drukowana A5
11.76
Menego

Bezpłatny fragment - Menego


Objętość:
7 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0584-2

Bajki wam niosę, posłuchajcie, dzieci!

Krasicki

Było to 1843 wiosny na Riva degli Schiavoni, albo, jak jeszczejeden nie zatarty napis się wyraża, na Riva degli Slavi; na tym długimwrębie granitowym, zielonymi poprzerywanym kanałami i białymimostami pospajanym, gdzie kilka tysięcy okrętów przystań miewa. Tam,o jutrzni we mgłach odpływają małe statki rybackie z trójkątnymi żaglamilatyńskimi, na których z bizancką surowością nakreślony bywa Marekświęty, albo Piotr, albo Paweł, albo inny apostoł, i czyni wrażenie, żezszedł z rivy i odchodzi po falach... Tam, o południowym świetle widzisztajemnice kolorów Veronesa, Tintoretta, Tycjana... Turcy,Grecy, Ormianie i Słowianie różni, w strojach różnych, z różnym sięakcentem przechadzają, na okręty swe patrząc. Tam, o blasku księżycaznikają okręty w mroku wielkim, a gdzie światło miesięczne wysrebrzyłofalę, lśniący topór, u gondoli dzioba przytwierdzony, profilem zębatym sięokreśla, potem wioślarz półnagi we frygijskiej czapce, potem budka kiremkryta z szybą kryształową, a potem znów drugi kształt wioślarza, a potemblask fali, skrzelą wiosła odepchniętej w światłość księżycową... i tak tamgondole przepływają.

Tam to w 1843 roku przechadzał się B. ze mną, o Pałacu Dożów i osztuki w nim złożonych skarbach rozmawiając; wątpił, aby Ganimed wJowiszowych szponach uniesiony był utworem Fidiasza, i miał słuszność... Potem, gdyśmy schodzili z ostatniego już mostku ku Piazzetta,zwrócił moją uwagę na bogactwo inwencji kapitelów, które podpierająPałac Dożów, i jęliśmy wszystkie po kolei szczegółowo oglądać... Co możebyć ta postać z więdniejących liści wychylona, której profil żółtawy nasklepienia ciemność tak wybiega?... albo owa w hełmie?... albo tamta,kibici wygięciem nie bez trudu wypowijająca się z kamienia... Miałżebyarchitekt je wykreślać, albo rzeźbiarz sam tworzył co dzień, wedlenatchnienia: tam o niebie myśląc, tam o ziemi, tam o obywatelu wRzeczypospolitej znanym, owdzie o Adamie i Ewie, a owdzie o patronieswoim i żony swojej, lub o wielkim kupcu, co przyjechał z dalekiegoWschodu na okręcie pełnym drzewa wonnego i drzewa farbiarskiego, idrogich kamieni na pieczęcie dla senatu Rzeczypospolitej, i zielonychpapug dla panienek...

— Ja też to podobnież bym rozumiał — B. mi na to odpowie — zwłaszczaiż dawniejsi architekci nie kreślili tak planów szczegółowych; czegoprzykład widzimy w złamkach planów rzymskich w Kapitolu, powmurowywanych dzisiaj w ścianę. Te plany są prostsze od najprostszych figurgeometrycznych.

— Tę nieumiejętność — odpowiedziałem na to — usprawiedliwia poniekąd Panteon, Koloseum, Fortuna Virilis, Vesta, Świątynia Pokoju itd.

B. uśmiechnął się smutnie.

I mówiłem dalej:

— Gdyby kiedyś znaleziono te plany pokolorowane elegancko, którychdzisiaj pełno na wystawach, trzeba by stu nowych Witruwiuszów i sto razyśmielszych w przypuszczaniu, ażeby współczesnym dać pojęcie, jakich topomników śladu nawet nie zostało na ziemi! Tylko, widzisz, nic tu niezginęło, co prawdziwie piękne, bo to ma w sobie nieśmiertelnościiskrę, miłość! Trzeba gmachu pięknego, ażeby mógł piękną być ruiną.Trzeba pięknej ruiny, ażeby dotrwała aż do końca, aż do posad budowy ipierwszego planu rozłożenia, aż do głazu pierwszego, na którym legendysiadać będą w ciężkich wieńcach bluszczowych, aż do głębi pod głazem,gdzie medale stare w wazach leżą i pargamin żółty z opisaniem pierwotnego pomysłu! Roma, quanta fuit, ipsa ruina docet.

— Więc nic, myślisz, nie ginie?

— Nic, co jest w miłości poczętego.

B. uśmiechnął się znowu. Tu wchodziliśmy na plac, a był zmierzch, idokoła pod obiegającym czworobok placu korytarzem zaczynało byćgwarno, i porozświecały się kawiarnie, i czekano muzyki przez wojskowąkapelę, z Czechów zwykle złożoną, wykonywanej tu w wieczór. B. miwskazał kawiarnię, do której zachodzić już przywyknął, jakby Wenecjaninem się urodził. Tam weszliśmy. Kilka było osób, bo kawiarniapodrzędna. Grek w kaftanie czerwonym i Żyd, zda się, wschodni, w szachygrali; Wenecjanin list pisał...

— Ten chłopiec zna mnie, przyjdzie zaraz, nazywa się Dominik — i tuzawołał B.: „Menego!” (co w weneckim skróceniu ma niby oznaczaćDomenico).

Przyniesiono nam kawy i złych cygar weneckich.

B. miał około lat sześćdziesiąt. Był naprzód w drezdeńskiej akademii,gdzie z niewielkim geniuszem, lecz z miłością sztuki szczególniejszą,wielkie zrobił postępy w stosunku do tego, co mógł zrobić i co muokoliczności pozwalały. Tam wykonał on obraz przedstawiający czarystarożytnych germańskich wieszczek, i rysunków wiele różnej treści.Potem w Monachium pracował; wszędzie z trudem wielkim, i podziesiątku lat, i w walce z przeciwnościami zabójczymi... Wszędzie, coartystów naszych wadą, albo raczej winą, wszędzie łatwo miejscowymtradycjom się poddawał, z posłuszeństwem słowiańskim szkole każdej.Był to wzór cierpliwości, zaparcia się, pokory — wykonywanej sprawiedliwiej, aniżeli pojętej. Właśnie o tym myślałem, kiedy mi B.przerwał.

— To rzecz dziwna! nie mogę tu jeszcze dojść ładu z wyrozumieniemtych arcydzieł starej szkoły weneckiej. Zaniedbanie rysunku, którego byCornelius nie przebaczył, dowolność w grze światła szczególniejsza,kompozycja jakby z ulic brana, a jednakże wielkie to są rzeczy! i niejedenCornelius, ba! i zarozumiały sam Kaulbach, uczyć by się z tegodobrze mogli. Kto wie? — dodał w następstwie — może nas na Północy ucząjakoś inaczej. Przypominam sobie, że w kościele Świętego Ludwika (wMonachium), kiedy Sąd ostateczny przy Corneliusie malowałem, iwłaśnie się grupę tę robiło, gdzie wyobrażenie jest Heroda (gdy wyrżniętedzieci proszą za nim), imperator moskiewski otoczony świtą wszedł dogmachu, bo podówczas bawił w mieście onym i oglądał czasem dziełasztuki. Więc nam wszystkim potem myśl przebiegła o tych starychmalarzach, co to prosto z życia wzory brali, i co to się zwykle o tym czytajakby jakie legendy... A teraz tu widzę, że podobno wszystkie stare obrazyto tak są o życie zaczepione...

— I nad czymże pracujesz pod te czasy?

— Ba! — pomruknął B. smutno — gram ot czasem na skrzypcach... iprzyjdź kiedy, zagram ci wieczorem... zdaje mi się, żem coś skomponował.

Jakoż rzeczywiście B. na skrzypcach grał z biegłością szczególną.

— Albo nie — przerwał nagle — bo nie sam tu jestem. Mnie tu państwo Hr.do Włoch zabrali. Zacząłem też także mały obraz, gdzie rybaka chcęzrobić z dziećmi swymi, i chcę, żeby był wieczór, i żeby było widać, iżpracował dzień cały, i chcę, aby rybak w ręku trzymał ułowioną rzeczjedną... muszlę pustą! I chcę, aby z tą muszlą, wyciągając rękę, żebrałsobie. Taki obraz robię, i już bliski, bliski swego skończenia.

Tu się B. z krzesła podniósł i zawołał: „Menego! ” — ale że nieweneckim iloczasem, lecz po polsku me-nego przedłużając, więcpodchwycił chłopiec: „Jak to, panie? jak to, topisz się, panie... (bo me-nego — „topię się” w weneckim znaczy dialekcie), jak to? — jeszcze powtórzył, a wszakże dziś gondole po kościele Świętego Marka nie pływały isuchutko w kawiarni.”— Buffone — odrzekł B. — buffone! — i wyszliśmy z kawiarni...

Na drugi dzień wieczorem taki list mi z miasta przyniesiono:

Państwo Hrab. zamiary odmienili; wkrótce mamy wyjeżdżać, jutro może wieczorem; niewiem pewno, ale może być jutro. Wszystko też już zwiedziłem (!) prócz tej wyspy długiejod południa, którą to tak z okna Twego widać, i o której to mówisz, że tam lord Byron konnojeżdżąc opisywał Mazepę, bo nic wiem, jak wyspa się nazywa. Jeśli czasu mi zbędzie, togondolką sobie tam dopłynę. Chciałbym też Cię pożegnać, wstąpię może; a nie, to na wyspęczęsto robisz wycieczki: czemu nie miałbyś jutro, niźli słońce zapiecze, tam popłynąć?Żegnam...

Byczkowski

NB. Pakując się chustkę też znalazłem, którą w pierwszych czasach emigracji w Dreźniewielki nasz lord Byron mi darował. To jest jedno, co mogę na pamiątkę zostawić. Żałuję, żemnie grał ci na skrzypcach...

Niźli słońce zapiekło, popłynąłem na Lido dnia wtórego. Lido jest todługie pasmo ziemi, o które się płasko z jednej strony pełne morze rozbija;z drugiej — sztuczne wybrzeże z ciosanego kamienia odpiera mniej silnefale lagun. Ażeby do brzegu dojść morskiego, a zwłaszcza tam, gdziezwykle cudzoziemcy oglądać widok idą, trzeba pierwej przez łąkę przejśćzieloną, która, kiedyś smętarzem możnych kupców żydowskich zaRzeczypospolitej jeszcze będąc, do dziś świeci gdzieniegdzie pozacieranymi kamieniami. Po nich ścieżka się łamie, albo je wymija, w trawienaprzód, a potem w nadmorskim żwirze ginąc. Tam doszedłszy, spotkałem gondoliera; stał nad garstką bielizny; przy nim sługa z policji i dwiedamy Angielki z albumami. B. zapłaciwszy gondoliera, powiedział mu, żeużyć chce kąpieli... ale za głęboko w fale zaszedł.

Grób jego jest na Lido.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.