drukowana A5
11.91
Malcy

Bezpłatny fragment - Malcy


Objętość:
8 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0150-9

— Włodek przyjechał! — krzyknął ktoś na dworze.

— Włodzio przyjechał! — pisnęła Natalia, wbiegając do jadalni.

— Ach, mój Boże!

Cała rodzina Korolewych, która z godziny na godzinę wyczekiwała swego Włodzia, rzuciła się do okien.

Przed gankiem stały szerokie sanie, trójka białych koni buchała kłębami pary. Sanie były puste, gdyż Włodzio stał już w sieni i czerwonymi od mrozu palcami rozwiązywał baszłyk. Jego gimnazjalne palto, czapka, kalosze i włosy na skroniach pokryte były szronem, a cała postać od stóp do głów wydawała taki smaczny, mroźny zapach, że patrząc nań, chciało się przemarznąć i zawołać: — „Brrr!”— Matka i ciotka rzuciły się na niego i poczęły go ściskać i całować. Natalia upadła mu do nóg i ściągała z nich walenki, siostry jęły świergotać, drzwi skrzypiały, a ojciec Włodka wpadł do przedpokoju tylko w kamizelce i z nożycami w ręku i krzyknął wystraszonym głosem:

— A myśmy cię jeszcze wczoraj oczekiwali! Czyś dobrze dojechał? Szczęśliwie? Ach, mój Boże, dajcież mu się z ojcem przywitać! Czyż nie jestem ojcem?

— Hau! hau! — ryczał basem „Milord”, ogromne, tłuste psisko, uderzając ogonem o ściany i meble.

Wszystko zlało się w jeden radosny gwar, który trwał dwie minuty. Kiedy pierwszy wybuch radości przeszedł, Korolewowie spostrzegli, że prócz Włodka, znajduje się w przedpokoju jeszcze jeden mały człowiek, otulony w chusty, szale i baszłyki i pokryty szronem; stał on nieruchomo w kącie w cieniu dużego lisiego futra.

— A to kto jest, Włodziu? — spytała szeptem matka.

— Ach! — spostrzegł się Włodzio. — To jest… mam zaszczyt przedstawić, mój kolega Czeczewicyn, uczeń drugiej klasy… Przywiozłem go ze sobą, jako gościa.

— Bardzo nam przyjemnie, prosimy serdecznie! — wyrzekł radośnie ojciec. — Przepraszam, że jestem po domowemu, bez surduta… Pozwól pan! Niech Natalia pomoże panu się rozebrać. Ach, mój Boże, zabierzcie stąd tego psa! Kara Boska!

Wkrótce potem Włodzio i jego przyjaciel, oszołomieni hałaśliwym przyjęciem i jeszcze różowi od zimna, siedzieli przy stole i pili herbatę. Zimowe słonko, przenikając przez śnieg, co się układał w desenie na szybach, drgało na samowarze i kąpało swe czyste promienie w mosiężnej miseczce do płukania szklanek. W pokoju było ciepło i chłopcy czuli, jak w ich przemarzniętych ciałach zmagało się wzajemne ciepło i zimno, nie chcąc sobie wzajem ustępować.

— Oto i Boże Narodzenie za pasem — mówił ojciec, skręcając papierosa z ciemno-rudego tytoniu. — A tak niedawno było lato i matka płakała, żegnając się z tobą… Czas szybko leci. Ani się obejrzysz, jak starość przyjdzie. Panie Czybisow, niech pan je, proszę się nie krępować. U nas bez ceremonii.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.