drukowana A5
14.44
Trzy róże (cykl)

Bezpłatny fragment - Trzy róże (cykl)


Objętość:
26 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0501-9

Co w mgłach czyni żagiel na głębinie?...

Co w mgłach czyni żagiel na głębinie?

  Nic, prócz tego, że żegluje.

A co wiosna w zielonej dolinie?

      Nic, prócz tego, że wiosnuje.

Czym są rany, co pierś tobie krwawią?

  To amulet koralowy.

A czym łzy, co gardło twoje dławią?

      To różaniec bursztynowy.

Czym ty byłeś o słońca zachodzie?

  Byłem duchem, byłem ciałem.

Czemuś zabił dziewczynę w ogrodzie?

      Nie zabiłem, lecz kochałem.

Dusza w niebiosach

Przybyła dusza na klęczkach do nieba w bożą obczyznę,

Nie chciała patrzeć na gwiazdy i na wieczności pierwszyznę.

Nie chciała ulec weselu, ni nowym jaśnieć obliczem,

Ani wspominać nikogo, ani zapomnieć o niczem.

I rozpuściła warkocze, i pomyślała w błękicie,

Że w niekochanych objęciach przemarnowała swe życie.

Bez zdrady i bez oporu, starannie kryjąc swą ranę,

Pieściła usta nielube i oczy niemiłowane.

I trwała dla nich bezwolna, i kwitła dla nich bezduszna,

I przezywała je — losem, i była losom posłuszna.

A nie kochała tak tkliwie, a nie kochała tak czule,

Że nikt w jej jasnym uśmiechu nie trafił myślą na bóle.

Lecz teraz nagle pojęła, że wobec Boga i nieba

Już nic nie wolno ukrywać i nic ukrywać nie trzeba.

Śmierć w niej obnaża pośpiesznie prawdę tak długo tajoną,

Tą prawdą skrzą się źrenice, tą prawdą błyska się łono!

I dusza lękiem spłonęła, że wkrótce po jej pogrzebie

Przyjdzie w ślad za nią kochanek, aby odnaleźć ją w niebie.

Wyciągnie ku niej ramiona, ziemskiej wyzbyte rozpaczy,

I zajrzy w oczy, i dawne jej niekochanie zobaczy.

Dwoje ludzieńków

Często w duszy mi dzwoni pieśń, wyłkana w żałobie

O tych dwojgu ludzieńkach, co kochali się w sobie.

Lecz w ogrodzie szept pierwszy miłosnego wyznania

Stał się dla nich przymusem do nagłego rozstania.

Nie widzieli się długo z czyjejś woli i winy,

A czas ciągle upływał — bezpowrotny, jedyny.

A gdy zeszli się, dłonie wyciągając po kwiecie,

Zachorzeli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie!

Pod jaworem — dwa łóżka, pod jaworem — dwa cienie,

Pod jaworem ostatnie, beznadziejne spojrzenie.

I pomarli oboje bez pieszczoty, bez grzechu,

Bez łzy szczęścia na oczach, bez jednego uśmiechu.

Ust ich czerwień zagasła w zimnym śmierci fiolecie,

I pobledli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie!

Chcieli jeszcze się kochać poza własną mogiłą,

Ale miłość umarła, już miłości nie było.

I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga,

By się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga.

Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata,

By powrócić na ziemię — lecz nie było już świata.

Dziś w naszego spotkania rocznicę...

Dziś w naszego spotkania rocznicę

Pozawrzemy szczelnie okiennice,

By powtórzyć wśród nocnej ciemnotyDawne nasze, najpierwsze pieszczoty.

Dawne słowa z dni pierwszych kochania,

Chociaż każde dziś ustom się wzbrania,

Każde snem się nieśmiałym kolebie,

Nas niepewne i niepewne siebie.

Lecz, stłumiwszy nieufność rozsądku,

Powtórzymy wszystkie od początku.

Ja tu stoję za drzwiami...

Ja tu stoję za drzwiami — za klonowymi,

I wciąż milczę ustami — rozkochanymi.

Noc nadchodzi w me ślady — tą samą drogą,

Pociemniało naokół — nie ma nikogo!

Od miłości zamieram — chętnie zamieram,

I drzwi twoje rozwieram — nagle rozwieram,

I do twojej alkowy wbiegam uparcie,

I przy łożu twym staję, niby na warcie!

Żaden lęk mnie nie zlęknie i nie wyżenie,

Nawet rąk twych po murach spłoszone cienie,

Choćbyś mnie zaklinała wszystkimi słowy,

Już ja nigdy nie wyjdę z twojej alkowy!

Kwapiły się burze...

Kwapiły się burze,

Opóźnił się cud!

Powymarły róże

W cieniu twoich wrót.

O kulach przez błonie

Szedłem do tych róż.

Przyjść raz drugi po nie

Nie wolno mi już!

Ponad zakres śnieżycy...

Ponad zakres śnieżycy, ponad wicher i zamieć

Duch mój leci ku tobie w świateł kręgi i smugi.

Czyjaś rozpacz się sili w biały posąg okamieć,

W biały posąg nad brzegiem ociemniałej jarugi.

Odkąd znikłaś w objęciach niedomkniętej w świat bramy

Odkąd zbladłaś, schorzała moich wspomnień bezsiłą,

Tak się dziwnie nie znamy, tak się strasznie nie znamy,

Jakby nigdy i nigdzie nas na świecie nie było.

Znajdźmy siebie raz jeszcze wśród wichury i cienia,

Zakochajmy się w sobie nad otchłanią wieczoru

Tą miłością powtórną, co już nie chce zbawienia,

Tym pragnieniem ostatnim, co już nie zna oporu!

Zakochajmy się w sobie krwawym serca wyzuciemZ tego szczęścia, o którym nie mówimy nikomu,

Zakochajmy się w sobie naszych śmierci przeczuciem,

Dwojga śmierci, co w jednym pragną spełnić się domu.

Rwie się w strzępy wichura, jakby szumna jej grzywa

Rozszarpała się nagle o sękatą głąb lasu.

Życie, niegdyś zranione, z żył we trwodze upływa,

Coraz bardziej na uśmiech brak odwagi i czasu!

Ponad zakres śnieżycy, ponad wicher i zamieć

Duch mój leci ku tobie w świateł kręgi i smugi.

Czyjaś rozpacz się sili w biały posąg okamieć,

W biały posąg nad brzegiem ociemniałej jarugi.

Powrót

Gwiazdo coś spadła, śnij mi się, śnij!

W progu-m wędrowny porzucił kij,

    Byłem ja leśny,

    Byłem bezkreśny.

    A dzisiaj — czyj?

Dziś — twój, dziewczyno! Dzwoń-że mi, dzwoń,

Wichrze zszarpany o wonną błoń!

    Jedną pieszczotą

    Znuży się oto

    Dusza i dłoń.

W ogniu, dziewczyno, spal mi się, spal!

Jednaka we mnie radość i żal —

    Czyli ja w zbożu,

    Czy w twoim łożu,

    Czy wpośród fal.

Dwa ciała w mroku! Nie bój się, nie!

Wraz z tobą ginę w tym samym śnie —

    Kto zwiedził ziemię,

    Ten duchem drzemie

    Na jezior dnie!

Pożarze pierśny, płomieniu ustny...

Pożarze pierśny, płomieniu ustny,

Bezsenne noce, senne poranki!

Bądź pochwalony i bądź rozpustny,

Uśmiechu wiernej mojej kochanki!

Choć, zasypiając, nie wie, że pieszczę,

Lecz drga opodal swymi ramiony...

Raduj mnie jeszcze i męcz mnie jeszcze,

Śnie, jej biodrami w łożu wyśniony!

Rok nieistnienia

Nadchodzi rok nieistnienia, nadchodzi straszne bezkwiecie,

W tym roku wszystkie dziewczęta wyginą, niby motyle.

Ja pierwsza blednę samochcąc i umrzeć muszę za chwilę —

I już umieram — o, spojrzyj! — i już mnie nie ma na świecie!

Ucz się pożądać mej śmierci, ponętne pieścić nietrwanie,

Całować mrzonkę, co dla cię kształt ust czerwonych przybiera,

I wierzyć w radość mych cieni, i w oczu mych obcowanie:

Nie widzi, jeno obcuje ten, co naprawdę umiera.

Uczył się kochać umarłą, pieścił dłoń, której nie było,

Całował oczy zamknięte, każdą powiekę z osobna,

Porozumiewał się z piersią, jak z pełną pieszczot mogiłą —

Ale nie wiedział, co czuła, bo nazbyt była zagrobna.

Czy czujesz moje pieszczoty i pocałunki, i radość?

Czyli nie bolą cię mroki i nieistnienia nadmiary?

O, wyznaj wszystko do końca, uczyń tęsknocie mej zadość,

Zadrżyj z miłości pośmiertnej, jeślić dostępne jej czary!

Czemuż tak wątpisz o zmarłej? Wszak już do cudów nawykam,

Miłości jestem posłuszna i szczęściu się nie opieram!

I czuję twoją pieszczotę, i coraz bardziej zanikam,

I czuję twe pocałunki, i coraz bardziej umieram.

Schadzka

Z zielonym żukiem na odwianym płatku

  Róża, kosmata od rosy,

  Purpurowieje w niebiosy.

Twój ogród płonie w zieleni dostatku,

  Nie ja — lecz sen mój i głód

  Kołaczą do twoich wrót.

Dłoń, której wzywasz, otwiera ci wrota.

  Oto — pierś moja i lice —

  Idź za mną w moją świetlicę!

W świetlicy — wiosna i blask, i spiekota —

  Ja — ściszę wrzenie mej krwi,

  Ty — zamkniesz okna i drzwi.

Zamknąłem okna i drzwi w białym murze.

  Czemuż twarz twoja pobladła?

  Nie patrz w głąb swego zwierciadła.

Tam — za oknami jest — ogród i róże,

  Nie mogę przypomnieć już,

  Ile zakląłem tych róż?

Rad byś mi róże dać w winie i w chlebie,

  Róże się cisną do gardła!

  Matka mi wczoraj umarła...

Nie wiem, czy wolno całować mi ciebie?...

  O śmierci rzucam ci wieść,

  A ty mnie odstąp lub pieść!...

Otworzę okna, drzwi w słońce otworzę,

  Rozwidnię ściany i sprzęty,

  Rozbudzę ogród, snem zdjęty!

Ku ogrodowi przydźwignę twe łoże,

  Pieszczotą zmącę ci krew,

  Wsłuchany w ogrodu śpiew!

Schadzka spóźniona

Pójdziemy śladem cienia i szelestu

Po ścieżce, która wzdłuż rosą połyska.

Popod krzewami sztywnego agrestu

Pachną na słońcu świeże kretowiska.

W powiędłych liściach, pokurczonych chłodem,

Lśnią srebrne resztki wczorajszej ulewy,

Nad zapuszczonym od dawna ogrodem

Słychać gawronów trzepoty i śpiewy.

Obok jabłoni — przypadkowa sosna

Swe igły w bladym zanurza błękicie.

O, jakże prędko przeminęła wiosna,

Pozostawiając przelęknione życie!

Coraz to mocniej otulasz się w chustę,

W której pierś twoja, jak w gnieździe, się chowa,

Trzeba nam było rzec dawniej te słowa,

Co dzisiaj zabrzmią — spóźnione i puste!

Trzeba nam było spleść dłonie uparte

I z zamkniętymi iść w słońce oczyma!

Dzisiaj te oczy zostaną — otwarte,

Dzisiaj się warga w pół drogi zatrzyma...

Śnież się w duszy mojej śnież...

Śnież się, w duszy mojej śnież,

Piersi, nocą całowana,

Co zachować przez sen chcesz

Usta moje aż do rana!

Znój się, w ciele moim znój,

Miłujących rąk pogłado,

Coś mi dreszcz piększyła mój,

Przodując zadumą bladą!

Trwoń się, ogniu świecy, trwoń

Na tę pościel, na tę lnianą,

Gdzieś rozwidnił białą skroń,

U nóg moich zapodzianą!

Trzy róże

W sąsiedniej studni rdzawi się szczęk wiadra.

W ogrodzie cisza. Na kwiatach śpią skwary,

Spoza zieleni szarzeje płot stary.

Skrzy się ku słońcu sęk w płocie i zadra,

O wodę z pluskiem uderzył spód wiadra.

Spójrzmy przez liście na obłoki w niebie

I na promieni po gałęziach załom,

Zbliżmy swe dusze i pozwólmy ciałom

Być tym, czym wzajem pragną być dla siebie!

Spójrzmy przez liście na obłoki w niebie.

Woń róż, śpiew ptaków i dwie dusze znojne,

I dwa te ciała, ukryte w zieleni,

I ten ład słońca wśród bezładu cieni,

I najście ciszy nagłe, niespokojne,

Woń róż, śpiew ptaków i dwie dusze znojne.

A jeśli jeszcze, prócz duszy i ciała,

Jest w tym ogrodzie jakaś róża trzecia,

Której purpura przetrwa snów stulecia,

To wszakże ona też nam w piersi pała

Ta róża trzecia, prócz duszy i ciała!

U wpółrozwartych stoim drzwi...

U wpółrozwartych stoim drzwi,

Marszcząc ku dalom swoje brwi.

Nic — tylko próg, tej chaty próg,

Gładzony wciąż utrudą nóg —

A z dala w słońcu szumi las,

I wiem, że w lesie nie ma nas!

W dłoni już pełny dzierżysz dzban,

Krew doń upływa z naszych ran,

Nic — tylko krew i tylko krew,

I dwojga ust wylękły śpiew —

A z dala w słońcu szumi las,

I wiem, że w lesie nie ma nas!

Wieczorem

Wieczorem było, wieczorem,

Gdy zorza gasła nad borem.

  Dzienny ulatniał się skwar,

  Rosa nam spadła na głowy

  I zmierzchem dymił się jar,

    Jar kalinowy.

Z daleka idzie, z daleka

Ten mrok, co kwiatów się zrzeka.

  Gdy, płosząc ospałą woń,

  Chłód powiał nad pola zżęte,

  O moją zagrzałaś skroń

    Dłonie zziębnięte.

Nie wolno patrzeć, nie wolno

Bez pieszczot w ciemność dokolną!

  Zbłąkanych w obszarach pól

  Nie złączy żaden sen złoty,

  Ni lęk, ni zgroza, ni ból,

    Nic — prócz pieszczoty!

Wyznanie

Nie rań pogardą tej obcej dziewczyny,

Jej czar jest inny, niżeli twój czar.

Tyś memu ciału dreszcz w świecie jedyny,

A ona ust mi chce oddać maliny

Czyjaż dłoń zdoła odtrącić ten dar?

Wszak tobie pierwszej tę miłość wyznaję —

Ona nic nie wie, choć czeka i śni.

Szedłbym tak do niej, jak w lasy i w gaje,

A odkąd znam ją, wciąż mi się wydaje,

Że policzone są wiosny mej dni!

Wargi ma falą w uśmiechu ozdobne,

Jaśnistym włosem polśnioną ma skroń,

Spojrzenia — pilne i z lekka żałobne,

Dłonie do twoich niechcący podobne —

Pieszcząc, pomyślę, że pieszczę twą dłoń...

Jej zaklęć szepty nie zmienią mnie wcale,

Jej pocałunek nie rozłączy nas!

Pozwól mi odejść w ust tamtych korale,

Bym łkał przez chwilę, bym kochał niestale

Raz jeszcze jeden, ach, tylko ten raz!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.