiu, takież safianowe ciżemki.

Donna Marina Arcamone, wysoka siwiejąca brunetka, złagodziła swe zazwyczaj złośliwe skrzywione usta słodkawym uśmiechem i z wyrazem uwielbienia słuchała słów królowej, rzucając od czasu do czasu jakieś krótkie zdanie dla podtrzymania rozmowy. Orli jej nos, zapewne bardzo kształtny za młodu, zaostrzył się z biegiem lat i począł mieć niejakie konszachty z brodą, która się ku niemu uprzejmie wysuwała. Brwi, podniesione wysoko nad wypukłymi oczami, nadawały jej twarzy wyraz wiecznego pytania. I rzeczywiście pytanie, a raczej badanie i podpatrywanie były treścią jej życiai zajęcia przy dworze. Z lubością wywiadywała się o ważniejszych,mniej ważnych i zupełnie błahych zajściach, snuła domysły, a czasem nawet przędła leciuchne, pajęcze nici intrygi.

— Warto by zajrzeć do nowego ogrodu — rzekła Bona — ciekawam, jak się sprawiają moje pinie i cyprysy i co Paolo obsadził dokoła altany.

— Wasza królewska mość raczy sobie skrócić drogę przez wirydarzyk czy woli obejść wzdłuż murów? — spytała Beatrycze deMacris.

— Ach, oczywiście, że lepiej prosto niż kołować — odparła Bona.I całe towarzystwo skierowało się ku ogródkowi księżniczki Jadwigi.

Dziewczynka klęczała właśnie przed krzakiem róży i ostrym nożykiem obcinała przekwitłe kwiatki. W cieniu lipy na ławce darniowej siedziała Szczepanowa i szyła jakąś bieliznę. Na widok przechodzącej królowej staruszka dźwignęła się z trudem i skłoniłapokornie; mała królewna przerwała także swe zajęcie, powstałaz klęczek i złożyła ukłon nie przynoszący niestety wielkiegozaszczytu jej wychowawczyni.

Bona skinęła z lekka głową i uśmiechnęła się do signory Arcamone ze wzgardliwą litością. Gdy jednak minęły wirydarzyk, przystanęła, coś sobie jakby przypominając, i rzekła do ochmistrzyni:

— Zechciejcie poprosić królewnę, by się połączyła z nami i przeszła do nowych ogrodów, gdzie zasiądziemy z robotą i słuchaćbędziemy zajmującej lektury.

Stara dama zawróciła skwapliwie i pobiegła, o ile jej nogi starczyły, do wirydarza.

— Przychodzę z zaproszeniem od najmiłościwszej pani na robótkę i czytanie w nowym ogrodzie — wyrecytowała urzędowym tonem, bez cienia uprzejmości.

Dziewczynka skrzywiła się nieznacznie i spojrzała pytająco na niańkę.

— Proszę pójść za mną, najmiłościwsza pani czeka.

Na twarz Szczepanowej uderzył ciemny rumieniec, płótno zadrżało w jej rękach.

— Czy waszmość panna nie wiesz, jak się przemawia do królewskiego dziecka? Swojej równej gadaj, wasza miłość, „proszępójść ze mną”. Gdyby król jegomość słyszał podobne zuchwalstwo!

— Nie przyszłam tu po nauki do pani Szczepanowej — odparłaochmistrzyni drwiąco. — Jeżeli się tak rozumiecie na dworskichprzepisach, to lepiej nauczcie jej królewską wysokość wytworniejszych ukłonów... bardzo by się to przydało, bo istotnie chyba nikt nie odgadnie, patrząc na nią, że ma z księżniczką do czynienia.

— Cicho, nianiu — głaszcząc staruszkę po rozognionej twarzy,szepnęła Jadwiga i dodała głośniej: — ja nie zważam na mowę tejpani; słyszę ino, że jej królewska mość matka najmiłościwsza prosido siebie, więc chętnie idę.

Podniosła główkę dumnie, nie racząc spojrzeć w stronę donny Mariny, i wybiegła szybko, ani się na nią oglądając.

Włoszka zbladła i zacisnęła pięści w bezsilnej złości...

Nie ona jedna, zacisnął je także Konstanty Gedroyć, przechodzący w orszaku paziów za królową. Widział i słyszał wszystko i gniewem wezbrało mu serce.

Księżniczka Jadwiga przysunęła się do królowej i szła ciągle tużprzy jej boku, z pogodną twarzyczką, jakby niepomna tylko co doznanej przykrości.

Nowy ogród zawiódł nadzieje Bony: piękne krzewy południowe, z największą troskliwością zasadzone o wczesnej wiośnie, do starannie przyrządzonej i użyźnionej ziemi, strzeżone i pielęgnowane umiejętnie przez ogrodników nie chciały się jakoś przyjąć, wyglądały słabo i wątło, marniały w oczach, a niektóre z nich uschły na dobre i wznosiły w górę nagie, czarne badyle. Królowa spoglądała z gorzkim uśmiechem na biedne karłowate roślinki, obeszła kilka ścieżek, dotknęła ręką więdnących liści, pochyliła się nad grządkami zamorskich kwiatów, wreszcie ruszyła ramionami i rzekła z gniewem:

— Zaiste, martwe stworzenia rozumniej się zachowują od ludzi,nie chcąc żyć w tym kraju bez słońca i ciepła. Stęsknione oczy mojenie ujrzą już pinii rozłożystych ani cytryn o połyskliwych liściachi złotych owocach, ani wysmukłych cyprysów, ani srebrnozielonejoliwy... Ach, co za kraj! Niedźwiedzi i turów ojczyzna... jakże dumną jestem, że danym mi było urodzić się w słonecznej Italii.

— Słowa najmiłościwszej pani znajdują echo w naszych sercach— rzekła z przymileniem donna Arcamone — lecz komu lospozwolił zażyć szczęścia z przebywania w pobliżu waszej królewskiej mości, ten jako żywo nigdy dziwić się nie będzie, że dla kwiatu tak doskonałego ino boska Italia mogła być ojczyzną.

— Gdy sobie spomnę — mówiła dalej Bona z łaskawym wejrzeniem na ochmistrzynię — to nasze niebo z ciemnego szafiru, takprzecudne, tę wieczną zieleń i z różnobarwnego kwiecia kobierce,to słońce pełne żaru, te wonne gaje pomarańczowe, a patrzę nasmętne szare obłoki, przysłaniające przez połowę roku blade słońcePółnocy, próżne siły żywiącej, gdy widzę one wierzby i brzozy zezwieszonymi żałobnie gałęźmi, to mi jakiś lęk serce ogarnia i zda mi się, że nie wytrwam na tym wygnaniu i raczej królowanie porzucę,byle...

— Najmiłościwsza pani... król jegomość przechadza się po tamtej ścieżce z mistrzem Bereccim; zapewne ku nam się zwrócą.

— Lauretta... pojrzyj no, kto jest ten przygarbiony człek, co siętam na ławie w słońcu wygrzewa. Głowę wsparł na ręku, nie widzętwarzy.

— To magister Johannes Krabatius, miłościwa pani.

— On? Przecz tak znękany?

— Rozkaże najjaśniejsza pani spytać go?

— Nie trzeba, sama go zagadnę.

Jedną ręką wspierając się na lasce, drugą na poręczy ławki, z ciężkim wysiłkiem powstał stary Niemiec na powitanie królowej.

— Dzień dobry, signore Krabatio — rzekła Bona uprzejmie— cóż tam u was słychać?

— Pokorne służby u stóp waszej królewskiej mości składam; ze mną jest bardzo źle.

— Czy kłopot, czy zmartwienie jakie?

— To jest największy kłopot... to jest największe zmartwienie...ja jestem bardzo słaby.

— Nie trapcie się waszmość; wżdy, jako medyk, łacno zwyciężycie chorobę.

— To jest właśnie największe nieszczęście, że ani przyczynyzrozumieć, ani symptomatów poznać dotąd nie mogłem. Jak piorun to na mnie nagle spadło... wczoraj w południe zdawało mi się, że jajestem zdrów jak jedna ryba.

— A dziś?

— Na przemian ogień mię pali, to jest mi zimno jak lód, głowachodzi w kółko, żaden apetyt, serca pukanie, ani godzina snu... ach, darujcie mi, najjaśniejsza pani, nadto się rozgadałem; lecz wiadomo: ex abundantia cordis...

— Życzliwym uchem słucham i chętnie bym ulżyła. Nie próbowaliście żadnych leków?

— Zaraz wieczorem puściłem sobie sześć uncyj krwi; dziś południe jeszcze jeden raz tak wiele.

— Powinno się okazać polepszenie; co by to była za chorość? Nistąd, ni zowąd; czy nie zawianie, a prędzej jeszcze malocchio... nie macie posądzenia, by was kto urzekł podstępnie?

— Żaden ślad takiej myśli, miłościwa pani! Chorość już z dawnawe mnie skrycie musiała tkwić, ino nie dawałem na to uwagi. Przedwieczorem dopiero paziowie, co podle mej sypialni od wczorajzamieszkali, spostrzegli, że idzie mi źle i wiele mi przychylnośćokazali. Niech, jak się to nagle objawiło, Szydłowiecki sam powie,prawda? Waszmościowie ze mną sąsiadujecie; ten drugi młodzieniec takoż. Bardzo poczciwe chłopcy.

Gedroyć i Szydłowiecki, na poły zmieszani, na poły rozbawieniwidokiem choroby z przywidzenia, którą Jaś Drohojowski jednymniebacznym żartem wywołał, stali zaczerwienieni po uszy i milczeli.

— A czyby nie było dobrze, gdybyś waszmość wyjechał na południe? Często zmiana powietrza gubi chorobę. Ot, wysyłam w tych dniach zaufanego a wielce uczonego męża do Italii, by zakupił dla Akademii Krakowskiej dzieła autorów greckich i łacińskich, świeżowydane w typografii weneckiej. Moglibyście się wybrać razem.

— Silvius Siculus?

— Tak jest; wyjeżdża w przyszłym tygodniu. Miłym byłby dlawaszmości towarzyszem, a podróż do ukochanego kraju mego,ojczyzny wszelkich nauk wyzwolonych, kolebki sztuki i poezji,odświeżyłaby i podniosła ducha waszego. Choćbyście nic więcejwidzieć nie mieli, jak najnowsze dzieło mistrza Leonarda, malowidło przedstawiające Wieczerzę Pańską, tuszę śmiele, że od zachwytu dusznego zdrowie by wam w pełni powróciło. A tu... czyżw tym barbarzyńskim kraju wiedzą, czują, rozumieją cośkolwiek?Czy tu jest jaka nauka albo sztuka?

— Wdzięcznie przyjmie Akademia wspaniały dar waszej miłości — rzekł król, stając niespodzianie pomiędzy rozmawiającymi. — Cieszyć was będzie, małżonko miła — mówił dalej — gdyspomnicie, że w godne ręce dostaną się one księgi uczone; toćprzeszło od wieka szkoła krakowska wydaje męże mądrością sławne, a jej uczeń, Mikołaj Kopernikus, nieśmiertelną chwałą polskiego imienia właśnie napełnia świat cały.

Bona słuchała słów męża ze spuszczonymi oczyma, zmieszana i zawstydzona.

— Prośbę mam wielką, miłościwy królu — zawołał znienacka Stańczyk, nieodstępny trefniś Zygmunta I, i pokłonił się do samejziemi, aż dzwonki u czapki zabrzęczały.

— Cóż tam nowego umyśliłeś?

— Aha, zgadłeś, królu, o nowość mi chodzi. Wybieram się jutro do Włoch; dasz mi pieniędzy na drogę?

— A ty tam po co?

— Po błazeństwo.

— Zaliż go mało masz w Polsce? — ostrym głosem spytała Bona.

— Jest ci ta coś niecoś na codzienną potrzebę; lecz gdy wszystkozdaniem pani najmiłościwszej znamienitsze jest w tej krainiewybranej, przeto i błazeństwa nowomodnego, a doskonalszego niegdzie indziej dostanę. Daj, królu, na drogę; zobaczycie, jakim ja to arcybłaznem powrócę.

Roześmiał się Zygmunt, zachichotali paziowie, królowa skrzywiła usta z niesmakiem, a panny dworskie, znalazłszy się między młotem a kowadłem, stały sztywne, poważne i bez wyrazu, istne lalki drewniane.

— A gdy chodzi o sztukę — mówił król, nawiązując przerwanąrozmowę — nie tak znów ubodzy jesteśmy, byśmy się aż trapić mieli, toć mistrza Wita piękne dzieła nie mają sobie równych. Co się zaś tyczy nowej sztuki, radzi ją w naszym kraju zaszczepimy. Oto właśnie mistrz Bartolomeo wykończył abrysy do budowy nowegopałacu, jaki wasza królewska mość mieć żądasz. Oglądałem to jużi właśnie zdania waszej miłości przyszliśmy zasięgnąć, czy krużganki kolumnowe, okalające podworzec, należy dać ino na pierwszym i drugim piętrze, czy takoż i na dole?

Mistrz Berecci rozwinął przed królową plany i tłumaczył, co te lub owe linie oznaczały, a król, zadowolony z delikatnej nauczki, jaką dał żonie za jej niesprawiedliwe mowy, uśmiechał się nieznacznie i w roztargnieniu głaskał po główce małą księżniczkę Jadwigę.

Król Zygmunt, mężczyzna wówczas pięćdziesięciokilkoletni, robił wrażenie człowieka jeszcze młodego, w całej pełni sił męskich.Wyniosłej budowy ciała, szeroki w ramionach, dobrej, lecz proporcjonalnej tuszy, postacią swą uosabiał potęgę i silną wolę. Głowę miał bardzo foremną, profil rzymski, oczy przenikliwe i mądre, ocienione gęstymi brwiami, usta dumnie zarysowane z wysuniętą naprzód dolną wargą, wspólne Jagiellonom dziedzictwo po Elżbiecie austriackiej. Ciemne włosy nosił ówczesną modą długie, lecz dla wygody lub w gorące dni letnie podczesywał je nieco w góręi pokrywał nagłownikiem siatkowym, z cienkich jedwabnych sznurków złocistych plecionym. Toteż dziejopis jego robi wzmiankę, że „w czepcu rad chadzał”.

Nosił się zazwyczaj ciemno i dziś więc odziany był w szubę z cienkiego, cynamonowej barwy sukna, bramowaną sobolami. Nogawice obcisłe, ciemne, ciżmy naturalnego koloru skóry. Tak przedstawiał się król Zygmunt na zewnątrz.

Dusza królewska równie wspaniałe i imponujące miała cechy, jak ciało. Z natury małomówny bardzo, roztropny i sprawiedliwy, nad czynem każdym, jak i nad słowem rozważał długo; za to razpowziąwszy jakiś zamiar lub wypowiedziawszy stanowcze zdanie,trzymał się go uparcie i nigdy nie zmieniał. Gdy co przyrzekł,dotrzymał święcie i za największą chlubę uznawał, jeżeli sprawdził,że na czyimś słowie polegać było można.

Jedyne, co go kiedykolwiek zastraszało, to myśl, czy ten lub ówpostępek zgodny jest z prawem i z chrześcijańską uczciwością.Nawet w rzeczach małej wagi pytanie: uchodzi? nie uchodzi?— było mu zawsze probierzem. Szczęście osobiste, pomyślnośćkraju niczym mu były, gdyby je przyszło okupić czynem nieprawym. Przysłowiowe wyrażenie „dedecet” (nie uchodzi) często bardzo miał na ustach. Gorliwy chrześcijanin, brzydził się nowatorstwami religijnymi i wzgardę miał dla odstępców od Kościołarzymskokatolickiego.

Gdy tak stali przy sobie oboje z Boną, tworzyli parę małżonkówskończenie piękną i fizycznie jak najdoskonalej dobraną. Rozumi wykształcenie Bony również znakomitymi nazwać można było;jedynie dusza jej i charakter odbiegły od ideału, którego żywymwcieleniem był Zygmunt.

Budowniczy, odebrawszy pewne wskazówki i zanotowawszy sobie życzenia królowej, oddalił się; król pozostał z całym towarzystwem.

— Wybrałyście się, wasze miłoście, jak widzę, z robótkami doogrodu na pogawędkę. Gdzież dziatki? Czy w sadzie?

— Bellina kaszle, a Zygmunta lękam się wypuszczać z komnaty,powietrze za ostre.

— Pieścisz je wasza miłość nad miarę; ciepło, sucho, powietrzezdrowe; ja bym radził nawet Zosieńkę wynosić na parę godzin nasłońce, a starsi śmiało po całych dniach bawić się mogą z Jadwisiąprzy Szczepanowej.

— Obawiam się...

— Pomnijcie, królowo moja, że nie ino włoska, ale i pełnawigoru polsko-litewska krew płynie w żyłach naszego potomstwa.Nie wygrzewać przy piecu, nie chronić od lada powiewu; zdrowe córy chcę mieć i syna dzielnego, a nie panięta z morskiej piany!

— Jutro nie omieszkam spełnić wolę waszej miłości; dziś zda mi się już za późno.

— Zapewne. Aa... księgi na stole! Jejmość panna Beltrani przeczyta nam coć pięknego. Zasiądźmy i słuchajmy.

— Na czymżeśmy to stanęli? — spytała Bona.

— Czytałam wczoraj, jako Rugier zwyciężył Eryfilę dziewięsiłkę i szedł do pałacu Alcyny — odpowiedziała Laura.

— Ariosto? — spytał król.

— Tak jest, proszę waszej królewskiej mości, Orland szalony.

— A Jadwisia rozumie do tyla włoską mowę?

— Przysłuchuję się ciekawie i rozumiem bez mała, najmiłościwszy ojcze — odpowiedziała dziewczynka, całując króla w rękę.

— Zacznijcie, proszę, słuchamy.

Laura szukała chwilę po strofach oczami i tak zaczęła:

  Zbiwszy bohatyr z konia sprosną białogłowę

  Dobył miecza...

— To już było... — przerwała czytanie królowa.

Mrucząc półgłosem, lektorka przebiegła parę strof i czytała dalej:

Sama tylko Alcyna wszystkich zaś pięknością

Przechodzi, jako słońce, gwiazdy swą jasnością.

Stan tak piękny i tak ma dobrze pomierzony,

Jaki tylko zmaluje malarz nauczony;

U długiej i na węzły powiązanej kosyLśniły się jako złoto jej żółtawe włosy.

Róże się, wychowane w sabejskich ogrodach,

Z fijołkami rozeszły po gładkich jagodach;

Z gładzonych alabarstrów ma wyniosłe czoło,

Którem po wszystkich stronach obraca wesoło.

Pode dwiema cienkiemi, czarnemi łukami

Są dwie oczy, ale je lepiej zwać gwiazdami,

Oczy, pełne litości, samy w się ubrane,

W których skrzydlata Miłość gniazdo ma usłane,

I widać prawie dobrze, kiedy z nich wychodzi

I łuk ciągnie, i w serce widomie ugodzi.

Twarz dzieli nos tak piękny — wolę was nie bawić —

Że sama Zazdrość nie wie, gdzie by go poprawić.

Pod niem wdzięczne, w nie mniejszej zostawując chwale,

Są usta, w przyrodzone ubrane korale.

W nie dwa rzędy wybranych pereł...

Morisco!... Dio mio... sono morta!... — przeraźliwy pisk Lukrecji Caldorry przerwał czytanie.

Najmłodsza z panien dworskich tak się czegoś przelękła, że niebacząc na majestat i osoby królewskie, wskoczyła na ławkę i drżącna całym ciele, krzyczała wniebogłosy. Wszyscy patrzyli na nią zezdumieniem; biedactwo było tak nieprzytomne, że nawet Bona niepoczuła się obrażoną jej niesfornym zachowaniem.

— Czego krzyczysz?

— Co ci się stało? Czy cię żmija ugryzła? — pytały towarzyszkiprzestraszone.

— Tam... tam... potwór... ach! sunie ku nam... Santa Margueritta!San Giorgio! Diffendete mi! — wzywała świętych skutecznych przeciw smokom.

Inne panny, spojrzawszy w kierunku jej oczu osłupiale zapatrzonych, zerwały się jak oparzone i chórem zawiodły wrzasknieludzki.

A na samym końcu ścieżki, tuż za wirydarzykiem królewny Jadwigi, poruszało się ciężko jakieś istotnie niesamowite stworzenie...

Mała księżniczka przytuliła się do ojca, który ją objął ramieniemi patrzał ze śmiechem na dziwaczne miny i konwulsyjne podskokipanien dworskich.

— Idźże waść, zobacz, co tam takiego! — krzyknął na Stańczyka.

Ale ten padł na trawnik i tarzał się ze śmiechu, wierzgając nogami jak źróbek, rozhukany w szale wesołości.

— Co za uszy kłapciaste! — wołała jedna.

— Czerwone jak płomień! — wrzeszczała druga.

— Pysk biały, ślepia w krwawych orbitach!

— Cielsko obmierzłe!

— Pręgi jak u tygrysa!

— Co za sierść niewidzianej maści!

— Zielona niczym trawa, a smugi po niej ceglaste!

— Ogon ptasi!

— Na nogach guzy jakieś czy narośle!

Potwór, co z początku wlókł się ociężale i wahająco, nagle spuścił łeb ku ziemi, a uszy olbrzymie opadając łeb mu cały zasłoniły i biegł... pędził... leciał... aż... skoczył w objęcia na wpół omdlałej signory Izabeli Papacody. Nie ma na świecie pióra, któreby zdolne było odtworzyć martwymi literami skrzypienie ochrypłe,jakie wydała z siebie nieszczęsna dziewica.

Znalazłszy się w bezpiecznej przystani straszydło wspięło się natylne łapy, przednie oparło na szyi donny Izabeli i jęło ją lizać po twarzy różowym języczkiem.

— Kupido!... Poverino mio! Carissima bellezza mia! — oblewającpieska strumieniami łez gorących, wołała dama.

A łzy te serdeczne zmywały po części farbę z sierści Kupidynka,przenosząc ją na stanik, spódnicę, rękawy, a nawet, o zgrozo, nawygorsowaną szyję i wąsate oblicze signory.

— Jedno urodne i drugie niczego — dziwował się Stańczyk,potrząsając dzwonkami.

A król Zygmunt rozbawiony, jak może od młodości mu się nieprzytrafiło, śmiał się, śmiał, śmiał do rozpuku.

Guardate che disgrazia! Pomalowali cudni Kupidu! Uszy doprawili... do śliczny ogonek pióry kogutu... la mia povera bestiolina! Lapeczki mala owiązali con conce... Briganti! Lazzaroni! Maladetti!

— Nie domyślasz się, wasza miłość, kto może być sprawcą tak niecnego figla? — spytała królowa ochmistrzynię.

Lecz nim signora Arcamone zdołała zebrać rozpierzchłe myśli,Papacoda krzyknęła łkając:

— Kto? Ja przysięgała na główka mój piesek, co to pazie uczynili... nie kogo innemu, ino pazie! A nawet powiedziała który:questa canaglia di Cristophoro, il piccolo barbaro Czi... Cza... miramento giá! Czema! Certissimo!

— Zaraz się to wyśledzi i bądź wasza miłość przekonaną, że z całąsurowością wymierzymy karę — uspokajała rozszlochaną Włoszkękrólowa — mocno mię ino dziwi, że wam, najmiłościwszy panie,ucieszną i śmiechu godną widzi się psota, która dokuczyła aż dorzewnych łez osobie tak zacnej i tak bardzo mi bliskiej, jak signora Papacoda. Gdyby coś podobnego Polkę spotkało, znalazłaby się sprawiedliwość.

Król spojrzał surowo na żonę, lecz nie odpowiadając wprost na niesłuszny zarzut, dał znak ręką jednemu z paziów:

— Hej, Zbylitowski! Biegaj co żywo do pana ochmistrza Strasza,powiedz, że go prosimy tutaj w bardzo ważnej sprawie. Z nikim podrodze nie mówić słowa! Rozumiesz?

— Słucham, najmiłościwszy panie!

Pobiegł paź, sprowadził ochmistrza i wytoczono przed jego trybunał całe zajście z Kupidynkiem. Jegomość pan Strasz, zarówno jak i Papacoda, sumiennie był przeświadczony, że to zemsta KrystkaCzemy za pokąsaną łydkę; lecz na żądanie króla, który nie poszlaki podejrzeń, ale niezbitej pewności się domagał, postanowionozwołać wszystkich dwustu paziów do ogrodu i badać jednego podrugim. Który by nie umiał się wytłumaczyć, co robił od godzinyobiadowej do tej pory, będzie prawdopodobnie winowajcą. Przyobiedzie bowiem najmilejszy Kupidło kręcił się jeszcze po pokojachfraucymeru, we własnej swej, nie zmienionej postaci.

Paziowie, zajęci cały dzień na służbie u króla jegomości i u najmiłościwszej pani, nie wchodzili oczywiście w rachubę, gdyż ani na krótki czas nie opuszczali pokoi królewskich. Tak więc nazwiska tych dwudziestu czterech szczęśliwców wypisano na karcie papieru, a resztę zwołano. Pokazało się, że wszyscy mieli lekcję łaciny zaraz po obiedzie aż do godziny czwartej, czyli podług ówczesnych zegarów do godziny szesnastej; następnie grali w palcaty na wielkim podwórcu i prosto stamtąd zawołani przybiegli do ogrodu. Pan bakałarz, mistrz Ambroży z Olkusza, zaręczał, że na początku lekcji czytał ich nazwiska i nie brakowało żadnego; to jest właściwie trzech tylko nie stawiło się.

— Aha... hhhrrrum — odchrząknął ochmistrz — którzyż to?

— Dymitr Montwiłł, Andrzej Boner i Krzysztof Czema.

— Nie mówiła? Nie mówiła? — krzyczała Papacoda, wznosząc w górę pięści i dysząc zemstą.

Pan Strasz i pan bakałarz pośpieszyli na górę zrewidowaćmieszkanie obwinionych i osadzić ich w karceresie. Lecz niestety,ani resztek farby, ani zrzynków czerwonej materii, ani piórkajednego... nic nie znaleźli. Na oknie ino leżał ogryzek kiełbasy, atoli nikomu na myśl nie przyszło, by ten drobny szczegół miał jakikolwiek związek ze sprawą biednego Kupidynka. W izbie nie byłonikogo prócz Dymitra Montwiłła śpiącego twardo. Szarpali nim i trzęśli — ledwie się ocknął; a każde jego słowo i całe zachowaniesię wobec sędziów świadczyły wymownie, że jak do łaciny, tak i dosztuki malarskiej nie posiada najmniejszej zdolności. Wzięty w krzyżowy ogień zdradliwych pytań ochmistrza i bakałarza, odpowiadał spokojnie, patrzył im prosto w oczy, a ziewał przy tymtak serdecznie, że chcąc nie chcąc, musieli mu wtórować.

Gdy prześladowcy odeszli, zadumał się Dmytruś głęboko; chodziłsumując wzdłuż komnaty i parę razy wyrwało mu się z ust pytanie:

— Taj czego oni chcieli ode mnie? Coże mnie wykręcali na wszystkie boki? Ot, tobi masz z taką robotą!

Nagle stanął, uderzył się ręką w czoło...

— Mamoż ty moja mileńka! Głupi ja, że nie zgadł od razu! Chłopcy nabroili znowuż i stary Odmiwąs obławę robi. Ani wątpić, Jędrek... jakbym go widział... a może i który jeszcze... tak, coże onimyśleli? Że ja im wydam kolegów, jak Judasz? Żeby mi się byliprzyznali, tak może bym i obronił, ale co gadać, kiedy nic nie wiem. Wpadliście, sierotki, w kałabanię... nic to, nie bójcie się, już ja was wytaszczę, choćby się sam miał stalapać.

Zostawiam wyobraźni czytelników odtworzenie onej pracowitej godziny, w której dwie pary pilnych rąk przeistoczyły zgrabnegoKupidynka w potwór apokaliptyczny, a uprzedzając astmatycznegoStrasza i pulchnego, na krótkich nóżkach bakałarza, biegnę ślademzłoczyńców. Nieśli oni cichaczem jak najustronniejszymi schodkami i korytarzami kosz z pokrywą do ogrodu. Tam również zapadli w boczne ścieżki gęsto zarosłe; dopiero przy Baszcie Sandomierskiej, tuż obok wirydarza królewny, skrywszy się za szkarpę, wypuścili swoją ofiarę.

— Teraz nie ma co dłużej popasać, drała nad rzekę! — zakomenderował Boner.

— Jak to... bez mur? Wżdy nas kto pewnikiem spostrzeże.

— Głupiś... czy ci kazuję bez mur? Stoi przy furtce i pyta się.

— Nie zamknięta?

— Po zachodzie słońca dopiero straż zamyka wszystkie wyjścia na kłody; teraz ino zasunięte na skubel.

— A z koszem co?

— Weźmiemy go do rzeki, wypłukać trzeba dobrze, bo się ano cudnie usmarował i mógłby nas niechybnie zdradzić.

Wymknęli się tedy przez furtkę i zbiegli pędem po pochyłości góry nad Wisłę. Tam Jędruś, który miał w całym mieście przeróżne stosunki, skoczył do znajomego rybaka.

— Pożyczcie mi dwóch wędek, Szymonie. A śpieszcie się na miły Bóg!

— Toli są, paniczku; ledwiem co z Frankiem od wody powrócił.

— Rety... ryby może macie?

— Juści mam, pełen koszyk.

— Co za nie?

— Ile ta paniczek dadzą, tyle wezmę.

— Dwa złote chcecie?

— Dorzućcie ta parę groszy, bo ładnie mi się ułowiły.

— Na, macie; dawajcie chyżo. A niech was Bóg broni jedno słówko pisnąć komukolwiek, żeście je nam sprzedali! Złamanego szeląga nie dałbym wam już nigdy zarobić!

— Co bym miał gadać, pojem se ano i spać legnę, bo od rana w gębie nic nie miałem.

— Pamiętajcież!

Zbiegli chłopcy trzydzieści kroków nad sam brzeg rzeki, wypłukali kosz skrzętnie, przesypali doń ryby, kobiałkę Szymona wrzucili do jego łodzi, a sami zasiedli do pracy i zapuścili wędki.

— Panie ochmistrzu... tędy, tędy, prosto nad rzekę — szeptałbakałarz — przeczucie mi mówi, że ich tu gdzieś znajdziemy.Pewnikiem polecieli wykąpać się, bo to i ręce, i twarze muszą miećuwalane jak nieboskie stworzenia.

— Pst... widzisz ich waszmość?

— Toli siedzą z wędkami, jak niewiniątka...

— Ha! Tuście mi, niewstydniki! Ciężki sąd i kara was nie minie!

— Ach, najdroższy panie bakałarzu! Wżdy nigdy nie jesteście srogim dla nas!

— Miłościwy panie ochmistrzu! My się jutro wszystkiego wyuczymy expedite...

— Tak nas coś kusiło dzisiaj na rybki...

— No, no, bardzo proszę, przez krotofil... nie pomnażajcie swojejwiny!

— Niechże nas Bóg broni przed takowym pomnażaniem! Wżdy błagamy o przebaczenie po stokroć, żeśmy lekcję łaciny opuścili, ale na cześć naszą przyrzekamy powetować to jutro w dwójnasób.

— Milczeć! Hhhrrrum... o pieska donny Papacody chodzi, niecnoty jedne!

— A to łotr bezecny... — oburzył się Krystek — kogóż znowupokąsał?

— Dość już wykrętów... nie na gadanie do was przyszedłem; marsz na górę! Król jegomość wie o wszystkim i będzie was sądził.

— Co? Za parę werbów?

— Za jedną lekcję? Sam król?

— Milczeć! Marsz na górę, powiadam.

— Ale idziemy, idziemy, ino kosz z rybami trza zabrać.

— Z jakimi rybami?

— A o... tyle ślicznych karpi, karasi, nawet dwie szczuki...

— Od samego obiadu człek siedzi, pełen kosz nałowiliśmy.

— Wżdy ich nie wrzucimy na powrót do wody — burknął zuchwale Boner.

— Wasza miłość pozwoli odnieść to do marszałkowskiej kuchni.

— Chcieliśmy się Serczykowej podchlebić; pięknieśmy wyszli!

— Za taką błahostkę do samego króla!

— Gdyby wasza miłość nie był tak zagniewanym, przysiągłbym, że sobie ino dworuje.

— Niechże pan ochmistrz ulituje się ten ostatni raz, każe namwlepić po dziesięć batów na kobiercu, pocałujemy go w rękę i sza!

— Jak Boga kocham, nijakiej uciechy biedny paź zażyć nie może!

Malcy paplali bez wytchnienia, jak najęci, a biedny Strasz i mistrz Ambroży stali zmieszani, zupełnie zbici z tropu i poglądalina siebie, ruszając ramionami.

— Alibi... — westchnął ochmistrz.

— Alibi... — westchnął bakałarz.

— Słyszałeś, co mówili? — w samo ucho syknął Jędruś Krystkowi.

— No, to jakże... czegóż czekamy? Idziemy na tę górę czy nie? — domagał się Czema z odwagą męczennika wiedzionego na tortury.

— Idźcie precz na złamanie karku! Niech was moje oczy nie widzą!

— Bóg zapłać waszej miłości; trzymajże i ty kosz, bo ciężki.

— Chodźmy — rzekł Strasz — trzeba królowi jegomości zdać sprawę.

— Właściwie rzekłszy, to chyba nie między paziami szukać trzeba winowajcy — zauważył Ambroży.

— I mnie się tak zdaje. Chwała Bogu.

W zamkowym ogrodzie tymczasem niewesoło się bawiono: królowa, rozdrażniona do najwyższego stopnia, mówiła niby do swych towarzyszek, lecz co drugie zdanie wtrącała jakiś przytyk do męża, tonem szorstkim, zjadliwym. Robiła to jednak o tyle zręcznie, że można było nie rozumieć tych przykrych słówek i król Zygmunt, nie chcąc doprowadzać do poważniejszego nieporozumienia, starał się nie słuchać i nie słyszeć tej niebezpiecznej rozmowy.

Signora Papacoda pobiegła z ukochanym zwierzątkiem do swej komnaty, by za pomocą wody, mydła i ścierek przywrócić Kupidynkowi jego pierwotną urodę. Poczciwy Stańczyk coraz to nowymi konceptami silił się zabawić króla, ale w powietrzu ciągle jeszcze wisiała burza.

I paziów rola łatwą nie była: jeśli nie oni osobiście, to kilku z ich grona obraziło ulubioną damę dworu, a obrazę odczuła gniewniekrólowa. Stali więc wyprostowani w szeregu, nie śmiejąc po cichunawet rozmawiać z sobą.

Wtem wielkie zdziwienie odmalowało się na ich twarzach, najpierwsi spostrzegli coś niebywałego i niespodziewanego: oto na ścieżce, wiodącej od strony podwórza, ukazał się Dymitr Montwiłł... nie wołany, nie będący w służbie, w szarym codziennym ubraniu. Kołpaczek barankowy miał w rękach i szedł z jakimś wahaniem, toprzyśpieszając kroku, to stając, to wlokąc się noga za nogą... W końcu przemogła silna wola nad obawą; biegnąc prawie, doszedł do króla i upadł przed nim na kolana.

— Raczcie, najmiłościwszy panie — zaczął, jąkając się — raczcie rozkazać, bym został ukarany, bo... to... ja zawiniłem.

— Ty? Wszak ochmistrz...

— Jam to uczynił; przyznaję się waszej królewskiej mości.

— Dwadzieścia pięć korbaczów! — krzyknęła, nie hamując swejzłości, Bona.

— Dlaczegożeś to zrobił? Powiedz szczerze.

Montwiłł milczał.

A Stańczyk, wsparty na poręczy ławy królewskiej, rzucał badawcze i przenikliwe spojrzenie w twarz klęczącego chłopaka.

— Wiedziałżeś, że to koń miłościwej pani, gdyś mu obcinał ogon? — spytał.

— Jak możecie posądzać mnie nawet o podobne bezeceństwo! — krzyknął paź z oburzeniem. — Obciąłem ogon, to prawda, alemniemałem, że to wierzchowiec panny de Opulo; te siwki takie dosiebie podobne.

— Wstań i pójdź bliżej — rzekł król łagodnie.

Położył rękę na ramieniu Dymitra i spytał:

— Dlaczego kłamiesz?

— Ja... praw...

— Kłamiesz. Przyznajesz się do winy, a wcale nie wiesz, o cochodzi. Konie wszystkie zdrowe, żadnemu ogona nie brakuje. Przecz skłamałeś?

Chłopak milczał.

— A to Litwin uparty! — szepnął król do Stańczyka. — Jeżelipowiesz prawdę, choćbyś i winien był, nie spotka cię kara. Nie chcesz, to cię każę natychmiast odesłać rodzicowi.

— O panie najmiłościwszy... najlepszy... tak już powiem. Jegomiłość pan ochmistrz, jego miłość pan bakałarz przyszli do naszejizby, a zbudziwszy mnie nagle ze snu, rozpytywali, a trapili, a wyciągnąć ze mnie duszę chcieli, aż mnie z tego wszystkiegow głowie zakręciło się. Dopiero, kiedy się zabrali z komnaty, jasność mnie ogarnęła... chyba gdzie niektóry z paziów co przeskrobawszy. Także ja rzekę do siebie: „I nic nie zrobisz dla dobrych kolegów, Montwiłł? Choćbyś i bicie dostał, nu to i co? Lepiej tobie wytrzymać, coś twardy i zęby ściśniesz, niż Boże broń na słabszego by padło”. Tak ja i przyszedł przyznać się najmiłościwszemu panu jedno bieda, że nie wiedział do czego.

I znowu runął do nóg królowi.

Zygmunt spojrzał przeciągle na żonę i rzekł:

— Zbyt pochopne sądy najczęściej okazują się mylnymi.

A gładząc dobrotliwie płową czuprynę Dmytrusia dodał:

— Zaiste warto paziem zostać, by zyskać takiego przyjaciela!

Rozdział II. FigielJanaDrohojowskiego

Nazajutrz rano w izbie paziów żywa toczy się rozmowa przy ubieraniu.

— Wiesz, Jędruś — zagadnął Kostuś Gedroyć Bonera — że o włos, o pajęczynę, a byłoby się wszystko wydało.

— Juści, jakim sposobem?

— Sprawiliśmy się tajemnie: zrzynki, strzępki, szmatki pozmiatałem własną ręką i do cna spaliłem na kominie; popiół nawetrozgarnąłem aż do samej głębi.

— A miednicę z wodą, cośmy sobie ręce z farby myli — dodałCzema — wyniosłem na strych i het porozlewałem po polepie.

— Co nas miało zdradzić? Ciekaw jestem — puszył się Boner.

— Zaraz ci powiem: pani Szczepanowa.

— Ona? Aniśmy jej nosa nie widzieli.

— Za to ona widziała wasze oba i koszyk, i Kupidynka. Zahaczyliście o wirydarzu królewny; babina tam siedziała cichuśko, no i miała sobie najpiersze miejsce w onym teatrum, jakieście Papacodzie sprawili.

— Rety... — wyrzucą nas ze służby! — wrzasnął Krystek.

— Z jednej ręki strapienie i z tejże otrzymacie pociechę! —zadeklamował Gedroyć. — Gdyśmy z ogrodu wracali po niefortunnym śledztwie, królowa jejmość kwaśna i nachmurzona, panny złe, jak jędzonki, a król i my wszyscy rozmiłowani w Montwille na umór...

— Masz gadać co mądrego, to gadaj, a pleść nie wiedzieć jakiegłupstwa, to lepiej...

— Wżdyś chyba nie zapomniał, jako cię miłościwy pan piękniepochwalił? A żeśmy cię dopiero wczoraj naprawdę poznali, że naszeserca k'tobie się kłonią, to i mówić nie trzeba... każdy to czuje.

— Et... nie marudziłbyś. Cożeś zaczął o Szczepanowej?

— Ano, wyszła naprzeciw nas po królewnę Jadwigę, a skorom jąmijał (szedłem w ostatniej parze), szepnęła mi na ucho: „Kłaniaj się waść ode mnie panom malarzom i doradź, coby na drugi raz pilniej się strzegli, bo gdyby tak kto inszy, a nie stara Szczepanowa, toby było krucho”. „Dla Boga, nie wydajcie ich!” szepnąłem. Zaśmiała się, machnęła ręką: „Śpijcie spokojnie”. I rozeszliśmy się.

— Prawdziwa łaska boska, że to ona była, a nie na ten przykładwielebna dzwonnica Serczykowa.

— Ale co tam rozmyślać o przeszłorocznym śniegu! Dobrze było,udało się, nie wydało się, po całym ogrodzie huczek poszedł,miłościwy pan przykazał szukać pilnie onego mistrza od pieskówmalowania, więc też pilnie szukają... wiatra w polu. A waszmośćpanowie, sercem umiłowani, radujcie się, iże Andrzeja Bonera maciepośród siebie, jako chwałę i piękną ozdobę stanu paziowskiego.

— Zarozumialec jakiś! — żachnął się Czema. — Wżdy pieska jasam, przez twojej rady umyśliłem.

— A byłbyś co wskórał, matusina kukiełko, gdyby nie ja? Podziesięćkroć dałbyś się złapać na uczynku.

— Słuchaj no, Jędrek — przerwał mu Ostroróg — nie masz się z czego bucić, bo do figlów i psot wszyscyśmy skorzy, ilu nas tu jest, i gdy ino zechcemy dokazować, to starego Odmiwąsa w żółtaczkęwpędzimy.

— Oho, w gębieście mocni, robotym nie widział!

— To zobaczysz. Słuchajcie wszyscy, zali wam się zda, co powiem.

— Pst!

— Czego chcesz?

— Coś się szmera za drzwiami...

— Podejdźmy wszyscy na palcach... dość już tego podsłuchiwania, trza ptaszka złapać.

— Ty, Szydłowiecki, stań przy oknie i gadaj głośno, niby że torozmawiamy ze sobą, co by się w izbie cicho nie zrobiło, bo gotowouciec.

Gedroyć na przedzie, tamci za nim, podsunęli się ostrożnie dodrzwi, otwarli je znienacka... Signora Marina Arcamone w czepcunocnym na głowie i luźnej kwiaciastej sukni stała w korytarzu o półkroku ode drzwi i tak złapana niespodzianie, że nawet odskoczyć nie miała czasu.

Ostroróg, Montwiłł, Czema, Drohojowski i Boner parsknęli śmiechem szyderczym, a Gedroyć pokłonił się w pas jak przed królową.

— Cóż za niewysłowiona i niczym nie zasłużona łaska, że czcigodna pani ochmistrzyni raczy nawiedzić marnych paziów o takrannej dobie?

— Prosimy, prosimy! — wrzasnął chór jednogłośnie.

Schiocchi senza vergogna! Somari! — drżąc z wściekłości,zapiszczała dama i pobiegła do swej komnaty.

— A tośmy babę przyhaczyli! Cha, cha, cha...

— Nieprędko się chyba drugi raz odważy.

— Dobrze jej tak, niech nie myszkuje.

— A co tam wygadywała na nas? Nie słyszałeś, Pawełku?

— Przezwała nas niewstydnymi głupcami i osłami — przetłumaczył Szydłowiecki.

Gedroyć uderzył silnie pięścią w stół.

— Poczekaj, stara sowo! Jużem ci wczoraj nakarbował w pamięci za królewnę Jadwigę, dziś znowu... osły! Doznasz ty mojej wdzięczności, aż ci one osły bokiem wylezą!

— A teraz zasiądźcie spokojnie i posłuchajcie — zaczął znowuOstroróg.

— Słuchamy pilnie.

— Jędruś Boner się szczyci, że ino on jeden ma głowę dotrefnych figli; ja zasię twierdzę, że nie ma w tym nijakiej sztuki,a przy dobrej woli każdy z nas mu dorówna abo i prześcignie.

— Powtarzam swoje: w gęboście mocni!

— Tedy ustanówmy związek alboli bractwo i niech każdy własnym pomysłem, własnymi siłami popisze się, jako zdoła najlepiej.

— Figlikowe turnieje! — zawołał Gedroyć.

— A po włosku jak?

— Nie wiem: concorso chyba.

— Jak się zwie, tak się zwie, ja przystępuję do bractwa! — zawołał Jaś Drohojowski.

— Nu, to i ja — zawtórował dziwnie ożywiony od wczoraj Montwiłł.

— Ja także!

— I ja! — wołali wszyscy.

— Ale poczekajcie, to jeszcze nie koniec; zrobimy siedem gałekz chleba, sześć jednakich, a siódmą usmarujemy sadzą, coby byłaczarna. Będziemy je wszyscy ciągnąć, a który dostanie czarną, nienależy do współzawodów, ino będzie naszym sędzią.

— Ojoj!

— Czyją on sprawkę uzna za najtrefniejszą, ten zostanie naszymhetmanem na cały rok.

— E... ja tak nie chcę...

— Wielka mi łaska być sędzią...

— Ale zaszczyt nie lada!

— A to ci go darujemy!

— A gdyby tak sędziego do pomocy w robocie wołać?

— O, nie wolno! Sprawiedliwy sędzia nie może się w takie rzeczy wdawać.

— Rety... cobym to ino ja nie był!

— Róbcie gałki, śpieszcie się!

— Już są.

— Czarna także?

— Juści, o... niczym diabeł.

— Ale, ale, jedną odrzucić, bo Krystek już wczoraj swoje spełnił.

— No, wsyp je do kołpaka, przykryj połą, a wy nie patrzącciągnijcie.

— Biała!

— Biała!

— Biała!

— Biała!

— O nieszczęsna godzino! — jęknął Szydłowiecki.

— Taj dosyć, bo mnie na ostatku takoż biała znalazła się.

— Więc, Czema, ad acta.

— Szkoda!

— Kto co ma do powiedzenia? — rozpoczął z powagą sweurzędowanie Szydłowiecki.

— Ja — rzekł Drohojowski. — Upraszam pokornie wasząwielmożność, miłościwy sędzio, coby mi przyznane było prawozakończenia sprawy z Niemcem. Gdy za moim to jednym słowem stało się, iże ów medyk znamienity legł powalon ciężką chorością, tedy niech go już do końca operuję, za czym zdrowego i wesoluchnego waszym miłościom okazać nie omieszkam.

— Przyzwalamy! Pierwszy tedy numerus: Krzysztof Czema, drugi: Jan Drohojowski. Kto się zgłasza dalej?

— Ja proszę o trzecie miejsce.

— Konstanty Gedroyć. Już wpisane.

— Zapisz wasza wielmożność: Mikołaj Ostroróg — czwarty.

— Tażeż mnie nie pchajcie na sam koniec! Cierpliwemu zawżdykrzywda! Niechajże będę choć piąty... — narzekał Montwiłł.

— A ja tam nie żalę się — skromnie oczki spuszczając, cichymgłosem odezwał się Boner. — Przyjmuję najpośledniejsze miejsce. Od dzisiejszego dnia zacznę się ćwiczyć w pokorze.

— O, ty Judaszu!

— Pan sędzia nie wierzy?

— Mikołka, chodź ze mną do Krabatiusa; wczoraj mu już wszelakie niemoce dolegały, godzi się odwiedzić biedaka.

— A my?

— Was się później przywoła albo sami z własnej woli zgłoście się do pielęgnowania. No chodźże!

Przebiegli na drugą stronę korytarza, zapukali do drzwi. Słabymgłosem odpowiedziano „proszę”.

— Przychodzimy zapytać, jak zdrowie waszej miłości — zacząłDrohojowski.

— Zawsze gorzej... zawsze gorzej; już mnie ostatnia nadziejaopuszcza — jęknął Niemiec.

— Niech pan magister daruje moją śmiałość, ale czy nie pomnażacie swej słabości imaginacją?

— Żadną drogą. Przytomność mam, Bogu dzięki, stale pełną i z każdego uderzenia pulsu zdaję sobie sprawę... bije coraz słabiej.

— Przyczyną tego, łacno zrozumieć, jest krwi puszczenie. Jakomedyk, wiecie lepiej od nas, że takowy środek siły odbiera.

— Ale zarazem i chorość wigor swój traci. Najjaśniejsza paniraczyła w jej wielkiej łaskawości przysłać mi własnego doktora.

— Signora Bisantizzi?

— Tak jest; a bawiący tu w przejazdu signore Giulio di SantaCroce nawiedził mnie również z własna przychylność. Uczoność tych mężów zdumieniem mnie napełnia. Wyjrzyjcie ino, chłopcy, w antykamera i zobaczycie, jak wiele mi leki signore Bisantizziprzysposobił; zda się niepodobieństwem, by najsroższa febris tyluspecyfikom oprzeć się miała.

Zaciekawieni paziowie skoczyli do alkierzyka (pracowni Krabatiusa) i teraz dopiero Jaś Drohojowski zdrętwiał na myśl o możliwych skutkach swego płochego żartu: na okrągłym drewnianym stole w pośrodku izby stała cała bateria flaszek, puzderek, słoiczkówitd.; było tego około trzydziestu sztuk.

Rzucili okiem dokoła... półki z księgami i rękopisami piętrzyły sięprzy dwóch ścianach; długi, wąski stół pod samym oknem zarzuconybył instrumentami lekarskimi, retortami do badań chemicznych; naścianie nad stołem wisiały dwie wagi, jedna na pospolitszy użytek,druga maluchna aptekarska. Moździerz czarny, marmurowy, do ucierania proszków, drewniana forma do kręcenia pigułek, zioła suszone w ogromnych pękach, słowem, laboratorium alchemiczne i lekarskie.

Ale te mikstury czerwone, białe, zielone, brunatne! Te jakieśdriakwie czy balsamy... Zaliż to wszystko miał spożyć nieszczęsnychory z urojenia?

Jasiek jednym susem wrócił do sypialni i stanął przy łożuKrabatiusa.

— O kochany panie magister... miejcie litość nad sobą! Nietykajcie tych podłych leków! Ino leżcie spokojnie, krwi już więcejnie puszczajcie, my wam z kuchni samego króla miłościwegodostarczymy rosołu i kurczątka w polewce lub wędliny świeżej.Wypoczynek, zdrowe jadło, to najlepsze leki. Chciejcie mi wierzyć!

— Ty jesteś dobre dziecko — odparł chory wzruszonym głosem— ale się tyle znasz na medycyna, co ja na teologia. Chorość mojatkwi w żołądku, podkrada się ku pluc; chce zająć moje nerki i mojawątroba, zanieczyszcza żyły. To wszystko jasno i uczenie wyłożył midoktor Bisantizzi; ano i ja sam, o ile mnie wybadać mogę, tesymptoma rozumiem nie inaczej.

Odpocząwszy chwilę, chory mówił dalej żałośnie:

— Przeto najpierw organismus należy skrupulatnie wyczyścić,co, dzięki uczynność tego zacnego męża, nad wyraz dokładnieuskuteczniłem. Następnie mamy się wziąć do każdej wnętrznościz osobna; Bóg miłosierny ulitował się nade mną zsyłając mi takąjedną przemądrą pomoc. Może choć powoli odzyskam moje zdrowie.

— Na Boga was zaklinam, dobry panie Krabatius... wstrzymajciesię choć do jutra z tą straszną kuracją! Wspomnicie moje słowo, że się wam polepszy jak amen w pacierzu, ino nie pijcie tych bezecnychjadów ani kropelki.

— A ten drugi medyk nic wam nie zalecił? — spytał Ostroróg.

— Santa Croce? O, to jest jeden mąż także niepomiernej nauki! Ale jego metoda jest cale jedna inna; przepisał mi ciepłe kataplazmy na całe ciało, twierdzi bowiem, że wszelakich dolegliwości przyczyną są wilgotne wapory, dają się które wyprowadzić i precz usunąć przez gorące jedynie okłady.

— No, to chyba nieszkodliwe — szepnął Jaś do Mikołki i zaraz tonem pełnym przekonania prawił:

— Taki lekarz to prawdziwa gwiazda jaśniejąca; jego rady siętrzymajcie, panie magister! A wiecie dlaczego? Śmiało wam doradzam, gdyż właśnie (tu się zaciął, szukając konceptu) stryj mójrodzony, który śmiertelnie zachorzał był przed miesiącem i przeznadziei nieprzytomny już a konający leżał, kataplazmami jakbycudem uleczony, krzepki i rzeźwy po czterech dniach z łoża powstał.

— Może i dobrze radzisz, mój kochany chłopiec; będę tedy zostać przy kataplazmach. Zaiste, już pierwsza doza mikstury omdlenie mi przyciągnęła, a przykazał mi z sześciu flaszek kolejno co godzina trzy łyżki... lecz gdy nadejdzie Bisantizzi, a spostrzeże żaden ubytek leków...

— O taką drobnostkę trapilibyście się, miły panie? Poulewamyz każdej flaszki po trosze, niech ano ma uciechę, że was uzdrowił.Kataplazmy gorące... to mi rada! Tego się trzymajcie: a rosół i wina dobrego kieliszek jeszcze nikomu nie zaszkodził. Przyniosę wam, dobrze?

— Apetyt by się znalazł, niesmak czułem srogi po miksturze, aleto już przeszło: ino ten straszny żołądek kurcz.

— Z głodu, panie magister, z głodu.

— Ha... ja zaryzykuję... rosołu parę łyżeczki.

— Zobaczycie, jak się wam polepszy! Lecę, a wrócę jak najrychlej. Spokój i ciepłe okłady! Tymczasem zaś przyjdą moi koledzy posługować waszej miłości, grzać i odmieniać kataplazmy.

— Zaliżby chcieli?

— Oni? Jeszcze nas, panie magister, nie znacie: zabawę rzucą, a do was przybiegną.

— A tom sobie piwa nawarzył! — zaśmiał się z cicha Jasiek dokolegi, wychodząc z mieszkania chorego.

— Ino przypilnujmy, coby go ten truciciel nie przerobił na swojąwiarę, to wszystko będzie dobrze — odparł Ostroróg.

— Bogiem a prawdą żal mi starego i nie spocznę, póki go nieuleczę. A co się wyleży, przepości, wygrzeje pod kataplazmami, toino na dobre mu się przyda, a nam ku zabawie. Krzyknij no podrodze na tamtych, niech idą nie mieszkając do Niemca i godnie muposługują. Dogonisz mnie przed kuchnią.

— A gdzież to paniczom tak pilno? Co za sprawa do królewskiejkuchni? Czy was kto posłał, czy może ino po jaki przysmaczek dlasiebie? — zaczepiła paziów Serczykowa, klucznica i gospodynidrugiego stołu, zwanego marszałkowskim, przy którym jadaliprzedniejsi dworzanie i armia paziów.

Pani Serczykowa pędziła przy dworze królewskim życie niezmiernie czynne, bo i zaopatrywanie spiżarni w różnorodne zapasy,owocowe serki i powidła na zimę, wędliny, wydawanie kucharzom,doglądanie, przyznać trzeba nader troskliwe, by uczestnikom drugiego stołu na niczym nie zbywało, zabierało jej wiele czasu.

Dobrowolnie zaś stwarzała sobie jeszcze uboczne zajęcie, gdyż— będąc ciekawą jak Ewa, żona Lota i wszystkie siedem żonSinobrodego, a gadulstwem nieokiełznanym przewyższając Midasowego balwierza — wtrącała się z zapałem do spraw cudzych,wypytywała służbę na prawo i na lewo i puszczała w świat plotkiniepodobne do prawdy.

W tym o tyle się różniła od Mariny Arcamone, że nie w celachzłośliwych to czyniła; jeśli zaszkodziła komu swą gadatliwością, cosię często zdarzało, spłakiwała się potem rzewnymi łzami i starałasię złe naprawić, z czego prawie zawsze jeszcze większy kłopotwyrastał, i tak bez końca.

— O co chodzi? O co chodzi? — terkotała jak na kołowrotku. — Niech się panicze nie trudzą, ja usłużę.

— Bóg zapłać pani gospodyni; rosołu mocnego i wina potrzebujemy — odpowiedział Drohojowski.

— Rosołku? A jakże, w tej chwilusi przyniosę... dobrego, a jakże;jest wyborny, dla panny Papacody, osobno się gotuje. Ale Bóg jedenraczy wiedzieć, czy się na co przyda, bo już tej biedaczce niewielesię należy.

— Co pani Serczykowa powiada?

— A tak, tak, święta prawda, jak nieboszczykowi memu wiecznego zbawienia pragnę.

— Cóż jej się stało?

— Jak to, nie słyszeliście panicze? Wżdy od jednego z was o tymnieszczęściu się dowiedziałam.

— Od pazia?

— Sprawiedliwie gadam, a jakże. Pan Piotruś Stadnicki mi sięzwierzył; kochany aniołeczek! Ino zmiłujcie się, wasze miłoście, boto sroga tajemnica... najmiłościwsza pani śmiercią zagrodziła, gdyby kto śmiał mówić o tym.

— To niechże pani gospodyni ściśnie zęby i ucieka czym prędzej.

— Nie, nie, ja wiem, że paniczom powiedzieć, to jakby w studnięwrzucić, powiem wam, a jakże... ino że to straszne dziwy, uwierzyćnawet trudno.

— Powiadajcież prędzej, bo nas pali!

— Ano, wczoraj w ogrodzie, gdy królowa jejmość przechadzałasię z pannami, nagle ziemia rozpękła się na dwoje, jak raz ponad tym miejscem, gdzie jest smocza jama; dym smrodliwy buchnął jakz piekielnych czeluści, za czym wyskoczył potwór ognisty i rzuciłsię na jej miłość pannę Papacodę i pokąsawszy ją, uciekł na powrótdo onej pieczary. Dym się w powietrzu rozpłynął, ziemia skleiła sięgładziutko, rzekłbyś wszystko przywidzenie, gdyby nie ono biedactwo tak srodze pokaleczone.

— Ach, straszne wydarzenie! — westchnął Ostroróg zasłaniająctwarz rękami, by gospodyni nie dostrzegła, że się krztusi od śmiechu.

— Zaraz ją rozebrali, a jakże, do łóżka położyli, no... i w Bogujedyna nadzieja. Ale na tym padole ziemskim jednemu piołun,a drugiemu miód, a jakże. Panna Arcamone ino przed zwierciadłemsiedzi, głową sobie przytakuje, a piosenki włoskie z cicha nuci.

— Cóż za uciecha niewczesna?

— Ano jakoż się nie ma radować, gdy bez ten szpetny trafunekjasno się okazało, że Papacoda z całego fraucymeru najstarsza.

— Nie może być!

— Wcale to nieładnie przeczyć starszym, a nawet grzech, a jakże. Wżdy całemu światu wiadomo, że smoki i insze ludożery rade rzucają się ino na leciwe niewiasty. O, święte panny i wdowy... czegóż ja po rosół i po wino nie idę!

— Niech się pani gospodyni śpieszy!

Za krótką chwilę przybiegła zdyszana, z garnuszkiem wrzącegorosołu i buteleczką wina.

— A dla kogo rosołek? Dla kogo? Czy który z paniczów może?

— Ej, dziękować Bogu żaden z nas, ino medyk pana Kmityzachorzał ciężko.

A Drohojowski dodał ciszej:

— Uroki.

— I rosołem chcecie go waszmościowie kurować? Wżdy lepiej od razu nóż wbić w samo serce; toć urzeczonemu kropli wodypodać nie wolno, pokąd się wedle prawego przepisu uroku nie odczyni.

— Naprawdę?

— Każde jadło kamieniem, każde picie smołą diabelską się staje.

— A to kłopot!

— Powiedz waszmość raczej śmierć, a nie zmyślisz.

— Więc jakaż rada?

— Odczynić.

— Nie umiemy.

— Szczepanowa umie.

— Aaaa!

— Ach, to wybornie!

— Dziękujemy pani gospodyni. Lećmy czym prędzej bośmy sięjuż i tak srodze zapóźnili.

— A pomnijcie, com wam o jedzeniu mówiła! — wołała za nimiSerczykowa.

— Juści, juści, nie zabaczymy!

Wbiegli na schody po trzy stopnie na raz, potem do pacjenta.Zastali przy nim Szydłowieckiego i Gedroycia, bardzo pilniegrzejących kataplazmy na małej kuchence i pocieszających strapionego Krabatiusa, że mimo tak ciężkiego przebiegu choroby, wszystko się na dobre odmieni.

Jaś Drohojowski przystąpił do łóżka i trochę namową, trochęprzemocą, zmusił Niemca do wypicia garnuszka doskonałego rosołui pół kieliszka wina. Chory z urojenia, który od trzydziestu kilkugodzin nic nie miał w ustach prócz ohydnej mikstury, strachał sięwprawdzie i bolał nad swą lekkomyślnością, ale pił ze smakiem.

— Zaprawdę... jedno nowe życie wstępuje we mnie... żołądka kurcz minął, lżej mi oddychać...

— A widzi pan magister? To wszystko sprawiły kataplazmy; trzeba słuchać doktora Santa Croce.

— O dla Boga... ktoś wszedł do antykamery... sprzątnijcie czymprędzej wino, wynieście garnek.

Słuszna była ostrożność pana magistra, gdyż nie kto inny pojawiłsię w komnacie, ino sam znamienity i wielce poważany nadwornymedyk królowej Bony, doktor Ferdinando Bisantizzi.

Był to mężczyzna lat średnich, bardzo niskiego wzrostu. Rączki miał starannie utrzymane i kosmetykami wypieszczone; nóżki w cienkich jedwabnych nogawicach i ciżemkach z najdelikatniejszej skóry. Niezwykle wysokie obcasy miały zapewne przysparzać wzrostu panu doktorowi, ale niestety nawet mimo tego sztukowaniasignore Bisantizzi wydawał się niemal karzełkiem. Nosił się czarno,jak to przyjętym było u lekarzy i w ogóle u ludzi uczonych, a strójjego cały był wzorem wykwintu i ostatniej mody.

— Kto by pomyślał — szepnął Drohojowski do Ostroroga — że taka pchełka potrafi człeka o ziemię powalić.

— Witam, witam, sługa oddany pana magistra! Cóż tam słychać dobrego od wczoraj?

— Żadne polepszenie... idzie mi źle — jęczał chory, bojąc się przyznać do nowego doktora i smacznego lekarstwa z królewskiejkuchni.

— Nie lepiej, powiada wasza miłość? Byłem tego pewny... za słabe dozy przepisałem, za delikatne kombinacje. A jednak powinny były leki choć nieco poskutkować; widziałem, przechodząc, że z ordynowanych sześciu flaszek sporo ubyło. Czy waszmość co godzina zażywałeś?

— Skrupulatnie — jęknął chory.

— Uhum — odezwało się coś z kącika.

— Jak to... i nic?

— Ale gdzież nic! Straszne cierpienia!

— To ślicznie!

— Mdłości...

— To mi się podoba.

— Osłabienie śmiertelne...

— Otóż to, otóż to właśnie, czego było potrzeba. Zatem wzmocnię ino dozę i nie sześciu, a z siedmiu flaszek będziesz kolego zażywał!

I wznosząc oczy w górę, jakby na powale recepty szukał, doktorBisantizzi mruczał pod nosem:

Rumbarbarum... senes... jalapa... nux vomica... tak, nie dodamnic więcej; nadmiar leków mógłby zaszkodzić. A więc czcigodnykolego: trzy łyżki co godzina. Pierwszą dawkę zażyjemy zaraz.

„Ty sobie zażyj, jeżeli chcesz, a od mojego chorego wara”— pomyślał Jaś Drohojowski, a głośno zaprotestował:

— Za łaską waszej wielmożności zwrócę uwagę, że tuż przedprzyjściem pana doktora sam podałem lekarstwo jego miłości panumagistrowi.

— Tylko co trzy łyżki ja wypiłem — zaświadczył chory z wdzięcznym spojrzeniem na swego młodego opiekuna.

— A, to oczywiście można się wstrzymać; ale za godzinę koniecznie.

— Nie omieszkam.

— Do widzenia zatem jutro rano, a nie troskajcie się, kolego,wcale, choć kurcze powrócą silniejsze. A omdlenie, nawet dłuższe,jest nader pożądane.

— A bodaj cię omdlenie chyciło i do jutra trzymało! — syknąłJasiek zamykając drzwi za doktorem, a Szydłowiecki dodał:

— Błogosławieństwo boskie, że królowa jejmość żelaznym zdrowiem się cieszy i dla zwyczaju ino medyka nadwornego utrzymuje, bo...

— Ale, ale, co jeszcze chciałem dodać — wracając z pośpiechemdo sypialni, z cicha rzekł Bisantizzi — gdyby tu przyszedł doktorSanta Croce... nie radzę... to światły i wielkiej nauki człowiek, sława jego rozbrzmiewa szeroko, ale... nie radzę; gdybym chorował, nigdy bym go nie wezwał. Genialny człowiek, mędrzec po prostu, ale nie zdarzyło mi się spotkać uleczonych przez niego. Nie ma szczęścia; kuracje jego zawsze smutno się kończą. Uciekam... śpieszę... dieta zupełna, nic prócz mikstury; do widzenia, najjaśniejsza pani czeka. Nie radzę!

— A niech cię wszyscy! Dobry, kochany panie Krabatius, ja wamnie dam ani powąchać tych diabelskich dekoktów; choćbyś waszmość prosił i płakał, nie dam. Za to winka dobrego napijecie się zaraz, i to pełny kubek.

— Zaszkodzi...

— Niech mnie kołem łamią, jeżeli zaszkodzi! Pijcie, waszamiłość, przez obawy... Na zdrowie wam! Teraz obróćcie się na prawybok. Oho, a tam kto znowu?

Tanti saluti... tanti saluti... zanim odjadę, raz jeszcze przychodzę do kolegi. Posłuchaliście, jak widzę, dobrej rady, kataplazmy się grzeją, benissimo. Cera zaróżowiona, oczy żywe, bardzo ładnie, benissimo! Grzać, okładać, nie przestawać przez tydzień co najmniej... benissimo. A leków wewnętrznych ani się ważyć! Mikstury do cebrzyka, proszki wszelkie, pigułki za okno... benissimo! Są jeszcze — prawił dalej — nieuki, idioty, co zalewają pacjentów laurami, nadziewają pigułkami, trują, zabijają; na hak z nimi, pod topór, na pal... benissimo! Do widzenia! Kataplazmy od rana do nocy, benissimo!

Wpadł jak wicher, wyleciał jak z procy, nie dał nikomu przyjśćdo słowa, nagadał się, co wlazło, i gdzieś się podział.

— To był... ten drugi? — spytał Gedroyć.

— Uhum... — zaszemrał Krabatius prawie przez sen.

Druga porcja Jasiowego lekarstwa, podana na osłabiony postemżołądek, sprawiła swoje: pan magister zasnął snem twardym i smacznym.

— Zawołajcie Montwiłła, niech sobie tu drzemie przy onymmęczenniku, a my... po co tu aż czterech. Odmiwąs gotów gdziez kąta wyleźć i znowu brać na spytki, a mamy co innego do robotyjeszcze. Ja sam pójdę do Szczepanowej; jak ułoży do snu królewnę,musi tu przyjść odczynić owe uroki. Stary uparciuch zawziął sięchorować, żeby mu się sam Eskulap ukazał i przysięgał, jeszcze nieda wiary, że mu wcale nic nie brakuje. Jedyna ucieczka w Szczepanowej; a z trojakich bredni, gdy jedno parzy, drugie truje, najlepsze trzecie, bo nic nie wadzi, choć zarówno głupie.

Tak więc chłopcy, zostawiwszy magistra pod opieką Montwiłła,rozbiegli się w różne strony: Jasiek na poszukiwanie Szczepanowej,Mikołka Ostroróg, Krystek Czema i Pawełek Szydłowiecki do kolegów na boczny dziedziniec, gdzie najstarsi z paziów objęli przywództwo i urządzali bitwę pod Grunwaldem.

Największą przeszkodą w zabawie było naturalnie to, że ani jeden z chłopców nie chciał być zwyciężonym, zginąć sromotnie lub iść do niewoli. Przy każdej bitwie powtarzały się te zatargi i rozmaicie sobie radzono. Dziś także — dopiero Aleksander Korybut,którego jednogłośnie mianowano Jagiełłą, podzielił stu siedemdziesięciu kolegów na dwa obozy; z tych dwóch hufców wybrał po jednym wojowniku i kazał im ciągnąć losy; czarny kamyczekoznaczał Krzyżaków, biały — Litwinów i Polaków.

Spod czapki króla jegomości wyciągnęli wyrok przeznaczenia:osiemdziesięciu czterech chłopaków z Korybutem (Jagiełłą) i Tarnowskim (Witoldem) na czele stanowiło wojsko polskie. Krzyżacymieli dowódcami Pieniążka (Urlich Jungingen) i Czarnkowskiego(Konrad Lichtenstein).

W obozie polskim oczekiwano tylko na szydercze poselstwo odrycerzy krzyżowych z mieczami dla Jagiełły i Witolda, by rozpocząćwalkę wiekopomną, gdy od strony zamku ukazali się Szydłowieckii Ostroróg. Powitano ich okrzykami radości i bez namysłu wręczonozłowrogie miecze, jako posłom krzyżackim. Nie było wykrętów,musieli słuchać.

Czema zaś, który szedł o parę kroków w tyle, dostał się jakoOleśnicki do wojska polskiego. Niebawem przeraźliwe krzyki,dzikie wycia, tupotanie stu siedemdziesięciu par nóg na boisku,wrzaski zwycięzców i jęki rannych zwiastowały światu, że dwiepotęgi przemożne ścierają się z sobą w śmiertelnym boju.Pan ochmistrz Strasz zezwalał zawsze na tego rodzaju wojennezapasy, rozwijające siły i zręczność ruchów, najczęściej nawet brałduchowy współudział w utarczkach, przypatrując się z niezmiernym zapałem przebiegowi walki. Pod jednym tylko względembywał nieubłagany, a mianowicie żadnej innej broni używać niepozwalał prócz rąk, rękom zaś nie wolno było tykać twarzy.Ktokolwiek ze znamienitych rycerzy przekroczył ten surowy zakaz,całymi tygodniami za pokutę bywał wyłączany od zabawy.

Kostuś Gedroyć tymczasem, pogrążony w myślach nad ważnymzadaniem, jakie go czekało, przechadzał się po starym ogrodziekrólewskim; zeszedł aż do murów od strony południowej i tamw ciszy a odosobnieniu trapił się, że jakoś żaden, nie tylko świetny, ale nawet wcale pospolity koncept nie przychodzi mu do głowy. „Ach szczęśliwy ten Krystek! — myślał — już swoje zrobił, i powiodło mu się... i nic go nie zdradziło... i Papacodzie zapłacił... czemuż ja nic wynaleźć nie mogę dla tej suchej wierzby z opuszczonym nosem! Jużem jej wczoraj za królewnę ślubował... i dziś rano takoż, anogłowa pęka z tego myślenia i nic.”

— Paniczku wielmożny, usuńcie się krzynę, jeźli łaska, bo drogawąska, fura ciężka, a osły uparte.

— Mam... mam! Już nic lepszego nie wynajdę... jak matkękocham! — krzyknął rozradowany paź i poleciał dalej w ogród,jakby go kto gonił. A parobek z furą pełną ziemi popędzał swojeosiołki i rozważał, jakie to dziwactwa u panów trafiają się. „Nawettaki młody, a ot, go mamony obsiadły i wyrozumienie odbierają.”

— Tak, tak, doskonale, wybornie... — powtarzał Gedroyć podskakując jak młody wróbel — ino wszystko trza sprawnie wymiarkować, obmyślić jak się patrzy, coby się udało, aż ha! Ale choćbym Salomonową mądrość posiadł, sam jeden nie dam rady, muszę się zmówić przynajmniej z dwoma. Jędruś najważniejszy, jego mitrzeba.

Zapanował trochę nad swą uciechą i pozornie poważny, przypatrywał się robotnikom kopiącym ziemię i innym, zakładającym rury,którymi miała być prowadzona woda do fontanny w modnymogrodzie królowej. Jakby spod ziemi wyrósł, stanął nagle Boner podrugiej stronie rowu.

— Kostuś, nie poszedłeś pod Grunwald?

— E... miałem coś ważniejszego do roboty.

Przeskoczył do Bonera i zaczęli szeptać z sobą a śmiać się, w ręceklaskać.

— Słyszeli też panicze, cośmy tu wykopali pod złodziejskąbasztą? — spytał jeden z robotników.

— Skrzynię ze złotem?

— Bogać ta, bogać... przydałoby się i srebro, a choćby i groszemiedziane.

— Więc cóż takiego?

— Kości ludzkie.

— O rety... a bardzo stare?

— Dosyć ta sczerniałe, ze sto lat mają.

— A trzymały się kupy, czy cale były rozsypane? — spytałJędrek.

— Jakeśmy kopiąc o nie zawadzili i ziemię potem ostrożniezebrali, to sobie leżały ze wszystkim, jak cały człowiek. Dwaszkielety były.

— Ino kużden głowę miał pod stopami.

— O święty Hieronimie, poratuj mnie w tej godzinie! A kołkiw piersiach mieli?

— Jak mi Bóg miły — szepnął Boner — tej Serczykowej towszędy pełno. Pani gospodyni coś dobrego w koszyku niesie?— dodał głośno.

— Nowalijka, nowalijka, a jakże: będziecie, paniczkowie, zajadać na obiad. Karafioły, co najmiłościwsza pani wraz z innymiosobliwymi jarzynami ze swego kraju sprowadzić raczyła w przeszłym roku. Z warzywnego ogrodu idę, a jakże. Ale nie bałamućcie, waszmościowie, bo tu o ważniejsze sprawy idzie; więc pytam waspowtórnie, Wawrzyniec, zali one kościotrupy miały kołki w piersiach wetkane?

— Lichoż ich wie, miały czy nie miały; może ta i była jak trzaskazbutwiała, kto by się temu przypatrował.

— O ludzie przez upamiętania! — jęknęła gospodyni, stawiająckosz nad rowem i załamując ręce. — Wżdy o spokojność naszą o życie chodzi!

Jędruś słuchał z zajęciem, siwe oczy tryskające wesołościąutkwił w twarzy gospodyni, a ta lamentowała dalej:

— Toć pierwszy lepszy nieumiejący człek, dziecko nawet wie,że upiorom głowy się kładzie w nogi, coby nie wstawały z grobu i nie straszyły. A dla wszelakiego spokoju i pewności wbija siętakiemu kołek osikowy w piersi, to już do sądnego dnia leżycichuśko, jak Pan Bóg przykazał.

— E, niech się jejmość nie boją, już się ano i przez kołkówobejdzie; kościska spróchniałe, skrzynkę drewnianą cieśla przyniósł, ksiądz jałmużnik z polecenia najmiłościwszego pana był tutaj, pokropił święconą wodą i poszli spać na powrót pod złodziejską basztę, tam gdzie pierwej byli. Jutro msza na Skałce za ich dusze.

— Święta Urszulo z towarzyszkami! Ileż razy wam gadać jednoi jedno! Pożałujecie wy gorzko takowej letkomyślności; jeszcze sięwam one upiory srodze dadzą we znaki, wspomnicie moje słowo,a jakże!

— A wiecie wy, pani gospodyni — zawołał Wojtek ogrodniczek — że to pewnikiem był mąż i żona albo siostra i brat, bo jedno miałogłowę wielką i piszczele grubaśne, a drugie takie cieniuśkie niczympatyczki i główkę jak u dziecka.

— Wielką głowę czy małą, proś Pana Jezusa, cobyś jej o północku nie nadybał. Ino tyle ci gadam.

— Święte słowa pani gospodyni — przyświadczył Boner — jużja czuję, że nas ciężkie godziny czekają. — I chwyciwszy wpółGedroycia, pobiegł z nim w boczną aleję, na dalsze jakieś bardzoważne konszachty.

Po obiedzie, na którym pani Serczykowa popisała się dwiemanie znanymi dotąd potrawami, a mianowicie zupą pomidorowąi kalafiorami podanymi na małym półmisku jak na lekarstwo,rozeszli się dworzanie, chwaląc lub ganiąc nowe włoskie jarzyny,paziowie zaś prosto od stołu pocwałowali do mistrza Ambrożego nalekcję łaciny, która się odbywała w wielkiej izbie szkolnej, ponadarchiwum królewskim.

Krystek Czema i Jędruś Boner nie zapomnieli o danym wczorajsłowie szlacheckim, umieli lekcję tak wybornie, że zdumionybakałarz raz po raz pochylał głowę i spoglądał na nich spozaokularów, jakby chcąc się przekonać, czy mu się nie przesłyszałoi czy to naprawdę ci sami roztrzepańcy, z których dotąd nie miałżadnej pociechy.

Po skończonej nauce Jaś Drohojowski zwołał swych sześciunajserdeczniejszych i solennie zaprosił na uroczystość odczynianiauroków u chorego Niemca.

— Pani Szczepanowa radym sercem przyrzekła swoją pomoc,a nawet ma przyjść na górę nie czekając wieczora — mówił — królewna bowiem dziś, tak samo jak wczoraj, ma spędzić paręgodzin z robótką przy najmiłościwszej pani.

— A więc śpieszmy, bo już blisko siedemnasta godzina.

— Śpieszmy, śpieszmy!

— Łatwo to powiedzieć, ale mnie jeszcze wielka przeprawa czeka.

— Cóż takiego?

— Stary Krabatius, człek roztropny i uczony, w nijakie uroki niewierzy; nawet wczoraj, gdy sama królowa o tym napomknęła,ośmielił się zaprzeczyć jej słowom. Chorobę dał w siebie wmówić,poszło jak po maśle, ale teraz ciężka będzie sprawa.

— Nu to jakże? Taki, powiadasz uczony, a o urokach nie nauczyłsię? Ot, nie wiedzieć co!

— A ty, Dmytruś, wierzysz?

— Takoż pytanie! Co dzień rano, pacierz ino zmówiwszy, jeszczenim do śniadania zasiedli, babunia nas wszystkich stawiała podrząd: i rodzica, i matkę, i nas dziewięcioro. Jewdocha przynosiławodę w dzbanku, węgle, ot, co gadać, wszystko co należy się.A babunia dopiero odczyniała uroki każdemu z osobna. I zaraz myz tego dowiadywali się, komu potrza było, a komu na zapas. Jadlatego taki zdrów i spokojny, bo tam babunia co ranka o mniepamięta. Śmiejcie się, śmiejcie, mnie wszystko równo, a tak mojababunia by wam przydała się.

— Dmytruś, serce moje, nie z ciebie my się śmiejemy, nie. Odwczorajsza my z tobą w ogień; ale jak możesz wierzyć w takiebrednie?

— Ojce i praojce wierzyli, ja takoż.

— Dajcie mu spokój... łzy ano ma w oczach. Cicho!

— Wszystko to dobrze, ale...

— Nie gadać dużo, a brać się do roboty!

— Chodźmy!

Wbiegli z hukiem i rumorem na schody, ale w korytarzu zwolnilikroku i cichutko, delikatnie weszli do mieszkania pana magistra.

Doktor Johannes Krabatius, pokrzepiony mocnym rosołem,starym winem i trzygodzinnym snem, czuł się o wiele zdrowszym,a wiara jego w geniusz i głęboką wiedzę medyka miłościwejkrólowej mocno była zachwiana.

Powitał mile siedmiu okrutników, których przychylności tak byłpewny, a którzy istotnie z serca już teraz pragnęli naprawić złeżartem popełnione, i wszyscy, a zwłaszcza Jaś Drohojowski, dobrymsłowem i usługą przymilali się choremu.

— Więc lepiej, chwała Bogu? Spodziewałem się tego... jutrobędzie zupełnie dobrze, a pojutrze uprosimy gospodynię o Sardanapalową ucztę na cześć pana magistra.

— I choć król miłościwy sam nijakich trunków nie lubi próczpiwa, może się przecie znajdzie w piwnicach jaki taki gąsiorekz zieloną pieczęcią, gwoli wypicia za zdrowie waszej miłości.

— Dodajecie mi otucha z waszą wesołością; głowa czyni mistraszny ból, dzwonienie uszu bezustanne, usiąść o moich siłach niezdołam.

— Już ja wam powiadam — mruczał Jaś odwracając się do łóżkaplecami — że on gotów trzy tygodnie kawęczyć, gdy raz sobie onąciężką niemoc umyślił. Jeśli uroki nie pomogą, to chyba mi przyjdzie klęknąć przed łóżkiem i przyznać się do wszystkiego. Ale wtedy...

— Ani się waż! Król jegomość nigdy by ci tego nie darował.

— Panie magister...

— Co, Jasiu?

— Nie śmiejcie się ze mnie i nie mówcie, żem głupi, inoposłuchajcie spokojnie, co wam rzekę.

— Prefacja zacna, słucham oracji.

— Tedy krótko i węzłowato: cała wasza chorość to nic inszego,tylko uroki.

— Dzieciństwa pleciesz; wstydziłbyś się!

— Nie wstydzę się, bo słusznie mówię; wasza miłość był zdrówjak rydz, wesół, silny, nic mu nie brakowało, w jednej godzinieprzyszła niemoc, a spomnijcie ino, czym się objawiała? Chodź,Montwiłł, gadaj, co się dzieje urzeczonemu?

— Co gadać... taże wiadomo, nasamprzód w głowie kręci się...

— Miałeś waszmość zawrót głowy?

— No tak, ale...

— Cóż dalej, Dmytruś?

— Później ciężkość, nudność, wstręt do jadła.

— Było tak?

— Ależ to nie dowodzi!

— A teraz najważniejsza rzecz: osłabienie i ból głowy. Nadoczyma czy w skroniach?

— I tu, i tu.

— Niechże wasza miłość nie zaprzecza, bo tu ślepy dojrzy, jakosą bezecne, przez człeka zdradliwego rzucone uroki. No, chłopcy...pomagajże mi który... — szepnął ze złością do kolegów — godzinęjuż kłamię, a wy stoicie jak kukły.

— Tak, tak, słusznie Jaś wam doradza; dajcie sobie odczynić,mój złoty panie! — zapiszczał swym wróblim głosikiem Krysteka Montwiłł dodał:

— Odczyni się wedle przepisanego obrządku, w jednej chwilizłe sczeźnie, a pan magister wstanie z łoża, jakby nie chorowawszy.

— Do takie niemądre praktyki nie mogą ja się zgodzić.

— O cóż waszej miłości chodzi? Jeżeli to zabobon, to anipomoże, ani zaszkodzi; a jeżeli... więc dlaczegóż nie spróbować?Jużeśmy nawet uprosili panią Szczepanową, która jest białogłowaznająca; właśnie tylko co ktoś wszedł do alkierza, pewno ona.

— Ależ, chłopcy... pozwalacie wam za wiele!

— Prosimy, prosimy, wejdźcie do komnaty, nasz biedny choryoczekuje was z upragnieniem!

— Jędruś... dam ja tobie! — jęknął Krabatius.

— Co wasza miłość rozkaże?

Pani Szczepanowa ukłoniła się Niemcowi z szacunkiem, leczw poczuciu dumy ze swej tajemniczej umiejętności trzymała siętrochę sztywno i spoglądała z góry na zgromadzonych.

— Jeśli wasza wielmożność zgadza się, to nie zwlekając możemy rozpocząć, bowiem dłuższego czasu potrzeba na próbę, przekonanie i odczynienie, a ja muszę się kwapić do mojej królewny.

Krabatius milczał, ale siedmiu paziów kręciło się i gadało tyle, żestaruszka nie zauważyła tego niemego oporu.

— Proszę o kubek z wodą, ale musi być szklany, bym widziaławyraźnie, jako się urok przydarzył i przez kogo był uczyniony.

— W alkierzu na półce stoją szklane kielichy — z westchnieniem rezygnacji objaśnił chory szukającego po kątach Jasia.

— Wszystko inne przyniosłam z sobą; oto ręcznik, proszę stółnakryć i zapalić dwie woskowe świece.

— Gdzie świece, panie magister?

— W alkierzu na oknie — jęknął męczennik.

— Teraz proszę być cicho i nie kręcić się po izbie.

Szczepanowa z miną kapłanki, rozpoczynającej modły do jakiegoś złowrogiego bóstwa, patrzyła badawczo w szklankę z wodą,postawioną na białym ręczniku, między dwiema świecami. Ostrożnie, by wody nie poruszyć, wpuściła kawałek węgla do szklankii szepcząc jakieś tajemnicze zaklęcie, trzymała nad nią lewą rękęzaciśniętą mocno; po skończonym egzorcyzmie otworzyła ją naglei wyprężyła palce.

Następnie wrzuciła kawałek chleba i znów powtórzyła te samesłowa i ceremonię z ręką, ale już nie lewą, lecz prawą. Wreszcieoparła się łokciami na stole, małe palce obu rąk przyłożyła do skroni i znowu patrzyła w wodę, a patrząc mówiła cicho:

— Jest urok... oj, jest; węgiel wypłynął, chleb opadł, niewiastaurzekła, a nie mąż. Chleb obrócił się skórką do góry... wielka pani.Węgiel stuknął o szklankę, tu gdzieś blisko... zda się, ktoś ze dworuchyba. Kiedy już tyle powiedziało, powie i więcej; ino jeden razkarty rozłożę: 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1, aha... nie mówiłam? Stara niewiasta...tuz czerwienny pod nią, więc pod tym samym dachem... dwójkażołędna z prawej strony, to znaczy, co jest wysoka a chuda... tuzdzwonkowy po lewej stronie... wielki urząd piastuje.

— Ochmistrzyni dworu? Panna Arcamone? — krzyknął Krabatius, zapominając na śmierć, że w zabobony nie wierzył.

Szczepanowa skrzyżowała ręce na piersiach i spuściła oczy,a zagadkowy półuśmiech poruszył na jedno mgnienie oka jejpomarszczoną twarz:

— Niechże mnie Bóg broni... wżdy nie wymówiłam niczyjegonazwiska... nie wiem nic. A teraz niech wasza miłość napije się z tejszklanki trzy razy, ino prędko, bo skuteczność w powietrzu sięrozpłynie. Pijcie, pijcie, nie ociągajcie się... raz... i dwa... no, jeszczekropelkę... teraz wam prysnę w oczy lewą ręką... ot tak, a waszamiłość otrzyjcie się rąbkiem własnej koszuli. Bardzo ślicznie! Aha...byłabym zabaczyła; jeszcze jedno, żeby trojakie siły w wasze ciałowstąpiły.

Tu Szczepanowa złożyła koniec swego fartucha w trzy grubefałdy, stanęła przed chorym i biorąc kolejno jeden fałd po drugimw palce, mówiła:

— Święta Zofia trzy córki miała... jedna przędła, druga motała,a trzecia — tu rozciągnęła wszystkie fałdy naraz — świętympańskim uroki odczyniała, amen. Wasza miłość może teraz jeść i pić,ile się żywnie podoba, a jutro raniuchno wstać i świętej Zofii zazdrowie podziękować. Mnie zasię nie dziękujcie, boby urok dziewięcioraki spadł na mnie. Ostańcie z Panem Jezusem!

— Jasiu... jakoś mi dziwnie lekko i wesoło... tak bym coś zjadł...— mówił Niemiec.

— Biegnę, lecę, zaraz coś dobrego przyniosę!

Wszyscy chłopcy wybiegli na korytarz za Jasiem, a on śmiał się,aż się za boki trzymał.

— Biedaczysko! Z głupstwa zachorzał, błazeństwem się uleczył... ot i koniec krotofili...

A Krabatius, rozważając w samotności wieszcze słowa wyroczni,mruczał potrząsając głową:

— No, no, ale ta Arcamone... zawsze mówiłem, co ta bababrzydko na mnie patrzeć.

Rozdział III. Figiel Konstantego Gedroycia

Król Zygmunt wstawał zazwyczaj wcześnie i skoro się tylkoubrał, szedł na czczo do kościoła krytymi schodkami,które wiodły wprost z komnat królewskich do kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, dziś zwanej kaplicą Batorego.

Tam usiadłszy na krześle tronowym z różowego marmuru,słuchał z wielką pobożnością mszy świętej, odprawianej przezksiędza kapelana, ojca Wita z zakonu dominikanów. Dworzanie,służba pokojowa i paziowie mieli surowo nakazane codziennenabożeństwo w kościele i pan ochmistrz Strasz dobrze poglądałi pilnował, czy którego z jego wychowanków czasem nie brakło.Dopiero po powrocie z kościoła spożywano gorącą polewkę winną,piwną lub kluski z mlekiem, po czym każdy szedł do swego zajęcia.

Królowa i jej damy przychodziły w trzy godziny później, a mszędla miłościwej pani odprawiał ksiądz Battista Trivulzio, nadwornykapelan Bony. Zaś w trzeciej komnacie za sypialnią królowejznajdowała się jej prywatna kaplica, gdzie za dyspensą biskupakrakowskiego dozwolonym było odprawiać nabożeństwo w razieniezdrowia najjaśniejszej pani.

Bona lubiła bardzo tę kaplicę, zaścielała ołtarz pięknie haftowanymi obrusami, przystrajała go co dzień świeżymi kwiatami;w ciężkich srebrnych lichtarzach, o bogatych ornamentach, paliłysię grube świece z najbielszego wosku, a ornaty i inne aparatykościelne, złotem i perłami wyszywane, były dziełem jej rąk, z małątylko pomocą dam dworskich wykonanym.

W zagłębieniu za ołtarzem stała bogato rzeźbiona skrzyniaz dziwnego drzewa, perłowcem i koralami inkrustowana (jeden zesprzętów wyprawnych Bony), a w niej monstrancja o dwunastupromieniach sadzonych diamentami, ampułki złote, krucyfiks z kości słoniowej misternie rzeźbiony, kielich z wyobrażeniem Przemienienia Pańskiego u góry, a oskrzydlonymi główkami aniołków napodstawie; robota młodego, a już wielkiej sławy mistrza BenvenutaCelliniego. W puzdrze skórzanym, wyłożonym purpurowym atłasem, złożona była najcenniejsza perła tego skarbca, relikwie św.Andrzeja apostoła i męczennika, w złotej skrzynce ze szklanym nawieku okienkiem.

Mikołaj Ostroróg, jeden z dwunastu paziów wyznaczonych nadziś do obsługi króla jegomości, stał przy drzwiach i czekał, ażmiłościwy pan skończy pożywać gramatkę, piwną z grzankami, zwykłe swoje śniadanie. Janusz Zebrzydowski karmił ulubioną wiewiórkę Zygmunta I, a Bogusz, Karnkowski, Drohojowski, Łaski,Gorayski i inni siedzieli w przedpokoju, czekając rozkazów.

— Możesz to zabrać, ale wracaj natychmiast — rzekł król doMikołki, odsuwając próżny talerz.

— Słucham, miłościwy panie.

Wybiegł na korytarz, oddał naczynie pachołkowi i już byłz powrotem.

— Pójdziesz na dół do kancelarii, do pana sekretariusza Rylskiego, powiesz mu ode mnie, by zaraz rozpisał kartelusze foremne do ich miłościów: pana hetmana Tarnowskiego, pana wielkorządcy Bonera, pana marszałka Kmity, do księdza biskupa, dopana Justa Deciusa i do tych wszystkich panów senatorów, o których obecności w mieście miał się za moim rozkazem dowiedzieć.Niech uprzejmie wyrazi w swym piśmie, jako im najłaskawiejprzypomina, że jutro o piętnastej godzinie odbędzie się uroczystośćpoświęcenia dzwonu, po czym przewiezienie go na Wawel, a następnie skromna wieczerza, na której ich wszystkich rad widziećbędę.

— Weź ze sobą — dodał po chwili — Łaskiego, Boguszai Gorayskiego, poczekajcie w kancelarii, a gdy kartelusze będągotowe, rozdzielić je między siebie i w tejże godzinie poroznosićgdzie należy. Pana Justa nie szukać na Woli, bowiem dziś rano miałbyć u księdza biskupa — tam go znajdziecie.

— Słucham, miłościwy panie.

Ostroróg zabrał po drodze wymienionych przez króla paziówi zbiegli ze schodków, nie... zsunęli się po poręczy, jeden za drugim.

Kancelaria królewska mieściła się na dole, w dwóch izbachsklepionych, z oknami na wewnętrzne podwórze. W pierwszejsiedziało sześciu pisarków, ludzi niższej kondycji, umiejących tylko wprawnie władać piórem; tych używano do kopiowania metryk,robienia wyciągów z aktów, przepisywania na czysto listów urzędowych do starostów itd.

Druga komnata równie obszerna jak pierwsza, zastawiona dokoła ścian wysokimi szafami i stanowiąca część archiwum królewskiego, była siedzibą regenta kancelarii, jegomości pana Marcina Niemętowskiego, i wicesekretariusza, pana Floriana Rylskiego.

Pan regent lubił się spóźniać, ale podwładni wcale się o to niegniewali, uważali bowiem, że robota nie ptaszek, nie ucieknie, więcw nieobecności przełożonego bawili się gawędką, opowiadaniemploteczek dworskich, a najstarszy z nich, pan Łukasz Wiórko, miałnawet zacny schowek za skrzynią z zapasami papieru i pergaminu,gdzie ukrywał wspólną własność panów braci, pękatą kamionkęi kilka kubków.

Gdy pan Niemętowski, przejrzawszy urzędowe pisma i wydzieliwszy każdemu skrybie zajęcie, wychodził do króla po dyspozycje na jutro, wiedziano już z doświadczenia, że nie pokaże się w kancelarii, aż za dwadzieścia cztery godziny. Wtedy upragnionygąsiorek wysuwał się na światło dzienne, w kieszeni każdegokubraka znalazł się chleb z twarogiem lub z kiełbasą i następowałaprzekąska, zakrapiana wytrawnym miodkiem, co prawda wcaleniehojnie szafowana przez pana Łukasza.

Pan Rylski zaś, zamknięty w drugiej komnacie, błogosławiłrównież nieobecność pana regenta i korzystając z chwil swobody,rozczytywał się zapamiętale w jakichś starych jak świat księgach,wyblakłym inkaustem pisanych. Foliały te przechowywał panFlorian w większej jeszcze tajemnicy niż pisarze swój niebezpieczny gąsiorek.

Gdy paziowie wbiegli z impetem do kancelarii, wywołali wielkie przerażenie i zamieszanie wśród pisarków, którzy dziśwłaśnie wyjątkowo przed przyjściem pana Niemętowskiego zamierzali łyknąć po pół kubka na zdrowie pana Wawrzyńca Kotowicza— solenizanta. Imieniny jego były wprawdzie przedwczoraj, alez powodu zaziębienia i ciężkiej chrypki pan Wawrzyniec dwa dnisiedział w domu i dziś dopiero ukazawszy się w biurze, przyjmowałżyczenia i oracje kolegów.

— A bodaj waszmościów ubito! Napędziliście mnie strachuniemało!... — zawołał pan Łukasz, zatykając gąsiorek. — Ażemzdrętwiał, że to pan regent.

— Nie ma go jeszcze? — spytał Mikołka.

— Ale pan wicesekretariusz Rylski jest już.

— My też ino do niego mamy sprawę.

I weszli do drugiej komnaty.

Na ich widok pan Florian przyrzucił płatem pergaminu księgę,w której właśnie czytał, i odpowiadając uprzejmie na ich ukłony,zapytał, czego by sobie życzyli.

— Od miłościwego pana przychodzimy z poleceniem — rzekłOstroróg i wyjaśnił, o co chodziło.

Pan wicesekretariusz napisał prędko rodzaj formularza, wydobyłz szuflady przyrządzony już pierwej spis senatorów i znaczniejszychosobistości, którym zaproszenia miały być rozesłane, i podał towszystko, uchyliwszy drzwi, skrybom do jak najrychlejszego przepisania.

— Spocznijcie, waszmościowie — rzekł do paziów — osiemdziesiąt kilka inwitacji napisać, to długo potrwa; chociaż ichsiedmiu tam siedzi i kwapić się mają, zawżdy to nie palcemprzekiwać.

— Za godzinę będzie? — spytał Bogusz.

— Może.

— Toby należało skorzystać z czasu i do sadu skoczyć; mówił miKuba, że tam dziś lubaszki trzęsą.

— No to lećcie na jednej nodze i wracajcie czwałem — rzekłOstroróg — a mnie tam jaką przygarść niech każdy przyniesie. Bojęsię odchodzić, bo jakbyście się, broń Boże, zapóźnili, tobym ja jeden prznajmniej zabrał większą część listków, a wy byście mieli mniejdo roboty.

— Chodźcie, chłopcy!

— Pomnijcie ino, że rozkaz królewski to nie żarty i wracajcieniebawem.

— Straszniem ciekaw onego poświęcenia dzwonu — rzekłOstroróg przysuwając zydel bliżej stołu pana Rylskiego — mistrzHans Behem wprawdzie na cały świat słynie jako ludwisarznajpierwszy; ino brat jego Tebaldus w Norymberdze może się z nimzrównać, ale... takie odlewanie to zawżdy trafunek. A nuż się formapo brzegi nie wypełni, a nuż bańka z powietrza w którym miejscuostanie? A nuż nierówno zastygnie albo gdzie rysa, czyli szpara sięznajdzie? Gadał mi o tym wszystkim towarzysz z ludwisarni mistrzaHansa i zaręczał, że choć jego pan zna wszelkie sposoby i przepisytajemne, zawżdy pewności pełnej nie ma i z niepokojem onego jutrawygląda.

— Ino że w pomyślnym miesiącu dzieło poczynał i w dobrym jeskończył, tym się może w swej niepewności krzepić — rzucił jakbysam do siebie pan wicesekretariusz.

— Jak to waszmość rozumie?

— Lipiec, miesiąc najprostszego kwitnienia wszelakiej rośliny,miesiąc pszczołom sprzyjający, w łacińskiej mowie miano rzymskiego cezara noszący, pomyślny jest każdemu przedsięwzięciu.Sierpień zasię mianem swym żniwo oznacza, a po łacinie „August”takoż imię cezara. Przeto wiedział dobrze mistrz Behem — zwłaszcza że i gwiazdy najlepiej się ninie układają — powtarzam, wiedział mistrz Behem, co czyni, gdy się w takowej sposobnej porze wziął dodzieła.

— Waszmość, jak widzę, astrologię uprawia? — spytał ciekawieMikołka.

— Po trosze, niewiele — odparł pan Florian — ani czasu, aniksiąg potrzebnych nie mam; a kupić, choćby się i grosz po temuznalazł, wielce trudno, bo te nowsze pisma, co ich to w każdejtypografii dostanie, małą wartość mają i głębokiej nauki w nich nieszukać. A starodawne... na wagę złota.

— Ja zasię słyszałem, że uczeni mężowie powiadają, jakowłaśnie one dawne astrologie, alchemie, magie ino kłamstwai bałamuctwa szerzyły i że człek oświecony ku zabawie tylkoa rozweseleniu odczytywać je może.

— Brednie... jako żywo... bez nieuków a zarozumialców głoszone. Nie wierz waszmość temu! Ino w zaufaniu wam się zwierzę,zatrzymajcie to przy sobie, ja sam cośkolwiek się na magii rozumiem, ale to nauka tak wielka i nieprzystępna, że całego żywota niestarczy, by ją zbadać, a nie tych marnych kilka lat, jakie jej dorywczopoświęcam.

„Oho, bratku, toś ty taki!... — przeleciało, jak iskra, przez głowę Mikołki — to mi woda na mój młyn!” — Nie obawiacie się grzechu, czcigodny panie? — spytał strojąc zalęknioną minę.

— Ach, grzesznego w tym nic nie ma; zaraz ci to wyjaśnię.Starożytni Persowie, Medowie, Egipcjanie znali już tę naukę, którąmagią zowiemy, stąd sobie imaginuj i eksplikuj, że nie lada mędrcyzgłębiali swymi umysłami tajemnice niewidzialnego świata.

— Niewidzialnego świata?! — krzyknął paź.

— Strachasz się waszmość? To zaprzestanę; w istocie, za młodyjeszcze jesteś.

— Nie, nie, mówcie śmiele, to ino pierwsza chwila.

— Tedy, przez długich wstępów, ino co się tyczy grzechu,powiem ci, że dwie są magie: czarna, czyli związek ducha człowieczego z duchem złym, pakta zawarte z piekłem, mocą których całeplemię diabelskie staje na służbę człowiekowi — to jest grzechemśmiertelnym i potępieniem wiecznym. Biała zasię magia, gdzie inouczy się człowiek przenikać siły przyrody i poznawać duchypośrednie.

— Cóż to za jedne?

— To są... jak by ci rzec... duchy ludzi jeszcze nie narodzonych;nie ich miejsce w niebie, gdyż na nie zasłużyć nie miały czasu. Doczyśćca im się takoż iść nie należy, a już najmniej do piekła, gdyż niepopełniły wcale grzechu. Tych duchów smętnych a błędnych sąmiędzy niebem a ziemią niezliczone roje i one to właśnie chętniepoddają się woli naszej, służą nam i wszelakie nasze rozkazyspełniają.

— Rozumiem — kiwając poważnie głową, rzekł Mikołka — z samego uprzykrzenia a nudów, aby ino nie latać z kąta w kąt.

— W tym atoli cała sztuka, by je umieć zagarnąć pod swojepanowanie i tego uczy biała magia.

— Rety!... Gdzież ja miałem głowę! — zawołał chłopak, bijąc sięw czoło. — Chyba to jakie mamidła, iżem tak na śmierć zabaczył...wżdy ja mam takową księgę! U rodzica na strychum ją znalazł, inożem nijakiej wagi do onych bredni nie przywiązował.

— Nie pomnisz waść tytułu?

— Zaraz... aha, na pierwszej karcie stało napisane:

Arcana magiej białej,

Czyli zaklęcie przednie,

By cię, człeku, słuchały

Wszelkie duchy pośrednie.

— Czy być może? Co za zrządzenie losu!... Nigdym o takiejksiędze nie słyszał... musi być bardzo stara?

— Okropnie.

— Przynieś mi ją waszmość zaraz jutro.

— Oho, ho, ani myślę — butnie sprzeciwił się Ostroróg — pierwej sam spróbuję onych zaklęć, może mi się uda przywołać jakiego ducha.

— Ależ dziecko nierozważne, bez długoletnich przygotowań nic nie sprawisz, a ja już niejedną tajemnicę zgłębiłem.

— Nie, za darmo jej nie dam; coś przecie za tak wielki skarbw zamian muszę dostać.

— Więc gadaj waszmość, ile chcesz?

— Pieniędzy mi nie trza, mam ich dość od rodzica. Dajcie mi tenwasz pierścień z rubinem.

— Co? Podarunek najmiłościwszego pana? Nigdy!

— Dziwny z was człek; wżdy nauczywszy się czarów, tysiąctakich pierścieni na dzień mieć będziecie.

— Zaiste, prawdę mówisz; więc księga za pierścień, pierścień zaksięgę, słowo?

— A co... wróciliśmy na czas? Patrz, ile śliwek! Nastaw połę! — wrzeszczeli jeden przez drugiego, Łaski, Gorayski i Bogusz,wpadając do kancelarii.

Pan Łukasz wścibił głowę przeze drzwi.

— Kartelusze gotowe; mogą waszmościowie zabrać.

Pokłonili się grzecznie i wylecieli jak wicher.

— Żeby ino chycić onego czarodzieja na wędkę! — mruczał podnosem Mikołka i pobiegł w miasto z zaproszeniami.

Powyżej klasztoru oo. Franciszkanów, wzdłuż murów miejskich,cisnęły się tłumy ludu nieprzeliczone; z każdej strzelnicy, z każdego okienka baszt wyzierały głowy i główki ciekawych. A było czego się cisnąć, było za czym wyglądać! Toż to dziś właśnie, dziś, za pół godziny, z formy do ziemi wkopanej i przed tygodniem wrzącym spiżem napełnionej, wyłonić się miał na powierzchnię ziemi, ukazać po raz pierwszy słońcu złocistemu i królewskiemu majestatowi, dzwon wspaniały, jakiego dotąd jeszcze Polska nie widziała.

Niedaleko murów, między Basztą Prochową a Basztą Iglarzy,stały duże trybuny bogato przyozdobione. Wchodziło się na nie potrzech stopniach czerwonym suknem wysłanych. Mniejsza, przeznaczona dla rodziny królewskiej, okolona była z trzech stronbarierą takimże czerwonym suknem obitą. Na wzorzystych kobiercach ustawiono trzy krzesła, pod adamaszkowym szkarłatnymbaldachimem, dla miłościwego króla, jego małżonki i dla biskupa.Za nimi w głębi opierała się o barierę szeroka ława dla paniendworskich. Na stopniach od przodu mieli siedzieć paziowie. Drugiewzniesienie, o wiele obszerniejsze od królewskiego, przeznaczonebyło dla zaproszonych senatorów i wysokich urzędników państwa.

Tuż ponad „grubą” (tak się nazywało miejsce, gdzie sprawaodlewania dzwonu się odbywała) pobudowali cieśle rusztowanie wysokie, kształtem do wieży podobne. Były to wkopane nakilka stóp w ziemię, pokrzyżowane i skośnie o siebie oparte tramyze stuletnich dębów, przybite jedne do drugich bretnalami i hakami kilkucalowej długości, prócz tego spięte gęsto żelaznymiklamrami. Potężnej bowiem wytrzymałości musiały być ramiona, które bodaj na czas krótki miały piastować olbrzyma. Na bloku w samym szczycie rusztowania zarzucone liny grube, kręcone z konopnych powrozów, zwieszały się podwójnymi końcami ku ziemi.

Tuż obok stał Hans Behem z czeladzią i z sześćdziesięciomaludźmi wypróbowanej siły, którzy mieli dzwon wyciągać do góry.Po wyrazistym obliczu rzemieślnika-artysty przesuwały się kolejnoblaski i cienie... obawa, radość, duma, niepewność, zwątpienie,a w końcu spokojna ufność i mocne przekonanie, że wielkie dzieło,którego się podjął, nie było wcale zadaniem nad jego siły i że dzień dzisiejszy nazwisko jego nową sławą okryje.

Oparł głowę o jedną z potężnych belek rusztowania i czekał.

Zanim strażnik z wieży mariackiej otrąbił na cztery stronyświata godzinę piętnastą, już wszystkie miejsca na trybunie gościkrólewskich były pozajmowane. Straż miejska i służba grodzkautrzymywały porządek wśród tłumu, nie dając mu podsuwać sięzbyt blisko i utrzymując szeroką drogę, aż pod samą górę wawelską.

— Jadą już, jadą! — dały się słyszeć okrzyki.

Wszystkich oczy zwróciły się ku zamkowi, skąd istotnie widaćjuż było zbliżający się orszak królewski. Paziowie jeno i przybocznidworzanie szli pieszo; królowa, damy dworskie i duchowieństwojechali w lektykach, król i starszyzna dworska konno.

Okrzyki powitalne, wołania: „Niech żyje miłościwy król”, „Niechżyje miłościwa pani!” — rozbrzmiewały w powietrzu i ucichłydopiero, gdy oboje najjaśniejsi państwo zasiedli na swych krzesłach.

Olśniewający przepychem strój królowej pociągał ku sobie oczywszystkich; zdumiewano się, zachwycano; ci, co lepiej widzieli,opowiadali z cicha tym, którzy dojrzeć nie mogli, niewiasty zwłaszcza gorzały uwielbieniem.

— Gadajcie, kumosiu, boście wy między nami niczym bocianmiędzy kaczkami... gadajcie, ino nie zmylcie, wszystko za porządkiem, cóż ma na głowie?

— Cieniuchne, białe, ni czepiec, ni rańtuch, widno włoską modąuczynione... opaską złotą przytrzymane, a co na niej kamykówiskrzących... ognie się ino migocą! Na szyi łańcuch złoty i krzyżdiamentowy.

— Dźwignijcież mnie krzynę, boście mocna, niech aby raz okiem rzucę... Jezu! Szata jak samo słońce! Wżdy nie ze złotej lamy,bo cale inaczej świeci niż suknia miłościwego pana.

— A nie, to jedwab taki przedni i barwa o wiele jaśniejsza niżu króla w żupanie.

— Kwiaty po niej aksamitne, na podobieństwo żółtych róż.

— Przyjrzyjcie się dobrze, Kasprowa, czy mi się ino widzi, czyw osnowie nić fiołkowa wmieszana, bo się ano mieni raz żółto, a razjak malwa ciemna.

— Juści prawda.

— Córeczka po nieboszczce stoi wedle niej za krzesłem.

— Ta bledziuchna, w niebieskim aksamicie?

— Aha, a przy nogach na poduszce to jej rodzona, królewnaIzabela. To zasię po lewicy, maluśkie...

— Gdzie, gdzie?

— E, nie dojrzycie. To będzie chyba synuś najukochańszy... ani chybi królewicz Zygmunt. Najmiłościwszy pan rękę na główce mu położył.

Chwilę jeszcze trwały rozmowy, szmery, falowanie głów ludzkich, wreszcie wszystko umilkło, nastała cisza, lecz cisza pełnaniepokoju i oczekiwania.

— Tak mi serce wali... czegoś się boję... — szeptał KrystekCzema do Jasia Drohojowskiego.

— A mnie w uszach dzwoni i huczy.

— A mnie ręce i nogi drżą — rzekł Szydłowiecki.

— Mnie z tego czekania tak nudno, aż spać się zachciało.

— Montwiłł, zmiłuj się, nie ziewaj tak głośno!

— Taże nie obraza majestatu. Ot, patrzaj, sam ksiądz biskup taksobie ziewnął, aż strach, a wedle króla siedzi.

— Cicho! Już się zaczyna...

Czeladź mistrza Behema usunęła deski zasłaniające otwór,,gruby”; w głębi ukazało się ogromne ucho, wysoko sterczące ponadsam dzwon. Zadzierzgnięto w nie dziesięć lin, które sam mistrzpoplątał w misterne węzły, a te węzły jeszcze osobnymi sznuramipościągano i omotano.

Każdy koniec liny chwyciło sześciu muskularnych chłopów.Hans Behem wstąpił na belkę od zewnątrz rusztowania sterczącą,podniósł obie ręce w górę i zawołał:

— Baczność!

Sześćdziesiąt par oczu wlepionych w twarz jego czekało znaku.

Opuścił ręce z krzykiem:

— E — hej!

Dziesięć lin wyprężyło się równocześnie, a w głębi „gruby” cośzaszemrało.

— E — hej! E — hej! — powtarzali teraz chórem robotnicy,wytężając ramiona, chyląc żylaste karki i rozstawiając szeroko nogi.

— E — hej! E — hej! — powtarzał tysiącem głosów ludzgromadzony, pracując myślą, wolą, całą duszą razem z nimi.

Dźwignął się olbrzym leniwie, jakby mu żal było opuszczać swojełoże podziemne, i z wolna, zrazu niedostrzeżenie, wznosił się kuotworowi „gruby”. Nareszcie ponad powierzchnią ziemi ukazało sięucho oplątane linami, za czym szary, lśniący kopulasty grzbiet dzwonu.

Dalej trwały nawoływania, wyżej podnosiło się spiżowe dziełomistrza Behema.

A on stał na rusztowaniu z rękoma wzniesionymi w górę, kroplepotu wystąpiły mu na czoło... jego praca była w tej chwili najcięższą.

Gdy nareszcie cały dzwon oparł swe krawędzie na czterechgłazach, u stóp rusztowania ustawionych, puścili robotnicy linyi dysząc ciężko, odpoczywali.

Wtedy ksiądz biskup Tomicki, odziany w złotolitą kapę i infułęśw. Stanisława, zbliżył się tuż; za nim asystujący księża nieślikociołek ze święconą wodą i dwie złote puszki ze świętymi olejami.

Biskup odmówił najpierw przepisane do tej ceremonii psalmy,po czym wodą, do której wmieszał szczyptę święconej soli, umyłcały dzwon z zewnątrz, a asystenci otarli go ręcznikami. Nastąpiłynowe modlitwy i biskup olejem świętym dla chorych namaściłdzwon w siedmiu miejscach znakiem krzyża.

Gdy się pierwsza część obrzędu skończyła, wyciągano dalej narusztowanie. Zaś po raz drugi zbliżył się doń ksiądz biskup, umyłwnętrze jego tak samo, jak to czynił poprzednio z wierzchu, oraznamaścił krzyżem świętym cztery razy i rzekł donośnym głosem:

— Błogosławię cię i poświęcam ku czci świętego Zygmunta,w Imię Ojca i Syna, i Ducha świętego, Amen. Pokój tobie!

W szeroką przestrzeń między tramami rusztowania wjechał wózprzemocny, umyślnie ku temu zbudowany; opuszczono liny i w samym środku na grubej pościeli ze słomy ustawiono dzwon.

Wspaniała procesja, w której uczestniczyło całe duchowieństwokrakowskie, zakonne i świeckie, z biskupem na czele, ruszyła kuzamkowi; następnie szedł król z rodziną, dygnitarze, senatorowie,dwór cały, potem wóz umajony gałęziami, wiozący nowo ochrzczonego, i wreszcie cała prawie ludność Krakowa. Dwanaście parwołów ciągnęło z wysiłkiem wielkim ten ciężar niezmierny podgórę. Z nie mniejszym, jak powyżej opisany, trudem zawieszonodzwon w nowej wieży, od dnia tego Zygmuntowską nazwanej.

Ostatecznym zakończeniem ceremonii poświęcenia, czyli chrztudzwonu, jest akt uderzenia weń sercem po raz pierwszy, która toczynność przypada jako zaszczyt w udziale fundatorowi lub ojcuchrzestnemu. Tutaj jednak musiano odłożyć ten obrządek do jutra,ponieważ mimo pośpiechu i wytężonej pracy robota na wieżyprzeciągnęła się aż do późnego wieczora, a serce, na osobnejpodwodzie przywiezione, zawieszone zostało zaledwie po północy.

Najjaśniejsi państwo i ich goście nie mogli czekać tak długo; poskończonej tedy procesji i nabożeństwie w katedrze udał się królz zaproszonymi do swych pokoi, przykazując surowo służbie kościelnej, by nikt nie ważył się tknąć dzwonu jutro rano, póki on sam na wieżę nie przyjdzie.

Niebawem podano wieczerzę, która, ze względu na opróżnionei skazane na zburzenie wschodnie skrzydło zamku, nie mogła sięodbyć w wielkiej sali stołowej, lecz w izbie Syreny, nazwanej takz powodu złocistego świecznika, wiszącego na trzech łańcuchachu stropu, a przedstawiającego Meluzynę o rybim ogonie, z bukietemświec woskowych w każdej ręce.

Pan ochmistrz Strasz wydał rozkaz, by wszyscy paziowie stawili sięzaraz po zachodzie słońca w antykamerach najmiłościwszych państwa,by mieli przysposobione świece do przeprowadzenia dostojnegotowarzystwa przez ciemne korytarze do sali jadalnej, a potem stali zakrzesłami gości, gotowi do posług i baczni na każde ich skinienie.

Prócz królowej i jej dam sami tylko mężczyźni zasiedli do stołu;miłościwa pani wyraziła dzień przedtem życzenie, by żadnej z niewiast bywających u dworu nie zapraszano, przeczuwa bowiem, żenadto będzie znużoną, by uczestniczyć w wieczornym przyjęciu.Tymczasem wspaniała uroczystość jakoś jej wcale nie zmęczyła,owszem w wyjątkowo dobrym usposobieniu i wesołym humorzeweszła na czele gości swego małżonka do komnaty Syreny.

— No i co ja pocznę, nieszczęśliwy — szepnął Kostuś Gedroyćdo Bonera — tak wszystko wybornie ułożyliśmy, nawet i tawieczerza była jakby li dla naszej wygody umyślona, a tu jak nazłość Odmiwąsowi strzeliło do głowy spędzić nas tu wszystkich codo nogi.

— Ot, zamiast lamentów i wyrzekań, radować się ano powinieneś — odmruknął Jędrek — ale nie każdego Pan Jezus roztropnością obdarował.

— Co gadasz?

— Cichaj; pan hetman po sól sięga, muszę mu podsunąć.

Na pierwsze danie wniesiono ozory z polską podlewą, do tegomakaron włoski, który z rozkazu miłościwej pani całymi pakamisprowadzany, co dzień musiał być na stole; następnie sześciorakiejarzyny, dzięki włoskim ogrodnikom królowej od roku uprawianew ogrodach, a mianowicie: kalafiory, szpinak, pomidory, kalarepę,fasolkę szparagową i karczochy. Ksiądz biskup Tomicki odchwalićsię nie mógł tych nowalijek i coraz to sobie dobierał, a miłościwapani łaskawym okiem poglądała na niego i na wszystkich, cow onych przysmakach gustowali.

Signora Papacoda, bardzo jeszcze mizerna po przebytych cierpieniach moralnych, siedziała smętna obok starego Bonera i choć ją namawiał a częstował, ledwie jak ptaszek dzióbnęła dwa listeczki karczocha i jeden strączek fasoli. Za to panna Arcamone z Justusem Deciusem szermowała zawzięcie językiem, lecz przy rozmowie nie zapominała o żołądku i jadła za dwie. Inne damy dworu siedziały poniżej i... uczyły się po polsku od swych młodych sąsiadów.

— No, gadajże, coś miał gadać — zaczął znów Gedroyć doBonera, który się ku niemu nieznacznie podsunął.

— Cóżem miał gadać? Wżdy jasne jak słońce, że nas dwustu,a gości ani połowy przy stole, tedy łacno dwom, trzem, a naweti czterem wymknąć się choćby na pół godziny.

— Zabaczyłeś, letkomyślniku bezmierny, jakoś mi sam wczorajze srogim umartwieniem zwiastował, że Arcam...

— Koniecznie ci potrza na głos wszystkie nazwiska wykrzykować?

— Ale gdzieżby słyszała!

— Więc cóż z tego, że klucz od swej sypialni w torebce nosi? Zalitorebka przykuta? Wżdy na wstędze uwiązana wisi. Czasem przyposłudze spadnie sztuciec na ziemię, trza go podnieść, niechżetrafunkiem wstęga... się... sama rozwiąże, no i tego... A za jakie pół godziny Konstanty Gedroyć spostrzeże zgubę; nie... lepiej Koniecpolski, bo ten mydłek u całego fraucymeru w łaskach; on tedyzobaczy kieszonkę na ziemi (już się taki najdzie, co mu palcempokaże), oczywiście skoczy na wysługi, podniesie, z dwornymukłonem odda — i sprawa skończona.

— A dasz radę?

— Jużem wymiarkował, co ino koniuszek leciuchno pociągnąć,to się samo rozwiąże.

— Klucz weźmij, na mnie mrugnij...

— A ty Drohojowskiego z sobą zabierz!

— Ostroroga nie trzeba?

— E, wystarczy nas trzech.

Rozmowa przy stole coraz bardziej się ożywiała; nie tykanospraw poważnych, żartobliwe ino anegdoty i opowieści sypalibiesiadnicy jak z rękawa, a pan hetman Tarnowski prym trzymał.Słuchano go z zajęciem, czasem nawet z niedowierzaniem, boniejedno mniej wykształconym z biesiadników pomieścić sięw głowach nie mogło. Czego ten człowiek nie widział, gdzie niebywał, iloma językami mówił! I Paryż znał prawie jak Kraków,i na hiszpańskim dworze długie miesiące spędził, i Włochy zjeździłcałe!

O Wenecji, cudnej oblubienicy morza, umiał pięknie rozpowiadać, w Padwie u grobu św. Antoniego złote serce zawiesił, florenckich mistrzów znał osobiście, z Leonardem da Vinci przyjaźń zawarł,w Rzymie papieskiej mszy słuchał, pod Neapolem górę ziejącąogniem widział. Czy na tym koniec? Gdzie zaś — do Afryki sięprzeprawił, a że o ciemnoskórych Maurach zasłyszał, to mu ich nawłasne oczy oglądać pilno było.

Król umyślnie rzucał pytania, by zmusić przyjaciela do tychzajmujących opowieści.

Aż tu wniesiono kurczęta ze śmietaną i włoską soczystą sałatę.

— Wszelkie uciechy na jeden dzień! — zawołał Zygmuntwesoło. — Czy jest na świecie lepsze jadło, jak kurczęta ześmietaną? Strzeżcie się, waszmościowie, byście głodno od stołu niewstali, bo gdy tę potrawę uwidzę, niemal o wstrzemięźliwościzapominam.

— Zakonotuję te słowa waszej królewskiej mości — rzekłbiskup Tomicki z uśmiechem — bo ano pora wielka wypić zazdrowie mego chrześnika, najmłodszego z Zygmuntów. Wznoszękielich i piję w ręce wasze, miłościwy panie!

— Tak że mi przewielebność wasze źle życzycie? — z udanymżalem zawołał król. — Wiadomo wam, że wina dla zdrowia nigdy niepijam.

— Gotów jestem do ustępstw: zmieszamy je z wodą.

— Ustąpcie jeszcze krzynę, księże biskupie... zali moje ulubionepiwo piotrkowskie nie stanie za wino z wodą?

— Uważaj waść! Daru boskiego nie umiesz uszanować — oburknęła zgryźliwie ochmistrzyni Jędrusia Bonera, który tuż przy jejkrześle upuścił koszyczek z nakrajanym chlebem.

— To niechcący, raczcie wasza miłość darować; pośliznąłem sięino — przepraszał paź pokornie — wyzbieram co do okruszynki.

Rzucił się na kolana i również niechcący sparł się jedną ręką napowłoku donny Arcamone, by ciągnąc suknię, mógł odwrócićuwagę od lekkiego szarpnięcia przywiązanej na wstędze torebki.

— A cóż za niepolityczny chłopak! Teraz mi znowu suknięz fałdów wyrywa; usuńże się waść!

— Już, już idę po świeży chleb do kredencerza.

I pobiegł ku drzwiom od sieni.

— I cóż? Jest? — spytali z biciem serca Gedroyć i Drohojowski.

— O! — lakonicznie odparł Jędruś, uchylając poły.

— O rety... po cóżeś wszystko zabierał? Nie lepiej ino klucz?

— Aha, miałem ci klęczeć i rozpinać torebkę, za powrotemznowu padać na kolana przed starą sową i chować klucz na swojemiejsce? Toć by ślepa i głucha być musiała, żeby nie zmiarkowała,co się święci.

— Hola! hola! nie czas na rozhowory; musimy się sprawićpiorunem.

Zbiegli ze schodów, potem chyłkiem, muru się trzymając, w samkąt ku stajniom, od których wozowniami oddzielona stała szopaniewielka, na nocleg dla osłów naprędce z desek zbita.

— Szmaty grube masz?

— Starą derkę ze strychu zabrałem.

— Podrzyj na czworo.

— A nie wierzga?

— Oślica zła, kąsa i wierzga, ale osioł cale łaskawy; chleba półbochenka capnąłem, będę łamać i bez całą drogę podawać, to anipiśnie.

— Owińcież mu kopyta starannie, coby szedł cicho po kamieniach i po schodach.

— Ja sam poprowadzę — rzekł Kostuś — ty mu podawaj chleb.

I znowu z całą ostrożnością, boczkiem, chyłkiem, przekradli siędo niezamieszkanego wschodniego skrzydła i do starych schodówobecnie również nie używanych. Gedroyć trzymał osła za grzywęi prowadził pod górę; gdyby nie chleb, ciężko by się dał uparciuchnakłonić, a tak co parę stopni dostawał przysmaczek i jakoś wcaleprędko wdrapali się na drugie piętro. Obrócili się w swój kochanyustronny korytarz, dotarli do drzwi pokoju ochmistrzyni i...

— Święci patronowie, ratujcie!... A Krabatius w drugiej izbie...ino drzwi dzielą; usłyszy nas...

— On? Jeszcze mu się nieco chorość przywidywała, dałem muprzed wieczorem dwa kubki starego wina, śpi ano, aż chrapi.Słyszycie?

— No, to otwieraj na gwałt, bo czas ucieka!

— Już?

— Już.

— A nie będzie ryczał?

— E, ciemna izba, ciepło, najadł się, pewnikiem zaśnie.

— Na dwa spusty muszę zamknąć, tak, jak było.

— Lećmy na miłość boską w te pędy, bo mi się zda, że jużwszyscy goście zauważyli, że nas na sali nie ma.

— Bo ci się rozum ze strachu miesza; ani pół godziny cała robotanie trwała.

— Słuchaj, Drohojowski, ja się nie mogę narażać na przyłapanie,bom się już pierwej dość wedle Arcamony kręcił; idź więc ty,trzymaj torbę pod nasuwniem, a przechodząc podle jej zydla, upuśćz letka na powłok i nie oglądając się cale, wolnym krokiem stąpajdalej. Zaś Kostuś chyci się Koniecpolskiego lub Korybuta, któryz nich będzie pod ręką, i niby niechcący pokaże mu oną torebkę napodłodze. Pierwej by się ziemia zapadła, zanimby który z tychdwóch był o jaką psotę posądzony.

Wśród gwarnej rozmowy, wśród śmiechów i toastów, wśródbieganiny służby, nikt, nawet czujny jak Argus pan ochmistrzStrasz, nie zauważył nieobecności trzech chłopców ani ich powrotuna salę. Bawiono się jeszcze z godzinę przy stole, na wety obnoszono słodkie dania i marcypany, wreszcie królowa jejmość powstała z krzesła, dając znak do rozejścia się. Oboje królestwo żegnali najłaskawiej każdego ze znamienitych gości jakimś uprzejmymsłówkiem, przy czym król Zygmunt przypominał, że jutrzejsześwięto Wniebowzięcia Matki Boskiej nowy dzwon o szóstej ranoswym śpiewem powita.

Pogaszono światła, sześciu paziów nocną służbę pełniącychpoświeciło królowi do jego komnat, drugich sześciu odprowadziłokrólową.

Bractwo figlikowych turniejów pobiegło czwałem do swejsypialni, by nie zapalając w niej światła, stać u przymkniętychdrzwi, czyhać na przejście panien dworskich i widzieć powitaniepanny Arcamony z ukrytym w jej komnacie osłem. Szydłowiecki,i jako sędzia i przełożony związku, troskał się o bezpieczeństwoswoich braciszków.

— Słuchajcie no, chłopcy — rzekł — pamiętaliście też o tym, by was ciągle przy obsłudze widziano, a krótkiej wycieczki nie spostrzeżono? Bo na tym właśnie sztuka. Taką już mamy złą sławę(Bogiem a prawdą cale zasłużoną), że i dzisiejszej psoty autora, czyli sprawcy, najpewniej między nami szukać będą. Choćby ino dlatego, że tutaj mieszkamy, a tamci daleko, a po wtóre, żaden by tu nawet nie trafił w one zakrętasy i zakamarki, jeszcze by które z paniątek nóżkę złamało. Więc ja najstarszy i sędzia zapytuję was, jakieście się sprawili.

— Ja — rzekł Gedroyć — bez caluśką wieczerzę, aż do samychkurcząt, stałem na jednym miejscu, bo tak najroztropniej.

— A kto znamienity może zaświadczyć, że cię widział?

— Ano, niech wasza wielmożność osądzi: stałem za krzesłempana Firleja i miłościwa pani dwa razy do mnie przemówiła, bym mucoś tam podał. Nalewałem piwa królowi jegomości, gdy pił zdrowieswego imiennika, i umyślnie przelałem wierzchem, a miłościwy panodwrócił głowę i połajał: „Uważaj, co robisz!” A gdym z oślejwyprawy powrócił, znowu skoczyłem na to samo miejsce i anidrgnąłem już do końca wieczerzy. Zali dobrych mam świadków?Sam król i królowa!

— A ja posługowałem z całego serca pannie ochmistrzyni — roześmiał się Jędruś — aż jej nudno było, takem wedle niejskakał. Nie moja wina, że mi się noga na onej powłoku skręciłai z piętnaście skibek chleba na ziemię spadło. Rzuciłem się wyzbierać, a ta jeszcze mruczy, że jej suknię depczę; jakożbym inaczej mógł wstęgę rozwiązać i torebkę uszczknąć... chi, chi, chi...

— A nie zauważyła?

— Ani krzty.

— No, a ty Drohojowski?

— Ja się razem z Krystkiem uczepiłem krzeseł panien de Macris i de Opulo i wyprawialiśmy krotofile, aż się pokładały ześmiechu.

— Ja zasię — rzekł Ostroróg — trzymałem się duchownychosób; księża biskupi obaj mogą przysięgać, jako ich na jeden pacierz nie odstąpiłem.

— No, a mnie także niezgorzej się działo — dodał Szydłowiecki — bo sama panna Papacoda przyzwała mnie do siebie i prosiła, bym się nie oddalał, bowiem ze służbą nie umie się zgadać, a ja po włosku rozumiem. To i stałem trzy godziny wedle niej. A ty, Dmytruś, nie boisz się posądzenia?

— Tażeż ja niczym dziecko przy matce stał sobie podle samegoStrasza i coraz to do niego ręce składał, żeby mnie puścił co niebądź przespać się. Niech no on powie, czy mnie przy nim nie było.

Korybut, Koniecpolski, Stadnicki i Łaski, najwykwintniejsi z paziów, ofiarowali swe usługi damom dworskim; w starym korytarzubowiem, którędy miały iść do swych tymczasowych sypialni,ceglana posadzka bardzo była nierówna, powybijana, niespodziewane schodki i zakręty utrudniały drogę po ciemku, bo jednaświeczka w ręku ochmistrzyni nie rozjaśniała ponurych ciemności.A że korytarz był wąski, więc po dwoje iść mogli i to z wolna,ostrożnie, uważając na nierówności i dziury w podłodze. Korybutz Łaskim szli ze świecami przodem, Koniecpolski ze Stadnickim naostatku.

— Co to tak zgrzypi czy jęczy? — spytała Hipolita de Opulowzdrygając się.

— Gdzie? Nie słyszę.

— Aha, jakieś dziwne głosy, niby w samym końcu korytarza — rzekł Stadnicki.

— Co? W samym końcu? — zawołała Laura Beltrani. — To jakroku dalej nie idę.

— Coś krzyczy... co za ryk piekielny!

— Niechże się wasze moście nie boją, to może z podwórca jakiegłosy dochodzą; przecie w korytarzu nie ma żywego ducha prócz nas.

— W istocie nic teraz nie słychać.

— Zupełna cisza.

— Zresztą, przystaniemy tu, póki wasze miłoście do swoichkomnat nie wejdą.

Panna Arcamone włożyła klucz do zamku; żaden szmer złowroginie ostrzegł jej o grożącym niebezpieczeństwie.

— Dobrej nocy życzymy waszym miłościom!

Grazie, grazie, pomówię jutro z miłościwą panią, opowiemjej, jako waszmościowie uprzejmi byliście dla nas i jako na całązgraję trutniów i zuchwalców bezczelnych wy czterej tylko toprawdziwe panięta i veri gentiluomini. Buona notte!

„Ehe, ehe, pogadasz ty o niejednym jutro z miłościwą panią...” — szydził z niej w duchu Gedroyć, wyzierając przez szparkę.

Ochmistrzyni obróciła klucz dwa razy, otwarła drzwi i weszła doswej komnaty.

Signora Papacoda żegnała się jeszcze z paziami, a Beatryczeszukała w torebce klucza od sąsiednich pokoi, gdy nagle stanęliwszyscy jak gromem rażeni... z ciemnej antykamery biegła cofającsię donna Arcamone, z lewą ręką sztywnie przed siebie wyciągniętą,jakby coś wstrętnego odpychała, podczas gdy prawą bezustanniei prędko kreśliła krzyże w powietrzu.

Congiuro te... va via! va via! — zatoczyła się i padła w objęcia Lauretty i Stadnickiego, którzy stali najbliżej.

— Co wam jest? Czy złodziej? Czy przywidzenie jakie? — pytalize współczuciem.

— Może niemoc nagła? — szepnął Korybut do Beatryczy, pokazując palcem na czoło.

— Idźcie, kto w Boga wierzy!... wygnajcie go... święcona wodaprzy drzwiach.

— Od rzeczy gada; uderzenie do głowy. Uspokójcie się, waszamiłość.

— Nie uspokoję się, póki... on... tam jest!

— Kto?

— Diabeł? Ahi me... diabeł najstraszniejszy... łeb ogromny,rogaty...

Nie domówiła ostatnich wyrazów, zagłuszył je wybuch niczymnie hamowanego, nieokiełznanego, spazmatycznego śmiechu... Łaski aż przysiadł na ziemi, Korybut wił się, jakby go tarantulaugryzła, Koniecpolski i Stadnicki tupali nogami i kwiczeli nieludzkim głosem, a panny skakały jak piłki w górę...

Spokojnie, z namysłem i rozwagą kroczyło ku nim niewinnedługouche zwierzątko, przyczyna całego zamieszania.

— Znowu oni! — zdławionym od wściekłości głosem wyszeptałaochmistrzyni.

Donna Izabela, która od niepamiętnych czasów, czyli od latmłodości, zawsze pozostawała na skrycie wojennej stopie z donnąMariną, klasnęła w ręce:

— A to ucieszni krotofila! E veramente una wyśmienita figla!Osioł nella camera pani okmiczini... barzo wesola zabawka!... cha,cha, cha...

— Równie wesoła zabawka, jak z pieskiem waszej miłości; ino żewtedy myśmy się śmiały, a kto inny płakał. Panie Koniecpolski,zechciejcie wyprowadzić to bydlę — dodała z udaną obojętnością.

Osiołek tymczasem szedł sobie wcale swobodnie przez korytarz,a na widok wesołego i hałaśliwego towarzystwa uczuł się równieżmile podnieconym, zadarł łeb zuchwale i ryknął, jakby go żywcemobdzierano ze skóry.

— Hi haaaau!

Rozdział IV.Figiel Mikołaja Ostroroga

Nazajutrz król Zygmunt wstał raniej niż zwykle. Ledwie doczekał wschodu słońca, tak mu pilno było dostać się na wieżę i własną ręką zbudzić do życia śpiącego olbrzyma.

Przed godziną szóstą wyszedł z przedpokoju królewskiegoAleksander Chodkiewicz, jeden z paziów, i spiesznie biegł najkrótszymi drogami do mieszkania kościelnego Marcina Grudy, by gozawiadomić, że król jegomość kończy się ubierać i za małą chwilkębędzie na wieży.

Marcin ze swojej strony zawołał czterech pachołków, bo wczorajjeszcze pouczył go mistrz Behem, że co najmniej czterech lub pięciuludzi trzeba do rozhuśtania dzwonu.

Miłe było zdziwienie króla, gdy wyszedłszy po stromych schodkach na dzwonnicę, zastał tam nie tylko mistrza Hansa, co było zupełnie naturalnym, a nawet koniecznym, ale hetmanów: Tarnowskiego, Firleja i marszałka Kmitę.

— Witajcie waszmościowie, z wielkim rozradowaniem was widzę — rzekł król łaskawie.

Przypatrzył się z bliska napisowi, biegnącemu dokoła dzwonu,i pięknym wypukłorzeźbom, które wyszły w odlewie nader ostroi czysto, i rozpytywał ludwisarza z wielkim zajęciem, jakie kruszcewchodzą w skład spiżu, czy długo się mieszanina owych metaliroztapia, zanim jest gotową do wlania w formę, jak długo trwaostyganie. A mistrz Behem odpowiadał szczegółowo na pytania,tłumaczył cały przebieg ciężkiej tej pracy, której pomyślnegowyniku nigdy nie można oczekiwać na pewno, i dodał w końcu:

— Ot i dziś jeszcze wątpliwości z serca nie wygnałem... dzwonodlany jest wprawdzie bez błędu ni skazy, przyjął wszystkie ozdobynajdokładniej, na pozór w niczym nie chybia, a jednak... jeszcze tonieme stworzenie... dopiero odetchnę swobodnie, gdy przemówi.

— Czegóż się obawiacie? — pytał król.

— Wiele się lękam, miłościwy panie; może być trafunkiem rysai to niejedna w ścianach dzwonu, warstwą napływającego spiżu powierzchu zalana. Ja jej nie widzę okiem, ale wszelkie ucho ją pozna, bo dzwon niejednolicie odlany głucho a chrypliwie dźwięczyćbędzie.

— Więc po co się długo dręczyć? Zaczynajmy w imię Boże!

I król dał znak pachołkom, by zaruszali dzwonem.

Stanęli czterej rzędem, ujęli za liny i pociągnęli co sił... ani drgnął.

Kościelny, chłop setny, wyższy nawet od króla jegomości,skoczył im na pomoc — nie dał rady.

A mistrz Behem, oparty plecami o mur, chwycił rękoma zaskronie i zapatrzył się rozmiłowanym wzrokiem w swoje dzieło, o bożym świecie niewiedzący.

— Hej, panie! — zawołał Gruda, pociągając go za rękaw. — Niechce się ruszyć; czy posłać po więcej chłopów?

— Posłać?... gdzie... a tak... to jest nie... nie trzeba, pomogę. Raz, dwa, wszyscy razem... trzy!

Zatrzeszczały belki, dzwon usłuchał rozkazu i zakołysał się kugórze. Jeszcze raz... i jeszcze raz...

Gdy już za każdym pociągnięciem lin wznosił się regularnie i opadał, król skinął ręką na pachołków, ustąpili na bok, a sam panmiłościwy, trzej jego najwierniejsi przyjaciele i mistrz Hans z natężeniem sił swoich pociągali za sznury w coraz szybszym tempie, by zmusić serce do uderzenia.

I uderzyło! Dzwon przemówił!

Zatrzęsło się wiązanie, zadrżały mury... ze spiżowej paszczydzwonu buchnął huragan dźwięków. Tętniące fale głosu przeniknęły wszystkich aż do wnętrza, gromko dudniły im w uszach, muskały ich po twarzach niby powiew brzmiący przedziwną harmonią. Cała wieża pełna była śpiewu, który na skrzydłach wiatru porannego popłynął ku miastu. Zdawało się niemożliwym, doprawdy niepodobnym, by te akordy tak bogate, ten chór jakby cudnie dobranych instrumentów muzycznych był... tylko głosem dzwonu.

Hans Behem płakał.

Oddano sznury dzwonnikom; król stanął w oknie zwróconym wprost na miasto, słuchał modlitwy dzwonu, patrzał...

Patrzał na baszty obronne, na wieżyce kościołów, na strzelającąwysoko pod niebo, najwyższą w Polsce wieżę mariacką, dalej pozamiastem widział wioski gęsto rozsypane, łąki zielone, pola zezbożem w kopy poskładanym i czarne szmaty lasów na horyzoncie,widział mrowisko ludzkie zdążające drogami i ścieżkami na nabożeństwo do miasta...

Widział tym oknem całe dziedzictwo swoje, dwa ludy niegdyśobce sobie i wrogie, związane nie przemocą i orężem, lecz wiarąi miłością w jeden naród. Widział ten naród zdążający pod jegobłogosławionym berłem do światła, szanowany przez sąsiadów,straszny wrogom, swobodny, szczęśliwy; czuł, że imię jego przechodzić będzie z pokolenia na pokolenie, jasne jak słońce, potężne jak słońce... i dziękował w pokorze Bogu, że go uczynił wielkim królem.

Z powodu uroczystego święta, miłościwy pan, oprócz zwykłejcichej mszy, wczesnym rankiem odprawionej, był jeszcze na wotywie o dziewiątej godzinie przed ołtarzem Wniebowzięcia MatkiBoskiej, po czym wstąpił do zakrystii zapytać księdza Krzyckiego o wrażenia, jakich doznał słuchając po raz pierwszy głosu „Zygmunta”. Ksiądz Krzycki, biskup przemyski, lecz mniej na swej stolicy niż w Krakowie przemieszkujący, był człowiekiem uczonym i dworakiem wytrawnym; rozwodził się nad arcydziełem mistrza Behema i chwalił je wymownymi słowy, a zakończył pochlebnym zwrotem:

— Godzien jest król dzwonów nosić wasze imię, najmiłościwszypanie.

Wychodząc spostrzegł król we drzwiach zakrystii nieznajomegoszlachcica, który błagalnym wzrokiem nań spoglądał i pokornie siękłaniał.

— Z prośbą? — spytał krótko Zygmunt.

— O sprawiedliwość! — równie krótko odpowiedział szlachcic.

— Idź waszmość za mną; wysłucham i rozważę.

Weszli do kaplicy Przenajświętszego Sakramentu i krytymischodkami wprost do komnat królewskich.

W pół godziny później szlachcic z otuchą w twarzy wychodziłz zamku, a Starowolski, paź dyżurny, biegł do królowej jejmościz zapytaniem, czy może przyjąć odwiedziny miłościwego pana.Oznajmił się w antykamerze pannie de Macris, która zajrzawszy do bawialni, gdzie miłościwa pani listy nadeszłe z Włoch odczytywała, przedstawiła jej życzenie króla.

— Uprzejmie proszę! — rzekła Bona i żywo przebiegła do sypialnipoprawić uczesanie przed zwierciadłem i zapiąć na szyi sznurwielkich bladoróżowych korali, w których wyglądała uroczo a skromnie, co najjaśniejszemu jej małżonkowi najbardziej się podobało.

— Dnia dobrego waszej miłości z serca życzę — rzekł królwchodząc, a przybliżywszy się do żony, powitał ją powtórniei ucałował.

— Czemu lub komu zawdzięczam tak miły dnia początek, że waszą królewską mość u siebie widzę?

— Zapytać was chciałem w pewnej sprawie, ale to później; cóżpisze wicekról Neapolu?

— Powołuje się na cesarza i przyrzeka zastosować się do jegorozkazów. W każdym razie ufam, że moje prawa do księstwa Bari sąświęte, a że po śmierci najmiłościwszej pani, matki mojej, niesłusznie je wicekról objął w posiadanie, przeto cesarz Karol powinien uczynić, co sprawiedliwe, i powrócić mi dziedzictwo.

— Przez nijakiego wątpienia — zapewnił Zygmunt — leczgdybyś wasza miłość zażądała mego zdania, radziłbym wysłaćz listem do cesarza człowieka wymownego i erudyka, by ustniedopowiedział i wyłuszczył, czego by się w piśmie nie dało wyrazić.

— Raczcie mi wskazać takiego człowieka.

— Ksiądz kanonik Stanisław Borek odpowie godnie waszemu zaufaniu; mąż to dziwnej przenikliwości, bywalec i polityk wielki, a wymowy niepospolitej i dowcipu bystrego. Jemu zawierz, wasza miłość, a czego by nikt nie zdolił, on sprawi.

— Dziękuję po stokroć waszej królewskiej mości, zaraz jutrozawezwę księdza Borka. Ale przejdźmy teraz do owego pytania,które mi macie zadać, a któregom ciekawa mocno.

— Chodzi tu o nieporozumienie, a zrządzeniem przypadkupełnię u waszej miłości podobną służbę, jaką u cesarza Karolasprawiać będzie wysłannik wasz, ksiądz Borek.

— Zaiste, zaciekawiacie mnie, miłościwy panie.

— Sprawa jest, zda mi się, jasna: dobra koronne, które wyznaczyłem waszej miłości jako oprawę, a w razie mej śmiercidożywocie wdowie, przynoszą dochody cale znaczne; zda mi siętedy niesprawiedliwością, że zarządcy, z ramienia waszego ustanowienia, gnębią przez wiedzy waszej dzierżawców i czynsze coraz to wyższe wyznaczają. Tak nie ma być... dedecet! I właśnie po sprawiedliwość przychodzę do waszej miłości, by skarciła samowolę swych sług i zagroziła wydaleniem. Proszę, uczyńcie to dla mnie.

— Słusznie użyliście słowa „nieporozumienie”, miłościwy małżonku — odpowiedziała powoli i dobitnie Bona — lecz istnieje ono li między wami a mną, co zaraz wyjaśnię. Czynsze dzierżawne, za życia ojca waszej królewskiej mości ustanowione, a sądzę, że nie zaręczylibyście mi słowem, czy jeszcze nie za dziada waszego, króla Jagiełły, są śmiesznie niskie. Nakazałam memu pełnomocnikowi Grzymale przed trzema laty, by je podniósł, a w tym roku otrzymał takież samo polecenie i rozkaz, by wolę moją ściśle wypełnił.

Zygmunt zmarszczył brwi i przygryzł usta, lecz nie unosząc sięgniewem, mówił łagodnie:

— Niedobry to rozkaz, chciejcie mi wierzyć. Czynszownicymieli bardzo ciężkie lata ostatnie: grady w zeszłym roku wybiływszystko, wiadomo wam również, jako tegoroczne srogie mrozypopsowaly oziminy, śniegi do Świątek stały na polach, a po wsiach ludzie chwastami się żywili; nierzadko i pożary się trafiają. Zaliż król jest tyranem, a nie ojcem swoich poddanych?

— Pięknie i rzewnie przemawiacie, najjaśniejszy panie — z lekkim szyderstwem w głosie rzekła Bona — kłamcą byłby ten, który by was lub najmiłościwiej w Bogu spoczywających przodków waszych tyranami ośmielił się mienić. Królowie polscy w ogóle, a wyJagiellonowie najbardziej, szlachetną wspaniałomyślnością się rządzicie... darowywać na prawo i na lewo, nagradzać, kupować miłość poddanych, nie bacząc na jutro; a gdy to jutro zapuka do skarbca waszego, znajdziecie... klejnoty cnót wszelakich, lecz szkatuły puste.

Nie tak postępują mocarze w moim kraju i nie na waszą modłęmój rozum urabiano. Gdy mam skrzynie pełne pieniędzy, kupujęwojsko i trzymam lud żelazną ręką. Królowie polscy zasię kupująserca, sieją dobrodziejstwa, a zbierają niewdzięczność!

Tace, fatua! — jak piorun padły z ust króla dwa słowa.Pierwszy raz w życiu Zygmunt stracił cierpliwość. Wstał ciężkozagniewany z ławy i rzekł surowym głosem:

— Grzymała pójdzie precz, rządcę sam zamianuję, czynszewyznaczę. Biada temu, kto mi się na jotę ośmieli sprzeciwić!

Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Bona zerwała się z krzesłai czując swą bezsilność wobec twardej woli męża, zapałała gniewem, niemal wściekłością... Nazwał ją głupią i ziemia go niepochłonęła! Kazał milczeć i ust nie otworzyła. Co się to stało? Gdzie się podział ów mąż wyrozumiały i pobłażliwy? Jeno króla srogiego widziała przed sobą.

— I nic nie mogę... nic... muszę słuchać... wszystko się stanie, jako rozkazał... — krzyczała biegając po komnacie jak szalona. Za upokorzenie, za niemoc swoją chciała wywrzeć zemstę na kimś czy na czymś, zadać ból, zranić, podeptać... Szarpnęła oburącz korale na szyi, pękła nić jedwabna, a korale rozsypały się z suchym łoskotem po posadzce...

Damy dworskie miały zawsze łatwy przystęp do królowej; otaczała ona swe rodaczki łaskawością wielką; najstarsze zwłaszcza,Izabela Papacoda i Marina Arcamone, które długie lata na dworzejej matki spędziły i na rękach ją dzieckiem nosiły, cieszyły sięprzyjaźnią miłościwej pani.

W parę minut po odejściu króla ochmistrzyni weszła do antykamery, ustrojona już świątecznie na sumę do kościoła; korzystając z przywileju przywiązanego do swego urzędu, otworzyła swobodnie drzwi do pierwszej izby — nie było nikogo. Z bawialni dochodził ją niewyraźnie głos królowej. „Zapewne rozmawia z którąz panien” — pomyślała i przyłożyła ucho do drzwi.

„Gniewa się... — szepnęła — krzyczy... łaje... ciekawam, któraznów coś przeskrobała... dobrze trafię, jak jest zła, to rada się znęca; za piołun wczorajszy wyproszę łacno plagi dla tych łotrów paziów. Ale których obwinić? Ostroróg i Boner... najpewniej oni... zresztą wszystko mi jedno, byle plagi dostali. Ona także nie będziedochodzeń czynić, zawoła Strasza i każe ich oćwiczyć.

Delikatnie, jak przystało na osobę wykwintnych obyczajów, nieporuszając prawie klamką, wsunęła się do komnaty i ku niemałemuswemu zdziwieniu przekonała się, że królowa jest sama.

Wyczerpana złością, krzykiem i płaczem, Bona stała przy okniez czołem opartym o szybę — odpoczywała.

Na swe nieszczęście donna Arcamone nie mogła dostrzec jej twarzy; pewna dobrego przyjęcia, odezwała się słodko:

— Najuniżejsze służby moje składam u stóp miłościwej pani.

Milczenie.

„Zamyślona, nic nie szkodzi, zacznę wprost...”

— Ze skargą przychodzę do mej ubóstwianej monarchini... — przerwała.

Lecz nie mogąc doczekać się słówka od królowej, mówiła dalej:

— Paziowie, te nikczemniki zuchwałe, obrazili mnie wczorajśmiertelnie... racz najjaśniejsza pani wydać wyrok jak najsurowszy.

Bona odwróciła się ruchem gwałtownym od okna i krzyknęła, nie hamując furii:

— Idź precz! Nic mnie twoje strapienia nie obchodzą!... Czego tustoisz i wytrzeszczasz na mnie te sowie oczy?

— Najjaśniejsza pani...

Bona tupnęła nogą.

— Czy już nawet własnej sługi wyrzucić za drzwi siły nie mam?Precz, mówię!

Jednym skokiem ochmistrzyni znalazła się za drzwiami i padłana ławkę bliska omdlenia.

„Kto mnie oczernił... kto mnie zabił... w niełasce... ja, MarinaArcamone. Dio mio lascia moire!... Czy mi każe natychmiast opuścićpałac? Zawlokę się do mego kąta i tam będę oczekiwać strasznegolosu... Jedyna pociecha, że nikt... ach, ulitował się Bóg nade mną... nikt mego poniżenia nie widział. Beatrycze i Lukrecja dokazują z Koniecpolskim, drzwi do antykamery zamknięte, reszta paziów biega po korytarzu; nikt nie widział, nikt nie słyszał”.

Donna Marina uprzedziła swe towarzyszki, że słuchając łaskawej rady miłościwej pani, idzie się położyć, gdyż po wczorajszymprzestrachu czuje się bardzo, bardzo słabą.

Minął atoli ranek, minęło południe, zapadł wieczór, żadna wieśćhiobowa nie nadchodziła, zbolały duch donny Mariny spocząłw pokrzepiającym uśpieniu.

Nazajutrz, gdy o zwykłej rannej godzinie paziowie wychodziliz kościoła po mszy księdza Wita, pan ochmistrz Strasz, zatrzymawszy ich na podwórzu, przeliczył, czy którego nie brakło, i kazał się stawić w tym samym miejscu zaraz po śniadaniu. Gdy się zeszli, wywołał po nazwisku dwudziestu czterech na codzienną usługę dla miłościwych państwa, resztę zaś posłał do sali szkolnej na naukę; mistrz Ambroży bowiem narzekał bardzo na próżniaków i leniwców i pod tym względem zaprowadzono od tygodnia surowszy dozór.

Zamiast uczyć się jak chcą i kiedy chcą, musieli chłopcyprzygotowywać swe lekcje rano, odpowiadać je dziesiętnikom,najpilniejszym i najzdolniejszym spomiędzy wszystkich paziów,wybranym przez pana bakałarza. Dopiero gdy zadania były napisane, a pamięciowe lekcje korepetytorom „wydane”, wolno byłobawić się, iść na przechadzkę, z wędką nad Wisłę lub w odwiedzinydo znajomych. Po obiedzie zaś półtorej godziny lekcji z mistrzemAmbrożym, potem wspólna zabawa na podwórzu zamkowym, jakieśturnieje, bitwy, zjazdy monarchów itp.

— Gdzie lecisz? Czemu nie na górę? — pytał Jerzy Opaliński Stacha Czarnkowskiego, który zamiast do szkoły, skręcił w bok na korytarz.

— Mam sprawę do kancelarii.

— Ehę, już umykasz, byle się nie uczyć, w mojej dziesiątce jesteśi jak nie będziesz umiał, to na mnie spadnie!

— Jako żywo nie uczynię ci tego; ale, widzisz, i tak strachu mamniemało; miłościwy król wczoraj wieczorem, gdym ze służby schodził, przykazał mi szukać zaraz dziś rano pana wicesekretariusza i zawezwać go na górę, jako jest ważna sprawa, nie cierpiąca zwłoki. A ja w kościele byłem i pośniadałem, a o rozkazie na śmierć zabaczyłem. Więc ino pobiegnę, powiem mu i w te pędy do szkoły.

— Tak, to co inszego, muszę cię puścić.

Ostroróg, który idąc obok, słyszał tę rozmowę, aż się za głowęchwycił.

— O Jezu... Jasiek, Jędrek, na pomoc!

— Co się dzieje?

— Musicie radzić. Mówiłem wam wczoraj, jaką sobie krotofilęumyśliłem, gwoli zadworowania z pana wicesekretariusza.

— Aha, z onego, co to w czary i w magię wierzy?

— Juści właśnie. Jużem wszystko przysposobił pięknie, składnie, nie wiedziałem ino, kiedy mi się nadarzy najforemniejsza chwila. Wżdy rozumiecie, że musi być ułożone tak trefnie, aby sięnie poznał przed czasem, że to ino figiel.

— Więc cóż?

— Dziś właśnie taka wyśmienita sposobność się przygodzi, boposłyszałem tylko co, że pan Rylski do króla jegomości jestwezwany. Pewnikiem jakie ważne pismo ma przysposobić; więc czyszedł będzie do króla, czy wracał, muszę go przypadkiem gdzie podrodze nadybać. A tu nie sposób wyrwać się ze szkoły, bo dziesiętnicy nie puszczają. Was bym obu zabrał jako świadków, i Szydłowieckiego, bo on sędzia.

— To może by się najpierw lekcji nauczyć?

— Co ci się uwidziało? Ani za godzinę nie będziemy gotowi,Rylski nam się wymknie i czekajże dopiero Bóg wie pokąd, zanim gościągniesz w to miejsce, gdzie potrzeba.

— Wiecie co, Russocki użyczliwy chłopak, w jego dziesiątcewszyscy czterej jesteśmy, ino mu na rozum rzekę, to nas wypuści.

— Myślę, że nie, bo strasznie zawzięty do onej łaciny.

— No to chodźcie, spróbujemy.

— Marek, mójeś ty, poczwórna suplika do ciebie idzie.

— Nijakiej supliki nie słucham, znam się na waszych wykrętach, zabierajcie się do roboty!

— Słuchajże, musisz nas wypuścić na dwie godziny koniecznie.

— Ani myślę.

— Nie przerywajże, póki nie skończę. Słowem szlacheckim ciręczę, że nim na obiad zadzwonią, odpowiemy ci lekcję bezzająknienia i pensa napiszemy, jeno przejrzysz, czy dobrze.

— Mamli zawierzyć?

— Niech no byś nie wierzył!

— Zatem zgoda; ale podajcie każdy rękę. Teraz idźcie!

— Bóg zapłać; nie zrobimy ci wstydu.

— Wiecie, chłopcy, gdzie nam będzie najskładniej? Na wielkichschodach; tamtędy iść musi, a trudno by było szukać go i czyhać pokomnatach.

— Oj, licho nadało Serczykową!

— Uciekajmy!

— Paniczki miłe... gdzie tak pilno? A to biegną na złamaniekarku... Stójcież! Okropności się dzieją!

— Posłuchajmy — szepnął Boner — jakieś nowe bajki babaumyśliła.

— Dobrze, ino stańmy tuż przy schodach, coby dawać pozór.

— Niechże pani gospodyni mówi, co się stało?

— Ano, jakem rzekła... okropności; ale nie dziwota, gdy ludziesami na siebie nieszczęście sprowadzają, to ono i przychodzi, a jakże. Ino za co ja niewinna pokutuję, to ani mój stróż anioł tego nie wie.

— Gadajcież raz!

— Wżdy nie co inszego robię, ino gadam. Łaska boska, że mijeszcze mowy nie odjęło. A głupie dwa kołki osikowe i byłby człekmiał noce spokojne. Ale czy to taki jeden z drugim posłucha dobrejrady?

— O cóż pani Serczykowej chodzi?

— Jeszcze paniczek nie wyrozumiał, że o upiorach gadam?

— Przeszkadzają? Naprawdę?

— Powiadam paniczkom, Sodoma, Gomora, a jakże! Wszędytego pełno... w biały dzień na strych idę, to ci tak coś piszczy za mną nad samym uchem, że się odwrócić nawet nie śmiem.

— Szczury.

— Uhum, szczury; z piekła rodem. Idę z dziewką do wędzarni pokiełbasy, buch... jak nie wytnie drzwiami...

— Przeciąg naturalnie.

— Cóżem to dziecko trzyletnie, cobym nie wiedziała, kiedyprzeciąg, a kiedy niesamowite sprawki? Bez podwórze wieczoremdo krów idę, oho, popod nogi się plącze...

— Nie wiecie to, że pełna psiarnia młodych szczeniąt? Wyrwiesię które z szopy, to i biega, dokazuje, łasi się człowiekowi, a jejmość ze strachu zaraz upiory upatruje.

— Jaja mędrsze od kury... ja bym ino chciała, coby pana Pawełkatak za nogawice szarpało, jak mnie wczoraj zapaskę chciało urwać.A w nocy... myślałam, że ranka nie dożyję.

— Do izby wlazły?

— A niedoczekanie ich! Toć kropielniczka we drzwiach, palmanad łóżkiem, przecie się boją świętych rzeczy. Choć i to nie zawszepomaga. Ale się tłukły do okna, że niech ręka boska broni!

— Tłukły się? Ojoj...

— A jakże; strasznie ciemna noc była i wicher niesłychany...taka pogoda najlepiej im się udaje. Słyszę, coś oknem łomoce,przeżegnałam się, otwieram oczy, stoją oba w oknie!

— Jakżeście widzieli, kiedy ciemno było?

— Juści ta musieli jakim diabelskim ogniem przyświecać, bomwidziała. Ten wielki trzymał głowę w rękach i bębnił nią w szyby,omal nie potłukł, a to małe, co gadał ogrodnik, że siostra alboli żona onego, trzęsło głowisią na wszystkie strony, klekotało zioberkami, a oblizywało się, widno mu srodze ludzka krew pachniała.

— Jak to... miało język? Widziała pani Serczykowa?

— Tak, jak pana Jędrusia przed sobą widzę. Ozór czerwonyi pełna gęba ognia. Co się dziwić, że takowe piekielne upały chceświeżą krwią przygasić.

— No i jakże się skończyło?

— Zapaliłam gromnicę, zmówiłam trzy „zdrowaś” za dusze zmarłych, kur zapiał na to szczęście i gdzieś się podziały. Ino się łyskało kilka razy i spokój.

— Całą noc była burza — mruknął Drohojowski.

— Zgasiłam światło, nakryłam się z głową i usnęłam. Dziś sobiewezmę Nastkę z szatni, to się i samego Lucypera nie boję.

— Takaż to mocna ona Nastusia?

— Gdzie zaś... Dziewczyniątko niczym patyczek, a bledziuśka,żal patrzeć. Ino że rodzic jej zwał się Adam, matka Ewa, przyszła na świat w borsuczym gnieździe.

— Co pani Serczykowa wygaduje?

— Jakże to może być?

— Widno, że może być, kiedy jest. Dziewczyna się przysięga,jako nie zmyśla. Człowiek urodzony między zwierzęty wielkie maprzywileje w całym życiu: zdrową nogą bez płomienie przejdzie, namorzu nigdy nie utonie, z wieży spadnie i pójdzie śpiewający dalej;a już upiory, to go na dziesięć kroków poczują i umykają, aż im sięgnaty łomią. A jakże.

— Najlepsze lekarstwo spać twardo i o bożym świecie niewiedzieć.

— Kto by tak spał, to pewno, ale ja... Chryste Panie! wszystko namojej głowie... i o tym pamiętać, i onego dojrzeć, i służbę dopilnować, i dziewki pobudzić, i zakupić co trzeba, i strzec pańskiego dobra... mój sen to ino drzemanie: jedno oko śpi, drugie czuwa; jedno ucho spoczywa, drugie słucha. Ot, jakie moje spanie! Bądźcie zdrowi, paniczkowie, źle się stało, żeście mnie zatrzymali, bo się spóźnię do lodowni po mięso.

— My ją!

— To ci kołowrot dopiero!

— A teraz do naszej roboty! Marsz na górę. Uważajcie, jak sobieumyśliłem: zostanę tu w przedsionku na pierwszym piętrze, usiądęna oknie, niby sobie wyglądam, niby na kogoś czekam. Jest li jużpan sekretariusz u króla jegomości, to mnie uwidzi, gdy będziewracał; nie był tam jeszcze, to się zjawi za chwilę. Wy zaś, łacno się ukryjcie i będziecie się przypatrować, jaki to z Mikołaja Ostroroga czarodziej sławny.

— Ktoś idzie z dołu... — szepnął Szydłowiecki.

— Uciekajcie na drugie piętro, zostańcie na schodach i poglądajcie bez barierę.

— A, a, pan Mikołaj! Co tu waszmość na schodach porabiasz?

— Czekam na pana ochmistrza. Powiedziano mi, że poszedł dokogoś na drugie piętro, nie wiem, gdzie go szukać, więc siedzę i wyglądam go, bo mam prośbę. A wasza miłość także z jaką sprawą, do kogo?

— Drugi raz już do miłościwego pana idę. Kazał mi przysposobićpismo do imci pana Grzymały, zarządcy dóbr królowej jejmości,i oznajmić mu, jako najjaśniejszy pan uwalnia go w łasce z tej służby, mianując go zasię żupnikiem bocheńskim. Kazał sobie przynieść do przeczytania i własnoręcznego podpisu, więc śpieszę. Ale, ale... a gdzie księga, coś mi ją przyrzekł kiedyś jeszcze?

— Mylicie się, panie sekretariuszu; wyście się ino chcieliumawiać, ja nic nie obiecywałem.

— Jak to, cofasz się waszmość? Pięknie to?

— Nie cofałbym się nigdy, raz przyrzekłszy; ale przypomnijciesobie, jak w onym momencie, gdyście mi domawiali i pierścieńw zamian dać chcieli, drzwi się otwarły i wbiegli moi towarzysze...pamiętacie? Śliwek mi ze sadu przynieśli...

— No tak, ale...

— I już słowa nie rzekłszy, pokłoniliśmy się waszmości i pobiegli na miasto z królewskimi inwitacjami. Więc nie obiecowałem nic i srodze temu rad jestem, bo...

— Bo co?

— Ee... nic; król jegomość się tam pewnikiem niecierpliwi, cowas tak długo nie widać.

— Sprawiedliwie mnie waszmość ostrzegasz, nie ociągając siębiegnę; ale nie odchodź, ino podpis, to krótka chwilka, zaraz będęz powrotem.

— A cóż waszmości po mnie?

— Pogadać chciałbym.

I oddalił się szybkim krokiem, a Mikołka wybiegł do kolegów naschody.

— Ino teraz bacznie uważajcie, jako mu czary będę pokazował.

— A nie boisz się, że go pogniewasz?

— E, pogniewa się, to go przeproszę, a nauczka mu się przyda, poco w głupstwa wierzy?

— Ot żeś prawie jak dziecko — rzekł Szydłowiecki — zda ci się, że takiemu co pomoże? Rylski do śmierci czarów będzie szukał, tak jak Serczykowej upiorów z głowy nie wybijesz.

— Oho, uciekam, bo muszę jeszcze załatwić, co najważniejsze.

Pobiegł do okna, otworzył je z hałasem, wychylił się i zacząłgwizdać jakiegoś krakowiaka. Po krótkiej chwilce odsunął sięw głąb przedsionka, usiadł na ławie i przybrał znudzoną minę.

— Jestem... — zawołał nadbiegając Rylski.

— Łaska boska, bo mi się już ano spać zachciało; ani panaochmistrza, ani waszej miłości. Cóżeście mi mieli powiedzieć?

— Ja waszmości nic; to ty mnie. Więc zaglądałeś do księgi?Pojąłeś jakowe tajniki?

— Oho, i jak jeszcze! Jakbym sobie ino spomniał one zaklęcia,tobym niechybnie zdolił niejedno.

— Pycha bez ciebie gada; ja od czterech lat magię uprawiam,a jeszczem do niczego nie doprowadził.

— Bo nie macie takiej księgi zacnej, jak moja.

— Założyłbym się, że ani tej ławy nie zaczarujesz, coby się samapod drugą ścianę przesunęła.

— W takie drobiazgi anibym się bawił. Szukajcie co trudniejszego.

— Czekajże waść, co by tu umyślić?

— Dobrze, dobrze, ale ja chcę zakładu.

— Zgoda; i te same stawki co kiedyś; ty księgę, ja pierścień.

— Pamiętajcież. — I nieznacznie, wśród rozmowy zbliżał się dootwartego okna, a Rylski za nim.

— Ot, ludzie chodzą po ulicy, zaczaruj waszmość którego.

— Dobrze, ino kredy święconej trzeba.

— Ja mam! Zawżdy noszę przy sobie. Czasem próbuję wywoływać duchy (jako dotąd nadaremno), to się należy w poświęconym kole stać. A wiesz, jak to się robi?

— Ino mnie już nie uczcie, bardzo was proszę. Dajcież tę kredę.Powiedzcie teraz, co mam uczynić? Czy kazać, by się okno w tymdomu naprzeciw samo zamknęło? Czy żeby ten człek, co stoi poddrzewem, zaczął tańczyć i śpiewać, czy żeby owa przekupka podDługoszowym domem wszystkie swoje garnki i misy na drobneokruchy potłukła?

— Okno, nie zdziwiłbym się... wiatr wionie i zamknie; człektamten może być pijany i zatańczy... to nie czary. Lecz gdybyś mocąmagii zmusił tę niewiastę do potłuczenia swego towaru, to zaiste...chybabym uwierzył, żeś posiadł wiedzę czarnoksięską. Ale wszystkie garnki?

— A jakże, co do jednego, cały kram.

— Zobaczymy, zobaczymy... — mruczał pan wicesekretariuszz niedowierzaniem.

Ostroróg, zmarszczywszy brwi, szeptał jakieś wyrazy, zwracającsię kolejno w cztery strony świata. Po tym wstępnym obrzędziezakreślił tuż przy oknie koło święconą kredą, otoczył je trójkątami, stanął w nim i znowu odmówił jakieś formułki tajemnicze, wśród których Rylski, nasłuchujący bacznie, ledwie parę oderwanych słówek podchwycił.

Zamilkł czarodziej, wydobył chustkę z torebki u pasa, otarł czołozroszone zapewne zimnym potem udręczenia dusznego... przykląkłna jedno kolano, rozpostarł chustkę poza obrębem koła i zawołałdrżącym głosem trzy razy:

— Bilitis, wzywam cię, przybądź!

Po czym złożył cztery rogi chusteczki do środka ostrożnie, jakbycoś niezmiernie wątłego w niej się znajdowało, ujął ją delikatniew dwa palce...

— A teraz idź... uczyń, coć rozkazałem, i wracaj w spokoju dotwych sióstr i braci!

Wychylił się poza okno, przytrzymał chustkę za jeden rożeki strzepnął ją kilka razy.

— No, no w mojej księdze nie ma wcale takowych obrząd...rety... tłucze! Jak mi Bóg miły o ziemię wali... rozbija! Rozkażże jej, waszmość, by dała pokój! Szkodę straszną sobie wyrządza... wszak tych statków jest za kilkadziesiąt złotych! Spiesz się waść! Patrzaj, jak wali garnek o garnek... cegłę porwała... tłucze przez pamięci... powstrzymaj ją!

— Nie mogę — ponuro odparł chłopiec. — Bilitis tam jest i niespocznie, póki mego rozkazu nie wypełni.

— To ją odwołaj!

— Nie mogę; sroga pomsta by mnie spotkała za lekceważenietak dostojnego ducha.

— Ach, jakże sobie wyrzucam, żem takiej próby zażądał odwaszmości! Już lepiej było zgodzić się na okno albo na taniec owegoczłeka.

— Już się nie odmieni, rozkaz wypełniony... Bilitis uleciaław przestworza nadziemskie.

— Zginęliśmy!... król jegomość...

Istotnie, w otwartych drzwiach, wiodących z komnat do przedsionka i dalszych pokoi, ukazał się król Zygmunt, a za nim wielkorządca Boner.

— Załatwiłeś waszmość moje polecenie czy wracasz jeszczez jakim pytaniem?

— Wszystko w porządku, miłościwy panie — zająkliwie odpowiedział Rylski.

— A ty, Ostroróg, co się tu kręcisz przez potrzeby? Czemu niew szkole? Bardzo mi się nie podobasz.

— A... to znów co za magiczne koło i trójkąty po podłodze? Ktosię ośmiela błazeństwa jakoweś wyprawiać? Mości Rylski... dochodziły mnie słuchy o zakazanych praktykach waszmości, niechciałem dawać wiary, lecz gdy mi prawda sama przed oczy staje,rozkazuję, odpowiedzcie, co to wszystko ma znaczyć?

— Najjaśniejszy panie...

— Przez długich ceregielów, ino prosto gadać!

— To nie ja...

— Co nie wy?

— To Ostroróg... Arcana magiej białej... czyli zaklęcia przednie...

— Czy waść na zmysłów pomieszanie cierpisz?! — krzyknął królzniecierpliwiony.

— Jako żywo zdrów jestem, najmiłościwszy panie, i prawdęświętą wyznaję. Ostroróg mocą duchów pośrednich i zaklęć wypowiedzianych w święconym kole sprawił, że niewiasta owa, naczyniem glinianym handlująca, sama własną ręką cały swój towarpotłukła.

— Ależ ten człowiek chory jest ciężko, od rzeczy plecie — wmieszał się Boner do sprawy.

— Wżdy raczcie wyjrzeć, dostojny panie, i król miłościwy niechokiem rzuci, jako przekupka pod Długoszowym domem siedzi wśródpotłuczonych przez się garnków, aż ją ludzie otoczyli i dziwują się.

— Cóż ten przykry trafunek ma wspólnego?

— A ma, najmiłościwszy panie, właśnie że ma! Poszedłemo zakład z Ostrorogiem, który bucił się, że zna magię i oną przekupkę zdoli tak zaczarować, by uczyniła, co on zamyśli. Nie wierzyłem mu, założyłem się i... przegrałem.

Zygmunt spojrzał bacznie na pazia, a Boner coś mu szepnął do ucha.

— Zbliż no się, mości czarodzieju — rzekł król surowo.

Lecz uradowany Mikołka dojrzał uśmiech na twarzy króla.

— No, czego się ociągasz? Pójdź tu do okna, widzisz tę drugąprzekupkę, co wprost nas siedzi?

— Widzę miłościwy panie.

— Dla mojej uciechy spraw twymi czarami, by i ta druga swojegarnki potłukła.

— Stanie się wedle rozkazu waszej królewskiej mości, ale dopiero jutro.

— Ja chcę dziś.

— Dziś nie potrafię.

— Dlaczego?

— Bo muszę wpierw z oną pogadać i garnki jej zapłacić.

— Trefny psotnik z waści — rzekł król śmiejąc się i pożegnawszy Bonera, udał się do łazienki.

— Nie wstydzisz się waszmość? — z goryczą zawołał Rylski. — Dla drwinek i pustoty zadworowałeś ze mnie, naraziłeś na gniewkróla jegomości... tego ci nigdy nie zapomnę!

— Zapomnijcie, panie sekretariuszu, i darujcie, całym sercem,a pokornie was o to proszę. Ani godziny bym was w błędzie nietrzymał, ino bym się przyznał do wszystkiego. Przy tym z korzyściądla was skończyła się ta krotofila.

— Daj waszmość pokój! Drugi raz nie dam się złapać!

— Jak mi Bóg miły, nie w głowie mi nijakie żarty, ino prawdęmówię. Uważaliście gniewne słowa królewskie na widok magicznego koła na podłodze? Widno niechętni wam (a któż ich nie ma,zwłaszcza u dworu?) podszepnęli najjaśniejszemu panu o waszychpróbach, księgach, o zamiłowaniu do magii. Wiecie lepiej ode mnie,jako jest pod tym względem surowy i wszystko, co ino gusłamizatrąca, ma w nienawiści. Na pewno dochodziłby, ile jest prawdyw onych doniesieniach; że zaś w rzeczach większej wagi nie zdajesię na nikogo, tedy pewnego ranka, cale niespodzianie, wszedłby dokancelarii, no i oczywiście zastałby waszmości nad ulubionymfoliałem. Chyba nie zaprzeczycie mi, że ani biała, ani czarna magia, ani duchy pośrednie nic by waszmości nie pomogły wobec gniewu najpotężniejszego ducha, jakim jest król jegomość.

— Ten gniew spadł na mnie już dzisiaj, za sprawą głupiego figlawaszmości. Ani chybi zostanę wydalony z urzędu.

— Ani wam włos z głowy nie spadnie. Wżdy zrozumiejcie, żewłaśnie dzięki memu głupiemu figlowi, o który się tak źlicie namnie, cała rzecz okazała się błahostką i wywołała śmiech miłościwego pana. Wy zaś, korzystajcie z przestrogi — to moja rada.

— Panie Mikołaju...

— A co, panie sekretariuszu?

— Chyba wam już ta księga niepotrzebna. Dajcie mi ją...pierścień wasz, słowa nie cofam.

— Ależ, panie sekretariuszu, ja księgi wcale nie mam i nigdy jejnie miałem.

— Jak to? Wszak nawet... znowu się waszmość wykręcasz?

— Jako żywo!

— A tytuł?

— Zmyśliłem. Chłopcy! Hej, łacina! Czwałem do szkoły!

— Do roboty! — zawołali tamci z góry i cała czwórka pomknęłaze schodów przez podwórze do sali szkolnej.

A pan Florian Rylski stał dalej w oknie i poglądał na piramidęskorup pod Długoszowym domem.

— Ot, Bilitis mi zaaplikował, bodaj go ubito! Jednakowożsprawiedliwie gada, że mogło być gorzej. Do śmierci się człowiekrozumu uczy... Jakże nie mieli wypatrzyć nikczemni donosiciele,skoro okna mej sypialni niziuteńko, a w okiennicach szpary napalec! Speculum magiae albae zabiorę dziś jeszcze z kancelarii,derkę grubą kupię w Sukiennicach, zasuwę sprawię u drzwipodwójną, zje diabła, kto co wypatrzy!

Rozdział V. FigielDymitraMontwiłła

— Dmytruś, serceż ty moje — przedrzeźniając mowę Litwina, przeciągle śpiewał Szydłowiecki — takeś siędopominał o swoją kolej, narzekałeś, że na czwarte miejsce cięzapisałem, a teraz co? Ostroróg wczoraj przed samym królemnajmiłościwszym egzamin zdawał i na pochwałę zasłużył, twojapora nadchodzi, no i nic?

— A tobie kto powiedział, że nic? Już mam bez pół wszystkogotowe.

— I milczysz, jak ten kamień?

— Taj czego gadać, póki nie czas? Swoim porządkiem ja chciałco niebądź zemścić się na was i dlatego cicho siedział.

— Za co, miły Boże! Kto cię krzywdzi?

— Ot, zaraz i krzywdzi; nic wielkiego nie stało się. Naposiedliście się na mnie, żem ospalczuch, Drohojowski gadał niedawno, co u mnie w głowie samo pierze jest; tak ja zadumał się,jak by to wam pokazać, że Dymitr Montwiłł wcale nie takiedrańcie do niczego, jakby kto myślał, ot i wynalazł coś najpośledniejszego.

— A jakie to zawzięte Litwinisko! — zapiszczał Krystek Czema.

— Rzeknij choć dwa słówka!

— Powiem i trzy, dlaczego nie, a tak i nie odgadniecie nic.Widział który z was w tych dniach gospodynię?

— Serczykową?

— Serczykową.

— Szydłowiecki, Ostroróg, Boner i ja widzieliśmy ją wczoraj — rzekł Drohojowski.

— Nu dobrze; tak co ona wam gadała?

— O strachach, upiorach, takie tam brednie prawiła.

— A o Nastusi wspominała co niebądź?

— O jakiej Nastusi? Aha, o tej, co się jej nijaka przygoda nie ima?

— Właśnie. Chcecie wiedzieć, to wam powiem, że Nastusia tomoje dzieło.

— Nie rozumiem.

— Taj obejdzie się, że to ja rozumiem.

— Mój złoty, mój śliczny!

— Mojaś ty jagódko rumieniuśka!

— Aha, przyszła koza do woza? Słuchajcież: gospodynię ja sobieumyślił; jej co spłatać, bo śmieszna jest i niemądra. Tak co, dowiecie się później; dziś wam tyle rzekę, że robota będzie ciężka i wszyscy musicie mi pomóc.

— A cóż Nastusia?

— Jak mamuńcia przywiozła mnie w królewską służbę doKrakowa, tak zabrała razem z sobą małą dziewczynę Nastkę, żebyjakiego mądrego medyka zaradzić się, bo u jej co wiosna febra byłai choć zgubili, to znów wracała się.

— A ta Nastka to krewna twoja?

— Ta gdzież? Ciągle wam gadam, biedna dziewczyna, sierotaz ojca i z matki. A stąd my ją znali, że Kołtuniszki o miedzęz Bajdunami, tak ona przychodziła do naszego dworu i ze mnązawsze bawiła się. Taj mamuńcia zabrała ją, bo żal strasznie robiłosię, że tak nieustając choruje.

— A jak przyjechała, to i ostała potem w Krakowie?

— A jakże. Trafiło się, że do szatni szukała Grzybowska robotnicy. Nastusia szyje, haftuje, łata pięknie, tak ją wzięli i już trzeci rok tu jest.

— No i co dalej?

— To dalej, że co ja powiem, to dla niej święta ewangelia.Przykazałem więc, żeby rozpowiadała głośno, jakie to ona maprzywileje, jako raz z dzwonnicy spadła i nie ubiła się, a do studni wpadłszy nie utopiła się, i jeszcze różne inne cudeńka.

— A to u was na Litwie wolno kłamać?

— Nie rozdziawiaj się na mnie, kiedym jeszcze nie skończył.

Z dzwonnicy skoczyła z ochoty na stertę koniczyny, a do studzienkisuchej wpadła, co ani w niej błota nie było. Ale opowiadać można,dlaczego nie. Że z Adama i Ewy rodzi się, takoż nie łgarstwo, niechże mnie kto powie, czy to nie najpierwsi nasi rodzice? Nu, tak nie od inszych ona pochodzi.

— Aha, a borsucze gniazdo?

— Ojoj, jakiż ty niedomyślny! Taże Bajduny, wieś pana podstolego Borsuka, z dziadów pradziadów oni tam rodzą się, żyją, umierają... zali nie borsucze gniazdo?

— No, dobrze, ale na co to wszystko?

— Tak wam już powiem na co: mnie zachciało się wynieść gospodynię w nocy z łóżkiem na podwórze.

— Czyś oszalał?

— To niepodobieństwo!

— Ona ma strasznie letkie spanie!

— Obudzi się!

— Ojoj... nie warto z wami gadać, jak Boga kocham! Pierwsze,nie oszalałem; drugie, trudniejsze rzeczy już człek w Kołtuniszkachdokazował, taj udało się; trzecie, baba śpi jak niedźwiedź na zimę,skórę z niej zedrzesz, nie zbudzi się.

— Skąd wiesz?

— Aha, widzisz, tak zaraz pokazało się, po co ja Nastusię na niąnasłał. Swojego człowieka muszę mieć w izbie, coby mi drzwiotworzył i co niebądź dopomógł. Więc mi Nastusia powiedziała, żedokrzyczeć się do niej nie mogła, jak ją dzisiaj wedle czwartej rano zbudzić probowała.

— Po cóż ją budziła?

— Ot, matoł z ciebie, za łaską rzec; właśnie na przekonanie, czyprzede dniem twardo śpi i czy się sztuka uda.

— Wszystko rozważasz, przewidujesz, statysta z ciebie, kanclerzem kiedyś zostaniesz.

— Daj ci Boże zdrowie; postarawszy się, może i zostanę; takciebie na podkanclerza nie pośpieję zawezwać.

— Dobrze, dobrze, ale gdzie oną nieszczęsną niewiastę wyniesiemy?

— Oho, dosyć powiedziałem. Nad miaręś ciekawy, nie uchowasz się.

— Chłopcy, chłopcy. Mistrz Ambroży będzie łajał: dawnośmypo obiedzie, a na lekcję nie idziemy.

— Wżdy najpilniejsi jeszcze na podwórzu stoją... widzisz? Opaliński, Korybut, Potocki, Fredro, Russocki... jak oni pójdą, to my za nimi.

— A kiedyż to zamyślasz wykonać swój zamiar, Dmytruś?

— Jak będę miał nocną służbę u króla.

— Coooo?

— Toooo! Nu powiedz sam, kiedy może być łacniej? Miłościwypan zdrów jest, aże serce raduje się, na jednym boku do samej piątej doleży; gdy się ocknie, w jednej chwili jest trzeźwy, ale pokąd śpi, to śpi twardo. Trzy lata służę, ze czterdzieści razy noc na mnie przypadała, a jeszcze ani razu którego z nas nie wołał. Więc głupi taj mądry przyzna, co najpiękniejsza pora właśnie ta jest, jak gadam. Nikt nie posądzi, nikt nie przeszkodzi, pójdziesz, zrobisz swoje, zawrócisz się do antykamery, zdrzemniesz się na kobiercu, król zawoła rano, a ot i jesteś. Anioła Rafała pierwej podejrzą niż ciebie.

— Dobrze, słusznie gadasz, no a my?

— Z wami gorzej. Chyba Kubę po was poślę na górę.

— Kubę? A niechże Bóg broni! Wygada się.

— Nie wygada się, mam na niego wędzidło: miłuje srodzeNastusię, ona takoż podobnie patrząc na niego... jedno bieda, żeserca gorejące, a kalety puste. Tak ja im obiecał napisać doKołtuniszek, żeby mamuńcia moją gniadoszkę tatuńciowi sprzedała(nie rychłożbym ja ją i tak oglądał), a sprzedawszy, przez pierwszązręczność do Krakowa mi pieniądze posłała. To będzie posag dlaNastusi; wy zaś dorzućcie co dla Kuby, taj dadzą na zapowiedzi.Jedno i drugie pracować zdoli, dobrze im będzie razem.

— Jako Litwie z koroną.

— Ot i dlaczego Kuba nam do pomocy stanie.

— A to wyśmienicie! Wiesz, Dmytruś, ohydnie się raduję na onąwyprawę po Serczykową.

— Wiedział ja, wiedział, czego mnie tak serce ku tobie rwałosię... tażeż ty dusza moja rodzona!

— Tyle lat pod jednym dachem i dopiero teraz wiem, coś ty wart.

— Beczkę soli trza zjeść razem, zanim się poznawszy.

— Chłopcy, szkoła!

— Oho, miałem ci się zwierzyć, com za figiel wymyślił, a tuwołają. To już potem, jak będziemy sami. Wiedz ino, że dwóch na totrzeba, i ani mowy, bym kogo innego szukał, tylko ciebie.

— Nie pożałujesz!

Mimo opróżnienia całego szeregu komnat we wschodnim skrzydle zamku, skazanym na zburzenie, pokoje królewskie wcale niewyglądały na mieszkanie tymczasowe. Obszerne, wygodne i jotaw jotę na wzór dawnych były urządzone, by najmiłościwszy panmiał pod ręką wszystko, czego potrzebował, i nie odczuwał niemilenajmniejszej odmiany.

Więc w sypialni o pięknym gotyckim sklepieniu stało podwysoko wzniesionym karmazynowym baldachimem łoże długiei szerokie, głowami na wschód zwrócone (takie położenie bowiemuważane było od wieków za najlepsze dla zdrowia). Podłoga przedłożem zasłana skórą niedźwiedzią. Między oknami stolik przykrytybogato haftowanym ręcznikiem, przed nim zwierciadło z wypolerowanej srebrnej blachy.

Kilka zydli kilimkami przyrzuconych stało pod ścianami jedwabnym adamaszkiem wybitymi. Drzwiczki ukryte w obiciu prowadziły do izdebki, mieszczącej umywalnię i szafy z bieliznąi z sukniami. Naprzeciw łoża wspaniały ołtarz polowy norymberskiej roboty, w kształcie tryptyka, cały ze srebra kuty. Wewnątrzsceny z narodzenia i życia Pana Jezusa, na zamkniętych zaśskrzydłach obrazy Męki Pańskiej.

Król Zygmunt tak był do tego ołtarza przywiązany, że gdy tylkowyjeżdżał z Krakowa, w bliską czy daleką podróż, zawsze go z sobązabierał.

Do tej komnaty nieprzechodniej prowadziły drzwi z gabinetukrólewskiego. Ten był o trzech oknach, z pięknie rzezanym drewnianym pułapem, u którego zawieszony był świecznik, podobnąrobotą jak w komnacie Syreny, tylko o wiele mniejszy i nie nazłoconych, lecz żelaznych łańcuchach. Duży komin kamiennyz okapem zajmował niemal połowę ściany; zdobiły go bogaterzeźbione ornamenta, a na środku widniał Orzeł Piastowski i PogońJagiellonów. Makaty złotolite zakrywały ściany, kobierce tureckiezaścielały podłogę.

Przy dwóch ścianach przez całą ich długość stały szerokie ławydębowe, przed kominem zaś zydle z podobnymi kilimkami jakw sypialni. Niedaleko okna, trochę ku środkowi komnaty, wysunięty był stół do pisania, przykryty do samej ziemi materią srebremprzetykaną. Leżały na nim pióra gęsie, ćwiartki papieru i pergaminu, kilka listów otwartych, inkaust w srebrnej zamykanejczarce, w drugiej miałki piasek do zasypywania pisma.

Przy tym stole, w wygodnym krześle, siedział król Zygmunt.Głowę oparł na ręku i czytał. W twarzy jego znać było, że jakieśtroski i kłopoty myśl mu zaprzątają i że księgę rozłożył przed sobąchyba na to, by się oderwać od tego niemiłego myślenia. Wodziłoczyma po wierszach, przewracał karty, ale od czasu do czasuprzestawał czytać i smutno dumał. Gorycz osiadła na zaciśniętychustach, a z oczu żal ciężki wyzierał. Szlachetny, mądry, a tak dotąd w swych zamiarach, pomysłach i czynach szczęśliwy król pierwszy może raz w życiu karmił się zgryzotą.

Przeczytawszy parę kart, odwrócił je wstecz i westchnął:

— Daremnie się zmuszam, nic dziś z mego czytania. Nie skupięuwagi!

Pogłaskał ulubioną wiewiórkę, zwierzątko tak oswojone i poufałe, że na noc tylko dawało się zamykać do klatki, a całymi dniamiprzesiadywało w zanadrzu u króla. Gdy skacząc mu po ramionach,czasem i po głowie, dojrzała rozpięty na piersiach jeden guziku żupana, wsuwała się czym prędzej do tego kącika i wysypiała sięsmacznie, nie dbając wcale na cześć należną miłościwemu panu.Jeżeli suknia była przypadkiem szczelnie zapięta, wiewiórka wpadała w złość niezmierną, drapała pazurkami guziki i piszczała póty, aż postawiła na swoim. Rozparta wygodnie, jak w gnieździe, wyścibiała od czasu do czasu rudą główkę i spoglądała na króla bystrymi oczkami. Czasem dostawała palcem po nosku, wtedy cofała się z godnością w głąb swej izdebki, utulała się na piersiach króla i spała.

Wszedł paź i stanął przy drzwiach.

— Czego chcesz?

— Jego przewielebność ksiądz biskup Tomicki, jego przewielebność ksiądz biskup Krzycki, jego wielmożność pan hetman Tarnowski, pragną się pokłonić najmiłościwszemu panu.

— Prosić, prosić! — z rozweseloną twarzą zawołał król. — Niemogliście waszmościowie nic lepszego uczynić, jak to, że mnienawiedzić przychodzicie. I nie dziwota — dodał żartobliwie — duchowne osoby miewają natchnienia, aniołowie im doradzają; wyzaś, panie hetmanie, sercem czujecie, kiedy mi ciężko i kiedytęskniąc wyglądam przyjaciela.

— Gdybyż w naszej mocy było spędzić chmury z waszego czoła,miłościwy panie — rzekł ksiądz Krzycki, przybliżając się do stołu. — Widzę, w czytaniu szukacie rozrywki; wolno spytać, co za księga?

— Żywot Pana Jezusa Krista.

— Tłumaczenie ze św. Bonawentury, przez Baltazara Opecia.Mam i ja to dzieło; ino że pierwsze wydanie w tak niedługim czasierozchwytano, zapóźniłem się i z drugiej edycji dopiero kupiłem.

— A sprawiliście też sobie, księże biskupie — spytał hetmanTarnowski — on sławny mszał, arcydzieło drukami Hallerowskiej?Oglądałem go kiedyś w zakrystii katedralnej, ksiądz kanonik Borekchlubił się nowym nabytkiem.

— Ale oczywiście; co dzień na nim mszę świętą odmawiam;człek się tak psowa tymi nowymi ulepszeniami i wygodami, żenawet służbę Bożą chętniej sprawuje czytając druk wytworny niżstare, wyżółkłe i często nieczytelnie pisane księgi. A co za inicjały kunsztowne! Niczym miniatury!

Król klasnął w dłonie, dwóch paziów poskoczyło na usługi.

— Podsuńcie zydle tu do stołu. Usiądźcie, mili goście, powiadajcie, co słychać.

— Nowego nic. To raczej wy, najjaśniejszy panie, odkryliściedziś rano sprawki znamienitego czarodzieja — rzekł biskup Tomicki. — Powiadał nam Boner o onej przygodzie Rylskiego, Ostroroga i przekupki z przeciwka.

— Bardzom rad, że się ta krotofila niemal przed mymi oczamirozegrała, bo mogłem przez wielkiej surowości zganić wicesekretariusza; a że i chłopiec zadrwił sobie z jego umiłowanej magii, może przeto zabobonny ów człek upamięta się i rzuci w piec głupie szpargały.

— Dałby to Bóg — odparł biskup — jednakowoż niełatwowykorzenić gusła i praktyki zakazane, gdy raz się kogo czepiły.

— Ale mu Ostroróg grzecznego figla spłatał! — dodał hetman.

— Już to wszyscy oni raźni do psot wszelakich — rzekł król — w ostatnich dniach za wiele nawet tego dokazywania. O pomalowanym piesku słyszeliście waszmościowie?

— A jakże! — zawołali wszyscy ze śmiechem.

— Przedwczoraj zasię panna ochmistrzyni znalazła w nocy osław swej komnacie; co najgorsza, nie sposób nijak wyśledzić onychprzemyślnych robotników, bo tak się zręcznie kryją, że chybabywszystkich dwustu ukarać, to się między niewinnymi i winnemudostanie. Ze starym Krabatiusem także jakieś zajścia były, inom sięjuż bliżej nie dopytywał.

— Młodość szumi i burzy, ano trza bez palce patrzeć, póki nienadto przykre lub szkodliwe bliźnim one żarty — rzekł biskup.

— Wszelako nie każdy młody ma pstro w głowie — zauważyłksiądz Krzycki — najdują się i tacy, którzy w zaranku życia okazują wielkie cnoty lub do nauk się garną, a nawet w sztukach pięknych się kochają.

— Lub dzielnym sercem i odwagą ponad wiek swój młodocianygórują, jako nasz wielki król Bolesław Krzywousty o bohaterskiejduszy! — zawołał z zapałem Tarnowski.

— A w starożytnych dziejach cóż czytamy o AleksandrzeMacedońskim — poparł król mowę hetmana — maluczkim dzieckiem był, gdy dosiadł nieposkromionego Bucefała; a wstępując natron w dwudziestym pierwszym roku życia między najoświeceńszemęże swoich czasów może być policzon.

— Jakichże synów cnotliwych wychowała ona zazdrości godnaKornelia, Grakchusów matka, co wskazując z dumą na swe dziatki,klejnotami je swymi zwała!

— Wżdy sięgając po tak dalekie przykłady — przerwał Krzyckiemu Tomicki — pomijacie piękne kwiaty we własnym ogrodzie.Jako lilia najbielsza z kwiatów, tak jaśniał wśród grzechów i zepsucia tego świata brat wasz, najmiłościwszy panie, Kazimierzświęty.

— Przewielebność wasza przedstawiłeś nam w pięknych słowach wzniosły przykład cnót wszelakich — zaczął znowu ksiądzKrzycki — lecz i nauka swe świeczniki wczesną porą rozjarza; pilnoż się przykładał do pracy uczeń akademii naszej, Mikołaj Kopernikus, gdy już dziś swą niezmierną mądrością stary porządek świata przeinacza i cyframi dowodzi, czego najśmielsza myśl pojąć nie... oty, zbytnico, nicże ci nie jest poszanowania godnym, ani korona królewska, ani suknia duchowna?

Wśród poważnej rozmowy wiewiórka wysunęła się nagle z rękawa królewskiego, gdzie dla odmiany przez chwilę drzemała,i w dwóch susach znalazła się na ramieniu księdza Krzyckiego,a zoczywszy na jego szyi złoty łańcuch biskupi, ujęła go w łapkii próbowała gryźć ostrymi ząbkami.

— Uderzcie ją, wielebny panie, palcem po nosie, to was natychmiast w spokoju zostawi — rzekł król. — Srodze jest obraźliwa. Widzicie, już uciekła.

— Cały dzień ją tak cierpicie przy sobie, miłościwy panie?

— Pokąd sama chce; zwierzątko to nader przystojnie się zachowuje i roztropne jest. Dość długo już spała, teraz chce pobiegać,kosteczki rozprostować, patrzcie, jak prosto ku drzwiom susy daje.

— Wypuszczę ją — rzekł Krzycki.

— Nie trudźcie się, wasza wielebność; w antykamerze są paziowie, a ona zwykła na zasuwie uwisnąć i piszczeć, wnet usłysząi wypuszczą. Teraz pomówmy o sprawach poważnych, nad którymiwłaśnie rozmyślałem, gdy mi wasze przybycie oznajmiono. Otrzymałem list z Węgier od króla Ludwika; przed tygodniem zaś i cesarzpisał do mnie w tej samej kwestii.

— Domyślam się — rzekł biskup Krzycki — że o Albrechtachodzi.

— Zgadliście, wielebny panie; obaj oni monarchowie wstawiająsię za siostrzanem moim, bym zadośćuczynił natarczywym jegoprośbom i Prusy Królewskie, Krzyżakom przez przodków moichw lenno użyczone, dziś po rozwiązaniu Zakonu jemu, Albrechtowi,w takimże lennie pozostawił.

— Nigdy bym tego nie uczynił! — porywczo wyrwały się słowaz ust hetmana.

— Tak i mnie rozum doradza — odparł król — gdy ano serce głospodniesie, popadam w wahanie: wszak ci to syn rodzonej siostrymojej!

— Krzywoprzysiężca!... Bogu najwyższemu ślubował i wiaręzłamał — surowo i twardo rzekł biskup Tomicki.

— Lecz gdy miłościwy pan odejmie z jego posiadania onoksięstwo Zakonowi dane — wtrącił z cicha Krzycki — gdzie sięobróci i czym będzie?

— A niech idzie do swoich! — zawołał Tarnowski. — Mało toniemieckich książąt wiesza się u cesarskiej klamki? Znajdą mu jakiurząd lub darują zamek i wiosek parę, będzie sobie panem, a Prusywrócą do Korony, tak jak to się boskim i ludzkim prawem przynależy.

— Zalibyście nie znali miłosierdzia, panie hetmanie, gdybyo waszą krew chodziło?

— Najmiłościwszy królu, przyjmijcie radę sługi wiernego: niepora serca się pytać; o, wierzajcie mi... sposobność to jedynaprzywrócić królestwu polskiemu tę prowincję piękną, od tak dawnaod niego oderwaną. Z Zakonem była umowa. Zakon rozwiązany, niemacie obowiązków nijakich.

— Pomnijcie, że mu wujem jestem.

— I ja mój głos łączę z głosem hetmana — rzekł biskup Tomicki.

— Niegodzien ów książę być siostrzeńcem waszym, najjaśniejszypanie! Mnich wywłoka, nowej nauce bez Lutra szerzonej gorącosprzyja...

— W tym się myli przewielebność wasza — żywo zaprzeczyłkról — i cesarzowi niemieckiemu zaręczał, i legatowi papieskiemuw Wiedniu na krzyż przysięgał, że ani mu w myśli postało od Rzymuodrywać się.

— Wszak ci mu nie nowina przysięgi łamać? Rzucając preczpłaszcz krzyżacki, podeptał święte śluby. Jeden raz więcej, jeden raz mniej, co to waży? A Luter mu nowinki swoje zaleca, małżonkępojąć doradza, świeckim księciem ostać i dynastii fundamentapołożyć.

— Chociażby się tak stało nawet, jak przewidujecie — znowułagodząc dyplomatycznie odezwał się ksiądz Krzycki — zali niebyłoby korzystnym dla Polski mieć sąsiada przychylnego i wdzięcznego po wiek wieka, niż odebrawszy Prusy Albrechtowi, osadzić w nich z własnego ramienia zarządców i granicząc wprost z Rzeszą, nieustannie mieć z tamtej strony zatargi i niepokoje?

— Zda mi się, że mamy w historii naszej dość przykładów, jak sięz Niemcami wojuje i Niemców zwycięża — dumnie odparł Tarnowski — to by mnie już najmniej frasowało.

— Darujcie, miłościwy panie, że się jeszcze odezwę — rzekłTomicki. — Albrecht przysięga wierność Stolicy Apostolskiej, leczo tym wspomina, że prawie cały kraj przejął heretycką naukę, i żeniemal na palcach zliczyć można prawowiernych katolików w pruskiej prowincji.

— Czyliż to jego wina? — spytał Krzycki.

— Nie bierzesz mu tego za winę? Ja zasię twierdzę, że dobry synKościoła stawiałby jakieś tamy odszczepieństwu w swoim państwie.Czemuż pod berłem naszego pana hydra owa nie zadziera łba zuchwale i da Bóg nigdy się to nie stanie.

— Widzę — rzekł król smutnie — że nie znajdę nawet u przyjaciół moich ulgi w tej ciężkiej wewnętrznej rozterce. Wszystko to, co mi mówicie, mości hetmanie, i wy, księże biskupie, ja sam sobie po stokroć powtarzam, a jednak... nie mam spokoju. Głos cesarza Ferdynanda i króla Ludwika za Albrechtem przemawia, głos krwi na jego stronę wolę moją przeciąga; toczę walkę sam z sobą i nie wiem jeszcze, co postanowię. To jedno wiem, że raz postanowiwszy, nie cofnę się.

— Bóg ześle wam dobre natchnienie, miłościwy królu — rzekłbiskup Krzycki powstając z krzesła.

Towarzysze jego uczynili to samo, a król pożegnał ich łaskawie.

Gdy się znaleźli w przedsionku, ksiądz Krzycki zatrzymał sięchwilkę, pogłaskał po głowie paziów i gwarzył z nimi dobrotliwie,tamci zaś szli powoli naprzód.

— Jak myślicie, księże biskupie — spytał Tarnowski — na którąstronę szala przeważy?

— Krzycki sprawiedliwie powiedział: Bóg ześle natchnienie,ino przychodzi mi na myśl, czy odwiedziny nasze u króla nie byływłaśnie owym natchnieniem z woli Bożej zesłanym. Obaj radziliśmy mu jedno, obaj w usunięciu Albrechta z Prus widzimy dobropaństwa.

— Nie chcę ja przepowiadać, co się stanie, bom nie prorok aniwpływu na wolę królewską nie mam; ino to przyznajcie mi, waszaprzewielebność, iż prawdą jest, jako Jagiellonowie zawżdy bywalimiętkiego serca.

— Nie mam i ja dobrej otuchy co do końca owej sprawy — rzekłbiskup — ino sobie ku rezygnacji powtarzam, że cokolwiek sięstanie, za wolą Bożą lub za dopuszczeniem Bożym się stanie.

— Ot, Jędruś serce, stary Odmiwąs chyba zawziął się; obliczyłem kolej mniej więcej, już onegdaj na mnie noc przypadła, a tunie. Tak myślę: nic to, nazajutrz zawoła... nastawiam uszy wczoraj,a ten gada: Skrzetuski, Psarski, Tarło, Korsak, Mielecki, Zebrzydowski. Taj co robić, czekać trza, choć człowiek zły, jak psa zjadłszy.

— I ja myślałem, że przy wieczerzy dzisiaj co wspomni,ale nie odzywał się; chyba już wyznaczył dyżur czy co? A z Serczykową, nie wiesz, co słychać, Nastusia dobrze się sprawia?

— Ta żeby tak o co, jak o to. Nastusia jej w oczy patrzy, usługuje jak mogąc, a rozpowiada dziwolągi. Wszelako upiory znowużktóregoś dnia zwidywały jej się.

— O, to źle, gotowa ją przed czasem Grzybowskiej odesłać,kiedy taka nieskuteczna.

— I ja tego bał się, ale ni. Nawet o Kubie dowiedziała się i niezaszkodziło. Widno polubiła dziewczynę.

— Jak to o Kubie? Co takiego?

— Jako się chcą pobrać i od mamuńci posag dostaną mojej.Ucałowała Nastusię, spłakała się, ino powiada, że bardzo lęka się,by jedna z drugą od upiorów nie były zjedzone. Takie bowiemdziewczęta, co kochanie mają w głowie, już nad strachami niewładnąc.

— Wiesz ty, że to wyborne; jak ona przygoda Serczykową spotka, nie będzie się źlić na Nastusię.

— Już ja to myślał.

— Chłopcy — zawołał Chodkiewicz wpadając do izby — panochmistrz woła!

— Kogo?

— Wszystkich siedmiu.

— Ta coże znów zachciał? Ale przysięgam Bogu, jeżeli dziś nieidę na służbę...

— Pewno się poskarżysz samemu królowi — dokończył Chodkiewicz ze śmiechem. — Myślałem, że wolisz wyciągnąć się i chrapać we własnym łóżku, niż drzemać w antykamerze na ławie.

— Nu, ma się rozumieć, że wolę; nie o to mi chodzi, a o sprawiedliwość, już czwarty raz mnie Odmiwąs pomija... najspokojniejszemu cierpliwość urwie się.

— Chodźcie, chodźcie, nie ociągajcie się; strasznie zły jakiśdzisiaj.

— A gdzie jest?

— W swojej komnacie.

— Ino nas kazał wołać? Nikogo więcej? — spytał Szydłowiecki.

— O, to źle; czy broń Boże jakowej pamiątki na kobiercu nie myślinam przylepić.

— Chyba nie; siedzi chmurny za stołem i parę bez wąsy puszcza,ale nijakich przygotowań ani Macieja z rózgą nie widziałem. No,idźcie w imię Boże, ja lecę w swoją stronę.

Weszli skromnie, cicho stąpając i stanęli rzędem przed srogimobliczem pana ochmistrza.

— O, jakie mi trusie — mruknął stary szyderczo — jagniątka,trzech zliczyć, rzekłbyś, nie zdolą, a co jeden, to gorsze ziele. Co ja z wami pocznę, niecnoty, urwipołcie najęte! Wam to zawdzięczam, że król jegomość już dwa razy w tym tygodniu przykre słówko mi powiedział. Mamże jak niańka na pasku was wodzić? Co dzień nowe psoty, co dzień nowe skargi na paziów, niczym piskorze się wykręcacie, ułapić was nie można... ino, jakem Odrowąż, słowemręczę, że wszelakie one psikusy, co od dziesięciu dni sypie ktoś jak z rękawa, to ino wasze sprawki, wasze, jak mi Bóg miły! Gdybywszyscy dwustu wam byli podobni, to do trzech dni obwiesić by sięprzyszło. Rano wstając, już wiem, że lada chwila spadnie na mniejakaś przykra nowina; spać idę, nie wiem, czy mnie wśród nocy niezbudzą bez wasze dokazywanie. Żywot się przykrzy... podziękujęchyba miłościwemu panu za oną służbę specjalną, w której człekdnia ani godziny niepewny, czy go żółć nie zaleje. Tak mnie już towszystko znużyło, że chcę aby jedną noc wyspać się, jak Bógprzykazał, wywczasować się po onych gorzkościach ochmistrzowskiego urzędu. Wszyscy, jak tu stoicie, trutnie bezecne, marsz do antykamery króla jegomości!

— Ino sześciu na noc chodzi... — bąknął Gedroyć — któryżostanie?

— Żaden nie ostanie, bo i ten jeden gotów by nabroić zadziesięciu. Wszyscy pójdziecie i basta! Godzina dwudziesta pierwsza bije właśnie; iść mi zaraz prosto, nie zatrzymując się po drodze, dziennych zluzować, odprawić, a na ich miejsce pozostać.

— Niech wasza wielmożność raczy zajrzeć do antykamerypóźnym wieczorem, przekonać się, jako przystojnie służbę pełnimy,wżdy gorzko na sercu słuchać łajania, gdy się człek do złego niepoczuwa.

— Lepiej byś uczynił na oczy mi się nie nasuwając, mościOstroróg! Komu to o niewinności koszałki opałki wyplatać! Patrzciego! Dawnoś Magulinie garnki potłukł?

— Ot, jak nas w każdym sposobie przed waszą wielmożnościączernią i szkalują! — zawołał Mikołka patetycznie. — Wżdy miałasowicie z góry wszystkie skorupy opłacone! Z wielkim rozradowaniem, od śmiechu się zanosząc, sama własnymi rękoma tłukła, aże się rozlegało.

— Już nie rozmazuj sprawy, bo nieczysta!

— Żeby wasza miłość był widział, jak się król jegomość śmiałz duszy serca, toby mi złego słowa nie mówił.

— Dość próżnej gadaniny; uczynić, com rozkazał!

— Słuchamy waszej wielmożności.

Ach, gdybyż jakie wieszcze przeczucie kazało Straszowi wyjrzećna korytarz za idącymi niby spokojnie paziami, kto wie, czyby ichbył nie zawrócił i we własnej sypialni nie wolał zamknąć.

Ledwie odeszli kilkanaście kroków i znaleźli się w przedsionkupokoi królewskich, porwali się za ręce i kołem zatoczyli młynka iście diabelskiego; bez słówka, bez szeptu nawet; lecz taniec ten szalony i twarze chłopców o niemym a triumfalnym uśmiechu zapowiadały nowe brzemię strapień i tak już nieszczęśliwemu ochmistrzowi.

— Pierwej ja się śmierci spodziewał niż tego! Taże rodzonyojciec lepiej by mnie nie dogodził! — rzekł Montwiłł.

— Cicho... antykamera blisko! — poskromił jego radosne wybuchy Boner.

— Musimy zluzować dzienną dwunastkę i tak się pokazaćprzykładnie, by nawet nieżyczliwe oko nic w nas nie upatrzyło.

— Właśnie dziś — dodał Drohojowski — nakazana jest senatorska powaga.

Szydłowiecki przodem, trzy dwójki po żołniersku wyprostowane za nim, weszli do antykamery. Ze względu na sąsiedztwo gabinetu króla nie wdawali się przybyli z odchodzącymi w rozmowę; podano sobie ręce, parę ust szepnęło „dobranoc”, drzwi się otwarły i zamknęły, zostali sami.

— Teraz czekajmy zawołania — rzekł Gedroyć — lada chwilakról zechce się rozbierać.

Przysiedli na ławach blisko drzwi od komnaty i nasłuchiwali.

— Oho! miłościwy pan klasnął w ręce... niech Montwiłł idzie,dobrze, by go uwidział.

— A ja drugi! — prosił Czema.

— Idźcie, idźcie, a przypilnujcie, by wszystko było pod ręką.

Za kwadrans byli z powrotem.

— Nie zabaczyliście niczego? Kubek z wodą przy łóżku jest?

— A jakże.

— Światło w sypialni?

— Po cóż o takie rzeczy pytać się? Lampka przed ołtarzem dzieńi noc się świeci, dolałem oleju z bańki, taj koniec.

— Okiennice zamknąłeś? Szary brzask gotów króla zawczasu zbudzić.

— Chciałem, ale nie zezwolił.

— Ano darmo, musimy się uwinąć w ostatniej chwili, gdyjeszcze wszystko śpi, nijakiego ruchu na podworcach, zanim jeszczeptaki w sadzie świergotać zaczną.

— A znów nie za wcześnie, boby chłód poranny niewiastęzbudził, i to, na co najwięcej raduję się, spełzłoby na niczym.

— A o cóż ci chodzi?

— Żeby naród ono dziwowisko oglądał; tego ja chciałby; służbawstaje o piątej, gdzie niektórzy z dworzan takoż rano zrywają się;jeżeli z narażeniem karków napracujem się, to przynajmniej uciechaz tego dla nas ma być. A teraz wiecie co? Pięciu niech śpi, a dwóchbędzie czuwać do północy. Potem znów dwóch do godziny drugiej,wreszcie ostatnia straż przed czwartą kończy się. Zejdziemy napalcach na dół i do roboty.

— A Nastusia biedaczka nie wie, że to dziś. Odmiwąs tak nasniespodzianie złapał.

— Już ja i o tym pomyślał. Zbiegnę potem na chwilkę, zapukamdo szyby, a Nastce już wiadomo, co to znaczy się, że ma zostawićdrzwi nie zamknięte.

— A jak śpi i nie usłyszy?

— Już ja poczekam, póki rygiel nie stuknie. No, nie baraszkować, przyłożyć się do ławy i spać, a najstarszy z najmłodszym straż trzyma.

Szydłowiecki i Czema stanęli w oknie, by ich sen nie zmorzyłzdradziecko, reszta zaś pokładła się na ławach i chrapnęła ażmiło.

Cisza zaległa antykamerę. Stróż nocny otrąbił dwudziestą trzecią godzinę — czyli jedenastą. Zaszemrały kroki w korytarzu,zgrzypnęła klamka i głowa pana ochmistrza ukazała się wedrzwiach uchylonych. Policzył oczyma śpiących, spojrzał na otwarte okno i opartych o futrynę paziów — dzięki Bogu wszystko w porządku... jedni drzemią, dwóch czeka na każde zawołanie. „Dziśchyba usnę spokojnie” — pomyślał i cofnął się zamykając ostrożniedrzwi za sobą.

O samej północy zbudził Szydłowiecki Drohojowskiegoi Gedroycia, a Czema Montwiłła. Lecz musieli go wszyscy czterejszarpać i potrząsać, zanim się opamiętał, gdzie jest i czego chcą od niego. Przecierał oczy, ziewał, przeciągał się, wreszcie wstał z ławy, spojrzał po wszystkich na wpół przytomnie, westchnął ciężko, nasunął kołpaczek na głowę i pomaszerował. Niebawem powrócił i spał dalej snem sprawiedliwego.

Reszta nocy przeszła według ułożonego porządku. Na kilkaminut przed czwartą sześciu chłopców schodziło cichuteńko poschodach na dół. Szydłowiecki pozostał w przedpokoju, na wypadekprzebudzenia się króla. Tak więc dowcipny pomysł Strasza, bywszystkich zawadiaków dać razem na służbę, okazał się wielcepożytecznym; ale dla nich, nie dla niego. Mogli bowiem dokonaćbezkarnie swojej zbrodni, a nadliczbowy kolega wystarczał ażnadto do posługi przy królu, zwłaszcza że noc jeszcze była ciemnai miłościwy pan ani myślał się budzić.

— Chłopcy... jak najciszej... na miłość boską... — szeptał przezorny Gedroyć. — Czema! Nie szurgaj nogami! Nie umiesz chodzić jak człowiek?

— Pod ścianą się trzymajcie, coby was jaki ranny ptaszek niedojrzał.

Stanęli.

— Otwarte?

— Uhum.

— Pst... Nastuś...

— Co?

— Śpi twardo?

— Jak sam kamień. Ino bym radziła nakryć czym ciepłymi wedle głowy takoż zatulić, bo jak ją powietrze owionie...

— No, to dawaj jakowe chusty i zrób, jak zdolisz najlepiej, bo mycale nie znamy takiej roboty.

— A łóżko szerokie? Mierzyłaś, jakom ci kazał?

— Nie frasujcie się, panoczku, przejdzie beze drzwi leguteńko.No, teraz się nie zbudzi; chustę grubą na nogi jej dałam, a dokołagłowy i na uszy rańtuszek wełniany; śnić ano będzie, że się nakominie wylega.

— O rety... Dmytruś... — jęknął Drohojowski.

— Czegóż?

— Może nas psy obskoczą.

— Wżdy nas znają, to szczekać nie będą, a po drugie, idziemybez pałacową bramę na tamto podwórze, gdzie psów nie puszczają,coby nie szczekały pod królewskimi oknami.

— A my tam po co?

— Zobaczysz. No, chłopcy, brać łóżko; ino ostrożnie, powoli, żeby gdzie nie szturchnąć. Na początek dźwigniemy we czterech,dopiero tam dalej przypomożecie nam. A ty, Nastka, zasuń rygiel,okno otwórz, śpij i pamiętaj, co nie wiesz o niczym.

— Ani okiem nie mrugnę, panoczku.

— Nu, ale baba sobie niczego ważna... jakby tak z milę ponieść,toby człek zasapał się co niebądź. Ostrożnie, Czema, nie chybotajłóżkiem!

— Matko... ktoś idzie...

— Nie, to ino wiatr gałęźmi taki szum czyni. Już się nie bójcie,cały gród śpi, jeszcze się ani na wschodzie nie rozjaśnia... gwiazdy świecą.

— Gdzież ten Dmytruś nas prowadzi?

— Zwariowałeś? Do sadzawki?

— Nu, a gdzież dla niej lepiej byłoby?

— Woda bryźnie i baba zbudzi się.

— To nie bryzgaj... sto razy powtarzam: ostrożnie!

— Głęboko...

— A tobie kto powiedział, że głęboko? Dno cegłą wybrukowane,wody ino tyle, co z fontanny bez dzień uleje się, a fontannazamknięta na noc i rurkami woda odpływa. Łóżko wysokie, ani dopół nogi nie zamacza się. Ostrożnie, powiadam... letko stawiać... nu, już po wszystkiemu. Ot, jak pięknie... aż miło patrzeć... Świtezianka czy co?

— Chi, chi, chi, chi...

— Teraz na górę, co koń wyskoczy! Aby nas kto ze służby niespostrzegł... lada chwila stajenni się zbudzą.

— Ojoj... na jednom głupi był... taże my ciżmy w wodziezamaczali.

— Biegajmy do siebie i zmieńmy.

— Nie ma czasu; zresztą, szukaliby w naszej izbie i wykryłobysię, a na nogach może i wyschną. Skóra ciemna, nie będzie znać, żemokra, chyba pomacawszy; a da Bóg, Strasz nie padnie na to, cobymacać. Nu, tak wracajmy! Szydłowiecki z okna wychylił się...biedneńki on, chciałżeby z nami być!

Wybiła piąta. Służba zamkowa budziła się powoli... od czasu doczasu przebiegnął któryś z parobków stajennych lub ogrodniczkówprzez podwórze. Zaczynało dnieć... zaledwie znać było jakiś ciemnyprzedmiot przy brzegu sadzawki. Zajęci robotą parobcy nie zwracaliuwagi. Dopiero kuchcik, biegnąc po drewka do szopy, rzucił okiemna prawo i stanął jak wryty. W pierwszej chwili nie zrozumiał...potem nastraszył się i uciekł jak oparzony.

— O rety... Kasper... Walenty... cosik leży wielgiego na wodzie...idźcie zobaczyć... cosik na podobieństwo łóżka!...

— Ot, przyśniło ci się i tyla — zgromił go stary kucharz. — Jeszcześ nie dospał, to sobie oczy przemyj, a po drwa mi w te pędy biegaj!

— Nie pójdę, boję się.

— Walek, idźże zobacz, a jak nic nie ma, to daj brzdącowi zakark, coby tydzień popamiętał.

Pobiegł Walek, wrócił ze śmiechem, aż czkawki dostał, ledwozdołał wybąkać:

— Serczykowa!

— Cóż Serczykowa?

— Ano śpi w łóżku na wodzie.

Tedy poszedł i Kasper. Nadbiegł Wojtek ogrodniczek... Kubai Pietrek ze stajni, Hanka z pralni, Ewka z Maryną z piekarni, Basia, Ulina, Jagnusia i Krysta z obory, słowem, z każdą minutą powiększała się liczba widzów zaciekawionych, a wszyscy jakby sięzmówili na jedno, sprawiali się cichutko, krztusili się, by nieparsknąć śmiechem, rozmawiali szeptem i czekali, co się to stanie,jak się gospodyni przebudzi.

W sypialni królewskiej także dzień się poczynał.

Szydłowiecki, przywołany przez miłościwego pana, skrzesałognia i zapalił dwie świece. Za czym wraz z Bonerem, który naszczęście nie wchodził do wody i ciżmy miał suche, posługiwałkrólowi przy ubieraniu.

Tamci zaś, nie dbając na szkodę, ocierali swe obuwie kobiercamirozesłanymi na podłodze i przekonywali się ku swej pociesze, żeślady wodnych igrzysk ulatniały się wcale prędko. Za godzinę niktim już nie dowiedzie udziału w zamachu na gospodynię.

— Otwórz okno — rzekł król do Bonera. — Słońce już weszło?

— Już, miłościwy panie.... chi, chi, chi, przrzsk.

— Zali w tym co śmiesznego widzisz, że słońce weszło?

— Darujcie miłoś... przrzsk...

— Przecz się krztusisz? No, no, nie bój się, głupiś, boś młody;Szydłowiecki mądrzejszy... Nie! I ten pięściami gębę zatyka... Cóż to ma znaczyć? Błazeństwa się was trzymają... Mniemam, że po nieprzespanej nocy każdemu raczej ziewać niż śmiać by się chciało.Wyjrzyj, kto chodzi po tamtej komnacie?

— Stańczyk, miłościwy panie.

— Wołaj go. Cóżeś tak rano przybieżał? — spytał król zdziwiony. — Nie zwykłeś pojawiać się równo ze słońcem.

— Bo też nie co dzień zdarza się to, co dzisiaj; a tak dawno już nie widziałem a nie słyszałem waszego śmiechu, miłościwy panie, żempo trzy schody na raz skakał, by ino na porę trafić, a nie zapóźnić się.

— Jakoś was dzisiaj cale nie rozumiem; chłopcy płaczą odhamowanego śmiechu, ty zaś pleciesz przez ładu i składu...

— Wżdy nie moja wina, że król nawet tego nie wie, co się podjego oknami dzieje.

— O cóż chodzi?

— Wyjrzyjcie, panie.

— Zbiegowisko przy sadzawce... ci ludzie takoż się śmieją...Stańczyk, gadaj mi zaraz!

— Nie widzicie, panie? Gospodyni marszałkowskiego stołu, napodobieństwo Mojżesza z kołyseczką wyrzuconego na rzekę, śpiano w swym łożu wśród sadzawki.

— Ona? Skądże się wzięła?

— Zda mi się, że raczej Strasza niż mnie należałoby zapytać.

— Co? Znowu paziowie? Chyba mnie nie posłuchał... lamenciłwczoraj jak dusza w czyśćcu, że dzień i noc nie ma spokoju,a wszystko bez siedmiu urwisów, bo reszta wzorowo się sprawia.Tedy mu doradziłem, by onych łotrzyków bez kilka nocy do mojejsłużby zapędził. Gdy się miasto spania przemęczą raz i drugi,przestaną broić; a po wtóre przekonamy się, że ucichną głupie figle, gdy sprawców zabraknie. Hej, Szydłowiecki, wszakże i ciebiemiędzy najgorszymi wymieniał... Którzyż są w antykamerze?

— Boner, Gedroyć, Montwiłł, Czema, Ostroróg i Drohojowski,miłościwy panie.

— Tedy kto babę włożył do wody? — roześmiał się król.

Stańczyk pocałował go w kolano.

— A co, nie mówiłem, że warto wstać przed wschodem słońca?

— Biegaj mi zaraz na dół i przypilnuj, by niewiastę odniesionona powrót do jej izby. A śpiesz się, będę oknem patrzył, jako się to stanie.

— A nam wolno zobaczyć? — spytał Boner strojąc minę niewiniątka.

Król spojrzał nań, potrząsając głową.

— Ot, zagadka nowa dla Strasza... idźcie.

Stańczyk zbiegł na podwórze, paziowie za nim; gromadka służbyrozstąpiła się na dwie strony, a błazen, nie bacząc na rozkazkrólewski, pewny ino, że mu wszystko ujdzie bezkarnie, krzyknąłpotrząsając swą laseczką z dzwonkami:

— Pani Serczykowa... śniadania czekamy!

— O raju... w tej chwilusi!...

Usiadła na łóżku z zamkniętymi oczyma, przeżegnała się...i jedną nogą chlupnęła w wodę.

Powitał ją gromki wybuch krzyków i śmiechów. Zgromadzonagawiedź pokładała się, wiła, kurczyła z gwałtownego chichotu.

W oknie na górze stał król i głębokim basem wtórował powszechnej wesołości.

— Rety... ludzie, ratujcie! co to? Matko!... Aha, juści, już wiem...no jakżeby... dwa głupie kołki osikowe i byłby spokój do sądnegodnia. Święta Urszulo z towarzyszkami... za co ja pokutuję!

Dmytruś szturchnął w bok Szydłowieckiego:

— Tak trza lecieć do króla miłościwego i popytać się, którylepiej zdał egzamin, Ostroróg czy Montwiłł? Niech nas król sądzi.Nu, Pawełku, nie idziesz?

Rozdział VI. FigielAndrzejaBonera

Widzicie, panie ochmistrzu, że niesłuszne były waszeposądzenia — mówił król do Strasza, który przybiegłzrozpaczony sprawą Serczykowej — wyrzekaliście na zgraję zbereźników, a oni spędzili noc przykładnie na moich usługach; psotę zaś niesłychaną, do której i rozmysłu, i umowy, i kilku par rąk było trzeba, znowu nieznani sprawcy popełnili!

— Nie odstępuję od swego, miłościwy panie.

— Czyli że?

— Że o godzinie dwudziestej trzeciej widziałem onych zuchwalców śpiących w antykamerze, o piątej stawili się na zawołaniewaszej królewskiej mości, lecz pozostaje nam jeszcze sześć pełnychgodzin, w których mogli broić, jako im się żywnie podobało?

— Dlaczegóż koniecznie mają być ci, a nie inni?

— Bom już dawniej sidła zastawiał i dzisiejszej nocy tak samosię zaczaiłem; gdy wszyscy paziowie spali już po swych sypialniach(o czym się przekonałem, zachodząc do każdej i zaglądając do łóżek), przeciągnąłem cienkie nici w poprzek drzwi i uwiązałem doprzeciwległych zawias. Ktokolwiek by wychodził w nocy, musiałbynić zerwać. Przed szóstą, czyli przeszło w godzinę po wyłowieniuonej utrapionej syreny, pobiegłem niby to sprawdzić, czy chłopcywstają, w rzeczy zaś obejrzeć nici na drzwiach... ani jedna nie była zerwana. Gdy tedy li w młodych głowach podobne błazeństwo ulącsię mogło, a prócz nocnej służby najmiłościwszych państwa, wszyscy paziowie okazali się niewinnymi, jakoż nie mam obstawać przyswoim?

— Posądzajcież zarówno i dyżurnych najjaśniejszej pani.

— Nigdy w świecie! Tam dałem sam kwiat i chlubę moichwychowanków; pierwej bym chyba ja, stary, łamane sztuki pokazował, niżby oni cośkolwiek nieprzystojnego uczynili.

— Ha, może i macie słuszność, lecz dowodów żadnych, karać niewolno! Zechciejcie, proszę waszmości uprzejmie, powiedzieć, przechodząc, któremu w antykamerze, by zawiadomił jego wielmożnośćpana Kmitę, że go pilno oczekuję. A nie trapcie się zbytnio... młodzi są, jak dotąd nikomu się tak dalece krzywda nie stała, tedy srogość wielką na zewnątrz okazować, a w sobie ino śmiechem to wszystko zbywać należy.

Pan Strasz pokłonił się nisko i odszedł układając w duszy, że niedaruje i póty czyhać będzie, aż winnych odkryje.

— Jego wielmożność pan marszałek Kmita! — oznajmił paźotwierając podwoje.

— Otom już na rozkaz najmiłościwszego pana — rzekł Kmitastając przed królem.

— Siadajcie, dobry przyjacielu — odpowiedział Zygmunt witając gościa. — Nie miałem czasu pomówić z wami rano, a ciekawjestem, co za sprawę mieliście do mnie.

— Czekają waszą królewską mość niezbyt miłe odwiedziny;oczywiście, jeżeli zechcecie przyjąć gościa, miłościwy panie.

— Zaliżbym mógł okazać się tak nieludzkim gospodarzemi drzwi zamknąć przed gościem? — z uśmiechem zapytał król.

— Bywają przykłady... — powoli mówił Kmita. — Zjechał doKrakowa wczoraj pod wieczór hrabia Kuno von Bergow, komturRhedeński, wysłannik księcia Albrechta; przyjąłem go w moimdomu, komnaty poselskie bowiem, we wschodnim zamkowymskrzydle, już są cale nie do zamieszkania, robotnicy poczęli burzenie murów.

— Sprawiedliwie rzekliście... niemiłe to odwiedziny; czegóżchce?

— Pokłonić się miłościwemu królowi — powiada. — A cowięcej, zachowuje zapewne dla waszych, nie moich uszu, najjaśniejszy panie.

— To się myli, bo w tajemnicy przyjmować go nie będę, inowaszą miłość pospołu z onym hrabią zapraszam, wy zaś zechciejcieuprzedzić wojewodę Firleja, księdza biskupa i pana hetmana, jakoich również pragnę mieć przy sobie.

— O której godzinie raczy wasza królewska mość przyjąćKrzyżaka?

— Niech przyjdzie o szesnastej. Bogiem a prawdą, wolejbym gona oczy nie widział, a tu i gadać z nim, i ugościć go trzeba.Wspomnijcie mu, że po audiencji na wieczerzę go zapraszam.

By nie użyczać rozmowie uroczystości i wielkiej wagi, Zygmuntnie oczekiwał Krzyżaka w sali przyjęć, lecz w swoim prywatnymmieszkaniu, tym bardziej że i poselstwo komtura miało cechę raczejpoufną.

Ledwie u króla zebrali się Tomicki, Firlej i Tarnowski, gdyz antykamery roztwarły się drzwi i pan Kmita wprowadził Krzyżaka.

Poseł niósł się z godnością, choć jak na członka Zakonu wcale nie hardo. Był to mąż poważnego wzrostu i postawy, o rzadkiej, trochę już siwizną przyprószonej brodzie; twarz miał układną, na pozór spokojną, w oczach tylko łyskały przelotne ogniki. Odziany był po wierzchu w suty biały płaszcz z czarnym komturskim krzyżem na ramieniu i w równie mlecznobiały habit, przekreślony na piersiach drugim czarnym krzyżem. Rycerskie rzemiosło mnicha poznać można było tylko po mieczyku bogato oprawnym, zawieszonym u pasa i po srebrnym hełmie ocienionym wachlarzem piór pawich.

Dopiero we drzwiach królewskiej komnaty hrabia Kuno uznał zastosowne zdjąć szyszak z głowy. Skłonił się przy tym głęboko, alenie spuścił oczu, które spod brwi śledziły oblicze królewskie, poczym przystąpił ku Zygmuntowi. Ten łaskawym skinieniem rękipowitał posła.

Von Bergow list złożony i przypieczętowany sygnetem, z ponownym ukłonem, wręczył królowi, który bez jednego słowa pieczęćrozłamał i pismo jął odczytywać. Twarz jego wspaniała nie okazywała wewnętrznego wzburzenia, domyślali się go tylko polscypanowie po nieznacznym ściągnięciu potężnych czarnych brwi.

Przebiegłszy pismo oczyma, król Zygmunt położył je na stolei rzekł:

— Usiądźcie, mości pośle.

Po czym zwracając się do senatorów, dodał:

— Pisze mi Wielki Mistrz, iż jego miłość hrabię Kunona vonBergow, komtura Rhedeńskiego, mocuje do układów z nami. Słucham was, panie von Bergow.

Krzyżak, zaskoczony chłodnym przyjęciem, siedział sztywnie,muskając końcami palców brodę dla nadania sobie pewności.

— Śle mnie do waszej królewskiej mości pan mój, jaśnieoświecony książę Albrecht pruski, gwoli porozumienia w sprawiehołdu lennego, który wam winien złożyć, najjaśniejszy panie.

— Mistrz Albrecht hołd mi już złożył.

— Ale książę poczuwa się do tej powinności, jako że chceostać i on sam, i przyszły ród jego, wiernym korony polskiejlennikiem.

— Dziwnie skory dziś do hołdów mistrz... lub jak pana swegozwiecie, jaśnie oświecony książę. Nie tak to ów „lennik wierny”kwapił się z hołdem, gdy został głową Zakonu. Joba, biskupapomezańskiego, nasyłał mi, odwłócząc powinność do św. Marcina.A któż to trzy lata później poddane i kupce moje łupił i zabijał,chłopy z królewszczyzn do więzienia imał? Kto mistrza inflanckiegona zajęcie Żmudzi mojej wyciągał, kiedy Moskwicin Litwę mipustoszył? Jeno że skóry swej własnej nie byli pewni, zasięgnąwszyjęzyka, że starosta żmudzki zęby im gotów pokazać. Dopieroż domnie listy a wymówki!

— Za łaską pana mego najmiłościwszego — rzekł Firlej, ostrywzrok topiąc w oczach posła — miałbym ci ja niejedno dorzucić odsiebie, głową bowiem i ręką w onych rzeczach narabiałem. Pamiętasz, mości hrabio von Bergow, rok pański 1520? „Wierny Korony Polskiej wasal”, Brunsberg miasto od biskupstwa warmińkiegourwawszy, swoim je ludem obsadził, jako zawsze korzystając, iżw tymże roku Moskwa ponowne zagony po całej Litwie rozpuściła,aż o Wilno się oparłszy. Dopiero wy, najmiłościwszy panie, wonczasmnie z wojski swymi wyprawiliście, iżbym siostrzanowi waszejkrólewskiej mości miast i miasteczek naszarpał, a drogę mu z granicRzeczypospolitej orężem do domu pokazał. A toć pomiędzy namiz waszej przyczyny bez rok cały krew się lała!

— Dozwólcie, miłościwy panie, że i ja swoje dołożę — wtrąciłhetman Tarnowski, nie dając przyjść do słowa Krzyżakowi — choćzapadło już wonczas postanowienie: wojnę przeciw Zakonowiobrócić, a „wiernemu wasalowi” lenno do cna odebrać.

— Umiał wtedy Wielki Mistrz kajać się i zginać; w Toruniuprzed sejmem po rękach mnie całował.

— Kto wam u króla łaskę i pobłażanie w tak ciężkim terminiewyprosił, jeśli nie ten, komu ninie płaszcze z krzyżakami pod nogirzucacie? Ojciec Święty! — zawołał wzburzony biskup Tomicki.

Pod gradem coraz cięższych zarzutów komtury nawet nie drgnął.Patrzył śmiało w oczy mówiącym i tylko brodę nieco prędzej gładził.

— Trudno mi, najmiłościwszy królu i panie — rzekł po chwili— z tak mnogimi, światłymi, a Bóg widzi niesłusznie uprzedzonymikrasomówcami szermować. Niesnaski graniczne... rzecz na tymświecie zwyczajna i między najlepszymi sąsiady, gdyby Zakonwyliczać chciał krzywdy i uciążliwości, uchowaj Boże nie od waszejkrólewskiej mości, ale od urzędników polskich różnymi czasypłynące, toby się chyba sporo pergaminu zapisało; nie żałować sięani dawnych żalów odnawiać nam teraz.

— Jakie krzywdy? — żachnął się Tarnowski. — Nadania polskich książąt i królów? Ziemie chełmińska, dobrzyńska, lubawska,nieszawska, wsie i miasta podarowane szczodrze przybyszom, tokrzywdy zadane waszej miłości?

Nie patrząc na Tarnowskiego, zwrócił się Krzyżak do biskupa:

— Jaśnie oświecony książę, acz suknię duchowną zdziewa jakow oczach nowszych i oświeceńszych przestarzałą, wszelako znamienia krzyża pańskiego z duszy ni z serca nie maże. Prosi o wybaczenieprzykrości zadanych, doznane po chrześcijańsku puszcza w niepamięć; do serca najmiłościwszego swego pana jako siostrzan apeluje.

— Z całej odpowiedzi — rzekł pomyślawszy król — usłyszałemjedno tylko słowo „siostrzan”. Ale pan katolicki, ale król polskiwinien pamiętać o tym jedynie, co się godzi, a co się nie godzi.

Krzyżak nieporuszony odezwał się:

— Zali niegodziwym byłoby do zgody skwapliwie wyciągniętąrękę przyjąć, między chrześcijańskimi ludy pokój utrwalić, Rzeczypospolitej na wieczne czasy łaską kupić przyjaciela? Toć samZbawiciel nasz powiedział: „błogosławieni pokój czyniący”...

— Uszło widno pamięci waszej poselskiej mości — rzekł cichoksiądz Tomicki — co na innym miejscu Chrystus Pan o pobielanychgrobach powiada, i przepomniałeś chyba, że frymarczące ziemskimidobytki sam powrozem ze świątyni wygnał. — Tu biskup skłonił sięprzed królem znacząco.

Król milczał.

— Mam nadzieję — rzekł słodko Krzyżak — że najjaśniejszy pannie gorzej obeznan jest z Ewangelią od was, księże biskupie, i żew niej znajdzie słowo miłości, które bym odnieść mógł mojemuksięciu.

Zygmunt zwrócił się do Tomickiego.

— Dzięki Bogu nie wyzułem się jeszcze z wiary ojców moich,iżbym sobie rościł prawo do lepszego tłumaczenia ksiąg świętychniż Kościół i biskupi. Wam zaś, panie von Bergow, powiem jeno, żesłowo miłości w waszym Zakonie byłoby czymś zgoła nie znanym.Tą cnotą rycerze krzyżowi nigdy nie mogli się chlubić, jakoświadczą dzieje i strumienie krwi niewinnie przelanej. Mistrzomniełacno było dawać wiarę, jakoż ją dać ostatniemu, który danąBogu przysięgę pospołu z płaszczem zdeptał?

— Zali tę odpowiedź waszej królewskiej mości odnieść mamksięciu Albrechtowi?

— Zaiste, byłaby nie inna, gdyby nie pamięć miłej siostry mojej,Zofii. Na odpowiedź nie pora. Rozważę.

Wysłannik księcia Albrechta, wychyliwszy w imieniu Zakonukielich goryczy na posłuchaniu u najjaśniejszego pana, nie mógłwcale narzekać, by jego samego, to jest hrabię Kunona von Bergow,najmniejsza uraza ze strony monarchy lub senatorów była spotkała.Otaczano go uprzejmością wyszukaną, wprawdzie zimną jak lód, alew niczym nie wykraczającą przeciw przepisom i regułom nadergościnnego przyjęcia.

Na drugi dzień rano, pod pozorem oddania czci relikwiomświętych patronów polskich, wyszedł Krzyżak na miasto i bystrymokiem sprawdzał dobrobyt mieszkańców starej stolicy, przypatrującsię wspaniałym strojom, bogatym sklepom zaopatrzonym w towarywszelakie, dworcom senatorów i domostwom zamożnych mieszczan.

Zajrzał do kilku kościołów, niebotyczna wieża Panny Marii,symbol wszechmocy króla królów, a naszej małości, przywiodła muna myśl potęgę polskiego władcy i świeży, a tak marny majestatmnicha-apostaty, któremu służył.

Po godzinnej przechadzce zawrócił do kamienicy Kmitów i w towarzystwie marszałka udał się do katedry. Przed trumną św.Stanisława przyklękli obaj, a komtur ledwie ukryć zdołał gorycz nawidok czterdziestu sztandarów krzyżackich spod Grunwaldu. Zwycięzcy rozwiesili je byli jako hołd dokoła kaplicy świętego męczennika.

Gdy von Bergow podniósł się z klęczek, marszałek, nie okazującwielkiej wewnętrznej uciechy, jaką mu to sprawiało, zatrzymał sięz bogobojnym zakonnikiem dłuższą chwilę przy sarkofagu Jagiełły.Zawiódł go potem ku wielkiemu ołtarzowi, milcząc wskazał palcemnapis i przykląkł przed obwieszoną licznymi wotami płytą grobowąkrólowej Jadwigi. Krzyżak przygryzł wargi, zbladł i ugiął kolano.

Środkiem głównej nawy szedł paź królewski, szukając kogoświdocznie, bo się rozglądał na prawo i na lewo. Przeminąwszykaplicę św. Stanisława, dojrzał klęczących z grobu Jadwigi i przyśpieszył kroku.

— Miłościwy panie marszałku... król jegomość prosi na słowo.

— W tej chwili idę. Jako żeś mnie tu wynalazł?

— Biegałem do domu waszej wielmożności, powiedziano mi, żetu jesteście.

— Darujcie, wasza miłość — rzekł Kmita do Bergowa — muszęwas na krótki czas opuścić, najjaśniejszy pan mnie woła. Ostań tui bądź na usługi pana hrabiego!

Jędruś Boner odpowiedział dwornym ukłonem i zapytał komtura, czy był już w skarbcu.

— Wczoraj rano oglądałem owe liczne bogactwa, klejnotyi pamiątki. Kościoły krakowskie pozostawiłem sobie na dziś, tymwięcej że pan marszałek życzył sobie sam katedrę mi okazaći objaśniać. Rad bym się powrócić jeszcze do grobu św. Stanisława,bo go z bliska nie oglądałem.

— Zechciejcie od tej strony się przypatrować, wielmożny rycerzu. To właśnie ta kaplica w pośrodku kościoła, kratą mosiężnąotoczona. W tej trumnie ponad ołtarzem spoczywają kości świętego.Co dzień się tu odprawia nabożeństwo śpiewne.

— Piękna trumna; czy cale srebrna, czy ino blachą powleczona?

— Z kutego jest srebra — odpowiedział paź — sto sześćdziesiątfuntów waży.

— Hm... — odchrząknął Krzyżak i podnosząc oczy w górę,z zaciekawieniem spytał: — A cóż za znaczenie mają te drzewce zezwisającymi pękami włosów, umocowane dokoła kaplicy? Siwe,rude, brunatne, czarne; co to takiego?

Jędruś przełknął ślinę głośno i zaczął skubać palce w srogimpomieszaniu.

— Prawdę mam powiedzieć?

— Jak to? Dlaczegóż nie?

— To są... wota dziękczynne...

— Wota, włosy?

— Tak jest... brody krzyżackie spod Grunwaldu.

Krist mein Gott!

Kuno von Bergow rzucił się wstecz, zasłaniając oczy rękoma.

— Spocznijcie, szlachetny panie! — przemówił paź uprzejmie— oto wygodna ława; musieliście wiele chodzić od rana, zbytnioznużeni jesteście.

Krzyżak usiadł ciężko; spod namarszczonych brwi nie widać mubyło oczu, drżącymi wargami szeptał coć sam do siebie.

W tejże chwili w głównych drzwiach kościoła ukazał sięmarszałek i pośpiesznie szedł do gościa; a Jędruś Boner, skoczywszy za filar, tak się gdzieś nagle podział, jakby go ziemiapochłonęła.

— Już jestem — rzekł Kmita — zapewne paź dobrze się sprawił,widzieliście wszystko, co godne uwagi?

— O tak! — z goryczą odparł komtur — wszystko; nad miaręnawet.

— Dziwno mi, co się waszej miłości mogło tak nie podobać?

— Dziwno wam? Zaiste, omal trupem nie padłem...

— Przebóg!

— Hetman Tarnowski nie dał mi wczoraj wspominać o krzywdach zadanych nam przez Polaków; wżdy za słabe to słowo doodmalowania srogiej dzikości waszej.

— Panie hrabio... jakkolwiek gościowi dużo jest wolno, jednakostrzegam, że moja cierpliwość ma granice. Zechciejcie wytłumaczyć, o co wam chodzi?

— O to! — z piekielną nienawiścią zawołał Krzyżak wskazującręką w górę.

— Nie rozumiem...

— Jakoż mam jaśniej mówić? Paź waszego króla dokładnie mipowiedział, co to są za wota i skąd pochodzą.

— Nie wota, lecz trofea to są, mości hrabio. Każdy taki buńczykna Tatarach zdobyty jest chlubnym świadectwem dzielności naszego rycerstwa. Zaliżby zazdrość paliła wam serce, że podobnychu siebie nie macie?

— Buńczuk... co to... jest? — wyjąkał von Bergow osłupiały.

— Nie wiecie? To są odznaki pułków tatarskich. Przed każdymdowódcą watahy (zwą się oni mirzami albo agami) noszony bywabuńczuk z końskich ogonów uwity, godło jego dostojeństwa. Zacenę krwi naszej, w tylokrotnych bojach z pohańcy przelanej,kupiliśmy te trofea... czyż niesłuszna, że się nimi przed BogiemWszechmogącym wdzięczni szczycimy?

— Ten dzieciak śmiał zadrwić ze mnie... — szepnął Niemieczaciskając pięści.

— W jakim sposobie?

— Iże to są brody krzyżackie, powiedział.

Nie w stanie powstrzymać wesołości ani powagą świętegomiejsca jej przytłumić, Kmita parsknął na cały głos i podnoszącramiona ku szyi, zanosił się od gwałtownego śmiechu.

— Nie dziwię się teraz, mości hrabio, żeście mniemali, jakosnadź ludożercami jesteśmy. Powiedziałbym zasię, iż mimo błazeńskiego żartu chłopca onego, nie należało wam się myśli takiej dać miejsca w głowie. Żaden Polak nie obraziłby Zakonu podobnym posądkiem.

— Chyba już lepiej nie mogło się złożyć, co, Dmytruś? Odmiwąsnam przeszkadza... nie ma Odmiwąsa!

— A wiesz, mnie zdaje się, że nie tak on do brata na chrzcinyzachciał, jak od nas uciec i co niebądź odpocząć; jak Boga kocham,taże my jemu do siódmej skóry najedli.

— A rychło ma wrócić, nie słyszałeś?

— Gadał Kuba, jako on pachołek pana Marka Strasza, co ponaszego ochmistrza przyjechał, rozpowiadał jemu, że to pierwszysyn, że całe sąsiedztwo na dziesięć mil sproszone, taj bawić się będą choć z miesiąc.

— Dajże im Panie Boże, niech się bawią zdrowi nawet i dwa!

— A my tymczasem?...

— Ho, ho, to nie żarty; ciężka nasza praca i strach niemały. Jasam nie mogę iść do Sukiennic po płótno, boby w razie czego doszlikłębka po nitce, kto kupował i kiedy.

— Ma się rozumieć. I ja nie mogę; tak Nastusię poślę. A przykażęjej, coby nie w znajomym kramie kupowała i nie wygadała się, że nagrodzie służy. Dużoż tego płótna?

— O dużo... muszą być płachty długie srodze, niechby się nawetpo ziemi wlokły, a pozeszywać choć we trzy półki, żeby starczyłoowinąć się sowicie.

— Powiem Nastusi, to już obliczy, ile będzie trza, i wolnymczasem, jak Grzybowska na prymarię pójdzie, bodaj jak zeszyje, abysię ino trzymało.

— No, to już jedno załatwione, a drugie jeszcze ważniejsze:musimy dziś pod wieczór przed samym spaniem zbiec na dółi obejrzeć wejście, czy się da wyleźć na górę i na wszelki wypadekzapewnić sobie ucieczkę drugą stroną, jakowym okienkiem lubdziurą w murze. Kto głupi, będzie się bał, ale mądry pójdzie na samo miejsce i złapie nas.

— Nu dobrze; a dalej co?

— Strasz wyjeżdża jutro, a mistrz Ambroży go zastępuje; towłaśnie tyle znaczy, jakby nikogo nie było. Przykaże Kubie, cobynas budził rano, bo samemu wstać się nie chce, zje z nami obiad,odbędzie lekcję, zje wieczerzę, powie nam dobranoc i zamknie siędo drugiego ranka w swoim alkierzu. Serczykowej gorzej bym siębał niż jego.

— O wilku mowa, a wilk tuż.

— Pani gospodyni na miasto wychodzi, co taka strojna?

— Oj, paniczkowie mili, idę dać na mszę do Panny Mariiz podziękowaniem za ocalenie życia.

— Wżdy nijakiego niebezpieczeństwa nie było; szpetne wydarzenie i więcej nic!

— Ot, jak to młodemu zawżdy pstro w głowie, za łaską panaJędrusia; czyście, paniczkowie, aby na jedno okamgnienie rozważali tę diabelską przygodę? Włosy na głowie stają! Nastusiabiedniątko słabuje od wczorajszego rana; zaziębiła się bez tootwarte okno.

— Jej przecie upiory nic nie uczyniły?

— Jeszcze by czego brakowało, żeby ją śmiały palcem ruszyć!Mówiłam ano kiedyś paniczkom, co ona za jedna i jakie maprzywileje, ino że w święty stan małżeński wstąpić zamyśla, to jużmocy wiele utraciła, dlatego mnie obronić nie mogła. Tedy wpadłyte przeklętniki do izby, ją poraziły swym tchem jadowitym, że leżała niczym umarła, a mnie porwały z łóżkiem i bez okno wyleciały. Przyjdźcie, paniczkowie, którego dnia zobaczyć, ile węższe okno od łóżka, jakim to diabelskim przemysłem zdoliły one straszydła przedostać się tamtędy.

— Koniecznie oknem? Może drzwiami?

— Ale jakże? Drzwi zasunięte na skubel, a okno rozwalone. Niechciało im się nawet zawrzeć za sobą.

— No, ale dzięki Bogu nic się nie stało.

— Gadanie na wiatr, letkoduch z pana Jędrusia. Nie stało się?Ale stać się mogło. Wżdy mnie już niosły w swych szponach, anichybi na pożarcie sobie i swoim przyjaciołom. Jakąś daleką widnodrogę miały, a nie na rękę by im było, gdybym się przed czasemobudziła i na ten przykład pacierz zaczęła mówić; tedy mniepookrywały, pootulały, niczem najtroskliwszy ojciec albo matka...ino się piekielniki i tak zapóźniły z dopuszczenia boskiego; kurzapiał i musiały porzucić. Więc zemściły się na niewinnej duszychrześcijańskiej i wraziły z łóżkiem do sadzawki, gwoli śmiechui dziwowiska całej służby. Na to przeżyłam pięćdzieś... chciałamrzec czterdzieści lat cnotliwie i w poważaniu u ludzi, by mnie bezone potępieńce błazen dzwonkami nad głową pobrzękiwał... upioryzatracone!

— Myśli pani gospodyni, że się na tym skończy? — z tajemnicząminą bąknął Jędruś.

— Wżdy, dziękować Panu Jezusowi, przy zdrowych zmysłachjestem i dobrze wiem, jako nie ustaną nas prześladować, póki sięz onymi porządku nie uczyni. Idę już, bo przed zachodem słońcazakrystię zamykają, musiałabym do jutra odkładać i w śmiertelnychpotach bez całą noc oka nie zmrużyć. Kłaniam się paniczkom!

— Szczęśliwej drogi pani Serczykowej!

Prócz miłościwych państwa, którzy nie wiedzieli o niczym, i ichnajbliższego otoczenia, z niedowierzaniem przyjmującego bajeczneopowieści, cała służba zamkowa i podrzędniejsi dworzanie żyli odkilku dni w strachu, niepewności i jakimś oczekiwaniu pełnymgrozy.

Coś się działo.

Wawrzek stajenny przysięgał, że idąc spać wczoraj w nocy,słyszał najwyraźniej brzęk łańcuchów w stronie Baszty Złodziejskiej; Krysia o tej samej mniej więcej porze widziała coś ogromnego,białego, pełznącego pod murem; kucharzowi Walentemu „coś”gasiło kaganek przez cztery wieczory z rzędu; Jaśkowi dało w karkzimną ręką, aż się przewrócił i guza na głowie nabił. Serczykowadzwoniła zębami, bo mimo anioła stróża w osobie Nastusi, co noc,,pukało” do okna i śmiało się szatańskim rechotem. Pan Jacek Rożen,masztalerz, ruszał ramionami na te wszystkie gadania i mruczał:

— Ach, gdyby każdy chciał językiem młócić, a co uwidzi, w uszydrugim wytrębować, już by ani jednej baby zdrowej na grodzie niezostało. Takowe upiory, wilkołaki, strzygonie i inne widziadła, aczcale prawdziwe i niemal co dzień się przytrafiające, najlepiejkrzyżem świętym odganiać a nikomu o tym nie wspominać. Żebymja ino gębę otworzył, tobyście tu chyba jak muchy padali. Gdy sięone... tfy... lepiej nie wymawiać przed nocą, na kogo uwezmą, toniech ręka boska broni. Z tegom też ano przed czasem osiwiał,a juści.

Tydzień minął od wyjazdu Strasza; coraz głośniej ludzie sobierozpowiadali o duchach pojawiających się około północy na szczycie Złodziejskiej Baszty.

Serczykowa triumfowała.

— A co, nie mówiłam, nie radziłam, nie zaklinałam? Wyśmieli,wydrwili, pochowali, aby zbyć; tyciusi kołeczuś wetknąć byłokażdemu między żebra, to by wystarczyło; gdzie zaś... Serczykowagłupstwa plecie — a jakże! Biedna sierota, najpierwsza za waszapłaciłam, a teraz macie i wy... niech wam skóra cierpnie!

Nastusia jedna wśród spłoszonej gromady kobiet i dziewczątzachowywała zimną krew i odwagę z zuchwalstwem graniczącą,póty się śmiała, żartowała, aż wlała odrobinę otuchy w struchlałeserca.

— Wiecie co? — rzekła pewnego popołudnia do Hanki, Marysi,Uliny i Baśki. — Musimy raz przecie napatrzyć się onym duchom.

— Rety!... — wrzasnęła Marysia.

— Właśnie, powtarzam, napatrzyć się. Każdy ino powiada, żeten i ów widział, drugi słyszał, a Bogiem a prawdą nikt nie wie, cobyło i czy co było. I cóż nam jakie duchy zrobią? No i co? Ony nabaszcie, a my z dala w sadzie, na podwórcu albo lepiej na korytarzuw oknie, co ku baszcie wychodzi. Niechże sobie dokazują po murze,co nam zrobią? Wżdy macie każda krzyżyk na szyi, to śmiejcie sięz wszelakich duchów. Coś więcej wam jeszcze rzekę: panny Laurai Hipolita umówiły się ze mną na dziś wieczór. Same by się bały, bosą zarówno tchórzliwe, jak wy, ale staniemy w kupce, to nam będzieraźniej.

— Co to gadacie? Co będzie raźniej? Nastuś, ja dosłyszałam cośniecoś... bój się Boga, nie rachuj na swoją moc, nie rachuj, że baszta od okna daleko; „taki” skoczy jednym susem do łokci, porwie cię i zje.

— A ja dufam pewnie, że i pani gospodyni do nas się przyłączy.Jest nas siedem, to szczęśliwa liczba, a pani gospodyni ósma, toznów nieźle, bo do pary.

— Chyba że bez zamknięte okno będziemy patrzyć i gromnicęw kąciku postawimy. Kusi człeka takowe straszydło choć razw życiu na własne oczy oglądać, ale... oj, Nastuś, Nastuś, a jakżyciem przypłacimy?

— Niechże się pani Serczykowa nie boi; wżdy już was trzymałyi bez powietrze z wami leciały, i do wody wrzuciły, a stało się wamco? No, widzicie! Zresztą „ony” nie są zawzięte; jak im się raz nie udało, to już się was nie chycą. Wierzcie mi, ja z takiego kraju, co srodze jest od strachów nawiedzany, to znam wszelakie onych obyczaje.

— Więc kiedy? — spytała trochę drżącym głosem, lecz z błyszczącymi ciekawością oczyma, Hanka.

— Jak tylko krowy podoicie, zaraz przyjdźcie do izby panigospodyni, ja tam będę. Teraz jeszcze pobiegnę do panny Hipolity.

— „Ot, gdyby wiedziały, dlaczego ja się nie boję... — śmiała się Nastusia sama do siebie, idąc do mieszkania fraucymeru. — Ach, Jezus... dopiero by mnie zabiły! Dwadzieścia siedem łokci płótna zeszyłam na dwa ubiory, ale mi pan Dmytruś obiecał darować potem na koszule”.

Wybiła dwudziesta trzecia. Mimo próśb i ostrzegań Serczykowej, dziewczęta rozzuchwalone przykładem dzielnej Nastusi i obecnością dwóch panien dworskich otwarły oba skrzydła okna w korytarzu i stanęły ciaśniutko jedna przy drugiej, wstrząsane dreszczemstrachu i ciekawości.

— Ach... tyle gadają i gadają, każdy niby to widział Bóg wiejakie duchy, a jak przyjdzie co do czego, to oczy ano wypatrujemyi nic.

— Jeszcze się tu pośpimy z onego czekania...

— A bo to wszystko bajki — szemrały dziewczęta.

Jedna Serczykowa stała milcząca, ze splecionymi jak do pacierzarękami, zapatrzona wzrokiem rozgorączkowanym w Basztę Złodziejską, oblaną światłem księżyca płynącego po niebie od stronyklasztoru Św. Andrzeja.

— No i gdzie te duchy? Krysta gada, że widziała.

— Musi widziała, kiedy się bała iść z nami.

— Śliczna noc... — szepnęła Hipolita do Laury — tak tajemniczoszumią drzewa w sadzie, a białe promienie przedzierają się przezgałęzie...

— Rada jestem, żem cię usłuchała; tak lubię... ach!... Widzisz?

— Widzę... — ledwie poruszając ustami wyjąkała Hipolita.

Dziewczęta służbowe chwyciły się bez słów za ręce; Serczykowaskamieniała.

Dwie postacie bezkształtne, w długich szarych oponach, wysunęły się z wolna spoza hełmu baszty i na tle ciemnego w tej stronie,bo dalszego od tarczy księżycowej nieba, stały chwilę nieporuszone.Zdało się patrzącym, jakoby owe powiewne szaty rozpływały sięw powietrzu, bo z nieokreślonych przed chwilą mgieł wyłoniły siędwie głowy o trupio bladych twarzach, ukazały się kościane ręceszkieletów. Jedno widmo objęło ręką szyję drugiego i położyło mugłowę na ramieniu.

Wysoko urodzone damy dworu i dziewki z obór i pralni śledziłyz niejakim współczuciem niemą, a tak wymowną scenę, rozgrywającą się na szczycie baszty, w srebrnym świetle księżyca.

Nastusia zasłoniła oczy fartuchem i drżała od tłumionego...łkania.

Duchy obeszły ganeczek baszty dokoła, mniejszy załamał ręce,wyższy podniósł prawicę ku niebu... strażnik wytrąbił na wieżypółnoc... wszystko znikło.

— Tragedia!... — jęknęła Hipolita.

— Dwa serca wierne, których śmierć nie zdołała rozdzielić — dodała Laura.

— Onić to, oni — stanowczo zawyrokowała Serczykowa. — Jedno mąż, drugie żona; musieli kogo zabić albo kościół okraść, katugłowy oddali, a teraz pokutują za grzechy, a jakże! Ino lepiej o tym nie wspominać ani drugi raz tu nie przychodzić... a nuż sięspostrzegą, że ich kto wypatruje, ho, ho, ony takich ciekawców nielubią... już ja mam dosyć na całe życie! Chodź, Nastuś, do izby!

— Ajaj... gdzież my się podziejemy!

— Ja się boję...

— Ja tu zostanę... — wołały dziewki.

— Głupie... wżdy już poszli; po północy już im nie wolno.

Laura i Hipolita nie pozowały na bohaterki, tylko błagałypokornie gospodynię, by je odprowadziła do sypialni.

Nazajutrz rano cały zamek dowiedział się od naocznych świadków, że na Baszcie Złodziejskiej naprawdę się duchy ukazują. Laurai Hipolita opowiedziały towarzyszkom, donna Papacoda ośmieliłasię napomknąć o tym nawet najjaśniejszej pani; a Marysie i Hankirozwodziły się długo i szeroko w pralni, piekarni i oborze, jakie teżto wielgośne one upiory, miasto oczu dziury jak talary, zębcami citak klekotały niczym bociany na gnieździe, a jak się objęły rękamiza szyje, to im te trupie głowy pospadały na ziemię... ano jakże niemiały opaść, kiedy były ścięte.

Upiory ukazywały się co noc. Przerażenie, jakie te zjawiskawywołały, ogarniało wszystkich mieszkańców zamku.

Przez pierwsze dwa czy trzy dni wystarczała im godzina przedpółnocą i ganeczek szczytowy baszty złodziejskiej; w miarę bezkarnego powodzenia rozzuchwaliły się niepoczciwe szkielety do tegostopnia, że nie było prawie spokojnego kąta na zamku, prócz pokoinajmiłościwszych państwa. Starzy i młodzi bali się ruszyć z izby pozachodzie słońca, by w jakim ciemnym kącie nie napotkać ducha.Straszyło na zakrętach korytarzy, hukało pod schodami, jęczałow nie zamieszkanych izbach, koło których trzeba było czasemprzechodzić. Wiotkie cienie snuły się wszędzie, a ktokolwiekdojrzał mknące ku sobie z głębi krużganka wielkie szare widmoo martwej, bladej jak chusta twarzy, nie czekał ani się namyślał,tylko brał nogi za pas i uciekał, krzycząc wniebogłosy.

W dzień żartowano z siebie nawzajem i nazywano strachyzabobonnym przywidzeniem; z nadejściem szarej godziny upioryobejmowały panowanie.

Aż w końcu i król jegomość dowiedział się o wszystkim. Anichwili nie wątpił, czyja to sprawka, i naturalnie posłał po mistrzaAmbrożego.

— Także to waszmość dajesz sobie kołki ciosać po głowie?— rzekł zaraz po przywitaniu. — Pupilkowie waszmości przewrócilimi gród do góry nogami. Dowiaduję się ano, że wszystko, co żyje,w strachy jakoweś wierzy i przed strzygoniami opędzić się niemoże.

— Wżdy nie raczcie mnie winić, miłościwy panie... nad upioramiwładzy nie mam... to są sprawy zagrobowe... stary Obidius powiada:Mox etiam lemures animas dixere silentum....

Czy cytata, czy wyraz twarzy, czy bezgraniczna naiwnośćbakałarza rozbroiły w jednej chwili Zygmunta; skinął ręką z pobłażliwym lekceważeniem i rzekł śmiejąc się:

— Zaiste uznaję, że nie wasza wina, i zwalniam waszmości odtrudu strzeżenia... upiorów; tym bardziej, gdy Koniecpolski przybieżałwłaśnie z pokłonem od ochmistrza, który przed godziną powrócił.

Strasz aż się za głowę chwycił, gdy mu ten i ów na powitanieo przykrych zjawiskach rozpowiadał. Nauczony jednak tylokrotnym doświadczeniem i bezowocnymi śledztwami, wziął się na inny,znany, oklepany, a zawsze niezawodny sposób.

Przy wieczerzy swobodnie i po przyjacielsku rozmawiał zewszystkimi paziami, wcale nie robiąc wyjątku, owszem, zwracał sięumyślnie do Bonera i Gedroycia, z Ostrorogiem pożartował, Montwiłła o wiadomości z domu pytał, słowem, jak to mówią, do rany gomożna było przyłożyć.

— Teraz bywajcie zdrowi, idźcie spać nie baraszkując — rzekłna odchodnym — a pomnijcie nie broić, żebym wstydu za was nieucierpiał, bo uprosiłem mistrza Ambrożego, by mnie do jutra jeszczewyręczył.

— Czy znowu gdzie wyjeżdżacie, panie ochmistrzu? — zapytałJędruś z radosnym biciem serca.

— Wyjeżdżać to już nie; ale z bratem, który mnie do Krakowaodwiózł, wieczór przepędzę i z nim w gospodzie zanocuję. Dalekomieszka, kto wie, jak rychło się znowu zobaczymy. Dobranoc!

— Kłaniamy się posłusznie waszej miłości! — zapiszczeli chłopcy chórem.

— Szydłowiecki, skocz no do mojej izby, bo mi nie warto poschodach łazić, i przynieś opończę; chłodny wieczór, a mnie kaszelłacno się ima.

— Biegnę i wracam natychmiast — odparł z gotowością zawołany i w dwóch susach był za drzwiami.

— No, to jeszcze dziś mamy spokój — mruknął Gedroyć doBonera po odejściu ochmistrza. — Jutro bym radził nie kusićlicha, bo aczkolwiek dotąd wywijaliśmy się Odmiwąsowi jakotako, lękam się, że dzban za długo wodę nosił i ucho gotowe sięurwać.

— Jedno suponuję: niepodobna, by mu kto o upiorach cudeńków nie naopowiadał — rzekł Drohojowski — tedy wącha on dobrzepismo nosem i gotów obudzić srogość nawet w onym jagnięciuAmbrożym. Cóż uczynicie na taki przypadek, gdyby pan bakałarzzajrzał przed północą do naszej sypialni? Dwa łóżka puste, hę?

— Oj, Bożeż mój święty, ta nawet gadać nie warto... dwa snopkisłomy, dwa prześcieradła, foremne kukły uzwijać, głowy z bądźczego dorobić, derką przykryć, taj niech sobie leżą. Ani Ambrożemudo myśli nie przyjdzie przypatrować się, który paź żywy, a którysłomiany.

— Ja ino powiadam, co zawżdy lepiej być na wszystko przygotowanym.

— No juści!

Paziowie powstali od stołu i dzieląc się na gromadki, gwarzylio swoich projektach na jutro, o swoich dziecinnych kłopotach;pilniejsi rozprawiali o zadaniu łacińskim, tych niestety było siedmiuczy ośmiu tylko. Szydłowiecki zaś na czele osławionej szóstkipożegnał kolegów, skarżąc się, że muszą zawczasu uciekać dosiebie, gdyż na starym korytarzu najbardziej straszy.

— Teraz ano przez długich rozhoworów do roboty! — zawołałBoner zamykając drzwi od sypialni za sobą.

— Nu dobrze gadać „do roboty”! Tak słoma gdzie?

— Do usług waszej wielmożności, w komórce na prawo odKrabatiusowego alkierza stoją przy ścianie cztery sienniki zbytnie,coby na przypadek jakowych gości lub innej potrzeby pod rękąbyły. Z jednego słomę wyjąć i kukły poczynić.

— A jak nas Niemiec zobaczy?

— Z korytarza wejdziemy małymi drzwiczkami; stary już dawnośpi, nie posłyszy.

— Nu, to chodźmy.

Od razu w komórce porobili chłopcy jakie takie bałwany,powdziewali na nie koszule, żeby móc, rękawy trochę słomąwypełniwszy, jako ręce ułożyć. Ścisnęli krajką przez pół, by leżącna łóżku pod kocem, choć trochę do ludzkich kształtów miałypodobieństwa.

— Głowy najgorsze! — westchnął Boner.

— Mam ja coś w skrzynce, może się przyda — rzekł Montwiłł. — Nastusia myślała, co one duchy muszą mieć brody, i przyniosła mikiedyś jeszcze z dwóch kądzieli konopi. Obaj mamy jasne czupryny, tedy skręcić jakowe gały z ręczników i onymi kudłamipowiązać, jak się położy na poduszce, to... zresztą po co się właściwietrapimy? Dziesięć dni Ambroży nie zaglądał do nas, to i dziś nieprzyjdzie.

— Któraż to godzina?

— Niezadługo już, niezadługo.

— A jakże wy robicie, że takie straszne gęby macie? — spytałCzema.

— Wszystkie przybory pod schodami w baszcie; płachty, garnekz wodą, drugi z mąką i sadze w stłuczonej miseczce. Pomacza siętwarz wodą, tak zaraz mąką na to, żeby się dobrze trzymało; potembierze się sadzy na palec i dokoła oczu smaruje się takowe czarneplamy, całuny na siebie i już.

— A nie spotka was kto, jak do baszty idziecie?

— E, późna godzina, rzadko kto przechodzi. Zresztą zawżdy podsamym murem idziemy, od drzew ze sadu cienie padają. A jednakprzedwczoraj bieda była; pamiętasz, Dmytruś?

— Jakżeby nie!

— Skradamy się — ciągnął Boner dalej — tak cichusieńko, żesami własnych kroków nie słyszymy, aż tu ze stajni wychodzi wprostna nas Kuba i Pietrek. Do baszty dziesięć kroków, niech ino widząnas, chłopcy niegłupi, wszystko odgadną.

— Tak powiedzcież — wpadając mu w mowę zawołał Montwiłł— co my nie robiąc? Rośnie lipa z tamtej strony muru, a gałęziewiszą nisko, pod sam nos; tak ja porwał za jedną. Jędruś nie w ciemiębity za drugą, zahojdali się, nogami od ziemi odbili, taj za wyższągałąź złapali. Konar był mocny, posunęli się rękami bliżej pnia, jakci nie wrzasnę: hi, hi, hi, a Jędruś: hu, hu, hu, tak one parobki takożpięknie zawrzeszczeli i w nogi.

— Za chwilę już upiory były na baszcie — dokończył Boner.

— No, ale komu w drogę, temu czas: kładźcie się spać, jużeście nastyle razy widzieli, to nawet lepiej, że zostaniecie w izbie. Przyszedłby pan bakałarz, niech widzi, że wszystko w porządku. Bywajciezdrowi!

Pan ochmistrz, który wcale z domu nie wychodził, ale od godzinypod strychem na schodach, niedaleko sypialni paziów cierpliwieczekał, zeszedł był właśnie przed chwilką i nić zdradziecką odzawiasy do zawiasy przeciągnął. Po czym umknął ku bocznymschodom, zbiegł na pierwsze piętro i wstąpił do izby panów Jakubai Stanisława Karczewskich, dworzan królewskich, z którymi się jużbył poprzednio umówił i do pomocy w obławie zaprosił.

— Uważcie, waszmościowie — tłumaczył im swój zamysł — pójdziemy na przełaj ku baszcie, by łacniej widzieć, którą stroną urwisy będą zmykali; czy w prawo, czy w lewo biec poczną, już my ich dogonimy!

— Wstrzymajmy się jeszcze krzynę — rzekł pan Jakub — dajmyim zajść na miejsce; jeżeli, jak powiadacie waszmość, wszyscy przedchwilą byli jeszcze w sypialni, to widno albo są niewinni, albo teżczekają sposobnej, czyli późniejszej godziny.

— Niech i tak będzie, wstrzymajmy się.

Widma zbrodniczych małżonków dokazywały dzisiejszego wieczora na szczycie baszty z prawdziwie szatańskim animuszem.Rzucały się sobie w objęcia, klękały, załamywały ręce, rozwiewałyszeroko opony jakby olbrzymie skrzydła i fruwały jedno za drugim.Nagle niższy upiór stanął.

— Dmytruś, patrzaj no... wżdy to Odmiwąs do naszej baszty wali!Miesiąc mu prosto na twarz świeci...

— A ci dwaj pewnikiem pomocnicy... zmykajmy!

— A jak obstąpią dokoła?

— To przepadniemy. Ale może nie wiedzą o dziurze, to się uda.Zrzuć płachtę, bo się nogi plączą... rety... ino prędko... w pół schodówdziura, pamiętaj cegieł sie chytać... potem skoczyć... trawa gęsta, niebędzie słychać.

— Biegaj ty wprzód.

Tupnęło coś głucho z tyłu baszty przy murze, puc... spadło cośdrugiego...

— Drała na lipę! Tam siedzieć, póki sobie nie pójdą.

Ochmistrz i bracia Karczewscy dobiegli tymczasem do furtki.

— Zostańcie waszmościowie na dole, ja sam po nich pójdę— rzekł Strasz i drapiąc się z trudem po zniszczonych schodach,krzyczał: — Ha, zbereźniki przez sumienia! Nauczę ja was... uff!...upiory udawać... nauczę ja was... po nocach ludzi niepokoić... nauczęja... panie Jakubie, trzymacie ich? Bo zbiegli z góry.

— Stoimy we drzwiach, nie ma tu nikogo — odpowiedzianoz dołu.

— Niech pan Stanisław zajrzy pod schody, tam się ukryli.

— Pod schodami ino jakieś skorupy, więcej nic.

— A ja tu mam dwie płachty. Nie mogli uciec, trzeba szukać.

— Gdzież mamy szukać? Wżdy w baszcie ich nie masz.

— Oho, wracajcie, panie ochmistrzu, już tu nic po nas.

— A bo co?

— A bo dziura w murze tuż przy schodach.

— Piskorze przeklęte... myślicie, że was nie dostanę? — przezzęby syknął Strasz, po czym głośno dodał: — Dobranoc waszmościom i dziękuję za pomoc, choć się nie udało. Jutro, da Bóg doczekać,lepiej się powiedzie.

— Uhum, juści — zaszemrało na lipie — już ty swoje uchopierwej uwidzisz niż upiory na baszcie.

— Poczekaj, Dmytruś, nie złaźmy jeszcze, niech się ono biedaczysko spać położy, wtedy bezpiecznie pomkniemy do nory.

A pan ochmistrz ani myślał o spaniu; pobiegł, o ile mu astmapozwalała najprędzej, do sypialni „utrapionych zbereźników” (jakich zawsze nazywał); poświeciwszy latarką, sprawdził zerwanąnitkę i pewny już zwycięstwa, drzwi otworzył... Potoczył wzrokiempo łóżkach, wszystkie zajęte.

— Czy mamidła jakie, czy ano ktoś obcy duchy udaje? — mruczał kręcąc głową. — Ale nie; wychodził któryś z izby, mam dowódniezbity... — i poświecił latarką nad pierwszym łóżkiem.

— Drohojowski... — szedł dalej i zaglądał: — Szydłowiecki,Ostroróg, Czema, któryż to? Zakrył się z głową, ino mu czuprynasterczy... aha! Urwipołeć jeden... — szarpnął ze złością derkę,a słomiany manekin zleciał z łóżka, pozostawiając głowę napoduszce. Na drugim łóżku obok takaż sama lala, na ostatnimKonstanty Gedroyć chrapał, leżąc na wznak z otwartymi ustami.

Tedy już sprawa jasna: Montwiłł i Boner. Że Jędrek, byłempewny, ale ta niuńka litewska... kto by się był spodziewał!

Wyśliznął się cicho z izby, latarkę opończą przysłonił, wsunął sięw zagłębienie muru i czekał... Dość długo czekał, bo i chłopcyschowani wśród lipowych gałęzi bali się zleźć za wcześnie.

Wreszcie doleciał go jakiś szelest z dołu... ciche stąpanie...szepty... tłumione chichotaniem... już wchodzą w korytarz... zbliżająsię... zaświecił im latarką w same oczy:

— A to skąd Pan Bóg prowadzi?

— Chorość mię chyciła... wyszedłem otrzeźwić się na podwórze... — próbował bronić się Boner.

— Widzę, widzę — szydził ochmistrz z okrutnym uśmiechem— śmiertelna to chorość i zaraźliwa... wedle oczu plamy czarne,a z gęby skóra białymi płatami odpada. Straszna zaiste niemoc!Wyglądacie obaj jak... upiory! Cha, cha, cha! Aa... baranki wy mojeniewinne, przeciem was nareszcie wyłapał! Dziękowałem za służbękrólowi jegomości, do kolan mu się kłoniłem, że mi już zdrowia niestaje, takowych basałyków być wychowawcą; dziś jeszcze zapowrotem ze wsi prosiłem pokornie, by mnie w łasce z urzęduusunął... Ciekawiście odpowiedzi miłościwego pana? Rzekł mi, żeani mowy, by miał puścić od siebie sługę wiernego, ino ci preczpójdą, których ja za najgorszych sprawiedliwie uznam. Śpijcie tedysmacznie, jutro pogadamy!

I wyszedł.

— Oj, Boże mój, Boże!... to dopiero nieszczęście... — jęczałMontwiłł — a jedenaście dni dobrze było... i cały gród trząsł sięprzed nami.

— Mądryś, nie ma co mówić — burknął ze złością Szydłowiecki — nie tego żałujesz, że cię ze służby wypędzą i sromotnie rodzicomodeślą, ino ci markotno, co dworska służba nie będzie kwikać natwój widok.

— Ale Jędruś może mieć pociechę — wtrącił Gedroyć — żechyba wszyscy jednogłośnie ustąpimy mu pierwszeństwa i uznamygo hetmanem naszym.

— Ani wątpienia — rzekł Drohojowski — choćby już dlatego— że jego figiel trwał najdłużej i co dzień mieliśmy wyśmienitązabawkę.

— No tak, hetmanem został i pohetmani, gdy nam na kobiercuodprawę dadzą, a potem za bramy grodu wyrzucą.

— A może się Odmiwąs ulituje... — szepnął Czema.

— On? Nigdy w świecie! Ty byś się ulitował, gdybyś był panemochmistrzem i siedmiu urwipołciów za nos cię wodziło?

Jędruś Boner nie słuchał sprzeczki, słowa jednego nie przemówił, stanął w otwartym oknie, głowę oparł na rękach i łykał gorzkiełzy, wstydząc się płakać i jęczeć jak Czema. Smutne myśli snuły musię po młodej głowie, a głupia psota przybierała w jego wyobraźnirozmiary zbrodni...

Obiją, napędzą, wyrzucą, dziadek tego chyba nie przeżyje... Króljegomość tak był nań zawżdy łaskawy, nie panem, a przyjacielemmu się okazował... znajomi zazdrościli dziadkowi, że prawą rękąmiłościwy pan go nazywa; ach, co się stanie teraz!... Dziadkowi, ktowie, może król jeszcze kiedyś przebaczy, ale jemu... Coś muw piersiach się szarpnęło, coś chwyciło za gardło... zapomniał, że jużjest bardzo „duży”, że ma lat czternaście, i po cichu zapłakał.

Naraz... przetarł oczy rękawem... skąd takie światło jaskrawe?Nie od księżyca chyba... czerwone... co to takiego? Chłopcy! JezusMaria! Pali się!

Przyskoczyli do okna.

— Gdzie, gdzie?

— Co takiego?

— Pali się! Patrzcie... naprzeciwko... w oknie kaplicy królowej,jakie migoty po szybach latają... zbierajcie się... na dół, co żywo, dosadzawki... porwijcie dzbanki, konwie, co napotkacie, krzyczcie,że gore, niech się służba pobudzi... ja biegnę prosto... będę wołał podrodze. Dmytruś, chodź ze mną! Tyś mocny... może zdolimy couratować. Jezus... blask coraz większy... lećmy!

— Ot, pohetmanił nam pierwszy raz! — pomyślał Montwiłłpatrząc, jak chłopcy cwałem zbiegli na dół po wodę, a on sam,posłuszny żołnierz, leciał za hetmanen — w ogień.

Skręcili w korytarz północnego skrzydła, gęsty gryzący dymciągnął się ku nim ciężko.

Przedarli się do antykamery... sześciu paziów, zaskoczonych weśnie, leżało pokotem na podłodze.

— Otwórz okno... pobudź ich, ja biegnę dalej!

W pierwszej komnacie Beatrycze de Macris, odurzona dymem,również nieprzytomna, leżała na szerokiej, kobiercem zasłanejławie. Potrząsnął nią, nie mógł zbudzić... chwycił ze stołka małykilimek zasłonił nim rękę i zwijając się, jak iskra, wybił dwie szybyw oknie.

— Teraz może się ocuci sama... królowa najważniejsza... niewolno wchodzić... pewno łeb zetną... ale nie mam i tak już nic dostracenia...

Stanął we drzwiach sypialni i wrzasnął:

— Najmiłościwsza pani... raczcie się zbudzić i uchodzić czymprędzej... w kaplicy gore!

Tu najmniej było dymu i królowa na krzyk pazia od razu sięobudziła.

— Kto woła? Co takiego?

— Ja... Boner; uciekajcie, najmiłościwsza pani... gore!

— Gdzie Beatrycze?

— Zaczadzona. Biegnę do pożaru!

Rzucił się z powrotem w korytarz. Paziowie cucili się z wolna,owionięci powietrzem, ale ani patrzał na nich, leciał prosto dokaplicy.

— Dmytruś!

— Jestem!

— Chodź! Tamci z wodą już są?

— Dopiero Gedroyć dwie konewki przyniósł, reszta jeszcze nie.

Drzwi już były otwarte, lecz prócz Kostusia Gedroycia nie zastalinikogo. Nie można było czasu tracić na budzenie służby.

— Och... co za skwar! Aha, ołtarz płonie... Kostuś, lej, nie pytaj...chlupaj w górę... ot, Czema wodę niesie. Dobrze, lać co sił! Zalewać,gdzie największy płomień.

— Gryzie w oczy!

— Głupstwo! Lej! Ostroróg, woda? Lej! Dmytruś, zmiłuj się...a skrzynia z relikwiami i naczyniem kościelnym...

— Matko Boska... za ołtarzem... nie dojdziemy!

— Co takiego? Chodź zaraz! Bierz od dołu... chyć dobrze...

— Kiedy mi łzy ciekną... nie widzę...

— Prędzej! Schyl się... wziąłeś już? No to chodź, a żywo, bo i mniejuż coś strasznego się dzieje...

— Dla Boga... Jędruś! — wrzasnął Drohojowski i zamiast gasićpłonący ołtarz, oblał Bonera strumieniem wody. Wielki czas było potemu: cały żupanik obsypany iskrami tlił się na dobre.

Zataczając się, dławieni dymem, z osmalonymi czuprynami,wysunęli się dwaj przyjaciele z ciężką skrzynią spoza ołtarza.Wtem... wielki srebrny lichtarz, rozgrzany płomieniem, runął z przepalonej mensy prosto na ramię Jędrusia, osunął się po ręce, znaczącją krwawą pręgą.

Cudem jakimś nie omdleli w dymie, nie stracili przytomności,nie rzucili ciężaru mimo bólu i poparzenia i przedzierając się przezgłownie, rozsypane po kamiennej posadzce, wynieśli skrzynięw bezpieczne miejsce. Któryś z kolegów podał dzbanek z wodą.Jędruś wyciągnął poń rękę, zatoczył się i padł jak kłoda.

Tymczasem nadbiegli parobcy z wiadrami, cebrzykami, skopcami. Ogień wprawdzie zniszczył doszczętnie kaplicę, lecz niepuszczono go dalej: parę godzin jeszcze tliło się i dymiło, na ranobyło już po wszystkiemu.

A w izbie przyszłych wygnańców, na tych samych łóżkach, naktórych tej nocy jeszcze wysypiały się lalki słomiane, leżeli nieprzytomni i ciężko chorzy — Andrzej Boner i Dymitr Montwiłł, dwieofiary pożaru.

Twarz Jędrusia, popieczona, sczerniała i opuchnięta, obłożonabyła płóciennymi płatkami z gojącą maścią, na prawej ręce rana odrozpalonego lichtarza, na szyi i plecach czerwone znaki.

Dmytruś mniej ucierpiał, ale nałykawszy się gorącego dymui opaliwszy włosy do żywej skóry, dostał także gorączki, rzucał siępo łóżku z krzykiem i wyrywał się do pożaru. Kuba i Nastusiatrzymali go z całej siły i gwałtem wlewali do ust lekarstwo nauspokojenie, przepisane przez pana magistra Krabatiusa.

Bardzo smutno wyglądała sypialnia małych rozbójników, takniedawno jeszcze pełna gwaru i śmiechu. Król jegomość do łezbył rozczulony bohaterstwem malców, zwłaszcza gdy się dowiedział bliższych szczegółów, jak dzielnie i z zimną krwią sprawiał się Boner od pierwszej chwili aż do końca. Królowa zaśwyrażała się z wielkim uznaniem i łaskawością o paziach, a najmilejo Jędrusiu.

Strasz w jednej chwili zapomniał o swej ciężkiej obrazie i sprawiedliwej pomście i prawie nie odchodził od biednych chorych.

Stary Boner przybiegł w nocy jeszcze.

— Precz wyrzucą... wypędzą... — majaczył Jędruś. — Panieochmistrzu... nigdy nie darujecie?... Głowę zetną... o jakaż taskrzynia ciężka... Najjaśniejsza pani, uciekajcie!... Oj, skończyło siępaziowanie... już nigdy miłościwego pana nie zobaczę!

A spod białych szmatek na twarzy spływały wielkie gorące łzy.

— Dziecko moje, wnuczku umiłowany... śpij spokojnie, wszystko będzie dobrze!

— Oj, nie będzie, dziadusiu, nie będzie... pan ochmistrz... Czemustoisz jak głupi i nie zalewasz?... Ława się pali... nie widzisz?... Ktozbudził królowę?... Ja. Gniewa się miłościwy pan?... Cóżem miałrobić... Wypędzą i tak... precz pójdę...

— Nie pójdziesz, nie; słyszysz, ja także jestem przy tobie.

— Pan ochmistrz? — trochę przytomniejszym głosem spytałchory.

— Ja tu jestem i przyrzekam ci, że cię nikt nie wypędzi;rozumiesz? Zostaniesz nadal i ty, i twoi przyjaciele. Już się wcale niegniewam.

— Ani król jegomość?

— Ani król jegomość.

— I Dmytruś zostanie?

— I Dmytruś, i wszyscy; król bardzo łaskawy, lubi was, rozumiesz?

— Lubi nas... — powtórzył Jędruś, odetchnął głęboko i... usnął.

Zakończenie

Upłynęło przeszło pół roku. Książę Albrecht nasyłał posłów za posłami, korzył się i błagał króla polskiego o wysłuchanie gorącej jego prośby i nadanie mu prowincji pruskiejw lenno dziedziczne. Zygmunt odraczał odpowiedź z miesiąca namiesiąc, wahał się, walczył sam z sobą. Wreszcie serdeczna dobroćwrodzona Jagiellonom zwyciężyła, zgodził się. Erhard Queiss,biskup pomezański, ostatnie poselstwo sprawujący, odwiózł pomyślną odpowiedź Albrechtowi.

Ułożono i spisano warunki następujące:

I. Pokój między Prusami Zakonnymi a Koroną Polską.

II. Wzajemny zwrot miast i zamków pobranych oraz amnestiadla poddanych obopólnych, obwinionych o zdradę.

III. Złożenie hołdu lennego.

IV. Margrabia Brandenburski Jerzy, w imieniu własnym i braci, dotknie przy hołdzie chorągwi, uzyskując w tym następstwo, w razie wygaśnięcia potomków męskich Albrechta.Dopiero po wymarciu całego rodu Albrechta i braci lennopowraca do Korony.

V. Król zapewnia Prusom Książęcym prawa i opiekę.

VI. Książęta nie będą mogli drogą sprzedaży, zastawu lubinnych układów uszczuplać swego lenna.

VII. Książę obowiązany jest w razie wojny stawać królowiz pomocą stu jezdnych.

Jakie były uczucia króla Zygmunta po załatwieniu ostatecznymtej sprawy, niepodobna było dociec; nawet ci z senatorów, z którymiżył najbliżej, Tęczyński, Kmita, biskup Tomicki, hetmanowie Tarnowski i Firlej, nie umieli poznać z jego mowy ani wyczytaćz twarzy, czy rad albo strapiony. Małomówny zwykle, teraz byłjeszcze bardziej zamknięty w sobie i prawie nieprzystępny.

Dzień hołdu naznaczono na dziesiątego kwietnia 1525; ósmegopod wieczór zjechał książę Albrecht z braćmi, z biskupem pomezańskim i kilku najstarszymi rycerzami rozwiązanego Zakonu. Hrabia Kuno von Bergow był między nimi także.

By okazać siostrzanowi, że o wszystkich jego dawniejszychprzewinieniach naprawdę zapomniał, a dziś widzi w nim tylkobliskiego krewnego, przyjaciela i wiernie oddanego wasala, królZygmunt zarządził jak najwspanialsze przyjęcie na zamku w dniuprzyjazdu, zaś ucztę wieczorną po złożeniu hołdu, w której uczestniczyć miało wielu książąt zaprzyjaźnionych tak z królem polskim, jak z księciem pruskim, a także posłowie sąsiednich mocarstw.

Będąc zapalonym myśliwym i wiedząc o Albrechcie to samo, umyśliłdlań zabawę łowiecką, gdy na prawdziwe łowy w NiepołomickiejPuszczy za mało już było czasu. Właśnie przed kilku dniami przysłano z Litwy do Krakowa niebywałej wielkości niedźwiedzia, którego ze względu na olbrzymią siłę i dzikość zamknięto w skrzyni dębowej okratowanej i tak z niemałym kłopotem kilkadziesiąt mil prowadzono.

9 kwietnia rano wielki łowczy oczekiwał w zwierzyńcu królewskim na przybycie najjaśniejszych państwa i ich gości. Mianowypuścić niedźwiedzia do zwierzynieckiego lasku, poszczuć psami,po czym każdy z myśliwych, uzbrojony w oszczep, miał baczyć,w którą zwierz stronę poskoczy, by albo nań godzić samemu lubstanąć do pomocy sąsiadowi w razie niebezpieczeństwa.

— Dziwno mi na takiej zabawie niewiasty spotykać — rzekłksiążę Albrecht do królowej, obok której jechał. — Miłościwa paniza małe i za słabe rączki macie do oszczepu.

— Ani mi to w myśli powstało starożytną boginię Dianę naśladować i waszym miłościom w drogę wchodzić. Choćbym nawet z przyrodzenia tak wielką dzielność miała w sobie, pan mój i małżonek nigdy by na tak niebezpieczne igraszki nie zezwolił. I to mi się z trudem ledwie udało wyprosić, że tu jestem i z dala przebiegowi zabawy przyglądać się mogę.

— Wyznaję, że na niedźwiedzia mało polowałem — mówiłksiążę — toteż pierwej popatrzę, jak doświadczeńsi poczynać sobiebędą, a dopiero sam spróbuję.

— Lauretto i ty Lukrecjo, wiem, że wam serce słabnie od strachu— rzekła śmiejąc się Bona do swych panien — zesiądźcie więc z koni i wyjdźcie na ganek w domu dozorcy, tam bezpiecznie przypatrować się można. Tak wysoko niedźwiedź nie wyskoczy, chybabyupodobał sobie którą z was na śniadanie.

— Jeżeli najjaśniejsza pani istotnie nie ma nic przeciw temu, towolimy być jak najdalej od tej potwornej bestii — wdzięcznie rękękrólowej całując rzekła Lukrecja.

— Spieszcie się, bo ano już psy ze smyczy spuszczają — a zwracając się do paziów stojących przy jej koniu i trzymających goz dwóch stron za uzdę, dodała: — Niech który skoczy pomócpannom, a potem wierzchowce odeśle do stajni.

— Idź ty — szepnął Montwiłł do Bonera — nie chce się mniepatrzeć na takowe gęsi, co byle czego zaraz się boją.

— Gdzież klatka? — spytał książę jednego z naganiaczy.

— Tam na prawo w krzakach. Zaraz go wypuszczą; strasznyzwierz, stary samiec... i czterech się nie zlęknie, pilno trza dawać pozór.

Ustawiono myśliwych w wielkie koło; chłopi z oszczepami staliw pobliżu, gotowi na zawołanie; drudzy krzykiem, trąbkami i gwizdami mieli drażnić niedźwiedzia i kierować go na myśliwych,gdyby nie miał humoru do walki.

Konie, poczuwszy dzikie zwierzę, strzygły uszami i wstrząsałysię nerwowo.

Korzystając, że królowa rozmawia z wielkim zajęciem z hetmanową Tarnowską i z podkomorzyną Ożarowską, Boner spytałcichuteńko:

— Dmytruś... nie cierpnie ci skóra?

— Taj czego? Chyba ze złości, że tak daleko stoimy. Co tuczłowiek uwidzi?

— A jakby na nas wyskoczył? Wżdy broni nie mamy nijakiej.

— Et, czy to jest sprawiedliwość na tym świecie! Lada jakiKrzyżak to ci poczesne stanowisko dostał a oszczepy dwa dozmiany, a ty stój wedle konia, jak baba, i trzymaj go przy pysku. Ot tobie nieszczęście czubate!

— Tak ci się ino zdaje, a jakby przyszło co do czego, pewno byśumykał; to przecie straszny zwierz, widziałem go.

— A skąd on się tu wziął? Nu skąd? Tak z Litwy. Biedny ano kraj,nawet na własne niedźwiedzie go nie stać. U nas w Kołtuniszkach,choć prosty szlachecki dom, to jeden jest u bramy na łańcuchu, cobystrzegł od złodziei. A u pana podstolego w Bajdunach, kto drwarąbie do piekarni? Taże niedźwiedź, za parobka go mają. A ona,znaczy się niedźwiedzica, to znowuż jest za dziewkę, do stołuposługuje. Ino jak ciasto na miodzie upieką, to w szopę oba trzazamykać, bo z rąk wydzierają i ryczą strasznie. Raz pani podstolinazapomniała się i szła bez podwórze, piernik pogryzając. Miśka hycza nią, dogoniła i odbiera gwałtem. Tak pani ją kułakiem w pysk razi drugi; dobrze co rękę ma ciężką, bo ledwie że odegnała.

— Jakże to... a niedźwiedzica nic?

— Coże miała robić, uciekała skomląc jak pies. Ale co kawałekpiernika udarła, to udarła.

Po prawej ręce króla Zygmunta stał w pewnym oddaleniujeździec i myśliwy zawołany, Hieronim Ożarowski, podkomorzykrólewski; blisko niego łowczy wyznaczył stanowisko księciuAlbrechtowi, dalej był Janusz Tarło, hrabia von Bergow, hetmanTarnowski, inni panowie polscy i goście z Prus, cesarstwa i Węgier.

Z lewej strony króla harcował Stańczyk, wielki lubownik polowania.

— Pomnij waść — rzekł doń król żartobliwie — że na twoichramionach losy łowców spoczywają, i pokaż, co umiesz.

— A moją służbę tymczasem kto pełnić będzie? — odciął błazen— pewnikiem któremu z twych zaufanych rajców ten urząd powierzyłeś, odwdzięczając pomoc w układach z jutrzejszym lennikiem.

Zygmunt udał, że nie słyszy, i zwrócił się w stronę wielkiegołowczego, który, pokłoniwszy się nisko miłościwemu panu, dałumówiony znak parobkom.

Odsunięto zakratowaną ścianę klatki, lecz niedźwiedź, przemęczony drogą i ciasnym więzieniem, leżał z łbem spartym na łapach,ani myśląc się ruszyć. Zbliżyli się naganiacze z tyłu klatki i poczęli tłuc w nią kijami, krzyczeć, piszczeć. Zwierz zachowywał się obojętnie. Puszczono psy... lecz te zoczywszy potężnego nieprzyjaciela nieradne narażać skóry, szczekały tylko zajadle... z daleka. Któryś z pachołków zaciął je harapem... stuliły pod siebie ogony i uciekły w krzaki.

Wreszcie ktoś rzucił oszczepem, byle tylko ukłuć i podrażnićniedźwiedzia.

To poskutkowało: mruknął groźnie, wysunął się ze skrzyni naczworaku i patrzył ospałym okiem na gromadę chłopów z oszczepami. Pachołek pana łowczego, sprytny i mniej od innychtchórzliwy, przystąpił z boku i śmignął niedźwiedzia batem... trafił w ucho, co zadało zwierzowi ból dotkliwy. Porwał się z rykiem na tylne nogi i tak wyprostowany, ogromny szedł prosto na Ożarowskiego, jakby rozumiejąc, że ten właśnie jest mu godnym przeciwnikiem.

Podkomorzy cisnął oszczepem z wielką zręcznością i siłą i byłyby się na tym jednym rzucie łowy zakończyły, bo mierzył prostow piersi, lecz równocześnie gdy grot zabójczy biegł z ręki myśliwego, niedźwiedź potknął się na grubym korzeniu, sterczącymwśród mchu i padł na cztery łapy... oszczep przeleciał mu nad głową.

Teraz jakoś i psy podszczuwane i batem pędzone, zdobyły się naodwagę, doskoczyły całą hurmą i jęły targać niedźwiedzia za kudły.Odwrócił się, pochwycił najbliższego, zdusił w łapach jak muchę;porwał drugiego za kark i wyrżnął nim o ziemię; trzeciego za tylnenogi i łeb mu o drzewo roztrzaskał, reszta skomląc uciekła.

Tymczasem myśliwi nie próżnowali: nim się niedźwiedź z trzema psami rozprawił, już w nim tkwiły dwa oszczepy, jeden z rękikróla, a drugi Tarnowskiego. Rycząc, otrząsnął się kilka razy,wyrwał oszczepy z ran i już rozwścieczony biegł z rozpostartymiłapami na myśliwych, obierając sobie tym razem księcia Albrechta.Ów skoczył raźnie z koniem, zamierzył się celując w szyję, leczchybił nieco, oszczep drasnął tylko niedźwiedzia znowu w najboleśniejszy dlań sposób, bo w ucho.

Teraz nie było żartów; rozjuszony zwierz walił potężnymiłapami na wszystkie strony. Koń Tarły nie chciał słuchać ani staćspokojnie, w strachu rzucił się do ucieczki, musiał jeździec zeskoczyć i pieszo biegł na niedźwiedzia. Ten, nie namyślając siędługo, rzucił się nań, wytrącił mu oszczep z ręki, powalił myśliwcana ziemię i byłby go poszarpał na sztuki, gdyby chłopi niedoskoczyli, kłując bestię ze wszech stron, odwrócili złość jej odmocno już poturbowanej ofiary.

I znowu pędził niedźwiedź na oślep... Ożarowski drogę muzabiegł, lecz zanim nawet mógł oszczep ścisnąć w dłoni, już leżałz koniem na ziemi. Niedźwiedź biegł dalej, napotkał Stańczyka; tennie czekał bynajmniej na nieprzyjaciela i czmychnął z wielkąskwapliwością. Lecz po nierównej leśnej ścieżce nie mógł pędzić,niedźwiedź go dogonił, a koń, odrzucony silnym uderzeniem łapy,upadł na bok, przygniatając sobą jeźdźca. Mimo kilkunastu rani utraty krwi, niedźwiedź nie dawał jeszcze za wygraną i waliłw swoim wściekłym biegu ludzi po drodze, jak snopy.

Poroztrącawszy kilku jeźdźców, pędził znowu z rykiem w stronę,gdzie w towarzystwie kilku odważnych niewiast przypatrywała sięłowom królowa. Spłoszyły się konie, zaczęły uciekać, skakać, dębadawać; wierzchowiec Bony, z natury bardzo drażliwy, nie dał siępaziom utrzymać, wspiął się na tylne nogi, potem skoczył gwałtownie naprzód, padł na kolana i królowę z siodła zrzucił. Wielkie jej życiu groziło niebezpieczeństwo, bo niedźwiedź był tuż, lecz nadbiegli chłopi i dobili go oszczepami.

Przerażeni chłopcy, niosąc prawie, doprowadzili najjaśniejsząpanią do miejsca, gdzie stały lektyki przygotowane na wszelkiwypadek. Zabrały one prócz królowej i Janusza Tarłę, któremuniedźwiedź bardziej jeszcze dał się we znaki. Lecz że potłuczenianie były niebezpieczne, przeto w dobrych humorach, wesoło gwarząc, wracano do Krakowa. Stańczyk skrzywiony, kwaśny, bo goboki bolały, wlókł się na swym również poturbowanym koniu zainnymi. Zygmunt obejrzał się szukając go oczyma; żal mu byłobiedaka, lecz trochę mu chciał odpłacić za dogryzek raniejszy, więcprzystanął chwilę i gdy niefortunny myśliwiec z nim się zrównał,rzekł doń ze śmiechem:

— Pięknieś mi się waszmość spisał; prawdziwie nie jako szlachcic, lecz jako błazen; kto słyszał przed zwierzem uciekać?

— Czyli ci się nie zda, królu — rzekł Stańczyk cierpko — żewiększym jest błaznem ten, co mając niedźwiedzia w skrzyni, samgo wypuszcza na własną szkodę?

Nazajutrz, ledwie świtać poczęło, już cieśle i rymarze krzątali sięna rynku. Między ratuszem a kościołem Św. Wojciecha, trochęw skos od wylotu ulicy Brackiej, budowano wielką, szeroką, a naosiem stopni wysoką trybunę, na której starszyzna senatorówotaczać miała tron Zygmunta przyjmującego hołd pierwszegoksięcia pruskiego, wczoraj jeszcze Wielkiego Mistrza Krzyżaków,Albrechta.

Zbijano deski mocno i układano je na kozłach i belkach, bymogły utrzymać bezpiecznie ciężar kilkudziesięciu ludzi. Gdy jużrusztowanie pokryto podłogą i umocowano stopnie, wzięto się doobijania trumny czerwonym suknem, którego dziesięć postawówz grodu na wozie razem z innym potrzebnymi do uroczystościsprzętem przywieziono.

W miarę postępu roboty powiększała się gromada gawiedziulicznej, przyglądającej się ciekawie przygotowaniom.

Ustawiono krzesło tronowe z rzeźbionymi w drzewie i złoconymi ozdobami, samo zaś siedzenie i oparcie obite było poduszkamikrytymi złotolitym adamaszkiem. Wysoko ponad tronem, tak by nikrólowi, ni stojącym rycerzom lub senatorom w niczym nie zawadzał, rozpościerał się baldachim z grubej materii szkarłatnej, złotemhaftowanej, ze złotą frędzlą i takimiż kwastami.

Hejnał na wieży Mariackiej otrąbił już jedenastą, gdy w tłumiezebranych na rynku i wśród dostojniejszych widzów mieszczańskich, którzy obsiedli ganek Sukiennic i okna przeciwległychdomów, wszczął się ruch i gwar.

— Jadą... jadą! — powtarzano sobie z ust do ust.

Jakoż Grodzką ulicą kroczył blisko dwutysięczny zastęp zbrojnych z rusznicami, dzidami, berdyszami. Otoczyli oni podwyższenie, a część ich rozwinęła się dwoma rzędami, tworząc szeroką drogę ku zamkowi. Postępowało nią przodem dwunastu świetnie przybranych trębaczy, za którymi jechał senat. Więc w srebrzystej zbroi Jan Tarnowski, hetman wielki koronny, a obok niego wielki hetman litewski, kniaź Ostrogski, z długą siwą brodą, który w zadumie pokręcał zawiesistego wąsa. Pan Firlej, wojewoda sandomierski, a od niedawna hetman polny, miał pod sobą gniadego dzianeta,co lekko stąpał równie bogato strojny, jak sam jeździec. Na siwymkoniu jechał obok Przecław Lanckoroński w pełnej zbroicy i wielkim dwuskrzydłym hełmie. Ogromną chorągiew purpurową zesrebrnym orłem wiózł na wysokim drzewcu zatkniętą w tulejęu strzemienia pan z Tęczyna, wojewoda krakowski, a HieronimŁaski trzymał oburącz wielki miecz państwa; dwóch paziów prowadziło mu rumaka.

Jabłko i berło wiózł na poduszce kanclerz Krzysztof Szydłowiecki, temu również paziowie królewscy wiedli wierzchowca. Kmitaz laską marszałkowską jechał przy nim dumnie w bok podparty. Zapanami świeckimi szła poszóstna kolasa, a w niej prymas Łaskii ksiądz Piotr Tomicki, biskup krakowski, a zarazem podkanclerzykoronny. Naprzeciw nich znajdował miejsce w kolasie ksiądzAndrzej Krzycki, biskup przemyski, który na starość zajść miałwysoko, bo aż na tron prymasowski.

Potem szóstkami szło odświętnie przybranych stu paziów królewskich, pod nadzorem imci pana Stanisława Odrowąża Strasza.

Siedmiu przyjaciół, przed kilku miesiącami przedmiot wyrzekańpana ochmistrza, a dziś jego chluba i wzór stawiany innym donaśladowania, trzymało się razem. Jędruś Boner, raz na zawszehetman uznany, przewyższał kolegów pilnością, karnym posłuszeństwem rozkazom pana Strasza i tak roztropną a bystrą usługą, że wprost nie miał sobie równego. Oboje królestwo dopominali się o niego często i darzyli wielką łaskawością. Szydłowiecki, Ostroróg, Montwiłł, Czema, Gedroyć i Drohojowski szli tedy w jednej szóstce, a zaraz w następnej Boner, by móc im szeptać w ucho swe spostrzeżenia i uwagi.

— Widziałeś — szepnął Gedroyć korzystając, że pochód z przyczyny paru płochliwych koni musiał na chwilę przystanąć — jak się ten Jerzy brandenburski wystroił?

— Margrabia? Co mu to pomoże; pierwszy lepszy dworzaninnaszego pana bardziej na księcia podobny niż on.

— Już wolę Albrechta — dorzucił Drohojowski — ten przynajmniej rycerską ma postać.

— Ino że w oczy nie patrzy prosto — rzekł Boner — wczoraj napolowaniu i potem na uczcie, niby i wesoły był, gadał z panami,a one oczy to mu tak na boki uciekały, aż dziwno.

— A tenże twój, coś go brodami krzyżackimi poczęstował?

— Nie poznał mnie. Wżdy już pół roku minęło i blizna podokiem widno mi twarz zmieniła, bo patrzał na mnie, o piwo przywieczerzy prosił, a nijakiej złości nie okazał.

— Ach... czy oni wszyscy mogą się nawet mierzyć z naszymnajmiłościwszym królem! — zawołał Ostroróg. — Kto raz nańspojrzy, musi przyznać, że to pan z panów, z dziada pradziada wielki monarcha. To mi szczęście pod jego berłem urodzić się! Dla niego żyć, jemu służyć, za niego umrzeć, tak chcę i tak mi Panie Boże dopomóż!

— Cicho, Mikołka! Pan ochmistrz zauważył nasze gadanie,marszczy brwi, umilknąć trzeba.

Król Zygmunt dziwnie był tego dnia ponury. Uległ wprawdziegłosowi krwi i dobrotliwego serca, lecz mądrość jego i tylokrotnedoświadczenie mówiły mu, że może przyjdzie chwila, w którejnastępcy jego winić go będą o słabość. Stało się, nie pora teraz narozmysły.

Strojny szatą szkarłatną, przetykaną w złote kwiaty, okrytypłaszczem ze złotogłowiu, na skroniach miał czerwoną aksamitnączapkę obszywaną perłami, którą w uroczystej chwili miała zastąpićkorona; na szyi łańcuch wyrabiany wzorzysto. Siwego rumaka,który szedł pod nim dumnie, prowadzili masztalerze, a nad królemniesiono baldachim.

Obok ojca ukazywał z lektyki dziecięcą rozbawioną twarzyczkęczteroletni Zygmunt August, któremu pieszo towarzyszył ochmistrzOpaliński.

Za królem pan Janusz Tarło niósł zwinięty i złocistymi sznurkami owiązany sztandar lenny Prus Książęcych, który w chwilihołdu miał Zygmunt wręczyć Albrechtowi.

I znów stu paziów poprzedzało królowę. Otaczały ją wszystkiedamy dworskie, wystrojone z największym przepychem. Bonajednak gasiła dwór swój cały majestatem urody i wspaniałościąjasnozielonej, przetykanej srebrem i obszywanej klejnotami szaty.Nawet czaprak na jej białym rumaku mienił się w słońcu od drogichkamieni.

W przystojnym oddaleniu za królową postępował barwnieodziany tłum dworzan, a rota halabardników zamykała pochód.

Oto w zacnym ubierze i w złotej koronie

Siadł pomazaniec boży na swym pańskim tronie,

Jabłko złote i złotą laskę w ręku mając,

A zakon Nawysszego na łonie trzymając.

Miecz przed nim srogi, ale złemu tylko srogi,

Niewinnemu na sercu nie uczyni trwogi.

Pod baldachimem, po lewicy króla, zajął miejsce ZygmuntAugust, którego pan Opaliński trzymał na krześle, by dzieckowszystkiemu lepiej napatrzyć się mogło.

Za królem stali gromadnie panowie, a u stóp tronu rozsiadł sięniedostępny Stańczyk. Nogę założył na nogę, brodę podparł nadłoni i patrzył przed siebie, jakby nic nie widział. Cierpki był; snadź chmura, przesłaniająca królewskie oblicze, cieniem padła i na czoło błazna. Uszata czapka brząkająca dzwonkami dziwnie wyglądała przy tej posępnej twarzy, na której malował się ból i troska.

Opodal, na wprost tronu, na podwyższonym krześle siadła Bona,obok niej stały damy dworskie. W pobliżu królowej zajęli miejscagoście przybyli na uroczystość i posłowie: cesarski i węgierski.

Na niższych stopniach trybuny widać było podskarbiego koronnego w złocistym czepcu na włosach i zielonej szubie podbitejsobolami. Miał on, ówczesnym zwyczajem, po dokonanym hołdziepomiędzy tłum zalegający rynek rzucać garściami na pamiątkęzłote monety z misy, którą przed nim oburącz dzierżył pachołek.

Poprzed hufcem zbrojnych stając, otoczyli paziowie podwyższenie dokoła. Montwiłł naturalnie tuż obok najmilszego sercu swemu Bonera.

— Patrzaj no, Jędruś — szepnął — czego oni wszyscy takzafrasowali się? Kniaź Ostrogski wąsy przygryza, jako zawżdyw złości zwykł czynić, aż niemiło pojrzeć.

— A pan Firlej jeszcze gorszy — odparł Jędruś — przymknąłoczy, jakby nierad widział, co się dzieje.

— No, a Stańczyk — zauważył Szydłowiecki — zamiast wyskakować a dzwonkami brząkać, to się ano skurczył we czworoi raczej na płacz mu się zbiera.

— Chyba co nie na rękę poszło królowi jegomości, boć i on nietaki jak co dzień. Brwi marszczy, aż mu się do cna zeszły na czole.Jeszczem go tak posępnym nigdy nie widział.

Stosownie do zwykłego w takich razach ceremoniału, wystąpiliprzed króla: ksiądz Erhard Queiss, biskup pomezański, i Heydeck,kanclerz książęcy, prosząc wśród głębokich ukłonów o dopuszczenie księcia do hołdu. Biskup Tomicki przybrany już w infułęi kapę, z pastorałem w ręku, dał imieniem króla odpowiedźprzyzwalającą. Tarło, przystąpiwszy do tronu, rozwinął chorągiewpruską.

— Nu, można pochwalić, piękna chorągiew! — rzekł Dmytruś.

— Tło białe adamaszkowe lśni w słońcu jak srebrne.

— Jakiż ten orzeł? Tak wiatr rozwija sztandar ku Sukiennicom,że nic nie widzę.

— Ano czarny, jednogłowy, szpony złote.

— A co to złotego na szyi?

— Nie dojrzę... aha... korona złota.

— Czemu tak?

— Widno, coby mu się kiedy nie przyśniło z polskim orłemrównać, tedy nie na głowie, a na szyi wolno mu nosić koronę.

— A na piersiach srebrna litera S, prawda?

— Aha, a wiesz, co to znaczy? Pamiętaj po wiek wieka, żepolskiemu królowi wszystko zawdzięczasz. Sigismundus twympanem a dobrodziejem!

— I bez tego nie zapomni; wżdy ostatnim przeniewiercą byłby.

Wśród huku trąb i bicia we wszystkie dzwony szedł po stopniachwzniesienia książę Albrecht z braćmi.

Miał na sobie polerowaną zbroję rycerską, a dostojeństwoksiążęce znamionował jedynie wspaniały płaszcz z białego brokatu,z szerokim kołnierzem gronostajowym. Kraj płaszcza nieśli dwajstrojni paziowie. Pół kroku za nim stąpał Jerzy, margrabia brandenburski, i najmłodszy z braci, Kazimierz Hohenzollern.

Margrabia, zwalisty, rudobrody, z szeroką czerwonawą twarzą,wystroił się w białe i błękitne atłasy; Kazimierz, młody i wytworny, miał na sobie aksamitną fioletową szatę z żółtym płaszczykiem i takimiż nogawicami.

Wszyscy trzej zatrzymali się na kilka kroków przed tronemi oddali królestwu niski pokłon, po którym już głów nie nakryli.

W całej postawie Albrechta przebijała się natura krzyżacka,obłudna i butna zarazem, której nie zwlókł z siebie wraz z habitemostatni Wielki Mistrz mnichów, co:

Nie pomnąc dobrodziejstwa dopiero wziętego

Obrócili swe groty, nad ludzkie nadzieje,

Nie na pogany, ale na swe dobrodzieje,

Psów przykładem wyrodnych, którzy z wilki mają

Dobry pokój, a stado zwierzone drapają.

Na łaskawe skinienie króla Albrecht zbliżył się i ukląkł na obakolana. Monarcha i lennik spojrzeli sobie oko w oko; pod przenikliwym wzrokiem Zygmunta, który zdawał się pytać: dotrzymasz ty przysięgi? — zmieszał się książę pruski i spuścił oczy, a głowa jego łysiejąca i twarz wyniosła, okolona czarną brodą, pochyliła się ku ziemi. Dźwignął ją dopiero, by prawicę na otwartej Ewangelii położyć, a lewicą ująć sztandar podany ręką królewską. Powiek nie śmiał jednak podnieść na swego pana i króla; bezdźwięcznym głosem powtarzał słowo za słowem rotę przysięgi, którą mu czytał biskup Tomicki:

— Ja, Albrecht, książę pruski, margrabia brandenburski, ślubuję i przysięgam Bogu wszechmogącemu, iż począwszy od tej chwili,wiecznie chcę być wiernym, podległym, lennym i posłusznym, wrazze wszystkimi swymi podwładnymi duchownymi i świeckimi,najjaśniejszemu monarsze i panu, Zygmuntowi Królowi Polskiemu,jego następcom i Koronie Polskiej w zupełności; a to jak przystoi na pokój miłującego lennego i pod hołdem zostającego książęciai według stosunków uporządkowanych. Tak mi dopomóż Bożew Trójcy jedyny przez Twą Świętą Ewangelią.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.