drukowana A5
40.5
Kroniki włoskie

Bezpłatny fragment - Kroniki włoskie


Objętość:
211 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0950-5

Ksieni z Castro

I

Melodramat pokazał nam tyle razy rozbójników włoskich szesnastego wieku i tyle osób mówiło o nich bez znajomości przedmiotu,że obecnie mamy o nich najfałszywsze pojęcia. Można rzecogólnie, że rozbójnicy ci byli opozycją przeciw okrutnymrządom, które zajęły we Włoszech miejsce średniowiecznychrepublik. Nowy tyran był to zazwyczaj najbogatszy obywatelpogrzebanej republiki, który aby pozyskać sobie lud, zdobiłmiasta wspaniałymi kościołami i pięknymi obrazami. Tacy byliPolentini w Rawennie, Manfredi w Faenza, Riario w Imola, Canew Weronie, Bentivoglio w Bolonii, Visconti w Mediolanie i wreszcie najmniej wojowniczy, a najobłudniejsi ze wszystkich Medyceusze we Florencji. Spomiędzy historyków tych małych państewek żaden nie ośmielił się opisać niezliczonych otruć i mordówspowodowanych strachem, który nękał tych małych tyranów; owipoważni historycy byli na ich żołdzie. Zważcie, że każdy z tychtyranów znał osobiście każdego z republikanów, o których wiedział, że go nienawidzą (wielki książę Toskanii, Kosma, znał naprzykład Strozziego), że wielu z tych tyranów zginęło gwałtowną śmiercią, a zrozumiecie głębokie nienawiści, wiekuistą nieufność,które dały Włochom szesnastego wieku tyle inteligencji i odwagi,a tyle geniuszu ich artystom. Ujrzycie, iż owe namiętności niepozwoliły się rozwinąć dość pociesznemu przesądowi z epoki panide Sévigné, który nazwano honorem, a który polegał zwłaszcza na tym, aby poświęcić życie dla swego pana i dla spodobaniasię damom. W szesnastym wieku we Francji działalność mężczyzny i jego istotna wartość mogły się objawić i zyskać podziw jedynie na polu bitwy lub w pojedynkach; że zaś kobiety lubią odwagę,a zwłaszcza junactwo, stały się one najwyższymi sędziami wartościmężczyzn. Wówczas to zrodził się duch galanterii, którysprowadził stopniowe zamieranie wszystkich namiętności, a nawet miłości, na rzecz okrutnego tyrana, któremu poddajemy sięwszyscy: próżności. Królowie popierali próżność i mieli rację:stąd władza wstążeczki orderowej.

We Włoszech człowiek wyróżniał się czynem wszelkiego rodzaju, pchnięciem szpady, jak odkryciem dawnego rękopisu; patrz Petrarkę, bożyszcze swoich czasów. Kobieta w XVIwieku kochała człowieka biegłego w greczyźnie tyleż, i więcej, ileby kochała wsławionego odwagą na polu bitwy. Wówczas widziało się namiętności, a nie odruch galanterii. Oto wielka różnicamiędzy Włochami a Francją; oto czemu Włochy dały życieRafaelom, Giorgionom, Tycjanom, Correggiom, gdy Francjawydała owych wszystkich wielkich rycerzy XVI wieku, nieznanych dzisiaj, z których każdy pozabijał tak wielką liczbęnieprzyjaciół.

Proszę mi darować te surowe prawdy. Jak bądź się rzeczy mają,okrutne i konieczne pomsty na małych tyranach włoskichw średnich wiekach pozyskały rozbójnikom serce ludności. Nienawidzono bandytów, kiedy kradli konie, zboże, pieniądze,słowem rzeczy potrzebne do życia; ale w głębi serca lud był po ichstronie, a dziewczęta wiejskie przekładały nad wszystkich młodego chłopca, który bodaj raz w życiu zmuszony był andar allamachia, to znaczy umykać w las i szukać schronienia u zbójców pojakimś nierozważnym czynie.

Za naszych czasów jeszcze każdy, oczywiście, lęka się spotkania z rozbójnikami; ale kiedy ich dosięgnie kara, każdy współczuje z nimi. To stąd, że ów naród tak inteligentny, tak drwiący,który śmieje się ze wszystkich manifestów wydanych pod cenzurąswoich panów, namiętnie czytuje poemaciki opowiadające z zapałem życie najsławniejszych bandytów. Heroizm mieszczący sięw tych opowiadaniach porusza strunę artystyczną, która zawszeżyje w niższych klasach. Zresztą ten lud jest tak znudzony urzędowymi pochwałami oddawanymi pewnym ludziom, żewszystko, co nie jest oficjalne, trafia mu prosto do serca. Trzebawiedzieć, że prosty lud we Włoszech ma pewne bolączki, którychpodróżny, choćby żył w tym kraju dziesięć lat, nie spostrzegłbynigdy. Na przykład przed piętnastu laty, zanim roztropność rządów wytępiła zbójców, nierzadko zdarzało się, że wyprawyich miały na celu ukaranie niesprawiedliwości gubernatorów w małych miastach. Gubernatorzy ci, samowładni urzędnicy o płacy nie przewyższającej dwudziestu talarów miesięcznie, sąoczywiście na żołdzie najznaczniejszej rodziny, która za pomocątego bardzo prostego środka gnębi swoich wrogów. Jeżeli zbójcom nie zawsze się udawało skarać tych małych despotów,przynajmniej drwili sobie z nich i płatali im psoty, co jestniedrobną rzeczą w oczach tego dowcipnego ludu. Satyrycznysonet pociesza Włocha po wszystkich niedolach, a zniewagi niezapomina on nigdy. Oto druga zasadnicza różnica między Włochem i Francuzem.

Skoro w szesnastym wieku gubernator skazał na śmierć biednego mieszkańca znienawidzonego przez możną rodzinę, częstozbójcy napadali na więzienie i próbowali uwolnić ofiarę. Ze swejstrony potężne rodziny, nie ufając zbytnio ośmiu czy dziesięciurządowym żołnierzom mającym strzec więźnia, wystawiały swoimkosztem oddział żołnierzy najemnych. Żołnierze ci, którychnazywano bravi, biwakowali w pobliżu więzienia i podejmowalisię odprowadzić aż na miejsce kaźni nieboraka, którego śmierćkupiono. Jeśli wpływowa rodzina miała w swoim gronie młodegoczłowieka, stawał on na czele tych improwizowanych żołnierzy.

Ten stan cywilizacji okropny jest z punktu widzenia moralności, przyznaję; za naszych czasów mamy pojedynek, nudę i nieprzedajnych sędziów; ale te obyczaje szesnastego wieku cudowniewspomagały produkcję mężczyzn godnych tego imienia.

Wielu historyków, wychwalanych do dziś przez pełną rutynyliteraturę Akademii, siliło się ukryć ten stan rzeczy, który okołoroku 1550 stworzył tak wielkie charaktery. Współcześnie ostrożne ich kłamstwa nagradzano wszystkimi zaszczytami, jakimimogli rozporządzać Medyceusze we Florencji, Este w Ferrarze,wicekrólowie Neapolu etc. Pewien biedny historyk nazwiskiemGiannone chciał uchylić rąbek zasłony; że jednak ośmielił siępowiedzieć jedynie cząstkę prawdy, i to pod osłoną powątpiewańi niejasności, pozostał bardzo nudny, co mu nie przeszkodziłoumrzeć w więzieniu w osiemdziesiątym drugim roku życia7 marca roku 1758.

Pierwszą tedy rzeczą, jeśli się chce poznać historię Włoch, tonie czytać autorów powszechnie uznanych; nigdzie lepiej nieznano ceny kłamstwa, nigdzie lepiej nie było ono opłacane.

Pierwsze kroniki, które pisano we Włoszech po głębokimbarbarzyństwie dziewiątego wieku, wspominają już o zbójcachi mówią o nich tak, jakby istnieli od niepamiętnych wieków (patrzzbiór Muratoriego). Kiedy nieszczęściem dla powszechnego dobra, dla sprawiedliwości, dla dobrych rządów, ale szczęściem dlasztuki średniowieczne republiki zostały zdławione, najenergiczniejsi republikanie, ci, którzy kochali wolność bardziej niż większość ich współobywateli, schronili się w lasy. Oczywiście ludgnębiony przez Baglionich, Malatestów, Bentivogliów, Medyceuszów kochał i szanował ich wrogów. Okrucieństwa małychtyranów, którzy nastąpili po pierwszych uzurpatorach, na przykład okrucieństwa Kosmy, pierwszego wielkiego księcia Florencji, który kazał mordować republikanów szukających schronieniaw Wenecji, nawet w Paryżu, dostarczały zaciągu tym zbójcom.Aby pozostać w czasach bliskich tym, w których żyła naszabohaterka, około roku 1550, Alfons Piccolomini, książę MonteMariano i Marco Sciarra dowodzili z powodzeniem uzbrojonymibandami, które w okolicach Albano urągały żołnierzom papieskim, wówczas bardzo dzielnym. Linia operacyjna tych słynnychwodzów, których lud do dziś podziwia, ciągnęła się od Padui bagien raweńskich aż do lasów, które wówczas pokrywałyWezuwiusz. Las Faggiola, tak wsławiony ich czynami, a położonyo pięć mil od Rzymu, na drodze do Neapolu, był generalnąkwaterą Sciarry, w której za pontyfikatu Grzegorza XIII skupiałosię niekiedy po kilka tysięcy żołnierzy. Szczegółowa historia tegoznamienitego bandyty byłaby nie do wiary w oczach obecnegopokolenia, w tym sensie, że nikt nie zechciałby zrozumiećpobudek jego czynów. Pokonano go aż w roku 1592. Kiedy ujrzał,że sprawa jest stracona, wdał się w układy z RzeczpospolitąWenecką i przeszedł w jej służby ze swymi najwierniejszymi lub najbardziej występnymi (jak kto woli) żołnierzami. Na żądanierządu rzymskiego Wenecja, która podpisała układ ze Sciarrą,kazała go zamordować, dzielnych zaś jego żołnierzy posłała naobronę wyspy Kandii przeciw Turkom. Ale roztropna Wenecjawiedziała, że na Kandii panuje mordercza zaraza; jakoż w kilkadni z pięciuset żołnierzy, których Sciarra oddał w służbę republiki, pozostało sześćdziesięciu siedmiu.

Ten las Faggiola, którego olbrzymie drzewa pokrywają dawnywulkan, był ostatnim teatrem czynów Marka Sciarra. Każdypodróżnik powie wam, że jest to najwspanialsza okolica owejcudnej Campagna Romana, której posępny wygląd jest jak stworzony dla tragedii. Las ten wieńczy swą ciemną zielenią szczytyAlbano.

Wspaniałą tę górę zawdzięczamy jakiejś erupcji wulkanicznej,wcześniejszej o wiele wieków niż założenie Rzymu. W epoce,która poprzedziła wszelką historię, wyrosła ona wśród rozległejrówniny rozciągającej się niegdyś między Apeninami a morzem.Monte Cavi, która wznosi się otoczona mrokami lasu Faggiola,jest jej szczytowym punktem, widzi się ją zewsząd, z Terracynyi z Ostii, jak z Rzymu i z Tivoli; góra zaś Albano, obecnie pokrytapałacami, stanowi zakończenie tego rzymskiego widnokręgu, taksłynnego wśród podróżnych. Klasztor czarnych mnichów zastąpiłna szczycie Monte Cavi świątynię Jowisza Feretryjskiego, gdzieludy łacińskie przychodziły składać wspólnie ofiary i zacieśniaćwęzły swego rodzaju federacji religijnej. Osłoniony cieniem wspaniałych kasztanów, podróżny dociera w kilka godzin do olbrzymich złomów będących ruiną świątyni Jowisza; ale z owegocienia, tak rozkosznego w tym klimacie, dziś nawet wędrowiecspogląda z niepokojem w głąb lasu: lęka się bandytów. Przybywszy na szczyt Monte Cavi, rozpala się ogień w ruinach świątyni,aby zgotować pożywienie. Z tego punktu, górującego nad całąCampagna Romana, widzi się ku zachodowi morze, które wydajesię o dwa kroki, mimo że jest o trzy lub cztery mile; rozróżnia sięnajmniejszy statek; przy pomocy najsłabszej lunety można policzyć ludzi udających się do Neapolu na statku parowym. Nawszystkie inne strony oko biegnie po wspaniałej równinie, którakończy się na wschód Apeninem, ponad Palestrina, na północ zaśbazyliką św. Piotra oraz innymi wielkimi budowlami Rzymu.Ponieważ szczyt Monte Cavi nie jest zbyt wysoki, oko rozróżnianajdrobniejsze szczegóły tego wspaniałego kraju, który mógłbysię obejść bez glorii historycznej, a w którym wszelako każdygaik, każdy złom wyszczerbionego muru widziany na równinie lub na zboczu gór przypomina którąś z owych bitew, tak cudownych patriotyzmem i męstwem, opowiedzianych przezLiwiusza.

Jeszcze za naszych dni, aby dojść do olbrzymich złomów,resztek świątyni Jowisza Feretryjskiego tworzących mur ogroduczarnych mnichów, można iść drogą triumfalną, którą szli niegdyś pierwsi królowie Rzymu. Wyłożona jest kamieniami ciosanymi bardzo regularnie; w lesie Faggiola znajdują się długie pasytej drogi.

Na brzegu wygasłego krateru, który, wypełniony obecnieprzezroczystą wodą, zmienił się w owo ładne jezioro Albano,mające pięć czy sześć mil obwodu i oprawne w skałę z lawy, leżałaniegdyś Alba, macierz Rzymu, którą polityka rzymska zniweczyła za pierwszych królów. Mimo to ruiny jej istnieją jeszcze.W kilka wieków później o ćwierć mili od Alby, na stokubiegnącym ku morzu, wyrosło Albano, ale to nowoczesne miastoodgrodzone jest od jeziora zasłoną ze skał, które kryją jezioromiastu, a miasto jezioru. Kiedy się je widzi z równiny, białe jegobudynki odznaczają się na ciemnej i głębokiej zieleni owego lasutak drogiego bandytom i tak często wsławionego, który wieńczyze wszech stron wulkaniczną górę.

Albano, liczące dziś pięć do sześciu tysięcy mieszkańców, niemiało ani trzech tysięcy w roku 1540, kiedy wśród pierwszychrodzin szlacheckich kwitnął potężny ród Campireali, któregonieszczęścia mamy opowiedzieć.

Tłumaczę tę historię z dwóch obszernych rękopisów: jedenrzymski, a drugi florencki. Z wielkim swoim niebezpieczeństwemośmieliłem się odtworzyć ich styl, niemal będący stylem naszychstarych legend. Wykwintny i pełen umiaru styl dzisiejszy niebardzo, jak mi się zdaje, godziłby się z treścią wypadków,a zwłaszcza z uwagami autorów. Pisali koło roku 1598. Proszęczytelnika o pobłażanie dla nich i dla mnie.

II

Spisawszy tyle tragicznych historii, powiada autor rękopisu florenckiego, zakończę tą, którą mi jest najciężej opowiedzieć. Będęmówił o słynnej ksieni klasztoru wizytek w Castro, Helenie deCampireali, której proces i śmierć tyle dały do gadania w wielkimświecie Rzymu i całych Włoch. Już około roku 1555 bandyciwładali w okolicach Rzymu, urzędnicy zaś byli zaprzedani możnym rodzinom. W 1572, to jest w roku procesu, Grzegorz XIIIBuoncompagni wstąpił na stolec św. Piotra. Ten święty kapłanjednoczył wszystkie apostolskie cnoty, ale jego cywilnemu zarządowi można było zarzucić niejaką słabość; nie umiał ani dobraćuczciwych sędziów, ani też powściągnąć bandytów; gryzł sięzbrodniami, a nie umiał ich karać. Zdawało mu się, iż skazująckogoś na karę śmierci, bierze na siebie straszliwą odpowiedzialność. Wynikiem tego usposobienia było, że gościńce wiodące dowiecznego miasta zaludniły się nieprzeliczoną mnogością złoczyńców. Aby podróżować z niejakim bezpieczeństwem, trzeba byłobyć w przyjaźni z bandytami. Las Faggiola, który przecinaładroga wiodąca do Neapolu przez Albano, był od dawna generalnąkwaterą rządu wrogiego rządowi Jego Świątobliwości i niejedenraz Rzym zmuszony był traktować, jak równy z równym, z Markiem Sciarra, jednym z królów lasu. Siłę bandytów stanowiło to,że posiadali przychylność okolicznych wieśniaków.

Owo ładne miasteczko Albano, tak bliskie generalnej kwaterybandytów, dało życie w roku 1542 Helenie de Campireali. Ojciecjej uchodził za najbogatszego patrycjusza w okolicy, dzięki czemuzaślubił Wiktorię Carafa, dziedziczkę wielkich włości w Królestwie Neapolitańskim. Mógłbym przytoczyć starców, którzy żyjąjeszcze, a którzy bardzo dobrze znali Wiktorię Carafa i jej córkę.Wiktoria była wzorem statku i rozumu; ale mimo swego wielkiegoumysłu nie mogła zapobiec upadkowi rodziny. Rzecz osobliwa,okropnych nieszczęść, które będą smutnym przedmiotem megoopowiadania, nie można, jak sądzę, przypisać w szczególnościżadnemu z ich aktorów, których przedstawię czytelnikowi: widzęnieszczęśliwych, ale zaiste nie mogę znaleźć winnych. Niezwykłapiękność i tkliwa dusza młodej Heleny — oto były dwa wielkieniebezpieczeństwa. One to służą za usprawiedliwienie dla JulianaBranciforte, jej kochanka; tępota monsignora Cittadini, biskupaz Castro, też może do pewnego stopnia być jej wymówką. Swójszybki awans po szczeblach godności duchownych zawdzięczał onswej poczciwości, a zwłaszcza swej wielce szlachetnej urodzie oraznajskończeniej pięknej fizjonomii, jaką zdarza się spotkać. Czytałem o nim, że nie można go było ujrzeć, a nie pokochać.

Ponieważ nie chcę pochlebiać nikomu, nie będę ukrywał, żepewien święty mnich z klasztoru Monte Cavi, którego niejedenraz zdybano w celi wznoszącego się na kilka stóp ponad ziemię,jak św. Paweł, w ten sposób, iż nic prócz łaski bożej nie mogło gopodtrzymać w tej niewygodnej pozycji, przepowiedział panuCampireali, że jego ród wygaśnie wraz z nim i że będzie miał tylkodwoje dzieci, które oboje zginą gwałtowną śmiercią. Z przyczynytej przepowiedni nie mógł znaleźć żony w swoich stronach i udałsię szukać fortuny do Neapolu, gdzie miał istotnie to szczęście, iżznalazł wielki majątek i kobietę zdolną geniuszem swoim odmienić jego zły los, gdyby rzecz taka w ogóle była możliwa. Ów panCampireali uchodził za poczciwego człowieka i czynił wielkiejałmużny; ale zgoła był wyzuty z dowcipu, co sprawiło, iżstopniowo usunął się z Rzymu i spędzał w końcu cały prawie rokw swoim pałacu w Albano. Oddawał się uprawie swoich ziem,położonych na tej bogatej równinie, która się ciągnie pomiędzymiastem a morzem. Za radą żony wspaniale wychował synaswego, Fabia, młodzieńca bardzo dumnego ze swego urodzenia,oraz córkę Helenę, która była cudownie piękna, jak to możnapoznać jeszcze z jej portretu znajdującego się w zbiorach Farnese.Od czasu jak zacząłem pisać jej historię, zachodziłem do pałacuFarnese, aby oglądać śmiertelną powłokę daną od nieba tejkobiecie, której nieszczęścia narobiły w swoim czasie tyle hałasui dotąd jeszcze zaprzątają pamięć ludzką. Kształt głowy tworzywydłużony owal, czoło bardzo rozległe, włosy ciemnoblond.Fizjonomia raczej wesoła; miała duże oczy z głębokim wyrazemi kasztanowate brwi tworzące łuk o doskonałym rysunku. Wargisą bardzo cienkie: można by rzec, że zarys ust wykreślił słynnymalarz Correggio. Oglądana wśród portretów otaczających jąw galerii Farnese, robi wrażenie królowej. Rzadka to rzecz, abywesołość łączyła się z majestatem.

Spędziwszy osiem lat jako wychowanka w klasztorze wizytekw Castro, obecnie zburzonym, dokąd przeważnie posyłano córkimagnatów rzymskich, Helena wróciła do domu; ale nim opuściłaklasztor, ofiarowała wspaniały kielich na wielki ołtarz do kościoła.Ledwie wróciła do Albano, ojciec jej sprowadził z Rzymu, zaznaczną pensję, słynnego poetę Cechino, wówczas bardzo sędziwego; ów wzbogacił pamięć Heleny najpiękniejszymi wierszamiboskiego Wergiliusza, Petrarki, Ariosta i Dantego, jego słynnychuczniów.

Tu tłumacz opuścił długą rozprawę o rozmaitych stopniachchwały, jaką w XVI wieku przyznawano tym wielkim poetom.Zdaje się, że Helena umiała po łacinie. Wiersze, których jąuczono, mówiły o miłości, i to o miłości, która gdybyśmy jąspotkali w roku 1839, zdałaby się nam bardzo śmieszna; chcę rzeco miłości namiętnej, która się żywi wielkimi poświęceniami, możeistnieć jedynie tajemnicą i zawsze sąsiaduje z najstraszliwszyminieszczęściami.

Taką była miłość, którą umiał obudzić w Helenie, wówczasledwie siedemnastoletniej, Julian Branciforte. Był to sąsiad jej,bardzo ubogi; mieszkał w lichym domku w górach, o ćwierć miliod miasta, wśród ruin Alby, nad brzegiem przepaści wysokiej nasto pięćdziesiąt stóp, wyścielonej zielenią, która okala jezioro.Domek ten, przylegający do posępnych i wspaniałych mrokówlasu Faggiola, zburzono później, gdy wzniesiono klasztor Pallazzuola. Ten ubogi młodzian miał na swą korzyść jedynie dziarskąi zwinną postać oraz beztroskę, z jaką znosił biedę. Wszystko, comożna było rzec o nim najlepszego, to iż rysy jego były wyraziste,choć niepiękne. Ale mówiono o nim, iż walczył dzielnie podrozkazami księcia Colonny wśród jego bravi w paru bardzoniebezpiecznych potrzebach. Mimo jego ubóstwa, mimo brakuurody serce jego byłoby w oczach dziewcząt z Albano zdobycząnader pochlebną. Mile witany wszędzie, Julian Branciforte znałjedynie miłostki, aż do chwili kiedy Helena wróciła z klasztoruw Castro. Kiedy wkrótce potem wielki poeta Cechino przeniósłsię z Rzymu do pałacu Campireali, aby kształcić umysł tej młodejpanienki, Julian, który go znał, wystosował doń łaciński utwórwierszem o szczęściu, jakie spotkało jego starość, że tak piękneoczy wlepiają się w jego oczy i że dusza tak czysta czuje siędoskonale szczęśliwa, kiedy on raczy przychwalić jej myśli.Zazdrość i żal młodych dziewcząt, z którymi Julian przestawałprzed przybyciem Heleny, udaremniła niebawem wszelkie ostrożności, jakie rozwijał, aby ukryć rodzącą się namiętność; jakożwyznaję, że ta miłość dwudziestodwuletniego młodzieńca i siedemnastoletniej panny objawiła się w sposób, którego rozsądeknie mógłby pochwalić. Trzy miesiące nie upłynęło, jak panCampireali spostrzegł, że Julian Branciforte przechadza się zbyt często pod oknami jego pałacu (który istnieje jeszcze w połowiewielkiej ulicy wiodącej ku jezioru).

Obyczaje wówczas były szorstkie i szczere, zgodne z wolnościąrepublikańską; polor monarchii nie zdławił jeszcze gwałtownychnamiętności. Widać to jasno z postępku pana Campireali. Tegożdnia, w którym uderzyła go częsta obecność młodego Branciforte,ozwał się w te słowa:

— Jak ty śmiesz włóczyć się bez ustanku pod domem i zaglądaćbezczelnie w okna mojej córki, ty, który nie masz nawet w co sięodziać? Gdybym się nie obawiał, że sąsiedzi źle sobie wytłumacząmój postępek, dałbym ci trzy cekiny, abyś poszedł do Rzymukupić sobie przyzwoite ubranie. Przynajmniej moich oczu i oczumojej córki nie obrażałby tak często widok twoich łachmanów.

Ojciec Heleny przesadzał zapewne: suknie młodego Branciforte to nie były łachmany; były sporządzone z bardzo prostegomateriału; ale mimo że czyste i często szczotkowane, trzebaprzyznać, że wygląd ich zdradzał długie użycie. Julian był takstrapiony wymówkami pana Campireali, że nie pojawił się już zadnia pod domem.

Jak wspomnieliśmy, dwie arkady, szczątek starożytnego wodociągu, służące za główną ścianę domkowi wzniesionemu przezojca Juliana i zostawionemu w spadku synowi, leżały o niespełnasześćset kroków od Albano. Aby się dostać do nowego miasta,Julian musiał przechodzić koło pałacu Campireali; toteż Helenazauważyła rychło nieobecność tego szczególnego młodzieńca,który jak szeptały jej przyjaciółki, zerwał wszelkie inne stosunki,aby się cały oddać szczęściu patrzenia na nią.

Pewnego letniego wieczora, koło północy, okno Heleny byłootwarte; młoda dziewczyna oddychała powiewem od morza,który bardzo dobrze było czuć na wzgórzu Albano, mimo żemiasto dzieliła od morza równina szeroka na trzy mile. Noc byłaciemna, panowała głęboka cisza; można było usłyszeć spadającylistek. Helena, wsparta na oknie, myślała może o Julianie, kiedyujrzała coś niby skrzydło nocnego ptaka, przesuwające się z wolnatuż za oknem. Cofnęła się przestraszona. Nie przyszło jej na myśl,że przedmiotem tym mógł kierować jakiś przechodzień; okno jej,na drugim piętrze pałacu, wznosiło się przeszło na pięćdziesiątstóp nad ziemią. Naraz spostrzegła, że ten osobliwy przedmiot tobukiet, który w głębokiej ciszy przesuwa się tam i z powrotemprzed oknem, o które się wspierała; serce zaczęło jej bić gwałtownie. Bukiet ten umieszczony był na końcu kilku związanychz sobą tyczek, trzcin podobnych do bambusu, które rosnąw okolicach Rzymu i dają łodygi wysokie na dwadzieścia lubtrzydzieści stóp. Dość silny wiatr był przyczyną, iż słaba trzcinaz trudnością zdołała utrzymać bukiet tuż pod oknem, w którymwedle przypuszczeń Juliana znajdowała się Helena; zresztą nocbyła tak ciemna, że z ulicy nie można było nic dojrzeć na takiejwysokości. Helena, która stała nieruchomo przy oknie, uczuła sięmocno wzruszona. Wziąć ten bukiet, czyż to nie było wyznanie?Nie doznawała zresztą żadnego z uczuć, które tego rodzajuprzygoda obudziłaby dziś w młodej pannie z dobrego towarzystwa, przygotowanej do życia starannym wychowaniem. Ponieważojciec i Fabio znajdowali się w domu, pierwszą jej myślą było, żenajmniejszy hałas spowodowałby wystrzał muszkietu wymierzony w Juliana; ulitowała się niebezpieczeństw, na jakie narażał siębiedny młodzieniec. Drugą myślą było, iż mimo że go znałajeszcze bardzo mało, był on wszakże istotą, którą kocha najbardziej w świecie po własnej rodzinie. Wreszcie po chwili wahaniawzięła bukiet. Dotykając kwiatów w głębokiej ciemności uczuła,że do łodygi przywiązany jest list; pobiegła na schody, aby goodczytać przy blasku lampki płonącej przed obrazem Madonny.,,Niebaczna! — powiadała sobie, rumieniąc się ze szczęścia przypierwszych słowach listu — jeśli mnie ktoś zobaczy, jestemzgubiona, a rodzina moja na wieki będzie prześladowała tegobiednego młodzieńca.” Wróciła do pokoju i zapaliła lampkę. Byłato rozkoszna chwila dla Juliana, który wstydząc się swego krokui jakby chcąc się ukryć jeszcze, mimo ciemnej nocy, tulił się doolbrzymiego pnia dębu, jednego z owych drzew o dziwacznychkształtach, które dziś jeszcze rosną na wprost pałacu Campireali.

W liście swoim Julian opowiadał z najzupełniejszą prostotąupokarzającą połajankę, jaka go spotkała ze strony ojca Heleny:

Jestem biedny, to prawda — ciągnął — niełatwo wyobraziłabyśsobie Pani bezmiar mego ubóstwa. Mam tylko swój dom, którymoże zauważyłaś koło ruin albańskiego wodociągu; przy domuogródek, który sam uprawiam i z którego warzywo stanowi mążywność. Mam jeszcze winnicę, wydzierżawioną za trzydzieścitalarów rocznie. Nie wiem w istocie, czemu Cię kocham; topewna, że nie mogę żądać, abyś dzieliła mą nędzę. A przecież, jeśliTy mnie nie pokochasz, życie straci dla mnie wszelką wartość; zbyteczne mówić, że oddałbym je tysiąc razy dla Ciebie. A wszakże przed Twoim powrotem z klasztoru życie to nie było nieszczęśliwe; przeciwnie, wypełniały je najświetniejsze marzenia. Toteżmogę powiedzieć, że widok szczęścia uczynił mnie nieszczęśliwym. Z pewnością wówczas nikt w świecie nie ośmieliłby się rzecmi słów, którymi mnie splugawił Twój ojciec; sztylet mój wymierzyłby mi sprawiedliwość. Wówczas, przy mojej odwadze i broni,czułem się równy każdemu w świecie; niczego mi nie brakło.Obecnie wszystko bardzo się zmieniło; znam lęk. Za wiele tegopisania; może Ty mną gardzisz! Jeśli, przeciwnie, masz dla mnienieco litości mimo ubogich sukien, które noszę, zauważysz, że cowieczora, kiedy północ dzwoni na wieży kapucynów na wzgórzu,znajduję się ukryty pod wielkim dębem, na wprost okna, w którepatrzę ciągle, domyślając się, że to Twoje okno. Jeśli nie gardziszmną, jak Twój ojciec, rzuć mi kwiat z tego bukietu, ale uważaj,aby się nie zahaczył o gzyms lub balkon Twego pałacu.

List ten odczytała Helena kilka razy; stopniowo oczy jejnapełniły się łzami; patrzała tkliwie na wspaniały bukiet, związany mocnym jedwabiem. Próbowała wyrwać kwiat, ale nie mogła;zdjął ją lęk: dla młodej rzymianki wyrwać kwiat, uszkodzić bukietbędący darem miłości, znaczy narazić się, że ta miłość umrze.W obawie, aby się Julian nie zniecierpliwił, pobiegła do okna; aleprzyszło jej na myśl, że zbyt dobrze ją widać, ile że lampanapełniała pokój światłem. Nie wiedziała, na jaki gest się odważyć; miała uczucie, że każdy jest zbyt wymowny.

Zawstydzona, wróciła pędem do pokoju. Ale czas mijał; narazprzyszła jej myśl, która wprawiła ją w nieopisane pomieszanie;Julian przypuści, że ona, jak ojciec, gardzi nim, bo jest ubogi!Ujrzała kawałek cennego marmuru, leżący na stole; obwiązała gochusteczką i rzuciła pod dąb na wprost okna. Następnie dałaznak, aby się Julian oddalił; usłyszała, że spełnił jej wolę, gdyżodchodząc nie silił się już utaić szelestu kroków. Kiedy się znalazłna szczycie skał dzielących jezioro od ostatnich domostw w Albano, usłyszała piosenkę miłosną; przesłała mu, już śmielej, znakpożegnania, po czym jęła na nowo odczytywać list.

Nazajutrz i dalszych dni znowu listy i podobne schadzki; żejednak w wiosce włoskiej nic nie ujdzie baczności, zwłaszcza żeHelena była najbogatszą dziedziczką w okolicy, ostrzeżono panaCampireali, że co wieczór o północy widać światło w pokoju jego córki; że — rzecz o wiele osobliwsza — okno jest otwarte, a nawetHelena stoi w nim, tak jakby się zgoła nie lękała zinzare (rodzajdokuczliwych komarów, które psują najładniejsze wieczoryw Campagna Romana). Tu muszę na nowo prosić czytelnikówo pobłażliwość. Kiedy ktoś chce poznać zwyczaje obcego kraju,musi być przygotowany na pojęcia bardzo dziwaczne, bardzoróżne od naszych. Pan Campireali narządził dwa muszkiety, swóji swego syna. Wieczorem, kiedy wybiło trzy kwadranse nadwunastą, uprzedził Fabia i obaj wśliznęli się najciszej na kamienny balkon na pierwszym piętrze, tuż pod oknem Heleny. Litabalustrada osłaniała ich do pasa, w razie gdyby ktoś z dołu zechciałwygarnąć z muszkietu w tę stronę. Północ wybiła; usłyszeli szelestpod drzewami; ale co ich napełniło zdumieniem, światło w oknachHeleny nie pojawiło się. Dziewczyna ta, dotąd prosta i żywa jakdziecko, zmieniła się zupełnie, odkąd kochała. Wiedziała, żenajmniejsza nierozwaga naraża życie ukochanego; gdyby takimożny pan jak jej ojciec zabił biedaka takiego jak Julian Branciforte, wystarczyłoby mu potem zniknąć na trzy miesiące, którespędziłby w Neapolu; przez ten czas przyjaciele w Rzymiezałagodziliby sprawę i wszystko skończyłoby się ofiarowaniemlampy za kilkaset talarów na ołtarz modnej w tej chwili Madonny.Rano przy śniadaniu Helena poznała z fizjonomii ojca, że jestmocno pogniewany; ze spojrzeń zaś, jakie na nią rzucał ukradkiem, odgadła, że to ona jest przyczyną gniewu. Natychmiastpobiegła przyprószyć nieco kurzem drzewce dwóch wspaniałychmuszkietów wiszących nad łóżkiem ojcowskim. Posypała równieżlekką warstwą kurzu puginały i szpady. Cały dzień okazywałaszaloną wesołość, biegała po domu po wszystkich piętrach,gotowa ostrzec Juliana, w razie gdyby miała szczęście go ujrzeć.Ale nie było nadziei. Biedny chłopiec tak był upokorzony połajanką bogatego pana, że w dzień nigdy nie zjawiał się w Albano;obowiązek jedynie sprowadzał go w niedzielę na mszę do parafialnego kościoła. Matka Heleny, która ją ubóstwiała i nie umiała jejniczego odmówić, wyszła z nią trzy razy tego dnia, ale na próżno;Helena nie spotkała Juliana. Była w rozpaczy. Cóż się z nią działo,kiedy wieczorem, oglądając broń ojcowską, ujrzała, że muszkietysą nabite i że prawie wszystkie puginały i szpady poruszano! Odśmiertelnego niepokoju odrywało ją jedynie pilne baczenie, abynie okazać, że się czegoś domyśla. Idąc do siebie o dziesiątejwieczór, zamknęła na klucz drzwi wychodzące na przedpokój matczyny; po czym przycupnęła przy oknie, leżąc na podłodze,tak aby jej nikt nie mógł spostrzec z zewnątrz. Można sobiewyobrazić, z jakim lękiem słuchała bijących godzin; nie było jużmowy o wyrzutach, jakie sobie czyniła często, iż tak szybkopokochała Juliana, co mogło obniżyć jej cenę w jego oczach. Tendzień posunął sprawy młodego człowieka bardziej niż pół rokustałości i zaklęć. „Po co kłamać? — powiadała sobie Helena. — Czyżgo nie kocham całą duszą?”

O wpół do jedenastej Helena ujrzała wyraźnie brata i ojca, jaksię czają na kamiennym balkonie pod jej oknem. W dwie minutypo tym, jak północ wybiła w klasztorze kapucynów, usłyszałarównie wyraźnie kroki kochanka, który zatrzymał się pod dębem.Spostrzegła z radością, że ojciec i brat jak gdyby nic nie słyszeli;trzeba było lęku zakochanego serca, aby usłyszeć szelest tak lekki.,,Teraz — powiadała sobie — zabiją mnie, ale trzeba za wszelkącenę, aby nie dostali w ręce dzisiejszego listu; prześladowaliby doostatniego tchu biednego Juliana.” Przeżegnała się i trzymając sięjedną ręką żelaznej balustrady, wychyliła się, ile tylko mogła, naulicę. Nie upłynęło ćwierć minuty, a bukiet, przymocowany jakzwykle do długiej trzciny, trącił ją w ramię. Chwyciła bukiet, aleodczepiając go żywo od żerdki, na której był umieszczony, trąciłatą żerdką o balkon. Natychmiast rozległy się dwa strzały, po czymzaległa cisza. Fabio, nie wiedząc w ciemności, czy to, co uderzyłoo balkon, to nie był sznur, za pomocą którego Julian schodzi odsiostry, dał ognia w stronę jej balkonu; nazajutrz znalazła śladkuli spłaszczonej na żelazie. Pan Campireali strzelił w dół, gdyżJulian uczynił lekki hałas, przytrzymując padającą żerdkę. Słysząchuk nad głową Julian odgadł, co się święci, i ukrył się podbalkonem.

Fabio szybko nabił ponownie muszkiet i nie oglądając się naojca pobiegł do ogrodu. Otworzył cicho furtkę wychodzącą nasąsiednią ulicę i skradając się na palcach zaczął przepatrywaćnieliczne osoby przechadzające się pod balkonem. W tej chwiliJulian, który tego wieczora był z silną eskortą, znajdował sięo dwadzieścia kroków, przytulony do drzewa. Helena, wychylając się z okna i drżąc o kochanka, zaczęła głośną rozmowęz bratem, którego głos usłyszała na ulicy: spytała go, czy zabiłzłodzieja.

— Nie sądź, że mnie oszukasz swym piekielnym podstępem! — krzyknął z ulicy, którą przebiegał wzdłuż i wszerz — opłakujzawczasu śmierć zuchwalca, który się ważył sięgnąć do twegookna.

Ledwie wyrzekł te słowa, Helena usłyszała, że matka puka dopokoju.

Otwarła czym prędzej, powiadając, że nie pojmuje, jakimcudem drzwi są zamknięte.

— Bez komedii, drogi aniele — rzekła matka — ojciec jestwściekły i może cię zabić; chodź się ze mną położyć do łóżka,a jeżeli masz jaki list, daj mi go, ja schowam.

Helena rzekła:

— Oto bukiet, list ukryty jest w kwiatach.

Zaledwie obie kobiety znalazły się w łóżku, kiedy pan Campireali wszedł do pokoju żony. Przybywał z kaplicy, gdzie wszystkopoprzewracał. Uderzyło Helenę to, że ojciec, blady jak upiór,działa z wolna, jak człowiek, który powziął stanowcze postanowienie. „Zginęłam!” — rzekła sobie Helena.

— Cieszymy się, że mamy dzieci — rzekł ojciec przechodzącobok łóżka żony, aby się udać do pokoju córki, trzęsąc sięz wściekłości, ale udając zupełny spokój. — Cieszymy się, że mamydzieci, ale raczej powinniśmy płakać krwawymi łzami, kiedydziecko okaże się dziewczyną. Wielki Boże! Czy podobna? Płochość ich może pozbawić honoru człowieka, na którego odsześćdziesięciu lat nie padł nawet najlżejszy cień.

Mówiąc to przeszedł do pokoju córki.

— Zgubiona jestem — rzekła Helena do matki — listy są podkrucyfiksem koło okna.

Natychmiast matka wyskoczyła z łóżka i pobiegła za mężem;jęła wykrzykiwać największe androny, aby wywołać jego gniew,udało się to jej najzupełniej. Starzec wściekał się, łamał w pokojucórki wszystko, ale matka mogła zabrać niepostrzeżenie listy.W godzinę później, kiedy pan Campireali wrócił do swego pokoju, obok pokoju żony, i kiedy wszystko się uspokoiło, matkarzekła:

— Masz swoje listy, nie chcę ich czytać, widzisz, ile nas o małonie kosztowały! Na twoim miejscu spaliłabym je. Dobranoc,uściskaj mnie.

Helena wróciła do siebie, zalewając się łzami, miała uczucie, żeod tych słów matki nie kocha już Juliana. Następnie gotowała sięspalić listy, ale nim je wydała zniszczeniu, nie mogła się wstrzymać, aby ich nie przeczytać. Odczytywała je tak długo, iż słońcebyło już wysoko na niebie, kiedy wreszcie namyśliła się iść zazbawienną radą.

Nazajutrz, była to niedziela, Helena udała się z matką dokościoła; szczęściem ojciec nie poszedł za nimi. Pierwszą osobą,którą spostrzegła w kościele, był Julian. Jednym spojrzeniemupewniła się, że nie jest ranny. Czuła się szczęśliwa bez granic;przygody nocne były o tysiąc mil od jej pamięci. Sporządziła pięćalbo sześć bilecików skreślonych na strzępach starego papieru,zadeptanego i zbrudzonego mokrą ziemią, jakie można znaleźć naposadzce w kościele, wszystkie zawierały to samo ostrzeżenie:

Wszystko odkryte, wyjąwszy nazwiska. Nie pojawiaj się już naulicy; będę tu przychodziła często.

Helena upuściła świstek spoglądając znacząco w stronę Juliana,który podniósł go i wyszedł. Wracając do domu w godzinę późniejznalazła na schodach pałacowych strzępek papieru, uderzył jązupełnym podobieństwem z tymi, którymi posłużyła się rano.Podniosła go tak zręcznie, że nawet matka nic nie zauważyła,i przeczytała:

Za trzy dni ktoś wróci z Rzymu, dokąd musi się udać. Będzieśpiewał w biały dzień w dni targowe, wśród zgiełku, okołodziesiątej rano.

Ten wyjazd zdziwił Helenę. „Czyżby się lękał muszkietuFabia?” — powiadała sobie ze smutkiem. Miłość wybaczy wszystko, wyjąwszy dobrowolne oddalenie; bo też to jest największamęczarnia. Miast płynąć w słodkim marzeniu, wypełnione rozpamiętywaniem uroków kochanka, życie staje się wówczas pastwąokrutnego wątpienia. „Ale czy to możliwe, aby on mnie już niekochał?” — powiadała sobie Helena przez trzy długie dni, któretrwała nieobecność Juliana. Naraz miejsce zgryzoty zajęła szalonaradość: trzeciego dnia ujrzała go w samo południe przechadzającego się pod pałacem jej ojca. Miał na sobie nowe suknie, prawiewspaniałe. Nigdy szlachetna jego postawa oraz dziarska fizjonomia nie jaśniały żywszym blaskiem; nigdy też nie mówiono tyle cotego dnia o ubóstwie Juliana. Mężczyźni, a zwłaszcza młodziludzie, mówili o nim z przekąsem; kobiety, a zwłaszcza młodedziewczęta, zachwycały się jego wspaniałą postacią.

Cały dzień Julian przechadzał się po mieście; zdawałoby się, żechce sobie wynagrodzić owe miesiące zamknięcia, na któreskazało go ubóstwo. Jak przystało człowiekowi zakochanemu,Julian był dobrze uzbrojony pod swoim nowym ubraniem.Oprócz sztyletu i puginału miał swoje giacco (rodzaj długiejkamizelki ze stalowej siatki; bardzo jest niewygodna, ale leczywłoskie serca ze smutnej choroby, która dręczyła je w owychczasach; mam na myśli obawę, aby nie paść na rogu ulicy z rękiwroga). Tego dnia Julian miał nadzieję ujrzeć Helenę; mierziło goprzy tym trochę zostać samemu w pustym domu, oto dlaczegoRanucy, dawny żołnierz jego ojca, odbywszy z nim dziesięćkampanii w oddziałach rozmaitych condottieri, na końcu w oddziale Marka Sciarra, nie opuścił swego kapitana, kiedy go ranyzmusiły do porzucenia służby. Kapitan Branciforte miał przyczyny, aby się trzymać z dala od Rzymu: narażał się tam na spotkanie synów ludzi, których zabił; nawet w Albano nie miałochoty wydać się na łaskę władz. Zamiast kupić lub nająćdomek w mieście, wolał raczej zbudować go sobie w sposóbtaki, aby z daleka widzieć każdego nadchodzącego. Znalazłw ruinach Alby cudowne miejsce; nie będąc spostrzeżonym przezniewczesnych gości, można było schronić się w las, gdzie władałdawny jego przyjaciel i wódz, Fabrycy Colonna. O przyszłośćsyna kapitan Branciforte nie troszczył się zgoła. Kiedy się wycofałze służby, mając dopiero pięćdziesiąt lat, ale podziurawiony jaksito, obliczył, że może jeszcze żyć jakieś dziesięć lat; jakoż pozbudowaniu domu wydawał co roku dziesiątą część tego, co zebrałz grabieży, w których miał zaszczyt brać udział.

Kupił ową winnicę, która dawała synowi trzydzieści talarówrocznie; była to odpowiedź na przycinek pewnego obywatelaz Albano, który kiedy kapitan coś rozprawiał o interesachi o chwale tego miasta, zauważył, że śmieszne jest, aby takichudeusz dawał rady osiadłym albańczykom! Kapitan kupił winnicę i zapowiedział, że kupi więcej; po czym, spotkawszy owego kpiarza w ustronnym miejscu, zastrzelił go z pistoletu.

Po ośmiu latach takiego życia kapitan umarł; adiutant jego,Ranucy, ubóstwiał Juliana; mimo to, znużony bezczynnością,wrócił do służby u księcia Colonny. Często zachodził odwiedzaćsyna swego, Juliana (takie mu dawał miano); w wigilięniebezpiecznego szturmu, któremu książę miał stawić czoło, w fortecy Petrella, zabrał Juliana, aby walczył przy jego boku.Widząc jego odwagę rzekł:

— Tyś chyba szalony, i co więcej, bardzo naiwny, aby gnić podAlbano jak najlichszy z mieszczuchów, gdy przy tym, coś nam tupokazał, i przy nazwisku swego ojca mógłbyś być u nas świetnymavventuriere i co więcej, zrobić majątek.

Słowa te dręczyły Juliana. Umiał on nieco po łacinie odpewnego księdza; że jednak ojciec Juliana drwił sobie, pozałaciną, ze wszystkiego, co ksiądz mówił, nie miał ani odrobinywykształcenia. W zamian za to, wzgardzony dla swego ubóstwa,żyjąc samotnie w ustronnym domku, wytworzył sobie pewnąfilozofię, która śmiałością swoją zdumiałaby uczonych. Zanim naprzykład pokochał Helenę, sam nie wiedząc czemu, ubóstwiałwojnę, ale miał wstręt do grabieży; w oczach zaś jego ojcai Ranucego grabież była niby wesoła krotochwila, którą się dajew teatrze po szlachetnej tragedii. Od czasu jak kochał Helenę,poglądy te stanowiły udrękę Juliana. Ta dusza, wprzód takniefrasobliwa, nie śmiała się nikogo radzić w swych wątpliwościach, przepełniona była miłością i smutkiem. Cóż by powiedziałpan Campireali, gdyby wiedział, że on jest avventuriere? Dopieromiałby prawo obsypać go słusznymi wyrzutami! Julian zawszeliczył na żołnierkę jako na pewną ucieczkę, w porze gdy jużspienięży łańcuchy i inne klejnoty znalezione w żelaznej szkatuleojcowskiej. Jeżeli Julian nie miał żadnego skrupułu, aby wykraść,mimo swego ubóstwa, córkę bogatego pana Campireali, to dlategoże w owej epoce ojciec rozrządzał w testamencie swoim mieniem,jak mu się podobało, i że pan Campireali mógł doskonale zostawićcórce tysiąc talarów całego majątku. Inny problem zaprzątałgłęboko wyobraźnię Juliana: primo, w jakim mieście osadzimłodą żonę, skoro ją zaślubi i wykradnie ojcu? Secundo, skądweźmie pieniędzy na jej utrzymanie?

Kiedy pan Campireali rzucił mu w twarz krwawe słowa, którego tak poruszyły, Julian był przez dwa dni pastwą wściekłościi bólu; nie mógł się zdecydować ani na to, aby zabić zuchwałegostarca, ani aby go zostawić przy życiu. Całe noce płakał, wreszciepostanowił się poradzić Ranucego, jedynego przyjaciela, jakiegomiał w świecie; ale czy go ten przyjaciel zrozumie? Najpierwszukał Ranucego po całym lesie Faggiola; trzeba mu było udać sięna gościniec neapolitański, poza Velletri, gdzie Ranucy dowodziłzasadzką: oczekiwał tam w licznej kompanii Ruiza d’Avalos, hiszpańskiego generała, który się wybierał do Rzymu lądem,niepomny, że niegdyś w licznej kompanii wyraził się wzgardliwieo awanturnikach księcia Colonny. Kapelan jego przypomniał mubardzo w porę tę drobną okoliczność, wskutek czego Ruizd’Avalos uzbroił barkę i puścił się morzem.

Wysłuchawszy opowieści Juliana, Ranucy rzekł:

— Opisz mi dokładnie tego jegomościa Campireali, iżby jegogrubiaństwo nie kosztowało życia jakiego poczciwego mieszkańcaAlbano. Z chwilą gdy sprawa, która nas tu trzyma, zakończy siętak czy owak, udasz się do Rzymu, gdzie pamiętaj pokazywać siępo gospodach i innych publicznych miejscach, ile tylko zdołasz;nie trzeba, aby cię ktoś mógł podejrzewać, zwłaszcza iż wiedzą, żekochasz jego córkę.

Julian z trudnością zdołał uspokoić gniew ojcowskiego druha.W końcu sam musiał wybuchnąć:

— Czy ty myślisz, że mnie chodzi o twoją szpadę? — rzekł. —Zdaje mi się, że i ja mam szpadę! Chcę od ciebie mądrej rady.

Ranucy wciąż wracał do swego:

— Jesteś młody, nigdyś nie był ranny; zniewaga była publiczna;otóż mężczyzną zhańbionym gardzą nawet kobiety.

Julian odpowiedział, że jeszcze się poradzi w tej mierze swegoserca. Mimo nalegań Ranucego, który koniecznie chciał gowciągnąć do napaści na hiszpańskiego generała, „przy czym — powiadał — można nabyć chwałę, nie licząc dukatów”, Julianwrócił sam do swego domku. Tam to w wilię dnia, w którym panCampireali wygarnął doń z muszkietu, odwiedzili Juliana Ranucyi jego kapral, obaj z powrotem z Velletri. Ranucy użył przemocy,aby zajrzeć do szkatułki, gdzie jego zwierzchnik, kapitan Branciforte, chował niegdyś złote łańcuszki i inne kosztowności, o ile nieuważał za stosowne wydać ich zaraz po wyprawie. Znalazł tamdwa talary.

— Radzę ci zostać mnichem — rzekł do Juliana — masz po temuwszystkie cnoty: miłość ubóstwa, a oto dowód; pokorę, bopozwalasz się lżyć w biały dzień bogaczowi z Albano; brak cijedynie obłudy i łakomstwa.

Ranucy włożył przemocą do szkatułki pięćdziesiąt dukatów.

— Daję ci moje słowo — rzekł — że jeśli do miesiąca panCampireali nie będzie pogrzebany ze wszystkimi honorami należnymi jego urodzeniu i dostatkom, tu obecny kapral przybędziez trzydziestoma ludźmi, aby zburzyć twój domek i spalić twoje mizerne rzeczy. Nie ścierpię, aby pod pozorem miłości synkapitana Branciforte grał w świecie rolę durnia.

Owej nocy, kiedy pan Campireali i jego syn strzelili z muszkietów, Ranucy i jego kapral byli na czatach pod balkonem. Julianledwie zdołał ich powstrzymać, aby nie zabili lub bodaj nieporwali Fabia, wówczas gdy — jak opowiedzieliśmy wyżej — wypadł nieroztropnie na ulicę przez ogród. Argument, któryuspokoił Ranucego, był następujący: nie godzi się zabijać młodego człowieka, który może jeszcze na coś wyróść i stać sięużyteczny, gdy jest starszy grzesznik, winniejszy od niego i dobryjuż tylko na to, aby go pochować.

Nazajutrz po tej przygodzie Ranucy zaszył się w lasach, a Julianudał się do Rzymu. Uciechę, której doznał, kupując piękneubranie za dukaty Ranucego, mąciła okrutnie ta myśl, bardzoniezwykła w owej epoce i zwiastująca wysokie losy, które goczekały; powiadał sobie: „Helena musi się dowiedzieć, kimjestem.” Każdy inny mężczyzna w jego wieku i za jego czasówmyślałby jedynie o tym, aby nasycić swoją miłość i wykraśćHelenę, nie troszcząc się w żaden sposób o to, co się z nią staniew pół roku później, ani też o mniemanie, jakie o nim zachowa.

Wróciwszy do Albano tego samego dnia, w którym obnosiłwszędzie piękne ubranie przywiezione z Rzymu, Julian dowiedział się przez starego Scottiego, swego przyjaciela, że Fabiowyjechał konno do majątku, który ojciec posiadał o trzy mile stąd,nad morzem. Później zobaczył, iż pan Campireali idzie w towarzystwie dwóch księży ku wspaniałej alei dębowej; aleja ta okalabrzeg krateru, na którego dnie leży jezioro Albano. W dziesięćminut później stara kobieta weszła śmiało do pałacu Campirealizachwalając owoce na sprzedaż; pierwszą osobą, którą spotkała,była Marieta, zaufana Heleny. Helena zarumieniła się po białka,otrzymując piękny bukiet. List w bukiecie był niezwykle długi;Julian opowiedział wszystko, czego doświadczył od owej burzliwej nocy; ale pod wpływem szczególnego wstydu nie śmiałwyznać tego, z czego każdy inny młodzieniec za jego czasów byłbytak dumny, a mianowicie, że jest synem junaka słynnego z przygód i że on sam odznaczył się już w niejednej potrzebie. Wciążzdawało mu się, że słyszy, co by na to rzekł stary Campireali.Trzeba wiedzieć, że w szesnastym wieku młode dziewczyny,bliższe rozsądku republikańskiego, o wiele bardziej ceniły człowieka za to, czego dokonał sam, niż za bogactwa jego rodziny lub sławne czyny przodków. Ale pojęcia te miały zwłaszcza dziewczęta z ludu, panny z zamożnych lub szlachetnych domów lękały sięrozbójników i — rzecz zupełnie naturalna — miały w estymieszlachectwo i dostatek. Julian zakończył tymi słowy:

Nie wiem, czy przyzwoite suknie, które przywiozłem z Rzymu, pozwolą Ci zapomnieć zniewagi, którą osoba posiadającaTwój szacunek zbezcześciła mnie niegdyś z powodu mego mizernego wyglądu; mogłem się zemścić, honor mi to nakazywał; nieuczyniłem tego przez wzgląd na łzy, jakie moja zemsta wycisnęłaby ubóstwianym oczom. To może Ci dowiedzie — jeśli na menieszczęście wątpiłabyś jeszcze — że można być biednym, a miećszlachetne uczucia. Poza tym mam Ci wyznać straszliwą tajemnicę; z największą łatwością przyszłoby mi ją zwierzyć wszelkiejinnej kobiecie, ale — nie wiem czemu — drżę, kiedy ją mam wyznaćTobie. Może ona w jednej chwili zniweczyć Twoją miłość; niewystarczyłoby mi żadne zaklęcie. Chcę czytać w Twoich oczachwrażenie, jakie sprawi to wyznanie. W najbliższych dniach, skoronoc zapadnie, spotkam się z Tobą w ogrodzie za pałacem. Tegodnia Fabia i ojca nie będzie w domu; kiedy zyskam pewność, iżmimo ich wzgardę dla licho odzianego młodzieńca nie zdołają namprzerwać trzech kwadransów lub godziny rozmowy, zjawi się podoknami człowiek pokazujący dzieciakom ulicznym oswojonegolisa. Następnie, kiedy wydzwonią Anioł Panski, usłyszysz w oddali strzał z muszkietu; wówczas zbliż się do ogrodowego muru;jeśli nie będziesz sama, zaśpiewaj. O ile nic nie przerwie ciszy,niewolnik Twój zjawi się drżący u Twoich stóp i opowie Ci rzeczy,które może Cię przejmą zgrozą. Oczekując tego rozstrzygającegoi straszliwego dla mnie dnia, nie ośmielę się podać Ci już bukietuo północy; ale koło drugiej w nocy przejdę śpiewając, a Ty stojącna balkonie upuścisz może kwiat uszczknięty Twą ręką. Będą tomoże ostatnie znaki przychylności, jakich użyczysz nieszczęśliwemu Julianowi.

W trzy dni później ojciec i brat Heleny udali się konno domajątku nad morzem; mieli stamtąd wyruszyć tuż przed zachodem słońca, aby być z powrotem koło drugiej. Ale gdy chcieliwyjeżdżać, nie tylko ich dwa konie, ale wszystkie konie nafolwarku znikły. Zdziwieni tą zuchwałą kradzieżą szukali koni,które znaleźli dopiero nazajutrz w lesie nad morzem. Panowie Campireali musieli wracać do Albano na chłopskim wozie zaprzężonym w woły.

Kiedy tego wieczora Julian znalazł się u kolan Heleny, byłoprawie zupełnie ciemno. Biedna dziewczyna była szczęśliwa z tejciemności; pierwszy raz była w towarzystwie tego człowieka,którego kochała tkliwie, który to wiedział, ale z którym nigdy niewymieniła ani słowa.

Jedno spostrzeżenie dodało jej nieco odwagi: Julian był bardziej blady i drżący od niej. Widziała go u swoich kolan.

— Doprawdy, nie jestem w stanie mówić — rzekł do niej.

Mieli kilka chwil bardzo szczęśliwych: patrzyli na siebie, alenie mogli wymówić słowa, nieruchomi jak pełna wyrazu grupaz marmuru. Julian klęczał trzymając Helenę za rękę; ona z pochyloną głową przyglądała mu się ze skupieniem.

Julian wiedział, że w myśl rad przyjaciół, młodych rozpustników rzymskich, powinien był pokusić się o coś; ale wzdrygnął sięprzed tą myślą. Ze stanu ekstazy, najwyższego szczęścia, jakiemoże dać miłość, obudziła go ta myśl: czas uchodzi szybko, ojcieci brat zbliżają się do pałacu. Uczuł, iż przy swoich skrupułach niezazna trwałego szczęścia, póki nie uczyni owego straszliwegowyznania, które jego rzymskim przyjaciołom zdawałoby się ciężką głupotą.

— Wspomniałem ci o wyznaniu, którego może nie powinienbym czynić — rzekł wreszcie. Zbladł mocno; dodał z trudem, jakgdyby brakło mu oddechu: — Może sprawię, iż pierzchną teuczucia, których nadzieja jest moim życiem. Sądzisz, że jestembiedny; to nie wszystko: jestem bandytą i synembandyty.

Na te słowa Helena, córka bogacza i żywiąca wszystkie obawyswej kasty, uczuła, że mdleje; bała się, że upadnie. „Jakie by tobyło straszne dla biednego Juliana! — pomyślała. — Przypuści, żenim gardzę. Był u jej kolan. Aby nie upaść, oparła się o niego;niebawem padła bezprzytomna w jego ramiona. Jak czytelnikwidzi, w szesnastym wieku lubiano w historiach miłosnychdokładność; a to dlatego że nie sądzono ich rozumem, aleodczuwano wyobraźnią, a uczucia czytelnika zlewały się z uczuciami bohaterów. Dwa rękopisy, z których czerpię, a zwłaszczaten, który zawiera pewno zwroty właściwe dialektowi florenckiemu, podają najszczegółowiej historię wszystkich schadzek, którenastąpiły. Niebezpieczeństwo tłumiło w młodej dziewczynie wyrzuty. Często niebezpieczeństwa były ogromne, ale jedynie rozpalały one te dwa serca, dla których wszystkie wzruszenia płynącez ich miłości były szczęściem. Niejeden raz Fabio i jego ojciecomal ich nie zaskoczyli. Byli wściekli, sądząc, że z nich zadrwiono;głos publiczny powiadał im, że Julian jest kochankiem Heleny,a mimo to nic nie mogli dostrzec. Fabio, młodzieniec porywczyi dumny, namawiał ojca, aby kazać zabić Juliana.

— Póki on będzie na świecie — powiadał — życie siostry znajdujesię w strasznym niebezpieczeństwie. Kto nam zaręczy, żew pierwszym momencie honor nie zmusi nas do ubroczenia rąkw krwi tej zatwardziałej? Doszła do tego zuchwalstwa, że niezapiera się już swej miłości; widziałeś, ojcze, że na twoje wyrzutyodpowiada jedynie tępym milczeniem; wierzaj, to milczenie jestwyrokiem śmierci na Juliana Branciforte.

— Pomyśl, kim był jego ojciec — odpowiadał pan Campireali. —Oczywiście, nic łatwiejszego dla nas niż udać się na pół roku doRzymu, a przez ten czas Branciforte zniknie. Ale kto namzaręczy, czy jego ojciec, który mimo swych zbrodni był człekiemdzielnym i szczodrym, szczodrym tak, że zbogacił wielu swychżołnierzy, a sam został biedny, kto nam zaręczy, że jego ojciec niema jeszcze przyjaciół, czy to w kompanii księcia Monte Mariano,czy w kompanii księcia Colonny, który często obozuje w lasachFaggiola, o pół mili od nas. W takim razie wymordowano by nasbez pardonu, mnie, ciebie, może i twoją nieszczęśliwą matkę.

Te częste rozmowy ojca z synem niezupełnie były obce Wiktorii Carafa, matce Heleny, i doprowadziły ją do rozpaczy. Wynikiem dyskusji między Fabiem a ojcem było, iż niegodne jest ichhonoru cierpieć spokojnie pogłoski obiegające w Albano. Skoronie było bezpieczne sprzątnąć młodego Branciforte, który z każdym dniem stawał się zuchwalszy i co więcej, ubrany obecnie wewspaniałe szaty, posuwał bezczelność do tego stopnia, iż publicznie zagadywał Fabia lub nawet samego pana Campireali, trzebabyło obrać jedną z tych decyzji, a może obie razem: wrócić na stałedo Rzymu, oddać Helenę do klasztoru wizytek, iżby tam została,aż się znajdzie dla niej odpowiednia partia.

Nigdy Helena nie wyznała swej miłości matce; matka i córkakochały się tkliwie i żyły z sobą najserdeczniej, a mimo to niepadło ani jedno słowo w przedmiocie, który prawie jednako jezaprzątał. Ten jedyny niemal przedmiot ich myśli pierwszy razwyraził się w słowach, gdy matka wspomniała córce, że jest zamiarprzeniesienia się do Rzymu, a może i odesłania jej na kilka lat doklasztoru w Castro.

Zwierzenie to było ze strony Wiktorii Carafa wielkim nierozsądkiem; usprawiedliwić je może jedynie bezmierna czułość dlacórki. Helena, oszalała miłością, chciała dowieść kochankowi, żesię nie wstydzi jego ubóstwa i że zaufanie jej do jego honoru jestbez granic. „Kto by uwierzył? — wykrzykuje autor florenckiegorękopisu. — Po tylu schadzkach tak zuchwałych i tak igrającychz okrutną śmiercią, schadzkach, które odbywały się w ogrodzie,a nawet parę razy we własnym pokoju, Helena była czysta!” Silnaswą cnotą, ofiarowała kochankowi, że się z nim wymknie kołopółnocy przez ogród i że spędzą noc w domku w ruinach Alby,o ćwierć mili od pałacu. Przebrali się za mnichów zakonu św.Franciszka. Helena była słusznego wzrostu; w przebraniu tymwyglądała na młodego, osiemnasto- lub dwudziestoletniego braciszka. Rzecz nie do wiary niemal i znamionująca wyraźnie palecboży, to iż na wąskiej dróżce wyrąbanej w skale i biegnącej podsamym murem kapucynów Julian i jego kochanka, przebrani zamnichów, spotkali pana Campireali i syna jego, Fabia, którzyw orszaku czterech dobrze uzbrojonych sług, mając przed sobąpazia z zapalonymi pochodniami, wracali z Castel Gandolfo,miasteczka położonego w pobliżu nad jeziorem. Aby przepuścićkochanków, obaj Campireali i ich ludzie ustawili się po obustronach tej drogi szerokiej może na osiem stóp. Jakimż byłobyszczęściem dla Heleny, gdyby ją poznano! Zginęłaby od kuliz ręki ojca lub brata, męka jej trwałaby tylko chwilę; ale niebozrządziło inaczej (superis aliter visum).

Dodają jeszcze jeden szczegół tego osobliwego spotkania, którypani Campireali, dożywszy późnej starości, niemal stuletnia,opowiadała jeszcze niekiedy w Rzymie w przytomności poważnych osób, które, również sędziwe, powtórzyły mi go, kiedy mojanienasycona ciekawość wypytywała je w tym przedmiocie, a takżew wielu innych. Fabio Campireali, młodzieniec hardy swą odwagą i niosący się bardzo górnie, zauważywszy, że młody mnich niepozdrowił ani ojca, ani jego, wykrzyknął:

— A to mi ladaco mniszek hardy! Bóg ich wie, co oni tam obajidą robić za klasztorem o tak późnej godzinie! Miałbym diabląochotę uchylić im kapturów, zobaczylibyśmy ich miny!

Na te słowa Julian ścisnął puginał pod habitem i przeszedłmiędzy Fabia i Helenę. Znalazł się od Fabia o niecałą stopę; ale niebo zrządziło inaczej i uśmierzyło cudem wściekłość dwóchmłodzieńców, którzy niebawem mieli spotkać się z tak bliska.

W procesie, który później wytoczono Helenie Campireali,chciano przedstawić tę nocną wyprawę jako dowód zepsucia; byłto obłęd młodego serca płonącego szaloną miłością, ale to sercebyło czyste.

III

Trzeba wiedzieć, że Orsiniowie, wiekuiści współzawodnicyColonnów i wszechpotężni wówczas w okolicy Rzymu, kazaliświeżo trybunałom skazać na śmierć bogatego rolnika, BaltazaraBandini, rodem z Petrella. Zbyt długo by wymieniać tu występki,o które obwiniano Bandiniego: większość z nich byłaby zbrodniądziś, ale nie można ich oceniać równie surowo w roku 1559.Bandiniego uwięziono w zamku Orsinich, położonym w górachod strony Valmontone, o sześć mil od Albano. Bargello rzymskiw orszaku stu pięćdziesięciu zbirów zjawił się w nocy nagościńcu; przybywał po Bandiniego, aby go zawieść do Rzymu dowięzienia Tordinona po wyrok skazujący go na śmierć. Ale jakwspomnieliśmy, ów był rodem z Petrella, twierdzy Colonnów;jakoż żona Bandiniego zagadnęła publicznie Fabrycego Colonnę,który się znajdował w Petrella:

— Czy pozwolisz, panie, umrzeć swemu wiernemu słudze?

Colonna odpowiedział:

— Niech mnie Bóg broni, abym miał kiedykolwiek uchybićtrybunałom papieża, mego pana!

Natychmiast żołnierze jego otrzymali rozkazy, a wszystkimjego stronnikom udzielono wiadomości, aby byli w pogotowiu.Schadzkę naznaczono w okolicy Valmontone, miasteczka naszczycie skały niezbyt wysokiej, ale mającej za szaniec gładkąprawie i prostopadłą przepaść wysoką na sześćdziesiąt do osiemdziesięciu stóp. Do tego miasta, należącego do papieża, udało sięstronnikom Orsinich oraz zbirom doprowadzić Bandiniego.Wśród najgorliwszych popleczników władzy znajdowali się panCampireali i Fabio, spokrewnieni zresztą trochę z Orsinimi. Oddawien dawna, przeciwnie, Julian Branciforte i jego ojciec bylioddani Colonnom.

W okolicznościach, w których nie wypadało Colonnom działaćotwarcie, uciekali się oni do bardzo prostego sposobu. Większośćbogatych wieśniaków rzymskich należała — wówczas jak dziś — dojakiejś kompanii pokutniczej. Pokutnicy nie pojawiają się publicznie inaczej niż z głową okrytą kawałkiem płótna, które zasłaniaim twarz i ma tylko dwie dziury na oczach. Kiedy Colonnowie niechcą przyznać się do jakiegoś przedsięwzięcia, zalecają swoimstronnikom, aby udając się na schadzkę wdziali strój pokutników.

Po długich przygotowaniach przewiezienie Bandiniego, którym od dwóch tygodni zajmowała się cała okolica, naznaczono naniedzielę. Tego dnia o drugiej z rana gubernator Valmontonekazał bić w dzwony na trwogę we wszystkich wioskach w lesieFaggiola. Chłopi wyszli dość licznie z każdej wioski. (Obyczajeśredniowiecznych republik, w których bito się, aby uzyskać to,czego się pragnie, zachowały sporo dzielności w sercu chłopów; zanaszych czasów nikt by się nie ruszył.)

Tego dnia można było zauważyć rzecz dość osobliwą: w miaręjak gromadki uzbrojonych chłopów zapuszczały się w las, malałyo połowę — stronnicy Colonnów przemykali się ku wskazanemuprzez Fabrycego miejscu. Naczelnicy zdawali się przeświadczeni,że tego dnia nie będzie starcia, otrzymali rano rozkaz szerzenia tejpogłoski. Fabrycy przebiegał las z wyborem swoich stronników,których wsadził na półdzikie młode konie ze swojej stadniny.Robił jak gdyby przegląd oddziałów chłopskich; ale nie mówił donich nic, ile że każde słowo mogło być niebezpieczne. Fabrycy byłto wysoki chudy człowiek, niewiarogodnie zwinny i silny; mimoże miał ledwie czterdzieści pięć lat, włosy i wąsy miał mlecznobiałe, z czego był bardzo nierad: po tym znaku można go było poznaćtam, gdzie wolał ujść niepostrzeżony. Na jego widok chłopiwołali: „Niech żyje Colonna!”, i wkładali płócienne kaptury.Sam książę miał swój kaptur na piersiach, aby go włożyć z chwilą,gdy spostrzeże nieprzyjaciół.

Nie dali na siebie czekać. Ledwie słońce wstawało, kiedy jakiśtysiąc ludzi stronnictw Orsinich, ciągnących od Valmontone,weszło w las, przechodząc o trzysta kroków od stronników Colonny, którym ten kazał położyć się na ziemi. W kilka minut poprzejściu ostatnich z orsyńczyków tworzących tę awangardęksiążę poderwał swoich ludzi: postanowił napaść eskortę Bandiniego w kwadrans po tym, jak się zapuści w las. W tej okolicy lasusiany jest skałami wysokimi na piętnaście lub dwadzieścia stóp;są to fale lawy, na których kasztany rosną wspaniale, tak że prawie zupełnie zaciemniają światło. Ponieważ fale te, mniej lub więcejnadgryzione czasem, powodują znaczne nierówności gruntu,przeto aby oszczędzić gościńcowi mnóstwa niepotrzebnychwzniesień i spadków, wyżłobiono drogę w lawie, tak iż częstoznajduje się ona o kilka stóp poniżej poziomu lasu.

W pobliżu miejsca obranego przez Fabrycego na atak znajdowała się polana zarośnięta murawą; z jednego brzegu polanę tęprzecinał gościniec. Następnie droga wchodziła w las, który,pełen głogów i krzewów, był w tym miejscu zupełnie nie doprzebycia. Fabrycy pomieścił swoich po obu stronach, o stokroków od gościńca. Na znak księcia każdy wieśniak nałożyłkaptur i ustawił się z muszkietem za kasztanem; żołnierze księciazajęli pozycje najbliżej drogi. Chłopi otrzymali wyraźny rozkaznie strzelać aż po żołnierzach, ci zaś mieli dać ognia, gdynieprzyjaciel będzie o dwadzieścia kroków. Fabrycy kazał ściąćnaprędce ze dwadzieścia drzew, które rzucone wraz z gałęziami nadrogę dość ciasną w tym miejscu i zarytą na trzy stopy w ziemię,zatarasowały ją zupełnie. Kapitan Ranucy z pięciomaset ludźmitworzył przednią straż; miał rozkaz atakować dopiero, kiedyusłyszy pierwsze strzały od strony drzew zamykających drogę.Kiedy Fabrycy Colonna ujrzał, iż żołnierze jego i stronnicy siedząkażdy za swoim drzewem, dobrze rozmieszczeni i pełni ducha,wypuścił się galopem ze swą konnicą, w której wyróżniał sięJulian Branciforte. Książę wziął się na prawo dróżką wiodącą naskraj polany.

Zaledwie książę się oddalił, ujrzano z daleka, na drodzez Valmontone, oddział konnych; byli to zbiry i bargello eskortujący Bandiniego oraz cała jazda Orsinich. Wśród nich znajdował sięBaltazar Bandini w otoczeniu czterech katów przybranych czerwono; mieli rozkaz wykonać wyrok najwyższych sędziów i utrupić Bandiniego, w razie gdyby widzieli, iż stronnicy Colonnówchcą go oswobodzić.

Skoro kawaleria Colonny przybyła na najdalszy od drogi skrajpolany, rozległy się pierwsze strzały z zasadzki. Natychmiastksiążę wypuścił swoją jazdę galopem, kierując atak na czterechczerwonych katów, którzy otaczali Bandiniego.

Nie będziemy szczegółowo opowiadali tej utarczki, która nietrwała ani trzech kwadransów; stronnicy Orsinich, zaskoczeni,rozbiegli się na wszystkie strony; ale kapitan Ranucy zginął, comiało opłakany wpływ na losy Juliana. Zaledwie rozdał parę ciosów szabli, wciąż zbliżając się do ludzi czerwono odzianych,kiedy nagle znalazł się na wprost Fabia Campireali.

Pędząc na ognistym rumaku i odziany w złociste giacco(koszulkę drucianą), Fabio wołał:

— Kto są te zamaskowane łotry? Poprzecinajmy ich maskipałaszem; ot, zaraz wam pokażę!

Prawie w tej samej chwili Julian Branciforte otrzymał z jegoręki poprzeczne cięcie w czoło. Cios był zadany tak zręcznie, żepłótno, które mu kryło twarz, spadło; równocześnie uczuł, żekrew z rany, lekkiej zresztą, zalewa mu oczy. Julian cofnął sięz koniem, aby odetchnąć i wytrzeć sobie twarz. Za wszelką cenęchciał uniknąć starcia z bratem Heleny; już jego koń był o kilkakroków od Fabia, kiedy Julian otrzymał w piersi wściekły ciosszablą. Cios nie zranił go, dzięki giacco, ale odjął mu oddech nachwilę. Prawie równocześnie usłyszał krzyk:

Ti conosco, porco! Znam cię, kanalio! Więc ty w ten sposóbzarabiasz na suknie w miejsce dawnych łachmanów!

Julian, dotknięty do żywego, zapomniał o pierwotnym postanowieniu i skoczył na Fabia:

Ed in mal punto tu venisti! — wykrzyknął.

Po kilku gwałtownych ciosach suknie, które okrywały ichkoszulki druciane, opadły w strzępach. Koszulka Fabia była złotai wspaniała, koszulka Juliana bardzo pospolita.

— W jakim ścieku znalazłeś swoje giacco? — krzyknął Fabio.

W tej samej chwili Julian znalazł sposobność, której szukał odpół minuty: wspaniała koszulka Fabia nie dość była obcisła naszyi, jakoż Julian zadał mu w odsłoniętą nieco szyję śmiertelnycios. Rapier Juliana wszedł na pół stopy w gardło Fabia, z któregotrysnął strumień krwi.

— Masz, zuchwalcze! — wykrzyknął Julian.

I pognał w stronę czerwonych katów, z których dwóch siedziało jeszcze na koniach. Kiedy się zbliżył do nich, trzeci padł; alew chwili gdy Julian dopadł czwartego, ten widząc, że go otaczadziesięciu z górą konnych, wypalił z pistoletu do biednegoBaltazara Bandini, który upadł.

— Mości panowie, nie mamy tu co robić dłużej! — wykrzyknąłBranciforte. — Weźmy na szable zbirów, którzy uciekają!

Wszyscy pognali za nim.

Kiedy w pół godziny później Julian stanął przed FabrycymColonną, pan ów ozwał się doń po raz pierwszy w życiu. Szalałz gniewu; Julian myślał, że go zastanie pełnym radości z powoduzwycięstwa, które zawdzięczał jedynie swemu znakomitemu planowi; Orsiniowie bowiem mieli blisko trzy tysiące ludzi, a Fabrycy nie zgromadził w tej potrzebie ani półtora tysiąca.

— Straciliśmy dzielnego druha Ranucego! — wykrzyknął książędo Juliana. — Sam dotykałem ciała, już zimny. Biedny BaltazarBandini jest śmiertelnie ranny. W rzeczy samej nie udało się nam.Ale cień dzielnego kapitana stanie przed obliczem Plutonaw dzielnym towarzystwie. Dałem rozkaz, aby przystroić drzewawszystkimi łajdakami, którzy nam wpadli w ręce. Mości panowie,słyszycie? — wykrzyknął, podnosząc głos.

I puścił się galopem w stronę, gdzie stoczyły walkę przedniestraże. Julian zastępował po trosze Ranucego, ruszył za księciem,który przybywszy do trupa dzielnego żołnierza, leżącego w otoczeniu pięćdziesięciu przeszło zwłok nieprzyjaciół, zsiadł drugiraz z konia, aby ująć Ranucego za rękę. Julian uczynił toż samo,płacząc.

— Jesteś bardzo młody — rzekł książę do Juliana — ale widzę cięokrytym krwią, a ojciec twój był dzielnym człowiekiem, otrzymałwięcej niż dwadzieścia ran w służbie Colonnów. Obejmij dowództwo nad resztkami kompanii Ranucego i odprowadź trupa dokościoła w Petrella; a pamiętaj, że mogą cię napaść w drodze.

Nie napadli Juliana, ale on sam przebił rapierem jednegoz żołnierzy, który mu rzekł, że za młody jest, aby dowodzić.Ponieważ Julian był jeszcze okryty krwią Fabia, szaleństwo towywarło dobre wrażenie. Wzdłuż całej drogi widział drzewaprzystrojone jeńcami. Ten ohydny widok w połączeniu ze śmiercią Ranucego, a zwłaszcza Fabia, doprowadzał go niemal doszaleństwa. Jedyną jego nadzieją było, że imię zwycięzcy Fabianie wyjdzie na jaw.

Pomijamy szczegóły wojskowe. W trzy dni po tej potyczceJulian zjawił się na kilka godzin w Albano; opowiadał znajomym,że gorączka zatrzymała go w Rzymie, gdzie musiał przeleżećw łóżku cały tydzień.

Ale wszędzie odnoszono się doń z wyraźnym szacunkiem,najznamienitsi obywatele kłaniali mu się pierwsi, ten i ów tytułował go nawet niebacznie „mości kapitanie”. Julian przeszedłkilka razy koło pałacu Campireali, który był szczelnie zamknięty; że zaś świeży kapitan był bardzo nieśmiały, gdy chodziło o pewnepytania, dopiero koło południa przemógł się na tyle, iż spytałScottiego, starca, który zawsze okazywał mu wiele dobroci:

— Gdzież są Campireali? Widzę, że pałac ich jest zamknięty.

— Mój przyjacielu — odparł Scotti z nagłym smutkiem — tegonazwiska nigdy nie powinieneś wymawiać. Przyjaciele twoi sąpewni, że to on ciebie szukał, i powtórzą to wszędzie; aleostatecznie on był główną przeszkodą do twego małżeństwa;śmierć jego daje olbrzymi majątek siostrze, która cię kocha.Można nawet dodać — w tej chwili niedyskrecja staje się cnotą —można nawet dodać, iż kocha cię do tego stopnia, że cię odwiedzała w nocy w twoim małym domku w Alba. Toteż można powiedzieć dla waszego dobra, iż byliście mężem i żona przed nieszczęsną bitwą pod Ciampi (nazwę tę nadano w okolicy bitwie, którąopisaliśmy).

Starzec przerwał widząc, że Julian zalewa się łzami.

— Wstąpmy do gospody — rzekł Julian.

Scotti udał się za nim; dano im pokój, gdzie się zamknęli naklucz, po czym Julian opowiedział starcowi wszystko, co sięzdarzyło od tygodnia. Kiedy skończył, starzec rzekł:

— Widzę z twoich łez, że czyn twój nie był obmyślany z góry;mimo to śmierć Fabia jest dla ciebie wielkim nieszczęściem.Trzeba koniecznie, aby Helena oświadczyła matce, że jesteś oddawna jej małżonkiem.

Julian nie odpowiedział, co starzec przypisał chwalebnej dyskrecji. Utopiony w zadumie, Julian pytał sam siebie, czy Helena,przejęta śmiercią brata, zdoła ocenić jego delikatność; żałowałtego, co zaszło niegdyś. Następnie na jego pytanie starzec opowiedział mu szczegółowo wszystko, co się działo w Albano w dniuwalki. Fabio zginął o wpół do siódmej rano o więcej niż sześć milod Albano, a o dziewiątej — rzecz nie do wiary! — zaczęto mówićo tej śmierci. Około południa ujrzano starego Campireali zalanegołzami, podtrzymywanego przez dwóch służących, jak się udawałdo klasztoru kapucynów. Wkrótce potem trzej dobrzy ojcowie,siedząc na najlepszych koniach Campirealich, w otoczeniu licznejsłużby udali się do Ciampi, gdzie ta walka miała miejsce. StaryCampireali chciał koniecznie jechać z nimi; ale mu to odradzonoz przyczyny, że Fabrycy Colonna jest wściekły (nie bardzowiedziano czemu) i że w razie gdyby go wzięto do niewoli,mogłoby mu się to obrócić na złe.

Około północy zdawało się, że las Faggiola stoi w ogniu; towszystkie mnichy i wszyscy biedni z Albano, każdy z grubązapaloną świecą, szli na spotkanie ciała młodego Fabia.

— Nie będę ci taił — ciągnął starzec zniżając głos, jakby się lękał,że go kto usłyszy — że droga, która wiedzie do Valmontone i doCiampi...

— Cóż takiego? — spytał Julian.

— Ta droga przechodzi pod twoim domem; otóż powiadają, żekiedy trup Fabia znalazł się w tym miejscu, krew trysła z okropnejrany, którą miał na szyi.

— Cóż za okropność! — wykrzyknął Julian, wstając.

— Uspokój się, drogi chłopcze — rzekł starzec — sam widzisz, żetrzeba, abyś wiedział wszystko. A teraz mogę ci powiedzieć, żetwoja tu dzisiejsza obecność wydała się nieco przedwczesna.Gdybyś mi uczynił ten zaszczyt, aby się mnie poradzić, dodałbym, kapitanie, że nie uchodzi zjawiać się w Albano przedupływem miesiąca. Nie potrzebuję cię ostrzegać, że byłobyniebezpieczne pojawiać się w Rzymie. Nie wiadomo jeszcze, jakiestanowisko zajmie Ojciec Święty wobec Colonnów; przypuszczają, że da wiarę oświadczeniu Fabrycego, który twierdzi, żeo bitwie pod Ciampi wie jedynie ze słychu; ale gubernatorrzymski, zajadły orsyńczyk, wścieka się i byłby bardzo rad, gdybymógł powiesić którego z dzielnych żołnierzy Fabrycego, o co tennie mógłby się upominać, skoro przysięga, że nie brał udziałuw bitwie. Pójdę dalej i mimo że mnie nie pytasz, pozwolę sobieudzielić ci rady wojskowej: jesteś lubiany w Albano, inaczej niebyłbyś tu bezpieczny. Pomyśl, że się przechadzasz po mieście odkilku godzin, że jakiś stronnik Orsinich może to wziąć zazniewagę lub przynajmniej dojrzeć w tym sposobność zdobyciapięknej nagrody. Stary Campireali powtarzał tysiąc razy, że danajpiękniejszą wioskę temu, kto cię zabije. Powinieneś był wziąćz sobą do Albano kilku żołnierzy, których masz u siebie w domu.

— Nie mam w domu żadnych żołnierzy.

— W takim razie jesteś szalony, kapitanie. Przy tej gospodziejest ogród, wyjdziemy ogrodem i wymkniemy się przez winnicę.Odprowadzę cię; jestem stary i bez broni, ale jeśli spotkamyjakichś nieprzychylnych ludzi, pomówię z nimi i pomogę ci bodajzyskać na czasie.

Julian był w rozpaczy. Mamyż wyznać jego szaleństwa? Odkądsię dowiedział, że pałac Campireali jest zamknięty, a mieszkańcyjego wyjechali do Rzymu, powziął zamiar odwiedzenia ogródka,gdzie tak często spotykał się z Heleną. Miał nawet nadziejęujrzenia jej pokoju, gdzie go przyjmowała, kiedy matki nie byłow domu. Chciał jakby odczynić jej gniew widokiem miejsc, gdziebyła dlań tak serdeczna.

Branciforte i szlachetny starzec nie spotkali nikogo niepożądanego, idąc ścieżkami, które przecinają winnice i biegną ku jezioru.

Julian kazał sobie na nowo opowiedzieć szczegóły pogrzebuFabia. Ciało dzielnego młodzieńca, prowadzone przez orszakksięży, zawieziono do Rzymu i pochowano w kaplicy rodzinnejw klasztorze św. Onufrego na szczycie Janiculum. Jako rzeczbardzo osobliwą zauważono, że w wilię ceremonii ojciec odwiózłHelenę do klasztoru wizytek w Castro, co potwierdziło pogłoski,iż Helena wzięła tajny ślub z awanturnikiem, który miał tonieszczęście, iż zabił jej brata.

Znalazłszy się blisko domu; Julian spotkał kaprala ze swejkompanii z czterema żołnierzami; oświadczyli mu, że dawny ichkapitan nigdy nie opuszczał lasu, nie mając przy sobie kilku ludzi.Książę powiadał często, iż jeśli ktoś ma ochotę dać się zabić,winien wziąć dymisję, aby mu nie narzucać obowiązku pomszczenia jego śmierci.

Julian Branciforte zrozumiał słuszność tych pojęć, które byłymu dotąd obce. Myślał tak jak pierwotne ludy, że wojna polegatylko na tym, aby się mężnie bić. Wszedł natychmiast w intencjeksięcia; zdążył jedynie uściskać roztropnego starca, który takwielkodusznie odprowadził go aż do domu.

Ale w kilka dni później Julian, wpółoszalały z melancholii,wrócił, aby ujrzeć pałac Campireali. Skoro zapadła noc, oni trzech jego żołnierzy, przebrani za kupców neapolitańskich,dostali się do Albano. Sam jeden udał się do domu Scottiego;dowiedział się, że Helena wciąż jest w klasztorze w Castro. Ojciec,który sądził, że zaślubiła mordercę jego syna, poprzysiągł nieoglądać jej nigdy. Nie widział jej nawet wówczas, gdy ją odwoziłdo klasztoru. Natomiast czułość matki jak gdyby zdwoiła się;często opuszczała Rzym, aby spędzić dzień lub dwa z córką.

IV

„Jeśli się nie usprawiedliwię wobec Heleny — powiadał sobieJulian, wracając w nocy na kwaterę w lesie — uwierzy w końcu, żejestem mordercą. Bóg wie, co za historie musiano jej opowiedziećo tej nieszczęsnej walce!”

Udał się po rozkazy księcia do zamku Petrella i poprosiło pozwolenie udania się do Castro. Fabrycy Colonna zmarszczyłbrwi.

— Sprawa owej utarczki nie jest jeszcze załatwiona z JegoŚwiątobliwością. Powinieneś wiedzieć, że ja oświadczyłem prawdę, to znaczy, że byłem najzupełniej obcy temu starciu, o którymdowiedziałem się dopiero nazajutrz w Petrella. Mam powódprzypuszczać, że Jego Świątobliwość da w końcu wiarę temuszczeremu wyznaniu. Ale Orsiniowie są potężni; wszyscy powiadają, że ty wyróżniłeś się w tej bijatyce. Orsiniowie posuwają sięwręcz do twierdzenia, że kilku jeńców zawisło na gałęzi. Wiesz,jak dalece bajki te są fałszywe; ale można przewidywać odwet.

Zdumienie, które błysło w naiwnych spojrzeniach młodegokapitana, ubawiło księcia; mimo to widząc taką niewinność uznał,iż trzeba się wyrazić jaśniej.

— Widzę w tobie — ciągnął — ową doskonałą odwagę, którarozsławiła na całe Włochy nazwisko Branciforte. Mam nadzieję,że zachowasz dla mego domu wierność, która czyniła mi drogimtwego ojca i którą chciałbym nagrodzić w tobie. Oto hasło mojejkompanii: nigdy nie powiedzieć słowa prawdy o tym, co dotyczymnie lub moich żołnierzy. Jeżeli w chwili gdy trzeba ci mówić, niewidzisz celu kłamstwa, kłam na los szczęścia, strzeż się jakgrzechu śmiertelnego słowa prawdy. Pojmujesz, że skojarzonez innymi wskazówkami mogłoby ono naprowadzić na trop. Pozatym wiem, że ty masz jakąś miłostkę u wizytek w Castro; możeszsię zabawić dwa tygodnie w tym miasteczku, gdzie Orsiniowiemają przyjaciół, a nawet agentów. Udaj się do mego marszałka,który ci wyliczy dwieście cekinów. Przez dawną przyjaźń dlatwego ojca — dodał książę, śmiejąc się — mam ochotę udzielić ci parumiłosno-strategicznych wskazówek. Ty i trzej twoi żołnierzeprzebierzecie się za kupców; będziesz się wściekał na jednego zeswoich towarzyszów, który będzie z urzędu wciąż pijany i nawiążeliczne stosunki, stawiając wino wszystkim próżniakom w Castro.Poza tym — dodał książę innym tonem — jeśli cię Orsiniowie pochwycą i wydadzą na śmierć, nie przyznawaj się za nic doprawdziwego nazwiska, a tym mniej do służby u mnie. Niepotrzebuję ci zalecać, abyś okrążał każde miasteczko i wchodziłzawsze bramą przeciwną stronie, z której przybywasz.

Te ojcowskie rady z ust człowieka zazwyczaj tak surowegowzruszyły Juliana. Zrazu książę uśmiechnął się z łez, które ujrzałw oczach młodego człowieka; później i jego głos się zmienił. Zdjąłjeden z pierścieni, które miał na palcu; przyjmując pierścieńJulian ucałował tę rękę słynną znamienitymi czynami.

— Nigdy ojciec mój tak nie mówił do mnie! — wykrzyknąłw zachwycie.

W dwa dni później, nieco przed świtem, Julian znalazł sięw murach miasteczka Castro. Towarzyszyło mu pięciu żołnierzyw przebraniu jak on; dwaj szli osobno, udając, że nie znają anijego, ani trzech tamtych. Zanim jeszcze weszli do miasta, Julianujrzał klasztor Nawiedzenia, rozległy budynek otoczony czarnymi murami, dość podobny do fortecy. Pobiegł do kościoła, którybył wspaniały. Zakonnice, wszystko szlachcianki, przeważniez bogatych domów, prześcigały się, która z nich bardziej wzbogaciten kościół, jedyną część klasztoru dostępną oczom publiczności.Weszło w zwyczaj, że siostra, którą papież mianował ksienią napodstawie listy trzech nazwisk przedstawionej przez kardynała,protektora klasztoru, składała znaczną ofiarę mającą uwiecznić jejimię. Ta, której dar był mniejszy od daru poprzedniczki, stawałasię przedmiotem wzgardy, zarówno jak jej rodzina.

Julian posuwał się, drżący, nawą wspaniałej budowli, lśniącejod marmurów i złoceń. Co prawda niewiele myślał o marmurachi złoceniach; miał uczucie, że patrzą nań oczy Heleny. Wielkiołtarz, powiadano mu, kosztował przeszło osiemset tysięcy franków; ale spojrzenia jego, gardząc bogactwami ołtarza, biegły kuzłoconej kracie, wysokiej blisko na czterdzieści stóp i podzielonejna trzy części dwoma olbrzymimi marmurowymi filarami. Kratata, której ogrom sprawiał straszliwe wrażenie, wznosiła się zawielkim ołtarzem i dzieliła chór klasztorny od kościoła otwartegodla wiernych.

Julian powiadał sobie, że za tą złoconą kratą znajdują sięw czasie nabożeństwa zakonnice i pensjonariuszki klasztoru. Dotej części kościoła mogła się udać o każdej porze zakonnica lubpensjonariuszka, która się chciała modlić; na tej wszystkim znanejokoliczności biedny kochanek budował nadzieje.

Prawda, iż olbrzymia czarna zasłona wyścielała wewnętrznąstronę kraty, „Ale ta zasłona — myślał Julian — nie powinnakrępować wzroku pensjonariuszek spoglądających w kościół,skoro ja, mogąc się zbliżyć jedynie na pewną odległość, widzędoskonale przez zasłonę okna oświetlające chór aż do najdrobniejszych architektonicznych szczegółów.” Każde wiązanie tej wspaniale złoconej kraty miało silne ostrze, zwrócone ku publiczności.

Julian wybrał miejsce bardzo widoczne, na wprost kraty, polewej, w części najlepiej oświetlonej; tam słuchał jednej mszy podrugiej. Ponieważ otaczali go sami tylko chłopi, miał nadzieję, iżzwróci na siebie uwagę nawet przez czarną zasłonę. Pierwszy razw życiu skromny ten młodzian starał się ściągnąć uwagę; przybrałsię dostatnio i sypał hojnie jałmużny tak wchodząc, jak wychodząc. Jego ludzie i on sam starali się o względy robotnikówi drobnych kupców mających jakieś stosunki z klasztorem. Mimoto dopiero trzeciego dnia zyskał nadzieję, iż zdoła przesłaćHelenie list. Na jego rozkaz zaczęto pilnie śledzić dwie służebniczki wychodzące na zakupy dla klasztoru; jedna utrzymywałastosunek z kramarzem. Jeden z żołnierzy Juliana, który byłniegdyś mnichem, pozyskał przyjaźń kramarza i przyrzekł mucekina za każdy list doręczony pensjonariuszce klasztoru HelenieCampireali.

— Co! — rzekł kupiec na pierwsze słowo — list żoniebandyty!

Przydomek ten był już uświęcony w Castro, a nie było jeszczedwóch tygodni od przybycia Heleny: tak dalece wszystko, couderza wyobraźnię, szybko dostaje się w obieg u tego ludułakomego dokładnych szczegółów!

Kramarz dodał:

— Ta przynajmniej jest zamężna! Ale ileż naszych dam nie matej wymówki, a otrzymują ze świata coś więcej niż listy!

W tym pierwszym liście Julian opowiadał szczegółowo wszystko, co się zdarzyło w nieszczęsnym dniu śmierci Fabia. „Czymnie nienawidzisz?” — pytał w końcu.

Helena odpowiedziała w kilku słowach, że nie nienawidzinikogo, ale że postanowiła obrócić resztę dni na to, aby zapomniećo człowieku, przez którego brat jej zginął.

Julian odpisał znowu; po kilku obelgach pod adresem losu (stylnaśladowany z Platona i bardzo wówczas w modzie) tak pisał:

Chcesz tedy podać w niepamięć słowo Boga przekazane namw Piśmie? Bóg powiada: „Niewiasta opuści krewnych i rodziców,aby iść za swym małżonkiem.” Śmiałażbyś twierdzić, że nie jesteśmoją żoną? Przypomnij sobie noc św. Piotra. Kiedy świt błyskałjuż za Monte Cavi, padłaś do moich kolan; zlitowałem się nadTobą; byłabyś moją, gdybym zechciał; nie mogłaś przemócmiłości, która parła Cię w tej chwili w moje objęcia. Nierazmyślałem, że ponieważ powtarzałem Ci wiele razy, iż poświęciłemCi moje życie i wszystko najdroższe mi na świecie, mogłabyśodpowiedzieć (mimo że nie uczyniłaś tego nigdy), że wszystkie teofiary, nie stwierdzone żadnym czynem, są jedynie urojone.Olśniła mnie pewna myśl, okrutna dla mnie, ale słuszna. Pomyślałem, że nie na darmo los daje mi sposobność poświęcenia dlaTwego dobra najwyższego szczęścia, o jakim mogłem kiedymarzyć. Byłaś już w moich ramionach, bez obrony, pamiętasz:usta Twoje nawet nie umiały się wzbraniać. W tej chwili ranneAve rozległo się w klasztorze Monte Cavi i cudownym trafemdźwięk ten doleciał do nas. Rzekłaś mi: „Uczyń to poświęceniedla świętej Madonny, matki wszelkiej czystości.” Powziąłem jużod kilku chwil myśl tego najwyższego poświęcenia, jedynegozaiste, jakie miałem sposobność dla Ciebie uczynić. Uderzyłomnie, że Tobie przyszła ta sama myśl. Odległy dźwięk tego AveMaria wzruszył mnie, wyznaję! Usłuchałem Twojej prośby. Niecała ofiara była dla Ciebie; oddałem nasz przyszły związek podopiekę Madonny. Myślałem wówczas, że przeszkody zajdą niez Twojej strony, niewierna, ale ze strony Twej bogatej i dumnejrodziny. Gdyby nie było w tym czegoś nadprzyrodzonego, w jakisposób ten Anioł Pański doszedłby do nas z tak daleka, ponadwierzchołki leśne, poruszane wiatrem rannym? Wówczas, pamiętasz, uklękłaś przede mną; ja wstałem, wyjąłem krzyżyk, którynoszę na piersiach, i Ty przysięgłaś na ten krzyżyk, na którypatrzę w tej chwili, i na swoje wieczne potępienie, że gdziekolwiekbyś się znalazła, co bądź mogłoby się zdarzyć, natychmiast, kiedyci rozkażę, oddasz się zupełnie do mego rozporządzenia, jak byłaśw chwili, gdy Ave Maria z Monte Cavi doleciało z tak dalekaTwego ucha. Następnie odmówiliśmy pobożnie dwa Zdrowaśi dwa Ojcze nasz. Otóż, na miłość, którą czułaś wówczas, a jeżelizapomniałaś o niej, jak się obawiam, na Twoje wieczne potępienierozkazuję Ci przyjąć mnie tej nocy w swojej celi lub w ogrodzieklasztornym.

Włoski autor ściśle przytacza liczne i długie listy JulianaBranciforte; ale podaje jedynie w skróceniu odpowiedzi HelenyCampireali. Po upływie dwustu siedemdziesięciu ośmiu lat jesteśmy tak dalecy od uczuć miłości i religii wypełniających te listy, żelękam się, aby nie znużyły czytelnika.

Zdaje się z tych listów, że Helena usłuchała wreszcie rozkazuzawartego w tym liście, który przetłumaczyłem w skrócie. Julianznalazł sposób, aby się dostać do klasztoru; z pewnych słówmożna wnosić, że się przebrał za kobietę. Helena zgodziła sięz nim widzieć, ale jedynie przez kratę parterowego okna wychodzącego na ogród. Ku swej niewymownej boleści Julian spostrzegł, że młoda dziewczyna, niegdyś tak tkliwa, a nawet taknamiętna, stała się dlań jakby obca; odnosiła się doń niemaluprzejmie. Pozwalając mu przyjść do ogrodu, czyniła toprawie wyłącznie przez cześć dla swego ślubu. Widzenie byłokrótkie: po kilku chwilach duma Juliana, może nieco podnieconawypadkami ubiegłych tygodni, wzięła górę nad głębokim bólem.

— Widzę przed sobą — rzekł — jedynie grób tej Heleny, któraw Albano oddała mi się rzekomo na całe życie.

Całym wysiłkiem Juliana było ukryć łzy, które zalewały mutwarz, w miarę jak Helena, mówiąc doń, szukała przystojnychzwrotów. Kiedy skończyła usprawiedliwiać zmianę, tak naturalną(powiadała) po śmierci brata, Julian odparł, wymawiając słowabardzo wolno:

— Nie spełniasz ślubu, nie przyjmujesz mnie w ogrodzie, niejesteś u mych kolan, jak było wówczas, kiedy usłyszeliśmy Avez Monte Cavi. Zapomnij o swym ślubie, jeśli możesz; co do mnie,nie zapominam niczego; Bóg z tobą!

To mówiąc, opuścił okratowane okienko, przy którym mógłzostać jeszcze godzinę. Kto by mu powiedział chwilę przedtem, żeskróci dobrowolnie tak upragnione widzenie! To poświęcenierozdzierało jego duszę; ale pomyślał, że zasłużyłby na wzgardęHeleny, gdyby odpowiedział na jej uprzejmość inaczej, niżzostawiając ją na pastwę wyrzutów.

Przed świtem opuścił klasztor. Natychmiast wsiadł na koń,dając żołnierzom rozkaz, aby nań czekali w Castro cały tydzień,potem zaś aby wrócili do lasu; był pijany rozpaczą. Najpierwobrócił się w stronę Rzymu. „Jak to! Oddalam się od niej! — powiadał sobie za każdym krokiem. — Jak to! staliśmy się sobieobcy! O Fabio, jakżeś jest pomszczony!”

Widok ludzi, których spotykał, pomnażał jego wściekłość;pchnął konia w pole i skierował się ku pustemu morskiemuwybrzeżu. Kiedy go już nie drażnił widok spokojnych wieśniaków, którym zazdrościł doli, odetchnął; obraz tych dzikich miejsczgodny był z rozpaczą i łagodził jego gniew, mógł się oddaćrozważaniom swego smutnego losu. „W moim wieku — powiadałsobie — mam jeden ratunek: pokochać inną kobietę!”

Na tę smutną myśl uczuł nowy przypływ rozpaczy: zrozumiałaż nadto, że istnieje dlań tylko jedna. Wyobrażał sobie mękę, jakąby cierpiał, gdyby się ważył zwrócić słowa miłości do innej; tamyśl rozdzierała go. Ogarnął go gorzki śmiech. „I oto jestem pomyślał — jak owi bohaterowie z Ariosta, którzy wędrują samiprzez odludne kraje, kiedy im trzeba zapomnieć, że ujrzeliprzewrotną kochankę w objęciach innego rycerza... Nie, ona niejest tak winna — mówił sobie, zalewając się łzami po napadzieszalonego śmiechu — niewierność jej nie posuwa się aż do miłościinnego. Ta gorąca i czysta dusza dała się omamić okrutnymbajkom, jakie jej o mnie powiadano; przedstawiono mnie z pewnością jako człowieka, który chwycił za broń w tej nieszczęsnejwyprawie jedynie, aby zamordować jej brata. Posunięto sięz pewnością dalej: przypisano mi tę brudną rachubę, iż skoro bratjej padnie, ona stanie się dziedziczką olbrzymich włości... I japopełniłem to szaleństwo, aby ją całe dwa tygodnie zostawićpodszeptom moich wrogów! Trzeba przyznać, że jeśli jestembardzo nieszczęśliwy, niebo pozbawiło mnie też rozumu dokierowania mym życiem! Jestem bardzo nędzny, bardzo godzienwzgardy! Życie moje nie zdało się na nic nikomu, a mnie samemumniej niż komukolwiek w świecie.”

W tej chwili młody Branciforte uczuł pokusę bardzo w tej epocerzadką: koń kroczył samym brzegiem, tak że chwilami falazalewała jego kopyta; przyszło Julianowi na myśl, aby go pchnąćw morze i położyć w ten sposób koniec okrutnemu losowi,którego był pastwą. Co pocznie z sobą, skoro jedyna istota, któradała mu niekiedy uczuć istnienie szczęścia, opuściła go! Alezatrzymała go jedna myśl: „Czym są męki, które cierpię —powiedział sobie — w porównaniu z tymi, które wycierpię kiedyś,skoro raz zakończę to nędzne życie? Helena nie będzie już dlamnie po prostu obojętna jak teraz; ujrzę ją w ramionach rywala,a rywalem tym będzie jaki panek rzymski, bogaty i poważany;aby bowiem udręczyć moją duszę, biesy będą szukały najokrutniejszych obrazów, to ich obowiązek. Tak więc nie zdołamznaleźć zapomnienia o Helenie, nawet w śmierci; co więcej,miłość moja zdwoi się, skoro to jest najpewniejszy środek, jakiznajdzie wiekuista potęga, aby mnie skarać za okropny grzech,który popełniłem.”

Aby do reszty odpędzić pokusę, Julian zacząl pobożnie odmawiać Zdrowaś! Dźwięk porannego Ave, modlitwy poświęconejMadonnie, omamił go niegdyś i skłonił do szlachetnego czynu,który obecnie uważał za największy błąd swego życia. Ale przezszacunek nie śmiał posuwać się dalej i wyrazić całej myśli. „Jeżeliz natchnienia Madonny popełniłem straszny błąd, czyż nie powinna ona, w swej nieskończonej sprawiedliwości, znaleźć jakiegośsposobu, aby mi wrócić szczęście?”

Ta myśl o sprawiedliwości Madonny ukoiła stopniowo jegorozpacz. Podniósł głowę i ujrzał na wprost siebie, za Albano i jegolasami, owo Monte Cavi, okryte ciemną zielenią, i ów świętyklasztor, którego ranne Ave przywiodło Juliana do tego, conazywał obecnie haniebną głupotą. Niespodziewany widok świętego miejsca pocieszył go.

— Nie — wykrzyknął — niepodobna, aby mnie Madonna opuściła! Gdyby Helena była moją żoną, jak się na to godziło jej sercei jak tego żądała moja godność męska, wieść o śmierci brata byłabynapotkała w jej duszy pamięć węzłów spajających ją ze mną.Powiedziałaby sobie, że należała do mnie dawno przed nieszczęśnym wypadkiem, który na polu bitwy zetknął mnie z Fabiem. Było dwa lata starszy ode mnie, bieglejszy w robieniu bronią,dzielniejszy, silniejszy. Tysiąc argumentów stanęłoby mej żonieza dowód, że ja nie szukałem walki. Przypomniałaby sobie, żenigdy nie żywiłem nienawiści do jej brata, nawet wówczas, gdywypalił do niej z muszkietu. Pomnę, że na pierwszej schadzce, popowrocie z Rzymu, mówiłem: „Cóż chcesz? honor tak nakazywał; nie mogę go potępić jako brata!”

Odzyskawszy nadzieję mocą nabożeństwa do Madonny, Julianpchnął żywiej konia i w kilka godzin przybył na kwaterę swejkompanii. Zastał ją na wymarszu: ruszano na gościniec wiodącyz Neapolu do Rzymu, przez Monte Cassino. Młody kapitanzmienił konia i ruszył z żołnierzami. Nie bito się tego dnia. Juliannie spytał, po co idą, mało go to obchodziło. W chwili gdy sięznalazł na czele żołnierzy, los jego przedstawił mu się z innejperspektywy. „Jestem po prostu głupiec — powiadał sobie — nie powinienem był opuszczać Castro. Helena jest prawdopodobniemniej winna, niż sobie wyobraziłem w pierwszym uniesieniu.Nie, ta dusza tak prosta i czysta, której pierwsze drgnieniamiłosne zrodziły się w mych oczach, nie przestała należeć domnie! Kochała mnie tak głęboko, tak szczerze! Czyż nie ofiarowywała się dziesięć razy uciec ze mną, biedakiem, aby wziąć ślubu jakiego mnicha w Monte Cavi! Powinienem był w Castrouzyskać przede wszystkim drugą schadzkę i przemówić jej dorozsądku. Doprawdy, namiętność czyni mnie niedorzecznym jakdziecko! Boże, czemuż nie mam przyjaciela, aby go błagać o radę!Ten sam krok wydaje mi się w ciągu dwóch minut na przemianokropny i wyborny!”

Wieczorem, kiedy kompania opuszczała gościniec, aby wrócićdo lasu, Julian zbliżył się do księcia i spytał, czy nie mógłby zostaćjeszcze kilka dni w wiadomym miejscu.

— Ruszaj do wszystkich diabłów! — wrzasnął Fabrycy. — Czymyślisz, że to jest czas na głupstwa?

W godzinę później Julian puścił się z powrotem do Castro.Zastał tam swoich ludzi; ale po swym wyniosłym rozstaniuz Heleną nie wiedział, jak pisać do niej. Pierwszy jego list zawierałtylko te słowa: „Czy zechcesz mnie przyjąć najbliższej nocy?” — „Możesz przyjść” — było też jedyną odpowiedzią.

Po odjeździe Juliana Helena sądziła, że ją rzucił na zawsze.Wówczas uczuła całą wagę słów zrozpaczonego młodzieńca: byłajego żoną, nim miał nieszczęście spotkać jej brata na polu bitwy.

Tym razem Julian nie spotkał się z ową sztywnością, którazraniła go tak boleśnie pierwej. Helena przyjęła go, co prawda, również przez kratę, ale widać było, że drży; że zaś Julianprzemawiał bardzo wstrzemięźliwie, prawie tak jak do obcej, tymrazem Helena odczuła, jak okrutny może być ów ton niemalurzędowy, gdy następuje po słodkiej zażyłości. Julian, który lękałsię zwłaszcza usłyszeć jakieś zimne słówko, które by mu zraniłoduszę, przemawiał tonem adwokata, dowodząc, że Helena byłajego żoną na długo przed nieszczęsną walką pod Ciampi. Helenapozwoliła mu mówić; lękała się, że ją zdławią łzy, w razie gdybyrzekła coś ponad oderwane słowa. W końcu widząc, iż jeszczechwila, a zdradzi się; poprosiła Juliana, aby wrócił nazajutrz. Tejnocy, jako w wilię uroczystego święta, odprawiano jutrznięwcześniej, tak iż schadzka ich łatwo mogła wyjść na jaw. Julian,który rozumował jak zakochany, opuścił ogród w głębokiej zadumie; nie umiał rozstrzygnąć, czy go Helena przyjęła dobrze,czy źle. W głowie zaczynały mu świtać pojęcia nabyte z rozmówz kompanami: „Któregoś dnia — powiedział sobie — trzeba będziewykraść Helenę.”

I zaczął rozpatrywać sposoby dostania się siłą do klasztoru.Ponieważ klasztor był bogaty i kuszący do grabieży, utrzymywałznaczną ilość służby, przeważnie byłych żołnierzy; pomieszczonoich w koszarach, których zakratowane okna wychodziły na wąskikorytarz. Korytarz ten szedł od bramy klasztornej wybitej w czarnym murze, wysokim na osiemdziesiąt stóp, do furty strzeżonejprzez siostrę odźwierną. Po lewej stronie tego wąskiego korytarzaznajdowały się koszary, po prawej mur ogrodowy, wysoki natrzydzieści stóp. Front klasztoru, wychodzący na plac, była togruba ściana, sczerniała od starości; jedyne jej otwory to byłabrama oraz okienko pozwalające żołnierzom wyglądać na zewnątrz. Można osądzić, jak ponure wrażenie sprawiała ta ścianaz bramą wzmocnioną szerokimi blachami żelaza, przybitymi zapomocą ogromnych gwoździ, oraz jednym okienkiem czterystopy wysokim, a osiemnaście cali szerokim.

Nie podążamy za kronikarzem w długim opowiadaniu schadzek, które Julian wyprosił u Heleny. Stosunek odzyskał serdeczność, jaką miał niegdyś w ogrodzie w Albano; jednakże Helenanigdy nie zechciała wyjść do ogrodu. Pewnej nocy uderzyłaJuliana jej zaduma: matka przybyła z Rzymu, aby ją odwiedzić,i zamieszkała na kilka dni w klasztorze. Matka była zawsze taktkliwa, tyle okazywała delikatności dla uczuć, których domyślałasię w córce, że Helena czuła głębokie wyrzuty, iż musi jąoszukiwać: jakże bowiem ośmieliłaby się wyznać, że miewaschadzki z mordercą jej syna? W końcu Helena wyznała szczerzeJulianowi, że jeśli ta dobra matka zapyta ją wprost, nie będziemiała siły jej okłamywać. Julian uczuł całe niebezpieczeństwo; losjego zależał od przypadku, który mógł podsunąć jakieś słowo paniCampireali. Następnej nocy przemówił stanowczym tonem w tensposób:

— Jutro przybędę wcześniej, usunę jedną sztabę w tej kracie, tyzejdziesz do ogrodu, zaprowadzę cię do kościoła w mieście, gdzieoddany mi ksiądz nas połączy. Zanim się zrobi dzień, znajdzieszsię z powrotem w ogrodzie klasztornym. Skoro raz zostanieszmoją żoną, będę już bez obawy. Jeśli matka twoja zażąda tego jakopokuty za okropne nieszczęście, nad którym bolejemy wszyscy, zgadzam się nawet na to, aby spędzić kilka miesięcy z dala odciebie.

Kiedy Helena zdawała się oszołomiona tą propozycją, Juliandodał:

— Książę wzywa mnie do siebie; honor i inne względy każą mijechać. Jedynie to, czego żądam, może zapewnić naszą przyszłość;jeśli się nie zgadzasz, rozstańmy się na zawsze, tu, w tej chwili.Odjadę, wyrzucając sobie swoją nierozwagę. Uwierzyłemtwemu słowu, sprzeniewierzyłaś się najświętszym ślubom.Mam nadzieję, że słuszna wzgarda obudzona twą zmiennościązdoła mnie uleczyć z miłości, która od zbyt dawna jest nieszczęściem mego życia.

Helena zalała się łzami.

— Wielki Boże! — wykrzyknęła z płaczem. — Cóż za cios dlamatki!

Zgodziła się wreszcie.

— Ale — dodała — mogą nas spostrzec, kiedy będziemy wychodzili lub wracali; pomyśl, co za zgorszenie, pomyśl o okropnympołożeniu, w jakim znalazłaby się matka; poczekajmy, aż odjedzie.

— Sprawiłaś, że zwątpiłem w to, co było dla mnie najświętsze:twoje słowo. Jutro wieczór będziesz moją żoną lub widzimy sięw tej chwili ostatni raz z tej strony grobu.

Biedna Helena zdołała odpowiedzieć jedynie łzami. Gnębił jązwłaszcza stanowczy i okrutny ton Juliana. Czy w istocie zasłużyłana wzgardę? Czy to był ów kochanek niegdyś tak powolny i czuły?Wreszcie zgodziła się na to, co jej przykazał. Julian odszedł. Odtej chwili Helena czekała następnej nocy w męczarniach rozdzierającego lęku. Gdyby się przygotowywała na pewną śmierć,boleść jej byłaby mniej dotkliwa; mogłaby znaleźć nieco otuchyw myśli o Julianie i o tkliwym przywiązaniu matki. Reszta nocyzeszła jej na najsmutniejszych wahaniach. Były chwile, że chciaławszystko wyznać matce. Kiedy nazajutrz stanęła przed nią, byłatak blada, że matka, zapominając o wszelkich postanowieniach,rzuciła się w ramiona córki, wołając:

— Co się dzieje? Wielki Boże! powiedz, coś ty uczyniła albo comasz uczynić? Gdybyś wzięła sztylet i utopiła mi go w sercu,mniej byś mi zadała bólu niż tym okrutnym milczeniem.

Helena tak żywo uczuła tkliwość matczyną, tak jasno widziała,że matka nie tylko nie przesadza swych uczuć, ale raczej je powściąga, iż roztkliwiła się sama; padła do jej kolan. Kiedymatka, dochodząc, co to może być za nieszczęsna tajemnica,wykrzyknęła, iż Helena chce od niej uciec, Helena odparła, żenazajutrz i przez dni następne pozostanie przy niej, ale błaga, abyo nic więcej nie pytała.

Po tym niebacznym słówku nastąpiło pełne wyznanie. PaniCampireali wzdrygnęła się na wiadomość, że morderca synaznajduje się tak blisko. Ale po tym okrutnym bólu nastąpił wylewżywej i czystej radości. Któż zdoła sobie wyobrazić jej szczęście,kiedy się dowiedziała, że córka nigdy nie chybiła swoim obowiązkom?

Natychmiast roztropna matka odmieniła z gruntu zamiary;uznała, że wolno się jej uciec do podstępu wobec człowieka, którynie był dla niej niczym. Serce Heleny było w straszliwej rozterce;wyznała wszystko do ostatka, ta umęczona dusza potrzebowała sięwywnętrzyć. Signora Campireali, która działała w przeświadczeniu, że jej wszystko wolno, wytoczyła szereg argumentów, zbytdługich, aby je tu przytaczać. Dowiodła bez trudu nieszczęsnejcórce, że w miejsce tajnego małżeństwa, które zawsze jest plamądla kobiety, uzyska małżeństwo publiczne i pełne chwały, jeślizechce na tydzień odłożyć akt posłuszeństwa wobec tak szlachetnego kochanka.

Ona, signora Campireali, uda się do Rzymu; przedstawimężowi, że na długo przed nieszczęsną walką Helena była żonąJuliana. Ceremonii dokonano owej nocy, kiedy, przebrana w habit, spotkała ojca i brata nad jeziorem, na dróżce wyrąbanejw skale, która ciągnie się wzdłuż murów klasztoru kapucynów.Cały dzień matka nie opuściła córki; wreszcie nad wieczoremHelena napisała do kochanka naiwny i, naszym zdaniem, bardzowzruszający list, w którym opowiedziała mu wszystkie walkitargające jej sercem. Kończąc, błagała na kolanach o tydzieńzwłoki.

Pisząc do Ciebie (dodała) ten list, na który czeka posłaniec mejmatki, mam uczucie, iż źle zrobiłam zwierzając jej wszystko.Widzę, jak się gniewasz, oczy Twoje patrzą na mnie z nienawiścią;najsmutniejsze wyrzuty rozdzierają moje serce. Powiesz, że mamcharakter słaby, tchórzliwy, godny wzgardy; przyznaję, DrogiAniele. Ale wyobraź sobie ten widok: matka, zalana łzami, niemalklęcząca przede mną. Niepodobna mi było nie wyznać jej, że jest coś, co mi broni spełnić jej prośby; a skoro raz słabość mojawyrzekła niebaczne słowo, nie wiem, co się stało, ale było miwręcz niepodobieństwem nie opowiedzieć wszystkiego, co zaszło.O ile mogę sobie przypomnieć, mam wrażenie, że dusza moja,wyzuta z wszelkiej siły, potrzebowała rady. Spodziewałam sięznaleźć ją w słowach matki... Zapomniałam, Mój Drogi, że taukochana matka nie może być Twoją sojuszniczką. Zapomniałamo mym pierwszym obowiązku, którym jest słuchać Cię. Widocznie nie jestem zdolna do prawdziwej miłości, która, jak powiadają,wyższa jest nad wszystkie próby. Gardź mną, Julianie, ale na imięNieba, nie przestań mnie kochać. Wykradnij mnie, jeśli chcesz,ale oddaj mi tę sprawiedliwość, iż gdyby matki nie było w klasztorze, najstraszliwsze niebezpieczeństwo, hańba nawet, nic niewzbroniłoby mi usłuchać Twych rozkazów. Ale matka jest takdobra! tak rozumna, tak szlachetna! Przypomnij sobie, co Ciopowiadałam niegdyś: gdy ojciec wpadł do mego pokoju, matkaocaliła Twoje listy, których nie miałam już sposobu ukryć;następnie, gdy niebezpieczeństwo minęło, oddała mi je, nie czytając, bez słowa wymówki. I całe życie była dla mnie taka jak w owejstraszliwej chwili. Sam widzisz, czym powinna ją kochać, a mimoto, w chwili gdy piszę do Ciebie — cóż za okropne wyznanie! — mam uczucie, że jej nienawidzę. Oznajmiła, że z powodu gorącachce spać w ogrodzie; słyszę uderzenia młotków, ustawiająwłaśnie namiot, niepodobna nam widzieć się tej nocy. Lękam sięnawet, że sypialnia zamknięta jest na klucz, zarówno jak drzwi nakręconych schodkach: rzecz, której nie robiono nigdy. Ostrożności te nie pozwoliłyby mi zejść do ogrodu, gdybym nawetchciała to uczynić, aby ułagodzić Twój gniew. Och, jakżebym sięoddała Tobie w tej chwili, gdybym mogła! jak bym pobiegła doowego kościoła, gdzie nas mają połączyć!...

List ten kończyły dwie stronice oszalałych wykrzyków, których żar wydał mi się jakoby naśladowany z filozofii platońskiej.Tłumacząc ten list, opuściłem wiele ozdób w tym rodzaju.

Julian Branciforte zdziwił się mocno, otrzymując pismo nagodzinę przed wieczornym Ave; właśnie porozumiał się z księdzem. Gniew go ogarnął.

— Nie potrzebuje mi radzić, abym ją wykradł, ta słaba i tchórzliwa istota!

I ruszył natychmiast do lasu Faggiola.

Oto, z drugiej strony, jakie było położenie signory Campireali:mąż jej był umierający, niemożność pomszczenia się na Brancifortem wiodła go z wolna do grobu. Próżno ofiarował znaczne sumyrzymskim bravi; żaden nie chciał się targnąć na jednego z kapralów — jak ich mienili — księcia Colonny; zbyt byli pewni, żewytracono by ich i ich rodziny. Nie dalej niż w zeszłym rokuspalono całą wioskę, aby pomścić śmierć jednego z żołnierzyFabrycego Colonny; wszystkim mieszkańcom — mężczyznomi kobietom, którzy chcieli uciekać w pole, związano ręce i nogisznurem, po czym rzucono ich w płomienie.

Signora Campireali miała wielkie posiadłości w KrólestwieNeapolu; mąż nakazał jej, aby sprowadziła stamtąd morderców,ale udała tylko, że go słucha; myślała, że córka jest bez ratunkuzwiązana z Julianem. W tym przeświadczeniu umyśliła, abyJulian odbył jedną lub dwie kampanie w armii hiszpańskiej, którawówczas wojowała z buntownikami we Flandrii. „Jeśli go niezabiją, myślała, będzie to znak, że Bóg nie potępia tego koniecznego małżeństwa.” W takim razie oddałaby córce swoje ziemieneapolitańskie, Julian Branciforte przybrałby nazwisko od jednego z tych majątków i udałby się z żoną na parę lat do Hiszpanii. Powszystkich tych próbach przemogłaby się może, aby znieść jego widok. Ale wszystko zmieniło fizjonomię od wyznania córki;małżeństwo nie było już konieczne, zgoła przeciwnie. Gdy Helenapisała do kochanka list, któryśmy przytoczyli, signora Campirealipisała do Pescara i do Chieti, nakazując swoim dzierżawcom, abyjej przysłali do Castro pewnych i śmiałych ludzi. Nie taiła, że chodzi o pomszczenie śmierci ich młodego pana, Fabia. Goniec wyruszył przed zachodem słońca.

V

Ale nazajutrz Julian wrócił do Castro, wiodąc z sobą ośmiużołnierzy gotowych iść za nim i narazić się na gniew księcia, któryczasem śmiercią karał takie wybryki. Julian miał w Castro pięciuludzi, przybywał z ośmioma; mimo to liczba czternastu żołnierzy,choćby najdzielniejszych, zdawała mu się niedostateczna na tępotrzebę: klasztor był niby warownia.

Chodziło o to, aby siłą czy zręcznością dostać się przez pierwsząbramę; następnie trzeba było minąć korytarz więcej niż pięćdziesiąt kroków długi. Na lewo, jak wspomniano, wznosiły sięzakratowane okna koszar, w których zakonnice pomieściły kilkudziesięciu sług klasztornych, dawnych żołnierzy. W razie alarmuz okien tych posypałby się rzęsisty ogień.

Ówczesna ksieni, kobieta z głową, lękała się zakusów Orsinich,księcia Colonny, Marka Sciarra i tylu innych, którzy władaliwszechmocnie w okolicy. Jak oprzeć się ośmiuset śmiałkom,gdyby zajęli niespodzianie miasteczko takie jak Castro w mniemaniu, że klasztor jest nabity złotem?

Zazwyczaj u wizytek w Castro znajdowało się piętnastu lubdwudziestu bravi w koszarach na lewo od korytarza wiodącego dofurty klasztornej; na prawo od tego przejścia był wielki mur,niepodobny do przebycia; na końcu wznosiła się żelazna brama,wychodząca na sień usianą kolumnami; za tą sienią był dziedziniec klasztorny, na prawo ogród. Tej żelaznej bramy strzegłasiostra odźwierna.

Kiedy Julian wraz z ośmioma ludźmi znalazł się o trzy mile odCastro, zatrzymał się w gospodzie, aby przeczekać największyupał. Tam dopiero przedstawił swój zamiar; następnie wyrysowałna piasku plan klasztoru, który chciał napaść.

— O dziewiątej — rzekł do swoich ludzi — powieczerzamy zamiastem; o północy wejdziemy; zastaniemy pięciu kamratów,którzy czekają w pobliżu klasztoru. Jeden z nich, konny, udagońca z Rzymu, aby odwołać signorę Campireali do łoża konającego męża. Będziemy się starali przebyć bez hałasu pierwszą bramę,która znajduje się wśród koszar — powiedział, rysując plan napiasku. — jeżeli zaczniemy bitwę przy pierwszej bramie, ciuryklasztorne zbyt łatwo mogliby nas wystrzelać z muszkietów naplacyku pod klasztorem lub w wąskim przejściu między pierwsząa drugą bramą. Druga brama jest żelazna, ale mam do niej klucz.

Prawda, że są tam olbrzymie wrzeciądze żelazne przytwierdzone do muru; kiedy są założone, wówczas nie ma sposobu otworzyć. Ale ponieważ te sztaby żelazne są zbyt ciężkie, aby odźwierna mogła je poruszyć, nigdy nie widziałem, aby je zamykano,a przechodziłem tamtędy z dziesięć razy. Mam nadzieję, że i dziświeczór uda mi się przejść bez przeszkód. Zgadujecie, że mamsprzymierzeńców w klasztorze; zamiarem moim jest porwaćosobę świecką, nie zakonnicę; nie powinniśmy robić użytkuz broni, chyba w ostateczności. Gdybyśmy wszczęli bitwę przednaszym przybyciem do drugiej bramy, odźwierna zawołałabyniechybnie dwóch starych ogrodników, mieszkających w klasztorze, i zdołaliby założyć sztaby, o których mówiłem. Jeżeli zdarzysię to nieszczęście, trzeba będzie rozbijać mur, co nam zabierzez dziesięć minut; w każdym razie ja podejdę do bramy pierwszy.Jeden ogrodnik jest przekupiony; możecie się domyślić, że niepisnąłem mu słowa o swoich zamiarach. Przebywszy drugą bramębierzemy się na prawo i jesteśmy w ogrodzie; tam zaczyna sięwojna, trzeba kłaść każdego, kto się nawinie. Będziecie używali,to się rozumie, jedynie szpady i puginału; najmniejszy wystrzałporuszyłby całe miasto, zaatakowano by nas przy wyjściu. To nieznaczy, abym z trzynastoma zuchami takimi jak wy nie czuł sięzdolny przejść przez ten kurnik, ale ten i ów w mieście marusznicę, strzelaliby z okien. W takim razie, mówię to nawiasem,trzeba by się przemykać pod same domy. Raz znalazłszy sięw ogrodzie, powiadacie z cicha każdemu, kto się zjawi: „Zabierajsię stąd!” Kto nie usłucha, tego puginałem. Ja wchodzę doklasztoru furtką z trzema, którzy się znajdują najbliżej, w trzyminuty później schodzę z jedną albo dwoma kobietami, którewyniesiemy na rękach, nie pozwoliwszy im chodzić. Po czymzmykamy żywo z klasztoru i z miasta. Dwóch zostanie przybramie; oddadzą w krótkich odstępach ze dwadzieścia strzałów,aby nastraszyć mieszczan i trzymać ich z daleka.

Julian powtórzył dwa razy to objaśnienie.

— Czyście dobrze zrozumieli? — rzekł — W sieni będzie ciemno,po prawej ogród, po lewej dziedziniec; nie pomylcie.

— Możesz na nas polegać, kapitanie! — wykrzyknęli żołnierze.

Następnie poszli pić; tylko kapral został i poprosił kapitanao chwilę rozmowy.

— Nic prostszego — rzekł — niż projekt Waszej Dostojności.Włamywałem się już w życiu do dwóch klasztorów, to będzietrzeci; ale za mało nas jest, jeśli przyjdzie nam się bawićw burzenie muru, trzeba pamiętać, że ciury klasztorne nie zostanąbezczynne w czasie tej długiej operacji; ustrzelą panu siedmiu lubośmiu ludzi, a kiedy będziemy wracali, mogą nam odebraćbrankę. Tak nam się stało w pewnym klasztorze koło Bolonii:zabito nam pięciu ludzi, my zabiliśmy ośmiu, ale kapitan niedostał swojej lubki. Poradzę Waszej Dostojności dwie rzeczy.Znam w pobliżu czterech wieśniaków, którzy dzielnie sługiwalipod Markiem Sciarra i którzy za cekina będą bili się całą noc jaklwy. Może i ukradną jakie srebro w klasztorze; pana to nic nieobchodzi, grzech jest ich: pan najął ich po to, aby porwali kobietę,oto wszystko. Druga rada jest taka. Nasz Hugo jest to sprytnyi wykształcony chłopak; był lekarzem, nim zabił szwagra i umknąłdo machia (lasu). Może go pan posłać przed nocą do bramyklasztornej; poprosi o służbę i postara się, aby go wpuszczono nastrażnicę; spoi tych ciurów, ba, może mu się uda zamoczyć imzapał u muszkietów.

Nieszczęściem Julian usłuchał rady kaprala. Odchodząc kapraldodał:

— Mamy się targnąć na klasztor, to pachnie ekskomunikąwiększą; co więcej, klasztor wizytek jest pod osobliwą opiekąMadonny...

— Rozumiem cię! — wykrzyknął Julian, jak gdyby zbudzonytym słowem. — Zostań ze mną!

Kapral zamknął drzwi i wrócił odmówić różaniec z Julianem. Trwało to dobrą godzinę. Skoro zapadła noc, ruszyliw drogę.

Kiedy wybiła północ, Julian, który sam wszedł do Castro kołojedenastej, wrócił po swoich ludzi znajdujących się poza bramamimiasta. Wszedł z ośmioma żołnierzami, do których przyłączyłosię trzech dobrze uzbrojonych chłopów; połączył się z pięciomażołnierzami, których miał w mieście, i w ten sposób znalazł się naczele szesnastu ludzi gotowych na wszystko. Dwóch było przebranych za służących; wzięli obszerne czarne bluzy, aby osłonićswoje giacco, i nie mieli piór na czapkach.

O wpół do pierwszej Julian, który wziął na siebie rolę gońca,przybył galopem do bramy klasztoru, czyniąc wielki zgiełki krzycząc, aby otworzono bezzwłocznie gońcowi kardynała.Ujrzał z przyjemnością, że żołnierze, którzy z nim rozmawialiprzez okienko, są dobrze podpici. Zgodnie ze zwyczajem podałswoje nazwisko na kawałku papieru, żołnierz poszedł oddać tękartkę odźwiernej, która miała klucz od drugiej bramy i budziłaksienię w ważnych wypadkach. Czekanie trwało śmiertelne trzykwadranse; przez ten czas Julian z trudem zdołał utrzymać swągromadkę w milczeniu. Ten i ów mieszczuch otwierał trwożliwieokno, kiedy wreszcie nadeszła pomyślna odpowiedź ksieni. Juliandostał się na strażnicę po małej drabince, którą mu podano z okna,ile że załodze klasztornej nie chciało się otwierać głównej bramy.Wszedł, a za nim dwaj żołnierze, przebrani za służących. Skaczącz okna do strażnicy, napotkał spojrzenie Hugona: cała strażnica była pijana dzięki jego staraniom. Julian oświadczył sierżantowistraży, że trzem służącym domu Campireali, których uzbroiłi przebrał za żołnierzy, aby mieć eskortę w drodze, udało siędostać dobrej wódki; proszą tedy, by im pozwolono wejść, iżby sięnie nudzili sami na ulicy. Przyzwolono jednogłośnie. Sam Julianw towarzystwie swoich dwóch ludzi zeszedł po schodkach, któreprowadziły ze strażnicy na korytarz.

— Staraj się otworzyć główną bramę — rzekł do Hugona.

On sam dostał się spokojnie do bramy żelaznej. Tam zastałpoczciwą siostrę odźwierną; oświadczyła mu, że gdyby go wpuszczono do klasztoru, ksieni musiałaby uprzedzić biskupa, ile że jestpo północy; dlatego prosi, aby oddał list siostrzyczce, którą ksieniprzysłała w tym celu. Na co Julian odpowiedział, iż w zamęciespowodowanym niespodzianą agonią pana Campireali otrzymałjedynie list wierzytelny pisany przez lekarza; szczegółów maudzielić ustnie żonie i córce chorego, o ile te panie są jeszczew klasztorze, w każdym zaś razie wielebnej ksieni. Odźwiernaposzła z tym zleceniem. Przy bramie została jedynie siostrzyczkaprzysłana przez ksienię. Gawędząc z nią, Julian wsunął rękę zapręty żelazne i niby żartem próbował otworzyć. Siostra, którabyła bardzo trwożliwa, zlękła się i zgorszyła tą psotą; wówczasJulian widząc, że drogi czas mija, popełnił tę nierozwagę, że jejofiarował garść cekinów prosząc, by mu otworzyła, gdyż nadtozmęczony jest, aby czekać dłużej. Czuł dobrze, że robi głupstwo,powiada kronikarz, że należało działać żelazem, nie złotem; alenie miał serca; z łatwością mógł chwycić siostrę, była ledwieo stopę od niego po drugiej stronie kraty. Ofiarowane cekinyprzestraszyły siostrzyczkę. Powiadała później, że z zachowaniaJuliana odgadła, że to nie jest prosty goniec: to kochanek którejz zakonnic — pomyślała — który przybył na schadzkę; siostrzyczkazaś była nabożna. Przejęta zgrozą, zaczęła targać ze wszystkich siłsznur od dzwonka i niebawem narobiła hałasu zdolnego zbudzićzmarłych.

— Wojna się zaczyna — rzekł Julian do swoich ludzi — baczność!

Wyjął klucz i wsunąwszy rękę przez kratę otworzył bramę, kurozpaczy siostrzyczki, która padła na kolana i jęła odmawiać AveMaria wołając, że to świętokradztwo. Jeszcze w tej chwili Julianpowinien uciszyć dziewczynę, ale nie miał odwagi; któryś z jegoludzi zatkał jej usta.

W tej chwili Julian usłyszał wystrzał z muszkietu za sobą. Hugo zdołał otworzyć bramę, reszta żołnierzy wchodziła po cichu,kiedy jeden ze straży, mniej pijany od innych, zbliżył się do oknai zdumiony, że widzi korytarz pełen ludzi, zaczął kląć i wykrzykiwać, że ich nie przepuści. Trzeba było nie odpowiadać i iść dalejku żelaznej bramie; tak uczynili pierwsi żołnierze, ale ten, któryszedł na ostatku — jeden ze zwerbowanych po południu wieśniaków — wypalił z pistoletu do ciury, który wykrzykiwał przez okno,i zabił go. Ten strzał w ciemną noc oraz krzyki pijaków na widokpadającego kamrata zbudziły żołnierzy klasztornych, którzy,spędzając tę noc w łóżku, nie mogli pokosztować Hugonowegowinka. Ośmiu czy dziesięciu bravi skoczyło wpółnago na chodniki jęli ostro nacierać na oddziałek Juliana.

Jak rzekliśmy, hałas ten rozpoczął się w chwili, gdy Julianotworzył bramę żelazną. Na czele dwóch żołnierzy skoczyłw ogród, biegnąc ku drzwiczkom wiodącym na schody oddziałupensjonariuszek, ale przyjęto go pięcioma lub sześcioma strzałamiz pistoletu. Dwaj żołnierze padli, on sam dostał kulę w praweramię. Strzały te oddali ludzie signory Campireali, którzy z jejrozkazu nocowali w ogrodzie, otrzymawszy szczególne pozwolenie biskupa. Julian pobiegł sam ku znanym sobie drzwiczkom,które wiodły na schody pensjonariuszek. Potrząsnął nimi z całychsił, ale były mocno zamknięte. Rozejrzał się za swymi ludźmi, alenie odpowiedzieli nic, konali. W ciemności Julian natknął się natrzech pachołków pani Campireali; obronił się puginałem.

Pobiegł z powrotem przez sień do żelaznej bramy, aby wołać swoich ludzi; drzwi były zamknięte: ogrodnicy, zbudzenidzwonkiem siostrzyczki, założyli wrzeciądze i zamknęli je nakłódki.

„Jestem odcięty” — powiedział sobie Julian.

Krzyknął na swoich ludzi; próżno silił się skruszyć kłódkęszpadą; gdyby mu się to udało, byłby odchylił jedną sztabęi otworzył jedno skrzydło. Szpada złamała się w pierścieniu; w tejchwili nadbiegł z ogrodu służący i zranił go w ramię. Julianodwrócił się; przyparty do bramy, uczuł, że naciera nań kilkuludzi. Bronił się puginałem; szczęściem dzięki ciemności prawiewszystkie ciosy odbijały się od drucianej koszulki. Otrzymawszydotkliwą ranę w kolano rzucił się na człowieka, który zanadto sięodsłonił, powalił go ciosem puginału w twarz i zdołał zawładnąćjego szpadą. Odetchnął, myślał, że jest ocalony; zajął pozycję polewej stronie bramy, od dziedzińca. Ludzie jego, którzy nadbiegli, oddali kilka strzałów przez kratę i rozproszyli służbę. W sienibyło coś widać jedynie przy blasku wystrzałów.

— Nie strzelajcie w moją stronę! — krzyczał Julian do swychludzi.

— Chwycili pana niby w łapkę na myszy — rzekł doń przez kratękapral, który zachował zimną krew — zabili nam trzech ludzi.Rozwalimy mur koło zawiasów po przeciwnej stronie; niech siępan nie zbliża, kule będą lecieć na nas; zdaje się, że są nieprzyjaciele w ogrodzie?

— To te łajdaki, ciury Campirealich — odparł Julian.

Nie skończył mówić, kiedy zaczęto ich ostrzeliwać z pistoletów; strzały kierowały się głosem, a szły od sieni wiodącej naogród. Julian schronił się do izdebki odźwiernej, na lewo odwejścia; ku wielkiej radości znalazł tam niedostrzegalną prawielampkę przed obrazem Madonny; ujął ją ostrożnie, aby jej niezgasić. Uczuł, że drży; obejrzał ranę w kolanie, która mu bardzodolegała; krew płynęła obficie. Spoglądając dokoła ujrzał zemdloną kobietę na krześle; zdumiał się poznając Marietę, zaufanąHeleny; potrząsnął nią.

— Och, panie Julianie! — wykrzyknęła z płaczem — chce panzabić Marietę, swoją przyjaciółkę?

— Ani trochę; powiedz Helenie, iż ją przepraszam, żem zakłócił jej spokój; niech pamięta Ave Maria w Monte Cavi. Oto bukiet,który zerwałem w jej ogrodzie w Albano; nieco splamiony krwią,umyj go, zanim jej oddasz.

W tej chwili rozległa się salwa muszkietów od strony korytarza;to bravi atakowali ludzi Juliana.

— Powiedz mi, gdzie jest klucz od furtki? — spytał Mariety.

— Nie widzę go; ale oto klucze od kłódek przy wrzeciądzach odwielkich drzwi. Będzie pan mógł wyjść.

Julian pochwycił klucze i wypadł z izdebki.

— Nie silcie się rozwalać muru — rzekł do żołnierzy — mamklucze.

Nastała chwila głębokiego milczenia, gdy Julian próbowałotworzyć kłódkę; pomylił się co do klucza, wziął inny, wreszcieotworzył; ale w chwili gdy podnosił sztabę, otrzymał z bliskapostrzał w prawe ramię. Uczuł, że traci władzę w tym ramieniu.

— Podnieście sztabę! — krzyknął na ludzi.

Nie potrzebował im tego mówić.

Przy blasku strzałów pistoletowych ujrzeli zagięty koniec żelaza na wpół już poza pierścieniem. Natychmiast kilka krzepkich rąk podniosło sztabę; kiedy koniec znalazł się poza pierścieniem, upuszczono ją. Wówczas można było uchylić jedno zeskrzydeł; kapral wszedł i szepnął do Juliana:

— Nic się już nie da zrobić; jest nas ledwie trzech czy czterechbez ran; pięciu nie żyje.

— Krew ze mnie uchodzi — odparł Julian — czuję, że zemdleję;powiedz im, aby mnie wynieśli.

W chwili gdy Julian rozmawiał z dzielnym kapralem, żołnierzeklasztorni dali jeszcze kilka strzałów i kapral padł martwy.Szczęściem Hugo słyszał rozkaz Juliana, zawołał po imieniudwóch żołnierzy którzy go unieśli. Julian, który nie zemdlał,kazał, aby go nieśli przez ogród do furtki. Żołnierze zaklęli,otrzymując ten rozkaz, mimo to usłuchali.

— Sto cekinów temu, kto otworzy drzwi! — wykrzyknął Julian.

Ale drzwi oparły się wysiłkom rozwścieczonych zuchów. Staryogrodnik, usadowiony w oknie na drugim piętrze, ostrzeliwał ichmocno z pistoletu, przyświecając im w ten sposób w drodze.

Po bezskutecznym mocowaniu się z drzwiami Julian zemdlałzupełnie; Hugo krzyknął na żołnierzy, aby czym prędzej unieślikapitana. On sam wstąpił do izdebki odźwiernej, wypędził Marietę, nakazując jej straszliwym głosem, aby zmykała i nie ważyła sięnigdy zdradzić, kogo poznała. Wyciągnął słomę z łóżka, połamałkilka krzeseł i podpalił izdebkę. Kiedy ujrzał, że dobrze płonie,uciekł co tchu wśród kanonady załogi.

Dopiero dalej niż o sto pięćdziesiąt kroków od wizytek dopadłkapitana, zupełnie zemdlonego, którego unoszono co sił. W kilkaminut później, za miastem, Hugo nakazał postój; miał ledwieczterech żołnierzy, odesłał dwóch do miasta z rozkazem oddawania strzałów z muszkietu co pięć minut.

— Starajcie się odszukać rannych kamratów — rzekł — i opuśćciemiasto przed świtem; my udamy się ścieżką do Croce Rossa. Jeślimożecie gdzie podłożyć ogień, nie żałujcie sobie.

Kiedy Julian odzyskał przytomność, znajdowali się o trzy mileod miasta i słońce było już wysoko. Hugo zdał mu raport.

— Twój oddział, kapitanie, składa się już tylko z pięciu ludzi,z tych trzej ranni. Dwaj wieśniacy, którzy zostali przy życiu,otrzymali po dwa cekiny i uciekli; dwóch nierannych posłałem domiasteczka po chirurga.

Chirurg, trzęsący się starzec, przybył niebawem na wspaniałym ośle; trzeba mu było zagrozić podpaleniem domu, aby goskłonić do przybycia. Tak był wystraszony, że musiano go napoićwódką, aby go doprowadzić do możliwego stanu. Wreszcie wziąłsię do roboty; oświadczył Julianowi, że rany jego nie są groźne.

— Rana w kolanie też nie jest niebezpieczna — dodał — ale będziepan kulał całe życie, jeśli nie zachowasz zupełnego spokoju dwa lub trzy tygodnie.

Chirurg opatrzył żołnierzy. Hugo mrugnął na Juliana. Danochirurgowi dwa cekiny, z których był bardzo kontent; po czym,tytułem wdzięczności, wlano weń tyle wódki, iż w końcu zasnąłspokojnie. O to chodziło. Przeniesiono go dalej w pole, zawiniętow papier cztery cekiny i włożono mu je do kieszeni: była to zapłataza osła, na którego wsadzono Juliana i rannego w nogę żołnierza.Przeczekano największy upał w starożytnej ruinie nad stawem;szli całą noc, unikając wsi, wreszcie na trzeci dzień o wschodziesłońca Julian, niesiony przez swoich ludzi, obudził się w lesieFaggiola, w chatce węglarza, która była jego generalną kwaterą.

VI

Nazajutrz po bitwie siostry wizytki znalazły ze zgrozą dziesięćtrupów w ogrodzie i w korytarzu wiodącym od głównej bramy dożelaznej furty; załoga klasztorna liczyła ośmiu rannych. Nigdyklasztor nie zakosztował takiego strachu; słyszano niekiedy strzelaninę na ulicy, ale nigdy tylu strzałów w ogrodzie, w zabudowaniach klasztornych i pod oknami zakonnic. Rzecz trwała dobrepółtorej godziny, przez ten czas panował w samym klasztorzenieopisany zamęt. Gdyby Julian Branciforte pozyskał był najlżejszą pomoc której z zakonnic albo pensjonarek, byłby dopiął celu;wystarczyłoby, aby mu otworzyły któreś z licznych drzwi wychodzących na ogród. Ale przejęty oburzeniem i wściekłością na to,co mienił wiarołomstwem Heleny, Julian chciał działać jedyniesiłą. Uważałby to za uchybienie samemu sobie, gdyby powierzyłswój zamiar komukolwiek, kto by go mógł powtórzyć Helenie.Jedno słowo przesłane Mariecie byłoby wystarczyło; byłabyotworzyła drzwi do ogrodu, mężczyzna zaś zjawiający się w sypialniach klasztoru, przy straszliwym akompaniamencie strzałów,zyskałby posłuch bez cienia oporu. Po pierwszych strzałachHelena drżała o życie kochanka i myślała jedynie o tym, aby ujśćz nim razem.

— Jak odmalować jej rozpacz, kiedy Marieta opowiedziała o okropnej ranie, którą Julian otrzymał w kolano i z której w jej oczachkrew płynęła obficie. Helena przeklinała swoje tchórzostwo i brakcharakteru.

— Miałam tę słabość, aby się zwierzyć matce, i Julian zapłacił tokrwią; mógł zginąć w owym wspaniałym ataku, w którym męstwojego dokazało cudów.

Bravi, wpuszczeni do rozmównicy, opowiadali siostrom, słuchającym ich chciwie, że w życiu nie widzieli męstwa równegotemu, jakie rozwinął herszt bandytów, ów młodzieniec w przebraniu gońca.

Jeśli wszystkie mieszkanki klasztoru słuchały tych opowiadańz najżywszym współudziałem, można sobie wyobrazić, jak namiętnie Helena chwytała szczegóły o młodym wodzu. Kiedysłuchała opowiadań klasztornych sług oraz dwóch starych ogrodników, nader bezstronnych świadków, miała uczucie, że zupełniejuż nie kocha matki. Nastąpiła nawet żywa wymiana słów międzytymi istotami, które się tak tkliwie kochały w wilię walki; signoręCampireali zgorszyły ślady krwi widniejące na bukiecie, z którymHelena nie rozstawała się ani na chwilę.

— Rzuć te kwiaty zmazane krwią!

— To ja wytoczyłam tę szlachetną krew; popłynęła dlatego, żemiałam tę słabość, aby się zwierzyć tobie.

— Kochasz jeszcze mordercę swego brata?

— Kocham mego małżonka, którego na me wiekuiste nieszczęście brat zmusił do walki.

Po tej odpowiedzi przez całe trzy dni, które signora Campirealispędziła w klasztorze, nie wymieniły ani słowa.

Nazajutrz po wyjeździe matki Helena zdołała się wymknąćkorzystając z zamętu, jaki panował między dwoma bramamiw klasztorze: wprowadzono do ogrodu mnóstwo murarzy, iżbytam zbudowali nowe fortyfikacje. Marieta i jej pani przebrały sięza robotników. Ale obywatele miasta pełnili czujną straż u bramy.Helena miała dużo kłopotów z wydostaniem się. Wreszcie ten samkramarz, który doręczał Helenie listy od Juliana, zgodził siępodać ją za swą córkę i odprowadzić aż do Albano. Helenaznalazła schronienie u swojej mamki, która dzięki jej dobrodziejstwom miała tam sklepik. Natychmiast po przybyciu Helenanapisała do Juliana, a mamka znalazła, nie bez trudu, człowieka, który odważył się zapuścić w las Faggiola, mimo iż nie znał hasłażołnierzy Colonny.

Wysłannik wrócil po trzech dniach mocno wystraszony; niemógł znaleźć Juliana Branciforte, a kiedy się zbyt pilnie wypytywał o młodego kapitana, ściągnął na siebie podejrzenie, tak iżw końcu zmuszony był uciekać.

— Nie ma wątpienia, biedny Julian nie żyje, i to ja go zabiłam!Musiał być taki skutek mojej nędznej słabości i tchórzostwa;Julian powinien był pokochać dzielną kobietę, córkę któregoz kapitanów księcia Colonny.

Mamka zlękła się, że Helena umrze. Udała się do klasztorukapucynów, położonego przy skalistej drodze, gdzie niegdyśFabio i jego ojciec spotkali w nocy parę kochanków. Mamkarozmawiała długo ze spowiednikiem i pod pieczęcią sakramentuwyznała mu, że młoda Helena Campireali pragnie się spotkaćz Julianem Branciforte, swoim małżonkiem, i że gotowa jestofiarować do klasztoru lampę wartości stu piastrów.

— Sto piastrów! — odparł mnich wzburzony. — A co się staniez naszym klasztorem, jeśli ściągnie na siebie gniew pana Campireali? Nie sto, ale tysiąc piastrów dał nam za to, żeśmy przynieśliciało syna jego z Ciampi, nie licząc wosku.

Trzeba powiedzieć na chwałę klasztoru, że dwaj starzy zakonnicy, dowiedziawszy się o położeniu Heleny, udali się do Albanow zamiarze sprowadzenia jej po woli lub po niewoli do rodzinnegopałacu; wiedzieli, że czeka ich bogata nagroda ze strony signoryCampireali. Całe Albano rozbrzmiewało ucieczką Heleny i opowieściami o nagrodach przyrzeczonych przez matkę temu, ktodostarczy nowin o córce. Ale dwaj zakonnicy tak wzruszyli sięrozpaczą Heleny, która była przekonana, że Julian Branciforte nieżyje, iż nie tylko nie zdradzili jej przed matką, ale podjęli sięprzeprowadzić ją aż do warowni Petrella. Helena i Marieta, wciążprzebrane za robotników, udały się pieszo nocą do źródła w lesieFaggiola, o milę od Albano. Zakonnicy przyprowadzili tam mułyi kiedy zrobił się dzień, puścili się do Petrella. Żołnierze, którzywiedzieli, że książę otacza klasztor swą opieką, kłaniali się imz szacunkiem; ale inaczej było z dwoma młodzikami, którzy imtowarzyszyli: żołnierze spoglądali na nich okiem zrazu surowym,a zbliżywszy się parskali śmiechem i winszowali mnichom urodymulników.

— Milczcie, bezbożnicy, i wiedzcie, że to wszystko dzieje sięz rozkazu księcia Colonny — odpowiadali zakonnicy, nie zatrzymując się.

Ale biedna Helena nie miała szczęścia; księcia nie było w Petrella, kiedy zaś trzy dni później po powrocie udzielił jej posłuchania, obszedł się z nią bardzo twardo.

— Po co acanna tu przybyła? Co znaczy ten niewczesny koncept? Twoje babskie paplanie sprowadziło śmierć siedmiu najtęższych zuchów w całych Włoszech, czego żaden rozsądny człowieknie przebaczy nigdy. Na tym świecie trzeba chcieć albo nie chcieć.Z pewnością także nowe twoje paplarstwo jest powodem, żeJuliana Branciforte ogłoszono świętokradcą i skazano nadwugodzinne szarpanie rozżarzonymi kleszczami, a potem naspalenie żywcem jak Żyda, jego, najlepszego chrześcijanina,jakiego znam! Jakżeby ktoś mógł bez jakichś bezecnych plotekacanny wymyślić to niecne kłamstwo, że Branciforte był w Castrow dniu napadu na klasztor? Wszyscy moi ludzie zaświadczą ci, żeowego dnia widziano go tu w Petrella, wieczór zaś wysłałem go doVelletri.

— Ale czy żyje? — wołała po raz dziesiąty Helena, zalewając sięłzami.

— Umarł dla acanny — odparł książę — nie ujrzysz go już nigdy.Radzę acannie, wracaj do klasztoru i staraj się trzymać język zazębami; nakazuję ci opuścić Petrella w ciągu godziny. Zwłaszcza nie opowiadaj nikomu, żeś mnie widziała, lub potrafię cięukarać.

Biedna Helena boleśnie odczuła przyjęcie sławnego księciaColonny, dla którego Julian miał tyle czci i którego kochała,ponieważ on go kochał.

Mimo opinii księcia ten krok Heleny nie był źle pomyślany.Gdyby przybyła do Petrella trzy dni wcześniej, zastałaby Juliana,rana w kolanie nie pozwalała mu chodzić i książę kazał go przewieźć do Avezzano, sporego miasta w Królestwie Neapolu.Na pierwszą wiadomość o straszliwym wyroku na Juliana Branciforte, kupionym przez pana Campireali, który to wyrok głosił goświętokradcą i gwałcicielem klasztoru, książę zrozumiał, że gdybychodziło o obronę Juliana, nie może liczyć ani na czwartą częśćswoich ludzi. To był grzech przeciw Madonnie, do której opiekikażdy ze zbójców rościł sobie szczególne prawo. Gdyby się znalazłw Rzymie bargello dość śmiały i spróbował ująć Juliana w lasachFaggiola, może by mu się to udało.

Julian przybył do Avezzano pod mianem Fontany, a ludzie,którzy go przywieźli, byli dyskretni. Wróciwszy do Petrellaoznajmili ze smutkiem, że Julian umarł w drodze, i od tej chwilikażdy z żołnierzy księcia wiedział, że ten, kto by wymówiłto nieszczęsne imię, naraziłby się na pchnięcie puginałemw serce.

Próżno tedy Helena, wróciwszy do Albano, pisała list po liściei wydała na posłańców wszystkie cekiny, jakie posiadała. Owidwaj starzy zakonnicy powzięli dla niej wielką życzliwość, niezwykła uroda bowiem, powiada kronikarz florencki, ma wpływnawet na serce zarosłe plugawym samolubstwem i obłudą. Tłumaczyli tedy biednej dziewczynie, że daremnie siliłaby się przesłać pismo Julianowi: Colonna oświadczył, że nie żyje, i z pewnością Branciforte zjawi się na świecie nie wprzód, aż książę będziesobie tego życzył. Mamka Heleny oznajmiła jej z płaczem, żematka odkryła w końcu jej schronienie i że wydała najsurowszerozkazy, aby ją dostawiono siłą do pałacu Campireali w Albano.Helena zrozumiała, że skoro raz znajdzie się w tym pałacu,więzienie jej może się stać bezgranicznie surowe i że zdołają jejwzbronić bezwarunkowo styczności ze światem, podczas gdyw klasztorze w Castro będzie mogła prowadzić korespondencjęrównie łatwo jak inne zakonnice. Zresztą — i to ją skłoniłoostatecznie — w ogrodzie tego klasztoru Julian przelał dla niejkrew; ujrzy to drewniane krzesło w izdebce odźwiernej, gdzieprzysiadł na chwilę, aby obejrzeć ranę w kolanie; tam to dałMariecie ów zakrwawiony bukiet, z którym Helena się odtąd nierozstawała. Wróciła tedy smutno do Castro i tu można byzakończyć jej dzieje; byłoby to dobre dla niej, a może i dlaczytelnika. Odtąd będziemy w istocie świadkami powolnegoponiżenia szlachetnej i tkliwej duszy. Bezmyślne względy i kłamstwa cywilizacji, które ją odtąd otoczą ze wszystkich stron, zastąpiąodruch krzepkich i szczerych namiętności. Rzymski kronikarzrobi tu naiwną uwagę: „Dlatego że kobieta zada sobie tę fatygę,aby urodzić ładną córkę, myśli, że posiada talenty pokierowaniajej życiem. Dlatego że kiedy córka miała sześć lat, mówiła jejbardzo słusznie: «moje dziecko, wyprostuj sobie kołnierzyk» —wówczas gdy ta córka ma tyleż albo i więcej rozumu niż matka,matka, zaślepiona chęcią panowania, czuje się w prawie kierowaćjej życiem i posługiwać się kłamstwem”. Ujrzymy, że to WiktoriaCarafa, matka Heleny, za pomocą zręcznych i chytrych sposobówspowodowała śmierć ukochanej córki, będąc sprawczynią jejnieszczęść przez dwanaście lat. Smutny owoc żądzy panowania!

Przed śmiercią pan Campireali doczekał się tej radości, żew Rzymie ogłoszono wyrok skazujący Juliana Branciforte naszarpanie przez dwie godziny rozżarzonymi obcęgami na placachRzymu, a potem na spalenie na wolnym ogniu i wrzuceniepopiołów do Tybru. Na freskach w klasztorze Najświętszej Pannywe Florencji można oglądać jeszcze dziś, w jaki sposób wykonywano te okrutne wyroki na świętokradcach. Zazwyczaj trzebabyło silnej straży, aby powstrzymać oburzony lud, który chciałzastąpić kata w jego funkcjach. Każdy uważał się za osobistegoprzyjaciela Madonny. Pan Campireali kazał sobie odczytać tenwyrok niedługo przed śmiercią; adwokatowi, który go uzyskał,darował piękne dobra między Albano a morzem. Adwokat ów niebył w tym bez zasług. Juliana skazano na tę okrutną karę, mimo żenikt go nie rozpoznał pod przebraniem młodego kuriera, którytak dzielnie kierował napadem. Ten wspaniały dar nie dał spaćwszystkim intrygantom w całym Rzymie. Był wówczas na dworzeniejaki fratone (mnich), człowiek przebiegły i zdolny do wszystkiego, nawet do wymuszenia na papieżu kardynalskiego kapelusza; zajmował się sprawami księcia Colonny i ten straszliwy klientprzymnażał mu wiele reputacji. Kiedy signora Campireali dowiedziała się, że córka wróciła do Castro, kazała wezwać owegofratone.

— Wasza Wielebność otrzyma wspaniałą nagrodę, jeśli zechcepomóc w sprawie nader prostej, którą natychmiast wyłożę.W najbliższych dniach wyrok, który skazuje Juliana Brancifortena straszliwą karę, ma być ogłoszony i stanie się prawomocnyw Królestwie Neapolu. Proszę, niech Wasza Wielebność zechceprzeczytać ten list wicekróla, po trosze mego krewniaka, któryraczy mi oznajmiać tę nowinę. Na jakiej ziemi Branciforte będziemógł szukać schronienia? Każę doręczyć pięćdziesiąt tysięcypiastrów księciu z prośbą, aby przekazał wszystko albo częśćJulianowi pod warunkiem, że przyjmie służby u króla hiszpańskiego, mego pana, przeciw buntownikom we Flandrii. Wicekrólwystawii temu Branciforte dekret na kapitana; iżby zaś wyrok zaświętokradztwo (który mam nadzieję uprowomocnić i w Hiszpanii) nie szkodził mu w karierze, przybierze nazwisko baronaLizzara; jest to mająteczek, który mam w Abruzzach i który zapomocą fikcyjnej sprzedaży zdołam mu przekazać na własność. Sądzę, iż Wasza Wielebność nigdy nie widział, aby matka w tensposób obchodziła się z mordercą swego syna. Za cenę pięciusetpiastrów od dawna mogliśmy się pozbyć nienawistnego młokosa;ale nie chcieliśmy wchodzić w zatarg z Colonną. Toteż raczyWasza Wielebność przedstawić księciu, iż szacunek dla jego prawkosztuje mnie sześćdziesiąt albo osiemdziesiąt tysięcy piastrów.Nie chcę już słyszeć nigdy o tym Branciforte; a zwłaszcza niechWasza Wielebność przedłoży mój szacunek księciu.

Fratone oświadczył, że do trzech dni wybierze się w stronęOstii, a signora Campireali wręczyła mu pierścień wartości tysiącapiastrów.

W kilka dni później fratone zjawił się w Rzymie i oświadczyłpani Campireali, że nie udzielił jej propozycji księciu; ale że przedmiesiącem młody Branciforte popłynął do Barcelony, gdzie możemu doręczyć pięćdziesiąt tysięcy piastrów za pośrednictwemktórego z bankierów.

Książę spotkał się ze strony Juliana z wielkimi trudnościami;mimo niebezpieczeństw, jakie mu odtąd groziły we Włoszech,młody kochanek nie mógł się zdobyć na to, aby opuścić kraj.Próżno książę przedkładał mu, że signora Campireali możeumrzeć; próżno obiecywał, że w każdym wypadku po upływietrzech lat Julian będzie mógł wrócić do kraju; Julian płakał, alenie godził się. Wreszcie książę musiał zażądać od niego tegowyjazdu jako osobistej przysługi; Julian nie mógł niczego odmówić przyjacielowi ojca; ale przede wszystkim chciał spytać o rozkazy Heleny. Książę raczył się podjąć przesłania długiego listu, cowięcej, pozwolił Julianowi pisywać do niej z Flandrii raz namiesiąc. Wreszcie zrozpaczony kochanek puścił się do Barcelony.Książę, który nie życzył sobie, aby Julian wrócił kiedykolwiek,palił wszystkie jego listy. Zapomnieliśmy powiedzieć, iż mimo żebardzo odległy od wszelkiej próżności, książę czuł się zmuszonypowiedzieć w interesie sprawy, że to on zapewnia majątekw wysokości pięćdziesięciu tysięcy piastrów synowi jednegoz najwierniejszych sług domu Colonnów.

Biedną Helenę traktowano w klasztorze w Castro jak księżniczkę. Śmierć ojca uczyniła ją dziedziczką olbrzymiego majątku,do którego przyłączyły się znaczne spadki. Po śmierci ojca kazaładać po pięć łokci czarnego sukna wszystkim mieszkańcom Castroi okolicy, którzy oświadczą chęć noszenia żałoby po panu Campireali. Jeszcze była w pierwszym okresie żałoby, kiedy nieznana ręka oddała jej list Juliana. Trudno oddać wzruszenie, z jakimotwarła ten list, jak również głęboki smutek po przeczytaniu. Byłoto wszakże pismo Juliana; zbadała list z największą bacznością.List mówił o miłości; o jakiej miłości, wielki Boże! Ale to signoraCampireali, kobieta pełna rozumu, ułożyła ten list. Zamiarem jejbyło rozpocząć korespondencję od kilku listów przepełnionychnamiętną miłością; chciała w ten sposób przygotować przejście donastępnych, gdzie miłość miała stopniowo gasnąć.

Miniemy szybko dziesięć lat nieszczęśliwego życia. Helenasądziła, że Julian zupełnie o niej zapomniał, a mimo to odtrąciławyniośle starania najwytworniejszych młodzieńców w Rzymie.Zawahała się wszakże chwilkę, kiedy jej wspomniano o młodymOktawie Colonna, najstarszym synu słynnego Fabrycego, który jąniegdyś tak źle przyjął w Petrella. Zdawało się jej, że skoronieodzownie musi wyjść za mąż, aby dać opiekuna majątkom,jakie miała w państwie rzymskim i w Królestwie Neapolu, mniejbędzie jej wstrętne nosić nazwisko człowieka, którego Julianniegdyś kochał. Gdyby się Helena zgodziła na to małżeństwo,doszłaby rychło prawdy co do Juliana. Stary książę Fabrycymawiał często i z zapałem o nadludzkiej dzielności i czynachpułkownika Lizzara (Juliana Branciforte), który, podobny bohaterom dawnych romansów, starał się pocieszyć pięknymi czynamipo nieszczęśliwej miłości, odbierającej mu smak do wszelkichuciech. Myślał, że Helena od dawna wyszła za mąż; signoraCampireali otoczyła i jego kłamstwem.

Helena pojednała się na poły z tą przemyślną matką. Ta,pragnąc gorąco, aby córka wyszła za mąż, poprosiła swegoprzyjaciela, starego kardynała Santi-Quatro, protektora zakonuwizytek, który udawał się do Castro, aby oznajmił poufnie conajstarszym siostrom, że przyczyną opóźnienia jego podróży byłpewien akt łaski. Dobry papież Grzegorz XIII, zdjęty litością dlazłoczyńcy imieniem Julian Branciforte, który niegdyś targnął sięna ich klasztor, raczył, dowiadując się o jego śmierci, odwołaćwyrok mieniący go świętokradcą. Papież uczynił to w świętymprzekonaniu, iż pod brzemieniem takiego wyroku Branciforte niemógłby nigdy wydostać się z czyśćca, o ile człowiek ten, ujętyw Meksyku i zamordowany przez zbuntowanych dzikich, miałszczęście dostać się w ogóle do czyśćca. Nowina ta wprawiławe poruszenie cały klasztor; doszła i do Heleny, która oddawała sięwówczas wszystkim szaleństwom próżności, jakie osobie głęboko znudzonej może podsunąć posiadanie wielkiego majątku. Począwszy od tej chwili nie opuściła pokoju. Trzeba wiedzieć, iż abymóc pomieścić swój pokój w izdebce odźwiernej, gdzie Julianschronił się na chwilę w noc walki, Helena kazała przebudowaćcały klasztor. Z niesłychanym mozołem, z powszechnym i trudnym do załagodzenia zgorszeniem zdołała wyszukać i przyjąćw swe służby owych trzech zuchów, których niegdyś użył Branciforte i którzy pozostali przy życiu z pięciu ocalonych z utarczkiw klasztorze. W ich liczbie znajdował się Hugon, stary jużi pocętkowany ranami. Widok tych ludzi wzniecił wiele szemrań;ostatecznie lęk, jaki duma Heleny budziła w całym klasztorze,zwyciężył. Odtąd widywano ich co dzień, jak przybrani w barwyHeleny przychodzili do kraty po jej rozkazy i nieraz długoodpowiadali na jej pytania, zawsze w tym samym przedmiocie.

Po półrocznym zamknięciu i zobojętnieniu na wszystkie rzeczyświata, jakie nastąpiło u niej po wiadomości o zgonie Juliana,pierwszym wrażeniem, jakie obudziło tę duszę już złamanąnieuleczalnym nieszczęściem i długą nudą, było drgnienie próżności.

Ksieni klasztoru zmarła niedawno. Wedle zwyczaju kardynałSanti-Quatro, który był jeszcze protektorem wizytek mimo swoich dziewięćdziesięciu dwóch lat, ułożył listę trzech zakonnic,z których papież miał wybrać ksienię. Trzeba było bardzo ważnych pobudek, aby Jego Świątobliwość odczytał dwa dalsze nazwiska na tej liście, zwykle poprzestawał na przekreśleniu ich i nominacja była dokonana.

Pewnego dnia Helena znajdowała się w oknie dawnej izdebkiodźwiernej, która stała się obecnie krańcem nowego skrzydła,wzniesionego z jej rozkazu. Okno to znajdowało się nie wyżej niżdwie stopy nad chodnikiem zbroczonym niegdyś krwią Juliana,a obecnie wcielonym do ogrodu. Helena miała oczy głębokoutkwione w ziemi. Trzy panie, o których wiedziano od kilkugodzin, że kardynał pomieścił je na liście, przeszły pod oknemHeleny. Nie widziała ich i tym samym nie mogła ich pozdrowić.Jedna z dam uczuła się dotknięta i ozwała się dość głośno:

— Ładne mi obyczaje, aby pensjonariuszka wystawiała swójpokój na widok publiczny!

Zbudzona tymi słowami z zadumy, Helena podniosła oczyi spotkała trzy jadowite spojrzenia. „Ba! — rzekła do siebie,zamykając okno, nie ukłoniwszy się — dość długo jestem jagnięciem w tym klasztorze, trzeba mi zostać wilkiem choćby po to,aby dostarczyć rozrywki gapiom z miasteczka.”

W godzinę później jeden z jej ludzi, wyprawiony jako goniec,zawiózł następujący list do jej matki, która od dziesięciu latmieszkała w Rzymie i umiała tam sobie wyrobić znaczne wpływy.

Wielce Czcigodna Pani Matko!

Co rok dajesz mi trzysta tysięcy franków w dzień imienin;obracam tutaj te pieniądze na szaleństwa, szanowne co prawda,ale zawsze szaleństwa. Mimo że mi tego nie przypominasz oddawna, wiem, że miałabym dwa sposoby dowiedzenia Ci mojejwdzięczności za dobre intencje, jakie dla mnie żywiłaś. Nie wyjdęza mąż, ale zostałabym chętnie ksienią tego klasztoru; myśl tęzrodziła we mnie okoliczność, że trzy panie pomieszczone na liścieprzez naszego kardynała są mymi wrogami; którąkolwiek bywybrano, czekałyby mnie wszelkie dokuczliwości. Ofiaruj mójbukiecik imieninowy tam, gdzie trzeba; na początek odwleczmynominację na pół roku, co uszczęśliwi przeoryszę, moją dobrąprzyjaciółkę, obecnie sprawującą rządy. Już to samo będzie dlamnie szczęściem, a słowa tego rzadko mogę użyć, mówiąc o Twojejcórce. Pomysł mój jest szalony, wiem; ale jeśli widzisz jakąnadzieję powodzenia, za trzy dni przywdzieję biały welon; osiemlat mieszkania w klasztorze bez jednego dnia przerwy daje miprawo do półrocznego odpustu. Dyspensy nie odmawia się, tokosztuje czterdzieści talarów.

Pozostaję z całym szacunkiem, Czcigodna Pani Matko, etc.

List ten przepełnił radością signorę Campireali. Otrzymała gow chwili, gdy sobie żywo wyrzucała, iż oznajmiła córce śmierćJuliana; nie wiedziała, jak się skończy jej głęboka melancholia,przewidywała jakieś szaleństwo; bała się wręcz, aby córka niezechciała oglądać w Meksyku miejsc, gdzie rzekomo padł Branciforte; wówczas, przejeżdżając przez Madryt, łatwo dowiedziałabysię o prawdziwym nazwisku pułkownika Lizzara. Z drugiejstrony to, o co córka prosiła ją w liście, to była rzecz najtrudniejsza, a nawet można powiedzieć — najniedorzeczniejsza w świecie.Młoda dziewczyna, nie będąc nawet zakonnicą, znana jedyniez szalonej — podzielanej może! — miłości bandyty, miała stanąć naczele klasztoru, gdzie każdy magnat rzymski miał jakąś krewniaczkę! „Ale — myślała signora Campireali — powiadają, że każdy proces można wytoczyć, a tym samym wygrać. Jakoż w odpowiedzi swojej Wiktoria Carafa dała pewne nadzieje córce, którazazwyczaj miała zachcenia niedorzeczne, ale w zamian zapominała o nich bardzo łatwo. Wieczorem, zbierając wiadomości o wszystkim, co z daleka lub z bliska mogło tyczyć klasztoru w Castro, dowiedziała się, że od kilku miesięcy przyjaciel jej, kardynał Santi-Quatro, jest wielce zgryziony: pragnął wydać bratanicę za don Oktawa Colonna, starszego syna księcia Fabrycego, o którymtak często była mowa w tym opowiadaniu. Książę ofiarował muswego drugiego syna, don Lorenza, ponieważ dla załatania jegofortuny mocno wyszczerbionej w wojnie, którą król Neapolui papież, wreszcie pogodzeni, wydali zbójcom z lasów Faggiola,trzeba było, aby żona starszego syna wniosła domowi Colonnasześćset tysięcy piastrów (3 210 000 fr) posagu. Otóż kardynałSanti-Quatro, nawet wywłaszczając w najdzikszy sposób innychkrewnych, nie mógł ofiarować więcej niż trzysta osiemdziesiąt doczterystu tysięcy talarów.

Wiktoria Carafa do późnej nocy wypytywała o te sprawyprzyjaciół starego Santi-Quatro. Nazajutrz o siódmej rano kazałasię oznajmić u starego kardynała.

— Eminencjo — rzekła — jesteśmy oboje bardzo starzy; nie byłoby celu oszukiwać się wzajem, dając piękne nazwy rzeczom,które nie są piękne. Przychodzę ci zaproponować szaleństwo;wszystko, co można powiedzieć na jego korzyść, to to, że nie jestwstrętne, ale wyznaję, iż zdaje mi się mocno niedorzeczne. Kiedysię toczyła sprawa o małżeństwo Oktawa Colonny z córką moją,Heleną, nabrałam sympatii dla tego młodzieńca i w dniu jegoślubu wypłacę Waszej Eminencji dwieście tysięcy piastrów w ziemi lub gotowiźnie, z prośbą, byś mu je doręczył. Ale aby biednawdowa mogła uczynić tak olbrzymią ofiarę, trzeba, by moja córkaHelena, która liczy obecnie dwadzieścia siedem lat i która oddziewiętnastego roku życia nie opuściła klasztoru ani na jednąnoc, została ksienią w Castro; trzeba by opóźnić w tym celuwybór o pół roku, rzecz kanonicznie dozwolona.

— Co pani powiada?! — krzyknął stary kardynał wzburzony. Nawet Jego Świątobliwość nie mógłby uczynić tego, czego paniżądasz od biednego, niedołężnego starca.

— Toteż mówiłam Waszej Eminencji, że pomysł jest niedorzeczny; głupcom wyda się szalony; ale ludzie znający stosunki nadworze pomyślą, że nasz miłościwy władca, dobry papież Grzegorz XIII, zechciał wynagrodzić wierne i długie służby WaszejEminencji ułatwiając małżeństwo, którego jak całemu Rzymowiwiadomo, Eminencja pragnie. Zresztą rzecz jest bardzo możliwa,zupełnie kanoniczna, ręczę; córka moja przywdzieje welon odjutra.

— Ale symonia, pani! — wykrzyknął kardynał straszliwymgłosem.

Signora Campireali zabierała się do odejścia.

— Co pani za papier zostawia?

— To spis majątków, które oddałabym jako równowartośćdwustu tysięcy piastrów, w razie gdyby nie chciano gotowizny;przelanie tytułów własności można by trzymać w ukryciu długiczas; na przykład Colonnowie mogliby wytoczyć proces, którybym przegrała.

— Ale symonia, pani, okropna symonia!

— Trzeba zacząć od odroczenia wyboru na pół roku; jutroprzyjdę po rozkazy Waszej Eminencji.

Czuję, że czytelnikowi urodzonemu na północ od Alp trzebaobjaśnić urzędowy niemal ton pewnych ustępów tego dialogu;przypomnę, że w krajach ściśle katolickich większość drażliwychrozmów opiera się w końcu o konfesjonał, a wówczas zgoła nie jestobojętne, czy dane wyrażenie było pełne uszanowania, czy teżironiczne.

Nazajutrz Wiktoria Carafa dowiedziała się, że wskutek ważnego błędu faktycznego, odkrytego w liście trzech pań proponowanych na stanowisko ksieni w Castro, odłożono wybór na półroku: mianowicie druga z pań na liście miała w rodzie renegata;któryś jej stryjeczny dziadek przyjął protestantyzm w Udine.

Signora Campireali uznała za właściwe porozumieć się z księciem Fabrycym Colonną, którego domowi ofiarowała tak znacznekorzyści. Po dwudniowych zabiegach zdołała uzyskać spotkaniew miasteczku niedaleko Rzymu, ale wyszła z tego posłuchaniawręcz przerażona: książę, zazwyczaj tak spokojny, tak był przejęty chwałą wojenną pułkownika Lizzara (Juliana Branciforte), żeuważała za zupełnie bezcelowe prosić go o tajemnicę w tej mierze.Pułkownik był dlań niby syn, co więcej, niby ulubiony wychowanek. Książę bez ustanku odczytywał listy z Flandrii. Cóż by sięstało z ukochanym projektem, dla którego signora Campireali tylepoświęcała od dziesięciu lat, gdyby córka dowiedziała się o istnieniu i sławie pułkownika Lizzara?

Sądzę, że lepiej pominąć milczeniem wiele okoliczności, które,to prawda, malują obyczaje tej epoki, ale których opowiadaniewydaje mi się dość przykre. Autor rzymskiego rękopisu zadałsobie nieskończony trud, aby dociec ścisłej daty szczegółów, któreopuszczam.

W dwa lata po widzeniu signory Campireali z księciem ColonnaHelena była ksienią w Castro, ale stary kardynał Santi-Quatroumarł z bólu po tym akcie symonii. Biskupem w Castro byłwówczas najurodziwszy mężczyzna na dworze papieskim, monsignor Francesco Cittadini, szlachcic z Mediolanu. Ten młodyczłowiek odznaczający się skromnością, wdziękiem i godnościąbył w częstych stosunkach z ksienią wizytek, zwłaszcza z okazjinowych budowli, którymi zamierzała upiększyć swój klasztor.Ów młody biskup Cittadini, wówczas liczący dwadzieścia dziewięć lat, zakochał się do szaleństwa w pięknej ksieni. W procesie,który wytoczono w rok później, wiele zakonnic powołanychw charakterze świadków powiadało, że biskup, jak mógł najczęściej, odwiedzał klasztor i często mawiał do ksieni: „Gdzie indziejrozkazuję i, wyznaję to na mój wstyd, znajduję w tym niejakąprzyjemność; przy tobie, pani, jestem posłuszny jak niewolnik,ale z przyjemnością, która o wiele przewyższa słodycz rozkazywania gdzie indziej. Czuję się pod władzą istoty wyższej; gdybymnawet próbował, nie mógłbym mieć innej woli niż jej wola i raczejbym pragnął być na wieki ostatnim z jej niewolników niż byćkrólem z dala od jej oczu.”

Świadkowie zeznają, iż często wśród tych dwornych przemówksieni nakazywała mu milczenie, i to w twardych i wzgardliwychsłowach.

Prawdę rzekłszy, dodaje inny świadek, pani traktowała go jaklokaja; wówczas biedny biskup spuszczał oczy, zaczynał płakać,ale nie odchodził. Znajdował co dzień jakiś pozór, aby się zjawićw klasztorze, co mocno gorszyło spowiedników klasztornychi wrogów ksieni. Ale ksieni miała silne poparcie w przeoryszy,swojej serdecznej przyjaciółce, która pod jej rozkazami sprawowała rządy.

— Wiecie, moje szlachetne siostry — powiadała przeorysza — żeod czasu nieszczęśliwej miłości, jaką nasza ksieni żywiła za młodudla pewnego rycerza, zostało jej sporo dziwactw; ale wiecierównież, że nigdy nie zmieniła zdania o osobie, której okazaławzgardę. Otóż może przez całe życie nie wyrzekła tylu obraźliwych słów, ile ich wylała w naszej obecności na głowę biednegomonsignora Cittadini. Codziennie w naszych oczach znosi obejście takie, że musimy się rumienić za jego dostojeństwo.

— Tak — odparły zgorszone zakonnice — ale wraca co dzień, niedzieje mu się tedy zbytnia krzywda; w każdym zaś razie ten pozórzgorszenia szkodzi powadze świętego zakonu wizytek.

Najsurowszy pan nie obrzuca najniezdarniejszego sługi aniczwartą częścią obelg, jakimi dumna ksieni smagała co dzieńmłodego biskupa, tak pełnego namaszczenia; ale był zakochany,przywiózł zaś ze swej ojczyzny tę kardynalną zasadę, iż skoro sięraz podejmie tego rodzaju przedsięwzięcie, trzeba się troszczyćjedynie o cel, a nie zważać na środki.

— Ostatecznie — powiadał biskup do swego powiernika Cezaradel Bene — hańba spada na kochanka, który poniecha ataku,zanim go zmusi do tego zupełna beznadziejność.

Obecnie smutne moje zadanie ograniczy się do podania wyciągu — z konieczności bardzo suchego — z procesu, który spowodował śmierć Heleny. Proces ten wyczytałem w bibliotece, którejnazwę trzeba mi zmilczeć; tworzy on nie mniej niż osiem tomówin folio. Pytania i wywody są po łacinie, odpowiedzi po włosku.Znajduję tam, iż w listopadzie 1572 roku, około jedenastejwieczór, młody biskup udał się sam do bramy kościoła, gdzieprzez cały dzień mają dostęp wierni; ksieni sama otworzyła mui pozwoliła iść za sobą. Przyjęła go w pokoju, w którym przebywała często i który tajemnymi drzwiczkami łączył się z chórem nadnawami kościoła.

Nie upłynęła godzina, a zdumionego biskupa odprawionoz powrotem; ksieni odprowadziła go sama do wrót kościoła,mówiąc te słowa:

— Proszę wracać do swego pałacu i poniechać mnie co rychlej.Żegnam cię, monsignore, brzydzę się panem, mam uczucie, żesię oddałam lokajowi.

Jednakże za trzy miesiące nadszedł karnawał. MieszkańcyCastro słynni byli z zabaw, jakie wydawali w owej epoce; całemiasto rozbrzmiewało gwarem maskarad. Żaden korowód nieominął małego okienka, przez które wnikało nieco światła dojednej ze stajen klasztornych. Można się domyślić, że na trzymiesiące przed karnawałem stajnię tę zmieniono na salon i żew dnie maskarady było tam bardzo tłoczno. W pełni tego szaleństwa biskup zjawia się w swej karocy; ksieni dała mu znaki następnej nocy o pierwszej znalazł się u wrót kościoła. Wszedł;ale w niespełna trzy kwadranse odprawiono go z gniewem. Odpierwszej schadzki w listopadzie zachodził do klasztoru mniejwięcej co tydzień. Na twarzy jego malował się wyraz tryumfui głupoty, który nie uszedł niczyjej uwagi, a który mocno drażniłdumny charakter młodej ksieni. Zwłaszcza w poniedziałek wielkanocny, między innymi, potraktowała go jak ostatniego z ludzi,obrzucając go słowami, których nie zniósłby ciura klasztorny.Mimo to w kilka dni później dała mu znak, wskutek któregopiękny biskup znalazł się o północy u bramy kościoła; sprowadziłago, aby mu oznajmić, że jest brzemienna. Na tę wiadomość(powiadają akty procesu) piękny młodzian zbladł ze zgrozyi zupełnie ogłupiał ze strachu. Ksieni dostała gorączki,sprowadziła lekarza i nie taiła przed nim swego stanu. Człowiekten znał szczodrość chorej i przyrzekł wybawić ją z kłopotu.Zaczął od tego, iż zaznajomił ją z pewną prostą kobietą, młodąi ładną, która mimo iż nie nosiła tytułu położnej, znała się na tym.Mąż jej był piekarzem. Helena rada była z tej kobiety, ale taoznajmiła jej, iż dla wykonania planu, który miał przynieśćocalenie, trzeba, by chora miała dwie powiernice w klasztorze.

— Kobieta taka jak ty, zgoda; ale któraś z równych mi... nigdy!Odejdź!

Położna wyszła. Ale za kilka godzin Helena, nie uważając zabezpieczne narażać się na plotki tej kobiety, kazała zawołaćlekarza, który przysłał piekarzową z powrotem. Ksieni przyjęła jąłaskawiej, piekarzowa zaś przysięgła, iż nawet gdyby jej nieprzywołano, nie byłaby rozgadała tajemnicy; ale oświadczyłaponownie, że jeśli nie znajdzie się w klasztorze dwóch kobietoddanych ksieni i świadomych wszystkiego, nie może się niczegopodjąć. (Niewątpliwie bała się oskarżenia o dzieciobójstwo.)Zastanowiwszy się głęboko, ksieni powierzyła tę straszliwą tajemnicę pani Wiktorii, przeoryszy klasztoru, ze szlachetnej rodzinyksiążąt de C., i pani Bernardzie, córce margrabiego P. Kazała imprzysiąc na brewiarz, że nigdy nie zdradzą ani słowa z tego, co impowie, nawet przy sakramencie spowiedzi. Obie panie zdrętwiałyze zgrozy. Świadczą w swoich zeznaniach, iż znając wyniosłycharakter ksieni, spodziewały się dowiedzieć o jakim morderstwie.Ksieni oświadczyła im spokojnie i po prostu:

— Chybiłami swoim obowiązkom, jestem w ciąży.

Pani Wiktoria, przeorysza, głęboko wzruszona i wiedzionaprzyjaźnią, która od tylu lat łączyła ją z Heleną, nie zaś próżnąciekawością, wykrzyknęła ze łzami w oczach:

— Któż jest zuchwalec, który popełnił tę zbrodnię?

— Nie powiedziałam tego nawet spowiednikowi; osądź, czyzechcę powiedzieć tobie!

Obie panie zaczęły się naradzać nad sposobem ukrycia nieszczęsnej tajemnicy. Przede wszystkim postanowiły, że łóżkoksieni przeniesie się z jej obecnego pokoju, położonego w samymśrodku, do apteki, którą właśnie urządzono w najodleglejszejczęści klasztoru, na trzecim piętrze budynku wzniesionego hojnością Heleny. Tam to ksieni dała życie potomkowi płci męskiej.Od trzech tygodni piekarzowa była ukryta w mieszkaniu przeoryszy. Kiedy się przemykała pod ścianami klasztoru, unosząc dziecko, dziecko zaczęło krzyczeć; przerażona kobieta schroniła się dopiwnicy. W godzinę potem pani Bernarda przy pomocy lekarzazdołała otworzyć furtkę i piekarzowa szybko opuściła klasztor,a wkrótce potem miasto. Znalazłszy się w szczerym polu, gnanapanicznym strachem, schroniła się do groty, którą przypadkiemnapotkała w skałach. Ksieni napisała do Cezara del Bene, powiernika i pokojowca biskupa, który pośpieszył do wskazanej groty;był na koniu, chwycił dziecko i puścił się galopem do Montefiascone. Dziecko ochrzczono w kościele Św. Małgorzaty, otrzymałoimię Aleksandra. Miejscowa gospodyni postarała się o mamkę,której Cezar wręczył osiem talarów. Kobiety, licznie zgromadzone pod kościołem w czasie ceremonii chrztu, jęły natarczywiepytać Cezara o nazwisko ojca.

— To wielki pan z Rzymu — odparł — który nadużył wiarywieśniaczki ubogiej jak wy.

I znikł.

VII

Wszystko szło dobrze w tym olbrzymim klasztorze, zamieszkałym przez więcej niż trzysta ciekawych kobiet; nikt nic niewidział, nikt nic nie słyszał. Ale księżna wręczyła lekarzowi kilkagarści cekinów, świeżo wybitych w mennicy w Rzymie. Lekarzdał sporo tych sztuk piekarzowej. Kobiecina była ładna, a mążzazdrosny; szperał w jej walizie, znalazł te lśniące sztuki złota i w przypuszczeniu, że stanowią cenę jej hańby, zmusił ją,przykładając nóż do gardła, aby powiedziała, skąd pochodzą. Poparu wykrętach kobieta wyznała prawdę i pogodzili się. Małżeństwo zaczęło się naradzać nad sposobem użycia takiej sumy.Piekarzowa chciała zapłacić jakieś długi, ale mężowi zachciało siękupić muła, co też się stało. Ten muł poruszył całą dzielnicę, gdzieznano ubóstwo owej pary. Wszystkie kumoszki z miasteczka,przyjaciółki i nieprzyjaciółki, zachodziły raz po raz pytać piekarzową, co za szczodry kochanek dał jej fundusze na tego muła.Kobiecina doprowadzona do ostateczności powiadała tu i ówdzieprawdę. Jednego dnia, kiedy Cezar del Bene odwiedził dzieckoi przybył zdać sprawę ksieni ze swoich odwiedzin, ta, mimo iżbardzo niezdrowa, zawlekła się aż do kraty i obsypała go wymówkami za niedyskrecję jego pomocników. Biskup rozchorował sięze strachu; napisał do swoich braci do Mediolanu, aby im donieśćo niesłychanym oskarżeniu, którego padł ofiarą; prosił, aby muprzyszli z pomocą. Mimo iż mocno niezdrów, postanowił opuścićCastro, ale przed odjazdem tak napisał do ksieni:

Wie Pani już, że wszystko wyszło na jaw. Toteż o ile Pani dbao to, aby ocalić nie tylko moją reputację, ale może i życie, i abyuniknąć większego zgorszenia, może Pani obwinić Jana BaptystęDoleri, zmarłego przed dwoma dniami; jeśli w ten sposób nie ocaliPani swojej czci, moja cześć przynajmniej uniknie wszelkiegoniebezpieczeństwa.

Biskup zawołał spowiednika klasztoru w Castro imieniem donLuigi.

— Oddaj to — rzekł — do rąk wielebnej ksieni.

Ta przeczytawszy haniebne pismo, wykrzyknęła głośno w obecności wszystkich:

— Na takie obejście zasługują panny głupie, które przekładająpiękność ciała nad piękność duszy!

Wiadomość o wszystkim, co się dzieje w Castro, doszła rychłouszu straszliwego kardynała Farnese (stał się taki od kilkulat, ponieważ spodziewał się na najbliższym konklawe zyskaćpoparcie kardynałów zelantów). Natychmiast wydał podeściew Castro rozkaz uwięzienia biskupa Cittadini. Cała służba biskupa, obawiając się śledztwa i tortur, uciekła. Jedyny Cezar del Benezostał wierny swemu panu i przysiągł, że raczej umrze w męczarniach, niżby miał powiedzieć coś, co by mogło biskupowi zaszkodzić. Cittadini, osaczony przez straż w swoim pałacu, napisałznów do braci, którzy co prędzej przybyli z Mediolanu. Zastali gow więzieniu w Ronciglione.

W pierwszym przesłuchaniu ksieni czytam, iż wyznając swójbłąd przeczy, aby miała stosunki z Jego Wielebnością; wspólnikiem jej był rzekomo Doleri, adwokat klasztoru.

9 września 1573 roku Grzegorz XIII nakazał, aby proces odbyłsię z całym pośpiechem i z całą surowością. Sędzia kryminalny,prokurator i komisarz udali się do Castro i do Ronciglione. Cezardel Bene, pokojowiec biskupa, wyznaje tylko, że zaniósl dzieckodo mamki. Przesłuchują go w obecności pani Wiktorii i Bernardy.Biorą go na tortury dwa dni z rzędu, cierpi strasznie, ale wiernysłowu, wyznaje jedynie to, czego mu niepodobna zaprzeczyć, takiż prokurator nic zeń nie wydobył.

Kiedy nadeszła kolej pań Wiktorii i Bernardy, które byłyświadkami tortur zadanych Cezarowi, wyznają wszystko, couczyniły. Zapytywano wszystkie zakonnice o nazwisko sprawcyzbrodni; większość odpowiada, iż słyszały, że to Jego Wielebność.Jedna z odźwiernych przytacza zelżywe słowa, jakimi ksieniobrzuciła biskupa, wypędzając go z kościoła. Dodaje: „Kiedyludzie mówią do siebie w tym tonie, znaczy, że już od dawna sąz sobą bardzo blisko. W istocie ksiądz biskup, zazwyczaj radz siebie, miał wychodząc z kościoła minę wielce markotną.”

Jedna z zakonnic pytana pod groźbą tortur odpowiedziała, żesprawcą zbrodni musi być kot, ponieważ ksieni trzyma gonieustannie w objęciach i pieści go często. Inna zakonnica twierdzi, że sprawcą musi być wiatr, ponieważ w dnie, w które jestwiatr, ksieni jest rada i wesoła, wystawia się na wiatr w altanie,którą kazała umyślnie zbudować; i kiedy ją prosić o łaskę w tymmiejscu, nigdy nie odmawia. Piekarzowa, mamka, kumoszkiz Montefiascone, przerażone torturami, na które w ich oczachwzięto Cezara, wyznają prawdę.

Młody biskup był chory lub udawał chorego w Ronciglione, codało sposobność jego braciom, wspieranym wpływami i środkamisignory Campireali, rzucić się do stóp papieża i błagać o wstrzymanie śledztwa aż do wyzdrowienia biskupa. Na co straszliwykardynał Farnese pomnożył liczbę straży strzegącej go w więzieniu. Ponieważ biskupa nie można było przesłuchiwać, komisarzezaczynali każde posiedzenie od nowego badania ksieni. Pewnego dnia, kiedy matka kazała jej powiedzieć, aby była dobrej myślii dalej przeczyła wszystkiemu, Helena wyznała wszystko.

— Czemu obwiniałaś zrazu Jana Baptystę Doleri?

— Przez litość dla tchórzostwa biskupa; przy tym jeśli zdołaocalić swoje drogie życie, będzie mógł opiekować się moimsynem.

Po tym wyznaniu wtrącono ksienię w klasztorze w Castro doceli, której mury, zarówno jak sklepienie, miały osiem stópgrubości; zakonnice mówiły o tym więzieniu ze zgrozą, znanebyło pod mianem „celi mnichów”. Ksieni była tam pod ustawiczną strażą trzech kobiet.

Skoro zdrowie biskupa polepszyło się nieco, trzystu zbirów czyżołnierzy przybyło, aby go zabrać z Ronciglione. Przeniesiono godo Rzymu w lektyce i pomieszczono w więzieniu Corte Savella.Wkrótce potem zakonnice przewieziono również do Rzymu;ksienię zamknięto w klasztorze św. Marty. Cztery zakonnice byłyoskarżone: panie Wiktoria i Bernarda, siostra furtianka orazodźwierna, która słyszała zelżywe słowa ksieni do biskupa.

Biskupa przesłuchał audytor Izby, jedna z najwyższych osobistości sądowniczych. Wzięto na nowo na tortury biednego Cezaradel Bene, który nie tylko nie wyznał nic, ale powiadał rzeczywielce niemiłe dla władz, co nań sprowadziło nową porcję tortur.Tym wstępnym męczarniom poddano również panie Wiktorięi Bernardę. Biskup przeczył wszystkiemu bezrozumnie, ale z uporem; opowiadał szczegółowo wszystko, co robił owych trzechwieczorów, najoczywiściej spędzonych u ksieni.

Wreszcie postawiono sobie do oczu ksienię i biskupa; i mimo żeHelena wciąż mówiła prawdę, wzięto ją na tortury. Gdy powtarzała to samo, co wciąż mówiła od swego pierwszego wyznania,biskup, wierny swej roli, obrzucił ją obelgami.

Po wielu dalszych aktach, usprawiedliwionych w gruncie, aleskażonych owym duchem okrucieństwa, który po Karolu V i Filipie II utrwalił się we włoskim sądownictwie, biskupa skazano na dożywotnie więzienie w Zamku Św. Anioła; ksienię zamknięto na całe życie w klasztorze św. Marty. Ale już signoraCampireali, pragnąć ocalić córkę, podjęła wykopanie podziemnego przejścia. Tunel ten wychodził z kanału pozostałego powspaniałościach starożytnego Rzymu i miał się kończyć w głębokiej piwnicy, gdzie składano szczątki mniszek zakonu św. Marty.Szeroki na dwie stopy, miał ściany z desek, przytrzymujące ziemię po prawej i po lewej stronie; w miarę zaś jak się posuwano,wstawiano sklepienie z dwóch desek, tworzących niby ramionadużego A.

Przekop ten drążono w głębokości mniej więcej trzydziestustóp. Ważne było zachować właściwy kierunek; raz po raz studniei fundamenty dawnych budowli kazały robotnikom zbaczaćz drogi. Druga trudność to ziemia, z którą nie wiedziano, copocząć; zdaje się, że ją rozsypywano w nocy po ulicach Rzymu.Wszyscy dziwili się tej obfitości ziemi, która, można rzec, spadałaz nieba.

Mimo olbrzymich sum, jakie signora Campireali wydawała,aby ocalić córkę, podkop jej odkryto by z pewnością; ale w roku1585 umarł papież Grzegorz XIII: z opróżnieniem papieskiegostolca rozpoczęło się panowanie zamętu.

Helena cierpiała u św. Marty bardzo; można sobie wyobrazić,z jakim zapałem owe dość ubogie zakonnice siliły się dokuczaćksieni bardzo bogatej i skazanej za taką zbrodnię. Oczekiwałaz niecierpliwością wyniku prac podjętych przez matkę. Ale nagleserce jej doznało osobliwych wzruszeń. Już pół roku wprzódyFabrycy Colonna widząc, iż zdrowie Grzegorza XIII podupada,i mając wielkie zamiary na czas bezkrólewia, posłał jednego zeswych oficerów do Juliana Branciforte, tak znanego obecniew armii hiszpańskiej pod mianem pułkownika Lizzary. Wzywałgo do Włoch; Julian płonął chęcią ujrzenia ojczyzny. Wylądowałpod przybranym nazwiskiem w Pescara, małym porcie na Adriatyku poniżej Chietti w Abruzzach, i górami przybył do Petrella.Radość księcia zdumiała wszystkich. Oświadczył Julianowi, że gosprowadził, aby go uczynić swym następcą i powierzyć mudowództwo armii. Na co Branciforte odparł, iż z punktu widzeniawojskowego rzecz cała jest licha warta, czego z łatwością dowiódł;że jeżeli Hiszpanie naprawdę zechcą, mogą w pół roku i z niewielkim zachodem zniszczyć wszystkie partyzanckie korpusy weWłoszech.

— Ale ostatecznie — dodał młody Branciforte — jeśli książe sobieżyczy, jestem gotów. Zawsze znajdzie książę we mnie następcędzielnego Ranucego, ubitego pod Ciampi.

Przed przybyciem Juliana książę nakazał, tak jak on umiał, abynikt w Petrella nie ośmielił się mówić o Castro i o procesie ksieni;kara śmierci bez żadnej litości czekała za najmniejsze gadulstwo.Wśród wylewów przyjaźni, z jakimi książę przyjął Juliana, poprosił go, aby nie jechał do Albano bez niego; sam zaś miał odbyć tępodróż tak, iż obsadził miasto tysiącem swoich ludzi, tysiącdwustu zaś umieścił jako przednią straż na drodze do Rzymu.Można osądzić, co się działo z biednym Julianem, kiedy książę,wezwawszy starego Scotti, który żył jeszcze, do domu, gdzie sięmieściła generalna kwatera, kazał go wprowadzić do pokoju,gdzie znajdował się Branciforte. Skoro dwaj przyjaciele padlisobie w ramiona, książę rzekł:

— A teraz, biedny pułkowniku, spodziewaj się wszystkiego, conajgorsze.

Po czym zdmuchnął świecę i wyszedł, zamykając ich na klucz.

Nazajutrz Julian nie chciał wyjść z pokoju; posłał po prostu doksięcia z prośbą, aby mógł wrócić do Petrella i nie pojawiać sięprzez kilka dni. Ale oznajmiono mu, że książę zniknął, zarównojak jego wojsko. W nocy dowiedział się o śmierci Grzegorza XIII;zapomniał o swym przyjacielu Julianie i pognał w pole. PrzyJulianie zostało jakich trzydziestu ludzi należących do dawnejkompanii Ranucego. Wiadomo, że w owej epoce w czasie interregnum prawa spały, każdy dawał folgę swoim namiętnościom,prawem była tylko siła; dlatego nim dzień dobiegł końca, książęColonna powiesił już pięćdziesięciu z górą wrogów. Co do Juliana, ten, mimo że nie miał ani czterdziestu ludzi, ośmielił się iść naRzym.

Wszyscy słudzy ksieni z Castro pozostali jej wierni; pomieścilisię w ubogich domkach sąsiadujących z klasztorem św. Marty.Agonia Grzegorza XIII trwała więcej niż tydzień; signora Campireali czekała niecierpliwie zamętu, który nastąpił po jego śmierci,aby dokończyć ostatnich pięćdziesięciu sążni podkopu. Ponieważtrzeba było przebyć piwnice kilku zamieszkałych domów, obawiała się, że nie zdoła utaić przed światem celu swego przedsięwzięcia.

Na trzeci dzień po przybyciu Juliana Branciforte do Petrellatrzej dawni bravi Juliana, przyjęci przez Helenę w jej służby,zachowywali się tak, jakby oszaleli. Mimo iż wiadomo było ażnadto, że Helena znajduje się w najściślejszym zamknięciu i podstrażą zakonnic, które jej nienawidziły, Hugo, jeden z bravi,przybył do bramy klasztoru i jął natrętnie się domagać, aby mupozwolono ujrzeć jego panią, i to natychmiast. Odpędzono goi wyrzucono za drzwi. Pod wpływem rozpaczy człowiek ten zostałpod bramą i zaczął rozdawać po bajoku każdemu ze sług klasztornych, który wchodził albo wychodził; powtarzał przy tym tesłowa: „Cieszcie się ze mną! Pan Julian Branciforte przybył, żyje!Powiedzcie to swoim przyjaciołom.”

Dwaj kamraci Hugona cały dzień znosili mu bajoki i rozdawalije dzień i noc, powtarzając wciąż te same słowa, póki nie rozdaliwszystkiego. A trzej bravi, luzując się wzajem, dalej pełnili strażu bramy klasztoru, wciąż powtarzając przechodniom te samesłowa z towarzyszeniem głębokich pokłonów: „Pan Julian przybył etc.”

Pomysł dzielnych ludzi powiódł się: w niespełna trzydzieścisześć godzin po rozdaniu pierwszych bajoków biedna Helenaw głębi swej kaźni wiedziała, że Julian żyje. Słowo to wtrąciło jąw istne szaleństwo.

— O matko! — wykrzyknęła — ileż ty mi złego wyrządziłaś!

W kilka godzin później zdumiewającą wiadomość potwierdziłaMarieta, która za cenę wszystkich swoich klejnocików zdobyłapozwolenie towarzyszenia odźwiernej, gdy ta przynosiła Heleniejadło. Helena rzuciła się jej w ramiona, płacząc z radości.

— To bardzo pięknie — rzekła — ale niedługo dane mi będziezostać z tobą.

— Myślę! — odparła Marieta. — Przypuszczam, że nim konklawesię skończy, więzienie pani zamieni się na proste wygnanie.

— Ach, droga, ujrzeć Juliana, i ujrzeć go tak występną!

Trzeciej nocy po tej rozmowie posadzka kościelna zapadła sięw jednym miejscu z wielkim hałasem; zakonnice myślały, żeklasztor wali się w gruzy. Popłoch był straszny, wszyscy krzyczeli, że to trzęsienie ziemi. W godzinę po zawaleniu się marmurowejposadzki signora Campireali, poprzedzana przez trzech braviw służbie Heleny, weszła podziemnym chodnikiem do więzienia.

— Zwycięstwo, pani, zwycięstwo! — krzyczeli zuchy.

Helena zlękła się śmiertelnie; myślała, że to Julian nadchodzi.Uspokoiła się i rysy jej odzyskały zwykły wyraz, kiedy jejoznajmili, że towarzyszą jedynie signorze Campireali i że Julianjest dopiero w Albano, które zajął wraz z kilkoma tysiącamiżołnierzy.

Po chwili oczekiwania signora Campireali zjawiła się; szłaz trudem, prowadzona przez koniuszego: był w paradnym strojui przy szpadzie, ale jego wspaniałe ubranie było całe zachlastaneziemią.

— O moja Heleno, ocaliłam cię! — wołała signora.

— A kto ci powiedział, matko, że ja chcę ocalenia?

Signora Campireali osłupiała; patrzyła na córkę szeroko otwartymi oczami, widocznie bardzo wzruszona.

— A więc, droga Heleno — rzekła wreszcie — los zmusza mnie dowyznania postępku, bardzo naturalnego może wobec nieszczęśćzaszłych w naszej rodzinie, ale którego żałuję i za który proszęo przebaczenie: Julian... Branciforte... żyje...

— I dlatego że on żyje, ja nie chcę żyć.

Signora Campireali nie zrozumiała zrazu, następnie zaczęłaznów mówić do córki błagalnymi słowy, ale nie otrzymała odpowiedzi. Helena obróciła się w stronę krucyfiksu i modliła się, niesłuchając. Próżno przez całą godzinę signora Campireali siliła sięuzyskać słowo lub spojrzenie. Wreszcie córka, zniecierpliwiona,rzekła:

— Pod marmurowym krucyfiksem w moim pokoiku w Albanobyły schowane jego listy; lepiej było pozwolić mi zginąć odsztyletu ojca! Idź, matko, i zostaw mi złoto!

Signora Campireali chciała jeszcze coś mówić mimo znaków,jakie jej dawał wystraszony koniuszy. Helena zniecierpliwiła się.

— Zostaw mi bodaj godzinę swobody; zatrułaś mi życie, chceszmi zatruć i śmierć.

— Będziemy jeszcze panami przekopu przez dwie lub trzygodziny; mam nadzieję, że się opamiętasz! — wykrzyknęła signoraCampireali, zalewając się łzami.

I zapuściła się w korytarz.

— Hugonie, zostań przy mnie — rzekła Helena do jednegoz bravi — i bądź uzbrojony, mój chłopcze, będzie może trzeba mniebronić. Chodź, pokaż mi swój puginał, swoją szpadę, sztylet!

Stary żołnierz pokazał jej broń w dobrym stanie.

— Dobrze! Zostań tam, w pobliżu mej celi; napiszę do Julianadługi list, który mu sam oddasz; nie chcę, aby przechodził przezinne ręce niż twoje, bo nie mam czym zapieczętować. Możeszprzeczytać to, co zawiera list. Zabierz wszystko złoto, które mizostawiła matka; potrzebuję tylko pięćdziesięciu cekinów, połóżje na łóżku.

To rzekłszy, Helena zaczęła pisać:

Nie wątpię o Tobie, Drogi Julianie; jeśli odchodzę, to dlategoże umarłabym z boleści w Twoich ramionach widząc, jakie byłobymoje szczęście, gdybym nie była popełniła błędu. Nie sądź, bym kochała kiedy jaką istotę po Tobie; wręcz przeciwnie, serce mojebyło przejęte najwyższą wzgardą dla człowieka, którego dopuściłam do mej sypialni. Błąd mój wypłynął jedynie z nudy i — możnarzec — z rozpusty. Pomyśl, że umysł mój, mocno osłabiony odczasu daremnej podróży do Petrella, gdzie książę, którego czciłam, ponieważ Ty go kochałeś, przyjął mnie tak okrutnie;pomyśl, powtarzam, że umysł mój, wielce osłabiony, dławionodwanaście lat kłamstwem. Wszystko, co mnie otaczało, byłofałszem i kłamstwem, i ja wiedziałam o tym. Zrazu dostałam zetrzydzieści listów od Ciebie; osądź, z jakim wzruszeniem otwierałam pierwsze, ale w miarę jak je czytałam, serce moje ścinało się.Badałam pismo, poznawałam Twoją rękę, ale nie Twoje serce.Pomyśl, że to pierwsze kłamstwo podcięło istotę mego życia, takiż otwierałam obojętnie list pisany Twoją ręką! Ohydna bajkao Twej śmierci do reszty zabiła we mnie wszystko, co zostałojeszcze ze szczęśliwej młodości. Pierwszą mą myślą, wyobrażaszsobie, było jechać, aby zobaczyć i dotknąć własnymi rękamiwybrzeży Meksyku, gdzie rzekomo dzicy Cię zgładzili; gdybymposzła za tą myślą, bylibyśmy teraz szczęśliwi, w Madryciebowiem — mimo liczby i zręczności szpiegów, którymi czujna rękamogłaby mnie otoczyć — byłabym trafiła do wszystkich dusz,w których zostało jeszcze nieco współczucia i dobroci, i wierzę, iżbyłabym dotarła do prawdy. Tak, mój Julianie! Już Twojewspaniałe czyny zwróciły na Ciebie uwagę świata i może ktośw Madrycie wiedział, że Ty jesteś Branciforte. Mamże powiedzieć, co zburzyło nasze szczęście? Najpierw pamięć okrutnegoi upokarzającego przyjęcia w Petrella; ileż przeszkód trzeba bypokonać od Castro do Meksyku! Widzisz, dusza moja straciła jużcałą energię. Następnie wzięła we mnie górę próżność. Zabudowałam klasztor wielkimi gmachami, aby obrócić na swoje mieszkanie pokoik przy furcie, gdzieś Ty się schronił w noc walki.Jednego dnia spoglądałam na ziemię, którą Ty niegdyś dla mnieoblałeś krwią; usłyszałam wzgardliwe słowo, podniosłam oczy,ujrzałam wrogie twarze; aby się pomścić, zapragnęłam być ksienią. Matka, która wiedziała, że Ty żyjesz, dokonała heroicznychczynów, aby uzyskać tę dziką nominację. Godność ta była dlamnie jedynie źródłem nudy, do reszty spodliła mi duszę; częstosprawiało mi przyjemność znaczyć swą władzę nieszczęściemdrugich; popełniałam niesprawiedliwości. Miałam trzydzieści lat,byłam — wedle świata — cnotliwa, bogata, poważana, a mimo to głęboko nieszczęśliwa. Wówczas zjawił się ten nieborak, samapoczciwość, ale i wcielone niezdarstwo. Nicość jego sprawiła, żezniosłam pierwsze jego nadskakiwania. Wszystko, co mnie otaczało od Twego wyjazdu, tak udręczyło mą duszę, że nie miałamsiły oprzeć się najlżejszej pokusie. Mamże wyznać coś, co jestbardzo nieprzystojne? Ba, myślę, że umarłej wszystko wolno.Kiedy będziesz czytał te słowa, robaki zeżrą owe rzekome piękności, które powinny były istnieć tylko dla Ciebie. Trzebażwreszcie powiedzieć tę rzecz tak bardzo mi przykrą: otóż niewiedziałam, czemu bym nie miała zakosztować grubej cielesnejmiłości, jak wszystkie nasze rzymskie panie; byłam rozwiązław myśli, ale nigdy nie mogłam się oddać temu człowiekowi bezzgrozy i wstrętu, które niweczyły całą przyjemność. Widziałamwciąż Ciebie przy mym boku w ogrodzie w Albano, kiedyMadonna podsunęła Ci ową myśl, szlachetną na pozór, ale która —wraz z moją matka — sprawiła nieszczęście naszego życia. Niebyłeś groźny, ale tkliwy i dobry jak zawsze: patrzałeś na mnie;wówczas chwytała mnie wściekłość na tego człowieka, tak żebiłam go ze wszystkich sił. Oto cała prawda, drogi Julianie; niechciałam umrzeć, nie wyznawszy Ci jej; myślałam także, że tarozmowa z Tobą odbierze mi chęć do śmierci. Widzę z niej tymlepiej, jaką radością byłoby dla mnie ujrzeć Cię, gdybym zostałagodną Ciebie. Nakazuję Ci żyć i dalej iść drogą chwały wojennej,która sprawiła mi tyle radości, kiedy się dowiedziałam o Twoichtriumfach. Cóż by to było, wielki Boże! gdybym była dostałaTwoje listy, zwłaszcza po bitwie pod Achenne! Żyj i wspominajczęsto Ranucego, poległego pod Ciampi, i Helenę, która aby niewidzieć wyrzutu w twoich oczach, umarła w klasztorze św.Marty.

Skończywszy pisać, Helena zbliżyła się do starego żołnierza,który tymczasem zasnął; wzięła po kryjomu puginał, po czymzbudziła go.

— Skończyłam — rzekła — lękam się, aby wrogowie nasi niezawładnęli podkopem. Weź prędko mój list — leży na stole — i oddaj go sam Julianowi, ty sam, rozumiesz? I jeszcze daj mutę chustkę; powiedz mu, że go kocham w tej chwili tak, jak zawszego kochałam, zawsze, słyszysz?!

Hugo stał w miejscu i nie odchodził.

— Idźże!

— Pani, czy pani dobrze się namyślila? Pan Julian tak paniąkocha!

— I ja go kocham; weź list i oddaj mu go sam!

— A więc niech panią Bóg błogosławi tak, jak pani jest dobra!

Hugo wyszedł i wrócił szybko; zastał Helenę martwą z puginałem w sercu.

Wiktoria Accoramboniksiężna Bracciano

Nieszczęściem zarówno dla mnie, jak dla czytelnika nie jest topowieść, ale raczej wierny przekład bardzo poważnego opowiadania spisanego w Padwie w grudniu 1585 roku.

Bawiąc przed kilku laty w Mantui, szukałem szkiców i obrazówdostępnych dla mojej skromnej sakiewki, ale dobierałem malarzysprzed roku 1600; około tej epoki oryginalność włoska, jużzagrożona mocno zdobyciem Florencji w roku 1530, umarła doreszty.

Zamiast obrazu pewien stary patrycjusz, bardzo bogaty i bardzo skąpy, ofiarował mi na sprzedaż bardzo drogo pożółkłe odstarości rękopisy. Poprosiłem o pozwolenie przejrzenia ich; zgodził się, dodając, iż ufa mojej rzetelności, że mianowicie, o ile niekupię rękopisów, nie zapamiętam ciekawych anegdot, które tamwyczytam.

Pod tym warunkiem, który mnie ubawił, przejrzałem z wielkim uszczerbkiem dla oczu jakieś trzysta lub czterysta tomów,w których przed paroma wiekami nagromadzono opowieści tragicznych wydarzeń, listy z wyzwaniem na pojedynek, ugody między szlachetnymi sąsiadami, pamiętniki na różne tematy etc., etc.Stary właściciel żądał olbrzymiej sumy za te rękopisy. Po dłuższych rokowaniach nabyłem bardzo drogo prawo skopiowaniapewnych opowiadań, które mi się spodobały i które malująwłoskie obyczaje około roku 1500. Mam ich dwadzieścia dwatomy in folio i to, co czytelnik przeczyta, o ile znajdzie cierpliwośćpo temu, to właśnie jedna z tych kronik, wiernie przetłumaczona.Znam historię szesnastego wieku we Włoszech i sądzę, że to, co następuje, jest zupełnie prawdziwe. Zadałem sobie trud, abyprzekład tego starego włoskiego stylu, surowego, prostego, wielceciemnego i najeżonego aluzjami do spraw i myśli, które zaprzątałyświat pod berłem Sykstusa V (1585), nie barwił się odblaskiempięknej literatury nowoczesnej oraz pojęciami naszej epoki wyzutej z przesądów.

Nieznajomy autor rękopisu jest to osobistość wielce oględna:nie sądzi nigdy faktu, nie komentuje go nigdy; jedynym jegocelem jest prawda. Jeśli czasem jest — bezwiednie zresztą — malowniczy, to stąd, iż około roku 1585 próżność nie otaczaławszystkich ludzkich postępków aureolą przesady; każdy mniemał, iż aby oddziałać na drugich, trzeba się wyrażać możliwiejasno. Około roku 1585, wyjąwszy błaznów trzymanych nadworach lub wyjąwszy poetów, nikt nie silił się na powab słów.Nie powiadano jeszcze: „Umrę u twoich stóp, NajjaśniejszyPanie”, posyłając po konie pocztowe, aby drapnąć; był to możejedyny rodzaj zdrady, który nie był przyjęty. Mówiono małoi każdy dawał niezmierne baczenie na to, co doń mówiono.

Tak więc, łaskawy czytelniku, nie szukaj tu stylu żywego,błyskotliwego, strojnego aluzjami do modnych uczuć; nie spodziewaj się zwłaszcza porywających wzruszeń romansu GeorgeSand; ta wielka pisarka zrobiłaby arcydzieło z życia i nieszczęśćWiktorii Accoramboni. Szczere opowiadanie, które ci przedkładam, może mieć jedynie skromne zalety kroniki. Kiedy przypadkiem, jadąc sam o zmroku kolaską pocztową, zechce się ktośzadumać nad tajemnicami serca ludzkiego, będzie mógł osnućswoje sądy dokoła szczegółów tej historii. Autor mówi wszystko,tłumaczy wszystko, nie zostawia nic wyobraźni czytelnika; spisałto w dwanaście dni po śmierci bohaterki.

Wiktoria Accoramboni urodziła się z wielce szlachetnej rodziny w Agubio, w księstwie Urbino. Od dzieciństwa zwracałauwagę rzadką i niezwykłą pięknością; ale piękność ta była najmniejszym jej urokiem. Nie brakło jej żadnej z zalet, które mogązyskać podziw młodej dziewczynie wysokiego rodu; ale wśródtylu przymiotów najgodniejszy uwagi, niemal — można rzec — graniczący z cudem, był jakiś nieodparty wdzięk, od pierwszegowejrzenia jednający jej serce i wolę każdego. I tej prostoty,stanowiącej siłę najmniejszego słowa, nie mącił żaden cień sztuczności; od pierwszej chwili czuło się ufność do tej pani obdarzonejtak niezwykłą urodą. Ktoś, kto by ją tylko widział, mógłbyostatecznie oprzeć się temu urzeczeniu; ale jeśli usłyszał jej głos,zwłaszcza jeśli z nią rozmawiał, niepodobna mu było obronić siędziałaniu tak niezwykłego czaru.

Wielu młodych kawalerów w Rzymie, gdzie mieszkał jej ojcieci gdzie jeszcze stoi jego pałac na placu Rusticuci, opodal św.Piotra, zabiegało o jej rękę. Było wiele zazdrości i wiele współzawodnictw, ale wreszcie rodzice Wiktorii dali pierwszeństwoFeliksowi Peretti, siostrzeńcowi kardynała Montalto, który zostałpóźniej papieżem Sykstusem V, szczęśliwie nam panującym.

Feliks, syn Kamilli Peretti, siostry kardynała, nazywał sięzrazu Franciszek Mignucci; przybrał miano Feliksa Peretti wówczas, gdy został uroczyście adoptowany przez wuja.

Wchodząc w dom Perettich, Wiktoria wniosła bezwiednie tęwłaściwość, którą można nazwać opłakaną i która towarzyszyła jejwszędzie; można powiedzieć, że aby jej nie ubóstwiać, trzeba byłonigdy jej nie ujrzeć. Miłość, jaką płonął do niej mąż, graniczyłaz prawdziwym szaleństwem; teściowa jej Kamilla i sam kardynałMontalto nie mieli, zdawało się, innego zajęcia na ziemi niżodgadywać chęci Wiktorii i starać się je zaspokoić. Cały Rzymzdumiewał się, jak ów kardynał, znany ze szczupłych środków niemniej jak ze wstrętu do wszelkiego zbytku, znajdował stałąprzyjemność w tym, aby uprzedzać wszystkie życzenia Wiktorii.Istota ta, młoda, olśniewająco piękna, uwielbiana przez wszystkich, miewała bądź co bądź niekiedy zachcenia dość kosztowne.Wiktoria dostawała od swoich nowych krewnych klejnoty wielkiej ceny, perły, słowem wszystko, co się pojawiło najrzadszegou złotników rzymskich, w owym czasie dobrze zaopatrzonych.

Z miłości do lubej siostrzenicy kardynał Montalto, tak znany zeswej surowości, uważał braci Wiktorii tak, jakby to byli właśnijego siostrzeńcy. Oktaw Accoramboni, ledwie doszedłszy trzydziestu lat, został — dzięki wstawiennictwu kardynała Montalto — desygnowany przez księcia Urbino i mianowany przez papieżaGrzegorza XIII biskupem fossombrońskim; Marceli Accoramboni, młody junak, oskarżony o mnogość zbrodni i żywo ściganyprzez corte, z trudem umknął pościgu, który mógł go zawieść naśmierć. Zaszczycony opieką kardynała, zdołał odzyskać niecospokoju.

Trzeciego brata Wiktorii, Juliusza Accoramboni, kardynałAleksander Sforza dopuścił do pierwszych zaszczytów na swymdworze, skoro tylko kardynał Montalto poprosił go o to.

Słowem, gdyby ludzie umieli mierzyć własne szczęście niewedle bezgranicznej niestałości pragnień, ale wedle istotnychdóbr, które już posiadają, małżeństwo Wiktorii z siostrzeńcemkardynała Montalto mogło się wydać Accorambonim szczytemziemskiego szczęścia. Ale bezrozumna żądza olbrzymich i niepewnych korzyści może ludziom najbardziej obsypanym łaskamilosu podsuwać szalone i niebezpieczne myśli.

Faktem jest, że jeżeli który z krewnych Wiktorii, jak tow Rzymie podejrzewano, przyczynił się przez żądzę nowegowywyższenia do zagłady jej męża, niebawem miał sposobnośćocenić, o ile byłoby rozsądniej zadowolić się umiarkowanymidarami miłego losu, który miał tak rychło dojść szczytu ambicjiludzkiej.

Gdy tak Wiktoria żyła jak królowa w swoim domu, pewnegowieczora, kiedy Feliks Peretti położył się do łóżka z żoną, niejakaKatarzyna, urodzona w Bolonii, pokojówka Wiktorii, oddała mulist. List ten przyniósł brat Katarzyny, Dominik d'Aquaviva,zwany Mancino (mańkut). Człowiek ten był wygnany z Rzymu zarozliczne zbrodnie, ale na prośbę Katarzyny Feliks zyskał mupotężną opiekę swego wuja i Mancino bywał często w domuFeliksa, który pokładał w nim wielkie zaufanie.

List, o którym mówimy, pisany był w imieniu MarcelegoAccoramboni, najmilszego Feliksowi ze wszystkich braci Wiktorii. Najczęściej żył w ukryciu poza murami Rzymu; niekiedywszakże odważał się wejść do miasta i wówczas znajdował schronienie u Feliksa.

Listem tym, doręczonym o tak niewczesnej godzinie, Marceliwzywał szwagra swego, Feliksa Peretti, na pomoc; zaklinał go,aby mu przybył na ratunek, i dodawał, że w sprawie niezmierniepilnej oczekuje go koło pałacu Montecavallo.

Feliks powiedział żonie o szczególnym liście, po czym ubrałsię, nie biorąc innej broni prócz szpady. Już miał wyjść w towarzystwie jednego sługi z pochodnią, kiedy zastąpiły mu drogę matka,Kamilla, wszystkie kobiety z całego domu, a wśród nich samaWiktoria; błagały najusilniej, aby nie wychodził o tak późnejporze. Kiedy nie chciał ulec ich prośbom, padły na kolana i zełzami w oczach zaklinały go, aby ich usłuchał.

Kobiety te, a zwłaszcza Kamilla, były pod wrażeniem opowieści krążących o dziwnych rzeczach, które się działy co dzieńi uchodziły bezkarnie w owym czasie pontyfikatu Grzegorza XIII,pełnego zamętu i niesłychanych zbrodni. Uderzyła je jeszcze i tamyśl: kiedy Marceli Accoramboni ważył się pojawić w Rzymie,nie miał zwyczaju wzywać Feliksa i taki krok o tej godzinie zdawałsię im czymś zgoła nieprzystojnym.

Pełen ognia właściwego swemu wiekowi, Feliks nie uznawałtych argumentów; kiedy zaś dowiedział się, że list przyniósłMancino, człowiek, którego kochał i któremu nieraz oddał usługę, nic nie mogło go wstrzymać; wyszedł z domu.

Jak wspomniano, poprzedzał go jeden sługa z pochodnią; aleledwie biedny młodzian wstąpił kilka kroków na wzgórze Montecavallo, padł ugodzony trzema strzałami z rusznicy. Widząc goleżącego, mordercy rzucili się nań i przeszyli go mnóstwem ciosów, aż im się zdał zupełnie martwy. Natychmiast przyniesiono tę żałobną nowinę matce i żonie Feliksa, a przez nie doszławnet do wuja jego, kardynała.

Kardynał, nie zmieniwszy wyrazu twarzy, nie zdradzającnajlżejszego wzruszenia, kazał się szybko ubrać, po czym poleciłBogu samego siebie oraz tę biedną duszę (tak zaskoczoną niespodzianie). Następnie udał się do siostrzenicy i tam z cudownąpowagą oraz z pozorami głębokiego spokoju nałożył hamuleckrzykom i płaczom kobiecym, które zaczynały się rozlegać w całym domu. Wpływ jego na te kobiety był taki, że od tej chwili,nawet w momencie gdy wynoszono trupa z domu, nie ujrzano aninie usłyszano w ich zachowaniu nic, co by się w najmniejszymstopniu oddalało od zwyczajnej żałoby w spokojnym domu. Co siętyczy samego kardynała, nikt nie mógł w nim dojrzeć nawetumiarkowanych oznak bólu; nic nie zmieniło się w porządku aniw widomych objawach jego życia. Cały Rzym nabrał niebawem tego przeświadczenia, mimo iż ze swą zwykłą ciekawością śledziłnajlżejsze poruszenia tego tak głęboko zranionego człowieka.

Zdarzyło się przypadkiem, że nazajutrz po śmierci Feliksazwołano konsystorz (kardynałów) do Watykanu. Nie było człowieka w mieście, który by nie myślał, że bodaj w pierwszy dzieńkardynał Montalto uchyli się od tej publicznej funkcji. W istociemiał się tam ukazać oczom tylu i tak ciekawych świadków!Śledzono by najlżejsze drgnienie owej naturalnej słabości, którątak pilnie wypadało ukryć osobie mierzącej z wybitnego stanowiska ku jeszcze wybitniejszemu; każdy bowiem przyzna, że nieprzystoi, aby ten, który ma ambicję wznieść się ponad wszystkichludzi, okazał się człowiekiem jak inni.

Ale osoby, które żywiły takie mniemanie, omyliły się podwójnie. Po pierwsze, wedle swego zwyczaju kardynał Montalto zjawiłsię w sali konsystorskiej jeden z pierwszych; po wtóre, nawetnajprzenikliwszym niepodobna było dopatrzyć się w nim jakiegośznaku wzruszenia. Przeciwnie, sposób, w jaki odpowiadał kolegom, starającym się wyrazić mu współczucie z powodu takokrutnego wypadku, przejął wszystkich zdumieniem. Jego harti pozorna nieczułość po tak okropnym nieszczęściu stały sięprzedmiotem rozmów całego miasta.

Co prawda nawet w konsystorzu paru ludzi znających obyczajedworów przypisywało tę pozorną obojętność nie brakowi uczucia,ale raczej udaniu; a pogląd ten podzieliła niebawem większośćdworaków. W istocie roztropniej było nie okazywać zbytniegowzruszenia krzywdą, której sprawca był zapewne osobą wysokopostawioną i mogącą snadnie zagrodzić drogę do najwyższejgodności.

Jaką bądź była przyczyna tej widomej obojętności, to pewna, iżzdumiała ona cały Rzym oraz dwór Grzegorza XIII. Ale — abywrócić do konsystorza — kiedy zebrali się wszyscy kardynałowiei sam papież wszedł na salę, natychmiast obrócił oczy w stronękardynała Montalto i ujrzano, że Jego Świątobliwość uronił łzy;co się tyczy kardynała, rysy jego nie straciły zwykłego spokoju.

Zdumienie wzrosło jeszcze, kiedy na tym samym konsystorzukardynał Montalto przyklęknął z kolei przed tronem Jego Świątobliwości, aby zdać sprawę z czynności mu powierzonych; papież,nim mu pozwolił rozpocząć, nie mógł się wstrzymać od szlochu.Kiedy Jego Świątobliwość zdolny był przemówić, starał siępocieszyć kardynała, przyrzekając mu, iż zbrodnia tak potworna spotka się rychło z surową karą. Ale kardynał, podziękowawszypokornie, błagał papieża, aby poniechał śledztwa w tej sprawie,świadcząc się, iż co się jego tyczy, przebacza z serca winowajcy,kimkolwiek by był. I po tej prośbie, wyrażonej w bardzo krótkichsłowach, kardynał przeszedł do spraw, które mu poruczono, takjakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.

Oczy wszystkich obecnych kardynałów wlepione były w papieża i w kardynała Montalto; mimo iż bardzo trudno jest zmylićwyćwiczone oko dworaków, żaden wszakże nie ośmielił siępowiedzieć, aby twarz kardynała Montalto zdradziła ślad wzruszenia, gdy widział tak z bliska płaczącego papieża, który poprostu nie mógł się opanować. Ta zdumiewająca nieczułośćkardynała Montalto nie zadała sobie kłamu przez cały czasrozmowy z Jego Świątobliwością; aż papież był tym uderzony i poskończonym konsystorzu, nie mogąc się wstrzymać, rzekł dokardynała San Sisto, swego ulubionego bratanka:

Veramente, costui è un gran frate! (W istocie, tęgi mnichz tego człowieka!)

Następnych dni zachowanie kardynała Montalto nie uległozgoła odmianie. Przyjął, jak każe obyczaj, kondolencje kardynałów, prałatów i książąt rzymskich, ale z żadnym — bez względu nawiążące ich stosunki — nie pozwolił sobie na słowo bólu lub żałoby.Z każdym po krótkiej uwadze o niestałości rzeczy ziemskich,umocnionej i popartej cytatami z Pisma lub z Ojców Kościoła,odmieniał rozmowę i przechodził do miejskich nowin lub doosobistych spraw każdego; zgoła tak, jakby chciał pocieszyćswoich pocieszycieli.

Rzym był zwłaszcza ciekawy tego, co się będzie działo podczasodwiedzin księcia Pawła Giordana Orsini, diuka Bracciano, któremu głos publiczny przypisywał śmierć Feliksa Peretti. Pospólstwo mniemało, że kardynał nie zniesie z bliska obecności księciai rozmowy z nim sam na sam, aby miał nie zdradzić jakowymznakiem swoich uczuć.

W chwili gdy książę przybył do kardynała, zebrała się ogromnaciżba na ulicy i koło bramy; mnogość dworzan wypełniała wszystkie pokoje, tak byli ciekawi śledzić twarze obu. Ale u żadnegoz nich nie było można dostrzec nic nadzwyczajnego. Kardynałzachował wszystkie formy dworności; przybrał twarz nader wesołą, a sposób, w jaki zwracał się do księcia, odznaczał się wyszukaną uprzejmością.

W chwilę potem, siadając do karocy i znalazłszy się ze swymipoufałymi, książę Paweł nie mógł się wstrzymać i rzekł śmiejącsię: In fatto, è vero che costui è un gran frate! (Szczera prawda, żeto jest tęgi mnich!), jak gdyby chciał potwierdzić prawdę słów,które się wymknęły papieżowi.

Roztropni ludzie myśleli, że zachowanie kardynała Montaltow tej okoliczności wymościło mu drogę do tiary; wiele bowiemosób powzięło o nim to mniemanie, iż z natury czy z cnotychrześcijańskiej nie umie lub nie chce szkodzić nikomu, choćbymiał największe przyczyny gniewu.

Feliks Peretti nie zostawił żadnego pisma tyczącego żony; tymsamym trzeba jej było wracać do rodziców. Kardynał kazał jejwręczyć przed odejściem stroje, klejnoty i w ogóle wszystkie dary,jakie otrzymała, gdy była żoną jego siostrzeńca.

Trzeciego dnia po śmierci Feliksa Wiktoria w towarzystwiematki wprowadziła się do pałacu księcia Orsini. Niektórzy mówili, iż skłoniła je do tego kroku troska o osobiste bezpieczeństwo,ile że corte groziła im pościgiem, jako oskarżonym o zgodę nazabójstwo lub bodaj o jego świadomość. Inni myśleli (a późniejszewypadki potwierdziły to niejako), że skłoniła je do tego krokuchęć małżeństwa, ile że książę przyrzekł Wiktorii zaślubić ją,skoro tylko będzie wolna.

Bądź co bądź ani wówczas, ani później nie poznano jasnosprawcy śmierci Feliksa, mimo iż wszyscy podejrzewali wszystkich. Większość wszelako przypisywała tę śmierć księciu Orsini;znano jego miłość do Wiktorii, którą objawiał w sposób niedwuznaczny; a małżeństwo, które nastąpiło, było tego wymownymdowodem, gdyż oblubienica była tu o tyle niższa stanem, iżjedynie napór namiętności mógł ją zrównać z oblubieńcem.Przeświadczenia tego nie zachwiał wśród ogółu list napisany dogubernatora Rzymu i ogłoszony w kilka dni po fakcie. List tenpodpisany był nazwiskiem Cezara Palantieri, młodego człowiekao wielce nieokiełzanym charakterze, wygnanego z miasta.

W liście tym Palantieri powiada, że nie trzeba, aby JegoDostojność zadawał sobie trud szukania gdzie indziej sprawcyśmierci Feliksa, gdyż to on kazał go zabić wskutek nieporozumień, które zaszły między nimi przed jakimś czasem.

Wielu myślało, że to morderstwo nie stało się bez zgodyrodziny Accoramboni; oskarżono braci Wiktorii uwiedzionychjakoby ambicją spowinowacenia się z możnym i bogatym księciem. Oskarżano zwłaszcza Marcelego na mocy poszlaki zawartejw liście, który wywabił z domu nieszczęsnego Feliksa. Mówionoźle i o samej Wiktorii, kiedy ujrzano, iż godzi się zamieszkaćw pałacu Orsinich, jako przyszła małżonka, tuż po śmierci męża.Twierdzono, że jest mało prawdopodobne, by w mgnieniu okamożna posiąść umiejętność władania krótką bronią, jeśli się przezjakiś czas przynajmniej nie posługiwało szpadą.

Dochodzenie tego morderstwa objął monsignor Portici, gubernator Rzymu, na rozkaz Grzegorza XIII. Widzimy w nim tylko, iżów Dominik przezwany Mancino, uwięziony przez corte, ale niewzięty na tortury (tormentato), wyznaje w drugim przesłuchaniudnia 24 lutego 1582:

„Że przyczyną wszystkiego była matka Wiktorii i że wspomagała ją owa cameriera rodem z Bolonii, która natychmiast pomorderstwie schroniła się do cytadeli w Bracciano (należącej doksięcia Orsini, gdzie corte nie śmiałaby wkroczyć), a że sprawcami zbrodni byli Machione z Gubbio i Paweł Barca z Bracciano,lancie spezzate (żołnierze) pewnego pana, którego nazwiska dlagodnych przyczyn nie wymieniono.”

Do tych „godnych przyczyn” dołączyły się, jak sądzę, prośbykardynała Montalto, który żądał usilnie, aby dochodzeń nieposuwano dalej; jakoż w istocie nie było mowy o procesie.Mancino wyszedł z więzienia z precetto (rozkazem), by wracałnatychmiast, pod karą śmierci, do swej ojczyzny i nie wydalał siębez szczególnego zezwolenia. Uwolnienie tego człowieka nastąpiło w roku 1583, w dzień św. Ludwika, że zaś ów dzień byłrównocześnie dniem urodzin kardynała Montalto, okoliczność tautwierdza mnie coraz więcej w przeświadczeniu, że to na jegoprośbę zakończono sprawę. Pod rządem tak słabym jak rządGrzegorza XIII taki proces mógł mieć następstwa bardzo niemiłe,i to bez żadnej kompensaty.

W ten sposób działanie corte zawieszono; mimo to Grzegorz XIII nie chciał się zgodzić, aby książę Paweł Orsini, diukBracciano, zaślubił wdowę Accoramboni. Jego Świątobliwość,nałożywszy Wiktorii jakoby więzienie, dał księciu i wdowieprecetto niezawierania małżeństwa bez osobliwej zgody jego lubjego następcy.

Grzegorz XIII umarł (z początkiem roku 1585); ponieważdoktorzy praw, których poradził się Paweł Orsini, orzekli, żewedle ich sądu precetto wygasa przez śmierć panującego, który jenałożył, książę postanowił zaślubić Wiktorię przed wyboremnowego papieża. Ale małżeństwo nie mogło się odbyć tak rychło,jak by książę pragnął; częścią dlatego, że chciał mieć pozwoleniebraci Wiktorii, zdarzyło się zaś, że Oktaw Accoramboni, biskupFossombrone, nie chciał za nic dać swego pozwolenia; częścią,ponieważ nie przypuszczano, aby wybór następcy Grzegorza XIIIodbył się tak szybko. Faktem jest, że ślub odbył się dopiero tegodnia, w którym papieżem został kardynał Montalto, tak zainteresowany w tej sprawie, to znaczy 24 kwietnia 1585; bądź toz przypadku, bądź że książę rad był okazać, że tak samo nie lękasię corte pod nowym papieżem, jak się go nie lękał pod Grzegorzem XIII.

To małżeństwo oburzyło do żywego Syktusa V (takie imięprzybrał Montalto); porzucił już sposób myślenia właściwy mnichowi i dostroił swą duszę do stopnia, na którym Bóg gopomieścił.

Mimo to papież nie zdradził niczym gniewu; jedynie gdy książęOrsini zjawił się tego samego dnia wraz z ciżbą panów rzymskich,aby mu ucałować nogi, a z tajnym zamiarem wyczytania w twarzyOjca Świętego, czego mu się trzeba spodziewać lub lękać ze stronytego człowieka, dotąd tak mało mu znanego, spostrzegł, że już nieczas na żarty. Kiedy nowy papież spojrzał na księcia w szczególnysposób i nic nie odpowiedział na jego dworność, ten postanowiłwyświetlić bezzwłocznie zamiary Jego Świątobliwości.

Za pośrednictwem Ferdynanda, kardynała de Medici (bratapierwszej żony), oraz katolickiego ambasadora hiszpańskiegoksiążę uzyskał u papieża audiencję w jego pokoju; tam wygłosił doJego Świątobliwości dobrze obmyślone przemówienie. Nie wspominając o minionych wypadkach, ucieszył się jego nową godnością oraz ofiarował mu, jako powolny wasal i sługa, całe swojemienie i wszystkie siły.

Papież wysłuchał z nadzwyczajną uwagą; w końcu oświadczył, że nikt bardziej odeń nie pragnie, aby życie i czyny PawłaGiordana Orsini były na przyszłość godne krwi Orsinich i prawego chrześcijańskiego rycerza; że co się tyczy przeszłego jegostosunku do Stolicy Apostolskiej i do niego samego, dziś papieża,sumienie może go najlepiej objaśnić; może wszakże być pewnyjednej rzeczy, mianowicie, że tak jak przebacza mu chętnie to, comógł był uczynić przeciw Feliksowi Peretti i przeciw Feliksowikardynałowi Montalto, nigdy nie przebaczyłby mu tego, co by naprzyszłość uczynił przeciw papieżowi Sykstusowi; tym samymwzywa go, aby natychmiast wygnał z domu i ze swoich ziemwszystkich bandytów (wywołańców) i złoczyńców, którym dotądużyczał schronienia.

Sykstus V umiał wywierać osobliwe wrażenie, w jakimkolwiektonie przemawiał; ale kiedy był wzburzony i groźny, rzekłbyś,oczy jego ciskały pioruny. Tyle jest pewne, że książę PawełOrsini, zawsze nawykły, że papieże go się bali, zaczął podwpływem tych słów poważnie myśleć o swoich sprawach, ile żeniczego podobnego nie słyszał od lat trzynastu. Ledwie wyszedłszy z pałacu Jego Świątobliwości, pobiegł do kardynała de Mediciopowiedzieć mu, co zaszło. Następnie za radą kardynała postanowił odprawić bez zwłoki wszystkich wywołańców, którym dawałschronienie w swoim pałacu i w swoich ziemiach, i pomyślał coprędzej o tym, aby znaleźć jakiś przyzwoity pozór bezzwłocznegoopuszczenia kraju podległego władzy tak surowego papieża.

Trzeba wiedzieć, że książę Paweł Orsini zrobił się nader otyły;nogi jego były grubsze niż ciało zwykłego człowieka, a jedna z tycholbrzymich nóg dotknięta była schorzeniem zwanym lupa (wilczyca), tak nazwanym, ponieważ trzeba je żywić wielką ilościąświeżego mięsiwa, które się przykłada na schorzały członek;inaczej żrące humory, nie znajdując martwego mięsa do pożarcia,rzuciłyby się na żywe ciało w ich pobliżu.

Książę wziął to cierpienie za pozór, aby się udać do słynnychkąpieli w Albano, opodal Padwy, kraju podległego Rzeczpospolitej Weneckiej; wyruszył wraz z nową małżonką w połowieczerwca. Albano było dlań schronieniem bardzo pewnym, odwielu bowiem lat dom Orsinich związany był z RzeczpospolitąWenecką wzajemnymi usługami.

Znalazłszy się w tym bezpiecznym schronieniu, książę myślałjuż tylko o tym, aby zażywać wczasu; w tym celu wynajął trzywspaniałe pałace: jeden w Wenecji, pałac Dandolo, przy ulicyZecca; drugi w Padwie, mianowicie pałac Foscarini, na wspaniałym placu zwanym Arena; trzeci wybrał w Salo, nad lubymbrzegiem jeziora Garda: ten pałac należał niegdyś do rodzinySforza Pallavicini.

Panowie weneccy (rząd republiki) z przyjemnością dowiedzielisię o przybyciu w ich stany takiego magnata i ofiarowali mubardzo godną condotta (to znaczy pokaźną sumę, wypłacanącorocznie, którą książę miał obrócić na sformowanie korpusudwóch do trzech tysięcy ludzi pod swoim dowództwem). Książęwymówił się bardzo swobodnie od tej propozycji; kazał oświadczyć senatorom, iż z naturalnej i dziedzicznej w jego rodzieskłonności byłby sercem gotów do służby w Najdostojniejszej Republice, jednakże, będąc obecnie oddany królowi katolickiemu,nie uważa za właściwe przyjmować innych zobowiązań. Owa takstanowcza odpowiedź ostudziła nieco senatorów. Zrazu mielizamiar, w razie przybycia księcia do Wenecji, zgotować muwspaniałe przyjęcie imieniem miasta; po tej odprawie namyślilisię uważać go za prywatną osobę.

Książę Orsini, powiadomiony o wszystkim, postanowił nawetnie jechać do Wenecji. Już był w sąsiedztwie Padwy; za czym,jadąc dalej tym uroczym krajem, udał się wraz ze świtą do domu przygotowanego dlań w Salo, nad brzegiem jeziora Garda.Spędził tam całe lato wśród wspaniałych i urozmaiconych rozrywek.

Skoro nadeszła pora zmiany pobytu, książę dokonał kilkuniewielkich podróży, po których uczuł, że nie może już znosićzmęczenia tak dobrze jak wprzód; zląkł się o swoje zdrowie;wreszcie postanowił spędzić kilka dni w Wenecji, ale odradziłamu to żona jego Wiktoria, która go nakłoniła, aby nadal zostałw Salo.

Niektórzy myśleli, że Wiktoria Accoramboni spostrzegła niebezpieczeństwo grożące życiu małżonka i że nakłoniła go dopozostania w Salo, jedynie chcąc wyciągnąć go później pozagranice Włoch, na przykład do jakiegoś wolnego miasta w Szwajcarii; w ten sposób w razie śmierci księcia ubezpieczyłaby swojąosobę i osobisty majątek.

Czy to przypuszczenie było słuszne, czy nie, faktem jest, że niestało się nic podobnego, ile że książę, uległszy nowemu napadowichoroby w Salo 10 listopada, natychmiast przeczuł to, co ma sięzdarzyć.

Użalił się swej nieszczęśliwej żony; widział ją w kwieciemłodości, ubogą zarówno reputacją, jak mieniem, znienawidzonąwładcom panującym we Włoszech, niezbyt nawidzoną przezOrsinich i bez nadziei innego małżeństwa po jego śmierci. Jakopan wspaniały i wierny słowu, sporządził z własnego popędutestament, którym chciał ubezpieczyć losy tej nieszczęsnej. Zostawił jej w gotowiźnie lub klejnotach pokaźną sumę stu tysięcypiastrów, poza tym wszystkie konie, karoce i sprzęty, które musłużyły w tej podróży. Dziedzicem reszty majątku uczynił Virginia Orsini, swego jedynego syna z pierwszej żony, siostry Franciszka I, wielkiego księcia toskańskiego (tej samej, którą zabił zaniewierność za zgodą jej braci).

Ale jak niepewne są przewidywania ludzi! Rozporządzenia,którymi Paweł Orsini mniemał zapewnić bezpieczeństwo nieszczęśliwej kobiecie, zmieniły się dla niej w klęski i niedole.

Podpisawszy testament książę uczuł się dnia 12 listopada niecolepiej. Rano 13 puszczono mu krew, a lekarze, pokładającnadzieje już tylko w surowej diecie, wydali najściślejsze rozkazy,aby mu nie dozwalano żadnego jadła.

Ale zaledwie opuścili pokój, książę zażądał, aby mu danoobiad; nikt nie ośmielił się sprzeciwić, jadł tedy i pił jak zwyczajnie. Ukończywszy posiłek stracił przytomność i na dwie godzinyprzed zachodem słońca nie żył.

Po tej nagłej śmierci Wiktoria Accoramboni w towarzystwieMarcelego, swego brata, oraz całego dworu nieboszczyka księciaudała się do Padwy do pałacu Foscarini w pobliżu Areny, tegosamego, który książę Orsini był wynajął.

Wkrótce potem przybył tam do niej brat jej Flaminio, cieszącysię pełnią łask kardynała Farnese. Wiktoria poczyniła kroki, abyuzyskać wypłatę mężowskiego zapisu; zapis ten sięgał sześćdziesięciu tysięcy piastrów, które miały być jej wypłacone w ciągudwóch lat, niezależnie od posagu i wiana oraz klejnotów i sprzętów, które miała w ręku. Książę Orsini zarządził testamentem,aby w Rzymie lub innym mieście, wedle wyboru księżnej,kupiono jej pałac wartości dziesięciu tysięcy piastrów i posiadłośćwiejską za sześć tysięcy; zalecił dalej, aby jej zapewniono stółi służbę należne pani jej stanowiska. Służba miała się składaćz czterdziestu ludzi wraz z odpowiednią ilością koni.

Signora Wiktoria pokładała wiele nadziei w przyjaźni książątFerrary, Florencji i Urbino oraz kardynałów Farnese i Medici,mianowanych przez nieboszczyka wykonawcami testamentu. Godzi się nadmienić, że testament sporządzony był w Padwiei poddany ocenie znamienitych ichmość panów Parrizolo i Menochio, pierwszych profesorów tamecznego uniwersytetu, a dziś taksłynnych prawoznawców.

Książę Ludwik Orsini przybył do Padwy, aby dopełnić swoichobowiązków względem nieboszczyka i wdowy; następnie miał sięudać na wyspę Korfu, aby objąć rządy, do których go powołałaNajdostojniejsza Republika.

Najpierw wszczął się spór między signorą Wiktorią i księciemLudwikiem o konie nieboszczyka diuka, których książę nie chciałuznać za sprzęty w zwyczajnym znaczeniu tego słowa; aleksiężna dowiodła, że trzeba je, ściśle mówiąc, uważać za sprzęty.Za czym postanowiono, że zachowa ich użytek do późniejszegorozstrzygnięcia; a jako rękojmię podała pana Soardi z Bergamo,kondotiera Rzeczypospolitej Weneckiej, szlachcica bardzo bogatego, jednego z pierwszych w ojczyźnie.

Druga trudność wyłoniła się z powodu pewnej ilości srebra,które nieboszczyk książę oddał księciu Ludwikowi w zastaw zapożyczoną sumę. Wszystko rozstrzygano drogą sądową, ile żenajdostojniejszy książę Ferrary pilnował, aby ostatnią wolę księcia Orsini wypełniono z całą ścisłością.

Tę drugą sprawę rozstrzygnięto dnia 23 grudnia, który to dzieńprzypadał w niedzielę.

Tej samej nocy czterdziestu ludzi wtargnęło do domu rzeczonejAccoramboni. Byli ubrani w płaszcze płócienne, dziwnie skrojonei uszyte w ten sposób, aby ich nie można było poznać, chyba pogłosie, wołając się zaś nawzajem, posługiwali się zmyślonymiimionami.

Szukali najpierw księżnej, a skoro ją znaleźli, jeden rzekł:,,Teraz trzeba umierać”.

I nie darowując jej ani chwili, mimo iż błagała, że chce się polecić Bogu, wbił jej sztylet tuż nad lewą piersią; po czym,obracając sztylet na wszystkie strony, okrutnik zażądał kilka razyod nieszczęśliwej, aby powiedziała, czy dosięgnął serca; wreszciewydała ostatnie tchnienie. Przez ten czas inni szukali braciksiężnej, z których jeden, Marceli, uszedł z życiem, ponieważ gonie znaleziono w domu; drugiego przeszyto setką ciosów. Mordercy zostawili ciała na ziemi, cały dom we łzach i lamentach i porwawszy szkatułkę z pieniędzmi i kosztownościamiumknęli.

Wieść ta dobiegła szybko do sędziów w Padwie; polecilirozpoznać martwe ciała i posłali do Wenecji po rozkazy.

Przez cały poniedziałek w pałacu oraz w kościele Eremitów była straszliwa ciżba; wszyscy chcieli oglądać trupy. Ciekawi byli poruszeni litością, zwłaszcza na widok księżnej, takpięknej; płakali nad jej nieszczęściem et dentibus fremebant(i zgrzytali zębami) na morderców; ale nie znano jeszcze ich nazwiska.

Corte, powziąwszy silne podejrzenie, iż rzecz stała się z rozkazulub przynajmniej za zgodą rzeczonego księcia Ludwika, kazała gowezwać; kiedy zaś on chciał wejść in corte (do trybunału) JegoDostojności kapitana z orszakiem czterdziestu uzbrojonych ludzi,zagrodzono mu drogę i powiedziano, aby wszedł tylko z trzemalub czterema. Ale w chwili gdy ci wchodzili, inni wcisnęli się zanimi, odtrącając straże i weszli wszyscy.

Książę Ludwik, znalazłszy się przed Jego Dostojnością kapitanem, użalił się na tę zniewagę, świadcząc się, że nigdy nie doznałpodobnego afrontu od żadnego panującego. Kiedy Jego Dostojność spytał go, czy wie coś dotyczącego śmierci signory Wiktoriioraz tego, co się zdarzyło ubiegłej nocy, odpowiedział, że tak i żenakazał, aby z tego zdano sprawę sądowi. Chciano zapisać jegozeznania; odpowiedział, że ludzie jego stanu nie podlegają tejformalności i że takoż nie godzi się go przesłuchiwać.

Książę Ludwik poprosił o pozwolenie wysłania gońca doFlorencji z listem do księcia Virginia Orsini, w którym zawiadamia go o zbrodni i procesie. Pokazał list udany, nie będącyprawdziwym, i uzyskał to, o co prosił.

Ale wysłanego gońca przytrzymano za miastem i przeszukanostarannie; znaleziono list, który książę Ludwik pokazał, orazdrugi, schowany w butach kuriera; a był następującej treści:

Do pana Virginia Orsini

Wielce Dostojny Panie!

Wykonaliśmy to, co było ułożone między nami, i to w tensposób, żeśmy wyprowadzili w pole jegomościa Tondini (zapewne nazwisko naczelnika corte, który przesłuchiwał księcia),tak iż mają mnie tu za niewinnego jak baranek. Wykonałem rzeczosobiście, toteż nie zaniedbaj Wasza Książęca Mość wysłaćnatychmiast wiadomych ludzi.

List ten poruszył mocno sędziów; posłali go czym prędzej doWenecji, sami zaś dali rozkaz zamknięcia bram miasta orazobsadzenia murów wojskiem przez dzień i noc. Ogłoszono surowekary na każdego, kto znając zbrodniarzy nie udzieliłby sądowitego, co wie. Mordercy, którzy zdradzą jednego ze swoich, niebędą sami odpowiadali, a nawet otrzymają pewną kwotę pieniężną. Ale około siódmej w nocy w wigilię Bożego Narodzenia(24 grudnia o północy) przybył z Wenecji Alojzy Bragadino z szerokimi pełnomocnictwami od senatu oraz z rozkazem ujęcia zawszelką cenę, żywych lub umarłych, rzeczonego księcia Ludwikai wszystkich jego ludzi.

Ów pełnomocnik Bragadino, Jego Dostojność kapitan i podesta zebrali się w fortecy.

Nakazano pod karą szubienicy (della forca) wszelkiej milicji,pieszej i konnej, aby się zebrała, dobrze uzbrojona, wpodle domurzeczonego księcia Ludwika, sąsiadującego z fortecą, a przylegającego do kościoła św. Augustyna na Arenie.

Skoro nastał dzień (będący dniem Bożego Narodzenia), ogłoszono w mieście edykt upominający synów św. Marka, abypobiegli z bronią w ręku do domu pana Ludwika; ci, którzy nieposiadają broni, mają się udać do fortecy, gdzie otrzymają jej, ilezapragną. Edykt ten przyznawał nagrodę dwóch tysięcy dukatówtemu, kto odda do rąk corte żywym lub umarłym rzeczonego panaLudwika, a pięćset dukatów za każdego z jego ludzi. Co więcej,wydano rozkaz, aby ten, kto nie ma broni, nie zbliżał się do domuksięcia, iżby nie zawadzał bijącym się, w razie gdyby książęodważył się uczynić wypad.

Zarazem pomieszczono rusznice wałowe, moździerze i armatyna starych murach, na wprost domu księcia; toż samo na nowychmurach, z których widać było tyły domu. Z owej strony ustawiono jazdę, aby się mogła swobodnie obracać w razie potrzeby. Nad rzeką Brentą rozstawiono ławy, szafy, wozy i inne sprzęty,tworząc z nich rodzaj szańca. Chciano w ten sposób uczynićzaporę dla oblężonych, w razie gdyby mieli ruszyć na ludw zwartym ordynku. Szaniec ten miał też chronić puszkarzyi piechotę przeciw rusznicom oblężonych.

Wreszcie umocowano na rzece barki, na wprost i po bokachksiążęcego pałacu. Barki były pełne ludzi zbrojnych w muszkietyi inną broń sposobną do niepokojenia wroga, w razie gdybypróbował ucieczki; równocześnie wzniesiono barykady na wszystkich ulicach.

W czasie tych przygotowań nadszedł list w bardzo przystojnych słowach, w których książę żalił się, że go osądzono winnymi że się go traktuje jako wroga, ba, nawet buntownika, zanimzbadano sprawę. List ten ułożył niejaki Liveroto.

27 grudnia trzej szlachcice, najznaczniejsi w mieście, udali sięz ramienia sądu do księcia Ludwika, który miał w domu okołoczterdziestu ludzi, żołnierzy ostrzelanych z niebezpieczeństwem.Zastali ich sporządzających szańce z desek i mokrych materacyoraz gotujących rusznice.

Ci trzej szlachcice oświadczyli księciu, że sędziowie gotowi sąowładnąć jego osobą; napominają go, aby się poddał, dodając, iżdzięki temu, nim jeszcze przyjdzie do czynnego starcia, może sięu nich spodziewać zmiłowania. Na co pan Ludwik odpowiedział,że gdyby usunęli straże rozstawione koło domu, udałby się przedsędziów samowtór albo samotrzeć ze swymi ludźmi, aby traktować sprawę, pod warunkiem, że zawsze będzie miał swobodęcofnąć się do pałacu.

Wysłannicy przyjęli propozycje spisane jego ręką i wrócili dosędziów, którzy odrzucili te warunki, za szczególną poradą wielceznamienitego Pio Enea i innych panów. Posłowie wrócili doksięcia i oznajmili mu, że jeśli się nie podda wręcz i bezwarunków, dom jego będzie zrównany z ziemią z armaty; na coodpowiedział, że woli śmierć niż takie pohańbienie.

Starsi dali znak do bitwy. Mimo że można było zburzyć prawiecały dom jedną salwą, woleli działać z niejakimi względami,próbując, czy oblężeni nie zgodzą się poddać.

Ten zamiar powiódł się i oszczędzono Wenecjanom wielepieniędzy, które byliby wydali na odbudowanie pałacu; niewszyscy jednak pochwalili to. Gdyby ludzie pana Ludwikapowzięli bez wahania rezolucję i wypadli z domu, skutek byłbybardzo wątpliwy. Byli to starzy żołnierze, nie zbywało im amunicji, broni ani serca, a zwłaszcza mieli największy interes w tym,aby zwyciężyć; czyż nie było lepiej dla nich, nawet przyjmującnajgorsze, umrzeć od kuli niż z ręki kata? Zresztą z kim mieli doczynienia? Z ciurami mało doświadczonymi w broni. W takimwypadku panowie mocno by żałowali swej łagodności i swejwrodzonej dobroci.

Zaczęto tedy od burzenia kolumnady przed domem; następnie,strzelając wciąż nieco górą, zburzono tylną fasadę. Przez ten czasoblężeni gęsto strzelali z rusznicy, ale bez innego skutku prócztego, iż jakiegoś człowieka skaleczono w ramię.

Pan Ludwik krzyczał z wielkim impetem: „Bitwa! bitwa!wojna! wojna!” Był bardzo zajęty wytapianiem kul z cynowychpółmisków oraz z ołowiu z szybek okiennych. Groził, że uczyniwycieczkę. Ale oblegający powzięli nowe postanowienie: wysunięto artylerię grubszego kalibru.

Za pierwszym wystrzałem zawalił się wielki kawał domui niejaki Pandolfo Leupratti z Camerino padł przywalony gruzem.Był to bardzo mężny człowiek i banita jeden z najznamienitszych.Wygnano go ze stanów św. Kościoła, a na głowę jego nałożył cenęczterechset piastrów jaśnie wielmożny pan Vitelli, a to za śmierćWincentego Vitelli, napadniętego w powozie i zabitego sztyletemi rusznicą, bronią daną przez księcia Ludwika Orsini, a ramieniem owego Pandolfa i jego towarzyszy. Ogłuszony upadkiem,Pandolfo nie mógł uczynić żadnego ruchu; ciura pewien zwanyCaidi Lista przysunął się doń uzbrojony w pistolet i bardzomężnie uciął mu głowę, którą zaniósł czym prędzej do cytadelii oddał władzom.

Wkrótce potem drugi strzał armatni zwalił ścianę domu, a wrazz nią hrabiego Montemelino z Perugii; i zmarł w ruinach zmiażdżony kulą.

Ujrzano następnie wychodzącego z domu pułkownika Lorenzo, szlachcica z Camerino, bardzo bogatego, który w niejednejokazji dał dowody męstwa i wielce był szacowny księciu. Tenpostanowił nie umrzeć bez pomsty; chciał strzelić z rusznicy; alemimo że kurek spadł, zdarzyło się — może z dopustu Boga — żezapał się nie zajął, a w tejże chwili jego przeszyła kula. Wystrzeliłdoń jakiś biedaczyna, repetytor żaków u św. Michała. Ale kiedy, chcąc zyskać przyrzeczoną nagrodę, zbliżał się, aby mu uciąćgłowę, uprzedzili go inni, zwinniejsi, a zwłaszcza silniejsi, którzywzięli sakiewkę, pas, strzelbę, pieniądze i pierścionki pułkownikai ucięli mu głowę.

Skoro ci, w których książę Ludwik największą pokładałufność, padli, stropił się bardzo i zauważono, że poniechał jużwszelkiego ruchu.

Pan Filenfi, jego marszałek dworu i sekretarz w cywilnymubraniu, dał z balkonu białą chustką znak, że się poddaje.Wyszedł i zawiedziono go do cytadeli prowadząc podramię, jak podobno jest obyczaj na wojnie; a prowadził goAnzelm Suardo, namiestnik panów (sędziów). Przesłuchany namiejscu rzekł, iż nie ponosi żadnej winy w tym, co się stało, ile żedopiero w wilię Bożego Narodzenia przybył z Wenecji, gdziezatrzymał się kilka dni dla spraw księcia.

Spytano go, ilu ludzi ma ze sobą książę; odpowiedział: „Dwudziestu albo trzydziestu”.

Spytano o ich nazwiska; odpowiedział, że jest ośmiu lubdziesięciu takich, którzy jako znamienitsi jadali jak on przy stoleksięcia, i tych zna po nazwisku; o innych, włóczęgach z rzemiosłai niedawno przybyłych, nic mu nie wiadomo.

Wymienił trzynaście osób, wśród tych brata pana Liveroto.

Wkrótce potem artyleria, ustawiona na murach, zaczęła grać.Żołnierze usadowili się w domach sąsiadujących z pałacem księcia, aby przeszkodzić ucieczce jego ludzi. Książę, narażający sięna te same niebezpieczeństwa co owi dwaj, których opowiedzieliśmy śmierć, rzekł tym, co go otaczali, aby się bronili, póki nie ujrząpisma jego ręki w towarzystwie pewnego znaku; po czym oddał sięwymienionemu już Anzelmowi Suardo. Nie można go byłozawieźć w karocy, jak było przepisane, a to z powodu ciżby ludui barykad wznoszących się na ulicach; postanowiono tedy, żepójdzie piechotą.

Szedł otoczony ludźmi Marcelego Accoramboni; tuż przy nimszli panowie condottieri, namiestnik Suardo, inni kapitanowiei szlachta, wszyscy dobrze uzbrojeni. Następnie szła tęga kompania żandarmów i żołnierzy miejskich. Książę Ludwik szedłciemno ubrany, ze sztyletem u boku i z płaszczem odrzuconymprzez ramię w sposób bardzo dworny; rzekł z uśmiechem wzgardy: „Gdybym był walczył!” — chcąc dać do zrozumienia, że byłby zwyciężył. Zaprowadzony przed panów, skłonił się i rzekł, wskazując na namiestnika Anzelma:

— Panowie, jestem jeńcem tego szlachcica i bardzo mnie smucito, co się zdarzyło, a czemu nie jestem winien.

Kiedy kapitan nakazał, aby mu odjęto sztylet, który miał przyboku, oparł się o balkon i zaczął sobie obcinać paznokcie nożyczkami, które tam znalazł.

Spytano go o osoby, które ma w domu; wymienił międzyinnymi pułkownika Liveroto i hrabiego Montemelino (o którym była mowa wyżej), dodając, że dałby dziesięć tysięcypiastrów za jednego z nich, a za drugiego oddałby własną krew.Poprosił, aby go pomieszczono w miejscu przystojnym dla człowieka jego stanu. Skoro rzecz ułożono, napisał własną ręką doswoich, nakazując, aby się poddali, i dał pierścień jako znak.Oświadczył panu Anzelmowi, że daje mu swoją szpadę i fuzję,skoro znajdzie tę broń w domu, aby się nią posługiwał dla jegomiłości jako bronią należącą do szlachcica, a nie do pospolitegociury.

Żołnierze weszli do domu księcia, przetrząsnęli go staranniei natychmiast zwołali ludzi księcia, w liczbie trzydziestu czterech,po czym zaprowadzili ich po dwu do więzienia. Trupy zostawionona pastwę psom i co prędzej zdano ze wszystkiego sprawęw Wenecji.

Spostrzeżono, że wielu żołnierzy księcia Ludwika, wspólnikówczynu, brakuje; zabroniono dawać im schronienie pod karązburzenia nieposłusznym domu i skonfiskowania mienia; ci zaś,którzy ich wydadzą, otrzymają pięćdziesiąt piastrów. Tym sposobem wykryto wielu.

Wysłano z Wenecji fregatę do Kandii z rozkazem do panaLatyna Orsini, aby wracał natychmiast dla sprawy wielkiej wagi.Zdaje się, że straci swoje stanowisko.

Wczoraj rano, w dzień św. Szczepana, wszyscy spodziewali się,że będą świadkami stracenia księcia Ludwika lub też dowiedząsię, że go uduszono w więzieniu; i było powszechne zdziwienie, żesię stało inaczej, zważywszy, że nie jest to ptak, którego by możnadługo trzymać w klatce. Ale następnej nocy odbył się procesi w dzień św. Jana, nieco przed świtem, przyszła wiadomość, żeowego pana uduszono w więzieniu i że umarł bardzo dobrzeprzysposobiony. Ciało jego przeniesiono bez zwłoki do katedry, w otoczeniu księży katedralnych oraz ojców jezuitów. Zostawionogo cały dzień na stole na środku kościoła, iżby służył za widowiskodla ludu, a za zwierciadło dla niedoświadczonych.

Nazajutrz ciało jego przeniesiono do Wenecji, jak nakazałw testamencie, i tam go pogrzebano.

W sobotę powieszono dwóch jego ludzi; pierwszym i głównymbył Furio Savorgnano, drugim — osoba podłego stanu.

W poniedziałek, przedostatniego dnia rzeczonego roku, powieszono trzynastu, wśród tych kilku bardzo szlachetnego rodu;dwóch innych, kapitana Splendiano i hrabiego Paganello, przeprowadzono przez rynek i lekko szarpano kleszczami; skoroprzybyli na miejsce stracenia, zatłuczono ich, rozbito im głowyi jeszcze na wpół żywych poćwiartowano. Byli obaj ze szlachtyi nim weszli na złą drogę, obaj bardzo bogaci. Powiadają, że tohrabia Paganello zabił Wiktorię Accoramboni z okrucieństwem,o którym opowiadaliśmy. Sprzeciwiałoby się temu to, iż książęLudwik w przytoczonym liście wyznaje, iż rzecz spełnił własnąręką; może czyni to przez próżną chwalbę, podobną, jaką okazałw Rzymie po zamordowaniu Vitellego, lub aby się lepiej zasłużyćw oczach księcia Virginia Orsini.

Hrabiemu Paganello, nim otrzymał śmiertelny cios, wbitowielokrotnie nóż powyżej lewej piersi, aby mu dosięgnąć serca,jak on to uczynił owej biednej pani. Stąd wynikło, że z piersi jegopopłynął jakoby strumień krwi.

Żył tak więcej niż pół godziny, ku wielkiemu zdumieniuwszystkich. Był to człowiek czterdziestopięcioletni, wyglądałbardzo silnie.

Szubienica stoi jeszcze, aby się załatwić z dziewiętnastomapozostałymi w pierwszy dzień nieświąteczny. Ale ponieważ katjest bardzo zmęczony, a lud jest bez tchu od widoku tylu śmierci,odkładają egzekucję przez te dwa dni. Nie zdaje się, aby kogośzostawiono przy życiu. Z ludzi księcia Ludwika jedynym wyjątkiem może być pan Filenfi, jego marszałek dworu, który zadajesobie wiele trudu — i w istocie rzecz jest dlań ważna — aby dowieść,że nie miał żadnego udziału w tym zdarzeniu.

Nikt nie przypomina sobie, nawet z najstarszych mieszkańcówPadwy, aby kiedykolwiek — i równie sprawiedliwym wyrokiem —pozbawiono życia tyle osób na jeden raz. I panowie weneccyzyskali sobie dobrą sławę i reputację u najcywilizowańszychnarodów.

Dopisane inną ręka:

Franciszka Filenfi, sekretarza i maestro di casa, skazano napiętnaście lat więzienia. Podczaszego (copiere) Onoria Adamiz Fermo, zarówno jak dwóch innych, na rok więzienia; siedmiuinnych skazano na galery z kajdanami na nogach, siedmiuuwolniono.

Rodzina Cenci1599

Don Juan Moliera jest uwodzicielem, niewątpliwie, ale przedewszystkim jest człowiekiem z dobrego towarzystwa. Zanim sięodda niezwyciężonemu pędowi, który go prze do ładnych kobiet,dba o to, aby się dostroić do pewnego idealnego wzoru; chce byćprzedmiotem bezgranicznego podziwu na dworze młodego króla, uwodzącego i pełnego wdzięku.

Don Juan Mozarta bliższy jest natury i mniej francuski: mniejmyśli o sądzie drugich i nie zależy mu przede wszystkimna tym, żeby błyszczeć, jak mówi baron de Faenested'Aubignégo. Mamy tylko dwa portrety don Juana włoskiego,w postaci, w jakiej musiał się objawić w owym pięknym krajuw szesnastym wieku, w zaraniu odradzającej się cywilizacji.

Z tych dwóch portretów jeden jest taki, że bezwarunkowo niemogę go pokazać, epoka nasza jest zbyt świątobliwa; trzebapamiętać wielkie słowo, które nieraz słyszałem z ust lorda Byrona:,,This age of cant”. Owa obłuda, tak nudna i niezdolna oszukaćnikogo, ma tę olbrzymią zaletę, iż daje głupcom temat dorozmowy: gorszą się, że ktoś ośmielił się powiedzieć to a to, że sięodważył śmiać z tego a tego, etc. Wadą jej jest, iż nieskończenieuszczupla sferę historii.

Jeśli czytelnik raczy mi pozwolić, przedstawię mu, z całąuniżonością, zapisek historyczny tyczący drugiego z owych Juanów, tego, o którym można mówić w roku 1837: nazywał sięFranciszek Cenci.

Iżby don Juan był możliwy, trzeba, aby istniała na świecieobłuda. Don Juan w starożytności byłby zjawiskiem powszednim; religia była radosnym świętem, zachęcała ludzi do rozkoszy,jakże miałaby piętnować istoty, które rozkosz czynią swymjedynym celem? Jedynie rząd mówił o powściągliwości;zabraniał tego, co mogło szkodzić ojczyźnie — to znaczy dobrzezrozumianemu interesowi ogółu — a nie tego, co może szkodzićdanej jednostce.

Wszelki człowiek, który miał pociąg do kobiet i dużo pieniędzy, mógł być tedy don Juanem w Atenach. Nikt nie miał mu nicdo zarzucenia; nikt nie głosił, że życie jest padołem płaczu i żezasługą jest cierpieć.

Nie sądzę, aby don Juan ateński mógł dojść do zbrodni równieszybko jak don Juanowie nowoczesnych monarchii. Znacznaczęść przyjemności naszego don Juana polegała na urąganiuopinii; w początkach zaś, za młodu, wyobrażał sobie, że urągajedynie obłudzie.

Gwałcić prawa w monarchii typu Ludwika XV, wygarnąć z fuzji do lekarza i strącić go z dachu na dół — czyż to niedowód, że ktoś się obraca w towarzystwie monarchy, że jestczłowiekiem najlepszego tonu i że drwi sobie z sędziego, który jestmieszczaninem? Drwić sobie z sędziego — czyż tonie jest pierwsza próba początkującego don Juana?

U nas kobiety nie są już w modzie, oto czemu don Juanowiezdarzają się rzadko; ale kiedy istnieli, zaczynali zawsze od szukania przyjemności bardzo naturalnych, szczycąc się zarazem, że sięprzeciwstawiają temu, co im się wydawało nierozsądne w religiiwspółczesnych. Dopiero później, kiedy don Juan zaczyna siępsuć, znajduje on przedziwną rozkosz w tym, aby urągać nawetpoglądom, które sam uważa za słuszne i sprawiedliwe.

To przejście musiało być bardzo trudne u starożytnych; dopiero za cesarzów rzymskich, po Tyberiuszu i Kaprei, spotyka się rozpustników miłujących zepsucie dla zepsucia, toznaczy dla przyjemności urągania słusznym poglądom współczesnych.

Tak więc religii chrześcijańskiej przypisuję możliwość satanicznej roli don Juana. Bez wątpienia, to ta religia ogłosiła światu, żebiedny niewolnik czy gladiator ma duszę co do wartości i godnościnajzupełniej równą duszy samego Cezara; jakoż należy się jejwdzięczność za to uszlachetnienie uczuć; nie wątpię zresztą, żeprędzej czy później uczucia te byłyby się zbudziły w sercu ludów.Eneida jest już o wiele tkliwsza niż Iliada.

Nauka Chrystusa była niemal tąż samą nauką współczesnychmu filozofów arabskich; jedyna nowa rzecz, która weszła w światwraz z zasadami głoszonymi przez św. Pawła, to ciało kapłańskiezupełnie oddzielone od reszty obywateli, a nawet mające sprzeczne z nimi interesy.

Ciało to wzięło za jedyne zadanie hodować i umacniać uczucia religijne, znalazło uroki i przyzwyczajenia zdolneoddziałać na dusze wszystkich klas, od nieokrzesanego pastuchaaż do zużytego starego dworaka; umiało związać swoje wspomnienia z czarem wrażeń dziecięctwa; nie przepuściło najmniejszejzarazy ani najdrobniejszej klęski, aby z nich nie skorzystać dlapomnożenia lęku i uczucia religijnego lub bodaj dlawzniesienia pięknego kościoła, jak na przykład Salute w Wenecji.

Istnienie tego ciała wydało cudowną rzecz: św. Leon, papież,stawił bez siły fizycznej opór dzikiemu Attyli i jegobarbarzyńskim hordom, które napełniły właśnie strachem Chiny,Persję i Galię.

Tak więc religia — podobnie jak owa „absolutna władzazłagodzona piosenką”, zwana monarchią francuską — wydałaosobliwe rzeczy, których świat nigdy by może nie ujrzał, gdybybył pozbawiony tych dwóch instytucji.

Wśród tych rzeczy dobrych albo złych, ale zawsze osobliwychi ciekawych, które by mocno zdziwiły Arystotelesa, Polibiusza,Augusta i inne tęgie głowy w starożytności, mieszczę bez wahaniana wskroś nowoczesny charakter don Juana. Jest to, moimzdaniem, owoc ascetycznych urządzeń papieży władajacych po Lutrze; Leon X bowiem i jego dwór (1506) hołdowalimniej więcej zasadom religii Ateńczyków.

Don Juana Moliera wystawiono w początkach panowaniaLudwika XIV, 15 lutego roku 1665; monarcha ów nie ugrzązł byłjeszcze w dewocji, a mimo to cenzura duchowna kazała usunąćscenę z żebrakiem w lesie. Aby wzmocnić swoje stanowisko,cenzura ta siliła się wytłumaczyć młodemu królowi — który byłrzadkim nieukiem — że słowo jansenista jest to synonimrepublikanina.

Oryginał stworzył Hiszpan, Tirso de Molina; włoska trupagrała przeróbkę tegoż w Paryżu około roku 1664 z szalonympowodzeniem. Jest to zapewne najczęściej grywana ze wszystkichkomedii w świecie. Bo też jest tam diabeł i miłość, lęk przedpiekłem i namiętne pożądanie kobiety, to znaczy wszystko, co jestnajstraszniejszego i najsłodszego w oczach ludzi, o ile wzniosą siębodaj trochę ponad stan dzikich.

Nie dziw, że obraz don Juana wszedł do literatury za pośrednictwem hiszpańskiego poety. Miłość zajmuje wiele miejsca w życiutego ludu; w owym kraju jest to namiętność, która przemożnąręką ugina pod sobą wszystkie inne, nawet — czyżby kto uwierzył!— próżność. Toż samo w Niemczech i we Włoszech. Biorącściśle, jedynie Francja najzupełniej jest wolna od tej namiętności,która tym cudzoziemcom każe popełniać tyle szaleństw, naprzykład zaślubić ubogą dziewczynę pod pozorem, że jest ładnai że się ją kocha. Brzydkim pannom nie zbywa we Francji nawielbicielach: my jesteśmy ludzie rozsądni. Gdzie indziej trzebaim oblec sukienkę zakonną; dlatego to klasztory są nieodzownew Hiszpanii. Panny nie mają posagów w tym kraju; prawo tozapewniło triumf miłości. Czyż we Francji miłość nie schroniła sięna piąte pięterko, to znaczy między dziewczęta, które wybierająsobie miłego bez pośrednictwa rejenta i rodziny?

Nie ma co mówić tutaj o don Juanie lorda Byrona; jest to poprostu nowy Faublas, ot, ładny chłopiec, na którego walą sięwielkie, nieprawdopodobne łaski losu.

We Włoszech zatem, i to jedynie w szesnastym wieku, musiałsię zjawić po raz pierwszy ten osobliwy charakter.

We Włoszech w siedemnastym wieku mówiła pewna księżniczka, jedząc z rozkoszą lody w upalny wieczór: „Co za szkoda, że tonie jest grzech!”

To uczucie stanowi, wedle mnie, podstawę charakteru donJuana: jak widzimy, religia chrześcijańska jest dlań nieodzowna.

Pewien neapolitański autor woła: „Czyż to jest nic urągaćniebu wierząc, iż w tejże chwili niebo może się obrócić w popiół?Stąd, powiadają, olbrzymią rozkoszą jest mieć kochankę zakonnicę, i to zakonnicę głęboko pobożną, doskonale świadomą tego, żeczyni źle, i błagającą Boga o przebaczenie z tą samą żarliwością,z jaką grzeszy.”

Wyobraźmy sobie bardzo zepsutego chrześcijanina, urodzonego w Rzymie w dobie, gdy surowy Pius V przywrócił do czci lubwymyślił na nowo mnóstwo drobiazgowych praktyk, zgoła obcych owej prostej moralności, która mieni cnotą jedynie to, cojest użyteczne ludziom. Nieubłagana inkwizycja — nieubłagana tak, że jedynie krótko przetrwała we Włoszechi musiała się schronić do Hiszpanii — świeżo porósłszy w siłynapawała lękiem wszystkich. Przez kilka lat ścigano bardzociężkimi karami zaniedbanie lub publiczną wzgardę owych drobnych praktyk wyniesionych do rzędu najświętszych obowiązkówreligii; otóż zepsuty rzymianin, o którym mówimy, wzruszyłramionami, widząc, jak ogół drży przed straszliwym praweminkwizycji: „Ba — powiedział sobie — jestem najbogatszym człowiekiem w Rzymie, owej stolicy świata; chcę być i największymzuchem; będę sobie publicznie drwił ze wszystkiego, co ci ludzieszanują, a co tak mało ma wspólnego z rzeczami godnymiszacunku.”

Albowiem don Juan, aby być sobą, musi być człowiekiemodważnym oraz posiadać ów bystry i jasny umysł pozwalającyswobodnie czytać w pobudkach czynów ludzkich.

Franciszek Cenci musiał sobie powiedzieć: „Jakim wymownym czynem ja, rzymianin, urodzony w Rzymie w roku 1527,właśnie podczas owych sześciu miesięcy, przez które luterańskieżołdaki konetabla Bourbon dopuszczały się najokropniejszychprofanacji rzeczy świętych, jakim odważnym czynem zdołamzadziwić wszystkich i zabawić się przednio, urągając opinii? Jakwprawić w zdumienie głupców, wśród których żyję? Jak znaleźćtę niewysłowioną rozkosz, aby się czuć innym od tego pospólstwa?”

W głowie rzymianina, i to rzymianina ze średniowiecza, niemogło się pomieścić, aby miał poprzestać na słowach. Nie makraju, w którym buńczuczne słowa byłyby w większej pogardzieniż we Włoszech.

Człowiek, który mógł sobie to powiedzieć, zwał się FranciszekCenci: padł zabity w oczach swej córki i swojej żony 15 września1598 roku. Nic miłego nie zostało nam po tym don Juanie;charakteru jego nie złagodziła i nie pomniejszyła myślo tym, aby być przede wszystkim, jak don Juan Moliera, człowiekiem z dobrego towarzystwa. Jeśli myślał o innych, to jedynie poto, aby zaznaczyć swą wyższość nad nimi, posłużyć się nimi dlaswoich celów lub nienawidzić ich. Don Juan nie zna rozkoszyczerpanej w sympatii, słodkiej zadumie, w złudzeniach tkliwegoserca. Trzeba mu przede wszystkim rozkoszy, które by byłytriumfem, które by mogły być widoczne drugim i którym by nie można zaprzeczyć; trzeba mu owej listy, jaką bezczelnyLeporello podsuwa przed oczy smętnej Elwirze.

Rzymski don Juan ustrzegł się tej ciężkiej niezręczności, abydawać klucz do swego charakteru, aby się zwierzać przed lokajem, jak don Juan Moliera, nie miał w życiu powiernika i niewyrzekł innych słów prócz tych, które były potrzebne dla ziszczenia jego zamiarów. Nikt nie zaszedł gow chwili owej szczerej tkliwości i uroczej pogody, które każą nam tyle wybaczyć don Juanowi Mozarta; krótko mówiąc, portret,który wam ukażę, jest okropny.

Gdyby chodziło o mój wybór, nie byłbym opisywał tegocharakteru; poprzestałbym na przestudiowaniu go, gdyż bardziejjest okropny niż ciekawy; ale wyznaję, że prosili mnie o totowarzysze podróży, którym nie mogłem niczego odmówić.W roku 1823 miałem szczęście oglądać Włochy w towarzystwieuroczych osób, których nie zapomnę nigdy; oczarował mnie, wrazz innymi, portret Beatrix Cenci, który można oglądać w Rzymiew pałacu Barberini.

Galeria tego pałacu sprowadza się obecnie do siedmiu czyośmiu obrazów, ale cztery z nich to arcydzieła: przede wszystkimportret słynnej Fornariny, kochanki Rafaela, pędzla samegoRafaela. Portret ten, co do którego nie może być wątpliwości,istnieją bowiem jego współczesne kopie, jest zupełnie różny odwizerunku, który w galerii florenckiej podają za portret kochankiRafaela i który pod tym mianem utrwalił swym rylcem Morghen.Florencki portret nie jest nawet Rafaela. Przez cześć dla wielkiegoimienia czytelnik przebaczy mi może tę małą dygresję?

Drugi cenny portret w galerii Barberini jest pędzla Gwida; toportret Beatrix Cenci, który widzi się na tylu lichych rycinach.Wielki malarz osłonił szyję Beatryczy kawałkiem draperii, włożyłjej na głowę turban; lękał się snadź posunąć prawdę aż dookropności, gdyby wiernie odtworzył strój, jaki sobie kazałasporządzić na dzień egzekucji, oraz stargane włosy biednej szesnastoletniej dziewczyny wydanej na łup rozpaczy. Głowa jej słodkai piękna, łagodne spojrzenie i oczy bardzo duże mają zdziwionywyraz osoby, którą zaskoczono w chwili, gdy płacze gorącymiłzami. Włosy są jasne i piękne. Nie ma w tej głowie nic z owejdumy rzymskiej ani z tej świadomości własnej siły, jakie częstoczytamy w nieustraszonym spojrzeniu jakiejś córy Tybru, diuna figlia del Tevere, jak one same o sobie mówią z dumą.Nieszczęściem półcienie tego portretu zrudziały w czasie owychdługich dwustu trzydziestu ośmiu lat dzielących nas od katastrofy, którą chcemy opowiedzieć.

Trzeci portret w galerii Barberini to Lukrecja Petroni, macocha Beatryczy, stracona wraz z nią. Typ matrony rzymskiejo wrodzonej piękności i dumie. Wydatne rysy, olśniewającejbiałości płeć, brwi czarne i silnie zaznaczone, spojrzenie władcze,a przepojone rozkoszą. Wspaniały kontrast z łagodną, prostą,prawie niemiecką fizjonomią pasierbicy.

Czwarty portret, błyszczący prawdą i blaskiem kolorów, tojedno z arcydzieł Tycjana: owa niewolnica grecka, która byłakochanką słynnego doży Barbarigo.

Prawie każdy cudzoziemiec przybyły do Rzymu każe sięprowadzić zaraz do galerii Barberini; ciągną ich — kobiety zwłaszcza — portrety Beatrix Cenci i jej macochy. Podzieliłem tępowszechną ciekawość; jak wszyscy, starałem się uzyskać dostępdo aktów słynnego procesu. Jeśli zdołacie to osiągnąć, będziecie,sądzę, zdumieni, czytając te akta, gdzie wszystko jest po łaciniez wyjątkiem odpowiedzi oskarżonych, nie znajdując prawie wcalefaktów. To stąd, że w Rzymie w 1599 fakty te nie były nikomuobce. Pozwolono mi skopiować współczesną opowieść; sądziłem,że mogę dać jej przekład, nie obrażając niczyjej obyczajności;przynajmniej przekład ten można było głośno odczytać przydamach w 1823. Rozumie się, że tłumacz przestaje być wierny tam, gdzie nie może nim być: zgroza łatwo zdławiłaby zainteresowanie.

Smutna rola don Juana (tego, który nie stara się dostosować doidealnego wzoru i który pamięta o opinii świata jedynie po to, abyją znieważać) przedstawiona jest tutaj w całej okropności. Wyuzdanie jego zbrodni zmusiło dwie nieszczęśliwe kobiety do tego, żego kazały zabić w swoich oczach; z tych dwóch kobiet jedna byłajego żoną, druga córką — czytelnik nie będzie śmiał rozstrzygnąć,czy były winne. Współcześni uważali, że nie zasługują na śmierć.

Jestem przekonany, że tragedia Galeota Manfredi (który zginąłz ręki swojej żony — temat ujęty przez wielkiego poetę Montiego)i tyle innych domowych tragedii piętnastego wieku, mniej znanych i ledwie wspomnianych w poszczególnych kronikach włoskich miast, kończyły się sceną podobną do sceny w zamkuPetrella. Oto przekład współczesnego opowiadania; spisano jew rzymskiej włoszczyźnie dnia 14 września 1599 roku.

Prawdziwa historiaśmierci Jakuba i Beatryczy Cenci oraz Lukrecji Petroni Cenci, ichmacochy, straconych za zbrodnię ojcobójstwa ostatniej sobotydnia 11 września roku 1599 za panowania Jego Świątobliwościpapieża Klemensa VII Aldobrandini

Ohydne życie, jakie wiódł Franciszek Cenci, urodzony w Rzymie, jeden z najzamożniejszych naszych obywateli, doprowadziłogo w końcu do zguby. Spowodował on przedwczesną śmierćswoich synów, krzepkich i dzielnych młodzieńców, oraz córkiBeatryczy, która mimo że ją zawiedziono na stracenie ledwieprzed czterema dniami, w szesnastym roku życia, uchodziła zajedną z najpiękniejszych istot w państwie papieskim i w całejItalii. Krąży pogłoska, że imć Gwido Reni, jeden z wychowankówwspaniałej szkoły bolońskiej, postarał się zrobić portret biednejBeatryczy w ubiegły piątek, w wilię jej stracenia. Jeśli ów wielkimalarz wywiązał się z tego zadania tak, jak to uczynił w innychobrazach wykonanych w naszej stolicy, potomność będzie mogłasobie wytworzyć jakieś pojęcie o piękności tej cudnej dziewczyny. Iżby mogła zachować również wspomnienie jej bezprzykładnych niedoli oraz zdumiewającej siły, z jaką ta dusza, naprawdęrzymska, umiała stawić im czoło, postanowiłem spisać to, czegom się dowiedział o czynie, który ją zawiódł na śmierć, oraz to, comwidział w dniu jej chlubnej tragedii.

Osoby, które mi udzieliły informacji, mogły z racji swegostanowiska znać najtajniejsze okoliczności, nie znane w Rzymienawet dziś, mimo że od sześciu tygodni nikt nie mówi o niczyminnym jak tylko o procesie Cencich. Będę pisać dość swobodnie,w przeświadczeniu, iż mogę złożyć swój komentarz wczcigodnym archiwum, skąd z pewnością nie wydobędą go, aż pomojej śmierci. Jedyną mą zgryzotą jest, iż muszę — ale tak każeprawda — zaprzeczyć niewinności tej biednej Beatrix Cenci,uwielbianej i szanowanej przez wszystkich, którzy ją znali, tak jakjej ohydny ojciec był znienawidzony i przeklinany.

Człowiek ten, który, nie można zaprzeczyć, otrzymał od niebazdumiewający rozum i oryginalność, był synem monsignoraCenci, który za Piusa V (Ghislieri) wzniósł się na stanowiskopodskarbiego (ministra finansów). Ten święty papież,całkowicie, jak wiadomo, pochłonięty słuszną nienawiścią doherezji oraz odbudowywaniem swej wspaniałej inkwizycji, żywiłjedynie wzgardę dla świeckiego zarządu swego państwa, tak iżmonsignor Cenci, pełniący urząd podskarbiego przez kilka latprzed rokiem 1572, zdołał zostawić temu okropnemu człowiekowi, który był jego synem a ojcem Beatryczy, czysty dochód stusześćdziesięciu tysięcy piastrów (około dwóch milionów pięćsettysięcy franków w 1837).

Franciszek Cenci prócz tego wielkiego majątku miał sławęodwagi i roztropności taką, jakiej za jego młodości nie zdołałosiągnąć nikt inny w Rzymie; a sława ta dawała mu tym więcejwpływu na dworze papieskim i wśród całego ludu, ile że zbrodnie,o które zaczynano go obwiniać, były z rodzaju, które świat łatwoprzebacza. Wielu rzymian przypominało sobie jeszcze z żalemswobodę myślenia i działania, jakiej kosztowano za Leona X,którego nam śmierć wydarła w roku 1513, i za Pawła III,zmarłego w 1549. Już za tego papieża zaczęto mówić o młodymFranciszku Cenci z przyczyny jego szczególnych miłostek, uwieńczonych pomyślnym skutkiem dzięki jeszcze szczególniejszymśrodkom.

Za Pawła III, w epoce gdy jeszcze można było mówić z niejakimbezpieczeństwem, wielu twierdziło, że Franciszek Cenci jestzwłaszcza chciwy niezwykłych wydarzeń, które by mogły mu dać peripezie di nuova idea, nowe i niepokojące wrażenia; ci opieralisię na tym, iż w jego księgach rachunkowych znaleziono takie otopunkty:

„Za przygody i peripezie w Toskanelli — trzy tysiące pięćsetpiastrów (około sześćdziesięciu tysięcy franków z roku 1837),e non fu caro (i to nie było za drogo).”

Nie jest może wiadomo w innych miastach włoskich, że naszelosy i nasz sposób życia w Rzymie zmieniają się wedle charakterupanującego papieża. Tak więc przez trzynaście lat pod dobrympapieżem Grzegorzem XIII (Buoncompagni) wszystko byłow Rzymie wolno; kto chciał, kazał zasztyletować swego wrogai byle się zachowywał przyzwoicie, nie był ścigany. Po tymnadmiarze pobłażania nastał nadmiar srogości przez pięć lat,kiedy panował wielki Sykstus V. Powiadano o nim jak o cesarzuAuguście, iż albo nie powinien był przyjść nigdy, albo powinienbył zostać na zawsze. Wówczas Rzym oglądał stracenie nieszczęśników za morderstwa lub otrucia zapomniane od dziesiątka lat,z których mieli nieszczęście wyspowiadać się przed kardynałemMontalto, później Sykstusem V.

O Franciszku Cenci zaczęło być głośno głównie za GrzegorzaXIII; pojął żonę bardzo bogatą i pod każdym względem odpowiadającą tak możnemu panu; umarła, dawszy mu siedmioro dzieci.Wkrótce po jej śmierci zaślubił powtórnie Lukrecję Petroni,osobę rzadkiej urody, słynną zwłaszcza z olśniewającej białościcery, ale nieco zbyt pełną, jak to jest powszechną wadą rzymianek. Z Lukrecją nie miał dzieci.

Najmniejszą przywarą, o jaką można było winić FranciszkaCenci, była skłonność do haniebnych miłości; największą ta, żenie wierzył w Boga. W życiu nie ujrzał go nikt wchodzącego dokościoła.

Wtrącony trzy razy do więzienia za swoje haniebne miłostki,ocalił się, dając dwieście tysięcy piastrów osobom będącym w łascepapieżów, pod którymi kolejno żył. (Dwieście tysięcy piastrówrówna się mniej więcej pięciu milionom w 1837.)

Widziałem Franciszka Cenci dopiero wówczas, gdy mu jużwłosy siwiały, pod papieżem Buoncompagni, kiedy śmiałkomwszystko było dozwolone. Był to człowiek mający jakieś pięć stópi cztery cale wzrostu, zręcznej postawy, mimo iż był chudy;uchodził za wielkiego osiłka, może sam rozpuszczał te pogłoski;oczy miał duże i wyraziste, ale z powieką zanadto obwisłą; noswydatny i duży, wargi cienkie, uśmiech pełen wdzięku. Uśmiech ten stawał się straszny, kiedy Cenci wlepiał spojrzenie w któregośze swoich wrogów; skoro był bodaj trochę wzruszony i podrażniony, drżał na całym ciele tak, że niepodobna było mu tegoopanować. Widziałem go za młodu, pod papieżem Buoncompagni, jak puszczał się konno z Rzymu do Neapolu, zapewne dlajakiejś miłostki; jechał przez lasy San Germano i Fajola, nietroszcząc się o bandytów, i odbywał podobno tę drogę w dwadzieścia godzin. Podróżował zawsze sam, nie uprzedzając nikogo;kiedy jeden koń był zdrożony, kupował albo kradł innego. Skororobiono mu jakieś ceremonie, on nie robił sobie ceremonii z tym,aby pchnąć kogo sztyletem. Ale po prawdzie, za mej młodości, toznaczy, kiedy on miał czterdzieści osiem albo pięćdziesiąt lat, niktnie był na tyle śmiały, aby mu się przeciwić. Wielką jegoprzyjemnością było zwłaszcza urągać nieprzyjaciołom.

Znano go dobrze na wszystkich gościńcach w stanach JegoŚwiątobliwości; płacił hojnie, ale też był zdolny w dwa lub trzymiesiące po doznanym uchybieniu wysłać zbirów i zgładzić tego,kto go obraził.

Jedynym cnotliwym czynem, jakiego dokonał przez całe długieżycie, było to, że zbudował w dziedzińcu swego rozległego pałacu,w pobliżu Tybru, kościół poświęcony św. Tomaszowi; a i tojeszcze pobudką tego pięknego czynu była osobliwa chęć, abymieć pod okiem groby wszystkich swoich dzieci, do którychżywił bezmierną i wynaturzoną nienawiść, zgoła od ich najwcześniejszej młodości, kiedy nie mogły go jeszcze niczym obrazić.

„Tam chcę je mieć wszystkie” — mawiał często z gorzkimuśmiechem do robotników, których zatrudniał przy budowiekościoła. Trzech starszych, Jakuba, Krzysztofa i Rocha, posłał nanaukę do uniwersytetu w Salamance w Hiszpanii. Skoro się razznaleźli w tych odległych stronach, znajdował złośliwą przyjemność w tym, aby im nie posyłać wcale pieniędzy, tak iż nieszczęśliwi młodzieńcy, napisawszy do ojca mnóstwo listów, które pozostały bez odpowiedzi, zmuszeni byli nędznie wracać do ojczyzny,pożyczając drobne sumy lub żebrząc przez całą drogę.

W Rzymie zastali ojca sroższym jeszcze, surowszym i drapieżniejszym niż kiedykolwiek; mimo swych ogromnych bogactw niechciał ich ani odziać, ani dawać im pieniędzy na najprostsze życie.Nieszczęśliwi musieli odwołać się do papieża, który zniewolił Franciszka Cenci, aby im wyznaczył małą pensyjkę. Z tą szczupłąpomocą opuścili dom.

Niebawem z okazji swoich bezecnych miłostek Franciszekdostał się do więzienia trzeci i ostatni raz; na co trzej braciawyprosili posłuchanie u Ojca Świętego, obecnie władającego nampapieża, i prosili go wspólnie, aby uśmiercił Franciszka Cenci, ichojca, który, powiadali, okryje hańbą ich dom. Klemens VIII miałwielką ochotę to uczynić, ale poniechał swej pierwotnej myśli, abynie dać zadowolenia wyrodnym dzieciom, i wygnał je haniebniesprzed swego oblicza.

Ojciec, jak wspomnieliśmy wyżej, wydostał się z więzienia,dając znaczną sumę komuś, kto mógł mu być pomocny. Możnapojąć, że osobliwy krok trzech najstarszych synów musiał pomnożyć jeszcze nienawiść jego do dzieci. Przeklinał je bez ustanku,duże i małe, i codziennie okładał kijem dwie biedne córki, któremieszkały z nim w pałacu.

Najstarsza, mimo iż pilnie strzeżona, póty dokładała starań, ażzdołała przedłożyć papieżowi suplikę, zaklinając Jego Świątobliwość, aby ją wydał za mąż lub pomieścił w klasztorze. Klemens VIII ulitował się jej niedoli i wydał ją za Karola Gabrielli,z najszlachetniejszego domu w Gubbio; Jego Świątobliwość zmusił ojca do wypłacenia znacznego posagu.

Na ten niespodziany cios Franciszek Cenci wpadł w strasznygniew. W obawie, aby Beatrix, podrósłszy trochę, nie zdobyła sięna podobny pomysł, zamknął ją w jednym z apartamentówolbrzymiego pałacu. Tam nikomu nie wolno było oglądać Beatryczy, liczącej wówczas ledwie czternaście lat, a już będącej w pełniswej cudnej piękności. Posiadała zwłaszcza wesołość, niewinnośći humor, jakiego nigdy u nikogo nie spotkałem. Franciszek Cencisam nosił jej pożywienie. Można przypuszczać, że wówczas topotwór zakochał się w niej lub udawał zakochanego, aby dręczyćswą nieszczęsną córkę. Często wspominał jej o przewrotnejsztuczce, jaką mu wypłatała jej starsza siostra, i doprowadzając siędo furii dźwiękiem własnych słów, okładał w końcu razami biednąBeatryczę.

Wśród tego Roch Cenci, jego syn, zginął z ręki jakiegośrzeźnika, a następnego roku zabił Krzysztofa Cenci Paweł Corsoz Massy. Przy tej sposobności ojciec okazał całą swą bezbożność,na pogrzebie bowiem obu synów nie chciał dać ani bajoka naświece. Dowiadując się o losie syna swego Krzysztofa, wykrzyknął, że dopiero wówczas będzie rad, kiedy wszystkie jego dzieciznajdą się w ziemi, i że skoro ostatnie umrze, on na znak radościpodpali swój pałac. Rzym zdumiewał się takimi słowy, alewszystko zdało się możliwe ze strony człowieka, który swą chlubępokładał w tym, aby urągać całemu światu, nawet samemupapieżowi.

(Tutaj staje się zupełnym niepodobieństwem podążyć za rzymskim kronikarzem w bardzo zawikłanym opowiadaniu osobliwych rzeczy, jakimi Franciszek Cenci starał się zadziwić współczesnych. Żona jego i jego nieszczęśliwa córka stały się, wedlewszelkiego prawdopodobieństwa, ofiarami tych ohydnych kaprysów.)

Wszystko to nie wystarczało mu, groźbami i siłą próbowałzgwałcić córkę Beatryczę, która była już duża i ładna; nie wstydziłsię kłaść w jej łóżku zupełnie nagi. Przechadzał się z nią posalonach, będąc zupełnie obnażony; po czym wiódł ją do łóżkażony, iżby przy blasku lampy biedna Lukrecja mogła widzieć, coon robi z Beatryczą.

Wmawiał w biedną dziewczynę okropną herezję, którą ledwieśmiem przytoczyć, mianowicie, że jeśli ojciec ma sprawę z własnącórką, dzieci, które stąd się urodzą, są niezawodnie święte, i żewszyscy najwięksi święci czczeni przez Kościół urodzili się w tensposób, to znaczy, że ich macierzysty dziadek był ich ojcem.

Kiedy Beatrix opierała się jego ohydnym chuciom, bił ją takdotkliwie, iż biedna dziewczyna, nie mogąc znieść tego okropnego życia, zapragnęła pójść w ślady starszej siostry. Przesłałanaszemu świątobliwemu papieżowi szczegółową suplikę; ale należy przypuścić, że Franciszek Cenci ubezpieczył się w tej mierze,nie zdaje się bowiem, aby ta suplika doszła kiedy rąk JegoŚwiątobliwości; przynajmniej niepodobna jej było odnaleźćw Kancelarii Memoriałów, kiedy po uwięzieniu Beatryczy obrońca jej bardzo potrzebował tego dokumentu; byłby on poniekąddowodem wybryków, jakich widownią był zamek w Petrella.Czyż nie byłoby dla wszystkich jasne, że Beatrix Cenci znalazła sięw położeniu godziwej obrony? Memoriał ten przemawiał równieżw imieniu Lukrecji, macochy Beatryczy.

Franciszek Cenci dowiedział się o tych staraniach; można siędomyślać, z jaką wściekłością podwoił prześladowania obu nieszczęśliwych kobiet.

Życie ich stało się nie do zniesienia; wówczas to, widząc jasno, że niczego nie mogą się spodziewać po sprawiedliwości panującego, którego dworaków Franciszek zjednał sobie podarkami,postanowiły chwycić się ostatecznego środka, który je zgubił,ale który miał tę korzyść, iż zakończył ich cierpienia na tymświecie.

Trzeba wiedzieć, że sławny monsignor Guerra często bywałw pałacu Cencich; był to człowiek wysokiego wzrostu i w ogólepiękny mężczyzna; otrzymał od losu ten osobny dar, że zewszystkiego, do czego zechciał się przyłożyć, wywiązywał się zeszczególnym wdziękiem. Przypuszczano, że kochał Beatryczęi że miał zamiar zrzucić mantelletta i ożenić się z nią, ale mimoże starał się z wielką bacznością kryć swoje uczucia, ściągnął nasiebie nienawiść Franciszka Cenci, który wyrzucał mu bliskązażyłość ze wszystkimi jego dziećmi. Ilekroć monsignor Guerrasię dowiedział, że signora Cenci nie ma w pałacu, udawał się doapartamentu pań i spędzał tam po kilka godzin, gawędząc z nimii słuchając ich skarg na niewiarygodne obchodzenie, jakiego obiebyły pastwą. Zdaje się, że pierwsza Beatrix odważyła sięwspomnieć monsignorowi Guerra o planie, jaki powzięły. Z czasem monsignor zgodził się przyłożyć do tego rękę; naglonyniejednokrotnie przez Beatryczę, umyślił wreszcie powiadomićo tym osobliwym zamiarze Jakuba Cenci, bez którego zgody nicnie można było rozpocząć, ile że był najstarszym bratem i głowądomu po Franciszku.

Jakub przystał do spisku nadzwyczaj łatwo; ojciec obchodziłsię z nim okropnie, nie dawał mu żadnego zasiłku, co było dlaJakuba tym dotkliwsze, iż miał żonę i sześcioro dzieci. Na miejscenarady i omówienia szczegółów śmierci Franciszka wybranomieszkanie monsignora Guerra. Sprawę roztrząśnięto najstaranniej, we wszystkich szczegółach przyjmując zdanie Lukrecjii Beatryczy. Kiedy wreszcie rzecz była postanowiona, wybranodwóch wasalów Franciszka Cenci, którzy żywili doń śmiertelnąnienawiść. Jeden nazywał się Marzio; był to dzielny człowiek,bardzo przywiązany do dzieci Franciszka; aby uczynić coś, co byim było miłe, zgodził się wziąć udział w ojcobójstwie. Drugiego,Olimpia, książę Colonna mianował był kasztelanem fortecy Petrella, w Królestwie Neapolu; ale mocą swego wpływu u księciaFranciszek Cenci wypędził go stamtąd.

Umówiono wszystko z tymi dwoma. Ponieważ FranciszekCenci oznajmił, iż aby uniknąć rzymskich wyziewów, spędzinajbliższe lato w tej właśnie warowni w Petrella, umyślonozgromadzić tam tuzin neapolitańskich zbirów. Olimpio podjął sięich dostarczyć. Postanowiono, że ukryje się ich w lasach niedalekoPetrella i uprzedzi o chwili, w której Franciszek Cenci puści sięw drogę: porwą go z gościńca i każą oznajmić rodzinie, iż gotowisą go uwolnić w zamian za znaczny okup. Dzieci wrócą wówczasdo Rzymu, aby zgromadzić sumę żądaną przez rozbójników;muszą udać, że nie mogły zebrać jej dość szybko, a zbóje w myślswej groźby, nie otrzymawszy pieniędzy, uśmiercą Franciszka.W ten sposób nikomu nie przyjdzie na myśl podejrzewać istotnych sprawców.

Ale skoro nadeszło lato i Franciszek Cenci wyjechał z Rzymudo Petrella, szpieg, który miał uprzedzić o wyjeździe, ostrzegłzbyt późno zbirów zaczajonych w lesie, tak iż nie zdążyli wypaśćna gościniec. Cenci przybył do Petrella bez szkody, zbóje zaś,zmęczeni oczekiwaniem wątpliwego łupu, udali się gdzie indziejkraść na własny rachunek.

Tymczasem Cenci, starzec roztropny i podejrzliwy, nie wychylał się nigdy z fortecy. Że zaś zły humor jego wzrastał z dolegliwościami wieku, które mu były nie do zniesienia, podwoił jeszczeokrucieństwo, z jakim dręczył dwie biedne kobiety. Twierdził, żeone cieszą się z jego niemocy.

Beatrix, doprowadzona do ostateczności ohydami, które musiała znosić, kazała wezwać pod mury fortecy Marzia i Olimpia.W nocy, gdy ojciec spał, rozmówiła się z nimi przez okienkow murze i rzuciła im listy przeznaczone dla monsignora Guerra.W listach tych ułożono, że monsignor Guerra przyrzeknie Marziowi i Olimpiowi tysiąc piastrów, jeśli się zgodzą sami zgładzićFranciszka Cenci. Trzecią część sumy miał wypłacić w Rzymie,przed spełnieniem czynu, monsignor Guerra, pozostałe dwietrzecie Lukrecja i Beatrix, skoro po dokonaniu sprawy owładnąszkatułką Franciszka.

Umówiono również, że rzecz spełni się w dzień NarodzeniaNajświętszej Panny, i w tym celu obu ludzi wprowadzonozręcznie do fortecy. Ale cześć należna świętu Matki Boskiejpowstrzymała Lukrecję, która nakłoniła Beatrix do odłożeniadaty, aby nie popełniać podwójnego grzechu.

Jakoż 9 września roku 1598 wieczorem matka i córka podały bardzo zręcznie opium Franciszkowi Cenci, owemu człowiekowitak trudnemu do oszukania; zapadł on w głęboki sen.

Około północy Beatrix wpuściła sama do fortecy Marzia i Olimpia; następnie Lukrecja i Beatrix wprowadziły ich do pokojustarca, który spał głęboko. Tam zostawiły ich, aby spełnili to, cobyło umówione, same zaś udały się tymczasem do sąsiedniejkomnaty. Naraz ujrzały morderców wchodzących do pokoju,bladych, jakby nieprzytomnych.

— Co się stało? — wykrzyknęły kobiety.

— To hańba i wstyd — odparli — zabijać biednego uśpionegostarca! Litość nie pozwala nam tego uczynić.

Słysząc tę wymówkę Beatrix porwała się oburzona i zaczęła ichlżyć mówiąc:

— Jak to! Wy, mężczyźni, dobrze przygotowani do tego czynu,nie macie odwagi zabić człowieka, który śpi! Tym bardziej nieśmielibyście mu spojrzeć w twarz, gdyby czuwał! I na to, aby takskończyć, wzięliście pieniądze? Więc dobrze! skoro wasze tchórzostwo tego żąda, ja sama zabiję ojca, ale i wy nie pożyjecie długo!

Zagrzani tymi płomiennymi słowy i lękając się jakowegośuszczerbku w zapłacie, mordercy wrócili śmiało do komnaty,kobiety zaś udały się za nimi. Jeden z nich miał wielki gwóźdź,który postawił pionowo na oku śpiącego starca; drugi, trzymającymiot, wbił mu ten gwóźdź w głowę. Tak samo wbito drugi gwóźdźw gardło, tak iż tę biedną duszę, obciążoną tyloma śmiertelnymigrzechami, pochwyciły diabły; ciało miotało się, ale nadaremnie.

Skoro się z tym załatwiono, młoda dziewczyna dała Olimpiowidużą sakiewkę pełną złota; Marziowi dała sukienny płaszcz oszyty złotym galonem, będący własnością ojca; po czym odprawiła ich.

Zostawszy same, kobiety wyciągnęły najpierw wielki gwóźdźwbity w głowę trupa i drugi, który tkwił w szyi; następnie,zawinąwszy ciało w prześcieradło, powlekły je przez szeregpokojów aż na galerię, która wychodziła na zapuszczony ogródek.Stamtąd rzuciły ciało na wielki krzak bzu, rosnący w tym miejscu.Ponieważ na końcu galerii znajdował się ustęp, miały nadzieję, iżci, którzy nazajutrz znajdą ciało starca w gałęziach bzu, pomyślą,że mu się noga powinęła i że spadł, idąc na wychód.

Wszystko zdarzyło się, jak przewidziały. Rano, skoro znaleziono trupa, wszczął się w fortecy zgiełk; i one nie omieszkałyuderzyć w krzyk i opłakiwać nieszczęsną śmierć ojca i małżonka.Ale młoda Beatrix posiadała odwagę obrażonej skromności, niezaś roztropność nieodzowną w życiu; zaraz rano oddała praczcepałacowej prześcieradło splamione krwią, powiadając, aby się niedziwiła tej obfitej posoce, gdyż to ona miała silny upływ krwiprzez całą noc. Na razie tedy wszystko odbyło się dobrze.

Pogrzebano uczciwie Franciszka Cenci i obie kobiety wróciłydo Rzymu, aby się cieszyć spokojem, którego od tak dawnai nadaremnie pragnęły. Sądziły, że kupiły sobie trwałe szczęście,ponieważ nie wiedziały, co się dzieje w Neapolu.

Sprawiedliwość boża, która nie chciała, aby tak okrutne ojcobójstwo zostało bez kary, zrządziła, iż skoro tylko się dowiedziano, co zaszło w Petrella, najwyższy sędzia powziął wątpliwośći posłał komisarza królewskiego dla zbadania ciała i uwięzieniapodejrzanych osób.

Komisarz królewski kazał uwięzić wszystkich mieszkańcówfortecy. Zawieziono więźniów do Neapolu w kajdanach; nicw zeznaniach ich nie wydało się podejrzane, prócz oświadczeniapraczki, która wyznała, iż otrzymała od Beatryczy zakrwawioneprześcieradło. Spytano jej, czy Beatrix próbowała wytłumaczyć tewielkie plamy krwi; odpowiedziała, że Beatrix mówiła o naturalnej dolegliwości. Spytano jej, czy tak wielkie plamy mogłypochodzić z owej dolegliwości; odpowiedziała, że nie i że plamy naprześcieradle miały czerwień nazbyt żywą.

Przesłano natychmiast te poszlaki trybunałowi w Rzymie;mimo to upłynęło wiele miesięcy, zanim ktoś u nas pomyślało uwięzieniu dzieci Franciszka. Lukrecja, Beatrix i Jakub moglibyli tysiąc razy uciec, czy to udając się do Florencji pod pozoremjakiej pielgrzymki, czy wsiadając na statek w Civitavecchia; aleBóg odmówił im tego zbawczego natchnienia.

Monsignor Guerra dowiedziawszy się o tym, co się dziejew Neapolu, wysłał natychmiast ludzi, którym polecił zabićMarzia i Olimpia; ale jedynie Olimpia zdołano zabić w Terni.Policja neapolitańska uwięziła Marzia, zaprowadzono go do Neapolu, gdzie wyznał wszystko.

Straszliwe to zeznanie przesłano natychmiast trybunałowiw Rzymie, który zdecydował się wreszcie ująć i odprowadzić dowięzienia Corte Savella Jakuba i Bernarda Cenci, jedynych żyjących jeszcze synów Franciszka, oraz wdowę po nim, Lukrecję.Beatryczę zostawiono w pałacu pod silną strażą. PrzewiezionoMarzia z Neapolu i również pomieszczono go w więzieniu Savella;tam stawiono go do oczu dwom kobietom, które przeczyływszystkiemu niezłomnie; zwłaszcza Beatrix nie chciała za nicuznać płaszcza z galonem, który dała Marziowi. Zbójca ten, narazzdjęty uwielbieniem dla cudnej piękności i zdumiewającej wymowy młodej dziewczyny, zaprzeczył wszystkiemu, co wyznał w Neapolu. Wzięto go na tortury, nie wyznał nic i wolał umrzećw męczarniach; sprawiedliwy hołd oddany piękności Beatryczy!

Po śmierci zbrodniarza wobec tego, że corpus delicti nie zostałostwierdzone, sędziowie nie uznali, aby była dostateczna przyczyna wydania na tortury dwóch synów Franciszka Cenci lub też obukobiet. Zawieziono wszystkich czworo do Zamku św. Anioła,gdzie spędzili kilka miesięcy zupełnie spokojnie.

Wszystko zdawało się skończone i nikt nie wątpił już w Rzymie, że ta młoda dziewczyna, tak piękna, tak dzielna i budzącatyle sympatii, znajdzie się niebawem na swobodzie, kiedy nieszczęściem policja przytrzymała zbója, który w Terni zabiłOlimpia; przywiedziony do Rzymu, człowiek ten wyznałwszystko.

Monsignora Guerra, tak mocno podanego w podejrzenie zeznaniami zbója, wezwano przed sąd bez najmniejszej zwłoki; więzienie było pewne, a śmierć prawdopodobna. Ale ten wspaniałyczłowiek, któremu los dał umiejętność robienia dobrze wszystkiego, zdołał się ocalić w sposób graniczący z cudem. Uchodził zanajpiękniejszego mężczyznę na dworze papieża i nadto był znanyw Rzymie, aby mógł żywić nadzieję ucieczki; zresztą drzwi byłysilnie strzeżone i prawdopodobnie w chwili doręczenia rozkazudom jego był pod dozorem. Trzeba wiedzieć, że monsignor byłbardzo wysoki, miał wybornie białą cerę, piękną blond brodęi cudne włosy tej samej maści.

Z niewiarygodną szybkością przekupił węglarza, wziął jegosuknie, kazał sobie ogolić głowę i brodę, umalował sobie twarz,kupił dwa osły i zaczął obchodzić ulice Rzymu i sprzedawaćwęgiel, kuśtykając. Cudownie przybrał minę ciemięgi i gbura,wykrzykiwał wszędzie swój węgiel z gębą pełną cebuli i chleba,gdy setki zbirów szukały go nie tylko w Rzymie, ale po wszystkichgościńcach. Wreszcie kiedy się już oswoili z jego twarzą, odważyłsię opuścić Rzym, wciąż pędząc przed sobą dwa osły objuczonewęglem. Spotkał kilka oddziałów zbirów, którym nie postałow głowie przytrzymać go. Od tego czasu był od niego tylko jedenlist; matka posłała mu pieniądze do Marsylii. Przypuszczają, żewojuje we Francji jako żołnierz.

Wyznanie mordercy z Terni i ta ucieczka monsignora Guerra,która zrobiła w Rzymie nieopisane wrażenie, tak bardzo wznowiłapodejrzenia, a nawet poszlaki przeciw Cencim, że wyrwano ichz Zamku św. Anioła i sprowadzono z powrotem do więzieniaSavella.

Dwaj bracia, wzięci na tortury, dalecy byli od przykładuwielkodusznego zbójcy Marzia i tchórzliwie wyznali wszystko.Signora Lukrecja Petroni tak była przyzwyczajona do wygodyi miękkiego zbytku, a poza tym była tak gruba w talii, że nie mogłaznieść tortury sznura, wyznała wszystko, co wiedziała.

Zgoła inaczej z Beatrix Cenci, dziewczyną pełną życia i odwagi.Namowy ani groźby sędziego Moscati nie wskórały nic. Zniosłatorturę sznura bez najmniejszego wzruszenia, z doskonałymmęstwem. Za nic sędzia nie zdołał z niej wydobyć odpowiedzi,która by ją naraziła w najlżejszym sposobie; co więcej, dzięki swejbystrości zagnała w kozi róg słynnego Ullissesa Moscati, sędziego,któremu powierzono jej śledztwo. Tak był zdumiony zachowaniem się dziewczyny, iż uważał sobie za powinność zdać zewszystkiego sprawę Jego Świątobliwości papieżowi Klemensowi VIII, szczęśliwie panującemu.

Jego Świątobliwość papież zechciał przejrzeć akty procesui zbadać go. Lękał się, iż Ulisses Moscati, tak głośny swą głębokąwiedzą i niepospolitą bystrością umysłu, dał się ująć pięknościBeatryczy i oszczędza ją w śledztwie. Wynikło stąd, iż JegoŚwiątobliwość odjął mu proces i powierzył go innemu, surowszemu sędziemu. W istocie barbarzyńca ten miał tę odwagę, iżudręczył bez litości owo tak piękne ciało ad torturam capillorum(to znaczy, iż wzięto Beatrix Cenci na tortury, wieszając ją zawłosy).

Gdy tak wisiała u sznura, ów nowy sędzia postawił Beatryczydo oczu macochę i braci. Skoro tylko Jakub i signora Lukrecjaujrzeli ją, wykrzyknęli:

— Zgrzeszyliśmy, trzeba teraz uczynić pokutę i nie wydawaćciała na mękę dla daremnego uporu.

— Chcecie tedy okryć hańbą swój dom — odparła dziewczyna —i umrzeć w niesławie? Źle czynicie, ale skoro taka wasza wola,niech i tak będzie.

Obróciła się ku zbirom.

— Odwiążcie mnie — rzekła — niech mi odczytają zeznaniamatki; potwierdzę to, co należy potwierdzić, a zaprzeczę temu,czemu należy zaprzeczyć.

Tak się stało: wyznała wszystko, co było prawdą. Natychmiast zdjęto łańcuchy wszystkim; że zaś minęło pięć miesięcy, jaknie widziała braci, zechciała zjeść obiad z nimi i wszyscy czworospędzili dzień bardzo wesoło.

Ale następnego dnia rozdzielono ich na nowo; braci zawiedziono do więzienia w Tordinona, a kobiety zostały w Savella. NaszŚwięty Ojciec, ujrzawszy autentyczny akt zawierający zeznaniawszystkich, nakazał, aby bezzwłocznie przywiązano ich do ogonów nieokiełznanych koni i tak wydano na śmierć.

Cały Rzym zadrżał, słysząc ten surowy wyrok. Mnogość kardynałów i książąt przyszła paść na kolana przed papieżem, błagającgo, aby pozwolił nieszczęśnikom przedstawić swoją obronę.

— A oni czy zostawili czas na przedstawienie obrony swemustaremu ojcu? — rzekł papież oburzony.

Wreszcie przez osobliwą łaskę zgodził się udzielić zwłokidwudziestopięciodniowej. Natychmiast najcelniejsi rzymscy adwokaci jęli pisać w tej sprawie, która poruszyła miasto i napełniłaje współczuciem. Dwudziestego piątego dnia zjawili się wszyscynaraz przed Jego Świątobliwością. Mikołaj De'Angalis przemówiłpierwszy; ale zaledwie zdążył odczytać pierwsze słowa obrony,Klemens VIII przerwał:

— Zatem — wykrzyknął — są w Rzymie ludzie, którzy zamordowali własnego ojca, i są adwokaci gotowi bronić tych ludzi!

Wszyscy stali niemi, kiedy Farinacci odważył się przemówić:

— Wielce Świątobliwy Ojcze — rzekł — nie jesteśmy tu, abybronić zbrodni, ale aby dowieść, jeśli zdołamy, że jeden albokilkoro z tych nieszczęsnych nie są jej winni.

Papież dał znak, by mówił i mówił przez trzy długie godziny,po czym papież przyjął pisma ich wszystkich i odprawił ich.Kiedy odchodzili, Altieri szedł na końcu; zląkł się, że ściągnąłna siebie niełaskę, ukląkł tedy przed Ojcem Świętym i rzekł:

— Jestem adwokatem ubogich, nie mogłem uchylić się od tejsprawy.

Na to papież odparł:

— Nie tobie się też dziwimy, ale innym.

Papież nie chciał się położyć, ale spędził całą noc na czytaniuobrony adwokatów, wezwawszy do pomocy w tej czynnościkardynała de Saint-Marcel. Jego Świątobliwość zdawał się takwzruszony, że ten i ów powziął nadzieję ratunku dla tychnieszczęśliwych. Aby ocalić synów, adwokaci zrzucali całą zbrodnię na Beatrix. Ponieważ dowiedziono w procesie, że ojciec jejniejednokrotnie użył przemocy w zbrodniczych zamiarach, adwokaci mieli nadzieję, iż jej będzie zbrodnia odpuszczona, ile żeznajdowała się w położeniu godziwej obrony; gdyby zaśtak się stało, skoro główna winowajczyni ocaliłaby głowę, w jakiżsposób braci jej, przez nią namówionych, miano by wydać naśmierć?

Poświęciwszy tę noc obowiązkom sędziego, Klemens VIIInakazał, aby oskarżonych odprowadzono do więzienia i zamknięto w oddzielnych celach. Ta okolicznośćobudziła wielkie nadzieje w Rzymie, gdzie w całej tej zbrodniwidziano jedynie Beatrix. Było stwierdzone, że kochała monsignora Guerra, ale że nigdy nie przekroczyła przykazań najsurowszej cnoty; nie można było tedy, wedle sprawiedliwości, czynićz niej potwora zbrodni. I jakże ją karać za to, że posłużyła sięprawem obrony? A cóż by zrobiono, gdyby się okazała powolną?Trzeba było, aby sprawiedliwość ludzka pomnożyła niedole istotytak lubej, tak godnej litości i tak już nieszczęśliwej? Po życiu taksmutnym, które zwaliło na nią wszystkie nieszczęścia, czyż niemiała wreszcie prawa do kilku dni mniej okropnych? Każdyczłowiek w Rzymie poczuwał się do obowiązku bronienia jej.Czyż by jej nie przebaczono, gdyby za pierwszym razem, kiedyFranciszek Cenci pokusił się o zbrodnię, zasztyletowała go?

Papież Klemens VIII był łagodny i miłosierny. Zaczynaliśmymieć nadzieję, iż zawstydzony nieco wybuchem gniewu, podwpływem którego przerwał obronę adwokatom, przebaczy tej,która odparła siłę siłą, co prawda nie w momencie pierwszejzbrodni, ale wówczas gdy niegodziwiec próbował ją ponowić.Cały Rzym był w napięciu, kiedy papież otrzymał wiadomośćo gwałtownej śmierci margrabiny Konstancji Santa Croce. Synjej, Paweł Santa Croce, zabił sztyletem tę panią, liczącą sześćdziesiąt lat, za to, iż nie chciała się zobowiązać, że go uczynispadkobiercą wszystkich dóbr. Raport dodawał, że Santa Croceuciekł i że nie było nadziei dosięgnięcia go. Papież przypomniałsobie bratobójstwo Massinich, spełnione niedawno. Zatroskanyczęstością tych mordów dokonanych na najbliższych krewnych,Jego Świątobliwość nie sądził, aby mu wolno było przebaczyć.Gdy nadszedł nieszczęsny raport o Pawle Santa Croce, papieżznajdował się w pałacu Monte Cavallo; spędził tam 6 września,aby być następnego rana bliżej kościoła Najświętszej PannyAnielskiej, gdzie miał wyświęcić na biskupa pewnego niemieckiego kardynała.

W piątek o godzinie dwudziestej drugiej (czwarta po południu)kazał wezwać pana Ferrantego Taverna, gubernatora Rzymu,i rzekł mu te słowa:

— Oddajemy ci sprawę Cencich, iżby sprawiedliwość spełniłasię za twym staraniem bez najmniejszej zwłoki.

Gubernator wrócił do swego pałacu wielce poruszony rozkazem; natychmiast wygotował wyrok i zwołał kongregację celemnaradzenia się nad sposobem wykonania.

W sobotę rano, 11 września 1599, najpierwsi panowie rzymscy,członkowie bractwa confortatori, udali się do dwóch więzień, doCorte Savella, gdzie była Beatrix i jej macocha, oraz do Tordinona, gdzie znajdowali się Jakub i Bernard Cenci. Przez całą nocz piątku na sobotę panowie rzymscy, którzy wiedzieli, co siędzieje, biegali wciąż z pałacu Monte Cavallo do głównych kardynałów, aby uzyskać bodaj tyle, by kobiety stracono w murachwięzienia, a nie na haniebnym rusztowaniu, i aby uzyskać łaskędla młodego Bernarda Cenci, który mając ledwie piętnaście lat niemógł być dopuszczony do żadnej tajemnicy. Zwłaszcza szlachetnykardynał Sforza odznaczył się tej nieszczęsnej nocy gorliwością,ale mimo iż tak możny, nic nie zdołał uzyskać. Zbrodnia PawłaSanta Croce była to zbrodnia plugawa, spełniona dla pieniędzy,a zbrodnia Beatrix była dla ocalenia honoru.

Gdy najmożniejsi kardynałowie czynili tyle daremnych starań,Farinacci, nasz wielki prawoznawca, odważył się dotrzeć dopapieża; stanąwszy przed Jego Świątobliwością, zdumiewającyten człowiek umiał przemówić do sumienia papieża i póty sięnaprzykrzał, aż uzyskał życie dla Bernarda Cenci.

Kiedy papież wyrzekł to wielkie słowo, mogła być czwarta rano(sobota 11 września). Całą noc pracowano na placu koło mostuśw. Anioła nad przygotowaniem tej okrutnej tragedii. Jednakżewszystkich potrzebnych odpisów wyroku nie dało się wygotowaćprzed piątą rano, tak że dopiero o szóstej można było oznajmićokropną wiadomość biednym nieszczęśnikom, którzy spali spokojnie.

W pierwszej chwili młoda dziewczyna nie miała nawet tyle siły,aby się ubrać. Wciąż wydawała rozdzierające okrzyki i oddawałasię najstraszniejszej rozpaczy.

— Jak to możliwe, o mój Boże! — wołała — abym tak niespodzianie musiała umrzeć?

Lukrecja Petroni, przeciwnie, zachowała się bardzo rozsądnie.Najpierw pomodliła się na klęczkach, następnie upomniała spokojnie córkę, aby z nią poszła do kaplicy, iżby się tam przygotowały do tego wielkiego przejścia z życia do śmierci.

To słowo wróciło Beatryczy cały spokój; o ile zrazu oddawałasię wybuchom szaleństwa, o tyle stała się roztropną i poważną,skoro matka przywołała do przytomności tę wielką duszę. Od tejchwili była zwierciadłem męstwa, które podziwiał cały Rzym.

Zażądała rejenta celem sporządzenia testamentu, co jej przyzwolono. Poleciła, aby ciało jej zaniesiono do św. Piotra inMontorio; zostawiła trzy tysiące franków stygmatkom (zakonniceod stygmatów św. Franciszka); suma ta miała posłużyć nawyposażenie pięćdziesięciu ubogich nowicjuszek. Przykład tenwzruszył signorę Lukrecję, która także zrobiła testament i nakazała, aby ciało jej przeniesiono do św. Jerzego; zostawiła pięćtysięcy franków jałmużny temu kościołowi i inne pobożne legaty.

O ósmej wyspowiadały się, wysłuchały mszy i przyjęły świętąkomunię. Ale nim się udały na mszę, signora Beatrix rozważyła,że nie byłoby przystojnie pokazać się na rusztowaniu, w oczachcałego ludu, w bogatych szatach, które miały na sobie. Kazałasporządzić dwie suknie, jedną dla siebie, drugą dla matki. Sukniete uszyto krojem szat zakonnych, bez ozdób na piersiach i ramionach, jedynie marszczone z szerokimi rękawami. Suknia matkibyła z czarnego płótna, suknia dziewczyny z niebieskiej kitajki,z grubym sznurem opasującym kibić.

Kiedy przyniesiono te suknie, signora Beatrix, dotąd klęcząca,wstała i rzekła do signory Lukrecji:

— Pani matko, godzina naszej męki zbliża się; byłoby dobrze,abyśmy się przygotowały, abyśmy zmieniły suknie i oddały sobieostatni raz wzajemną przysługę przy ubieraniu.

Wzniesiono na placu św. Anioła rusztowanie z pieńkiemi mannaja (rodzaj gilotyny). O godzinie trzynastej (ósma rano)Bractwo Miłosierdzia przyniosło wielki krucyfiks do bram więzienia. Jakub Cenci wyszedł pierwszy; ukląkł pobożnie w progu,pomodlił się i ucałował święte rany krucyfiksu. Za nim szedłBernard Cenci, młodszy brat; ten miał ręce związane i deszczułkęprzed oczami. Tłum był ogromny; wszczął się tumult z powodunaczynia, które spadło z okna prawie na głowę jednego z pokutników, niosącego zapaloną pochodnię tuż przy chorągwi.

Wszyscy patrzyli na dwóch braci, kiedy nagle wystąpił prokurator rzymski i rzekł:

— Signor Bernardo, pan nasz darowuje ci życie, udaj się zaswymi krewnymi i módl się do Boga za nich.

Natychmiast jego dwaj confortatori odjęli mu deszczułkęznajdującą się przed oczyma. Kat usadowił na wóz Jakuba Cencii zdjął mu suknie, aby go móc szarpać kleszczami. Kiedy katpodszedł do Bernarda, sprawdził podpis na jego ułaskawieniu,rozwiązał go, zdjął mu kajdany, że zaś był bez ubrania, jako iżmiał być szarpany obcęgami, kat posadził go na wóz i zawinął gow bogaty płaszcz dziany złotem. (Powiadano, że to był ten sam,który Beatrix dała Marziowi po zbrodni w fortecy Petrella.)Olbrzymi tłum znajdujący się na ulicy, w oknach i na dachachporuszył się nagle, rozległ się głuchy i poważny szmer: zaczętomówić, że dziecko zostało ułaskawione.

Rozległy się psalmy i procesja udała się przez plac Nawoński kuwięzieniu Savella. Przybywszy do bram, chorągiew zatrzymała się,dwie kobiety wyszły, uwielbiły stopy św. krucyfiksu, po czymruszyły w drogę pieszo, jedna za drugą. Były odziane tak, jakwspomniano, z głową okrytą zasłoną z kitajki, sięgającą prawie dopasa.

Signora Lukrecja, jako wdowa, miała zasłonę czarną i pantofleczarne aksamitne bez obcasów, wedle zwyczaju.

Zasłona Beatrix była z niebieskiej kitajki, jak suknia; co więcej,miała welon ze srebrnej lamy na ramionach, spódnicę fioletowąi białe atłasowe pantofle, wykwintnie zasznurowane szkarłatnym sznurkiem. Miała w tym stroju szczególny wdzięk, tak iż łzynapływały do oczu wszystkim, w miarę jak ją widzieli idącą wolnona końcu procesji.

Obie kobiety miały dłonie swobodne, ale ramiona przywiązanedo ciała, tak iż każda mogła nieść krucyfiks; trzymały go też przyoczach. Rękawy były bardzo szerokie, tak że było widać ramionaokryte koszulą obciśniętą przy garstkach, jak jest obyczaj w tymkraju.

Signora Lukrecja, która miała serce mniej mężne, płakałaustawicznie; młoda Beatrix, przeciwnie, objawiała wiele hartu;obracając oczy w stronę każdego kościoła, który mijała procesja,przyklękała na chwilę i mówiła silnym głosem: „Adoramus te,Christe”.

Przez ten czas biednego Jakuba Cenci szarpano na wózkukleszczami, co znosił z wielkim męstwem.

Procesja zaledwie mogła się przecisnąć przez plac koło mostuśw. Anioła, tyle było karet i taka ciżba ludu. Zaprowadzononatychmiast kobiety do kaplicy, którą przygotowano, po czymzawiedziono tam Jakuba Cenci.

Młodego Bernarda w płaszczu oszywanym złotem zaprowadzono na rusztowanie; za czym wszyscy mniemali, że ma być straconyi że go nie darowano łaską. Biedny chłopczyna tak się przeląkł, żepadł zemdlony, ledwie wstąpiwszy nogą na szafot. Ocucono gozimną wodą i posadzono naprzeciw pieńka.

Kat poszedł po Lukrecję Petroni; ręce miała związane nagrzbiecie i nie miała już zasłony na ramionach. Ukazała się naplacu, obok chorągwi, z głową spowitą w czarny welon, pojednałasię z Bogiem i ucałowała jego święte rany. Powiedziano jej, abyporzuciła sandały na bruku; ponieważ była bardzo tłusta, dośćciężko było jej wejść. Kiedy się znalazła na rusztowaniu i kiedy jejzdjęto z głowy czarną zasłonę, przykro ją dotknęło to, że ją widząz odsłoniętymi ramionami i piersią; popatrzyła na siebie, potemna śmiertelny pieniek i na znak poddania podniosła z wolna ręce;łzy napłynęły jej do oczu, rzekła:

— O mój Boże... A wy, bracia, módlcie się za mą duszę.

Nie wiedząc, co ma czynić, spytała Aleksandra, pierwszegokata, jak się ma zachować. Rzekł, aby usiadła okrakiem na desce.Ale ten ruch zdał się jej nieobyczajny; jakoż wykonała go bardzowolno (szczegóły, które następują, są do zniesienia jedynie dlawłoskiego czytelnika, który chce wiedzieć wszystko z największą dokładnością; czytelnikom francuskim niech wystarczy, iż przezskrupuł skromności biedna kobieta zraniła się w pierś; katpokazał głowę ludowi, po czym zawinął ją w czarną zasłonę).

Gdy wyporządzano szafot dla młodej dziewczyny, trybunapełna ciekawych zawaliła się i wielu ludzi się pozabijało. Takstanęli przed sądem boskim wcześniej od Beatrix.

Kiedy Beatrix ujrzała, iż orszak wraca po nią do kaplicy,spytała żywo:

— Czy pani matka naprawdę umarła?

Odpowiedziano, że tak; za czym padła na kolana przed krucyfiksem i modliła się żarliwie za jej duszę. Następnie mówiła głośnoi długo do krucyfiksu:

— Panie, odwróciłeś się dla mnie i pójdę za tobą z dobrej woli,nie rozpaczając o twym miłosierdziu dla mego straszliwegogrzechu, etc.

Odmówiła następnie liczne psalmy i modły, wciąż na chwałęBoga. Kiedy wreszcie kat zjawił się przed nią ze sznurem, rzekła:

— Zwiąż to ciało, które ma być ukarane, a rozwiąż duszę, którama dostąpić nieśmiertelności i wiekuistej chwały.

Za czym wstała, pomodliła się, zzuła trzewiki u dołu schodów,po czym wstąpiwszy na szafot okraczyła zwinnie deskę i podałagłowę pod topór. Spełniła wszystko sama, tak aby kat jej nie tykał.Dzięki zwinności ruchów nie dopuściła, by publiczność miaławidzieć jej ramiona i piersi, w chwili gdy jej zdejmowano zasłonę.Cios długo się opóźniał, ponieważ zaszły przeszkody. Przez tenczas wzywała głośno imienia Jezusa Chrystusa i PrzenajświętszejDziewicy. W okropnej chwili ciało wzdrygnęło się straszliwie.Biedny Bernard Cenci, który wciąż siedział na rusztowaniu, padłznowu zemdlony; trwało dobre pół godziny, zanim confortatorizdołali go ocucić. Wówczas wstąpił na rusztowanie Jakub Cenci;znów trzeba tu pominąć nazbyt okrutne szczegóły. Jakub Cencizostał zatłuczony (mazzolato).

Natychmiast odprowadzono Bernarda do więzienia; miał silnągorączkę, puszczono mu krew.

Co się tyczy biednych kobiet, złożono je do trumien i ustawionoo kilka kroków od rusztowania, blisko posągu św. Pawła, ostatniego po prawej na moście św. Anioła. Zostały tam do kwadransna piątą po południu. Koło każdej trumny płonęły cztery świecez białego wosku.

Następnie, wraz ze szczątkami Jakuba Cenci, zaniesiono je dopałacu florenckiego konsula. O kwadrans na dziesiątą wieczórciało młodej dziewczyny, przybrane w jej własne szaty i obficieuwieńczone kwiatami, zaniesiono do św. Piotra in Montorio.Była cudownie piękna; można by myśleć, że śpi. Pogrzebano jąkoło wielkiego ołtarza, przed Przemienieniem Rafaela z Urbino.Towarzyszyło jej pięćdziesiąt grubych płonących świec i wszyscyfranciszkanie z całego Rzymu.

Lukrecję Petroni zaniesiono o dziesiątej wieczór do kościołaśw. Jerzego. Podczas tej tragedii ciżba była olbrzymia; jak dalekowzrok mógł sięgnąć, ulice były wypełnione karocami i ludem,trybuny, okna i dachy pełne ciekawych. Słońce prażyło owegodnia tak, że wielu ludzi mdlało. Ogromna liczba osób dostałagorączki; kiedy zaś wszystko się skończyło o dziewiętnastejgodzinie (trzy kwadranse na drugą) i kiedy tłum się rozproszył,wiele osób udusiło się w tłoku, wiele stratowały konie. Liczbazabitych była bardzo wielka.

Signora Lukrecja Petroni była dość niska i, mimo że miałapięćdziesiąt lat, bardzo urodziwa. Miała piękne rysy, mały nos,czarne oczy, twarz bardzo białą z żywymi rumieńcami; włosyskąpe, kasztanowate.

Beatrix Cenci, która będzie budziła wiekuiste żale, miaławłaśnie szesnaście lat; była nieduża, pulchna i miała dołki napoliczkach, tak iż kiedy leżała umarła i przystrojona kwiatami,można by rzec, że śpi, a nawet że się śmieje, jak często zdarzało sięjej, póki była przy życiu. Miała małe usta, włosy blond i z naturykędzierzawe. Kiedy szła na śmierć, te kręcące się blond włosyopadły jej na oczy, co jej przydało wdzięku i skłoniło do współczucia.

Jakub Cenci był małego wzrostu, otyły, biały na twarzyi z czarną brodą; miał około dwudziestu sześciu lat, gdy umierał.

Bernard Cenci podobny był zupełnie do siostry, że zaś nosił jakona długie włosy, przeto kiedy się zjawił na szafocie, wiele osóbwzięło go za nią.

Słońce prażyło tego dnia tak dotkliwie, że wielu widzów tejtragedii umarło w nocy, wśród nich Ubaldino Ubaldini, młodzieniec rzadkiej piękności i cieszący się wprzód doskonałym zdrowiem. Był to brat signora Renzi, tak znanego w Rzymie. Tak więccienie Cencich odeszły w licznym towarzystwie.

Wczoraj, we wtorek, 14 września roku 1599 pokutnicy z SanMarcello, z okazji dnia św. Krzyża, skorzystali ze swego przywileju, aby uwolnić z więzienia Bernarda Cenci, który zobowiązał sięzapłacić w ciągu roku czterysta tysięcy franków NajświętszejTrójcy z mostu Sykstyńskiego.

Dopisane inną ręką:

Od niego to pochodzą Franciszek i Bernard Cenci, dziś żyjący.

Słynny Farinacci, który uporem swym ocalił życie młodemuCenci, wydał swoje mowy obrończe. Daje jedynie wyciąg z obrony numer 66, którą wygłosił wobec Klemensa VIII w sprawieCencich. Obrona ta w języku łacińskim zajęłaby sześć wielkichstronic i nie mogę jej tutaj przytoczyć, czego żałuję; dobrze oddajeducha roku 1599 i zdaje mi się bardzo rozsądna. Wiele lat po roku1599 Farinacci, oddając swoje obrony do druku, dodał przypisekdo tej, którą wygłosił w sprawie Cencich: „Omnes fuerunt ultimosupplicio effecti, excepto Bernardo, qui ad triremes cum bonorum confiscatione condemnatus fuit, ac etiam ad interessendumaliorum morti prout interfuit”.

Koniec tego łacińskiego przypisku jest wzruszający, ale sądzę,że czytelnik znużony jest tak długą historią.

Księżna Palliano

Palermo, 22 lipca 1838

Nie jestem przyrodnikiem; po grecku umiem bardzo średnio;toteż kiedym się wybierał na Sycylię, głównym mym celem niebyło obserwować Etnę ani też rzucać jakieś światło dla siebie lub dladrugich na to, co starożytni Grecy powiedzieli o Sycylii. Przedewszystkim szukałem rozkoszy dla oczu, która w tym osobliwymkraju jest zaiste wielka. Podobny jest — powiadają — do Afryki; aleco jest dla mnie zupełnie pewne, to że do Włoch podobny jestjedynie przez swoje pałace namiętności. Jeżeli o kim, to o Sycylianach można powiedzieć, że słowo niepodobieństwo nieistnieje dla nich, z chwilą gdy zapłoną miłością lub nienawiścią;nienawiść zaś w tym pięknym kraju nigdy nie płynie z interesupieniężnego.

Uważam, że w Anglii, a zwłaszcza we Francji mówi się częstoo włoskiej namiętności, o owej nieokiełzanej namiętności, którą spotyka się we Włoszech w XVI i XVII wieku. Zanaszych czasów ta piękna namiętność wymarła, zupełnie wymarław klasach dotkniętych naśladownictwem obyczajów francuskichczy form modnych w Paryżu lub Londynie.

Można powiedzieć — wiem o tym — że w epoce Karola V (1530)Neapol, Florencja, a nawet Rzym naśladowały po trosze obyczajhiszpański; ale czyż te szlachetne zwyczaje nie wspierały się nabezgranicznym szacunku, jaki wszelki człowiek godny tego mianawinien mieć dla skłonności swej duszy? Obyczaj ten nie tylko niewykluczał energii, ale ją podsycał; podczas gdy pierwszą zasadądudków małpujących księcia de Richelieu około roku 1760 byłonie okazywać wzruszenia. Czyż zasadą dandysów angielskich, których dziś naśladuje się w Neapolu chętniej niżdudków francuskich, nie jest okazywać znudzenie wszystkim,wyższość ponad wszystko?

Tak więc już od wieku namiętność włoska nie istniejew wytwornym towarzystwie tego kraju.

Aby sobie stworzyć jakieś pojęcie o włoskiej namiętności,o której nasi romansopisarze mówią z taką pewnością siebie,musiałem sięgnąć do historii; a i to jeszcze wielka historia, spisana przez ludzi z talentem i często zbyt majestatyczna,niewiele mówi o tych szczegółach. Szaleństwa raczy protokołowaćtylko o tyle, o ile popełnili je królowie lub książęta. Zapuściłem sięw osobliwą historię każdego miasta, ale przeraziła mnie obfitośćmateriału. Lada mieścina przedkłada wam dumnie swą historięw drukowanych trzech lub czterech tomach in quarto i siedmiulub ośmiu tomach rękopiśmiennych; te ostatnie są prawie nie doodcyfrowania, usiane skrótami, dające literom osobliwe kształtyi w najciekawszych miejscach pełne zwrotów używanych w danejokolicy, ale niezrozumiałych o dwadzieścia mil. Albowiem w tejpięknej Italii, gdzie miłość posiada tyle tragicznych wydarzeń,jedynie trzy miasta: Florencja, Siena i Rzym, mówią mniej więcejtak, jak piszą; wszędzie indziej język pisany odległy jest o sto milod języka mówionego.

To, co się nazywa włoską namiętnością, to znaczynamiętnością, która stara się uczynić sobie zadość, nie zaś dać drugim zaszczytne o nas pojęcie, zaczyna sięz odrodzeniem w społeczeństwie w XII wieku, a gaśnie, przynajmniej w wyższym towarzystwie, około roku 1734. W tym czasieBurboni obejmują berło Neapolu w osobie don Carlosa, z matkiFarnese, drugiej żony Filipa V, owego żałosnego wnuka Ludwika XIV, tak nieustraszonego w gradzie kul, tak znudzonegoi tak rozkochanego w muzyce. Wiadomo, że przez dwadzieściacztery lata cudowny kastrat Farinelli śpiewał mu co dzień trzyulubione arie, zawsze te same.

Filozoficzny umysł może się zainteresować szczegółami namiętności takiej, jaką się spotyka w Rzymie lub w Neapolu; alewyznaję, że nie widzę nic głupszego niż owe romanse dającewłoskie imiona swoim bohaterom. Czyż nie uznaliśmy za pewnik,że namiętności zmieniają się, skoro się posuniemy o sto mil kupółnocy? Czyż miłość jest taka sama w Marsylii i w Paryżu? Conajwyżej można powiedzieć, że kraje mające od dawna jednaką formę rządu objawiają pewne zewnętrzne podobieństwo obyczajowe.

Jak namiętności, jak muzyka, tak krajobraz zmienia się, skorosię posuniemy o trzy lub cztery stopnie na północ. Krajobraz neapolitański wydałby się niedorzeczny w Wenecji, gdyby nie byłoprzyjęte, nawet we Włoszech, podziwiać piękność Neapolu. WParyżu robimy jeszcze lepiej: wierzymy, że lasy i pola są zupełniejednakie w okolicach Neapolu i Wenecji, i chcielibyśmy, aby naprzykład Canaletto miał ściśle ten sam koloryt co Salvator Rosa.

A czyż nie jest szczytem śmieszności owa dama angielska,obdarzona wszystkimi doskonałościami swojej wyspy, ale wyraźnie uznana za niezdolną, nawet na tej wyspie, odmalować nienawiść i miłość, słowem pani Anna Radcliffe, kiedy dajewłoskie imiona i wielkie namiętności osobom swego słynnegoromansu Konfesjonał czarnych pokutników?

Nie będę się starał przydawać wdzięku prostocie oraz rażącejchwilami surowości zbyt prawdziwego opowiadania, które przedkładam pobłażliwości czytelnika, tłumaczę na przykład dosłownieodpowiedź księżnej Palliano na oświadczyny jej krewniaka Marcelego Capecce. Ta kronika rodzinna znajduje się, nie wiemczemu, na końcu drugiego tomu rękopiśmiennej historii Palermo,co do której nie mogę podać żadnych szczegółów.

Opowiadanie to, które — z wielkim żalem — mocno skracam(opuszczam mnóstwo charakterystycznych okoliczności), obejmuje raczej ostatnie przygody nieszczęśliwej rodziny Carafa niżzajmujące dzieje miłości. Próżność autorska szepce mi, że możnabyłoby uczynić bardziej zajmującą tę i ową sytuację, szerzejrozwijając — to znaczy zgadując i szczegółowo opowiadając czytelnikowi — uczucia danych osobistości. Ale czy ja, młody Francuzurodzony na północ od Paryża, mogę mieć pewność, iż trafnieodgadnę to, co się działo w tych włoskich duszach z roku 1559?Mogę co najwyżej zgadnąć, co się wyda miłe i zajmujące czytelnikom francuskim z roku 1838.

Owa namiętność władnąca uczuciami we Włoszech około roku1559 żądała czynów, nie słów. Toteż w niniejszym opowiadaniubardzo mało będzie rozmów. Jest to ujemna strona tego przekładu, ile że nawykliśmy do długich rozmów naszych powieściowychbohaterów; rozmowa jest dla nich jak bitwa. Opowieść, dla którejdopraszam się pobłażliwości czytelnika, ujawnia pewną właściwość wprowadzoną we włoskie obyczaje przez Hiszpanów. Niewyszedłem z roli tłumacza. Wierny obraz sposobu czucia w XVIwieku, a nawet sposobu opowiadania dziejopisa, którym — wedlewszelkiego prawdopodobieństwa — był jakiś szlachcic, dworzaninnieszczęsnej księżnej Palliano, stanowi, moim zdaniem, zaletę tejtragicznej historii, o ile w ogóle ma ona zalety.

Najsurowsza hiszpańska etykieta panowała na dworze księciaPalliano. Zważcie, że każdy kardynał, że każdy książę rzymskimiał podobny dwór, a możecie sobie wytworzyć obraz, jakiprzedstawiała w roku 1559 cywilizacja Rzymu. Nie zapominajcie,że była to epoka, kiedy król Filip II, potrzebując dla jakiejś intrygigłosów dwóch kardynałów, dał każdemu z nich dwieście tysięcyfranków renty w beneficjach kościelnych. Rzym, mimo iż bezpotężnej armii, był centrum świata. Paryż był w roku 1559miastem dość sympatycznych barbarzyńców.

Wierny przekład starego opowiadania, spisanego około 1566

Jan Piotr Carafa, mimo iż pochodzący z jednej z najszlachetniejszych rodzin w Neapolu, miał charakter przykry, szorstki,gwałtowny, wręcz godny pastucha. Przywdział sukienkę (sutannę) i udał się młodo do Rzymu, gdzie znalazł pomoc w faworzeswego krewniaka, Oliwiera Carafa, kardynała i arcybiskupaNeapolu. Aleksander VI, ów wielki człowiek, który wiedziałwszystko i mógł wszystko, uczynił zeń swego cameriere (mniejwięcej to, co byśmy dziś nazwali ordynansowym oficerem). JulianII mianował go arcybiskupem Chieti; papież Paweł zrobił gokardynałem; wreszcie 23 maja 1555 roku, po straszliwych intrygach i kłótniach kardynałów zamkniętych na konklawe, wybranogo papieżem pod imieniem Pawła IV; miał wówczas siedemdziesiąt osiem lat. Ci sami, którzy go powołali na stolec św. Piotra,zadrżeli niebawem, widząc srogość i surową, nieubłaganą pobożność pana, którego sobie dali.

Wieść o tej nieoczekiwanej nominacji poruszyła Neapol i Palermo. W krótkim czasie zjawiła się w Rzymie mnogość członkówznamienitej rodziny Carafa. Wszyscy otrzymali jakieś stanowiska; ale — rzecz naturalna — papież wyróżnił osobliwie trzechbratanków, synów hrabiego Montorio, swego brata.

Don Juan, najstarszy, już żonaty, został księciem Palliano. Księstwo to, zagarnięte Markowi Antoniemu Colonna, do którego wprzód należało, obejmowało mnogość wsi i miasteczek.Carlos, drugi bratanek Jego Świątobliwości, był kawalerem maltańskim i bywał na wojnie; zrobiono go kardynałem, legatembolońskim i pierwszym ministrem. Był to człowiek bardzośmiały; wierny tradycjom rodzinnym, ośmielił się nienawidzićnajpotężniejszego króla (Filipa II, króla Hiszpanii i Indii) i dał muodczuć swą nienawiść. Trzeciego bratanka, don Antonia Carafę,ponieważ był żonaty, papież zrobił margrabią Montebello. Wreszcie córkę brata z pierwszego małżeństwa postanowił wydać zaFranciszka, delfina Francji, syna Henryka II; jako posagPaweł IV zamierzał mu dać królestwo Neapolu, które zagarniętoby Filipowi II, królowi Hiszpanii. Rodzina Carafa nienawidziłatego potężnego króla, który, wspomagany błędami tejże rodziny,zdołał ją później wytępić, jak to zobaczycie.

Od czasu jak wstąpił na tron św. Piotra, tron najpotężniejszyw świecie i zaćmiewający w owej epoce nawet wspaniałegomonarchę Hiszpanii, Paweł IV, zarówno jak większość jegonastępców, roztaczał przykład wszystkich cnót. Był to wielkipapież i wielki święty; starał się ukrócić nadużycia Kościołai oddalić w ten sposób sobór powszechny, którego domagano sięze wszystkich stron na dworze w Rzymie, a do którego roztropnapolityka nie pozwalała dopuścić.

Wedle obyczajów owej epoki, nazbyt już obecnie zapomnianej, stanami Jego Świątobliwości rządzili samowolnie jego bratankowie, ile że władca nie mógł pokładać zaufania w ludziach,którzy by mieli interesy różne od jego interesów. Kardynał byłpierwszym ministrem i rządził stryjem; księcia Palliano mianowano generałem armii świętego Kościoła; a margrabia Montebello,kapitan gwardii pałacowej, wpuszczał jedynie tych, których musię spodobało. Niebawem ci młodzi ludzie zaczęli się dopuszczaćnajwiększych nadużyć; zaczęli od przywłaszczania sobie majątkuosób przeciwnych ich rządom. Mieszkańcy nie wiedzieli, do kogosię udać, aby uzyskać sprawiedliwość. Nie tylko trzeba im byłodrżeć o swoje mienie, ale — rzecz okropna do powiedzeniaw ojczyźnie czystej Lukrecji! — cześć ich żon i córek nie byłabezpieczna. Książę Palliano i jego bracia porywali najpiękniejszekobiety; wystarczało, aby która miała nieszczęście wpaść imw oko. Patrzano ze zdumieniem na to, że nie mają żadnegowzględu dla szlachectwa krwi; ba, co o wiele cięższe, nie wstrzymywała ich święta klauzura klasztoru. Lud doprowadzony dorozpaczy nie wiedział, gdzie nieść swoje skargi, taką grozę budzilitrzej bracia w całym otoczeniu papieża; byli zuchwali nawetwobec ambasadorów.

Książę zaślubił jeszcze przed wyniesieniem swego stryja Violantę Cardone, z rodziny hiszpańskiego pochodzenia, należącejw Neapolu do najznamienitszych.

Należała do Seggio di Nido.

Violanta, słynna z rzadkiej piękności i wdzięku, jaki umiałaprzybrać, kiedy chciała być miła, jeszcze sławniejsza była z szalonej dumy. Ale trzeba być sprawiedliwym; trudno sobie wyobrazićkobietę górniej myślącą, co okazała dowodnie światu, nie wyznając nic przed śmiercią kapucynowi, który ją spowiadał. Umiała napamięć i wygłaszała z nieskończonym wdziękiem cudnego Orlanda messer Ariosta, mnóstwo sonetów boskiego Petrarki, powiastki z Pecorone etc. Ale jeszcze bardziej była urocza, kiedy raczyłazabawiać towarzystwo osobliwymi myślami, jakie rodziły się jejw głowie.

Miała syna, który nosił miano księcia Cavi. Brat jej,D. Ferrand, hrabia d'Aliffe, przybył do Rzymu znęcony pomyślnością szwagrów.

Książę Palliano trzymał wspaniały dwór; młodzieńcy z pierwszych rodzin w Neapolu walczyli o zaszczyt należenia doń. Wśródtych, którzy mu byli najmilsi, Rzym wyróżnił swoim podziwemMarcelego Capecce (z Seggio di Nido), młodego kawalera słynnego w Neapolu z dowcipu, jak nie mniej z boskiej piękności, którąotrzymał od nieba.

Ulubienicą księżnej była Diana Brancaccio, licząca wówczastrzydzieści lat, bliska krewna margrabiny Montebello, jej bratowej. Powiadano w Rzymie, że dla tej faworyty wyrzekła się swejdumy; zwierzała jej wszystkie tajemnice. Ale te tajemnice odnosiły się tylko do polityki; księżna budziła namiętności, lecz niepodzielała żadnej.

Z porady kardynała Carafa papież wydał wojnę królowi hiszpańskiemu, a król Francji posłał papieżowi na pomoc armię poddowództwem księcia de Guise.

Ale trzeba nam się trzymać wypadków domowych na dworzeksięcia Palliano.

Capecce był od dawna jak szalony, dziwaczne jego postępkizwracały powszechną uwagę. Faktem jest, że biedny młodzieniec rozkochał się do szaleństwa w księżnej, swojej pani, ale nie śmiałjej tego wyznać. Mimo to wierzył, iż dojdzie do celu, ile że księżnabyła wielce zagniewana na męża, który ją zaniedbywał. KsiążęPalliano był wszechwładny w Rzymie i księżna wiedziała z pewnością, że prawie co dzień najsłynniejsze z piękności damyrzymskie odwiedzają jej męża w jego własnym pałacu, a to byłafront, z którym nie mogła się pogodzić.

Wśród kapelanów świątobliwego papieża Pawła IV znajdowałsię czcigodny mnich, z którym papież odmawiał brewiarz. Człowiek ten, narażając własne gardło, może namówiony przez hiszpańskiego ambasadora, ośmielił się pewnego dnia odkryć papieżowiwszystkie zbrodnie jego bratanków. Ojciec Święty rozchorowałsię ze zgryzoty; chciał wątpić, ale przytłoczyły go dowody napływające ze wszystkich stron. Właśnie w pierwszy dzień 1559 rokuzaszedł wypadek, który utrwalił papieża w podejrzeniach i możego zdecydował. Właśnie zatem w dzień obrzezania naszegoZbawiciela (która to okoliczność znacznie obciążyła winęw oczach tak pobożnego władcy) Andrzej Lanfranchi, sekretarzksięcia Palliano, wydał wspaniałą wieczerzę dla kardynała Carafa;a iżby do uciech Bachusa nie brakło uciech Wenery, sprowadził natę wieczerzę Martuccię, jedną z najpiękniejszych, najsławniejszych i najbogatszych kurtyzan szlachetnego miasta Rzymu.Fatalność chciała, iż Capecce, faworyt księcia, ten sam, którypotajemnie kochał się w księżnej i uchodził za najpiękniejszegomężczyznę w stolicy świata, utrzymywał od jakiegoś czasu stosunki z Martuccią. Tego wieczora szukał jej wszędzie, gdzie mógłmieć nadzieję, że ją spotka. Nie znalazłszy jej nigdzie i dowiedziawszy się, że Lanfranchi wydaje wieczerzę, powziął podejrzeniei koło północy zjawił się u Lanfranchiego w towarzystwie wieluzbrojnych.

Otworzono mu drzwi, zaproszono go, by usiadł i wziął udziałw zabawie; ale po kilku dość oschłych słowach dał znak Martucci,aby wstała i wyszła z nim. Gdy się wahała, zmieszana i przewidując, co ją czeka, Capecce podniósł się ze swojego siedzeniai zbliżając się do młodej dziewczyny wziął ją za rękę, chcąc jąpociągnąć za sobą. Kardynał, na którego cześć Martuccia przybyła, sprzeciwił się żywo jej odejściu; ale Capecce silił się wyciągnąćją z sali.

Kardynał-minister, który tego wieczora przywdział strój zgołanie zdradzający jego wysokiej godności, dobył szpady i z całą swąznaną w Rzymie odwagą i energią zaprotestował przeciw uprowadzeniu dziewczyny. Marceli, pijany gniewem, zawołał swychludzi; ale byli to przeważnie Neapolitańczycy: kiedy poznaliksiążęcego sekretarza, a następnie kardynała, którego skryło imzrazu niezwykłe przebranie, nie chcieli się bić i silili się załagodzićzwadę.

W czasie tego zamętu Martuccia, koło której skupili sięwszyscy i którą Marceli przytrzymywał lewą ręką, zdołała sięwymknąć. Skoro Marceli spostrzegł jej nieobecność, pognał zanią, a wszyscy znowuż za nim.

Noc była ciemna, z czego zrodziły się najosobliwsze wieści.Rano 2 stycznia wszędzie mówiono w stolicy o zaciętej bitwie, jakąstoczyli, powiadano, kardynał-bratanek z Marcelim Capecce.Książę Palliano, naczelny wódz armii Kościoła, uznał sprawę zapoważniejszą o wiele, niż była; że zaś nie był zbyt dobrze z bratemswoim, ministrem, tej samej nocy kazał uwięzić Lanfranchiego,a nazajutrz wczesnym rankiem i Marceli znalazł się w więzieniu.Niebawem spostrzeżono, że nikt nie postradał życia i że te krokipomnożyły jedynie zgorszenie, które w całości spadło na kardynała. Czym prędzej uwolniono więźniów, a bracia zespolili swąolbrzymią władzę, aby zdławić sprawę. Sądzili zrazu, że im się touda; ale trzeciego dnia wieść o wszystkim doszła uszu papieża.Kazał wezwać dwóch bratanków i przemówił do nich tak, jakmógł przemówić władca pobożny i głęboko obrażony.

Piątego stycznia, w którym to dniu zebrała się wielka liczbakardynałów w kongregacji Sancti Officii, Ojciec Święty pierwszyprzemówił o tej okropnej sprawie; spytał obecnych kardynałów,w jaki sposób ośmielili się nie donieść mu o niej.

— Milczycie? A wszak zgorszenie dotyka wysokiej godności,w którą was obleczono! Kardynał Carafa ośmielił się zjawić naulicy w świeckim stroju i z gołą szpadą w dłoni. I po co? Aby gonićbezwstydną kurtyzanę!

Można sobie wyobrazić śmiertelną ciszę, jaka zaległa wśróddworaków w czasie podobnego ataku na pierwszego ministra. Tostarzec osiemdziesięcioletni grzmiał na ukochanego bratanka,dotąd panującego nad nim samowładnie. W oburzeniu papieżchciał odebrać bratankowi kapelusz kardynalski.

Podsycił jeszcze gniew papieża ambasador wielkiego księciaToskanii, który przyszedł się użalić na jakieś świeże zuchwalstwopierwszego ministra. Ów kardynał, dotąd tak potężny, zjawił się u Jego Świątobliwości na zwykłą pracę. Papież wytrzymałgo całe cztery godziny w przedpokoju, wyczekującego naoczach wszystkich, po czym odprawił go bez posłuchania. Łatwosobie wyobrazić, co musiała cierpieć niepohamowana duma ministra. Kardynał był wzburzony, ale nie skruszony; myślał, iżstarzec, przyciśnięty wiekiem, całe życie oddychający miłością dorodziny, a wreszcie mało nawykły do załatwiania świeckichspraw, będzie musiał się uciec do jego pomocy. Ale cnotaświątobliwego papieża zwyciężyła; zwołał kardynałów i długopopatrzywszy na nich bez słowa, w końcu zalał się łzami i niezawahał się kajać niejako przed nimi.

— Niemoc wieku — rzekł — oraz troska, z jaką oddaję sięsprawom religii, w których, jak wam wiadomo, pragnę wytępićwszystkie nadużycia, skłoniły mnie do tego, aby oddać władzęświecką trzem bratankom; nadużyli jej, wypędzam ich na zawsze.

Odczytano następnie brewe, które odejmowało bratankomwszystkie godności i wypędzało ich do nędznych wiosek. Kardynała-ministra wygnano do Civita Lavinia; księcia Palliano doSoriano, a margrabiego do Montebello; brewe to odejmowałoksięciu jego pensje, które dochodziły siedemdziesięciu dwóchtysięcy piastrów (więcej niż milion z roku 1838).

Nie mogło być mowy o złamaniu tych surowych rozkazów.Carafowie mieli wrogów i kontrolerów w ludzie całego Rzymu,który ich nienawidził.

Książę Palliano wraz z hrabią d'Aliffe, swoim szwagrem, orazLeonardem del Cardine zamieszkał w miasteczku Soriano, gdyksiężna i jej teściowa osiadły w Gallese, nędznym siole niespełna o dwie mile.

Są to urocze miejscowości, ale dla nich to była banicja:wypędzono ich z Rzymu, gdzie dotąd władali tak zuchwale.

Marceli Capecce podążył wraz z innymi dworzanami za swąpanią do mieściny przeznaczonej na jej wygnanie. W miejscehołdów całego Rzymu ta kobieta, tak potężna kilka dni wprzódyi zażywająca władzy z upojeniem dumy, ujrzała dokoła siebiejedynie prostych chłopów, których zdziwienie tym żywiej przypominało jej upadek. Nie widziała żadnej pociechy; stryj był taksędziwy, że prawdopodobnie nie zdążyłby już przed śmierciąodwołać bratanków. Na domiar nędzy bracia nienawidzili sięmiędzy sobą. Szeptano zgoła, że książę i margrabia, którzy niepodzielali nieokiełzanych namiętności kardynała, przerażeni jegowybrykami, postarali się go oskarżyć przed stryjem swym, papieżem.

Wśród tej głębokiej i straszliwej niełaski zdarzyła się rzecz,która na nieszczęście księżnej i samego Capeccego okazała, iżwówczas w Rzymie nie prawdziwa miłość pociągnęła Capeccegow trop Martucci.

Pewnego dnia, kiedy księżna zawołała go, aby mu dać jakiśrozkaz, znalazł się z nią sam: rzecz, która nie zdarzała się ani dwarazy na rok. Ujrzawszy, że nie ma nikogo w sali, Capecce stałnieruchomy i milczący. Podszedł do drzwi, aby zobaczyć, czy gonikt nie może słyszeć w sąsiedniej sali, po czym ośmielił sięprzemówić tak:

— Pani, nie obruszaj się i nie przyjmij z gniewem szczególnychsłów, które odważę się wyrzec. Od dawna kocham cię bardziej niżżycie. Jeżeli wyzbywszy się wszelkiej rozwagi ośmieliłem siępatrzeć wzrokiem kochanka na twe boskie powaby, nie przypisujwiny tego mnie, ale nadprzyrodzonej sile, która mnie popychai mną porusza. Jestem na mękach, płonę ogniem; nie żądam ulgidla płomienia, który mnie trawi, ale jedynie błagam, aby twojawspaniałomyślność ulitowała się nad sługą pełnym lęku i pokory.

Księżna zdawała się zdumiona, a bardziej jeszcze pogniewana.

— Powiedz, Marceli — rzekła — cóżeś ujrzał takiego we mnie, coci dało śmiałość mówienia mi o miłości? Czy życie moje, czy mojezachowanie tak bardzo odbiega od prawideł obyczajności, abyś sięważył na takie zuchwalstwo? Jakżeś ty się ośmielił przypuszczać,że ja mogłabym się oddać tobie lub innemu mężczyźnie pozamoim panem i małżonkiem? Przebaczam ci to, coś mi powiedział,bo myślę, żeś oszalał; ale strzeż się popełnić jeszcze raz cośpodobnego lub przysięgam ci, że cię skarzę wraz za pierwsze i zadrugie zuchwalstwo.

Księżna oddaliła się w gniewie; w istocie Capecce począł sobienieroztropnie: trzeba było pozwolić się domyślać, ale nie mówić.Zmieszał się wielce, obawiając się, aby księżna nie opowiedziaławszystkiego mężowi.

Ale dalszy ciąg był wielce odmienny od tego, czego się obawiał.W tej wiejskiej samotności dumna księżna Palliano nie mogła sięwstrzymać, aby nie zwierzyć swej ulubionej dworce DianieBrancaccio tego, co się jej ktoś ośmielił powiedzieć. Diana była tokobieta trzydziestoletnia, trawiona namiętnościami. Miała rudewłosy (kronikarz wraca kilka razy do tego szczegółu, który widocznie tłumaczy mu wszystkie szaleństwa Diany). Kochała doobłędu Domicjana Fornari, szlachcica przy dworze margrabiegoMontebello. Chciała go zaślubić: ale czy margrabia i jego żona,z którymi miała zaszczyt być spokrewniona, zgodziliby się kiedy,aby zaślubiła człowieka będącego w ich służbie? Była to przeszkoda nie do zwalczenia, tak się przynajmniej zdawało.

Była tylko jedna nadzieja pozwolenia: trzeba było uzyskaćpoparcie księcia Palliano, starszego brata margrabiego, i Dianamiała niejakie nadzieje w tej mierze. Książę uważał ją bardziej zakrewną niż za domownicę. Był to człowiek prostego serca i dobry,o wiele mniej od braci zważający na względy surowej etykiety.Mimo że książę korzystał jak istny młodzieniec ze wszystkichprzewag swego dostojeństwa i daleki był od wierności żonie,kochał ją serdecznie i jak można było mniemać, nie umiałby jejodmówić łaski, gdyby o nią prosiła usilnie.

Wyznanie, jakie Capecce ośmielił się złożyć księżnie, zdało sięposępnej Dianie nieoczekiwanym szczęściem. Pani jej była dotądrozpaczliwie cnotliwa; gdyby mogła poznać miłość, gdyby popełniła błąd, na każdym kroku potrzebowałaby Diany: faworytamogłaby się wszystkiego spodziewać od kobiety, której znałabytajemnice.

Miast zwrócić uwagę księżnej przede wszystkim na to, cowinna jest samej sobie, a następnie na straszliwe niebezpieczeństwa, jakie jej grożą na tak trudnym do oszukania dworze, Diana,porwana ogniem swej namiętności, mówiła swej pani o MarcelimCapecce tak, jak mówiła samej sobie o Domicjanie Fornari.Wśród długich gawęd na tym pustkowiu codziennie znajdowałasposób zwrócenia uwagi księżnej na wdzięk i urodę biednegoMarcelego, który zdawał się tak smutny. Należał on, jak księżna,do jednej z pierwszych rodzin w Neapolu, wzięcie miał równieszlachetne jak krew; brakło mu jedynie owych dóbr, które kapryslosu mógł mu dać każdego dnia, aby się stał pod każdymwzględem równy kobiecie, którą ośmielił się kochać.

Diana spostrzegła z radością, że pierwszym skutkiem tychrozmów było zdwojone zaufanie księżnej.

Nie omieszkała uprzedzić Marcelego, jak rzeczy stoją. Latobyło niezwykle upalne, księżna przechadzała się często w lasachotaczających Gallese. O zmierzchu lubiła zażywać morskiegowietrzyku na uroczych wzgórzach wśród lasów, z których szczytuwidzi się morze zaledwie o dwie mile.

Nie uchybiając surowym prawom etykiety, Marceli mógł sięznajdować w tym lesie; krył się tam (powiadają) i ukazywał sięoczom księżnej dopiero wówczas, gdy była dobrze nastrojona podwpływem rozmów z Dianą. Wtedy Diana dawała znak Marcelemu.

Diana widząc, że jej pani gotowa jest ulec opłakanej namiętności, którą zbudziła w jej sercu, sama poddała się gwałtownejmiłości, jaką zrodził w niej Domicjan Fornari. Odtąd była pewna,że zdoła go zaślubić. Ale Domicjan był to młodzieniec spokojny,o zimnym i oględnym charakterze; zapały namiętnej kochanki nietylko go nie przywiązywały, ale niebawem stały mu się niemiłe.Diana Brancaccio była bliską krewną Carafów; był pewien, że gozasztyletują za najmniejszą wieścią, jaka dojdzie o tej miłostcestraszliwego kardynała Carafa, który mimo iż młodszy od księciaPalliano, był w rzeczywistości głową rodziny.

Księżna dała już od jakiegoś czasu folgę swej miłości doMarcelego Capecce, kiedy pewnego pięknego dnia DomicjanFornari nie pokazał się już we wsi, gdzie był wygnany dwórmargrabiego Montebello. Znikł; dowiedziano się później, żewsiadł na statek w małym porcie Nettuno; bez wątpienia zmieniłnazwisko i słuch o nim zaginął.

Któż zdoła odmalować rozpacz Diany? Wysłuchawszy z dobrocią jej żalów na los, pewnego dnia księżna Palliano dała jej dozrozumienia, że ten temat rozmowy zdaje się jej wyczerpany.Serce Diany, tak wzgardzonej przez kochanka, przechodziłookrutne wzruszenia; wysnuła najdziksze wnioski z chwili znudzenia, jakie zdradziła księżna słysząc jej ustawiczne żale. Dianauroiła sobie, że to księżna nakłoniła Domicjana, aby ją rzucił nazawsze, i co więcej, dostarczyła mu środków na podróż. Taszalona myśl wspierała się jedynie na kilku napomnieniach,których księżna udzieliła jej niegdyś. W ślad za podejrzeniemposzła zemsta. Poprosiła księcia o posłuchanie i opowiedziała muwszystko, co się dzieje między jego żoną a Marcelim. Książę niechciał dać wiary.

— Pomyśl — rzekł — że przez piętnaście lat nie miałem najmniejszej rzeczy do zarzucenia mojej żonie; oparła się pokusom dworui pokusom świetnej pozycji, którą mieliśmy w Rzymie; najpowabniejsi książęta, sam książę de Guise, generał armii francuskiej, niezdołali nic wskórać i ty mi chcesz wmówić, że uległa prostemugiermkowi?

Nieszczęście chciało, że książę nudził się mocno w Soriano,wiosce przeznaczonej mu za miejsce wygnania, a odległej niespełna o dwie mile od siedziby jego żony; dzięki temu Diana mogłauzyskać cały szereg audiencji zgoła bez świadomości księżnej.Diana była kobietą bardzo niepospolitą, namiętność uczyniła jąwymowną. Podała księciu mnóstwo szczegółów; zemsta stała sięjedyną jej rozkoszą. Powtarzała mu, że prawie co dzień Capeccewślizguje się do pokoju księżnej o jedenastej wieczór, a opuszczago aż o drugiej lub trzeciej rano. Wszystko to przyjmował zrazuksiążę tak obojętnie, że nie chciał sobie zadać trudu zrobieniadwóch mil o północy, aby przybyć do Gallese i wejść znienacka dosypialni żony.

Ale pewnego wieczora, kiedy się znalazł w Gallese już pozachodzie słońca, choć jeszcze za dnia, Diana wpadła z rozwianymwłosem do pokoju, gdzie był książę. Wszyscy się oddalili, a onapowiedziała mu, że Marceli Capecce wszedł do sypialni księżnej.Książę, widocznie źle usposobiony w tej chwili, wziął sztyleti pobiegł do pokoju żony: wszedł ukrytymi drzwiczkami. ZastałMarcelego Capecce. Na jego widok kochankowie zbledli; ale niebyło nic nagannego w pozycji, w jakiej się znajdowali. Księżnależała w łóżku, zajęta zapisywaniem jakiegoś drobnego wydatku;pokojówka była w komnacie, Marceli stał o trzy kroki od łóżka.

Książę, wściekły, chwycił Marcelego za gardło, zawlókł go dosąsiedniego pokoju i kazał mu rzucić na ziemię puginał i sztylet,w które był uzbrojony. Po czym zawołał straż, która odprowadziłago natychmiast do więzienia w Soriano.

Księżnę zostawiono w pałacu, ale pod ścisłą strażą.

Książę nie był okrutny; zdaje się, że miał ochotę ukryć tęhaniebną sprawę, aby nie posuwać się do ostatecznych kroków,jakich honor żądałby od niego. Chciał wmówić światu, że Marcelego uwięziono dla zupełnie innej przyczyny; biorąc pozór z kilkuogromnych ropuch, które Marceli kupił bardzo drogo przed parumiesiącami, rozgłosił, że młodzieniec próbował go otruć. Aleprawdziwa zbrodnia była zbyt dobrze znana i kardynał, jego brat,kazał go spytać, kiedy zamierza obmyć w krwi winnych zniewagę,jaką ważono się uczynić ich rodzinie.

Książę przybrał sobie hrabiego d'Aliffe, brata żony, orazAntoniego Torando, przyjaciela domu. Wszyscy trzej, utworzywszy rodzaj trybunału, złożyli sąd nad Marcelim Capecce, oskarżonym o cudzołóstwo z księżną.

Niestałość rzeczy ludzkich zechciała, że papież Pius IV, następca Pawła IV, należał do partii hiszpańskiej. Nie mógł niczegoodmówić królowi Filipowi II, który zażądał odeń śmierci kardynała i księcia Palliano. Obu braci oskarżono przed trybunałem,a kroniki procesu, który im wytoczono, podają nam szczegółyśmierci Marcelego Capecce.

Jeden z licznych przesłuchanych świadków zeznaje w tychsłowach:

— Byliśmy w Soriano; książę, mój pan, miał długą rozmowęz hrabią d'Aliffe. Wieczorem, bardzo późno, zeszli do lamusa,gdzie książę kazał przygotować sznury, aby wziąć winnego naśledztwo. Byli tam obecni książę, hrabia d'Aliffe, pan AntoniTorando i ja.

Pierwszym wezwanym świadkiem był kapitan Kamil Grifone,serdeczny przyjaciel i powiernik Capeccego. Książę spytał go tak:

— Powiedz prawdę, przyjacielu. Co wiesz o tym, co Marcelirobił w komnacie księżnej?

— Nic nie wiem; od trzech tygodni poróżniłem się z Marcelim.

Gdy się wzdragał powiedzieć więcej, książę zawołał paru ludzi.Podesta miasta Soriano związał kapitana sznurem. Zbiry podciągnęły sznur, unosząc w ten sposób winnego na cztery palceod ziemi. Skoro tak kapitana potrzymano dobry kwadrans,rzekł:

— Spuśćcie mnie, powiem, co wiem.

Kiedy go postawiono na ziemi, straż oddaliła się, a myzostaliśmy z nim sami.

— Prawda, iż kilka razy towarzyszyłem Marcelemu aż do proguksiężnej — rzekł kapitan — ale nie wiem nic, ponieważ czekałemnań w sąsiednim dziedzińcu może do pierwszej z rana.

Natychmiast przywołano z powrotem zbirów, którzy na rozkazksięcia podciągnęli go na nowo, tak że nogi nie dotykały ziemi.Niebawem kapitan wykrzyknął:

— Spuście mnie, powiem prawdę! Prawdą jest — ciągnął — że odkilku miesięcy spostrzegłem, iż Marceli ma stosunki z księżną,i chciałem uwiadomić o tym Waszą Dostojność lub don Leonarda.Księżna posyłała co rano dowiadywać się o Marcelego; dawała mudrobne podarki, między innymi konfitury bardzo starannie przyrządzone i bardzo drogie; widziałem u Marcelego złote łańcuszkiślicznej roboty, które widocznie miał od księżnej.

Po tym zeznaniu odesłano kapitana do więzienia. Sprowadzono odźwiernego księżnej, który powiedział, że nic nie wie; wzięto gona sznur i uniesiono w powietrze. Po półgodzinie rzekł:

— Spuście mnie, powiem, co wiem.

Znalazłszy się na ziemi oświadczył, że nic nie wie; podniesionogo na nowo. Po pół godzinie spuszczono go; wyjaśnił, iż odniedawna dopiero przydany jest do osobistych usług księżnej.Ponieważ było możliwe, że ten człowiek nic nie wie, odesłano godo więzienia. Wszystko to zajęło wiele czasu, ile że za każdymrazem oddalano zbirów. Chciano, aby straż myślała, że chodzio usiłowane otrucie trucizną z ropuchy.

Była już późna noc, kiedy książę kazał wprowadzić Marcelego.Skoro straż wyszła i drzwi zamknięto na klucz, książę rzekł:

— Coś miał do roboty — spytał — w pokoju księżnej, żeś tamzostawał do pierwszej, drugiej, a niekiedy czwartej rano?

Marceli zaprzeczył wszystkiemu; zawołano zbirów i zawieszono go; sznur wykręcił mu ramię; nie mogąc znieść bólu, prosił,aby go spuszczono; posadzono go na krześle; zaczął się wikłaćw zeznaniach i sam nie wiedział, co mówi. Zawołano zbirów,którzy go podciągnęli na nowo; po długim czasie poprosił, aby gospuszczono.

— To prawda — rzekł — że wchodziłem do pokoju księżnej o takpóźnej godzinie; ale to dlatego, że się kochałem z Dianą Brancaccio, damą dworu Jej Dostojności, której obiecałem małżeństwoi która przyzwoliła mi na wszystko z wyjątkiem rzeczy przeciwnych czci.

Odprowadzono Marcelego do więzienia; postawiono mu dooczu kapitana i Dianę, która zaprzeczyła wszystkiemu.

Następnie odprowadzono Marcelego do sali dolnej; kiedyśmybyli blisko drzwi, Marceli rzekł:

— Wasza Dostojność, książę pamięta, że przyrzekł mnie darować życiem, jeśli powiem całą prawdę. Nie trzeba mnie brać nasznur, powiem wszystko.

Za czym zbliżył się do księcia i ledwie słyszalnym głośemwyznał, jako prawdą jest, że go księżna obdarzała swoimi względami. Na te słowa książę rzucił się na Marcelego i ugryzł gow policzek; po czym wydobył sztylet i ujrzałem, że chce ugodzićwinnego. Rzekłem wówczas, że byłoby dobrze, aby Marcelinapisał własną ręką to, co wyznał, i że to pismo posłużyłoby zausprawiedliwienie Jego Dostojności. Weszliśmy do sali, gdzieznajdowały się przybory do pisania; ale sznur tak zranił Marcelego w ramię i w rękę, że zdołał tylko napisać te słowa: „Tak,zdradziłem mego pana; tak, skalałem jego cześć!”

Książę czytał, w miarę jak Marceli pisał. W tej chwili rzucił sięna Marcelego i zadał mu trzy ciosy sztyletem, które Marcelemuodjęły życie. Diana Brancaccio stała tam o trzy kroki, wpółżywa,i żałowała z pewnością tysiąc razy tego, co uczyniła.

— Kobieto niegodna swego szlachetnego urodzenia! — wykrzyknął książę — ty jedyna przyczyno mojej hańby, nad którąpracowałaś, iżby ci służyła do twoich plugawych uciech! Musiszotrzymać nagrodę za wszystkie swoje zdrady.

To mówiąc, chwycił ją za włosy i przeciął jej gardło nożem.Nieszczęśliwa oddała strumień krwi i padła martwa.

Książę kazał rzucić oba trupy do kloaki wpodle więzienia.

Młody kardynał Alfons Carafa, syn margrabiego Montebello,jedyny z całej rodziny, którego Paweł IV zachował przy sobie,uważał sobie za obowiązek opowiedzieć mu ten wypadek. Papieżrzekł tylko te słowa:

— A z księżną co?

Sądzono powszechnie w Rzymie, że te słowa powinny spowodować śmierć nieszczęśliwej kobiety. Ale książę nie mógł sięzdobyć na tę ofiarę, czy że księżna była brzemienna, czy z powodunadzwyczajnej czułości, jaką niegdyś żywił dla niej.

W trzy miesiące po wielkim akcie cnoty, który spełnił świętypapież, rozłączając się z całą rodziną, Paweł IV zachorzał i podrugich trzech miesiącach choroby oddał ducha 18 sierpnia roku1559.

Kardynał pisał list po liście do księcia Palliano, powtarzając mubez ustanku, że ich honor wymaga śmierci księżnej. Dowiedziawszy się o śmierci stryja i nie wiedząc, jakie może być usposobienienowego papieża, chciał, aby wszystko załatwiono w najkrótszymczasie.

Książę, człowiek prosty, dobry i o wiele mniej drażliwy odkardynała na punkcie honoru, nie mógł się zdobyć na straszliwąostateczność, jakiej odeń wymagano. Powiadał sobie, że on samnieraz sprzeniewierzył się księżnej, i to nie zadając sobie najmniejszego trudu, aby się ukrywać, i że te jego zdrady mogły kobietętak dumną pchnąć do zemsty. Kardynał, jeszcze w chwili gdymiał się udać na konklawe, po wysłuchaniu mszy i przyjęciukomunii świętej napisał do brata, że go dręczy ta ustawicznazwłoka i że jeśli książę nie uczyni wreszcie zadość honorowi rodziny, on, kardynał, zaklina się, że nie będzie się już mieszał dojego spraw ani też nie będzie się starał być mu użytecznymw czasie konklawe ani u nowego papieża. Może inna racja, obcasprawom honoru, przyczyniła się do decyzji księcia. Mimo żeksiężnę strzeżono pilnie, znalazła podobno sposób, aby uwiadomić Marka Antoniego Colonnę, zawziętego wroga księcia (zprzyczyny księstwa Palliano, które mu książę był zagarnął), żejeśli Marek Antoni zdoła jej ocalić życie i oswobodzić ją, onaw zamian wyda mu fortecę Palliano, nad którą dowództwo maczłowiek jej oddany.

28 sierpnia roku 1559 książę posłał do Gallese dwie kompanieżołnierzy. Trzydziestego D. Leonard del Cardine, krewny księcia, i D. Ferrant, hrabia d'Aliffe, brat księżnej, przybyli doGallese i udali się do pokoju księżnej, aby ją zgładzić. Oznajmilijej śmierć, przyjęła tę wiadomość bez żadnego wzruszenia. Chciała się przedtem wyspowiadać i wysłuchać mszy świętej. Kiedynastępnie ci dwaj panowie zbliżyli się do niej, zauważyła, że nie sązgodni z sobą. Spytała, czy jest rozkaz księcia na to, aby jązgładzić.

— Tak, pani — odparł D. Leonard.

Księżna życzyła sobie ujrzeć rozkaz, D. Ferrant pokazał go jej.

(Znajduję w procesie księcia Palliano zeznania mnichów, którzy byli świadkami tego okropnego wydarzenia. Te zeznania sąo wiele jaśniejsze niż zeznania innych świadków, co pochodzi, jaksądzę, stąd, że zakonnicy mogli zeznawać przed sądem bez lęku,gdy inni świadkowie byli mniej lub więcej wspólnikami swegopana.)

Brat Antoni z Pawii, kapucyn, tak zeznawał:

— Po mszy, podczas której księżna przyjęła pobożnie świętąkomunię i podczas gdyśmy ją krzepili słowy, hrabia d'Aliffe, bratksiężnej pani, wszedł do pokoju ze sznurem i z leszczynowymprętem, grubym na palec, a może na pół łokcia długim. Zakryłoczy księżnej chustką, którą ona z zupełnym spokojem zasunęłabardziej na oczy, aby go nie widzieć. Hrabia założył jej sznur naszyję; ale ponieważ niedobrze przylegał, zdjął go i oddalił sięo kilka kroków; księżna słysząc, że odchodzi, zdjęła chusteczkęz oczu i rzekła:

— I co? Cóż się dzieje?

Hrabia odpowiedział:

— Sznur nie przylegał dobrze, pójdę po inny, abyś się niemęczyła.

To mówiąc wyszedł; niebawem wrócił do pokoju z innymsznurem, zakrył jej na nowo chusteczką oczy, założył sznur naszyję, wsunął pręt w pętlę i zakręciwszy udusił ją. Przez cały czasksiężna zachowywała się tak jak przy zwyczajnej rozmowie.

Brat Antoni z Salazar, drugi kapucyn, kończy zeznanie w tesłowa:

— Chciałem wyjść z pokoju przez skrupuł sumienia, aby niepatrzyć na jej śmierć; ale księżna rzekła: „Nie odchodź stąd, namiłosierdzie nieba”.

Tu mnich przytacza okoliczności śmierci, ściśle tak, jak je tupodaliśmy. Dodaje:

— Umarła jak dobra chrześcijanka, powtarzając często: „Wierzę, wierzę”.

Dwaj mnisi, którzy widocznie otrzymali od swoich przełożonych upoważnienie, powtarzają w zeznaniach, że księżna wciążupewniała o swej zupełnej niewinności we wszystkich rozmowachz nimi, przy każdej spowiedzi, a zwłaszcza na spowiedzi przedmszą, przy której przyjęła świętą komunię. Jeśli była winna,wrodzona duma musiała ją wtrącić do piekła.

W czasie konfrontacji brata Antoniego z Pawii, kapucyna,z D. Leonardem del Cardine braciszek rzekł:

— Towarzysz mój zwrócił uwagę hrabiego, że godziłoby sięzaczekać, aż księżna zlegnie; jest w szóstym miesiącu ciąży — dodał— nie trzeba gubić duszy młodego nieszczęśnika, którego nosiw łonie, trzeba go móc ochrzcić.

Na co hrabia d'Aliffe odpowiedział:

— Wiesz, że mam jechać do Rzymu, nie chcę się tam jawić z tąmaską na twarzy (z tą zniewagą nie pomszczoną).

Ledwie księżna wyzionęła ducha, dwaj kapucyni nalegali, abybezzwłocznie otworzono ciało dla ochrzczenia dziecka, ale hrabiaani D. Leonard nie dali ucha ich prośbom.

Nazajutrz księżnę pogrzebano w miejscowym kościele z niejaką uroczystością (czytałem protokół). Wydarzenie to, o którymwieść rozeszła się niebawem, nie zrobiło zbytniego wrażenia, spodziewano się go od dawna; niejednokrotnie już głoszonoo tej śmierci w Gallese i Rzymie. Zresztą mord poza obrębemmiasta i w chwili wakansu stolicy apostolskiej nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Konklawe, które nastąpiło po śmierci Pawła IV, było bardzo burzliwe i trwało nie mniej niż czterymiesiące.

26 grudnia 1559 roku biedny kardynał Carlo Carafa musiałprzyczynić się do wyboru kardynała popieranego przez Hiszpanię, tym samym niezdolnego odmówić żadnych kroków, którychFilip II zażądałby przeciw temuż kardynałowi Carafa. Nowoobrany papież przybrał miano Piusa IV.

Gdyby kardynał nie był na wygnaniu w chwili śmierci stryja,byłby się stał panem wyboru lub bodaj mógłby zapobiec wyborowi wroga.

Wkrótce potem uwięziono kardynała, zarówno jak księcia;najwidoczniej Filip II wydał wyrok na nich. Mieli odpowiadać naczternaście punktów oskarżenia. Przesłuchano wszystkich, którzy mogli oświetlić tych czternaście punktów. Proces ten, bardzościśle przeprowadzony, tworzy dwa tomy in folio, które przeczytałem z zajęciem, ponieważ spotyka się tam na każdej stronicyrysy obyczajowe, których historycy nie uznali za godne majestatuhistorii. Znalazłem tam malownicze szczegóły tyczące usiłowańmorderstwa, skierowanych przez partię hiszpańską przeciw kardynałowi Carafa, wówczas wszechwładnemu ministrowi.

Zresztą jego i brata skazano za zbrodnie, które nie byłyzbrodniami dla nikogo innego, na przykład za to, że uśmiercilikochanka niewiernej żony i samą żonę. W kilka lat później książęOrsini zaślubił siostrę wielkiego księcia Toskanii, posądził jąo niewierność i kazał ją otruć w samejże Toskanii za zgodąwielkiego księcia, jej brata, i nigdy nie poczytano mu tego zazbrodnię. Wiele księżniczek z domu Medyceuszów zginęło w tensposób.

Kiedy ukończono proces dwóch Carafa, sporządzono długiwyciąg, który na kilka zawodów rozpatrywano na radzie kardynałów. Aż nadto jasne jest, iż z chwilą gdy raz postanowiono skaraćśmiercią mord, który był pomstą za cudzołóstwo — występek,którym trybunały nie zaprzątały się nigdy — kardynał winien był,iż naglił brata do zbrodni, jak książę winien był, że ją kazałwykonać.

3 marca 1561 roku papież Pius IV zwołał konsystorz, którytrwał osiem godzin i z końcem którego wydał wyrok na obu Carafaw tych słowach: „Prout in schedula” (niech się stanie wedleżądania).

Następnej nocy prokurator posłał do więzienia św. Aniołabargella, iżby wykonał wyrok na dwóch braciach, Karolu, kardynale Carafa, i Janie, księciu Palliano; i tak się stało. Najpierwzajęto się księciem. Przeniesiono go z Zamku św. Anioła dowięzienia Tordinone, gdzie wszystko było przygotowane; tamksięciu, hrabiemu d'Aliffe i D. Leonardowi del Cardine uciętogłowy.

Książę zniósł tę straszliwą chwilę nie tylko jak szlachcicwysokiego rodu, ale jak chrześcijanin gotowy ścierpieć wszystkodla miłości Boga. Przemawiał pięknymi słowy do towarzyszy,aby ich umocnić w chwili śmierci, następnie napisał do syna.

Bargello wrócil do Zamku św. Anioła, aby oznajmić śmierćkardynałowi Carafa, dając mu jedynie godzinę na przygotowaniesię. Kardynał okazał wielkość duszy wyższą jeszcze od brata, ile żewyrzekł mniej słów: słowa są zawsze szukaniem siły poza sobąsamym. Kiedy mu oznajmiono straszliwą wieść, usłyszano tylko,iż wymówił szeptem te słowa:

— Więc śmierć! O papieżu Piusie! O królu Filipie!

Wyspowiadał się; odmówił siedem psalmów pokutnych, poczym usiadł na krześle i rzekł do kata:

— Rób swoje.

Kat udusił go sznurem jedwabnym; sznur pękł, trzeba byłozaczynać drugi raz. Kardynał spojrzał na kata, nie racząc wyrzecsłowa.

Dopisano później:

W niewiele lat potem papież Pius V kazał przejrzeć procesi unieważnił go; kardynała i jego brata wrócono do czci, a generalnego prokuratora, który najbardziej przyczynił się do ich śmierci,powieszono. Pius V nakazał zniszczenie aktów procesu; wszystkiekopie istniejące w bibliotekach spalono, zabroniono przechowywać je pod klątwą; ale papież zapomniał o tym, że ma kopięprocesu we własnej bibliotece. Jakoż wedle tej kopii sporządzonowszystkie odpisy, które dziś istnieją.

Vanina vanini alboszczegóły ostatniej Vendita karbonariuszyodkrytej w państwie papieskim

Było to pewnego wieczoru na wiosnę roku 182... Cały Rzym byłporuszony: książę de B., słynny bankier, wydawał bal w swoimnowym pałacu na Placu Weneckim. Wszystko, co sztuka włoska,co zbytek Paryża i Londynu mogą wydać najwspanialszego,zgromadzono dla upiększenia tego pałacu. Tłok był ogromny.Jasnowłose i skromne piękności arystokratycznej Anglii ubiegałysię o zaszczyt obecności na tym balu; przybywały tłumnie.Najpiękniejsze kobiety rzymskie walczyły z nimi o palmę piękności. Młoda dziewczyna, w której blask oczu i heban włosówzdradzały rzymiankę, weszła prowadzona przez ojca; wszystkiespojrzenia biegły za nią. Szczególna duma widniała w każdym jejruchu.

Wchodząc, cudzoziemcy olśnieni byli wspaniałością tego balu.,,Festyn żadnego z królów Europy — mówili — ani się nie umył dotego.”

Królowie nie mieszkają w cudach architektury rzymskiej;obowiązani są zapraszać wielkie damy swego dworu, książę de B.prosi tylko ładne kobiety. Tego wieczora miał szczęśliwą rękęw swoich zaproszeniach; mężczyźni byli olśnieni. Wśród tychniepospolitych kobiet trzeba było wybierać, która jest najpiękniejsza; wybór był jakiś czas nie rozstrzygnięty, ale w końcuobwołano królową balu księżniczkę Vaninę Vanini, ową młodądziewczynę o czarnych włosach i płomiennym oku. Natychmiastcudzoziemcy i młodzi rzymianie, opuszczając inne salony, napłynęli ciżbą tam, gdzie ona była.

Ojciec jej, książę Hasdrubal Vanini, życzył sobie, aby najpierw przetańczyła z kilkoma panującymi niemieckimi. Następnie przyjęła zaproszenie paru Anglików, bardzo pięknych i bardzo dobrzeurodzonych; sztywne ich miny znudziły ją. Zdawało się, że więcejznajduje przyjemności w dręczeniu młodego Livia Savelli, którywyglądał na wielce zakochanego. Był to najświetniejszy młodzieniec w Rzymie i co więcej, on też był księciem; ale gdyby mu danodo przeczytania powieść, rzuciłby książkę po dwudziestej stronicy, powiadając, że go od czytania głowa boli. W oczach Vaninybyła to wada.

Około północy rozeszła się po sali balowej wiadomość, którasprawiła pewne wrażenie. Młody karbonariusz zamknięty w Zamku św. Anioła umknął tegoż wieczora w przebraniu; przezwybryk romantycznego zuchwalstwa, mijając ostatnie warty, natarłna żołnierzy ze sztyletem; ale sam odniósł ranę, zbiry goniły gośladami krwi i była nadzieja, że go pochwycą.

Podczas gdy opowiadano tę historyjkę, Livio Savelli, olśnionywdziękiem i powodzeniem Vaniny, z którą właśnie przetańczył,szepnął, odprowadzając ją na miejsce, oszalały niemal z miłości:

— Powiedz, pani, kogo byłabyś zdolna pokochać?

— Tego młodego karbonariusza, który uciekł — odpowiedziałamu Vanina. — Ten przynajmniej zrobił coś więcej niż to, że raczyłsię urodzić.

Książę Hasdrubal zbliżył się do córki. Jest to bogaty człowiek;od dwudziestu lat nie policzył się ze swoim intendentem, którymu pożycza jego własne dochody na bardzo wysoki procent. Ktoby go spotkał na ulicy, wziąłby go za starego aktora; nie zauważyłby, że książę ma na palcach kilka olbrzymich pierścieni zdobnychdużymi diamentami. Dwaj jego synowie wstąpili do jezuitów,a potem zmarli w obłąkaniu. Zapomniał ich; ale gryzie się tym, żejego jedyna córka, Vanina, nie chce iść za mąż. Ma już dziewiętnaście lat, a odrzuca najświetniejsze partie. Jaka przyczyna? Tasama, która skłoniła Sullę do abdykacji, wzgarda dlaRzymian.

Nazajutrz po balu Vanina zauważyła, że ojciec jej, człowieknajbardziej niedbały pod słońcem, który w życiu nie zadał sobietego trudu, aby użyć klucza, zamyka starannie drzwiczki odschodków wiodących na trzecie piętro pałacu. Okna wychodzątam na terasę obsadzoną pomarańczami. Vanina odbyła kilkawizyt na mieście; za powrotem główna brama była zastawionaprzygotowaniami do iluminacji, powóz wjechał tedy przez tylnepodwórze. Vanina podniosła oczy i ujrzała ze zdziwieniem, żejedno okno w apartamencie, który ojciec zamknął tak troskliwie,jest otwarte. Uwolniła się od swej damy, weszła na poddasze i pótyszukała, aż znalazła zakratowane okienko wychodzące na terasęstrojną pomarańczami. Owo otwarte okno, które zauważyła, było tuż. Bez wątpienia w pokoju ktoś mieszkał; ale kto? NazajutrzVanina zdołała się wystarać o klucz od drzwiczek wychodzącychna terasę z pomarańczami.

Podeszła na palcach do okna, które było jeszcze otwarte.Żaluzje pozwalały jej zostać nie spostrzeżoną. W pokoju byłołóżko, ktoś leżał w tym łóżku. Pierwszym jej odruchem byłocofnąć się; ale spostrzegła suknię kobiecą rzuconą na krzesło.Przyglądając się bliżej osobie spoczywającej na łóżku ujrzała, żejest to blondynka, jak się zdawało, bardzo młoda. Nie wątpiła już,że to kobieta. Suknia rzucona na krzesło była zakrwawiona; byłateż krew na damskich trzewikach stojących na stole. Nieznajomaporuszyła się; Vanina spostrzegła, że jest ranna. Szeroka opaskapłócienna splamiona krwią okrywała jej pierś; opaska ta byłaumocowana jedynie za pomocą wstążek: to nie ręka chirurgazałożyła ją. Vanina zauważyła, że co dzień koło czwartej ojcieczamyka się w swoich pokojach, a potem zachodzi do nieznajomej;niebawem wraca i siada do powozu, aby udać się do hrabinyVitteleschi. Skoro tylko odjechał, Vanina biegła na terasę, skądmogła widzieć nieznajomą. Owa młoda kobieta, tak bardzonieszczęśliwa, żywo przemawiała do jej wyobraźni; Vanina siliłasię odgadnąć jej dzieje. Zakrwawiona suknia, rzucona na krzesło,nosiła ślady jak gdyby pchnięć sztyletu; Vanina mogła policzyć jejdziury. Jednego dnia ujrzała nieznajomą wyraźnie: błękitne jejoczy tonęły w niebie, zdawała się pogrążona w modlitwie. Niebawem łzy napełniły jej piękne oczy; młoda księżniczka ledwiemogła się wstrzymać, aby do niej nie zagadać. Nazajutrz Vaninaodważyła się ukryć na terasie przed przybyciem ojca. Ujrzała donHasdrubala, jak wchodził do nieznajomej; niósł koszyk, a w nimzapasy. Książę miał minę niespokojną, mówił niewiele. Szeptałtak cicho, że mimo iż okno było otwarte, Vanina nie mogładosłyszeć, co mówi. Wkrótce wyszedł.

— Musi ta biedna kobieta mieć bardzo groźnych wrogów —pomyślała Vanina — skoro ojciec, z natury tak beztroski, nie śmiesię zwierzyć nikomu i zadaje sobie trud wspinania się co dzień napoddasze.

Pewnego wieczora, kiedy Vanina wysuwała ostrożnie głowę kuoknu nieznajomej, spotkała jej oczy; wszystko się wydało. Vaninapadła na kolana i krzyknęla:

— Kocham panią i chcę ci być pomocna!

Nieznajoma dała znak, aby weszła.

— Jakże winnam panią przepraszać! — wykrzyknęła Vanina —moja głupia ciekawość musi się pani wydać niedelikatna! Przysięgam ci tajemnicę i jeśli zażądasz, nie wrócę tu nigdy.

— Któż mógłby nie czuć się szczęśliwy, oglądając panią! — rzekłanieznajoma. — Czy mieszkasz w tym pałacu?

— Oczywiście! — odparła Vanina. — Ale widzę, że pani mnie niezna: jestem Vanina, córka don Hasdrubala.

Nieznajoma objęła ją zdumionym spojrzeniem, zaczerwieniłasię mocno, po czym dodała:

— Racz pani użyczyć mi nadziei, że będziesz mnie odwiedzałaco dzień; ale chciałabym, aby książę nie wiedział nic o tychodwiedzinach.

Serce biło Vaninie jak młotem; zachowanie się nieznajomejuderzyło ją swą szlachetnością. Biedna kobieta musiała się z pewnością narazić jakiemuś potężnemu człowiekowi; może w przystępie zazdrości zabiła kochanka? Vanina nie dopuszczała myśli, abyjej niedole mogły mieć jakąś pospolitą przyczynę. Nieznajomaodpowiedziała, że ją zraniono w ramię; rana sięgała aż do piersii dokuczała jej mocno. Często miała usta pełne krwi.

— I nie ma tu chirurga! — wykrzyknęła Vanina.

— Wiadomo pani, że w Rzymie — odparła nieznajoma — chirurgwinien jest policji wierny raport z każdej rany, którą ma w leczeniu. Książę raczy sam opatrywać moje rany tą bielizną.

Nieznajoma z doskonałym wdziękiem unikała wszelkiego roztkliwiania się nad swoim wypadkiem; Vanina szalała już za nią.Jedno tylko zdziwiło młodą księżniczkę, a mianowicie, iż w trakcie rozmowy, niewątpliwie bardzo poważnej, nieznajoma z trudem zdołała powściągnąć nagłą ochotę do śmiechu.

— Byłabym szczęśliwa — rzekła Vanina — gdybym mogła znaćtwoje imię.

— Zowią mnie Klementyna.

— A więc, droga Klementyno, jutro o piątej przyjdę cięodwiedzić.

Nazajutrz Vanina znalazła nową przyjaciółkę w bardzo złymstanie.

— Sprowadzę ci chirurga — rzekła Vanina, ściskając ją.

— Raczej wolałabym umrzeć — odparła nieznajoma. — Czyżmogłabym narazić moich dobroczyńców?

— Chirurg pana Savelli-Catanzara, gubernatora Rzymu, jestsynem jednego z naszych służących — odparła żywo Vanina. — Jestnam oddany, a dzięki swojej pozycji nie lęka się nikogo. Ojciecmój nie docenia jego wierności; poślę po niego.

— Nie chcę chirurga! — wykrzyknęła nieznajoma z gwałtownością, która zdumiała Vaninę. — Przychodź do mnie, a jeśli Bógzechce mnie powołać do siebie, umrę szczęśliwa w twoich ramionach.

Nazajutrz stan nieznajomej pogorszył się.

— Jeśli mnie kochasz — rzekła Vanina na rozstaniu — zgodziszsię przyjąć chirurga.

— Jeżeli się zgodzę, szczęście moje pierzchnie.

— Poślę po niego — odparła Vanina.

Nic nie mówiąc, nieznajoma zatrzymała ją; ujęła rękę młodejdziewczyny i okryła ją pocałunkami. Nastało długie milczenie,nieznajoma miała łzy w oczach. Wreszcie puściła rękę Vaninyi rzekła z wyrazem takim, jak gdyby szła na śmierć:

— Mam pani coś wyznać. Przedwczoraj skłamałam, mówiąc, żesię nazywam Klementyna: jestem nieszczęśliwy carbonaro.

Vanina, zdumiona, cofnęła się z krzesłem i zaraz wstała.

— Czuję — ciągnął karbonariusz — że to wyznanie doprowadzimnie do utraty jedynego skarbu, który trzyma mnie przy życiu,ale byłoby niegodne oszukiwać panią. Nazywam się Pietro Missirilli, mam dziewiętnaście lat; ojciec mój jest biednym chirurgiemw St. Angelo in Vado; ja jestem karbonariuszem. Odkryto nasząschadzkę; powleczono mnie w kajdanach z Romanii do Rzymu.Wtrącono do kaźni, gdzie lampka płonęła dniem i nocą, spędziłem tam trzynaście miesięcy. Litościwa dusza zapragnęła mnieocalić. Przebrano mnie za kobietę. Kiedy wychodziłem z więzienia i mijałem straże przy ostatniej bramie, usłyszałem, jak jeden z żołdaków przeklina karbonariuszy; dałem mu policzek. Zaręczam pani, to nie była czcza fanfaronada, ale roztargnienie.— Ścigany w nocy przez ulice po tym niebacznym kroku, zraniony bagnetem, tracąc już siły, wpadam do jakiegoś domuprzez otwartą bramę. Słyszę kroki żołnierzy — tuż za sobą,skaczę w ogród, padam o kilka kroków od kobiety, która sięprzechadza.

— Hrabina Vitteleschi, przyjaciółka mego ojca! — rzekłaVanina.

— Jak to, powiedziała to pani? — wykrzyknął Missirilli. — Tylewiem, że ta dama, której nazwisko nigdy nie powinno wyjśćz moich ust, ocaliła mi życie. W chwili gdy żołnierze wpadli dodomu, aby mnie pochwycić, ojciec pani uprowadził mnie w swoim powozie. Czuję się bardzo źle; od kilku dni to pchnięciebagnetem nie daje mi oddychać. Umrę, i umrę w rozpaczy, skorotym samym przestanę panią widywać.

Vanina słuchała niecierpliwie i szybko wyszła. Missirilli nieznalazł w tych pięknych oczach żadnego współczucia, jedyniewyraz obrażonej dumy.

W nocy zjawił się chirurg; był sam. Missirilli był w rozpaczy,lękał się, że już nie ujrzy Vaniny. Próbował pytać chirurga, ale tenpuścił mu krew i nie odpowiedział nic. Toż samo milczenienastępnych dni. Oczy Pietra nie opuszczały terasy, którą Vaninazwykła była wchodzić; był bardzo nieszczęśliwy. Jednego dnia,koło północy, zdawało mu się, że widzi jakiś cień na terasie; czy tobyła Vanina?

Co noc Vanina przychodziła i przyciskala twarz do szybyw oknach młodego carbonaro. „Jeśli doń przemówię — powiadałasobie — jestem zgubiona! Nie, nigdy już nie powinnam go ujrzeć!”

Powziąwszy to postanowienie, przypomniała sobie mimo wolisympatię, jaką zapłonęła do tego młodzieńca, kiedy tak niedorzecznie brała go za kobietę. Po tak lubej zażyłości trzeba gozapomnieć! W chwili rozsądku Vanina była przerażona zmianami, jakie zaszły w jej pojęciach. Od czasu jak Missirilli wymieniłswoje nazwisko, wszystko to, o czym zwykła myśleć, pokryło sięjak gdyby mgłą, jawiło się już tylko w dali.

Tydzień nie upłynął, kiedy Vanina, blada i drżąca, weszłaz chirurgiem do pokoju młodego carbonaro. Przyszła powiedziećmu, że trzeba skłonić księcia, aby przysłał w swoje miejscesłużącego. Nie została ani dziesięciu sekund; ale przez litość zakilka dni znów wróciła z chirurgiem. Jednego wieczora, mimo iżMissirilli czuł się o wiele lepiej i Vanina nie miała już powodu doobaw o jego życie, ośmieliła się przyjść sama. Na jej widokMissirilli omal nie oszalał ze szczęścia, ale starał się ukryć swąmiłość; przede wszystkim chciał ocalić godność mężczyzny.Vaninę, która weszła ze spłonionym czołem, lękając się wyznańmiłosnych, zbiła z tropu szlachetna i pełna oddania, ale wolna od roztkliwień przyjaźń, z jaką ją przyjął. Odeszła, a on nie starał sięjej zatrzymać.

Kiedy wróciła w kilka dni później, toż samo zachowanie się, tesame zapewnienia głębokiego szacunku i wiekuistej wdzięczności. Vanina nie tylko nie potrzebowała hamować uniesień młodegocarbonaro, ale zaczęła się lękać, że ona jedna kocha. Ta takdumna dotąd młoda dziewczyna gorzko czuła bezmiar swegoszaleństwa. Udawała wesołość, nawet chłód, przychodziła rzadziej, ale nie mogła się przemóc, aby nie odwiedzać młodegochorego.

Missirilli, płonąc miłością, ale pomny swego niskiego urodzenia i swej godności, postanowił dać folgę uczuciom aż wtedy, gdyVanina wytrwa tydzień bez widzenia go. Duma młodej księżniczki broniła się piędź po piędzi. „Ba! — powiedziała sobie wreszcie — jeżeli przychodzę do niego, to dla siebie, aby sobie sprawićprzyjemność. Nigdy nie wyznam mu sympatii, jaką we mniebudzi.” Przesiadywała długo u Missirillego, który rozmawiał z niątak, jak by to czynił wobec dwudziestu osób. Jednego wieczora,po dniu, przez który nienawidziła go i przyrzekała sobie być dlańjeszcze surowsza i chłodniejsza niż zwykle, powiedziała mu, że gokocha. Niebawem została jego kochanką.

Było to szaleństwo, ale trzeba wyznać, że Vanina czuła sięzupełnie szczęśliwa. Missirilli nie myślał już o rzekomych obowiązkach godności, kochał tak, jak się kocha pierwszy razw dziewiętnastym roku życia i we Włoszech. Miał wszystkieskrupuły najtkliwszej miłości; tak dalece, iż wyznał tej dumnejksiężniczce podstęp, do którego się uciekł, aby obudzić jej miłość.Zdumiony był nadmiarem swego szczęścia. Cztery miesiącespłynęły bardzo szybko. Jednego dnia chirurg oznajmił, iż wracawolność choremu. „Co mam począć? — pomyślał Missirilli. —Zostać ukryty u jednej z najpiękniejszych osób w Rzymie? A podlityrani, którzy mnie trzymali trzynaście miesięcy w więzieniu bezsłońca, będą pewni, że mnie złamali! Italio, jesteś naprawdęnieszczęśliwa, jeśli twoi synowie opuszczają cię tak łatwo!”

Vanina nie wątpiła, że największym szczęściem Pietra byłobyzostać na zawsze przy niej; zdawał się u szczytu marzeń; ale jednopowiedzenie generała Bonaparte rozlegało się ironicznie w duszymłodzieńca i dawało ton całemu jego stosunkowi do kobiet. Kiedyw roku 1796 generał Bonaparte opuszczał Brescję, ławnicy,którzy go odprowadzali do bram miasta, wspomnieli mu, iżmieszkańcy Brescji najbardziej kochają wolność w całych Włoszech. „Tak — odparł — lubią o tym opowiadać swoim kochankom.”

Missirilli oświadczył Vaninie dość nieswoim głosem:

— Skoro zapadnie noc, muszę wyjść z tego domu.

— Pamiętaj wrócić do pałacu przed świtem; będę czekała naciebie.

— O świcie będę wiele mil za Rzymem.

— Wybornie — rzekła zimno Vanina — i dokąd się udasz?

— Do Romanii, zemścić się.

— Ponieważ jestem bogata — ciągnęła Vanina najspokojniejw świecie — mam nadzieję, że przyjmiesz ode mnie broń i pieniądze?

Missirilli popatrzył na nią bystro długą chwilę, po czym rzuciłsię w jej ramiona, mówiąc:

— Duszo mego życia, zapominam przy tobie o wszystkim,nawet o swoim obowiązku. Ale im twoje serce jest szlachetniejsze,tym bardziej powinnaś mnie zrozumieć.

Vanina płakała długo, w końcu postanowiono, że Pietro opuściRzym aż pojutrze.

— Pietro — powiedziała doń nazajutrz — mówiłeś mi nieraz, żeczłowiek znany, na przykład książę rzymski, rozporządzającyznacznymi sumami, mógłby oddać wielkie usługi sprawie wolności, gdyby Austria kiedy wplątała się gdzieś daleko w wielką wojnę.

— Z pewnością — odparł Pietro zdumiony.

— Posłuchaj zatem: jesteś dzielny człowiek, brak ci jedyniewysokiej pozycji; ofiaruję ci swoją rękę i dwieście tysięcy funtówrenty. Podejmuję się uzyskać pozwolenie ojca.

Pietro rzucił się do jej stóp; Vanina jaśniała radością.

— Kocham cię bez pamięci — rzekł — ale jestem biednym sługąojczyzny; im Włochy są nieszczęśliwsze, tym bardziej powinienem im zostać wierny. Aby uzyskać zezwolenie don Hasdrubala, trzeba lata całe odgrywać nader smutną rolę. Vanino, odmawiam.

Missirilli chciał spalić mosty tym słowem; czuł, że niebawemzbraknie mu odwagi.

— Moim nieszczęściem jest — wykrzyknął — że cię kochambardziej niż życie, że opuścić Rzym jest dla mnie najstraszliwsząmęką! Och, czemuż Włochy nie są wolne od barbarzyńców!Z jaką rozkoszą popłynąłbym z tobą do Ameryki.

Vanina zlodowaciała. Ta odmowa jej ręki dotknęła jej dumę;ale niebawem rzuciła się w ramiona Missirillego.

— Nigdy nie wydałeś mi się godniejszy kochania! — wykrzyknęła. — Tak, mój chirurgu wiejski, jestem twoją na zawsze. Jesteświelki człowiek, jak nasi dawni Rzymianie!

Wszelka myśl o przyszłości, wszelki mizerny głos rozsądkupierzchły; była to chwila doskonałej miłości. Skoro znów moglizebrać myśli, Vanina rzekła:

— Przybędę do Romanii tuż za tobą i każę sobie przepisaćkąpiele w Poretta. Zatrzymam się w zamku, który mamy w SanNicolo, niedaleko Forli...

— Tam spędzę życie z tobą! — wykrzyknął Missirilli.

— Ważyć się na wszystko, oto mój dzisiejszy los — odparłaVanina z westchnieniem. — Zgubię się dla ciebie, ale mniejsza...Czy będziesz mógł kochać dziewczynę zniesławioną?

— Czyż nie jesteś żoną moją — rzekł Missirilli — i to żonąubóstwianą na wieki? Potrafię cię kochać i bronić.

Vanina musiała iść do gości. Zaledwie Missirilli został sam,własne postępowanie wydało mu się barbarzyństwem.

„Co to jest ojczyzna? — powiadał sobie. — To nie jest istota,której bylibyśmy winni wdzięczność za dobrodziejstwo, którabyłaby nieszczęśliwa i mogła nas przeklinać, jeśli jej chybimy.Ojczyzna i wolność to tak jak mój płaszcz; to rzecz,która mi jest pożyteczna, którą trzeba mi kupić, to prawda, o ilejej nie dostałem w spadku po ojcu; ale ostatecznie kochamojczyznę i wolność, ponieważ te dwie rzeczy są mi użyteczne.Jeżeli nie mam z nimi co począć, jeżeli są dla mnie niby płaszczw sierpniu, po co je kupować, i to za olbrzymią cenę? Vanina jesttak piękna, ma wyjątkowy urok! Będą jej nadskakiwali, zapomnio mnie. Gdzież jest kobieta, która by miała w życiu tylko jednegokochanka? Te książątka rzymskie, których mam za nic jakoobywateli, mają tyle przewag nade mną! Muszą być bardzo mili.Och, jeśli odjadę, ona zapomni o mnie i stracę ją na zawsze!”

W nocy Vanina zaszła do niego; przyznał się jej do niepewności, w której tonął, oraz do roztrząsań, jakim pod wpływem miłości poddał wielkie słowo ojczyzna. Vanina czuła się bardzoszczęśliwa. „Gdyby musiał koniecznie wybierać między ojczyznąa mną — powiadała sobie — dałby pierwszeństwo mnie.”

Zegar na sąsiedniej wieży wybił trzecią; nadchodziła chwilaostatecznego pożegnania. Pietro wyrwał się z objęć kochanki. Już schodził na dół, kiedy Vanina, wstrzymując łzy, rzekła z uśmiechem:

— Gdybyś znalazł opiekę u biednej wieśniaczki, czy nie uczyniłbyś nic, aby się odwdzięczyć? Przyszłość jest niepewna, puszczasz się w drogę pośród swoich wrogów; daruj mi trzy dni przezwdzięczność, tak jakbym była biedną kobietą, aby mi zapłacić zaopiekę.

Missirilli został. Wreszcie opuścił Rzym. Dzięki paszportowikupionemu w zagranicznej ambasadzie dostał się do swoich. Byłato wielka radość; myśleli, że nie żyje. Przyjaciele chcieli uczcićjego powrót sprzątnięciem jednego lub dwóch karabinierów(nazwa, jaką noszą żandarmi w państwie papieskim).

— Nie zabijajmy bez koniecznej potrzeby Włocha, który umiewładać bronią — rzekł Missirilli. — Ojczyzna nasza nie jest wyspąjak szczęśliwa Anglia; brak żołnierzy nie pozwala nam się oprzećinterwencji królów Europy.

Wkrótce potem Missirilli, tropiony przez karabinierów, zabiłich dwóch z pistoletów, które mu dała Vanina. Nałożono cenę najego głowę.

Vanina nie zjawiała się w Romanii; Missirilli sądził, że zapomniała o nim. Był to cios dla jego miłości własnej; zaczął wielerozmyślać nad różnicą stanu, która go dzieli od kochanki.W chwili roztkliwienia i żalu za minionym szczęściem powziąłmyśl, aby wrócić do Rzymu i zobaczyć, co robi Vanina. Taszalona myśl miała już przeważyć wszystko, co uważał za swójobowiązek, kiedy pewnego wieczora dzwon na górskim kościółkuwydzwonił Anioł Pański w jakiś osobliwy sposób, tak jakbydzwonnik zapomniał się. Był to znak dla wendity karbonariuszy,do której Missirilli wstąpił, przybywszy do Romanii. Tej samejnocy wszyscy znaleźli się w pewnej pustelni w lesie. Dwajpustelnicy, uśpieni przy pomocy opium, nie mieli najmniejszejświadomości celu, na jaki posłużył ich domek. Missirilli, któryprzybył tam bardzo smutny, dowiedział się, że naczelnika wendity schwytano i że jego, zaledwie dwudziestoletniego młokosa,miano wybrać naczelnikiem wendity, która liczyła mężczyznwięcej niż pięćdziesięcioletnich, spiskujących od czasu wyprawyMurata w 1815. Dostępując tego nieoczekiwanego zaszczytu, Pietro uczuł, że serce mu bije. Skoro został sam, postanowił niemyśleć już o młodej rzymiance, która o nim zapomniała, i poświęcić wszystkie swoje myśli powinności „oswobodzenia Włoch odbarbarzyńców”.

W dwa dni później Missirilli wyczytał w raporcie przyjazdówi odjazdów, jaki mu składano jako naczelnikowi wendity, żeksiężniczka Vanina przybyła do zamku swego w San Nicolo.Wiadomość ta wniosła więcej zamętu niż radości w jego duszę.Próżno upewniał sam siebie o swej miłości do ojczyzny, przemagając się, aby nie pognać tegoż wieczora do zamku w San Nicolo;myśl o Vaninie, której się sprzeniewierzał, nie dała mu spełniaćnależycie obowiązków. Ujrzał ją nazajutrz; kochała go jak w Rzymie. Ojciec, który chciał ją wydać za mąż, opóźnił jej wyjazd.Przywiozła dwa tysiące cekinów. Ta nieoczekiwana pomocwzmocniła powagę Missirilla w jego nowej roli. Zamówionosztylety na Korfu; przekupiono przybocznego sekretarza legata,mającego ścigać karbonariuszy. W ten sposób zdobyto listę księżypełniących funkcje szpiegów rządowych.

W owej opoce dobiegła końca organizacja jednego z najmniejnierozsądnych spisków, o jakie pokuszono się w nieszczęsnejltalii. Nie będę tu wchodził w szczegóły, powiem tylko, że gdybyzamiar ten uwieńczyło powodzenie, Missirilli miałby prawo dosporej części chwały. Za jego sprawą kilka tysięcy spiskowcówbyłoby powstało na dany sygnał, czekając pod bronią przybyciawodzów. Stanowcza chwila zbliżała się, kiedy, jak zawsze sięzdarza, uwięzienie wodzów udaremniło spisek.

Ledwie przybywszy do Romanii, Vanina nabyła przeświadczenia, że miłość ojczyzny kazałaby jej kochankowi zapomniećo wszelkiej innej miłości. Duma zakipiała w młodej rzymiance.Na próżno usiłowała być rozsądną; popadła w melancholię:spostrzegła się, iż przeklina wolność. Jednego dnia, kiedy przybyła do Forli, aby się widzieć z Missirillim, nie mogła opanowaćmęki, którą dotąd duma jej zawsze umiała zawładnąć.

— Doprawdy — rzekła — ty mnie kochasz po małżeńsku; to miwcale nie wystarcza.

Rozpłakała się; ale to ze wstydu, że się zniżyła do wyrzutów.Missirilli uspokajał ją z widocznym roztargnieniem. W tej chwiliVanina powzięła myśl, aby go opuścić i wrócić do Rzymu.Znajdowała okrutną radość w tym, aby się ukarać za słabość,która przez nią przemówiła. Po krótkim milczeniu postanowieniejej dojrzało; uważała się za niegodną swego kochanka, gdyby gonie opuściła. Cieszyła się bolesnym zdumieniem, kiedy jej będziena próżno szukał dokoła siebie. To znowuż myśl, że nie możeuzyskać miłości człowieka, dla którego uczyniła tyle szaleństw,roztkliwiła ją głęboko. Przerwała milczenie i robiła, co tylkomogła, aby zeń wydrzeć czulsze słowo. On mówił jej z roztargnioną twarzą rzeczy bardzo serdeczne; ale jakimś innym, o ileżgłębszym akcentem brzmiał jego głos, gdy wykrzyknął z bólem,mówiąc o swoich zamiarach:

Och, jeśli ta sprawa się nie powiedzie,jeśli rząd odkryje ją znowu, rzucam jużwszystko!

Vanina siedziała bez ruchu. Od godziny czuła, że widzi swegokochanka ostatni raz. Te słowa rozświetliły złowrogim blaskiemjej duszę. Powiedziała sobie: „Karbonariusze dostali ode mniekilka tysięcy cekinów; nikt nie będzie mógł wątpić o moimoddaniu.”

Kiedy Vanina zbudziła się z zadumy, rzekła do Pietra:

— Chcesz spędzić ze mną dwadzieścia cztery godziny w zamkuSan Nicolo? Dzisiejsze zebranie nie wymaga twej obecności. Jutrorano wybierzemy się w San Nicolo na przechadzkę; to uspokoitwoje nerwy i wróci ci zimną krew, której potrzeba ci w tymważnym momencie.

Pietro zgodził się.

Vanina rozstała się z nim, aby się przygotować do podróży.Wedle zwyczaju zamknęła na klucz pokoik, w którym go ukryła.

Pobiegła do swej dawnej pokojówki, która opuściwszy służbęwyszła za mąż i otworzyła sklepik w Forli. Przybywszy do tejkobiety nakreśliła śpiesznie na marginesie książki do modlenia,którą znalazła w izdebce, dokładny opis miejsca, gdzie wenditakarbonariuszy miała się zebrać tej nocy. Zakończyła denuncjacjętymi słowy: „wendita składa się z dziewiętnastu członków; oto ichnazwiska i adresy.” Spisawszy listę bardzo dokładnie, opuściwszyjedynie nazwisko Pietra, powiedziała do tej kobiety, na którejoddanie mogła liczyć:

— Zanieś tę książkę do, kardynała-legata, niech przeczyta, co tujest napisane, i niech ci odda książkę. Oto dla ciebie dziesięćcekinów; jeśli kiedykolwiek legat zdradzi twoje imię, śmierć twoja jest pewna; ale ocalisz mi życie, jeśli pokażesz legatowi kartkę,która skreśliłam.

Wszystko odbyło się cudownie. Strach legata sprawił, żezachował się nie po pańsku. Pozwolił kobiecinie, która żądałaposłuchania, zjawić się przed nim w masce, ale pod warunkiem,że ręce będzie miała związane. W ten sposób wprowadzonosklepikarkę przed oblicze dostojnika, który oszańcował się zaolbrzymim stołem przykrytym zielonym suknem.

Legat odczytał pismo zawarte w książce do modlenia, trzymając ją daleko od siebie, z obawy subtelnej trucizny. Oddał książkęsklepikarce i nie kazał jej śledzić. W niespełna trzy kwadranse porozstaniu z kochankiem Vanina, ujrzawszy, że jej dawna pokojówka wraca, pośpieszyła znów do Pietra, sądząc, iż odtąd posiadła gowyłącznie dla siebie. Oznajmiła mu, że w mieście jest niezwykłyruch; widać było patrole karabinierów w ulicach, gdzie niezjawiały się nigdy.

— Posłuchaj mnie — dodała — jedźmy natychmiast do SanNicolo.

Missirilli zgodził się. Dostali się pieszo do powozu księżniczki,w którym jej duenia, dyskretna i dobrze opłacana powiernica,czekała o pół mili za miastem.

Znalazłszy się w zamku San Nicolo, Vanina, zaniepokojonaswoim szalonym krokiem, zdwoiła tkliwość dla kochanka. Alekiedy mu mówiła o swej miłości, miała uczucie, że gra komedię.Dzień przedtem, kiedy zdradzała, zapomniała o wyrzutach.Tuląc kochanka, powiadała sobie: „Wystarczy, by mu powiedziano jedno słowo, aby mnie znienawidził natychmiast i na zawsze.”

W nocy wszedł nagle do pokoju jeden ze służących Vaniny.Człowiek ten był karbonariuszem bez jej wiedzy: Missirilli miałtedy dla niej tajemnice, nawet co do takich szczegółów. Zadrżała.Człowiek ten przyszedł ostrzec Pietra, że tej nocy otoczonow Forli domy dziewiętnastu karbonariuszy i uwięziono ich,w chwili gdy wracali z wendity. Mimo że ich zaskoczono niespodzianie, dziewięciu uciekło. Dziesięciu zdołali karabinierzy doprowadzić do cytadeli. Wchodząc, jeden z nich rzucił się w głębokąstudnię i zabił się.

Vanina słuchała półprzytomna; szczęściem Missirilli nie zauważył tego, byłby wyczytał zbrodnię w jej oczach.

— W tej chwili — dodał służący — załoga Forli obstawiłasznurkiem wszystkie ulice. Żołnierz stoi od żołnierza tak blisko, że mogą z sobą rozmawiać. Mieszkańcom nie wolno przejśćz jednej strony ulicy na drugą poza miejscem, gdzie stoi oficer.

Skoro ten człowiek wyszedł, Pietro zadumał się.

— Nic się nie da zrobić w tej chwili — rzekł wreszcie.

Vanina była wpółżywa; drżała pod spojrzeniem kochanka.

— Co się z tobą dzieje? — rzekł.

Po czym zaczął myśleć o czym innym i przestał na nią patrzeć.Około południa ośmieliła się rzec:

— Oto znów jedna wendita odkryta; sądzę, że na jakiś czas dasztemu pokój.

— Najzupelniej — odparł Missirilli z uśmiechem, od któregozadrżała.

Wybrała się z nieodzowną wizytą do proboszcza w San Nicolo,może szpiega jezuitów. Kiedy o szóstej wróciła na obiad, pokoik,w którym ukrywał się jej kochanek, był pusty. Oszalała, jęła goszukać po całym domu; nie było go. Zrozpaczona wróciła dopokoiku, wówczas dopiero spostrzegła list; przeczytała:

Idę oddać się w ręce legata; zwątpiłem o naszej sprawie, niebojest przeciw nam. Kto nas zdradził? Zapewne nędznik, który sięrzucił do studni. Skoro życie moje jest bezpożyteczne dla biednych Włoch, nie chcę, aby moi towarzysze, widząc, że mniejednego nie uwięziono, mogli sobie wyobrazić, że ich zdradziłem.Żegnaj! Jeśli mnie kochasz, myśl, jak mnie pomścić. Zgub, zdławnikczemnika, który nas zdradził, choćby to był mój ojciec.

Vanina padła na krzesło, współzemdlona i pogrążona w najstraszliwszej męce. Nie mogła wyrzec słowa; oczy jej były suchei płonące.

Padła na kolana:

— Wielki Boże! — krzyknęła — przyjmij mój ślub! Tak, skarzęnikczemnika, który zdradził; ale wprzód trzeba wrócić wolnośćPietrowi.

W godzinę potem była w drodze do Rzymu. Od dawna ojciecnalegał, żeby wróciła. W czasie nieobecności Vaniny ułożono jejmałżeństwo z księciem Liviem Savelli. Skoro tylko wróciła, ojciecwspomniał jej o tym ze drżeniem. Ku jego wielkiemu zdziwieniuzgodziła się od pierwszego słowa. Tegoż samego wieczora u hrabiny Vitteleschi ojciec przedstawił jej prawie oficjalnie don Liviajako narzeczonego; rozmawiała z nim długo. Był to młodzieniec nader wytwornych manier i mający śliczne włosy; ale mimo żeceniono jego dowcip, uchodził za takiego lekkoducha, że nie byłpodejrzany w oczach rządu. Vanina pomyślała, że rozkochawszygo w sobie może w nim zyskać powolne narzędzie. Ponieważ byłbratankiem monsignora Savelli-Catanzara, gubernatora rzymskiego i ministra policji, przypuszczała, że szpiegi nie ośmielą sięgo śledzić.

Przez kilka dni Vanina obchodziła się z sympatycznym donLiviem bardzo łaskawie; po czym nagle oznajmiła mu, że nigdy zaniego nie wyjdzie; nie można go, jej zdaniem, brać na serio.

— Gdybyś nie był dzieckiem — rzekła — zausznicy twego stryjanie mieliby dla ciebie tajemnic. Na przykład, co zamierza rząduczynić z karbonariuszami ujętymi niedawno w Forli?

W dwa dni później don Livio oświadczył jej, że wszyscykarbonariusze ujęci w Forli umknęli. Spojrzała nań swymi wielkimi czarnymi oczyma z uśmiechem nieopisanej wzgardy i nieraczyła się doń odezwać cały wieczór. Na trzeci dzień don Liviowyznał jej, rumieniąc się, że go oszukano.

— Ale — rzekł — postarałem się o klucz od gabinetu stryja;dowiedziałem się z papierów, które tam znalazłem, że kongregacja (lub komisja), złożona z najwpływowszych kardynałów i prałatów zbiera się w największej tajemnicy i naradza się nad tym, czynależy sądzić tych karbonariuszy w Rawennie, czy w Rzymie.Dziewięciu karbonariuszy ujętych w Forli i ich herszt, niejakiMissirilli, który zrobił to głupstwo, że się sam wydał, znajdują sięw tej chwili w zamku San Leo.

Na to słowo „głupstwo” Vanina uszczypnęła księcia z całychsił.

— Chcę sama — rzekła — widzieć te urzędowe papiery i dostać sięz tobą do gabinetu stryja; musiałeś źle przeczytać.

Na te słowa don Livio zadrżał; Vanina żądała rzeczy prawieniemożliwej; ale oryginalność dziewczyny zdwajała jego uczucie.W kilka dni później Vanina w męskim przebraniu, w zgrabnejliberii domu Savelli, mogła spędzić pół godziny, przewracającw najtajniejszych papierach ministra policji. Przebiegł ją dreszcz,kiedy znalazła dzienny raport dotyczący „obwinionego PietraMissirilli”. Ręce jej drżały, gdy trzymała ten papier. Kiedyczytała to nazwisko, omal nie zemdlała. Wychodząc z pałacugubernatora, Vanina pozwoliła, aby ją don Livio pocałował.

— Dobrze — rzekła — wywiązałeś się z prób, którym cię pragnępoddać.

Po tym powiedzeniu młody książę podpaliłby Watykan, aby sięprzypodobać Vaninie. Tego wieczora był bal u ambasadorafrancuskiego; tańczyła dużo i prawie wyłącznie z narzeczonym.Don Livio był pijany szczęściem, nie trzeba było dać muochłonąć.

— Ojciec mój bywa niekiedy dziwny — rzekła pewnego dniaVanina — wypędził dziś rano dwóch służących i przyszli do mnie zeswymi lamentami. Jeden prosił mnie, aby go umieścić u pańskiego stryja, gubernatora rzymskiego; drugi, który sługiwał w artylerii u Francuzów, chciałby znaleźć miejsce w Zamku św. Anioła.

— Biorę ich obu do swojej służby — rzekł żywo młody książę.

— Czy ja o to pana proszę? — odparła dumnie Vanina. —Powtarzam panu dosłownie prośbę tych biednych ludzi; musząuzyskać to, czego pragną, a nie co innego.

Rzecz była niesłychanie trudna. Monsignor Catanzara nie brałtakich spraw lekko i wpuszczał do domu jedynie ludzi dobrzesobie znanych. Wśród tego życia wypełnionego na pozór ciągłązabawą Vanina, dręczona wyrzutami, była bardzo nieszczęśliwa.Powolność, z jaką wlokły się wypadki, zabijała ją. Pełnomocnikojca wystarał się jej o pieniądze. Czy miała opuścić dom ojcowskii udać się do Romanii, aby próbować uwolnić kochanka? Mimocałego szaleństwa tej myśli już miała ją wprowadzić w czyn, kiedytraf ulitował się nad nią.

Pewnego dnia don Livio oznajmił jej:

— Dziesięciu karbonariuszy z wendity Missirillego przewioządo Rzymu, z tym, że mają być po wyroku straceni w Romanii.Wuj mój uzyskał to u papieża dziś wieczór. Tylko my dwojew całym Rzymie znamy tę tajemnicę. Czyś zadowolona?

— Robi się z ciebie mężczyzna — odparła Vanina — możesz miofiarować swój portret.

W wilię dnia, w którym Missirilli miał przybyć do Rzymu,Vanina znalazła jakiś pozór, aby udać się do Citta Castellana.W tym mieście nocują w więzieniu karbonariusze, których sięprzewozi z Romanii do Rzymu. Ujrzała Pietra rano, kiedyopuszczał więzienie; był skuty, sam na wózku; wydał się jejbardzo blady, ale zgoła nie złamany. Staruszka jakaś rzuciła mubukiecik fiołków; Missirilli podziękował uśmiechem.

Widok kochanka obudził w Vaninie wszystkie wspomnieniai skrzepił jej zapał. Od dawna obdarzyła zaszczytnym wyróżnieniem księdza Cari, kapelana Zamku św. Anioła, gdzie miał siędostać jej kochanek; wzięła tego zacnego księdza na spowiednika.To nie byle co w Rzymie być spowiednikiem księżniczki, bratanicy gubernatora.

Proces karbonariuszy z Forli nie trwał długo. Aby się zemścićza ich sprowadzenie do Rzymu, któremu nie dało się zapobiec,stronnictwo ultra złożyło z najambitniejszych prałatów komisję,która ich miała sądzić. Przewodniczącym komisji był ministerpolicji.

Prawo na karbonariuszy jest jasne, więźniowie z Forli nie moglimieć żadnych złudzeń; mimo to bronili swego życia za pomocąwszystkich możliwych wybiegów. Sędziowie nie tylko skazali ichna śmierć, ale wielu z nich głosowało za okrutną kaźnią, ucięciemręki etc. Ministrowi policji, którego kariera była zapewniona(miejsce to opuszcza się jedynie dla kapelusza kardynalskiego),nie zależało wcale na ucinaniu ręki; zaniósłszy wyrok papieżowi,uzyskał dla wszystkich skazanych złagodzenie kary na kilka latwięzienia. Wyłączony z tej łaski był jedynie Pietro Missirilli.Minister widział w tym młodym człowieku niebezpiecznegofanatyka, był już zresztą skazany na śmierć jako winny zabójstwawspomnianych dwóch karabinierów. Vanina dowiedziała sięo wyroku i o łasce w kilka chwil po powrocie ministra od papieża.

Nazajutrz monsignor Catanzara wrócił do swego pałacu kołopółnocy i nie zastał pokojowca. Zdziwiony, zadzwonił kilkakrotnie; wreszcie zjawił się stary zidiociały sługa; minister, zniecierpliwiony, zdecydował się sam rozebrać. Zamknął drzwi na klucz;było bardzo gorąco: wziął suknie i rzucił je bezładnie na krzesło.Ubranie, rzucone zbyt silnie, przeleciało przez krzesło i potrąciłomuślinową firankę przy oknie, pod którą zarysował się kształtczłowieka. Minister skoczył żywo ku łóżku i pochwycił pistolety.Kiedy wracał do okna, bardzo młody człowiek, odziany w barwyjego domu, zbliżył się doń z pistoletem w ręku. Na ten widokminister podniósł pistolet; już miał strzelić. Młody człowiek rzekł,śmiejąc się:

— Jak to! Wasza Dostojność nie poznaje Vaniny Vanini?

— Co znaczy ten głupi żart? — odparł minister z gniewem.

— Mówmy rozsądnie — rzekła młoda dziewczyna. — Przedewszystkim pański pistolet nie jest nabity.

Zdumiony minister sprawdził; po czym wydobył sztylet z kieszeni od kamizelki.

Vanina rzekła z miną czarująco poważną:

— Siadajmy, Wasza Dostojność!

Siadła spokojnie na kanapie.

— Czy jesteś bodaj sama? — spytał minister.

— Najzupełniej sama, przysięgam! — wykrzyknęła Vanina.

Minister sprawdził prawdę tych słów, obszedł pokój i zajrzałwszędzie; po czym usiadł na krześle o trzy kroki od Vaniny.

— Jakiż miałabym w tym interes — rzekła Vanina łagodnie i zespokojem — aby się porywać na życie człowieka ludzkiego, któregomiejsce zająłby prawdopodobnie jakiś osobnik słaby a zagorzały,zdolny zgubić siebie i drugich?

— Czegoż tedy pani sobie życzy? — rzekł minister oschle. — Tascena jest nie na miejscu i nie powinna się przedłużać.

— To, co mam dodać — odparła Vanina wyniośle, porzucającnagle uprzejmy ton — ważniejsze jest dla pana niż dla mnie.Żądają, aby karbonariusz Missirilli wyszedł cało; jeżeli zginie,pan nie przeżyje go ani o tydzień. Nie mam w tym żadnegointeresu; szaleństwo, które pana oburza, zrobiłam najpierw dlatego, aby się zabawić, a po wtóre, aby dopomóc jednej z moichprzyjaciółek. Chciałam — dodała Vanina, odzyskując uprzejmy ton— chciałam oddać usługę dowcipnemu człowiekowi, któryniebawem będzie moim wujem i który, jak wszystko pozwala sięspodziewać, wysoko podniesie losy swej rodziny.

Minister porzucił wyraz niechęci; piękność Vaniny przyśpieszyła zapewne tę nagłą zmianę. Znana jest w Rzymie słabośćmonsignora Catanzara do ładnych kobiet; Vanina zaś w swoimprzebraniu za pokojowca domu Savelli, w obcisłych jedwabnychpończochach, w czerwonej kamizelce, w niebieskim fraczku zesrebrnymi galonami, z pistoletem w dłoni — była czarująca.

— Moja przyszła siostrzenico — rzekł minister prawie ze śmiechem — puszczasz się na wielkie szaleństwo i pewnie nieostatnie.

— Mam nadzieję, że osobistość tak roztropna — odparła Vanina— dochowa mi tajemnicy, zwłaszcza wobec don Livia; aby cię dotego zachęcić, drogi wujaszku, jeśli przyrzekniesz życie protegowanemu mojej przyjaciółki, dam ci całusa.

Tak wiodąc rozmowę w tonie wpółżartobliwym, w jakim damyrzymskie umieją załatwiać najważniejsze sprawy, Vanina zdołałanadać temu spotkaniu, zaczętemu z pistoletem w dłoni, charakter wizyty młodej księżnej Savelli u wuja swego, gubernatoraRzymu.

Niebawem monsignor Catanzara, odtrącając dumnie myśl, abymiał pozwolić coś sobie narzucić postrachem, zaczął tłumaczyćsiostrzenicy trudności, z jakimi byłoby połączone ocalenie Pietra.Tak rozmawiając, minister przechadzał się z Vaniną po pokoju;wziął karafkę lemoniady, która stała na kominku, i napełniłkryształową szklankę. W chwili gdy miał ją podnieść do ust,Vanina chwyciła ją i potrzymawszy jakiś czas, upuściła na ogród,niby przez roztargnienie. W chwilę potem minister wyjął czekoladową pastylkę z bombonierki; Vanina odebrała mu ją i rzekła,śmiejąc się:

— Uważaj, wujaszku, u ciebie wszystko jest zatrute; śmierćtwoja była już postanowiona. To ja uzyskałam łaskę dla megoprzyszłego wuja, aby nie wejść w rodzinę Savelli z próżnymirękami.

Minister, wielce zdziwiony, podziękował bratanicy i uczynił jejnadzieję ocalenia Pietra.

— Dobiliśmy targu! — wykrzyknęła Vanina. — A oto na dowódnagroda — dodała, ściskając go.

Minister przyjął nagrodę.

— Trzeba ci wiedzieć, droga Vanino — dodał — że ja nie lubiękrwi. Zresztą, mimo że w twoich oczach mogę się wydawać stary,jestem jeszcze młody i mogę doczekać epoki, w której wylanadzisiaj krew będzie plamą.

Biła druga, kiedy monsignor Catanzara odprowadził Vaninę dofurtki.

Kiedy w dwa dni później minister zjawił się u papieża, dośćzakłopotany krokiem, który miał podjąć, Jego Świątobliwośćrzekł:

— Przede wszystkim, kochany Catanzara, mam cię prosić o łaskę. Jednego z tych karbonariuszy z Forli skazaliście naśmierć, ta myśl nie daje mi spać; trzeba ocalić tego człowieka.

Minister widząc, że intencje papieża są stanowcze, zacząłwynajdywać trudności, wreszcie napisał dekret motu proprio,który papież wbrew zwyczajowi podpisał.

Vaninie przyszło na myśl, że zdobędzie może ułaskawienie dla swego kochanka, ale że go będą próbowali otruć. Już poprzedniego dnia Missirilli otrzymał od księdza Cari, swego spowiednika,kilka paczek sucharów z ostrzeżeniem, aby nie tykał pokarmówdostarczonych przez zarząd więzienia.

Dowiedziawszy się, że karbonariuszy forleńskich mają przewieźć do zamku San Leo, Vanina spróbowała ujrzeć Pietra podrodze, w Citta Castellana; przybyła do tego miasta na dobę przedwięźniami; zastała tam księdza Cari, który ją poprzedził o kilkadni. Uzyskał u dozorcy, że Missirilli będzie mógł wysłuchać mszyświętej o północy w kaplicy więziennej. Posunięto się dalej: jeżeliMissirilli zgodzi się, aby mu związano ręce i nogi łańcuchem,dozorca cofnie się aż do drzwi kaplicy, w ten sposób, aby wciążwidzieć jeńca, za którego jest odpowiedzialny, ale aby nie słyszeć,co będzie mówił.

Dzień, który miał rozstrzygnąć o losie Vaniny, nadszedłwreszcie. Od rana zamknęła się w kaplicy więziennej. Kto zdoławyrazić myśli miotające nią w ciągu tego długiego dnia? CzyMissirilli kocha ją na tyle, aby przebaczyć? Wydała jego wenditę,ale ocaliła mu życie. Kiedy rozsądek brał górę w tej udręczonejduszy, Vanina miała nadzieję, że Pietro zgodzi się opuścić Włochywraz z nią; jeśli zgrzeszyła, to z nadmiaru miłości. Wybiłaczwarta; Vanina usłyszała z daleka na bruku łoskot kopyt końskich; to byli karabinierzy. Odgłos każdego kroku rozbrzmiewałw jej sercu. Niebawem poznała turkot wózków, na których jechaliwięźniowie. Zatrzymali się przed więzieniem; ujrzała, jak dwóchkarabinierów dźwiga Pietra, który siedział sam na wózku w takciężkich kajdanach, że nie mógł się ruszać. „Żyje bodaj! —powiada sobie ze łzami w oczach — nie otruli go jeszcze!” Wieczórbył okrutny; wysoko nad ołtarzem płonęła lampka, na którejdozorca oszczędzał oliwy, i to było całe oświetlenie tej posępnejkaplicy. Oczy Vaniny błądziły po grobowcach jakichś średniowiecznych magnatów zmarłych w przyległym więzieniu. Posągi ichmiały wyraz okrucieństwa.

Wszelkie odgłosy ustały od dawna; Vanina tonęła w czarnych myślach. Nieco po północy usłyszała szelest, lekki, niby lotnietoperza. Chciała podejść i padła wpółzemdlona u balustradyołtarza. W tej samej chwili dwa widma znalazły się tuż przy niej,nie słyszała, kiedy przybyły. Byli to: dozorca i Missirilli, takspętany kajdanami, że był niby w powijakach. Dozorca skierowałlatarkę, którą postawił na balustradzie koło Vaniny, tak abydobrze widzieć więźnia. Następnie cofnął się aż do drzwi. Zaledwie dozorca się oddalił, Vanina rzuciła się na szyję Pietra. Tulącgo w ramionach, czuła jedynie zimne i ostre żelazo. „Kto go zakułw te kajdany?” — pomyślała. Nie znajdowała żadnej rozkoszy,ściskając kochanka. Do tego bólu przyłączył się inny, dotkliwszy:sądziła chwilę, że Missirilli świadom jest jej zbrodni, tak powitanie jego było lodowate.

— Droga Vanino — rzekł wreszcie — boleję nad miłością, jakąw tobie zbudziłem; daremnie szukam w sobie zalet, które mogłyby cię nią natchnąć. Wróćmy, wierzaj, do bardziej chrześcijańskich uczuć, zapomnijmy o złudzeniach, które nas niegdyśodurzyły. Nie mogę być twoim. Nieszczęście, które prześladujemoje zamiary, pochodzi może ze stanu śmiertelnego grzechu,w jakim się wciąż znajduję. Gdyby nawet sądzić rzeczy ludzkimrozsądkiem: czemu nie uwięziono mnie wraz z przyjaciółmi owejnieszczęsnej nocy w Forli? Czemu w godzinie niebezpieczeństwanie byłem na stanowisku? Czemu moja nieobecność mogła uprawnić najdotkliwsze podejrzenie? Hodowałem w sercu inną miłośćniż miłość Włoch.

Vanina nie mogła ochłonąć ze zdumienia nad odmianą kochanka. Mimo iż nie wychudł zbytnio, wyglądał na lat trzydzieści.Vanina przypisywała tę zmianę złemu obejściu, jakie cierpiałw więzieniu; rozpłakała się.

— Och! — rzekła — dozorcy tak przyrzekali, że będą dla ciebiewzględni!

Faktem jest, iż w pobliżu śmierci wszystkie uczucia religijne,dające się pogodzić z gorącym pragnieniem oswobodzenia Włoch,zbudziły się w sercu młodego carbonaro. Stopniowo Vaninaspostrzegła, że zdumiewająca odmiana, jaką znalazła w kochanku, jest natury czysto moralnej i bynajmniej nie wynika z fizycznych udręczeń. Boleść jej, która zdawała się jej ostateczna,wzmogła się jeszcze.

Missirilli milczał; Vanina dławiła się od płaczu. Pietro dodał,sam nieco wzruszony:

— Jeżelim kochał coś na ziemi, to ciebie, Vanino, ale dziękiBogu mam już tylko jeden cel w życiu: umrę w więzieniu lubstarając się wrócić wolność Italii.

Znów zapadło milczenie; Vanina na próżno chciała przemówić,nie mogła. Missirilli dodał:

— Obowiązek jest okrutny, droga przyjaciółko; ale gdyby niebyło nieco trudu w spełnieniu go, gdzież bohaterstwo? Daj misłowo, że nie będziesz się starała mnie widzieć.

Wyciągnął rękę, na ile pozwalał na to dość ciasny łańcuch,i podał palce Vaninie.

— Jeśli zechcesz przyjąć radę od tego, który ci był drogi, wyjdźrozsądnie za mąż za dzielnego człowieka, którego ojciec ciprzeznacza. Nie czyń mu żadnych niemiłych zwierzeń; ale z drugiej strony, nie staraj się widzieć ze mną; bądźmy odtąd obcy dlasiebie. Wyłożyłaś znaczną sumę dla służby ojczyzny; jeśli kiedyuwolni się od swoich tyranów, suma ta będzie ci spłaconaw dobrach narodowych.

Vanina była zmiażdżona. Kiedy Pietro do niej mówił, oko jegobłysło na chwilę jedynie przy słowie „ojczyzna”.

Wreszcie duma przyszła z pomocą młodej księżniczce. Zaopatrzyła się w diamenty i ostre piłki; nie odpowiadając Pietrowi,podała mu je.

— Przyjmuję z obowiązku — rzekł — powinienem bowiem staraćsię umknąć; ale nie ujrzę cię nigdy; przysięgam to w obliczu twychnowych dobrodziejstw. Żegnaj, Vanino! Przyrzeknij mi, że nigdynie będziesz do mnie pisywać, nigdy nie będziesz się starała mniewidzieć; zostaw mnie całego ojczyźnie, umarłem dla ciebie,żegnaj!

— Nie — odparła Vanina, wściekła — chcę, abyś wiedział, co jazrobiłam przez miłość moją dla ciebie.

Opowiedziała mu wszystkie swoje zabiegi od chwili, gdyMissirilli opuścił zamek San Nicolo, aby się oddać w ręce legata.Skończywszy to opowiadanie, Vanina rzekła:

— To wszystko nic; zrobiłam więcej z miłości ku tobie.

Wówczas wyznała mu swoją zdradę.

— Och, potworze! — wykrzyknął Pietro wściekły, rzucając sięna nią i usiłując zatłuc ją kajdanami.

Byłby tego dokonał, gdyby nie dozorca, który przybiegł napierwsze krzyki. Pochwycił Pietra.

— Masz, potworze, nic nie chcę ci zawdzięczać! — rzekł Missirilli do Vaniny, rzucając jej, na ile łańcuchy mu pozwalały, piłkii diamenty i oddalając się szybko.

Vanina została wpółmartwa. Wróciła do Rzymu; dziennikidonoszą właśnie, że wyszła za księcia don Livia Savelli.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.