drukowana A5
19.65
Nic więcej (tomik)

Bezpłatny fragment - Nic więcej (tomik)


Objętość:
63 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0173-8

To wiem

dzień bursztynowy mija

rok za rokiem przemija

nielekko

dłonie poety płoną

aleś korono

daleko

nie spadasz jakoś na czoło

a spadły pierwsze krople burzy

w ogrodach ognia

pomruk wybuchy wróży

jeszcze zaczekam

potem

obalę się jak wszyscy trup

i tak kiedyś zaleje sława ciemnym złotem

grób

Sen

ziemio wonna winna i łunna

bita mrokiem nocy szklannej

śpiewem dzwonów dzwonna burgundiadurzy czarem snów porannych

był ciemny po niwach tupał ulewą

potem bębnił bębnił w napiętą przedmieść pustkę

a wymykał się zwinnie lampom cieniom

wieloręcznym drzewom

sypiąc bezdźwięczny pieniądz

szklisty boraks lęku złego łuskę

jeżeli nie podbiegnie do wodotrysku nie

samo mu się nachyla lustrzane dno kwiaciarni

a on obuchem w szybę

gwizdnęły gwiazdy w szkle

uch pękło i to jak w poprzek w głąb i wzdłuż

no teraz jeszcze czarniej

tyle tylko że w zapachu róż

tancerkę skąd znów tancerka wiatrem wysoko nad bruk

tancerka właściwie tancerz ministrant w złotogłowiu chłopię

ten ciemny ten dudniący potoczył mu się do stóp

snopem

po obydwu szedł blask bo to był kwadrans rosy

w rosie w blasku ptaki krakały jak podpalony las

nie wstaniesz nie będziesz mógł

złotogłów coraz wyżej słabo jaśnieje w górze

i dobrze tak fala półkolami zalewała miasto emalią

piana u klamek i szyb i biały szum na marmurze

będzie gdzie rosnąć koralom

gdy firmament od wód oddzieli struna

smuga cienia wiotsza niż tego snu konstrukcje

na wysokości świetlany punkt świetlik ministrant frunął

na toni chyba już nic aha płatek nasturcji

ziemia dzwonna głosami dzwonnic

dźwięki w stuleciach niezmienne

sny nad ranne bory sosenne

pod brzaskiem przedświtu goni

a ja gdzie jestem ja pod siecią promienistą

która pulsuje łagodnie wówczas gdy światło przygasa

leżę na złotej ikonie

na łono przyjął mnie chłodne porfirogeneta chrystus

wielkim znużeniem rubinów opasał

rubiny nieszlifowane ciekną po dłoniach po skroni

w przepaściach cisz odrywa się pierwszy kształt

jest to obraz człowieka i snu i słowa wyśpiewanego

dlaczego leżę tu i razem odpływam wzwyż

dlaczego on będzie tam a ja na blachach ikony

w głębinie cisz

na piersi czy naprawdę na piersi ciemnolicego

odpływa nowy mój kształt znów jeden znowu znów

tak właśnie banie powietrza płyną z dna stawu pod nów

byłżebym leżąc tak pełen duchów jak spichrz

w niezrozumiałej z nimi żyjąc paralelipatrzę słucham bledsze się stają blaski powietrze głusza

rubinowy urasta liść

nie w gąszczu na bandaża bieli

głowa głowa

po nocy słońce na oczach muskało brew

brew ziemi sennej w kołysance drzew

ziemi sennej w drzewach gonnych stupokłonnych

od szkarłatu obłoków tak łunna

szklannym brzękiem cudów podchmurna

w winnobraniach budzi się wonnych

ziemia

Przez kresy

monotonnie koń głowę unosi

grzywa spływa raz po raz rytmem

koła koła

zioła

terkocze senne półżycie

drożyną leśną łąkową

dołem dołem

polem

nad wieczorem o rżyska zawadza

księżyc ciemny czerwony

wołam

złoty kołacz

nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp

mgława noc jawa rozlewna

wołam kołacz złoty

wołam koła dołem polem kołacz złoty

Kwiecień tych co bez troski

wiosną jasnych oddechów gołębianych słuchaj

w pianie promyków ranek wiosnę wartko wiózł

aż kipiał lazurowy puchar

bo to radość biegła wzwyż po drzewach

a seledyn młodziutkiej korony owych brzóz

poblask z wisły od dołu rozgrzebał

na wodzie lekki przewiew

grzebieniem jeszcze sennym

falę sycił

promienny

i szyby świecą kwietniowołagodny brzask

w który się niebo wtula bo niebo tam osiada

brzozy na błękit zachodzą

od chwieją się znów przy chwieją

raz wraz koleją

raz wraz

każda jest szumu strużącego się zieloną balladą

a jak ten bruk uliczny kryształem błyszczy

jakiem dudnieniem wtóruje wodogrzmotom kół

jeszcze nie wszystko nie wszystko

dzieciaczki po świętach w tornistrze

resztę wiosny przywieziecie z pól

Nic więcej

niepokój z ognia

siwobiały wodospad

rozwiane włosy matki

gdy je czesze rozcięły na pół

smutek wlatuje przez okna

dośnić dospać

dosięgnąć katedr ostatnim

obrotem kół

jak tło mozaiki spękana

ręka na trzonie łopaty

moja może być zbrodnia

i dobry dar

janku joanno anna

szepcze jesienny badyl

skądże to w oczach wilgotnych

rudy żar

tak naznaczyło mnie signumtonąc widzę w odmęcie

widzę kto dni me ciosa

z bólu i cyfr

niczego nie rozstrzygną

słupy płomienne w rzędzie

kładą się

jest kosa

będzie wichr

Z pamiętnika

już ty nie zejdziesz pewno haneczko na wybrzeże

a lato znów tak jarkie i śmiech mój dobrze znasz

dym szary polatuje nad barką nad więcierzemoplata wtedy także oplatał bujny maszt

i lampy tu i echo krokami pustkę zszywa

wyznaję było trwało braliśmy pełną garść

a nikt nie wiedział o tym deszcze biegły po szybach

tygodnie umykały spłoszony głupi chart

nie zejdziesz ani nie wiem kto snu twojego strzeże

lato haneczko śmiech mój z dymem oplata maszt

o fali przemijanie tak barka tak wybrzeże

a liczko miałaś mokre i chłodne to od gwiazd

spod bystro tnącej wodę kiedyś płynęła ręki

pluskało kliny czarne niszczyły wiotką gładź

wybijał odblask lampy srebrne i srebrne sęki

dziecko

po co mnie było brać

Śpiewny pocałunek

o śpiew mój czochra suchą grzywę koń

żurawie strzelają ciemne race

za śpiewem wyrywa się z betonów klon

chce iść

a tylko kruche skrzydła gubi i liść

skrzydła którymi bawią się blade i rumiane dzieci

skowronek trąca strunę

żurawie skowronki żurawie skowronki

a jeszcze przecież

obłoki białorune

sypią się na staw na łąki

na rano

i namiot gładkich ramion

miłość

śpiew mój sam się lekko jak wstążka wysrebrnia

ze mnie skowronków klonów konia obłoków

światło niebios światło pieśni przebrną

dno dnia zasłane pniami promieni sekund rosą

śpiew mój ciało śpiewało

melodię niosąc

malowaną

na kamienisty załom

bryzgami pianą

o chabrowe oczy nie dbam

chabrowe oczy miał brat

ale słodyczą krzepką napełnij

łodygę ust jedwab

zamilknę jak złoty kwiat

nieśmiertelnik

już już po pieśni chwyconej na pocałunku smycz

Nienazwane niejasne

smyczki ze struny na strunę

karabiny z ramienia na ramię

złotej firanki łunę

uśmiech rozpruje

choć tak smutna chorągiew na bramie

chociaż kowal niósł podkowę w ogorzałej ręce

niósł i grzmiało z głębi kuźni mimo pory wczesnej

a tramwaje śpiewne kryły się czym prędzej

za rogiem ulicy gdzie budynki rzeźni

chmura szła i ciemny dym z komina statku

tutaj na powiślu sam nie wiem co gra

kozę prowadzili w starodrzewiu cień

była pstra

liryczne okno to i naprzeciw matko

matko matko matko uśmiechać się chciej

matko czy zgadujesz co wyrażam nawet

łzy gniewu a nieraz pieką gdy nie zasnę

chyba że ty także ulatywać umiesz

słupem wichru wierszem w górę nad warszawę

w to co jak północ niejasne

Widzenie

wiatr wieści niósł a magiczna szła noc

między grube kominy elektrowni

ile słońc ile słońc

niepodobnych

miasto było ze złota że jarzyły się jezdnie

blask siarkowy płynął po ścianach

wielki świecie

natchnienie zachwycenie ją weźmie

a ona klęczy milcząca panna

chwila chwalebna żywa

i ani smugi żalu

palce splecione rozrywać

wczoraj dziś nazajutrz

siły mądre musują w żółtym metalu

stronami grzmi spiżświatło pęka olśniewa

myśli astralne lądy

pojęcia kształty widma świątyń

kaukazami się walą

i nagle

  krzyż

i nagle

  uboga łączka niebo kaczeńce zalewy

dzieciaki w łatanych ubrankach grają w kamienie

jedno takie lniane mówi mam osiem

najmniejsze ujrzało pszczołę

wodzi spojrzeniem

czarnobrewy

serafin zamyka widzenie

pod czołem

panna klęczy jak dawniej w złotym chaosie

w tym mieście i nocą widno

lecz wszechstających się hipostazco jest jedyną dźwignią

palce splecione rozrywać

wczoraj dziś nazajutrz

spadnie ciężka pokrywa

raju

Ta chwila

ręko smagła otwórz okno dnia z podwórka utocz

i nalało się jak w dzbanek soku godzin zimnych

oddech gęstwin równomierny deszczu tupot

przyśpiew rynny

to jest w kuchni dom na pradze niedaleko remiz

tramwajami co za czerwień ulice się dławią

a zły odblask bije zorzą po kamieniach

i deszcz i deszcz i deszcz i deszcz i deszcz

oczy patrzcie senna topiel szyby w siwym dreszczu

tęczy szabla kropel magia chmur ciężkie delfiny

upadają na twarz ziemi cieniem wieszczym

srebrnym hymnem

srebrnym hymnem deszcz i deszcz i deszcz i deszcz

Toruń

tu tyle lip gubiących kwiat

taki zapachów odmęt

wieże w księżycu srebrne pochodnie

na kościołach podobnych do tratw

odpływa miasto pod niebem z ciemnego szkła

popychają je strzały na czarnych tarczach zegarów

cisza i mgła

i obłok także płynący do nocnych jarów

falują gotyckich okien szramy

które odbłysk na kratach rozgwieżdżą

suną ceglane mury bramy

jedna schyliła się nawet jak maszt

w bramach wisła na przestrzał

brzeszczot to srebrem chłodny

rzuciła go po ciepłym dniu

otarłszy ostrze o zmierzch i o ruń

rzuciła go wiosenna noc pogodna

sobie do nóg

pod toruń

Synteza

złota kobieta stoi w jeziorze po pas

jest bardzo wielka mało i niewysłowiona

mówi rzeczy są obce powiędły dźwięki nazw

a wy nie chcecie wiedzieć dlaczego

więc puste są ramiona

jedynego

nie ma was

ejże w zgiełku jak co dzień fruwały pawiki

grały szyby w inspektach brama gołębniki

grzmot majowy grzywami ognistymi trząsł

pod bory chmurne dziwy lał się jeziora brąz

brąz bo to zachód zachód wiosenny

wiosenny u wioseł u wioseł zgrzebnyfal przypływ łuskę rzuca na piach

rybitwa obłok lotem pieści

to dobry znak

znak pieśni

złota kobieta mówi chwytając ptaka w garść

powstanie płomień ścianą a kiedy będzie marł

złączy się to co miałkie złączy się to co duże

ja sama wichrem uderzę w gasnący ziemi żużel

poznajcie wreszcie mali w rakietach wonnych świateł

prawdziwe jest co głoszę od trzystu tysięcy lat

między niebem i ziemią jedno jest tylko głowa

człowieczy kwiat

Elegia żalu

ja:

zielona gwiazdo z norwegii

gładkim na śniegu śladem

majowe u drzew noclegi

opowiadaj

gwiazda:

ogniste święta kobiet schodziły ku wodom

lekki wiatr kołysał świat nasz nucąc

chodził smugą złotą

blaskiem gwiazdy zasmucał

dymiły karminowe pieśni

leśny wieczór się prężył

stojąc w gęstwie wonnych paproci

ja:

skądże przyszedł jak czary zwyciężył

cień przedwczesny

w chłodnym przelocie

gwiazda:

zwyciężył święta święte schodzące ku wodom

bo myśl mą przeczuł

żałuję umarłych młodo

i mieczów

ja:

zakrywam się przed rozpaczą dłonią otwartą

listopad mocno trzyma mnie w ramionach

wiersz ten rozdarto

spojrzyj już kona

gwiazda:

gdy umilknie śmiercią olśniony

stoczy się na me ręce rosą

poniosę go niemo

sinawą szosą

której nie ma

to na niej gasły drzewa wiatr szepty mórz

to tędy szli pomarli zbyt rychło

snuje się mieczów strzaskanych metaliczny kurz

i ja gwiazda północna przetoczę się cicho

to tędy ty idziesz

zanim jeszcze twe serce ucichło

W boju

przez mokre oka sieci horyzont

padało są chmury i obłoki szrapnelipo ulewie dzień świeci ryżo

burzy podjudza zblakłą zieleń

młodziku a tobie żal że wsparty o koło jaszczachorąży zamknął powieki

książka o to jest złote widmo zbłąkanym w bitwie u rzeki

każdy ją strzał zaprzepaszcza

młodziku widzisz bój ale tak jakoś płasko

strzelają broczą biegną krzyczą

pocisków ptactwo

nad okolicą

w grzmocie bliskiej baterii opada za liściem liść

na hełmy na niski okop

kto piosnki nuci po cichu odgania o śmierci myśl

to ważne gdy spotka się ją oko w oko

nie myśleć jezu nie myśleć

a dobrze to utonie

w przypominaniu wizji, które się nie wyśniły

pierwsza pod białym portykiem pałacu pałac płonie

dziewczęta w nimbach zarzynają łabędzia srebrem piły

druga skrzypce świergocą ze strun czterech do słońca

wysnuwa się jasność w nitkach samogłos je potrąca

muzyka parzy pod sercem jak kula

w trzeciej wizji mocarze stanęli na planetach

stanęli globy w krzepkie ujęli ręce

rzucił planetą on zamierzyła się i kobieta

przez chmurę

otchłań pociskiem spruła

spłosz wizje wypłyń z tej przędzy

uważaj odstrzał przelot granat uderza tuż

i oddudniło w gruncie i ziemia nagle w górę

płomienie klaszczą w powietrzu pionowymi deskami z róż

i już nic więcej

O świerszczach

paście się paście w chrzęście połoninwłóczęgi świerszcze śpiewacze

chmura za chmurą górą za górą

za górą goni

zwiastuje rzeczy podwójny urok

tak nie inaczej

deszcz w seledynach drobno zacina

po niedalekim stoku

szopa zwalona zgniłe ma krokwieo słońce z malin oświeć ją okwieć

łuną dwoistych uroków

z tamtego deszczu jeszcze w potoku

pianą przepływa sam szum

a cieniów szprychy za drzewami

wieczór nierychły

wiozą tu po ziół zamszu

maleństwa świerszcze chwila upalna

upalna ale jak ciało

wieźcie ją w śpiewie po gniewnym niebie

pieśń kto wie może czasem uwalnia

jedyność a tej tak mało

Nuta na dzwony

cyganka dzwon spódnicy

dzwon cyganka smagły przegub

śniadolicy

rozkwit południowych brzegów

choinek dzwony wzdłuż toru

o wagon biją jak puls

złotolicego wieczoru

wyglądam na rozłogach pól

pagórki wonne pagórki dzwonne

po widnokręgach lubią się włóczyć

przystają tu i tam pokłonem

leżącym wiolinowym kluczem

dlaczego dzwonem są te siwe oczy

w księżycu wypełzłe

dlaczego broczy

płomień bolesny

na baranków babioletnią wełnę

o dzwony dzwony dzwon monotonny

wszędzie jesteś dzwonie rzeczy i zdań

dysonansem cienia natchniony

stań

bo cygankę dzwon spódnicy w choinach

bo pagórki wieczorem śniade oczu siwy staw

sen w mieście przypomina

ale naprawdę czas już wstać

płynąć po falach pracach godzinach

wpław

Wiersz o śmierci

przez lazurowe płomyki fosforu

brzęk pobrzęk blach

brzeg czarnej wody trzciną porósł

czarną czarną jak ptak

kurzy się step mgieł siność

księżyc znowu księżyc stoi

wieńczony nie pomagaj słabym

szarymi skrzydłami trzepocze ich szept

płaczą ze słabości swojej

a to mąci świat jak wino

step siność stoi

na ziemi w miastach na mostach drogach

tłumy tłumy z okien bram drzwi

uciekają od siebie samych tłoczą się trwoga

brzęk pobrzęk blach drwi

wieńczony nam inaczej za wodą za wody szkliwem

ciche mignęły widziadła lecz księżyc obrócił je wniweczsiwy tu zapach ziół wonny przetacza się namuł

pod falą która do trzcin szepcze to samo to samo

opodal kobiety niemłode łowią półmroku miąższ

dłońmi utkwione w gąszcz w niebieskich świateł gąszcz

za śladem stąpa chłopak smukły jak kąkolniczyich oczu nie wabi łąka ta boża łąka

powieki zamknięte spokoju przydają twarzom

wieńczony oni nie widzą nie wiedzą nie marzą

a tutaj miłe dzieciątko piasek zsypuje do naczyń

rączkami wdzięcznie przebiera i także nie wie nie patrzy

młodzieńcy idą a śpią sandał ich rosę otrąca

ramiona pod chmury wznoszą omdlałe pewno od bitwy

sen je dymem zasnuwa tu nie ma nie było słońca

skądże przylecą modlitwy

pochyl się dziewczę w welonie i róż girlandzie białej

bo całun to piana welonu kwiat śmierci ślubu całun

a ci stojący obok zwróceni ku pustce nieba

czy też naprawdę są razem na wonią duszących stepach

o ludzie ludzie w trawach ludzie nad wodą czarną

jeden was urok ogarnął jeden nas urok ogarnął

starcy chłopięta matki ja i dzieciątko dziewice

wieńczony

   to samo to samo to samo

      

      pod księżycem

Od dnia do dna

twarze płaszczyzny ścian słońce bredzi i brodzi

miałkim upałem południa sypie się w świat codzienny

twarze nie twarze złote w powietrzu gemmyzarysy domów drżą gorąco myślę czas ruin

żaluzje story czekają wieczornych godzin

ulicą ta nachyla się jak zmęczony nieboskłon

zstępowały młode jaworystoją teraz puszyste kociątko kryje się za pnie

zabawa doprawdy jaworowe wojsko

a zabawa to tak wiatraki wód senność krzyże na runiraczej trzcin kołysanka tam jawory w owsach

tam są ogłuchłe wsie

w pyle przydrożnych manowców

lepi się atmosfera patoka słodka

nie dzwonią żelazne koła nie było klaskania podków

ulicą zjawiska prostokątne wznoszą się okna

pomnożone przez wielość pięter

w oknach podwodne wnętrza niebieskich świateł rakiety

w innych szyba jest płatem ognia

ogni ogni świętych

   żeby żar nagle zmiął to w garściach

   batem ceglastym goniąc kopuły chmury bzy ptaki

   potwory wodne

   w dnia nienawistnych przepaściach

   mokrymi centnarami po oknach zanadto spokojnych

   nawałnicami chichotu w zmyślone kołysanki

   bić bić bić wspominane wiatraki

   ach burzo bez pamięci błyskawic grzebienie w dół i wszerz

   burzo chwały okrzyki z chaosu który się zbudził

   daj piorun daj ciemność daj żywiołom wojnę

żywiołom tyle mnie płomienny przepych

bo kiedy kotek jawory cisza ulic i szyb

duszą uściskiem zapachów

lusterko rozbite z piachu

szaleństwem słonecznym krzyczypo co się tak trudzisza to jest mój krzyk

za burzą

przeciw ślepym

W kolorowej nocy

taanis noc była noc

wiatr wełnił włosy traw rękoma po nich wiodąc

za pajęczyną jeszcze księżyc w rudawej tęczy

srebrne słupy na wodach rozstawiał

z błyskliwego chłodu

gdy nic nie nosi korony

królem powietrza cię nazwę

taanis tytanie młodzieńczy

królu z tarczą na tarczy orły są i mirt

gwiazdy w niebiosach siekły twą wielką twarz

a ten księżyc to z niego się śmiałeś

bezbożnymi ramionami trząsłeś witając jego wschód i świt

taanis namioty tak trzepocą jak twój płaszcz

i świecisz torsem przejrzystym oczu jeziorem

a bursztynowymi stopami w mozaikę zenitu bijesz

i szumisz konchami muszlami

w zielonawym złocie konstelacji nad modrym nocą borem

wywołany czy mocą czyją

czy może myślą alegoryczną fosforyzującą

idziesz na płomień ze srebra księżycowego

taanis taanis taanis taanis

który jesteś który powstajesz

ku słońcom

o królujące powietrze

w srebrze modrości promieniu

szemrzesz urokiem nie z ziemi nie sponad ziemijesteś muzyki świetlistej przestrzeń

wypełniona muszlami stopami bursztynowymi

dalej tylko granica

kotary niezapomnienia zwane pajęczyną

podksiężycową

u nocy ogromnego tchnienia

migoce nicość

a jest ona taanis taanis jakie słowa

lazurowych piękności otchłanią

Liryka

ustawiono ich z młotami po jarachdionizosów poręb

karczma w topól konarach

okien wodą gore

już płomienie tną ciemności wstęgę

postój nocny wojska na pożaru tle

przy doboszach szczenię biega bure maleńkie

o mój rozmarynie rozwijaj sięo mój rozmarynie rozwijaj się

pod księżycem twardym

na tej ziemi czarnej

źle och jak źle

czy wiecie wy z jarów brązowi

i wy w blasku pożogi wojacy

razem chyba młot upadnie jutrzenka

w głos cierpliwy sitowia

tam utopiona panienka

zaświadczy

smutna to powieść

Dom świętego Kazimierza

spokojnie miękko świeci chwila bez godziny

twarz opada nad książką rosa może granat

widzę zawsze samotny łuskę wód w złocie gliny

bór iskrzy się sosnami patrz gwiazda źródlana

gwiazda źródlana innych

o wszystkie mosty paryża serce się tłukło i tłukło

brooklyn przydeptał ręce spłynęły pasma krwi

notre dame we snach dygotała zbliżała twarz wypukłą

krzyknąć polska zbudzić się powieki smutne odwinąć

mógł sen lat wielu minąć ten także musi minąć

zamknięte drzwi

drzwi

poranek płoty naprzeciw szyn kolejowych plątowisko

dzwon gasnący z kościoła wśród nawałnicy drzew

zakonnic śpiew

płacz dzieci

     chyba już wszystko

nie można chwiać się jak tamta sosna pod gwiazdą

palce na piórze zwinięte cierpko cierpiąco

grają niby na flecie naszą syberię nasz dom

gonią przed oczy śniadą pól naszych gorącość

kraju bliski tak bliski że całujesz

setką ludzi ty chodzisz od skroni do skroni

bocianich gniazd żałujesz

i chleba kruszyny nie ronisz

kraju

fabryki ciepło ryczą do pracy łzę płoszą zaranną

nie można chwiać się jak sosna pod gwiazdą źródlaną

naród czeka i nie wie

stoi w adama głosie

sypia w juliusza śpiewie

  przerwa przeczuwa finał ubogim karawanem

  za miasto do montmorency

  wsuwa się trumna w ulicy cień od liści pstry

  w deskach czemu nie są z sosny

  palec srebrnym pierścionkiem chudy i żałosny

  uderza w sęki na wybojach

  jedyna zbroja

  a miasto jeszcze mosty tętnią

  przeczucie chłodne jak dół wskazuje dłonią tę drogę

  na wspólnej bratniej mogile wieńców nie będzie nie zwiędną

  z bogiem prochu wielkości z bogiem

południe przechodzi tędy śpieszy się na zachód

zapominajcie okna o kadzidlanym zapachu

on jest wszystkim i niczym trzepocze lekki gołąb

stąpa ciężko po ziemi przeobrażalny jak blask

cięży progom zydlom stołom

on gdy szyby tej celi zasłania na płask

wielkie oblicze

wierszom daje imiona z kształtu trudu wyliczeń

smugami tęczowymi wiją się zwitki papieru

z niebieska smutne łaskawe lecz gorące

parzą i palą czoło jak bryzgi eteru

wychodzą niespodziewane strofy

wołają podnosząc dłonie

chaosu dosyć

linia koło koniec

zrywają się

     pamiętasz konie

na antycznym łuku wspinające się prychające brązem

spadają

milczy bruk

także bez wieńców i wstąg

leżą na kamieniach w krąg

gruzy piorunami pobite

myśli ładu i spękanych rąk

korabiami na falach błękitnych kartek

jakże daleko stąd

jak daleko od lat 80-tych

są źrenice na paryż otwarte

bywa że pośród czadu czarnych lokomotyw

gdy ludzie chcą ułożyć linię szyn bardzo prosto

serafin schodzi z chmury z matowej pozłoty

pomagać dłoniom pierwszym aniołowym siostrom

pochyla się i blaknie to wola to i mus

a gdy prostował się nad stalą

rósł

kolorem się zapalał

pisząc na stołku w słońcu które ciosa izbę

ustaną palce także siostry serafinów

palce rozprute marzeniem ociekające przez liczbę

ku dołom rozkopanym ku rudawym glinom

linią inną

ach patrz duch młot upuścił na szyny i szpały

duch w skrzydłach jęczy z nagła taje w atmosferze

przy dzwonie rękopisy polskę obsiewały

kto anioła wyzwolił z obłoku sam nie żył

spokojnie miękko świeci chwila bez godziny

ostrzą się na kamieniu zórz lotki jaskółkom

bramo przytułku okna przytułku

tej nocy łuski sekwany zabrzękną

norwid

brzęk wszerz niemieckiej krainy

do wisły doleci

a tam struny w fortepianach pękną

Hidur baldur i czas

1. wstęp

w pomieszaniu wspomnień jedna druga twarz

a tak równoległe jak wiosenne skiby

jak bierwiona tratw

spod powiek ciepłej konchywyłuskam zblakłe lata

umiem to ja w gaśnienie uwierzyć skłonny

kochanek triumfalnego świata

2. poznanie

baldur zamykał oczy ciemne

bolało go

blask ulatywał całą noc z arkusza

heksametr maszyn drukarskich także niemniej

męczył ogłuszał

kończy się rok śnieżycą

srebra w zaułki nawiał

tajemniczo

srebro jak biały safian

późno już hildur szedł korytarzem

on — brzask spędzający ćmy gwiazd

po prostu stanął z lewą nogą ugiętą

wszyscy chłopcy tak stoją gdy nie ma powodu do marzeń

popatrz baldurze

papier jak flaga zatrzepotał w promieniu łask

zaczynając długie święto

3. rok pierwszy

pacholę jasnowłose pachnie słodyczą pasiek

szerokie w bark wiązaniu a wiotkie bardzo w pasie

goni od czaru do czaru zawzięcie

mrok ciężkich nocy rudział

kwiaty strzelały na cierniach

obaj zapominając o ludziach

widzieli cień berła

szczęście

styczeń luty miesiące mitów

ciało poznaje dobre uściski

na gołoledzi też ciało ikar tu spadł z zenitua choinka ciągle jeszcze śni się błyska

szczęściem

w marcu wino dni kołysało szepcząc

hildur tańczył z cygańskim bębenkiem

w rytmie wtórował sobie chcąc nie chcąc

nucił piosenki

szczęścia

cała wiosna kwieciste burze

bzy konwalie narcyzy róże

korowodami wonnymi zbiegają ku temu

który je urzekł

szczęściem

czerwiec lipiec i sierpień ciągną słoneczną strunę

przed nagimi rozlewają nurt rzeki

więc łodzie świętojańskie upalne muzyki fruną

i wilgotny urok z łozin

późna noc ja wiem na czarne brzegi

szczęście zanosi

wrzesień pogoda stojąca woda

złocista woda stawu

włosów hildura świeci hełm

i w mieście

po kolumnach po liniach architrawówschodzi radosne spojrzenie szept

szczęście

jesień to dziwna pora bez niebios kobaltuusmutnia ogrody deszczów bulgot

są mokre a pełne pomarłych łodyg

pierwszych cieniów pierścieniem staje się myśli kółko

ale szybko otrząsa się baldur

jest szczęście

szczęście młodych

znowu zima zawiesza lampy nad śmiechem

o któż by tam patrzył na godzin połamanych stos

hildur i baldur na wszystko odpowiadają w głos

szczęście ono zawsze było lotne i lekkie

jak jasny włos

4. skrót innych lat

1932

chwiały się nocne ballady zorzą nakryte modrą

jaśniało zawsze jaśniało u łoża tkanin i kurtyn

nawet wrogowie palili zwycięzcom ambrę bursztyn

bo antyk wskrzesi pierś płaska włosy ze złota biodro

1933

już nie ma takich wydarzeń które nie kipią weselem

od srebra rosy porannej do srebra zmierzchu jest chmielnie

księżyce jazdy zieleń śnieżyce gwiazdy zieleń

orszak wierszy wysławia pełnego szału pełnię

1934

hildur mężnieje tańcząc po zimie jesieni wiośnie

niestety w ramion układach ostrzejszy rysuje się kontur

zabrzęknął kosą starzec tak przypomina co rośnie

nachyla usta czy liście do ciemnych wód acherontu

5. wszystko przemija

skrzydła w niebie furkoczą głucho

ikar to ikar opuszcza dedala

piorunów starca szkarłatna fala

uderzy w puchar

pozbawiona kulis przepychu

ziemia stromo się piętrzy

już wielkie schody wiodą pod chmur dno

ptaki padają na marmur cicho

szczęście osłabia

ptaki mrą

a starzec za tymi dwoma rok po roku zatapia

jak sine kry

kogut zapiał

kosa się skrzy

baldurze wyżej ty czujesz nie ma powrotu

och idzie kosę odrzucił a ujął śpiewny łuk

to znaczy śmierci nie chce tylko go strąci grotem

abyście razem nie doszli do czarnych strug

stopnie z białego kamienia siło przedwieczna pogaś

przecież płonące w słońcu wydają hildura na strzał

groźnego wroga

imię jego nienawiść młodych ciał

przyklęka błyska brodą asyryjską

napina cięciwę

świsnęło

to już to

spada hildur kołuje w otchłani siwej

ugodzony pod serce nisko

a światło pszenicznych włosów jak siostra za nim szło

6. epilog

baldur otworzył oczy rano

pięć lat już temu arkusz bielił się spod pięści

w taki sam świt

gdy cichły czarne maszyny

za wcześnie cię wieńczonym nazwano

jasny jedyny

nie żałuj wstąpiłeś w mit

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.