I. Machnicki wariat
Poezja jest wszędzie, w każdej chwili, jak bóstwo,nikomu nie wzbronna, jak zbawienie, jak uczciwa sława.Nawet nasz wiek, tak osławiony, tak okrzyczany prozaicznym, nawet nasze pokolenie, odsądzone od czcii wiary przez idealistów, mają swoją poezję. Nie jestona wprawdzie ani rajską, ani homeryczną, ani romantyczną, ale jest tak dobrą, jak wszystkie starsze jejsiostry, jest poezją swojego czasu. Nie potrzeba jejdaleko szukać, nie potrzeba jej uganiać poza obrębemdzisiejszej ludzkości, nie potrzeba jej sobie wymyślać;jest ona pomiędzy nami, w sferze naszego życia, naszych ludzi, w postaciach najpowszedniejszych.
O! ileż to razy zdarzyło mi się słyszeć, widzieć,być nawet uczestnikiem takich spraw, że największypoetyczny geniusz nic by poetyczniejszego wymyślić niepotrafił, że obok nich wszystkie utwory wyobraźni byłyporonionym płodem, obudzały niesmak w czytaniu.Dlatego przenosiłem zawsze towarzystwo ludzi nadtowarzystwo książek, przyrodę nad bibliotekę. Chwile,przeżyte pod wpływem takiej poezji, stanowią najdroższy zapas najmilszych w moim życiu wspomnień: mamje z każdej epoki moich dziejów, a epoką najobfitsząmoże w taką poetyczność jest ostatni mój pobyt w krainiepodkarpackiej; do niej należy zdarzenie, które tu chcęopowiedzieć.
Badanie mojego kraju pod każdym względem jestwrodzoną mi namiętnością, a widok okolic szczególniejszy ma dla mnie urok, mocniejszy niemal, niż znajomości z ludźmi. Pod takim bodźcem, przebiegając wzdłuż i wszerz Galicję, znalazłem się w obwodziejasielskim, w okolicy Krosna, nad brzegami Wisłoka.Nie każdemu zapewne z moich braci wiadomo, żePodgórze galicyjskie ukrywa miejsca najpiękniejszew Polsce; trochę więcej oświaty, trochę więcej dobregobytu między mieszkańcami, korzystniejsze cokolwiekpołożenie względem innych krain, a miałoby niepoślednią w Europie głośność. Obwód jasielski, a mianowicie brzegi Wisłoka od jego źródła aż do Pilzna,odznaczają się już fizjognomią tej krainy. Najwydatniejszym jednak rysem okolic Krosna, najmocniej pociągającym ku sobie moje oczy i serce, były zwaliskazamku odrzykońskiego.
Wszelkie ruiny tego rodzaju są dla mnie jakbygrobem rodzinnym, widmem przeszłości, hieroglificznymkluczem od wiekowych dziejów, światem niewyczerpanym wspomnień, marzeń, smutków i pociech rzewnych.Ile razy spojrzę na coś podobnego, tylekroć zdaje misię słyszeć głos wewnętrzny: i tu pogrzebany członektwojej przeszłości! a wnet religijne uczucia napełniająduszę, myśl podnosi się, budzi wolę, kieruje krok pielgrzymi, i jestem śród gruzów.
Kilka dni już upłynęło od przybycia mojego w okolice Odrzykonia, a nie mogłem zwiedzić zamczyska.Odległość, czas dżdżysty i inne przeszkody oddalałyode mnie rozkosz tej pielgrzymki. A tymczasem widmozwaliska po całych mnie dniach prześladowało. Panującwzniosłym położeniem nad okolicą, zdawało sięz każdej strony zachodzić mi w oczy. Nie byłozmiany cienia i światła, w której bym go nie widział;nie było fantastycznej postaci, której by nie wywołałoz mojej wyobraźni. Podniosłali się za nim nawalnachmura, to na jej tle czarnym, poziewającym błyskawicami, widziałem olbrzyma mojej przeszłości, złamanego, zgruchotanego, zwalonego, miotanego śmiertelnymi bólami, ale dawna wielkość groziła z jego czoła,oddychał ogniem, wypuszczał grzmotami słowa błogosławieństw, strzałami piorunów przypominał się światu,że żyje; czasami zamgliła go siatka deszczu; wówczastajemnicza jego postać, obwiana tą zasłoną, stała przede mną jak anioł wiary i nadziei; inną razą, błyszczący całym przepychem dnia wschodzącego, był dlamnie uosobieniem przyszłości, zmartwychwstaniem nowej postaci, w promieniach nowego ducha; a i wtedynawet, kiedy w przerwach słoty uśmiechał się ponurymblaskiem zachodu, i wtedy nawet obudzał tysiąc myślinie całkiem ponurych. Jednym słowem, wszystko, codoznawałem w owej chęci i niemożności obejrzeniazwalisk, porównać tylko można z przeczuciami miłościw duszy dziewiczej, z jej marzeniami.
Tymczasem zbierałem troskliwie rozliczne wieści,tyczące się jego dziejów. Źródło ich nie było obfite.Mogłem czerpać jedynie z towarzystwa, w którym żyłem; a wiadomo nam, jak mało teraźniejsza szlachtaprzywiązuje wagi do podobnych rzeczy. Obok ich gumien, obok ich gorzelni, czymże są te wszystkie, choćbynajpyszniejsze, zwaliska? Wiadomość jarmarków w pobliskim miasteczku, zabawa sąsiedzka, szczegóły jakiegoś wesela lub pogrzebu, tyle zatrudniają ich pamięći myśli, że nie ma w nich miejsca dla podań jakiejśtam ruiny. Nie mogłem przeto dowiedzieć się nic więcej,jak tylko, że zamek odrzykoński zbudowany był przezFirlejów, że w jego okolicy musiały się odbywaćkrwawe bitwy, bo dziś jeszcze wyorują zbroje i kule,że przed kilkudziesiąt laty był zamieszkały i przechowywał w swoich piwnicach odwieczne wino, że późniejludzie przybyli w pomoc losom, niepogodom i czasowii w zawody go niszczyli, że natomiast powstały z jegogruzów: klasztor kapucyński w Krośnie, kilka kamienicw Korczynie, kilka gorzelni, stajnia dla cesarskich ogierów, i tym podobnie: że dziś na koniec razem ze wsiątego nazwiska jest własnością hrabiego Jabłonowskiego.
— Więc dzisiaj zupełnie zniszczony — mówiłem do gospodyni domu, która mi najwięcej powyższych szczegółów dostarczyła.
— Prawie zupełnie — odpowiedziała — od czasu,jak się zapadły dwa pokoje, które jeszcze przed latykilką były zamieszkane.
— Zamieszkane? Przez kogo?
— Przez Machnickiego.
— Któż to był ten Machnicki?
— On jest jeszcze. Zapomniałam poznajomić z nimpana. Najważniejszy to dzisiaj szczegół odrzykońskichzwalisk. Machnicki jest, mówiąc krótko, wariat. O przyczynach jego obłąkania rozmaicie powiadają. Najpodobniejsza do prawdy powieść, że będąc urzędnikiem cesarskim, oddał się zbytnie pracy swojego urzędu i tym sposobem stracił jedną klepkę. Po tym przypadku naturalnie został bez domu; a że miał zawsze szczególnypociąg do zamczyska, tam więc zamieszkał dwa pozostałe pokoje, i był ich mieszkańcem, dopóki nie runęły.Nadto potrzeba panu wiedzieć, że się nazywa KrólemOdrzykońskim i uważa się za samowładnego panaowych ruin, a stąd mamy nieraz pełno scen pociesznych.
Ciekawość względem podobnych ludzi jest łatwado wytłumaczenia, nie dziw przeto, że mnie zajęła powieść o Machnickim i chciałem powziąć jak najdokładniejsze o nim wyobrażenie.
— Pani go zna? — zapytałem.
— O mój Boże! — odpowiedziała z uśmiechem —jak zły szeląg. Bywa u nas częściej niż gdziekolwiek,bo trzeba panu wiedzieć, że to nie jest wariat z rodzaju pospolitych: ma on wiele wrodzonych zdolnościi nauki, co i dziś jeszcze widać. Są chwile, że wziąłbyś gopan za człowieka z najzdrowszym rozsądkiem. Zdarzyłosię to niedawno jednemu z podróżujących cudzoziemców;Machnicki mieszkał jeszcze w swojej królewskiej rezydencji. Ów cudzoziemiec, zwiedzając zamczysko, spotkałsię z nim, wszedł w rozmowę, bo trzeba panu wiedzieć,że Machnicki mówi bardzo dobrze kilku językami, i znalazł go tak dobrze, że wrócił do nas oczarowany tąznajomością.
— Któż? Machnicki?
— Ale gdzie tam. Cudzoziemiec podróżny. Zacząłnam tedy opowiadać, że nie spodziewał się znaleźćw tym wieku i w Polsce pustelnika tak rozumnego.Niemało zdziwił się, kiedyśmy odkryli, kto to byłw samej rzeczy ów jego uczony pustelnik. Mimo tojednak pewna jestem, że odjechał, niezupełnie namwierząc.
— Z tego wszystkiego, co od pani słyszę, jestembardzo ciekawy poznać Machnickiego. Szkoda, że opuścił zwaliska, miałbym powód jeden więcej do ichzwiedzenia.
— Nic łatwiejszego, jak go poznać, nawet w zamczysku, bo choć tam więcej nie mieszka, to pracujeciągle, wałęsa się po nim; co dzień go pan spotkasz.Ale byłby to trud niepotrzebny. Zobaczysz go panw naszym domu. Pojutrze imieniny mojego męża;Machnicki tego dnia nigdy nie opuści: zaszczyca nasco rok swoim powinszowaniem, bo trzeba panu wiedzieć, że Machnicki jest także poeta, a wiersze jegowcale niezłe. Często obdarza nimi sąsiedztwo z powodu rozmaitych okoliczności. Najdziwniejsza rzeczw takim wariacie, że ma bardzo wiele dowcipu, aledowcipu tak złośliwego, że nieraz można myśleć, czynie udaje głupiego, aby mógł tym bezpieczniej kąsać.Niektórzy szczerze gniewają się za jego przycinki; my,co go lepiej znamy, serdecznie się śmiejemy, bo czyżmożna gniewać się na biednego wariata? A że takimjest, sam pan przyznasz, jak go tylko ujrzysz.
II. Imieniny
Ze szczerą niecierpliwością wyglądałem owegodnia imienin, który miał mi nastręczyć sposobność poznania Króla Zamczyska; z powiększoną, kiedy wreszcienadszedł. Towarzystwo było liczne i przyjemne, ale jao Machnickim tylko myślałem. Miało się już ku zachodowi słońca, a jego jeszcze nie było. Zabierano sięwłaśnie do obiadu, kiedy oznajmiono przybycie gościa,oczekiwanego prawie przez wszystkich, ale przez wszystkich z innego, jak mój, powodu. Byliśmy naówczasw jadalnej sali. Otwierają się drzwi.
— A! Pan Machnicki! Pan Machnicki — zawołanozewsząd.
On to był w istocie. Wszedł ze śmiałą pewnościąsiebie, którą daje albo ciągłe życie śród świata ukształconego, albo uczucie wewnętrznej wyższości nad resztątowarzystwa. W nowo przybyłym prędzej to drugie dałosię dopatrzyć: w ułożeniu jego przebijało się cokolwiekdumy, jednak połączonej z pewną uprzejmą godnością,która waruje od ubliżenia innym. Po kilku krokachpowitał stosownym ukłonem licznych dokoła gości;a w tejże chwili podszedł ku niemu gospodarz domu,podał mu rękę, ścisnęli się wzajemnie.
— Wszak to dzień imienin szanownego pana? —pierwszy zaczął Machnicki.
— Tak jest — odpowiedział gospodarz — a dlamnie i stąd miły, że mogę powitać w moim domu taknam drogiego, a przecie tak rzadkiego gościa.
— A dla mnie — rzekł Machnicki z zimnym, lekkoszyderczym uśmiechem — stąd jeszcze milszy, że mogęmu złożyć moje życzenia. Na ten raz jedno tylko wynurzę, abyś nigdy nie wyszedł źle na swoich żądaniachi zawsze więcej żądał dla drugich, jak dla siebie. Resztana potem, bo zdaje mi się, że obiad czeka gości, a gościeobiadu jeszcze bardziej.
Obecni temu, wszyscy prawie, znali Machnickiegoosobiście, oswojeni byli z tonem jego mów, we wszystkim znajdowali pobudkę do uciechy; i powyższe więcsłowa tylko ich rozśmieszyły, jak zwyczajne głupstwo:może to było i konieczne w tych, którzy od dawna znaligo wariatem i ostrzelali się z jego przycinkami, ale namnie ta krótka scena zrobiła przeciwne całkiem wrażenie. Żaden ruch, żaden wyraz Machnickiego nie uszedłmojej uwagi, od czasu jak wstąpił do sali, i w niczymnie dostrzegłem owego okrzyczanego obłąkania. Przeciwnie, wszystko wprowadzało mnie na uroczyste zastanowienie się nad nim i podnosiło do wyższego stopniaciekawość. Przypadek wygodził po części moim chęciom:zasiedliśmy do stołu prawie tuż naprzeciw siebie. Aledługo nie mogłem z tego korzystać. Według zwyczaju,mając wedle siebie sąsiadkę, miałem zarazem obowiązeksłużenia jej i bawienia. Nie wiem, jak dopełniałem tejpowinności, ale to pewne, że byłem głównie zajętyMachnickim, tak, że wkrótce, przy całym roztargnieniu,mogłem sobie narysować zewnętrzny przynajmniej obrazjego fizjognomii.
Potrzeba sobie wyobrazić człowieka wzrostu więcejtrochę niż miernego, postawy prostej, budowy silnej,bark szerokich, z doskonałą harmonią we wzajemnymdo siebie stosunku wszystkich członków, jednym słowem:człowieka dobrze i pięknie zbudowanego, któremu jednakzbywa cokolwiek na stosownej tuszy; przy takiej budowie wyobraźmy sobie ruchy swobodne, naturalne,zgrabne, często żywe, a zawsze miarkowane pewnągodnością, pewną powagą mimowiestną, niewymuszoną,napiętnowaną charakterem dawno ustalonym. Miałokoło lat pięćdziesiąt. Pokazywały to i włosy, w połowie siwe, i cała powierzchowność twarzy. Mimo toodgadywałeś, że ta twarz była kiedyś ładna; chudośćnie zepsuła jej owalu, nie zaostrzyła zbytecznie rysów,a wydatniejszym zrobiła nos pociągły, z lekkimi wypukłościami średniej chrząstki i końcowego zaokrąglenia. Nie była to jednak fizjognomia ludzi pospolitegorozumu i charakteru. Wpatrzywszy się w nią lepiejokiem znawcy, dostrzegłeś pod zwierzchnią jej powłokąrysów połamanych przez uniesienia namiętne, przezgłębokie cierpienia, przez tortury ducha, jasno widziałeśw jej głębi ruinę myśli i obłąkania, ale obłąkania człowieka, który, o ile w stanie zdrowia przenosił swoimrozumem rozumy pospolite, o tyle w samym upadkuostał się jeszcze w pewnej nad nimi wyższości —uczucia. Najwyraźniejszym objawieniem tego smutnegostanu była dziwna ruchliwość oblicza. W chwili rozigrania widziałeś tam naraz prawie kilka rozmaitych,najsprzeczniejszych wzruszeń, ale w każdym z nich byłocoś tak szlachetnego, że nawet w podobnym pasowaniusię z sobą nie szpeciły twarzy, nie robiły na patrzącymprzykrego wrażenia. To samo działo się w dużych, siwych oczach; czasem błyskały one takim szczególnymspojrzeniem, że blask ich przechodził w dziką jaskrawość; ale i wtedy uderzała cię tylko jakaś energiaduchowa, jakaś żywość myśli, które lubo gwałtownieprzelatywały, znać jednak było, że nie przelatywałysamopas, ulegały kierunkowi pewnej woli i mimo przebłyskiwania objawiały się silne, pełne i wykończone.
Widok tej twarzy w zupełnym uspokojeniu niemniej był ciekawy: wszystko wtedy oddychało w niejjakimś uczuciem wyższości nad przytomnymi, zanadtopewnej siebie, żeby wpadała w zuchwalstwo, jakąśw rzeczy samej myślą panowania; na dnie błyszczałniby wyraz młodości, jakby młodości duszy, jakbywiosna wyobraźni, a na tym wszystkim leżała cichaponurość, niby zasłona z przejrzystej krepy, której wydatniejszymi fałdami były gęste, przez pół siwe i ciemnewłosy, na czoło nasunione z pewnym zaniedbaniem,i ciemniejsze jeszcze, wielkie brwi, nad okiem zwisłe.Głos jego był silny, dźwięczny, a obok tego czysty,przyjemny i łatwo gnący się do dźwięku wszelkiegouczucia.
W czasie tego obiadu, chociaż jadł bardzo skromnie, a pił jeszcze skromniej, i to czystą wodę, mało sięjednak odzywał, a zawsze zmuszony przez kogoś. Uważałem wtedy rzadką żywość i trafność w odpowiedziach,a w rozmowach, tak krótszych, jak dłuższych, wielkąłatwość i szlachetność tłumaczenia się.
I tego jednak, co mówił, nie mogłem po największej części dosłyszeć, wciągany nieraz przez moją sąsiadkę do nowej rozmowy, którą przez grzeczność musiałem utrzymywać. Wkrótce ciekawość, zwrócona w innąstronę, przemogła nad grzecznością; mimo całego przymusu odpowiadałem niestosownie albo wcale nie odpowiadałem. Dysharmonia między naszymi myślami byławidoczna. Postrzegła wreszcie moja pani to roztargnienie;zrazu zaczęła żartobliwie napomykać jego przyczynę,która kobiecie wydaje się jedyną i konieczną w mężczyźnie młodym i nieżonatym, w końcu, zwróciwszysię ku drugiemu sąsiadowi, zostawiła mi zupełną swobodę zajęcia się Machnickim. Byłem jej za to bardzowdzięczny, bo właśnie tejże chwili rozpoczęła się znowuscena, która przedmiot mojej ciekawości odsłoniła miz innej strony, ważniejszej niż jego powierzchowność.
Znajdował się w naszym towarzystwie pewienhrabia K.... Był to młody, dwudziestokilkoletni mężczyzna. Należał on z rzemiosła swojego do rzędu ludzi,znajomych pod rodzajowym nazwiskiem „przyjemnychtrzpiotów”, jakich ma każdy kraj, każda prowincja,każda okolica, każde miasteczko, każda koteria, a których wartość gatunkowa odpowiada sferze, gdzie krążąwyłączniej. Hrabia K. był jednym z dowcipów podrzędniejszych, cyrkularnych. Nie przeszkadzało to jednak,że cały cyrkuł bawił się nim w najlepsze. Kobiety dobrego miejscowego tonu szalały za jego towarzystwem;młodzież, w pośledniejszej swojej części, naśladowałago, w czym mogła; starsi i rozsądniejsi pobłażali, bobył hrabią i miał jaki taki mająteczek: zresztą był, jakto zowią, dobry chłopiec. Znał się na koniach i psach,strzelał celnie, jadł i pił o zakłady, śpiewał i gwizdałprzy fortepianie, tańczył na zawołanie bez muzyki i pary,nie zostawił nikogo w spokoju, powolniejszym wręczdokuczał, drażliwszych wydrzeźniał z tyłu, koniec końców błaznował, najczęściej kosztem tych, nad którymiprzystawało raczej litować się; wszakże, usprawiedliwiając go, potrzeba dodać, że przykry ten dowcip miałźródło raczej w głupocie jak w złym sercu, raczejw zepsutym smaku towarzystwa, w którym żył, jakw skłonnościach wrodzonych. Wszedł on w nałóg złośliwego bawienia się, jak wchodzimy we wszelką rozpustę, przez poklask zepsutych. Dla podobnego człowiekaMachnicki, albo, że użyję całego wyrażenia samegożhrabicza, Król Machnicki, był to prawdziwie królewskikąsek.
Całe towarzystwo wiedziało o przygotowanymnapadzie na biednego wariata, czekało niecierpliwie,z nielicznym wyjątkiem, chwili starcia się dwóch takichzapaśników, których już dlatego umieszczono przystole obok siebie, i doczekało się nareszcie. Hrabiazaczął. Napełnił kielich winem, podniósł się, ułożyłtwarz figlarnie uroczyście i zawołał:
— Zdrowie Króla Odrzykońskiego! Oby jak najdłużej panował dla naszej radości, w takiej mądrościi sławie u świata, jak dotąd.
Znaleźli się, którzy odpowiedzieli na ten toast,inni, którzy szczerze zachichotali, inni wreszcie, którzysię zmarszczyli widocznym niezadowoleniem — do ostatnich i ja należałem; znam cześć dla gruzów umysłuludzkiego, jak dla wszelkich innych. Machnicki siedziałnieruchomy, i byłby może takim pozostał, gdyby młodzik, za daleko swój żart posuwając, nie był go trąciłw ramię i nie przemówił z drwiącym grymasem:
— Królu, azaliż grzeczność nieznana w twoimpaństwie?
Dziwna zmiana chwilowa jak błyskawica mignęłaprzez oblicze Machnickiego i zostawiła po sobie tylkochmurną powagę; nalał spokojnie swój kielich wodą,i przemówił, nie wstając z siedzenia:
— Przyjmuję zdrowie pana Hrabiego w ten samsposób, w jaki było wzniesione, i mam sobie za powinność odpłacić toast toastem, przemowę przemową...Trzeba nam wiedzieć, moi panowie, że są dwa rodzajewariatów: jedni, których bardzo mało, wiedzą o swoimstanie, umieją go znosić i są tymi, co właściwie zowiąsię wariatami; drudzy, z rozumem niedołężniejszym odwariacji, sądzą, że mają najzdrowszy, ani na chwilęo tym nie wątpią; takich jest bardzo a bardzo wiele,a nazwisko ich znajdzie pan Hrabia w Słowniku swojejgrzeczności. Pierwszym i wino nie zaszkodzi, toteżich zdrowie można pić winem; drugim pomaga niekiedy zimna woda, dlatego wodą piję twój toast, panieHrabio! Oby podobni tobie rozmnożyli się bez liku u naszych nieprzyjaciół!
Toast Machnickiego wzbudził śmiech głośniejszyi powszechniejszy jak pierwej. Wielu cieszyło się kłopotem hrabiątka tak samo, jak wprzódy ostrym żartemz Machnickiego, inni zaś ze szczerej przychylności kusprawie zaczepionego. Wszakże ten usterk nie zraziłjeszcze Hrabiego, przynajmniej umiał go pokryć głośnymśmiechem, chociaż, widać było, wymuszonym.
— Jak to, Królu — zawołał, nachylając się uprzejmie ku Machnickiemu — ty byś miał się gniewać zażyczenie, dalibóg serdeczne? Otóż dla przebłaganiaciebie chcę odtąd zostać najwierniejszym twoim poddanym.
— Przepraszam — odparł natychmiast Machnickiz niewzruszoną powagą — Moją polityką jest niecierpieć w moim państwie większego ode mnie... królama się rozumieć. Panie Hrabio, z twoim szlachetnymusposobieniem prędko byś mnie z tronu zsadził.
Śmiech towarzystwa jeszcze się bardziej powiększył: czuł teraz Hrabia, że jego kosztem, że kosztemjego dowcipu, który się rozbił o głupstwo niby wariata, —i nie znalazł już mocy pokryć swojej przegranej choćbyudanym śmiechem, ale stracił do reszty przytomnośćdobrej myśli, kiedy Machnicki, który przez cały tenczas wpatrywał się w grę jego oblicza z zimnem szyderstwem politowania i wzgardy, zawołał ze swojejznów strony, jakby naśladując Hrabiego:
— Jak to? Panie Hrabio, azaliż nie ma już dowcipuw twoim dowcipie? — a na zakończenie, uderzywszykielichem w kielich, który właśnie pomieszany Hrabianiósł machinalnie do ust, zawołał: — A więc zgodadwóch półgłówków! Któż z nami, jeśli my przeciwsobie?
Żartowniś, dobity tym ciosem, któremu nie przestawał towarzyszyć barbarzyński śmiech wielkiej częścitowarzystwa, byłby może wypadł z karbów okolicznościi szczerym gniewem wybuchnął, gdyby litość kilku roztropniejszych kobiet, zwykle przytomnych w podobnymrazie, nie była nadała zabawie innego kierunku.
— Panie Machnicki — zawołała jedna z nich —zaimprowizuj nam cokolwiek z łaski swojej. Już takdawno nie mieliśmy przyjemności słyszeć jego poezji.Powiedz nam co wierszami.
Na ten głos Machnicki wrócił do zwyczajnej postawy przy stole, postawił spokojnie kielich i pojrzał dokoła z taką twarzą, jak gdyby nie było na niej przedchwilą żadnego wzruszenia; odezwał się tylko:
— Ma to być drugi akt komedii! — ale z uśmiechem więcej łagodnym jak szyderskim.
— Prosiemy!
Machnicki skinął ręką na uciszenie.
— Z całego serca! — rzekł. — Wymawiam tylkosobie, aby nie miano do mnie żalu, gdyby jakim przypadkiem nie podobało się coś w moich wierszach komukolwiek. Państwo wiecie zapewne, że człowiek opętanynatchnieniem Poety przestaje być sobą. Każdemu z nas,jak tu jesteśmy, zdarza się, jeśli nie ciągle, to przynajmniej co dzień, gadać, nie wiedząc, co gada, chociażprozą; a cóż dziwnego, że człowiek mówiący wierszamii bez przygotowania nie jest czasem panem słów i myśli.Będę improwizował, jeżeli się naprzód zapewnię o takimpobłażaniu:
Chętnie jałmużnę dajecie
Żebrzącej o grosz niedoli,
Nie odmówcież dobrej woli
Wariatowi i Poecie.
Wszak to worka nie wysusza,
A skorzystać może dusza:
A czyja? Zapewne wiecie.
Ze szczerą ciekawością wpatrywałem się w Machnickiego i chwytałem każde jego słowo. W rzeczysamej zdziwienie moje było nadspodziewane nad owąłatwością wysłowienia się i szybkością myśli, co takprzelatywała z jednego tonu w drugi. Znać w tymbyło nie tylko wprawę, ale swobodę ducha i władzęnad myślami, którą natchnienie tylko dać może. Niemogłem wstrzymać się od pomyślenia w duchu: tenczłowiek nie na wariata się rodził, a przynajmniej niena zwyczajnego! Kiedy zaś umilkł na chwilę, jak żebyczekał od obecnych przytwierdzenia swoim słowom,zawołałem pierwszy, stosownie do ostatniego wiersza:
— Wiemy! Wiemy! I z rozkoszą słuchamy dalej! —
Kilka już razy, z powodu sceny poprzedzającej, dałemuczuć Machnickiemu swoją dla niego życzliwość, aleuważałem, że w tej chwili przyjął ją lepiej niż kiedykolwiek i mocniejszą zwrócił ku mnie uwagę. Wzrokiemszczególniej przenikliwym dłużej na mnie spoczął, jakbymię chciał zbadać na wskroś, a znalazłszy zapewnew moim odezwaniu się szczerość, uśmiechnął się lekko,z pewnym zadowoleniem — i uważałem, że w ciągudalszej improwizacji na mnie opierał głównie swojewejrzenia. Tymczasem wziął w rękę próżny kielich i takkończył:
Mamy dziś święto sąsiada!
Tak nam kalendarz powiada.
By nie zostać niegrzeczniejszym
Od samego kalendarza
I długami serca dłużnym,
A więc przy święcie dzisiejszym
Piję zdrowie gospodarza,
A piję kielichem próżnym.
Jeśli próżny, mojaż wina?
Mój kraj pustka i ruina,
Bo mój kraj to serca wasze:
Skądże wam napełnię czaszę?
Czyż z mej duszy? Na to zdrowie
Nikt mi pewno nie odpowie.
A chociażbym z niej i nalał,
Cóż by to się stało z wami?
Każdy by jak ja oszalał...
Lecz nagrodzę życzeniami.
O! życzeń tyle, co nędzy.
Wszystko zamknę w krótkim słowie:
Obym pić mógł jak najprędzej
Z pełnego dzisiejsze zdrowie,
A życzył rozumnie — w prozie —
Na wszystkich świętych — w obozie —
Przy zastawie bojowiska,
Śród prochu, ognia i dymu!
Tak wam mówi król zamczyska:
A co mówi, to dla rymu.
Taka była improwizacja Machnickiego i z małymizapewne odmianami, bo ją w tejże chwili odpisywałem.Jako poezja nie ma ona zapewne nic szczególnego,zwłaszcza w czytaniu; ale trzeba ją było słyszeć w ustachMachnickiego — z żywym dźwiękiem jego głosu, zeszczerym uczuciem wezbranego serca. Nadto, przy całymtonie ucinkowym i lekkim, nie można jej zaprzeczyćpięknego głównego pomysłu i prawdy, lubo za cierpkiej,wszakże zawsze prawdy, a zwłaszcza dosyć zastosowanej do osób i okoliczności. Dlatego powszechnezrobiła ona wrażenie; a to, którego ja doznałem, niebyło najmniejsze. Kiedy więc inni podnieśli oklaski okrzyk brawa, ja, korzystając ze zgiełku, przechyliłemsię przez stół ku Machnickiemu i szepnąłem półgłosem:
— Winszuję panu nie rymu, ale sensu.
— Pan go dostrzegłeś? — zapytał Machnicki.
— Bez trudu.
— Ale tego, oprócz pana, nikt tu więcej niepowie.
— Bo nie chce.
— Masz pan słuszność. Udają, że się bawią wariatem: niby lepsi od niego. Smutna to rzecz jednak! —i westchnął głęboko. — Patrz, jaka uciecha z własnejhańby. —
Rozmowę naszą przerwała kolej toastów, kończących obiad. Następnie muzyka wezwała do tańców.Powstano od stołu. Wszystkie moje chęci zmierzałydo tego, żeby wejść w ściślejszą znajomość z Machnickim: szukałem go na wszystkie strony, niebawnie postrzegłem. O jednym widać myśleliśmy oba, gdyżpierwszy przystąpił do mnie. Byliśmy tylko we dwóchna ustroniu.
— Pan nie lubisz tańców? — zapytał mnie.
— Przeciwnie.
— A jednak nie tańczysz.
— Od jakiegoś czasu.
Ja się uśmiechnąłem, on zamyślił się na chwilę.
— Dobrze pan robisz. Od jakiegoś czasu —a mówił to z wydatnym przyciskiem — nikt by tańczyćnie powinien; ale poradźże tu z tymi ludźmi!
Zatrzymał się znowu, zachmurzył się, po chwiliprzybrał twarz obojętną i obojętnie mnie zapytał:
— Pan zapewne z dalekich okolic?
— Tak, niedawno poznałem tutejsze.
— Niewiele zyskałeś.
— Przeciwnie — odpowiedziałem ze szczerą uprzejmością — miałem przyjemność poznać pana Machnickiego.
Pojrzał z niedowierzaniem.
— Ale ten Machnicki wariat!
— Nie dla mnie, jak dotąd — odparłem z uśmiechem, a na dowód pokazałem mu odpis jego improwizacji — w tym przynajmniej widzę więcej jak rozum pospolity.
— A u nich jednak to wariacja.
Po chwili nowego milczenia nagle zapytał:
— Widziałeś pan zamek odrzykoński?
— Z daleka.
— Więc musisz tu być bardzo niedawno?
— Od tygodnia.
Na tę odpowiedź postrzegłem niezadowoleniew twarzy Machnickiego.
— Jak to? Od tygodnia tu być i nie poznać zamku!To jednak tak blisko! A choćby i najdalej? Drugiegotakiego miejsca nie ma na ziemi. Powinniśmy do niegopielgrzymować, jak muzułmanie do grobu Proroka.
Mówiąc to, podnosił głos coraz wyżej, ruchy ciałaożywiały się, na twarz występował dziwny, wewnętrznypłomień; po raz pierwszy postrzegłem w nim obłąkanie.
Wymawiałem się jednak szczerze przeszkodaminiezależnymi ode mnie, jak było w istocie. Machnickisłuchał niecierpliwie, gotował się widać do nowegouniesienia, kiedy wpadła pomiędzy nas trzecia osoba.Machnicki zwrócił się nagle i odszedł. Widziałem gojeszcze raz, z daleka; zdawało się, że chciał znowu mięspotkać i mówić, i widać było, że się wahał; wkrótcestraciłem go całkiem z oczu: jakoż powiedziano mi, żeopuścił towarzystwo niepostrzeżenie. Było to nad mojespodziewanie; mocno żałowałem, żem puścił mimo takdogodną zręczność lepszego zbadania tej szczególnejistoty. Nie pozostało mi teraz, jak szukać go w zamczysku: i na to przeznaczyłem nieodmiennie dzień następujący.
III. Zamczysko odrzykońskie
Nazajutrz, ledwie dzień zaświtał, byłem już w podróży do zamczyska, bo chciałem razem z nim wschódsłońca powitać. Poranek był prześliczny, jak tylko możebyć poranek majowy i pogodny po tylu dniach niebazachmurzonego. Droga pięła się pod górę, pomiędzysadami lub lasami. Oko w każdym kierunku odpoczywało na śniegach drzew rozkwieconych; wszystkie wiatrypowiewały woniami fiołków. Zielona szata okolicy srebrzyła się perłami rosy. Niewysłowiona, czarująca świeżość, jak swoboda lat młodzieńczych, przenikała i zachwycała duszę, grała we wszystkie zmysły. Drogatymczasem coraz przykrzejsza, las ciemniejszy, skałygęściej szarzeją, dzikość pustyni coraz wyraźniej czućsię daje, urok miejsca coraz silniej podbija duszę; naglepuszcza się rozstąpiła i zamek w całej pogrobowejokazałości stanął przede mną.
Nie będę się rozwodził, z jakim uniesieniem powitałem ten widok, nie będę opisywał wrażeń, którezrobił na mnie pierwszy przegląd tego ogromu gruzów;tam, gdzie każda ściana, każdy zakąt, każdy kamień,każdy krok wyprowadzały czarodziejską różdżką z mojejduszy nowy coraz potok uczuć i marzeń, otwierały minowe światy, szczegółowy opis byłby może zanadtonużący, a co pewniejsza, niepodobny do wykonania.Dodam nadto, że celem niniejszej powieści nie jestobraz moich wrażeń, lecz proste opowiadanie, a głównąjej osobą nie ja, lecz król zamczyska. O tyle więcjedynie opowiadam, com widział lub czuł, o ile to potrzebne do utworzenia tła, na którym by przedmiotobrazu wydał się jak najwłaściwiej, jak najdobitniej.Z tego tylko powodu uznaję za konieczne rzucić kilkazarysów ogólnych zamczyska i jego okolic.
Zamek odrzykoński leży na północ Krosna.Posadą jego jest góra, należąca do łańcucha jednejz Karpackich odnóg, okryta świerkowymi lasami, jakcały szereg jej rodziny. Zamek zajmuje najwyższą jejwyniosłość, która ją widocznie od innych odosobnia.Ów szczyt najeżony jest ogromnymi bryłami głazów,pomiędzy którymi rosną pomieszane: brzozy, sosny,buki, a z drobniejszych krzewów: głóg, jałowiec, dzikieróże, jeżyna i tym podobne. Sam zamek po największejczęści wygląda jak mogiła gruzów, jednakże znacznaczęść murów, zwłaszcza zewnętrznych, stoi dotąd nieporuszona. Najwyższa część zamku zajmuje południowybok szczytu, najniższa zachodni. Ściana północna całaprawie ciągnie się w linii prostej, równolegle niemaldo południowej, kąty innych części są w rozmaitejliczbie, rozmaitej wielkości. Taki jest ogólny rysunekzwalisk; inne szczegóły będą mieć miejsce w dalszymopowiadaniu.
Znużony pieszą wędrówką i szybkim a trudzącym przeglądem gruzów, wzruszony do głębi duszyich widokiem, uczułem na koniec potrzebę wytchnienia.Obrałem na to miejsce, skąd bym mógł ogarnąć jaknajwiększą przestrzeń najładniejszej okolicy: i w samejrzeczy miałem niezmierny, porywający widok, szczególniej od południa i zachodu. Z jednej strony padół,zaledwie obejrzany, zasiany miasteczkami i wsiami,pocieniowany lasami, przepasany łożem Wisłoka; z drugiej zaś pasmo Karpat rozłożyło się przed moim okiembez żadnej zasłony. Nie miałem jednak dosyć czasunasycić się pięknością tego obrazu: wkrótce rumianazorza wschodu odbiła się na dalekich szczytach, zwiastując słońce; ku wschodniej więc stronie zwróciłemoczy.
Po chwili i słońce zjawiać się poczęło w grubejchmurze, jakby go noc ze swoich objęć wypuścić jeszczenie chciała; chmury wprawdzie opadły i rozpierzchłysię, a słońce zabłysło od razu w całym blasku, ale byłto blask za wczesny, południowy, przykry, który w ciągudnia deszcz zapowiada, blask oka, któremu na płaczsię zanosi, którego powierzchnia jaśnieje szczęściem,kiedy na dnie jego podnosi się z głębin duszy chmurasmutku, przeczucie boleści.
Taka chwila ma właściwy sobie urok i przedstawia jasne podobieństwo stanu przyrody, zwanej martwą,ze stanem duszy ludzkiej. Przedmioty oddalone zazwyczaj zbliżają się do siebie: rzekłbyś, że chcą napatrzyćsię sobie, zaczem je mrok chmury rozłączy; kwiatymocniej wonieją, jak żeby spieszyły się z daniną kadzidła krótkim chwilom pogody; mimo godziny porannejzaduch południa; mimo przepychu światła jakaś w nimmelancholia, jakiś brak, coś na kształt owej niepojętejtęsknoty, która ani swojego źródła, ani swojej pociechyznaleźć nie umie.
Takie było oblicze owego poranku; nieznacznie,mimowiestnie, wpływ jego i mnie ogarnął, tym łatwiej,że mnie usposabiało do rozrzewnienia się samo miejsce,gdzie się znajdowałem. Posępne dumanie przegrywkiemodzywało się zrazu po stronach duszy, z wolna ułożyło się w piosenkę mniej więcej wyraźną, aż nastroiwszy do swego tonu uczucia i myśli, wylało się na papier w następującym wierszu:
Wędrowcze ruin, ruin kochanku,
Jaki cię smutek naciska?
Anioł przeszłości, anioł poranku
Spotkały się u zwaliska.
Widzę w objęciu nadziemską parę,
Widzę ich dwa widma chmurne,
Jak razem płaczą, jak łez ofiarę
Kładną razem w gruzów urnę.
Stary czas odżył smutną pociechą
I zajęczał im w podzięce;
Słyszę jęk jego, jak dzikie echo
Po bolesnej gór piosence.
Wciąż koniec śpiewu. Kiedyż pieśń nowa
Rozpocznie się przez kwilenie
Nowych narodzin? Paro duchowa,
Daj mi przyszłości widzenie!
Skończyłem właśnie odczytanie powyższej dumki,kiedy usłyszałem za sobą głębokie westchnienie; obejrzałem się i postrzegłem Machnickiego. Stał tuż przymnie; z oblicza widać było zachwycenie w myśli, naoczach łzy stały; wszakże strój osobliwy szczególniejmię uderzył. Suknie, schodzone cokolwiek, były jednakporządne i ułożone z pewną starannością, nie wydawały pomieszanego umysłu; za to szczersze były dodatki do ubioru. Na głowie miał kapelusz, otoczonywieńcem z gałązek róż dzikich, okrytych na pół rozwiniętym kwiatem, gałązka świerku sterczała zamiastkity, piersi całe okryte były to rozmaitymi kwiatkamipolnymi, to liśćmi, w ręku trzymał kość z ręki ludzkiej,jak mi się wydało na pierwsze wejrzenie. Ten strój,tak odmienny od wczorajszego, przez co nie mogłemgo od razu poznać, obok tego rozmarzenie poetyckie,nie całkiem jeszcze rozproszone, sprawiły, że jakiś czasbyłem jakby pomieszany: i nie wiedziałbym, od czegozacząć rozmowę, gdybym się nie upewnił w tejżechwili, że mój kłopot był daremny, bo Machnicki zaczął pierwszy. Stał on jeszcze w postawie, w jakiej gopostrzegłem, z tymże wyrazem zachwycenia w obliczu;z wolna podniósł nad głowę kość, którą trzymał, i uroczystym przeciągał głosem: „Anioł przeszłości, aniołporanku spotkały się u zwaliska!”
Zamilkł, zniżył kość z taż samą powagą, z jakąją podnosił, pilnie wpatrzył się we mnie, i rzekł, niezmieniając wyrazu twarzy:
— Ja, król odrzykoński, nieograniczony pan tychgruzów, stróż ich przeszłości, naprzód jako król wynurzam ci wdzięczność, żeś godny hołd złożył mojemukrólestwu: biorę cię przeto pod moją opiekę, jak długozechcesz przebywać w mojej dziedzinie, w dowód czegodotykam cię tym moim berłem; a teraz... — zmieniłnagle twarz i z uprzejmym uśmiechem uścisnął serdecznie moją rękę — a teraz witam jako brat brata,a przede wszystkim najmocniej przepraszam, jeżeli moim nadejściem przerwałem chwilę jego natchnienia.Podobne chwile są nieopłacone i ja znam ich wartość;i ja także jestem poetą. Szczerze więc przepraszam.
— Ja to pierwszy powinienem żądać przebaczenia,że bez wiedzy króla śmiałem wejść w jego państwo —odpowiedziałem, stosując się do królewskiej Machnickiego roli.
— Z tej strony bądź spokojny — rzekł Machnickiz coraz większą uprzejmością — już po wczorajszympoznaniu, chociaż dalekim, serce moje przychyliło sięku niemu; życzyłem sobie jego odwiedzin; zrazu chciałem mu to oświadczyć, rozważywszy, zaniechałem. Co bym mówił z pełności serca, to by wzięto za wybrykwariata. Mniejsza o mnie, ale część mojej śmiesznościi na niego by spadła. Pan znasz świat — znasz wczorajsze towarzystwo — wiesz, jak mnie uważają, wieszto dobrze — niech to pana nie miesza. Ja nie gniewamsię na tych ludzi, bo znam ich dobrze. Nie czuję sięnigdy mędrszym, lepszym, jak kiedy jestem pomiędzynimi. Jednego kamyka tych gruzów nie oddałbym zanajczulsze z ich serc — ten kwiatek przekwitły więcejma duszy, jak oni. Żadnego z nich nie chciałbym miećmoim poddanym. Wolę tym gruzom królować. Z tymwszystkim nie są oni najgorsi. O! daleko gorsi są odnich. Oni nawet dobrzy ludzie podług ich czasu, podługich rozumu, ale wariaci. Mogłem być ich królem i niechciałem. Dlaczego? Jak? Kiedy się lepiej poznamy, samprzyznasz mi słuszność. Ale zostawmy to na później. Obyczajem świata zaczniemy rozmowę od pogody. Wybrałeśpan do wędrówki prześliczną chwilę, tylko niepewną.
— Bardzo tego żałuję — odpowiedziałem — widoki cudne, potrzeba wiele swobodnego czasu, żebysię nimi nasycić.
— Masz pan słuszność. Okolica prześliczna, aleto tylko ciało; cóż gdybyś pan duszę zobaczył! Jakaolbrzymia, jaka wzniosła! Geniusz ożywiłby nią dwadzieścia milionów. Tylko że to jest tajemnica, wielka,zaklęta tajemnica. Krocie ludzi rodzą się i umierają podbokiem tych gruzów, a żaden ani się domyśli ich prawdziwej wartości. Gruzy i gruzy! powiadają oni; stare,okazałe, to prawda, ale nic więcej, tylko gruzy jakiegośzamku. A ja panu powiadam, że te gruzy większe sąod tebańskich, babilońskich, rzymskich, większe odgruzów niejednego narodu. Gdyby mi wolno byłopodnieść ich zasłonę, świat z boleści wziąłby się zawłosy; zobaczyłby pod nimi przestrzeń pustyni większej jak Sahara, w każdym kamieniu trupa, w każdejwarstwie muru pokolenia wymordowane, zobaczyłbyrzeki z łez i krwi; ich wysokość myślą jedynie musiałby zgadywać, wieża Sennaru pigmejczyk przednimi. Jest to coś jak majestat narodu.
— Wierzę panu.
— Nie dziwiłbym się, gdybyś nie wierzył; zakrótko jesteśmy z sobą. Ale później, może... — tu zatrzymał się i nagle przeszedł z widocznym umysłem doinnego przedmiotu.
— Podsłuchałem wiersz pana. Nie przepraszamgo za to. Wszak jestem tu królem, mam prawo i powinność wszystko widzieć i słyszeć, co się w moimpaństwie dzieje. Nie powinieneś urażać się o to; niestraciłeś pan na mojej ciekawości. Z tej jednej chwilipoznałem go lepiej, niż gdybyśmy sto imienin razemobchodzili. Widzę u pana usposobienie bardzo dlaniego pochlebne, a które daje mu prawo... — Nagle zatrzymał się i patrzał mi w oczy długo, okiem ani nachwilę nie zmrużonym, bystrym, przenikającym duszęw różnych kierunkach; zawołał potem: — Tak, możeszpan śmiało pytać o wszystko, co się tyczy mojegokrólestwa; objaśnię go, o ile mi wolno.
Podziękowałem w krótkich słowach i zacząłemod sprawdzenia już mi wiadomych szczegółów: — Tenzamek — rzekłem — Firlej podobno założył za panowania któregoś z Zygmuntów.
— Firlej! Zygmunty! — powtarzał Machnickiz uśmiechem przekąsu. — Bajki! Ale nie tu miejscemówić o tych rzeczach. Tu każde echo złapałoby mojesłowo, a tysiąc wiatrów nieprzyjaznych rozniosłoby jenatychmiast — o! mam ja potężnych nieprzyjaciółi tutaj, jawnych i utajonych — muszę być ostrożnym.Gdybym panu powiedział ostatnie słowo tych gruzów,spędzono by wszystkie pułki piekielne, aby ich śladynawet zadeptać. Ale od czegóż mądrość stanu? Muszędyplomatyzować.
W tym miejscu muszę się przyznać czytelnikowi,że dotąd jeszcze uważałem Machnickiego za zwyczajnego obłąkańca i stosownie też przyjmowałem monetęjego mowy. Jego więc odpowiedzi, zboczenia, uniesieniasię, nie przerywały głównego ciągu mojej myśli, niepsuły szyku zapytań, które podobny przedmiot nastręczał,na które przede wszystkim chciałem mieć odpowiedź;dlatego mówiłem dalej:
— Powiadają, że jeszcze niedawno znaczna częśćzamku była mieszkalną?
Machnicki milczał.
— Największą część rozebrano podobno na innebudowy w okolicy? Postawiono kościoły, kamienice,stajnie! Co za świętokradztwo! Mówiono mi, jeszczeprzed laty kilką były tu komnaty zupełnie całe? W tychokolicach miały być wielkie bitwy?
Machnicki wciąż milczał, tylko się coraz widoczniej zachmurzał, czasem wyrzekł: tak — lub: nie —porwał się potem z miejsca i zawołał:
— Po moim królestwie nie można podróżowaćzwyczajnym sposobem wędrowców. Są pewne formy,których nie wolno przełamać. Chodź pan ze mną —niebo coraz bardziej się zachmurza, będziemy mieliburzę, korzystajmy z pogody.
Przyszliśmy tedy pod jedną wieżę okrągłą, poszczerbioną, ale jeszcze znacznej wysokości.
— Masz pan mocną głowę? Umiesz drapać siępo murach? Wejdziemy na tę wieżę.
Zmierzyłem, opatrzyłem ją i widziałem, że po jejszczerbach, jak po schodach, można się na sam wierzchmuru wydostać, przystałem więc na żądanie Machnickiego. On przodkował z nadzwyczajną zręcznością; pochwili staliśmy na szczycie, nad wysokość reszty zamczyska wyżej niż wierzchołki drzew okolicznych, z widokiem swobodnym na wszystkie prawie strony.
— Co za widok! — zawołałem. — Sądzę, że promień przynajmniej kilka mil długości.
— Kilka mil! — powtórzył Machnicki, patrząc miw oczy. — I to poeta tak się wyraża? Poeta tyle tylkowidzi? A ja, kiedy tu wejdę, kiedy położęoko na tych górach i trącę je myś1ą, wnetlecę chmurą grzbietami całego łańcuchaKarpat, ocieram się o Morze Czarne, przepływam Dniepr, biegnę drugim jego brzegiem, ponad Dźwiną przechodzę do Bałtyckiego morza, płynę jakiś czas morzem,zawijam w ujście Odry, i ponad Odrą wpadam znowu na Karpaty; a zawsze pilnując siękrawędzi tego horyzontu. — Rozumiesz mnie pan?
— Nie wiem, czy tyle, ile byś pan chciał być zrozumianym.
W tej chwili na twarzy Machnickiego objawiałasię jakaś dziwna wewnętrzna walka, jak żeby słowaogromnego znaczenia darły się do ust, a myśl tajemnicy gwałtem je zatrzymywała.
— Nie, nie! — zawołał w końcu. — Lepiej byćniepojętym, jak narażonym na zdradę.
Wnet postrzegł się, że wybuchnął z czymś niewłaściwym, zwrócił się ku mnie, wziął z dobrocią zarękę i pytał:
— Co ja powiedziałem? Może niedorzeczność.Przebacz pan! — Wszak wiesz, żem wariat — i ja towiem. Ja sam często postrzegam, że mi się wymkniesłowo, ni przyszył, ni przyłatał, jak powiadają. To wariacja, wariacja! Ale to nie wariacja, że potrzeba takwidzieć, jak ja widzę z tego miejsca, aby je pojąć.Wtedy dopiero wiedziałbyś pan, jak przyjmować powszednie bajeczki, które mu naklektano. Chodźmy stąd.
Spuściliśmy się znowu na dół w milczeniu. Przezten czas rozważając w duchu dziwną istotę Machnickiego, mniemałem dostrzec w nim przeważający żywiołpoetycki, który przy osłabionych innych władzach umysłu panował nad nim tym silniej i stał się dla jegoduszy szkłem optycznym, pokazującym jej cały światw postaciach powiększonych i upięknionych za rzeczywisty; widziałem, że go raziła moja prozaiczna szczerota, odtąd więc postanowiłem być z nim poetą. W tymzamyśleniu postępowałem w głąb zwalisk, kiedy Machnicki wstrzymał mię:
— Za pozwoleniem — rzekł — panu wolno tubłądzić, ale nie mnie. Pan nie widzisz, jak ja, przeszłości;nie widzisz tu, jak ja, jej śladów; ciężko bym przewinił, żebym się ich nie trzymał; okropnie bym za to odpokutował.Chcesz pan mieć wyobrażenie mojej kary? Spojrzyj nate miliony dokoła. Zresztą, jako król, mam także mojedworskie obrzędy, których się trzymać i których przestrzegać muszę.
Zwróciliśmy się więc nazad, w kierunku południa,i wyszliśmy zupełnie za obręb gruzów. O kilkanaściekroków leżał ogromny głaz samorodny. Machnicki podprowadził mnie ku niemu i rzekł:
— Przede wszystkim cześć grobom! Tu, pod tymkamieniem, leży ostatnie półtora wieku. Olbrzymie zwłoki!nieprawdaż? Kto nad nimi nie pomodli się, ten jakniegodny, niepoświęcony, wchodzi do tego zamku, docałej przeszłości. — Po czym zdjął kapelusz, ukląkł, dałmi znak, żebym to samo zrobił; wpatrzył się w kamień, nieznacznie twarz jego zmieniła się w bryłębez wyrazu prawie życia, jak żeby duszę uniosło jakieśzachwycenie daleko od ciała; mimo to rzęsne łzyposypały się z oczu, a usta, jakby obcym głosem,jakby poruszone zewnętrzną sprężyną, przemawiały tesłowa:
— Każesz! Słucham. Jeszcze raz posiewam cięłzami. Na łzach mech wyrasta, ze mchu ziemia. W ziemiskrywa się ziarnko, z ziarnka strzela drzewo — takKarpaty lasami porosły: tak ty, grób, porośniesz nowymżyciem. Płyńcie, łzy! Policzą was kiedyś, zapłacą!
Skończywszy ów dziwny monolog, był jeszczejakąś chwilę w stanie zewnętrznego odrętwienia; powoliruszył okiem, życie wróciło do twarzy, powstał, pojrzałna mnie, i obcierając ślady łez, zapytał:
— Płakałem? Nie dziw się pan — ile razy jewidzę, tyle razy płakać muszę. Ale i to paroksyzmwariacji, powiedzą sąsiedzi; nieprawdaż? O, gdybykażdy z nich miewał podobny przynajmniej raz z rana,a raz na wieczór, ten zamek stałby jeszcze cały, a przynajmniej już odbudowany. Widzisz pan dokoła te głazy?Wszystko to są groby, ale jakie groby! Całe zastępybohaterów, czyny wiekowe, miasta, wieki, kraje, leżąpod nimi. Ten na boku na przykład, u samego wchodudo zamku, kryje wyprawę wiedeńską... Ale za małodziś czasu na obejrzenie całego cmentarza, burza namprzeszkodzi.
W samej rzeczy, im wyżej słońce się podnosiło,tem większy zaduch napełniał powietrze, chmury gęstniały i grzmot burzy co chwila groził.
— Przebyliśmy święty próg zamku, możemy wejśćwewnątrz! — rzekł Machnicki i szedł przodem.
Ostatnia scena przy głazie wpłynęła osobliwymsposobem na mój umysł, uderzyła naprawdę w poetyczną strunę duszy. Jakkolwiek poetyczność Machnickiego objawiała się zanadto może jaskrawo, była niąjednak, i przepłynęła do mojej fantazji, pozwólmy, żejak tchnienie zarazy. Owo przeobrażenie głazów prostych w podobne nagrobki zdało mi się być pomysłemtak pięknym, otwierało takie pole fantazji, że mimowiestnie wszedłem w świat Machnickiego. Kupa gruzuprzemieniła się dla mnie w zamek, jaki był przed wiekami; ściany się podniosły w rozgrody pokojów starożytnych, wysokich, chmury opadły jak sklepienia,wyciągnęły się długie korytarze, wyrosły z ziemi kolumny,a na nich rozwinęły się krużganki, okna pojrzały różnobarwnymi szybami, cały gmach odetchnął przeszłymżyciem, w każdej części zmartwychwstały ślady mieszkańców. Głuchy odgłos dalekiego grzmotu było to echonaszego stąpania po brzmiących posadzkach. Nie spotykamy wprawdzie nikogo, wszędzie pusto i głucho, aleta pustka, ta cisza, są chwilowe: pan zamku wyjechałgdzieś z całym dworem, ale wróci. W możność takiegozłudzenia nie wszyscy wierzą; są, którzy je pojmą:krótko trwa ono, ale się przytrafia obłąkanym i poetom.Byłem właśnie w jego pełni, kiedym ujrzał w jednymoknie rosnącą brzózkę. Jej korzeń trzymał się wewnętrznego gzymsu, a wierzchołek na zewnątrz za okno wychodził; gałęzie wisiały tak posępnie, biała kora takżywo przypominała biały strój kobiecy, że mimowolniezawołałem:
— Jaka smutna! Jak gdyby wyglądała kochanka!Biedna!
— Kto taki? — zapytał mnie zdumiony Machnicki.
Postrzegłem się, odpowiedziałem więc, uśmiechając się:
— Nic! Nic! Przywidzenie! Nic więcej. — Nagliłpowtórnym zapytaniem, wyznałem, że w brzozie wyobraziłem sobie dziewicę.
— Cyt! — rzekł z cicha. — Wyjdźmy stąd.
Ledwośmy odeszli, rzucił się na mnie z mocnymuściskiem i wołał:
— To nie złudzenie, to rzeczywistość, cud grobu,łaska grobu z panem. Czy wiesz, kogo widziałeś? —zapytał, uspokoiwszy się nieco. — To królowa Jadwiga.A widziałeś ją w najważniejszej chwili jej życia. Sercejej rozdarte najboleśniejszą raną. W jedną stronę ciągnie ją miłość Wilhelma, w drugą miłość narodu.Przemogło poświęcenie się dla narodu, ale boleść nieustała. Wygląda z trwogą przybycia Jagiełły, przyjmuje go jak męża i pana, ale łzy dla kochanka płyną.Szczęśliwy, kto ją widział w tej chwili, choć razw życiu; widział on triumf miłości narodu. Szczęśliwyjesteś. Dusza twoja przejrzała, spodziewałem się tego.Odtąd jeszcze otwarciej będziemy z sobą. I mnie tenwidok nie obcy, ale rzadki. Najczęściej przedstawia misię jak drzewko. Między nami gadają, że to wszystkobyło gdzieś tam, w jakimś Krakowie. Nie wierz temu:i Kraków tutaj, i cała ta scena tu się odbywała. Wiemto z ust własnych.
— Pan z nią rozmawiasz?
— Czy ja z nią rozmawiam! A po cóż byłbymkrólem tego zamku? Jeżeli w nim żyję, to dlatego, żei on żyje. Nic tu nie ma, co by nie żyło dla mnie, co byze mną nie rozmawiało! O! jak mnie nieraz bawią,a najczęściej gniewają ci powszedni ludzie, którzy tuczasem, nie wiem po co, przychodzą. Dla nich te drzewa,kwiaty, murawa, nic więcej, jak tylko zwyczajne drzewa,kwiaty i murawa. Biedni, gdyby im Bóg otworzył oczy,gdyby się chcieli porozumieć ze swoją duszą, padalibytu na twarz przed każdym kwiatkiem, całowalibyw nogę każde drzewo, nie śmieliby stąpać po tej murawie. Zamieszkaliby tu chętnie na całe życie, i przezcałe życie nie napatrzyliby się, nie nasłuchaliby siętego, co się tu działo i dzieje.
Tymczasem przewidywana burza podniosła sięna wysokość zamku, powietrze całkiem ściemniało,grzmoty i błyski coraz bliżej się objawiały i wiatrz niezwykłą się podniósł gwałtownością. Nie spodziewając się takiej i tak prędkiej nawałnicy, nie zapewniłem sobie schronienia; począłem więc być niespokojny i zapytałem Machnickiego, czy nie wie gdziebliskiej chaty, w której bym bezpiecznie przeczekałpierwszą natarczywość burzy.
— Bądź pan spokojny! — odpowiedział. — Jestemkrólem w moim państwie, wszystko już obmyślone.Nie każdemu bym to zrobił, nie zrobiłem tego nikomudotąd, ale pan masz wszelkie prawo do mojej gościnności, pod jednym warunkiem:
— Pod jakim?
— Dasz mi najuroczystsze słowo, że nikt niedowie się z jego przyczyny o miejscu, w którym sięschronimy.
Dałem słowo z chęcią.
— Chodź pan za mną.
IV. Podziemie
Związany słowem danym przed chwilą Machnickiemu, muszę zawiesić na zawsze ciekawość czytelnikai zostawić w tym miejscu przerwę opowiadania, którejmoże nigdy nie zapełnię. Wolno mi tylko powiedzieć,że nie wychodząc z obrębu gruzów, zatrzymaliśmy sięnad głazem znacznej wielkości. Machnicki zlecił miobejrzeć się na wszystkie strony, czy nie jesteśmywidziani przez kogo obcego, a kiedy to dopełniwszy,zwróciłem się ku niemu, ujrzałem ów kamień już podniesiony, a na jego miejscu ciemny otwór pod ziemią.
— Spuszczaj się prędko! — zawołał.
Zrobiłem jak kazał, on skoczył za mną; w okamgnieniu kamień znowu zapadł i zostaliśmy w zupełnej ciemności.
— Taka jest brama mojej stolicy — rzekł Machnicki. — Idź pan za mną, trzymaj się ściany, a pamiętaj, że mamy przed sobą dwadzieścia schodów.
Szedłem, trzymając się kroków przewodnika, macając ścianę i licząc stopnie. Schody były wygodne,szyja podziemia tak wąska, że ledwie dwóch ludziobok siebie pomieścić mogła, bez trudu więc szedłem.Na dwudziestym stopniu zatrzymaliśmy się; Machnickiskrzesał ognia, zapalił lampę stojącą w małej framudze,jakby umyślnie na to wykutej, i przemówił:
To pierwszy dziedziniec mojego pałacu; cóżmyślisz o nim?
Powiodłem okiem dokoła i widziałem niekształtnąjaskinię, obszerności tak nieznacznej, że jeden rzut okaz któregokolwiek punktu mógł ją całą ogarnąć, chociażprzy świetle tak słabym jak blask lampy. W utworzeniu jej nie widać było śladu sztuki; pod ścianami stałylub leżały ludzkie kości, na ścianach wisiało kilkazbroi starożytnych, mocno zardzewiałych.
— Zapewne to straż pałacowa? — rzekłem.Machnicki potwierdził mój domysł skinieniemgłowy. Głównie jednak zwróciły moją uwagę drzwidosyć wielkie, żelazem pokryte, leżące po lewej ręcenaszego wchodu.
— A to musi być wejście do podziemnego przechodu, o którym powiadają, że się aż pod Krosnociągnie?
— Może i dalej — odpowiedział Machnicki obojętnie.
Po krótkim zatrzymaniu się przystąpił do innychdrzwi, podobnych pierwszym, a leżących przed nami,dobył klucza, otworzył je, sprowadził mnie o kilka stopniniżej do innej jaskini, obszerniejszej nierównie niż poprzednia. Z pierwszego wejrzenia zgadłem, że to byłojedno z owych okropnych więzień, które konieczniewchodziły do budowy dawnych zamków; jeszcze wisiały szczątki łańcuchów na żelaznych kółkach, wpuszczanych w kamień na ołów. Machnicki, nie dając miczasu do rozpatrzenia się, uchylił jedne z licznych drzwipobocznych, wprowadził mnie do nowej kryjówki z tajemniczym milczeniem, zapuścił w jej głębie wyciągniętąrękę z lampą, a ja wyraźnie ujrzałem pod ścianą drewniane i żelazne narzędzia tortur.
Mimowolny dreszcz przebiegł ciało, włosy stanęłyna głowie, cofnąłem się za drzwi jak popchnięty.Okropna przeszłość miejsca zawisła przed myślą jakczarna zasłona, a tłem jej przesuwały się w ognistymmalowidle sceny tyranii, jakich kiedykolwiek naczytałem się lub nasłuchałem w opisach miejsc podobnych,jakie tylko wyobraźnia, przerażona ich widokiem, utworzyć sobie potrafi. Wrażenie to zagrało naraz we wszystkie zmysły: w powietrzu uczułem duszącą woń trupiejzgnilizny, każde uderzenie stopy o twardą posadzkę,odbite echem jaskini, zamieniło się w jęk przeciągły,ciemność i światło lampy, połamane wzajemną walką,wyglądały spoza kolumn samorodnych i z załomówskalistej ściany postaciami ofiar mniej więcej wyraźnymi, bladymi; jak żyję, nie miałem podobnego widzenia.
Machnicki stał ciągle w izbie tortur; szybko zbliżyłem się ku niemu, a ujrzawszy przed nami nowedrzwi, na pół uchylone, chciałem wyjść przez nie i pociągnąłem za sobą Machnickiego. — O, nie! — odezwał sięMachnicki głosem uroczystym — z tego miejsca niebyło i nie ma wyjścia, chyba tamtędy.
Na tych słowach otworzył do reszty drzwi uchylone i wskazał za nimi stos kości w dole, a w górzewąski otwór, przez który wpadało cokolwiek dniowegoświatła:
— Jest to cmentarz więzienia!
— Wychodźmy stąd! — zawołałem z niecierpliwością. — Wychodźmy którędykolwiek, bylebyśmy wyszli — i drżąc mimowolnym dreszczem, ciągnąłem w tył Machnickiego.
On, przeciwnie, miał twarz ciągle obojętną, zimną;uległ mi jednak i wrócił do jaskini więzienia, ale tutajzatrzymał się, utkwił we mnie przenikające oczy i mówił powoli, zatrzymując się na pewnych wyrazach, nibyprzywiązując do nich większą wagę.
— Tak, jest to więzienie zamkowe. Miejsce okropne.okropniejsze może, niż ci się wydaje, bo nie widziszw nim nic więcej nad więzienie zamku, a ja... ja coświęcej tu widzę. Jestem jednak spokojny, przynajmniejtaki jak zawsze, a ty drżysz, jesteś cały zmieniony.Dziwi mnie to. Cóż lepszego twój świat, w którym żyjesz? O, rozumni ludzie, jacy wy zabawni, dziwni! Nieobudzisz ich pojęcia, nie domacasz się ich duszy, dopóki nie skupisz wrażeń w jeden piorun i nie uderzyszich zmysłów jak piorunem. We wszystkim zmysły,nigdzie duszy. Nigdzie duszy, która by swoją potęgąogarnęła przestrzenie i miliony, skupiła je w mikroskopie jednej myśli, jednego uczucia. Daj mu za więzienie obszar kilku tysięcy mil, a ma się za wolnego;morduj około niego tysiące, niech tylko nie słyszy ichjęku, nie widzi ich trupów, a będzie dobrze jadł, spokojnie spał, będzie wesoły, szczęśliwy, jak w raju. Dopiero kiedy go wprowadzisz między ściany jaskini,kiedy mu pokażesz kości zamordowanych, zabrzęczyszw uszy łańcuchami, kiedy mu powiesz: oto twój świat,oto twoje życie — dopiero wtedy ocknie się, zadrży, jakbymu powiedziano coś nowego; i tacy ludzie mają byćludźmi zdrowego rozsądku? Silnych zmysłów? A ja cipowiadam, że to są ludzie zmysłów zużytych, niedołężnej myśli, skrępowanego ducha. Cała ich mądrość,że znają kilka liter zmysłowych; nie mają wyobrażeniao języku duszy, bez którego i sam się nie nauczysz,i nie nauczysz drugich nic szlachetnego, nic wzniosłego.
Zatrzymał się na chwilę, a zmieniając nagle tongłosu i cały wyraz twarzy w łagodniejszy:
— Przebacz! — zawołał. — Przebacz wariatowito kazanie. Nie do ciebie ono wymierzone. Nie kładęciebie na równi z resztą ludzi. Dałeś mi już niejedendowód, że dusza twoja ma widzenie silniejsze, rozleglejsze: nie jest na łasce zmysłów. Gadałem sobie ottak! z potrzeby wygadania się, w chęci jak najbliższegopoznania się z tobą; gadałbym, bo to jest rozkosz pomówić z człowiekiem, który nasz język zrozumie.Teraz pójdziemy dalej.
Mimo wszystkiego, co Machnicki dopiero powiedział, opuściłem więzienie z prawdziwą przyjemnością.Wróciliśmy drogą, którąśmy przyszli. Zatrzymaliśmy sięznowu w jaskini wyższej, przede drzwiami, o którychjuż wspominałem, a które według wszelkiego podobieństwa zamykały podziemną wycieczkę z zamku na zewnątrz.
Drzwi były mocne i ciężkie; z głuchym zgrzytemustąpiły pod Machnickiego ręką i odsłoniły nam nowykorytarz, dosyć przestronny, przykro w dół spadający;jakoż po kilku krokach zaczął się nowy szereg stopni,prowadzących coraz głębiej. Skracając o ile możnai trzeba opowiadanie, nadmienię tylko, że przebyliśmypięć czy sześć jaskiń rozmaitej wielkości i tyleż pięterschodów mniej więcej licznych. Głębokości, w jakiejbyliśmy, po niczym zmiarkować nie mogłem, zdawała misię jednak ogromną. Szliśmy ciągle podziemiem skalistym.W niektórych miejscach ślad ręki ludzkiej był widoczny,częściej samorodna objawiała się przyroda. Uważałemczasem mniej więcej obszerne w ścianach otwory, z których domyślałem się różnokierunkowych rozgałęzieńtegoż samego przechodu. Szliśmy w takim milczeniu,że przewodnik nie odpowiedział nawet na kilka zapytań,które mu w ciągu tej wędrówki zrobiłem. Było w tymmilczeniu coś uroczystego.
W dziwny też stan przechodziły wyobraźnia, duszai wszystkie moje władze; kto nie był w podobnympołożeniu, ten nie zdoła utworzyć sobie jego pojęcia.Na to potrzeba znajdować się o sto przynajmniej sążnipod ziemią, śród skał nagich, dzikich, jednostajnych,ze wspomnieniami tylko dniowego światła i żyjącejprzyrody, w ciszy tak zupełnej, że odgłos burzy, nieustannie piorunującej z całą potęgą, wyraźny z początku, głuchnąc stopniami, objawiał się teraz jedyniew ciągłym prawie drżeniu ziemi i dziwnym jakimśbrzęku głazów, którego po żadnym wiadomym namdźwięku wyobrazić sobie nie można. Nie pojmowałemrównie, dlaczego mimo większej coraz głębokości odgłos ten zamieniał się w coraz wyraźniejszy huk piorunów. Nagle huk ten rozległ się grzmotem tak silnym,jak żebyśmy zwyczajną tylko ścianą przedzieleni byliod reszty świata.
Machnicki zatrzymał się; w twarzy jego ujrzałempodniesienie ducha, promieniące na tle pogodnego, cichego zadowolenia, a w całej postawie coś triumfalnego.
— Słyszałeś ten piorun? — zapytał mnie.
— Słyszałem.
— Wiesz, co on znaczy?
Odpowiedź w duchu zapytującego niełatwa była.Machnicki, bądź widząc mój kłopot, bądź przez zwykłąsobie żywość, która często nasuwała mu rozwiązaniewłasnych jego zapytań, przyszedł mi teraz w pomoc.
— To strzał powitania! — odpowiedział. — Powitanie królewskie, nieprawdaż? A tę niespodziankę winienjestem mojemu gościowi tak, tobie, jak na ten raz,jestem ją winien, mój gościu szanowny! — dodał, ściskając mnie serdecznie za rękę. — Za chwilę sam to pojmiesz.
Po tych słowach postąpiliśmy naprzód kilka kroków, stanęliśmy przed niewielkiemi drzwiami; Machnicki otworzył je lekkim ku sobie pociągnięciem i wprowadził mnie do nowej jaskini.
Tu obracając się do mnie, rzekł z pewną urzędową powagą:
— Na koniec jesteśmy u celu naszej wędrówki.Otóż i stolica króla zamczyska. Stolica, pałac, więzienie,piekło, raj, co chcesz. Ale o to mniejsza, dosyć, że cięwitam w tej chwili jak gospodarz gościa, jak bratbrata; powitanie królewskie na później zostawimy. Jesteśznużony, nieprawdaż? Odbyłeś przechadzkę mordującą,pora późna, lekki posiłek nie zawadzi, wszak tak? Pozwolisz więc, że zacznę od ugoszczenia podróżnego.Gościnność to cnota naszych przodków rodzima, wielka,święta, jeden z klejnotów domowego ich życia. Znamcałą wartość podobnych skarbów; nie pozbyłbym sięnajlichszego z nich za nic w świecie: to podstawapublicznej narodowej potęgi. A jeżeli kto, to król powinien dawać przykład troskliwości o nie. Siadaj więci spocznij. Albo lepiej, zostawiam ci zupełną wolność.Jesteś zapewne ciekawy rozpatrzyć się w moim pałacu. Rób, co ci się podoba, ja tymczasem zajmę sięposiłkiem.
To pozwolenie było mi bardzo na rękę. PałacMachnickiego, jak go nazwał, zasługiwał ze wszechmiar na bliższe rozpatrzenie się, sądzę nawet, że rysemjego dogodzę potrzebie czytelników, którzy by mielidłuższą cierpliwość towarzyszyć aż do końca mojemupobytowi z Machnickim.
Jaskinia ta była obszerniejsza jak wszystkie zwiedzone dotąd; miała ona kształt wielokąta okrągłego,około pięćdziesięciu stóp obwodu, ile od oka sądzićmogłem. Do jej budowy wchodziły dwa ogromne głazy,poziomo względem siebie leżące; niższa, główna częśćpieczary wykuta była w głazie spodnim, wierzchni zaś,wyżłobiony wklęsło, tworzył sklepienie; rozdzielała jeszeroka szczelina, opasująca niby gzymsem cała jaskinię.Szczelina ta, w stronie przeciwległej drzwiom wchodowym rozszerzona sztuką w okrągłe otwory, a zresztązałożona kamieniami, zamieniała się w samorodne okna,które przez swój kształt lejkowaty na zewnątrz jaskinidawały swobodny widok na ogromne płaszczyzny, u stópzamkowej góry leżące, i wpuszczały wewnątrz tyle dniowego światła, ile go potrzeba było, aby się obejść bezsztucznego oświecenia. Dotąd dwa takie okna widziałem;za ich pomocą przekonałem się, że góra z tej stronyzbiegała urwisto do dołu. Wewnętrzne urządzenie i przyozdobienie pieczary dziwny miało pozór: ściany, sklepienia, posadzka nawet, były mchem nałożone tak grubo,że widok głazu ginął pod nim zupełnie. Kątowatośćich obwodu tworzyła kilkanaście ścian, z których codruga ściana wyrobiona była w głęboką framugę. Ścianywystające ozdobione trofeami ze strzał, mieczów, strzelb,pancerzy i innej broni, bądź dawnej, bądź nowszej, tak,że to ubranie dawało pieczarze pozór zbrojowni, a przynajmniej jakiegoś muzeum rycerskiego; gdzieniegdziewisiały herby kamienne, ocalone widać reszki z gruzówzamczyska, kilka starych portretów, a nawet kościludzkie pomieszane w trofea broni. Szczelinę, o którejwspomniałem wyżej, że opasywała pieczarę na kształtgzymsu, przyozdabiał łańcuch kul rozmaitej wielkości,poprzerywany w odstępach wymierzonych trupimigłowami, co wszystko razem dziwny przedstawiało widok i niepojęte robiło wrażenie. Za ramy do framugsłużyły pęki młodych drzewek: każdy pęk, przewiązanyw połowie swojej wysokości, rozdzielał się od przewiązki na dwie części i wierzchołkami ich łączył sięna obie strony z pękiem najbliższym, w tenże sposóburządzonym; tworzył się stąd dokoła pieczary szeregkolumn i łuków gotyckich. Nadto pod każdą ścianąbyły wygodne siedzenia z kamienia, jednorodnego ześcianami. Framugi zasłonione makatami i adamaszkami,ocalonymi widać szczątkami zamkowych obić.
Najmocniej zajęła mnie framuga na wprost drzwiwchodowych leżąca. Po obu stronach jej otworu stałydwa szkielety, odziane całkowitym uzbrojeniem dawnychhusarzy, z kopiami tak nachylonymi ku sobie, że proporce ich, zwisłe aż do ziemi, układały się w rodzajzasłony. Nad wnijściem wisiał rozpięty orzeł rzeczywisty.
Idąc od tego miejsca ku drzwiom lewą stroną pieczary, w najpierwszej z porządku framudze znajdowałsię mały księgozbiór; składał się on z kilkuset książek,między którymi największa część, jak mi się zdawało,starych kronik; na środku stał stolik do pisania z całymstosownym przyborem i wygodnym staroświeckim krzesłem. Sam stolik, roboty prostej, ale dosyć starannieogładzony, leżał na czterech klockach, korą okrytych,po dwa w głoskę X związanych; a tak był ustawionypod jednym ze wspomnionych okien, że pasmo światłajak raz na niego padało i pracującego przy nim oświecałodostatecznie. Na stole leżała ogromna księga, w większejpołowie zapisana. W następnej framudze była sypialniaMachnickiego: za łóżko służyła ogromna kamienna płyta,wzniesiona o pół łokcia nad posadzkę i grubo mchemusłana; pościel zaś składała się z łosiej skóry, poduszkiskórzanej i koca do przykrywania się.
Co się tyczy innych framug, wszystkie prawiesłużyły za skład jakiś: i tak jedna zapełniona byłamateriałami potrzebnymi do stolarki, ślusarki, szewstwai krawiectwa; w drugiej złożone były stosownie doróżnych rzemiosł narzędzia, jako to: siekiery, heble,piłki; w dalszych mieściła się spiżarnia: składała sięona z owoców, nabiału przyprawnego, suchych ryb,wędzonych mięs, jarzyn, chleba, i tym podobnej żywności. O ile opisane miały pozór powszedni, o tylezajęła mnie ostatnia. Leżała ona po prawej ręce miejscazasłonionego proporcami, pod oknem do pierwszegopodobnym, odpowiadając bibliotece. Miała kształt półokrągły; wysłana była mchem, jak cała pieczara, tylkonierównie ozdobniej i smakowiciej, bo na tło mchurozrzucono konchy, muszle, świecące kamyki, szkłaróżnokolorowe, robaczki o błyszczących skrzydełkachi tym podobne. Głównie jednak przyozdabiało ją okrągłe,jasne źródło; leżało ono śród posadzki jak okrągłelustro: zrównoważony przypływ i odpływ wody utrzymywał je w stanie wiecznego wygładzenia; dodawałomu blasku okno, jakby umyślnie na to wyrobione,ożywiał zaś lekki, podziemny szelest, który szeptało tajemniczych drogach jej nurtów, a nie kłócił bynajmniej spokoju powierzchni. Musiała to być godowaizba Machnickiego, gdyż u dołu całej ściany wystawałopółkolem kamienne siedzenie, a siedzenia dotykał stolik,umieszczony jak raz na jego połowie; w tej chwilistało na nim śniadanie, do którego właśnie mnie wezwano. Wprawdzie dostarczyła go tylko spiżarnia Machnickiego: nie było tam nic więcej prócz sera, masła,owoców, mięs wędzonych i chleba, a za cały napój woda,pod bokiem stojąca, ale tak potrzebowałem jakiegokolwiek pokarmu, spotkałem się z nim w tak dziwnymmiejscu i położeniu, zawezwano mnie z taką serdecznością, że w całym życiu nie pamiętam chwili jedzeniaprzyjemniej spędzonej. Mogłem oddać się zupełnie tejprzyjemności, bo uprzejmy gospodarz wziął na siebiewszystkie niedogodności podobnej we dwóch biesiady,nawet rozmowę; przedmiot jej sam się nastręczał.
— Skromny posiłek — mówił on — skromny, a nawet lichy, to prawda; ale królewski, wysoce królewski.Komuż przystoi bardziej żyć podobnie, jeżeli nie królowi, jeżeli nie takiemu jak ja człowiekowi, który z wysokości swojego stanowiska ogarnia, a przynajmniej powinien ogarniać miliony biedaków, widzieć wszystkieich potrzeby, czuć wszystkie nędze. O tak! niech misię w truciznę zamieni pierwszy kąsek, który pożyję bezkoniecznej potrzeby, niech mój żołądek na wieki sięzamknie, jak tylko zażąda zbytkownego pokarmu. Jemtylko tyle, abym żył, tylko tyle, w całym znaczeniu tegowyrazu. Zresztą odwykłem od waszych przyprawnychpotraw. Zginąłbym, gdybym zechciał żyć po waszemu.Zaszedłem z przyrodą tak daleko, w tak bezpośredniestosunki, że już bym nie mógł przeniewierzyć się jejbezkarnie. Grzeszę jednak czasami, ale Bóg świadkiem,że mimowolnie. Kiedy niekiedy muszę zamieszać siępomiędzy ludzi, bo zwykle całe zimy pomiędzy nimiprzepędzam, dla spraw mojego królestwa, a wówczasrad nierad muszę zastosować się, choć w części, doich sposobu życia. O! gdybyś wiedział, jak drogo muszęopłacać te wykroczenia; ciężko pokutuję za nie. Pomijamchoroby, tortury ciała; ale umysł, serce, dusza, wszystkoidzie pod chłostę, myśl gaśnie, serce stygnie, duszawpada w jakiś dziwny zawrót, opuszcza mnie cała mojakrólewskość; nieraz jestem już bliski zostania jednymz waszych rozsądnych. Dzięki Bogu, że to wszystkotrwa pewny czas tylko; pokuta przemija, jednam sięz przyrodą, państwo wraca do posłuszeństwa, i jestemznowu królem, jak byłem. Ale o to mniejsza. Jakżeznajdujesz moje królewskie mieszkanie?
— Prześliczne! — odpowiedziałem bez namysłu. —Dziwne! Tak poetyczne, że opis jego może się wydaćzmyśleniem; jednym słowem godne całego państwa i jegowładcy. A uwielbieniu temu równa się ciekawość...
— Rozumiem — przerwał Machnicki — chciałbyświedzieć, skąd się ono poczęło i jak przyszło do tegostanu? Będziesz to wiedział w swoim czasie; przebacz, że nie zaraz. Powieść za długa, a rzecz ważna,jedna ze świętych dla mnie tajemnic; ubliżyłbym jej,gdybym ją wyłożył na stół zamiast wetów. Żeby jągodnie opowiedzieć i usłyszeć, potrzeba stosowniejszegomiejsca i pory, niż chwila jedzenia i stół zastawionyjadłem. Ułatwimy się wprzódy z jednym.
Nieposłuszeństwo byłoby niewczesne i bezskuteczne;poszedłem więc w milczeniu za radą gospodarza; wiedziałem nadto, że nie stracę na tym, jeśli mu zostawięzupełną swobodę postępowania. Skłonność wywnętrzenia się posuwała się w Machnickim aż do namiętności,aż do słabości; podawał się jej tym swobodniej, z tymwiększą rozkoszą, im powolniejszego znajdował słuchacza; wtedy powiedział więcej, niżby chciał powiedzieć.Powinienem jeszcze wyznać, że rozmowa jego bynajmniej mnie nie nużyła, przeciwnie, miała szczególniejszyurok. Tyle tam było życia w głosie, tyle uczucia w każdym ruchu, tyle duszy w całej postawie, tyle wzniosłejfantazji w pomysłach, tyle trafnego sądu w uwagach,w ogóle taka logiczność, ma się rozumieć logicznośćwłaściwa stanowisku, z którego na wszystko zapatrywał się Machnicki, tyle prawdy i pożytecznej naukiw głębi jego obłąkania, pod dziwaczną barwą panującejmyśli coś tak niepospolitego, coś tak rzewnego, żeporwany wirem improwizacji, zapominałem o króluzamczyska, o obłąkańcu, a wchodziłem mimowolniew stan człowieka, który czyta piękną fantastycznąpowieść lub patrzy na przedstawę jakiej fantastycznejsceny.
Znalazłem się właśnie w podobnym stanie, kiedyMachnicki po krótkim milczeniu znowu tak zacząłz uśmiechem zadowolenia, że znalazłem jego mieszkanie,jak sobie życzył:
— Przyznajesz więc, że mój pałac jest prawdziwiekrólewski. Spodziewałem się tego, bo wiem, że patrzyszokiem duszy niepospolitej. Ale dotąd widzisz tylko ciało;nabierze ono większej wartości, kiedy ci odsłonię jegoduszę, bo w każdej rzeczy dusza jest wszystkim! Stądzwyczajni ludzie w ciągłym są złudzeniu, że z powierzchowności tylko sądzą. Któryż z nich, wejrzawszy nagórę zamczyska, domyśli się miejsca, w którym otojesteśmy, i życia, które tu w tej chwili panuje?
— Zmyślenie! bajka! zawołaliby, gdybyś im o tympowiadał. Sami jednak wiecznie tworzą kłamstwai wierzą kłamstwom. Na przykład na karb tego zamkui jego króla Bóg nie wie co plotą; a wszystko takprozaiczne, drobne, nikczemne. W niczym śladu, w niczym promyka wielkiej myśli.
— Koniec końców, zamek dla nich to tylko budynekkilkuwiekowy, dzisiaj gruzy na nic nie przydatne, chybana materiał do jakiej gorzelni. Machnicki? Ot sobiewariat, ale nic więcej, i zamykają usta spokojni, jakżeby największą prawdę powiedzieli. Nie lepsze od nichkroniki, a przynajmniej mało co lepsze. Co to za nędzate wszystkie kroniki! Wierzyłem im kiedyś, mam jedotąd jeszcze, ale dzisiaj nie wierzę. Prawda, trzebabyło cudu, żeby mi się oczy otwarły, ale się otwarły:jestem dziś w samym źródle prawdy. Spytaj kroniko początkach tego zamku — odpowiedzą ci: O, dawny!Kilka już wieków stoi. Nie wiedzą nic o tym, że ontrwa od potopu. Ziarno jego przypłynęło z wodamipotopu, z raju; spoczęło w tej pieczarze, przebiło swoim kiełkiem skały i wyrosło w zamek. Z czasem,z czasem zamek praojciec rozpuścił swoje korzeniepodziemne, Bóg wie, jak daleko, za dziesiąte góry, zadziesiąte wody; Bóg wie, jakie zamki powstały z jegoodrośli: warszawski, krakowski, gnieźnieński i krocieinnych, i Bóg wie, jakie jeszcze powstaną; ale to tylkoodrośle; główny ich korzeń tutaj, tutaj kołyska ichdziejów.
— Zdziwisz się, kiedy ci powiem z pewnością,że tutaj mieszkali wszyscy królowie od pierwszego ażdo mnie, owe Lechy, Krakusy, którzy nic byli anitakimi Lechami i Krakusami, jak nam kroniki przedstawiają, i żyli nierównie dawniej, niż pamięć naszychkronik zasięga. Tu miały miejsce najważniejsze wypadki naszych dziejów. Chwile najwznioślejsze, najrzewniejsze, najokropniejsze naszego życia mają tuswoje groby i pomniki: mówię o tych, które dziejopisowie z łaski swojej zanotowali, a dopieroż te, o których nie zasłyszeli, których ani się domyślali! I niemogli zrobić lepiej, bo nie znali tego miejsca, nie żyliw nim, nie spoili się z nim duszą; a tylko tutaj mogliczerpać wiadomość całej przeszłości, bo tu jest jądronaszego życia.
— Powiadam ci: nie ma tu ptaka, który by o tejprzeszłości nie śpiewał, nie ma wiatru, który by niewzdychał jej smutkiem; nie ma kropli rosy, która byjej łzą nie była; zapytaj każdego cienia chmury, co siępo tych gruzach przesuwa, każdego tętentu, ilekroćnogę postawisz, zapytaj tej wody, co tam wiecznieszepce, a usłyszysz taką powieść, jakiej żaden pisarzdotąd nie wymyślił i wymyślić nie zdoła; trzeba tylkoumieć zapytać i słuchać.
— Ten orzeł, co go widzisz nad proporcami, topierwszy orzeł biały, co się wzniósł nad tą ziemią; onjeden opowie ci całe jej życie.
— Dlatego to osiadłem i zamknąłem się tutaj?Aby ratować życie, trzeba zejść do jego źródła.
— Wyobraźże sobie moją rozpacz, moją wściekłość, kiedy przyjdę do szlachcica i mówię: mój panie,zamek coraz bardziej niszczeje! — a on mi odpowiada:prawda! ale to takim tonem, jak żeby przyświadczał,że słońce świeci, albo deszcz pada, a myślał o czyminnym. Zniecierpliwiony wołam: zamek upada, powtarzam panu; trzeba go ratować wszelkimi siłami, jaknajprędzej; on zaś na to: nie warto zachodu. Czasemzrobi uwagę, że będzie ładny las w tym miejscu, albozacznie ubolewać: co za szkoda, że tyle gruzów, byłbykawał roli i kilka kop zboża.
— Obłąkani! Głową i sercem! Chcieliby wszędziewidzieć swoje liche budowy, swoje warsztaty, swojezboże. Nie wiedzą o tym, że są miejsca na ziemi, którym jedynie przeznaczono wydawać myśl, pożywieniedusz milionów; obróć je na użytek pojedynczego ciała,a będziesz winny świętokradztwa, popełnisz zabójstwona duszy narodu. Ale do tego nie przyjdzie. Od czegóżbyłbym królem? O! dopóki żyję, nie przyjdzie do tego.Oprę się całą potęgą mojej duszy i duszy zamku. Z ziemią, z powłoką mogą zrobić, co im się podoba, mająprzemoc; ale nie dotkną życia; przechowam je, ocalę,oddam w ręce pewne, w silniejsze od moich, a wtedybiada, biada samolubom zdrajcom!
Nagle umilkł: pierś jego robiła silnym wzburzeniem, w oczach gorzał ogień rozpłomienionej duszy, marszczki czoła połamały się w tajemnicze charaktery groźby; nie widziałem jeszcze podobnego wyrazu w jegotwarzy, w niczyjej może twarzy nie widziałem dotąd wyrazu oburzenia, który by obok tego łączył w sobie tyledzikiej energii i wzniosłości; udałem jednak, że uniesienie to uszło mojej baczności, i mniemałem ulżyćjemu, zwracając rozmowę do innego przedmiotu.
— Co za szkoda — rzekłem — że wszystko, cotu widzę, co słyszę, czego zresztą wolno mi domyślaćsię, pozostanie może na zawsze w twojej tylko duszy,zacny panie Machnicki, albo zagaśnie w cieniach twojego podziemia. A tymczasem wiadomość tych dziwów,tych dziejów, o których mi napomknąłeś, mogłaby przynieść światu wiele korzyści, kto wie, czy nawet nie jestmu konieczna. Człowiek człowiekowi, pokolenie pokoleniu zdają swoje prace: tym tylko sposobem dokonywają się wielkie dzieła. Szkoda więc byłaby, żebyśzeszedł bez następcy i bez zostawienia śladu twojejpracy i twoich wiadomości.
Niewinny mój wybieg udał mi się; tejże chwilipostrzegłem w Machnickim zmianę, jakiej pragnąłem;burza uczuć ustąpiła z twarzy, została tylko po niejpewna uroczystość; z tą uroczystością słuchał mniecierpliwie i odpowiedział, skoro mówić przestałem:
— Obawa twoja chwalebna, ale w tym raziepróżna. Następca, mój następca... opatrzność go wynajdzie, jak mnie wynalazła. Praca też moja nie przejdziebez śladu. Przekonam cię natychmiast.
Poprowadził mnie ku stolikowi, na którym leżałauważana już przeze mnie ogromna księga.
— W tej księdze — rzekł — wszystko znajdzieten, kto będzie powołany kończyć moje roboty. Są tudzieje moje, dzieje państwa, cała jego przeszłość i stanobecny; jest tu wątek wszystkich spraw jego, prawodawstwo, polityka, proroctwa nawet, zgoła wszystkamądrość mojego państwa. Nieomylny to przewodnikkrólów zamczyska. Nie sądź, że przywiązuję do tejksięgi większą wagę niż warta, że to jest księga zwyczajna, zwyczajnie pisana. Nie sądź tak. Pisało jąpióro anioła, pod natchnieniem anioła tego zamku,który wiecznie stoi nad nim i świeci jak południe;wszystko też w mojej księdze jasne jak południe,święte jak anioł, prawdziwe jak jego obecność w tychmiejscach.
— Czyja zaś ręka pisała? Czasem moja, nie zawrzemoja, a często mnie nawet nie wiadoma. Oto maszdowód.
Przerzucił kilkanaście kart i pokazał mi w samejrzeczy kilka charakterów całkiem odmiennych, jak żeby inną ręką pisanych, co jednak łatwo sobie wytłumaczyć bez uciekania się do nadzwyczajnych przyczyn, że obłąkaniec z tak silną wyobraźnią zdolny byłw gwałtowniejszych przystępach swojej choroby albocałkiem utracić świadomość siebie, albo uważać sięza osobę, której rolę przybrać mu się podobało.
— Na tym nie koniec! — mówił dalej. — Damci jeszcze ważniejszy dowód, że myślę o przyszłościmojego państwa i nie chcę zamknąć w sobie samymjego tajemnic. Przystąpimy więc do najważniejszegoobrzędu.
— Dotąd byliśmy z sobą jak gospodarz z gościem,jak prywatny z prywatnym; czas już, abyś mnie obaczyłw całej ozdobie królewskiej, poznał ostatecznie królazamczyska. Nie myśl, żeby mnie do tego pobudzałoproste przywidzenie; o nie! mam ci objawić takierzeczy, których mi nie wolno objawić, tylko z mojegotronu, pod zasłoną królewskiej powagi, a może i podbodźcem królewskich cierpień. Pamiętaj nade wszystko,że tym czynem dowodzę ci nadzwyczajnej mojej przychylności, nadzwyczajnego zaufania. Pewny jestem,że go nie zawiedziesz. Rozstańmy się teraz na chwilę.Przez ten czas masz wolność przepatrywać moją kronikę. Nie dziw się, jeżeli za długo zostawię cię w oczekiwaniu. Są pewne obrzędy przygotowawcze, bezktórych dopełnienia nie wolno mi dawać uroczystegoposłuchania.
To rzekłszy, skinął ręką na pożegnanie i wszedłpod zasłonę proporców, a ja zacząłem przezierać zostawioną mi księgę.
V. Historia Machnickiego
Korzystając ze względów Machnickiego, starałemsię przejrzeć jego kronikę w czasie jak można byłonajkrótszym; byłem prawie pewny, że niedługo zostawi mnie sam na sam, przeleciałem ją więc raczejoczami, aniżeli czytałem. Mimo tego pośpiechu udałomi się zatrzymać uwagę w kilku miejscach i powziąćz nich wyobrażenie o duchu całości.
Dziwna to była księga; dziwna, jak stan umysłowyjej twórcy. Taż mieszanina, co w rozmowie, logicznościi bezładu, głębokiej filozofii i obłąkania, wniosków najsurowszej rozwagi i zapędów rozkiełznanej wyobraźni,cierpień urojonych i rzeczywistych, wiary w nadzwyczajne powołanie, gorzkich wyrzekań na świat spółczesny, przeczuć, widzeń, proroctw: często wzniosła,nieraz mądra, poezją ubarwiona wszędzie, cała jednaknie była niczym więcej, jak igraszką wyobraźni, obracała się głównie na jednym przywidzeniu i z niegorozwijała świat zarzeczywisty, życie w sferach urojenia;stąd ciemna po większej części, niepojęta dla umysłówniewtajemniczonych. Głównym jej przedmiotem byłysprawy państwa, porządkiem dziennym zapisywane: znalazłeś tam prawa, postanowienia, urządzenia, protokółynarad gabinetowych, stosunki z innymi podobnego rodzaju mocarstwami, wojny, przymierza, traktaty; oboknich czytałeś sprawy dotyczące osoby Machnickiego,jego pożycia codziennego z ludźmi, z przyrodą; z tegowzględu był to rodzaj dziennika, który obejmował najdrobniejsze szczegóły życia, najmniejszą czynność myśli,przygody, uwagi wszelkiego rodzaju, pomysły, marzenia,powiastki, wszystkie prawie z niezwyczajnych źródełi dotyczące przeszłości królestwa, nawet poezje. Ale kluczdo zrozumienia wszystkiego miał tylko Machnicki. Byłato kronika świata, który on sam sobie stworzył z żywiołów jemu tylko wiadomych i zaludnił istotami, którym,jak pierwszy człowiek, nadał swoje nazwiska. Weszłow ten świat wszystko, co należało do obrębu zamczyska, dało się przeczuć w jego głębiach lub miało z nimbezpośrednią styczność: ziemia, woda, skały, kwiaty,murawa, samo powietrze, wszystkie przypadłości światłai cienia, pogody i niepogody. Wszystko, aż do kroplirosy, zwało się, żyło, miało swój stosunek z całością,swoje w niej posłannictwo: wszystko związane byłow ogół kraju i narodu. Ten kraj rozdrobiony był napodrzędne podziały; nieraz jeden głaz, jedno drzewo,stanowiły prowincję. Pory roku, niebieskie światła,zmiany powietrza, występowały tam jak mocarstwa przyjazne państwa Machnickiego, miały swoje nazwiska,prowadziły z nim wojny mrozem, skwarem, niepogodą,staczały bitwy wichrami, burzami, piorunami. Kości,szkielety, składały wojsko państwa i dwór królewski.Cokolwiek mogło jakiś dźwięk wydać, śpiewało mu jakmuzyk, jak poeta, rozmawiało z nim; dostrzegłem w kronice niejednej pieśni, przepisanej z ust skowronka,kruka lub skrzypiącego drzewa, niejednej powieści,którą wygadał jakiś wiatr, wzdychający samotnie śródgruzów, jakieś źródełko, szepcące z kamykami — a tenwiatr, to źródło opisane było we wcieleniu fantastycznym, wymienione po imieniu. Co tylko poeta zdoła wymarzyć najniewyraźniej, Machnicki odział to w kształty,ożywił, związał w jeden ogół, zamienił w świat rzeczywisty dla siebie i w ruch działania puścił. Takiegotylko mogłem nabyć pojęcia owej kroniki; raz, że miałemprzed sobą tylko tom piąty, potem, że go przebiegałemz wielkim pośpiechem, na koniec, że jeszcze i w tymtak pośpiesznym czytaniu miałem roztargnienie. Przyczyną mojego roztargnienia była dziwna scena za proporcami, widać scena wstępna do posłuchania. Dotądnie umiem jej sobie wytłumaczyć, ale słyszałem togłośną rozmowę Machnickiego, to jęki jego przytłumione,to łoskot jakby biczowania się, to brzęk licznych dzwonków, przeplatane długą, głęboką ciszą.
Nagle rozsunęły się proporce i odsłoniły wnętrzeframugi, nieznanej mi dotąd. Ściana jej była czymśczarnym powleczona; w głębi, przy samej ścianie, na wprost otworu, stał krzyż czerwony takiej wielkości, żekońcami ramion dosięgał ścian pobocznych, a wierzchołkiem okna, mającego tenże kształt, co dwa powyżejopisane, i umieszczonego na tejże samej wysokości.Na środku było podniesienie z wielkich głazów, gdziestało obszerne krzesło, powleczone gdańską skóraz ledwo dojrzanymi śladami złocistych wzorów, przedkrzesłem stał niewielki stolik, na nim leżał kosztur niezgrabnie wyrobiony i rózga brzozowa, po obu stronachstolika dwa krzesła mniejsze, a wszystko w smakusprzętów, jakie dziś jeszcze widzieć można po starychnaszych zamkach.
Machnicki stał między stolikiem a wielkim krzesłem. Odziany był suknią zrobioną krojem hiszpańskimz łatek rozmaitej barwy; na głowie miał czapkę z podobnych łatek, okrągłą, spiczastą, ubraną w błyskotkii dzwonki, krótko mówiąc, taką, jaką dawniej trefnisienosili; nadto otaczał ją na czole uwiędły wieniec z gałązek dzikiej róży. Nie mniejszą zmianę, jak w stroju,postrzegłem w Machnickiego obliczu. Pogodne przedtem,dobroduszne, przybrało teraz jakiś dziki wyraz gniewu,ponurej surowości, wewnętrznego cierpienia, a nawetobłąkania, wyraźniejszego jak zazwyczaj. Ubiór zapewneniemało przyczynił się do tej zmiany, ale po większejczęści wychodziła ona z wewnątrz. Przykrym, niewysłowionym uczuciem przejął mnie ten widok. Krzesłotak przytykało do samego krzyża, że stojący w tejchwili Machnicki wydawał się, jakby spoczywał nakrzyżu. Był to widok zarazem dziko-malowniczy i pełnyjakiejś bolesnej tajemniczości, zwłaszcza kiedy dodamystrój osoby i czarne tło całego obrazu.
Dał znak ręką, abym się zbliżył, i przemówił głosem zrazu uroczystym, ale widocznie przytłumionym,który wkońcu zamienił się w ton szyderczy:
— Otóż na koniec widzisz króla zamczyska! Widzisz go w całym przepychu królewskiego majestatu,w całej nagości.
— Oto jest purpura! to korona, a tu berło! Patrz!azaliż nie królewskie? Patrz więc, i śmiej się!
To mówiąc, zaśmiał się śmiechem tak dzikim,jak tylko być może najbardziej wymuszony z bolejącejpiersi, rzucił się na krzesło całym ciężarem ciała, kręciłsię po nim jakiś czas, porwał miotełkę, zgrzytnął, uderzył się nią po wieńcu, jęknął głęboko, ale w tejżechwili zaczął się uspokajać, jak żeby przychodził doupamiętania, i utkwił we mnie wzrok, więcej zdziwiony,jak obłąkany, widocznie spokojniejszy.
— Jak to? Ty się nie śmiejesz? — mówił znowupowoli, powtórzył to samo i ucichł. — A toż przeciepurpura królewska, ten serdak trefnisia; a ta korona?Któż by w niej poznał koronę Chrobrych? Co za hańba?Co za hańba! — zasłonił oczy ręką, spod ręki wytoczyło się kilka łez. Odsłonił oczy, a na twarzy nic jużnie było oprócz głębokiego rozrzewnienia.
— Ale nie moja w tym wina, nie moja. Sam sięprzekonasz, kiedy ci opowiem. Dlatego wprowadziłemcię tutaj i wszystko odkryłem. Przyrzekłem ci posłuchanie królewskie: chcę spełnić moje przyrzeczenie.Siadaj i słuchaj.
Usiadłem na kamieniu zewnątrz otworu framugi,a Machnicki od tych słów zaczął swoją powieść:
— Podniosłem ci niejedną zasłonę moich tajemnic,muszę teraz powiedzieć ostatnie ich słowo. Leży w nimcała historia mojego życia. Wyspowiadam się przedtobą, jak dotąd przed nikim, jak zapewne przed nikimjuż spowiadać się nie będę. A robię to nie z samejpotrzeby mojego serca, ale dla korzyści mojego państwa,dla dobra czyjegoś, choć on dotąd niegodny; zresztą,Bóg z nim; nie mnie dano sądzić go ostatecznie. Słuchaj więc mojej powieści. Będzie ona długa, możenieporządna, jednak nie przerywaj. Nie przerywaj mi,choćbym według ciebie najnieznośniej bredził. Nie ostrzegaj mnie. Mam ja w głowie ciąg myśli mnie właściwy:tego pasma nigdy się nie puszczę. Zresztą jest coś, comnie ostrzeże — i dotknął ręką swojego kołpaka.
Przestawszy w tym miejscu, zamyślił się, spuściłczoło, zaczął być niespokojnym, widocznie szukał myśli,nareszcie poprawił się w krześle i mówił:
— O! ten początek zawsze mi najcięższy. Najtrudniej mi przenieść się w tę powszednią przeszłość,schwycić koniec jej nitki najtrudniej. Jest ona dla mniejak sen coraz niewyraźniejszy; ale mam ją wreszcie.
— Trzeba ci wiedzieć, że i ja byłem kiedyś człowiekiem jak wszyscy ludzie: mężem, ojcem, sąsiadem,szlachcicem, urzędnikiem, dobrym nawet urzędnikiem;po całych dniach, a czasem i nocach, siedziałem nadrachunkami. Ja myślę, że to był sen tylko: dzisiaj niepotrafiłbym najprostszego dodania. Ale wtedy! o! wtedynie wołano jak dzisiaj, gdzie się obrócę: wariat! wariat!nie patrzano z litością, z szyderskim uśmiechem, jakna wariata, jak dzisiaj. Miałem rozum, bo byłem wariatem, jak wszyscy ludzie: nie mniej, nie więcej; nieodróżniałem się od nich, uchodziłem więc za porządnierozumnego. Wszakże powinienem oddać sobie tę sprawiedliwość, że wiecznie nosiłem w sobie zaród mojejwielkości i przeczuwałem ją, i dążyłem ku niej, chociażbardzo powoli z początku. Jakiś pociąg osobliwy, niepojęty mi dawniej, przywiązywał mnie do tych murówod niepamiętnych czasów. Było to coś na kształt przeczucia miłości, a potem... pierwszego jej objawienia się,a potem... zwariowania z miłości.
Wymawiał to powoli, z namyśleniem się, na ostatkuzadrżał, dzwonki zagrały, a on mówił dalej:
— Nasamprzód z daleka lubiłem patrzeć na zamek.Nie wyglądał on tak dziko, jak teraz; stał prawie cały,prawie cały zamieszkany. Wieczorami błyszczały światłaz jego okien, we dnie dymy snuły się z kominów;bramy odmykały się i zamykały; szczekały psy, piałykoguty; śpiewano, śmiano się, żył pełnym życiem obecności, a dla mnie... żył nadto życiem przeszłym. Miałemjuż wówczas widzenia przeszłości, ale jeszcze ciemne;wystarczało mi z daleka patrzeć na zamek. Tęskniłemjednak jak do największego szczęścia, żeby w nim mieszkać — i było coś, co mi ciągle szeptało: będziesz w nimmieszkał.
— Zdarzyło się, że musiałem porzucić na jakiśczas te strony. To oddalenie dopiero przekonało mnie,że byłem zakochany w zamku. Tęskniłem za nim jakza kochanką. Co noc we śnie go widziałem, niekiedyz całym urokiem kobiecej piękności. Czy ty uwierzysztemu?
I zamilkł z widoczną chęcią, abym odpowiedział.
— Dlaczegóż nie miałbym uwierzyć? — rzekłem. —Jakaż inna miłość, jeżeli nie podobna do tej, prowadzitysiące na śmierć, dla ojczyzny na przykład? Odbieraspokojność, wesołość, rozum, życie? Tylko że na pozór jejprzedmioty różne. Jeden ukochał swoje góry, drugiswoje wody, ten pałac, tamten chatkę; ale biorąc rzeczygłębiej, każdy z nich ukochał anioła, ducha swojegonarodu, który mu się przedstawia zmysłowo, niby w symbolu określonym, najstosowniejszym do jego usposobieńi pojęć.
W miarę jak mówiłem, Machnicki wyciągał rękęi przytwierdzał skinieniami, a kiedym skończył, uderzyłw stół i zawołał.
— Mówisz zupełnie tak, jak ja czuję. Ale niestety! —zawołał znowu po krótkim przestanku — dlaczegóż tylujest, którzy nie czują tego ducha pod powłoką symbolui przywiązują się tylko ciałem do ciała. Kochają swójdom, bo ładnie zbudowany, dobrze opatrzony, wygodny,własny; kochają swoją wioskę, bo z jej dochodów mogądobrze jeść, pięknie się ubierać, wesołe życie prowadzić, robić w niej, co się podoba i — miękko zasypiać;kochają swój kraj, bo kraj jest dla nich to samo, co wioska.
— Nie taką miłością pokochałem ja zamek; Bógmi świadkiem, nie taką: bo i cóż miałem z niego lubmieć mogę dla ciała? Pokochałem go, że w nim byłotyle życia, tyle szczęścia dla wszystkich, a ludzie nazwali to obłąkaniem.
Wzruszył się, dzwonki zagrały, to go uspokoiło,wrócił do powieści.
— Tęskniłem więc, i coraz mocniej. Nie mogłemprzemóc owej tęsknoty, zwłaszcza że przybył jej w pomoc niepokój smutnego przeczucia. Urwałem liche interesa i wróciłem. Nie darmo tęskniłem, nie fałszywieprzeczuwałem.
— Zamek opustoszał, począł nawet upadać w niektórych częściach. Smutne, okropne wrażenie zrobił namnie ten widok. Ale też odtąd jeszcze mocniej zacząłemprzywiązywać się do mojego zamku; zacząłem wchodzić z nim w znajomość jeszcze bliższą. Dusza corazwyraźniej ku niemu lgnęła; przeznaczenie ciągnęło mnieku niemu coraz częściej. Po całych dniach przypatrywałem się jemu, całe nieraz noce w nim przepędzałem,i nie miałem już ze strony ludzi żadnych przeszkód.W końcu zaznajomiłem się z najskrytszym zakątkiem.A kiedy nie mogłem być w nim albo nań patrzeć, tomiałem obraz jego w głowie, jak wyciśniony na mózgu.Z porządku rzeczy reszta świata poczęła mnie corazbardziej nudzić. Nie znajdowałem już rozrywki, tylkow książkach, a między książkami jedynie w starychkronikach. Czytanie kronik robiło na mnie skutek, jakirobi na zakochanym czytanie romansów. Każdy szczegół dziejów, każda chwała, każda klęska, zmierzały domojego zamku, jak promienie do jednego ogniska.Cokolwiek było pięknego w przeszłości, to go ozdobiło;co było okropnego, to zawisło jak zasłona żałoby najego wdziękach.
— Tym sposobem zamknąłem w nim całą przeszłość, całą przeszłość w nim uosobiłem. Ale miałem jeszcze rozum. Przynajmniej ludzie uważali mnie jeszcze zarozumnego. Nie widzieli mojej duszy: wstydziłem sięją odkryć. Czy uwierzyłbyś temu, że się wstydziłemmojego stanu duszy? Do tego stopnia byłem kiedyśpowszedni, słaby, głupi. Co gorsza, wyrzucałem sobienieraz to uczucie, walczyłem z nim, chciałem je zniszczyć. Na szczęście moje, postanowienie to za późnomnie napadło. Jednak wdzięczny mu jestem, ono przyspieszyło chwilę stanowczą. Opowiem ci teraz ten wypadek, najważniejszy w moim życiu, ten triumf mojej królewskiej przyrody.
Opanowała mnie właśnie jedna z chwil owegowahania się i głupiego postanowienia. Poszedłem za jejpopędem i zabrałem się szczerze do moich urzędowychrachunków. Nie wiem, skąd wydobyłem z siebie tylesiły; nie wiem, jakim sposobem znalazły się jeszczemyśli nie podbite od mojej miłości, że na czas jakiśustąpiła im zupełnie i zostawiła liczbom wolne pole.Interes urzędowy był pilny, praca trudna i długa. Przejąłem się całą ważnością mojego urzędu. Trzy dni i trzynocy pracowałem, z małymi przerwami dla jedzeniai snu. Przez cały ten czas liczbami tylko myślałem, tak,że w końcu wszystkie myśli zamieniły się w liczby;liczby układały mnie do snu i budziły, na jawie jak weśnie liczby latały przed oczyma, w którąkolwiek stronęoczy obróciłem. Nic nie słyszałem, nic nie widziałemdokoła siebie, oprócz przedmiotu mojego zatrudnienia.Aż w końcu... pamiętam całą scenę, jakby się powtarzała w tej chwili; odtąd wszystko już dobrze pamiętam. Było to trzeciej nocy, bardzo późno, może w godzinę po północy. W okna bił deszcz ze śniegiem i wiatrprzeraźliwie zawodził. Zresztą wewnątrz domu cicho,jak żeby wszystko umarło. Czułem wycieńczenie z pracy;zdawało się, że siły ostatnie mnie opuszczają. Nie przestawałem jednak pisać, ale głoski i liczby wiły się popapierze, zrywały się spod pióra, krążyły w oczachjak rój owadów; wiersze całe snuły się w różnychkierunkach, jak te wstążki ognia, kiedy dziecię rozżarzonym łuczywem w różne strony macha. Straciłemz oczu świecę, zgadywałem tylko jej pałanie po nagłych,przykrych zmianach, to rażącego blasku w ciemność,to ciemności w blask. Naraz całe pisanie zerwało sięz papieru, uderzyło na mnie z szumem i wściekłościąpszczół rozdrażnionych, obsypało mnie całego, wgryzało się w oczy, dzwoniło w uszach, osiadało na mózgu.Chciałem się porwać — upadłem nazad na krzesło bezsiły; w tej chwili zupełna ciemność zaległa pokój; powieki spadły na oczy same z siebie, jak skrzydła postrzelonego na śmierć ptaka.
— Byłoż to tylko omdlenie? Wątpię. Utraciłemsiły, ale nie przytomność. Widziałem, co się dzieje, gdziejestem. Czułem dokoła siebie i przeraźliwą ciemność,i martwą ciszę uśpionego domu: deszcz ze śniegiembił w okna, wiatr przeraźliwie zawodził. Mimo to rozpływałem się duszą w niewymownie lubym stanie jakiejśspokojności, swobody, uciechy, o których dotąd niemiałem wyobrażenia. Cóż by to było? Jak sądzisz?
— Właśnie powiadają — odezwałem się — żezwykle podobne uczucie towarzyszy omdleniu z powolnego osłabienia.
— Ale czy omdlenie może zostawić tak wyraźnąpamięć przeszłości i wiedzę obecnego stanu tak zupełną? Czy można w omdleniu śnić tak jasno, żyć takzwyczajnym życiem?
Odpowiedziałem, że tego rozwiązać nie potrafię.
— I nie ma potrzeby, jak dla mnie, łamać sobienad tym głowy — mówił znowu Machnicki — gdyż jestempewny, że ów stan był czymś ważniejszym jak zwyczajną słabością, jak omdleniem. Wiedz o tym, że wtedyzgasł i umarł we mnie dawny człowiek, a narodził sięnowy. Ciekawa to była chwila, kiedym przechodziłgranicę dwóch czasów, dwóch bytów. Jak na dłoniujrzałem całą moją przeszłość, objąłem ją jednym spojrzeniem, a całą przyszłość w jednej tylko postaci, w postaci zamku, ale jakiego zamku!...
Zatrzymał się znowu, jak żeby się namyślał.
— Nie! — rzekł. — Gdyby mi nawet wolno byłoodsłonić komukolwiek ten obraz, nie znalazłbym na towyrazów w dzisiejszym naszym języku. Dosyć powiedzieć, że kiedy ujrzałem obok niego życie moje przeszłe,wszystkie jego prace, troski, żądania, nadzieje, plany:zaśmiałem się nad nim, jak nad niewinnym głupstwem,z całego serca. Ten śmiech rozległ się w mgnieniu okatak dokoła, z taką siłą, jak żeby cały świat sobą zapełnił, jak żeby mi odpowiedział śmiech całego świata.
— Ale nie była to radość. W tym śmiechu zaczęłasię nowa moja przyszłość, moja wielkość, moja męczarnia. Bo różne są rodzaje cierpienia dla ludzi. Ten zzakrat więzienia musi patrzeć na niebo, wiecznie to samodla złych i dobrych; tamten, przykuty do taczki podziemnej roboty, dźwiga dzień i noc trupa myśli, którejswoje życie poświęcił; temu tortury łamią kości, niemogąc złamać ducha; temu każą z krzyża obejmować rękami ten świat, który sercem ogarnął; temu przeznaczonokażdy śmiech nieprawości bolesną łzą odkupywać; alesą inni, których postawiono światu na cel, aby szyderski uśmiech przeszył w nich każdą myśl kochającą,każde uniesienie poświęcenia, i nadto kazano im samymśmiać się z tego, co właśnie bóle śmierci przynosi.Cierpieć dla wszystkich i konać śród śmiechu wszystkich,a często własnego, to nie lżejsze od innych tortur.
Dreszcz mimowolny całego ciała przerwał w tymmiejscu Machnickiemu, ale zdaje się, że głos poruszonych dzwonków przywołał go do porządku, bo znowunatychmiast zaczął:
— Otóż, zaledwiem się zaśmiał, kiedy usłyszałemdokoła siebie niby jego echo, i dźwięk, jak żeby wiatrgwałtowny zatrząsł oknem. Otworzyłem oczy, zwróciłemsię ku oknu, i ujrzałem w nim wielką światłość, nibyod pożaru, a w tej światłości postać, ubraną jak namopisują ubiór dawnych trefnisiów, jak zresztą mniedzisiaj widzisz, z małymi odmianami. Pojąłem wtedy,skąd pochodził śmiech i dźwięk. Nie skończyłem jeszczetej uwagi w duchu, kiedy postać dmuchnęła ku mniepo dłoni i znikła.
— Okno zamknęło się z nowym dźwiękiem, kiedyniekiedy zagwizdało wiatrem, jak coraz dalszym chichotem, a blask, co bił przez nie, w tejże chwili zagasł całkiem. I wszystko znowu było jak wprzódy.W całym domu cichość, po ścianach pluska deszcz ześniegiem, i świeca znów gore. Rzuciłem okiem na stół:widzę, na papierach czerwieni się jakiś listek; biorę go,zapisany; czytam, bilecik:
— Panie Machnicki! Zamek w niebezpieczeństwie.W tobie jednym jego nadzieja. Przybywaj, jak możesznajprędzej. Czeka cię królestwo. Tylko spiesz się. Twójsługa i przyjaciel: Stańczyk.
— Ten list chowam dotychczas jako najdroższąpamiątkę nowego mojego życia. Jest to niejako dyplommojej królewskości. Powinieneś go widzieć.
To mówiąc, odemknął wiszący na jego piersiachmedalion, kazał się zbliżyć, i podał mi z uszanowaniemnic innego, tylko uwiędły czerwony listek, stoczonyw połowie przez owady. W pozostałych nitkach włókienmożna było wprawdzie dostrzec jakichś fantastycznychznaków, ale nie było żadnego podobieństwa do pisma.Czuł to zapewne sam Machnicki, gdyż się odezwał:
— Pisanie to nie dla wszystkich. Trzeba byćwtajemniczonym w moje państwo, żeby je odczytać;niemniej przeto pojętne dla mnie i drogie.
Oświadczyłem zupełną wiarę w to, co mówi, oddałem listek na powrót, a on, schowawszy go, tak dalejprowadził swoją powieść.
— Treść listu przeraziła mnie niewymownie. Pewnybyłem, że w zamku pożar: wprowadziła mnie na tę myślniezwykła jasność, którą przed chwilą widziałem. Nierozmyślałem długo, nie wahałem się, wyskoczyłem przezokno, wpół rozebrany, jak byłem, i biegłem do zanikupomimo ciemności i słoty. Przybywam na koniec, niewidzę żadnej zmiany, żadnego niebezpieczeństwa. Miałżeby to być figiel trefnisia? Chciałem się gniewać, chciałemzrazu natychmiast powrócić, ale bieg nadzwyczaj szybkiwyczerpał ze mnie wszystkie siły. Nie mogłem dłużejustać, mimowolnie padłem. W tej chwili zdało mi się, żemujrzał Stańczyka, skaczącego wierzchem murów ze śmiechem diabelskim. To zgniewało mnie do reszty. Postanowiłem zrobić figiel za figiel i nie ruszyć z miejsca, choćbymi tam przyszło umrzeć z głodu. I dotrzymałem. Dwadni z zamku nie wychodziłem, dwa dni żadnego niewziąłem posiłku. Osłabłem na śmierć. Na drugą noczawlokłem się do baszty, i tam postanowiłem przyjąć,cokolwiek mnie spotka. Snu nie miałem, gorączka corazwiększa ciągle mnie rozbudzała; marzyłem tylko, i dlatego widziałem wszystko, co się koło mnie działo.Widzieć nie mogłem, już to dla ścian, już dla nocnychciemności, słuchem jednak byłem ciągle wśród dziwówowego czasu. Niewyraźnie, prawda, i może nie wszystkosłyszałem, bo nieustające burze, wiatry, szum, ulewy,szalały, jakby umyślnym zaklęciem wywołane; ale to,co słyszałem, mogłoby rozsadzić każde ucho. Jakieśgwary, krzyki, jęki, jakiś ruch i krzątanie się całychtłumów, to znowu tętent pojedynczych kroków, to naziemi, to gdzieś pod ziemią; ale tego wypowiedziećniepodobna, a jeszcze może niepodobniej w to uwierzyć. Mnie samemu zdawało się czasem, że w tymwszystkim nie ma nic oprócz gwaru drzew, igraszki wiatrów, jednym słowem, zjawisk powietrza, miotanego zwyczajną burzą; później dopiero przekonałem się, że to byłarzeczywistość, o której wtedy nie miałem jeszcze wyobrażenia. Tylko też pamięć na słowa listu pomogła miprzetrwać ów stan nieznośny. Wiły się one ciągle pomiędzy wszystkimi myślami, a w miarę tego, jak wracały uporniej, zamieniły się w wiarę, i w końcu zostałyjedną myślą wyraźną, skupioną, potężną, która jużwtedy zaczęła pokrzepiać moje siły moralne i podnosićducha nad ciało. Obojętnie począłem na śmierć patrzeć;byłbym już umarł z myślą królewską.
Tak nadeszła chwila, która ostatecznie miałarozjaśnić, co dotąd było jakby niewyraźnym przeczuciem. Spałem, czy nie spałem, tego dobrze nie wiem,kiedy mnie coś gwałtownie za rękę targnęło. Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą tę samę postać, którąw oknie widziałem, jednym słowem: Stańczyka. Trzymałw ręku latarnię, mocno był pomieszany, łzy nawet miałw oczach.
— Wstawaj — zawołał — i chodź czym prędzej.Nie mamy chwili do stracenia. Czeka cię posłuchaniekrólewskie. Za chwilę zostaniesz królem. — Wstawaj!
— Na te słowa uczułem w sobie znowu dawnesiły. Porwałem się równymi nogami; przebiegliśmy szybkodziedziniec zamkowy, kilka pokojów, i stanęliśmy w głównej zamkowej sali. Leży ona dziś w gruzach od dawna.Później, przy sposobności, pokażę ci miejsce po niej.W sali uderzył mnie widok nieznany, niesłychany. Wyobraźsobie zebranych w jeden tłum wszystkich naszych monarchów, począwszy od nieznajomego nawet dziejom:z żonami, z dziećmi, z całymi rodzinami, w koronach,w purpurach monarszych, w całym przepychu mocarzynamaszczonych najwyższą władzą, w promiennym blaskutylu imion wiecznych, w czarodziejskim uroku pięknościtylu królowych. Martwe malowidło podobnego zgromadzenia już by ci wyrzuciło duszę z kolei zwyczajnegostanu, a dopieroż widzieć to wszystko żywe. Nie dziw,że można zwariować po takim widzeniu, nie żal zwariować, żeby mieć takie widzenie. Sam to przyznasz.
— Wszakże, mimo olśnienia od podobnego widoku, przelotny rzut oka wprawił mnie w niespokojnepodziwienie, w stan żalu, pomieszanego z przerażeniem.Wszystko tam było w niezwyczajnym ruchu, na niektórych twarzach widziałeś rozpacz; stąd odzywały sięmęską piersią przekleństwa, tu słyszałeś łkania kobiet;inne modliły się, klęcząc i łamiąc ręce w milczeniu.Wyobraź sobie dom w pożarze, a mieszkańcy ratują,co mogą, i uciekają; albo jeszcze lepiej: dom napadniony przez zbójców. Tak tam było w owej chwili.Jeden tylko mąż zdawał się panować całemu temunieładowi. Siedział on w głębi sali, na wielkim głazie,z ponurą, ale męską rezygnacją. — Uzbrojony był dawnym rycerskim obyczajem od stóp do głów. Przy nogach leżał szyszak, otoczony koroną; opierał się nawielkiej szabli, a obok miotełka brzozowa. Białe miałwłosy, jak puch białego gołębia, a twarz... podobnąwidywałem na obrazach Bolesława Chrobrego.
— Ku niemu szliśmy prosto. Ukląkłem mimowolnie przy jego kolanach; z uprzejmym wyrazem położyłmi rękę na ramieniu i, pamiętam jak dzisiaj, w te mówił słowa:
— Wezwaliśmy cię, synu, w ważnej sprawie. Zachwilę porzucimy ten zamek, aby odtąd z innego już świata czuwać nad nim. Cóż robić? Jednak nie rozpaczamy;pozwolono nam zostawić następcę takiego, jakim tylkoty być możesz. I ty nim będziesz, bo naszej miłościwszystko poświęciłeś, nawet swój rozum. Odtąd jesteśkrólem tego zamczyska.
— Zalałem się łzami uniesienia, chciałem ucałować nogi mówiącego; ale on kazał mi się podnieśći czekać skończenia obrządku koronacji. Tymczasemwymówił imię, którego ci nie powtórzę, bo jest podklątwą wiecznego milczenia w moim państwie; a nato wezwanie wystąpił jeden z tłumu królewskiego, podobny strojem do Stańczyka, i zbliżył się W głębokimukorzeniu; na powtórny znak króla — rycerza zdjąłz siebie cały ubiór i złożył go na ziemi. Król-Patriarchazarzucił mi na ramiona serdak, na głowę włożył czapkę,i mówił:
— Oto jest królewski twój ubiór. Masz go w puściźnie po najbliższym twoim poprzedniku. Z tą szatąwkładam na ciebie wszystkie cierpienia hańby; zamieńją w purpurę chwały. W twoje serce zamykam całąboleść tej chwili; czoło namaszczam łzami, które dokoławidzisz, ręce uzbrajam tą miotełką mojej łaźni, będzieona dla ciebie berłem i mieczem; a skronie twoje —mówił, zrywając gałąź rosnącej przy sobie dzikiej róży, —opasuję tym wieńcem jak koroną, ażeby kolce jegonie dozwalały ci zasypiać na tronie. Twoim państwemte gruzy; twoją potęgą wielkość ich przeszłości, zamieniona w boleść; twoje powołanie panować przez cierpienie śród uciechy. Tym tylko sposobem dopełniszkrólewskich powinności i zdasz twoje dziedzictwogodnemu następcy.
Chciał jeszcze mówić, kiedy nagle odezwała sięprzeraźliwa trąba przed zamkiem; mnie się zdawało, żepastusza, ale się omyliłem, bo na jej odgłos zachmurzyłsię król-rycerz i zawołał:
— A więc i goniec z ostatnią wiadomością. Wszystkojuż skończone. Dzieci, w drogę!
Do mnie zaś tyle jeszcze powiedział:
— Stańczyk wprowadzi cię na królestwo i jestna twoje rozkazy. Żegnaj nam, królu zamczyska, i panuj,jak ci zaleciłem.
— Ledwie mogłem dosłyszeć słów ostatnich, takienarzekania podniosły się w odchodzącym orszaku. Zachwilę straciłem wszystkich z oczu. Wybiegłem w ichślady za obręb zamku. Jakiś czas zdawało mi się, żeich widzę, że słyszę bolesne ich pożegnania. Może i takbyło, ale wkrótce w miejscu pozostały się tylko skałymartwe, drzewa chwiejące się silnym wiatrem i różnogłosy szum wichru. Okropna noc! Mało pamiętam podobnych, a żadnej takiej.
— Działo się to w roku 1815. Cały świat zajętybył rozprawami kongresowymi; nic dziwnego, że tejnocy nie uważał, a ja tymczasem królem zostałemi doświadczyłem pierwszej boleści: część zamku upadła.Upadła wtedy właśnie, kiedy wybiegłem za nimi. Rozpoznałem jeszcze w skałach i drzewach oddalający sięorszak, kiedy nagle zatrzęsła się ziemia, w głowie zadzwonił grzmot przeraźliwy, jak żeby piorun w uchuuderzył, a całe powietrze zabielało obłokiem pyłu takgęstym, że ledwie mogłem oddychać.
— Długo nie mogłem kroku jednego naprzód postawić. Skoro wiatr przepędził cokolwiek kurzawę,wbiegłem wewnątrz zamku; kilka pokojów zniknęłopod gruzami. Zapłakałem, ale nie byłem winien. Tylkoco zacząłem panować. Od tego to czasu jestem królem.Sam teraz osądź, czy mam do tego prawo, czy jestemprzywłaszczycielem, królem z przywidzenia, wariatem.
— Pierwszemu tobie tak się spowiadam. Z innymiludźmi nie wdaję się w podobne rozmowy. Nigdy bymnie nie pojęli. Patrzą na ten zamek, a nie widzą, czym onjest; widzą, jak coraz bardziej upada, a nie wiedzą, co toznaczy; zginie zupełnie, a dla nich będzie to wszystkojedno. Ani głowy, ani serca u nich. Cóż robić z takimiludźmi? Niekiedy dam im uczuć chłostę mojej miotełki; a oni biorą to za fantazję wariata. Do tegostopnia stracili sumienie, że nie czują nawet wstydu;śmieją się z własnej hańby, z własnej obelgi, najkrwawszej, jaką człowiekowi wyrządzić można. Powiedzą tylko: Machnicki to złośliwy wariat! i na tymkończą. Bywa, że nie mogę się wstrzymać i wołamw żywe oczy: gdybyście wy mieli więcej czucia i pojęcia, Machnicki nie byłby dla was wariatem, oddalibyście swój rozum za jego obłąkanie. Ale te wszystkieprzymówki to groch na ścianę. Niepodobna też wykładać wszystko jak na łopacie. Zresztą, możeż byćwyraźniejsze słowo, jak te gruzy? — Jeżeli one niemają dla nich znaczenia, czegóż mają się spodziewaćpo brzęku słów moich?
— Poddałem się więc wyrokom i sam cały ciężardźwigam. Sam, własną tylko myślą, podpieram tegruzy, jak mogę. Ale są chwile, w których czuję, żeupadnę wraz z nimi. One się powiększają z każdymrokiem, a myśl moja coraz słabsza, coraz bardziej uginasię pod ich ogromem. Każdy kamień pada na niąi robi w niej szczerbę; coraz mocniej cierpię, a coraz mniej jestem w stanie zaradzić złemu. Takie jestmoje panowanie, taka moja królewskość!
Posępnie zwiesił głowę i milczał, nagle wstrząsnąłdzwonkami, popatrzył wokoło, jakby przychodził dosiebie po śnie przykrym, twarz jego wygładziła się uroczystą powagą, w oczach osiadła duma władzy, wyciągnął prawą rękę, jak do rozkazywania:
— Nie! — zawołał. — Nie upadnę ja tak łatwo.Jestem jeszcze królem. Cierpię wprawdzie, jak żadenkról nie cierpiał; ale też używam, jak żaden król nieużywał, wzniosłem się do najwyższej ludzkiej potęgi.Wszedłem w świat duchów, żyję z duchami, rozkazujęduchom. Dla mnie cała przeszłość jak obecna chwila.Przestrzeń tysiąca mil ogarniam jednym spojrzeniem.Dla mnie nie ma nic martwego w obrębie mojego królestwa. Położę rękę na głazie i czuję pod ręką bijąceserce, drganie życia poczynającego się w łonie kobiety.Dotknę się ustami listka! Listek oddaje mi ogniste pocałowanie miłości; gałąź ściska mnie, jak dziecię, gdyje matka pieści. Kiedy przechodzę między różami, różeuśmiechają się jak dziewice i rzucają mi swoje kwiatypod nogi; murawa, jak tłum ludu, uchyla głowy namój widok. Każde źródło zaprasza mnie do siebie i rozprawia mi o przeszłości nieskończone dzieje. Przed muzyką moich ptaków, które mnie usypiają i budzą, niechmilczą wszystkie muzyki, jakie są na świecie. Pojrzyjna te czaszki, kości, szkielety, zbroje, głazy: — to mójdwór żywy, wszystko to żywe.
— Kiedy strudzony kłopotami państwa wchodzętu na wytchnienie, wszystko to ożywa, garnie się domnie. Zasiadamy w koło; stare kamienie dają mi rady,rycerze gotują broń do przyszłych bitew, orzeł mierzyoczami drogę do słońca: mam przed sobą całe życieprzeszłości i widzę na jej kolanach przyszłość, a dlaniej zapominam o obecnej chwili, o obecnym świecie.
— Jestem król nad króle. Moje ziarnko rozrośniekiedyś na świat cały. Dlatego tak głęboko skryłem sięz nim pod ziemię. O! gdybyś ty wiedział wszystkietajemnice tego pałacu. —
Korzystałem z kilku chwil milczenia, które po tychsłowach nastąpiło, i rzekłem:
— Tajemnice te nie są zapewne dla podobnychmnie; ale sądzę, że mi wolno wiedzieć, co to jestta jaskinia i jakim sposobem przyszedłeś pan do jejodkrycia?
— Dziwne rzeczy! Wszak prawda, że dziwne? —zawołał Machnicki. — Mogę jednakże dać jeszcze jedendowód mojej dla ciebie uprzejmości i uchylić po częścizasłonę tych jeszcze tajemnic. Słuchaj więc, jak się tostało.
IV. Dalszy ciąg historii Machnickiego
Nim przystąpimy do dalszego ciągu powieściMachnickiego, muszę tu zamieścić uwagę, potrzebną,ażeby czytelnik lepiej schwycił charakter jego obłąkania i nie kładł na mój karb wszystkiego, co go możerazić w tym opowiadaniu. Dwa stany objawiały sięw nim, ile razy mówił, zwłaszcza cokolwiek przydłużej.Czasem odbiegał głównej osnowy, jąkał się, mieszałwyobrażenia, łapał wyrazy niewłaściwe, wpadał w powszedniość prozaiczną; było to wtedy, kiedy satyrycznawycieczka do obecnych czasów i ludzi sprowadziła goz toru ulubionych marzeń: gorzki smutek wówczaszwijał niejako skrzydła jego fantazji, zaciemniał jejgwiazdę. Lecz kiedy gnał pełnymi żaglami po zwyczajnym sobie poetycznym świecie, kiedy nie spotykał nadrodze żadnego żywiołu, przeciwnego jemu, dusza jegowówczas była muzycznym narzędziem, doskonale wystrojonym, myśl jedną pieśnią, a słowo, z boku rzucone, rozpoczynało tę muzykę z innego tonu, nie psuło harmonii ogółu.
W tym drugim usposobieniu właśnie się terazznajdował. Odpowiedział więc na moje zapytanie, jak żeby odpowiedź jego była koniecznym ciągiem tego,co dotąd mówił, jak żeby nie słyszał nawet mojegozapytania.
— Byłem — rzekł — zupełnie szczęśliwy. Wprowadzony przez Stańczyka na królestwo, postawiony przezniego u steru spraw państwa, puściłem je w ruch dalszy.Ale sprawy te potrzebowały mojej wszechobecności;osiadłem więc na zamczysku, a stolicę założyłem w dwóchnietkniętych jeszcze od zniszczenia komnatach. Urządziłem je po królewsku. Zawiesiłem całe ściany ozdobami moich marzeń, obrazami dziejów, proroczymizasłonami. Powietrze ich dyszało tylko życiem mojegoświata. Kilkanaście lat, które w nich spędziłem, byłyjedną królewską ucztą. Myślałem, że tam skończę, pragnąłem skończyć. Stamtąd tak blisko było mi do raju:jeden krok tylko, a byłbym w raju.
— Inaczej się stało. Ostrzegło mnie o tym jakieśprzeczucie. Dziwne sny, niepojęte widzenia, znaki naziemi i na niebie, prześladowały mnie od jakiegoś czasubez ustanku, zapowiadały jakąś nadzwyczajną, stanowczą zmianę w moim życiu. Często śród burzy olbrzymia głowa jak chmura kładła się nad zamkiem i lizałagruzy ognistym językiem, jak błyskawicą; niekiedy wicher wrzucił we środek poczwarną sowę i plątał jejskrzydła w mury; trzeba było widzieć, jak się po nichtłukła, aż cały zamek się wstrząsał, dopóki się nie wydobyła; trzeba było słyszeć jej wycie. W czasie piorunów dziwne jakieś jaszczurki, dłuższe od połozów, snułysię wzdłuż murów, a przez ich skórę przezroczystąogień przezierał, jak żeby całe ogniem były napełnione.Godzien zjawiały się nowe jakieś gady, potwory. Słyszałeś zapewne, że w pewnych śmiertelnych chorobachciało ludzkie już na kilka dni przed śmiercią zaczynasię rozkładać w obrzydliwe robactwo. Powiedziałbyś,że zamek był w podobnej chorobie. Przeczuwałem,bolałem, nie opuszczałem go jednak. W tym stanie doczekałem się września. Niedawno to było, kilka lat temu.Mijały już pierwsze dni jego. Dusza była coraz niespokojniejsza, zjawiska coraz groźniejsze. Ze świtem dniajednego powstała niewidziana, niesłychana burza. Dwadni trwała. Nie wychodziłem z zamku na chwilę. Żyłemw nim jak zwyczajnie; jak zwyczajnie układłem siędo snu za nadejściem drugiej nocy. Ledwo usnąłem,posłyszałem dziwne, przeraźliwe głosy i wołanie: uciekaj! uciekaj! Obudziłem się i postrzegłem Stańczyka.Szarpał mnie za rękę i wołał: chodź! chodź ze mną!Nie możesz tu dłużej zostać!
— Dlaczego? — zapytałem.
— Za chwilę gruzy spać tu będą.
Ścisnęło mi się serce, ale zawołałem:
— Nie! Nie pójdę. To moje królestwo, ja jegokról! Zginę z nim razem.
Na to Stańczyk odparł:
— Ocal się, a ocalisz królestwo. Twoje państwowiększe, jak myślisz. Chodź tylko za mną.
— I wyciągnął mnie pół gwałtem. Zaledwośmy wyszli,a moja stolica runęła. W moich oczach spuścił się najej dach ptak olbrzymi, ognistym jak piorun wężykiem;widziałem to wyraźnie; słyszałem szum, z jakim usiadł;przygniótł ją swoim ciężarem, okrył się obłokiem kurzawy ze startych gruzów i razem z nią zniknął.
— Załamałem ręce, a Stańczyk zaśmiał się. Miałem już wybuchnąć najwścieklejszym gniewem.
— No, no, uspokój się! — rzekł do mnie z najzimniejszą krwią. — Aby dusza była, znajdzie się ciało.I czegóż tu rozpaczać? Widok wprawdzie bolesny, alenie powód do rozpaczy. Wicher złamał tylko spróchniałą gałąź: pień drzewa nietknięty i żyje. Wszystkichgałązek nie ocalisz, samego nawet drzewa, o ile jestnad ziemią, nie zabezpieczysz przeciw zepsuciu, alepilnuj korzenia, tam życie. Dlatego wprowadzę cięw inne mieszkanie; zamknę myśl twoją w nowe formy,bezpieczniejsze i właściwsze. Więcej zyskasz, jak straciłeś.
— Chodź za mną.
— I wskazał mi to podziemie. Z czasem przekonałem się, że słusznie mówił. Jestem znowu królem,ale większym, potężniejszym, jak kiedykolwiek byłem.Prawdziwe to ziarno mojego państwa. Gdziekolwiekznajdę jego okruszynę, podnoszę ją troskliwie i składamtutaj; tym sposobem powoli zebrałem i skupiłem całejego życie.
— W końcu przyzwyczaiłem wszystkich poddanychdo nowej stolicy. Żyję pod ziemią takim królem, jakżyłem na ziemi. Sam prawie, własną pracą ubrałem tomiejsce, jak widzisz. Zyskałem i to jeszcze, żem bezpieczny od ciekawych ludzi. Ten odsłoniony bok jaskini tak wysoko wznosi się nad dolinę i tak jest niedostępny, że z tej strony ptaszymi tylko skrzydłamimożna by dolecieć do mnie. Te okna wyglądają nazewnątrz jak nora sowy: nikomu na myśl nie przyjdzie,żeby mogło przez nie wyglądać ludzkie oko. Mamźródło niewyczerpane, mam zapas jedzenia dostateczny,podziemnymi przechodami mogę dojść w różne strony,Bóg wie jak daleko. Nimi to rozpuszczam powoli życiepowierzonego mi ziarnka, piszę kronikę i czekam spokojnie kresu moich rządów.
— Tak! spokojnie umrę. Robię swoje, i zrobię.Mniejsza o to, że dla świata jestem wariatem. Wolęto, niż być niepotrzebnym, niż być kamieniem. Ale i kamienie same nie są martwe. Przyjdź tylko z pełnym sercem do niego, to i on da ci swoje uczucie. I on maprzeszłość, życie; nie schodzi ze swojej drogi, wypełnia,co mu przeznaczono; a między ludźmi są zimniejsi,nieczulsi, niepożyteczniejsi jak kamień. Pochłonęli, strawili przeszłość, a przyszłości nie dadzą jednego tchnienia.Wszystko dla nich, nic drugim od nich. Rozbiorą cistarożytną budowę na progi do swoich nędznych lepianek, a nie przyłożą się do nowej, spólnej, choćby jedną cegiełką.
— Co nas to obchodzi? Alboż nie mamy gdziemieszkać?
— Wołaj do nich: ratujcie stary zamek, to pień,z którego wyrosły dzisiejsze wasze domy; bez niegonie byłoby tych waszych mieszkań; — oni ci na toodpowiedzą:
— Albo my głupi leźć pod gruzy, żeby nas pogniotły.
— Nikczemnicy! Nie byłoby gruzów, żebyściewcześniej byli pomyśleli o naprawie. Oni zawsze swoje:niech się wali, kiedy czas jego przyszedł. Niech sięwali!...
— Czy wy myślicie, że będziecie na to patrzećtak bezpiecznie, jak bezpiecznie patrzycie, kiedy pająkmuchę dusi? Czy wy myślicie, że przeszłość, co gostawiała, nie myślała o przyszłości nic a nic? Wieciewy o tej tajemnicy pewnych budowniczych, którzy zakładają swoje budowy nie na martwym tylko kamieniu,ale poświęcają duchowi opiekuńczemu najdroższe czasem głowy. Otóż przeszłość, budując, daje w zakładgłowę przyszłości. Ten zamek na wasze głowy założony. Wy to będziecie kiedyś odpowiadać za byt jego.Nowemu czasowi potrzeba będzie tego miejsca nanowy budynek. Przyjdą robotnicy, zaczną uprzątaćgruzy, będą je ciskać naokoło. Nie ufajcie w odległość.Jak widzisz górę zamkową, tak będą kiedyś lecieći toczyć się z niej kamienie na wszystkie strony. Dostanie się od nich zarówno dalszym, jak i bliższym.Zrozumieją mnie wtedy. Przyznają wariatowi rozum.Słowa wariata będą krążyły jak pieśń prorocza. Alebiada temu, kto lekceważy niemiłe sobie proroctwai czeka niewierny z założonymi rękoma, aż je przyszłośćrozwiąże.
— Przyszłość rozwiąże, tylko że drogo trzeba jejza to płacić. A jednak żal mi tych ludzi, wielki żal.
— Oni musieli ci inaczej o mnie nagadać, bopewnie gadali; oni muszą mnie uważać jak człowieka,który już nie ma nic spólnego z ludźmi, najmniejszegodla nich spółczucia. Nie wierz temu, oni się mylą. Powiadam ci, że co dzień nad nimi płaczę, nawet śmiechem.
— Kiedy wejdę pomiędzy nich, w takie na przykład zebranie, jakie było wczoraj, kiedy spojrzę na tęmłodzież, na te kobiety, na te dzieci, kiedy widzę ichszczerą wesołość, ich taką miłość dla siebie, nadziejetakie promienne, tyle przyszłego szczęścia w marzeniach,a kiedy pomyślę sobie... — nagle stanął, jakby się postrzegł,że miał coś nadto okropnego powiedzieć, mimo tozmienił wyraz rozrzewnienia w wyraz dziwnie gorzkiegoszyderstwa i równie z nagła zawołał: — wtedy śmieję sięim w oczy, bez żadnego względu. Niech sobie tłumaczą mój śmiech, jak im się podoba. Wszystko mi jedno.Jest to może najwymowniejsze moje słowo. Jeżeli i tegojeszcze nie pojmują, nie moja wina. Wyraźne ono dlaludzi, co mają czucie głębsze jak kołyska, wyższe jakpowała sypialni, przestronniejsze jak gumno. Wyraźniejszego nie wolno mi użyć.
Na tych słowach zaszła nowa scena, która mniewprawiła w mocne chwilowe zdumienie. Machnicki byłw natężeniu uniesienia, ja w natężeniu ciekawości,kiedy nagle ściemniło się; spojrzałem w okno i postrzegłem w nim rzadkiej wielkości puchacza, z rodzajuskalnych, a w tejże chwili usłyszałem kilkakrotnie grobowe jego huknienie. Machnicki porwał się z siedzenia,nawrócił ku ptakowi ucho z niespokojną uwagą, i niebawiąc, zasunął proporce tak nagle, że nie postrzegłemsię prawie, jak znowu sam zostałem.
VII. Pożegnanie
Ptak nie zaraz umilkł, słyszałem kilka razy jeszczegłos jego. Nastąpiła potem głęboka i długa cisza zazasłoną, przerywana tylko odgłosem dzwonków i kroków Machnickiego. Po pewnym czasie zasłona odchyliłasię i Machnicki wyszedł w powszednim już stroju.
— Daruj, daruj — zawołał, ściskając mi ręce zeszczerą uprzejmością — że tak nagle przerwałem posłuchanie. Sprawy państwa przede wszystkim, nieprawdaż? Oznajmiono mi ważną naradę, dziś jeszcze, wkrótce.Wszak słyszałeś tego ptaka? Nie bierz mi więc za złe,że się musimy rozstać. Sprawy publiczne przede wszystkim. Dziś jednak czuję bardziej niż kiedykolwiek ichciężar. Wszakże nie ostatni raz widzimy się? Spodziewam się, że odwiedzisz mnie jeszcze. Przyjdź jeszcze,przyjdź jutro. Wiele, wiele mam jeszcze do powiedzenia. Co słyszałeś, to niczym jest prawie. Daj słowo, żeprzyjdziesz.
Na całą tę mowę odpowiedziałem z równą szczerością, że jestem wyrozumiały na powód rozstaniasię, że nikt nie mógłby mu wziąć za złe tej gorliwości w dopełnianiu obowiązków, że pożegnanie gow tej chwili jest i dla mnie przykre, wszakże osładzaje nadzieja powtórnego widzenia się, że je przyspieszę,o ile będzie to w mojej mocy; na koniec przyrzekłem,że jutro znowu powrócę. Po tych i podobnych im słowachpożegnania Machnicki zapalił lampę i odprowadził mnietą samą drogą aż do otworu. Przy otworze miałemjeszcze nowy dowód jego dobrego serca, łatwo lgnącego, kiedy znalazł kogoś po swojej myśli.
— Odpoczniemy tu chwilę — rzekł — zmordowałem się trochę.
Ja jednak widziałem tylko w tym chęć pochlebnądla mnie dłuższego znajdowania się razem. Usiedliśmyna wschodach. Machnicki wziął mnie za rękę i mówiłgłosem malującym głębokie rozrzewnienie:
— Jak mi żal! jak mi żal, że tak krótko jesteśmyz sobą — i łzy stały mu w oczach. — Podobne chwiletak rzadkie są dla mnie; podobne spotkanie prawienigdy. Wierz mi, mój przyjacielu, że tego dnia nigdynie zapomnę; wiecznie bym żałował, gdyby miał byćjedynym w moim życiu. To taka rozkosz znaleźćw tym świecie powszednim kogoś, co by cię zrozumiał,któremu całą duszę otworzyć można, bez obawy szyderstwa. Przyrzekłeś jednak, że wrócisz. Pamiętaj,wracaj: jutro, pojutrze, kiedykolwiek, tylko wróć. —Pamiętaj, że czekam, a czekanie to cierpienie, i wielkieczasem. Ale jeszcze chwilę możemy być razem.
Siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu, przerwał jeznowu Machnicki:
— Jaka szkoda, że musimy się rozstać. Niewiem, co mnie tak przywiązuje do ciebie. Może — ktowie — może ty będziesz moim następcą? Ale ty zapewne śmiejesz się w duchu z tych marzeń szalonychi ze mnie.
Zdaje się, że ta uwaga wprawiła go w przykrystan duszy; umilkł na chwilę, zasępił się, na koniec przechodząc w rozrzewnienie coraz głębsze, zawołał:
— Nie śmiej się, przyjacielu, nie śmiej się ze mnie.Przysięgam na najświętsze tajemnice mojej duszy, żew tym wszystkim nie ma nic śmiesznego.
— O! gdybyś ty mógł przejrzeć mnie na chwilę,zobaczyłbyś, co to za przepaść smutku, a jakiegosmutku! — tu łzy płynęły mu rzęsnym strumieniem. —Ale ty zstąpisz znowu między ludzi zwyczajnych: słońcemojego królestwa zajdzie dla twojej duszy; owioniecię morowe powietrze zimnego rozumu; usłyszysz znowuzewsząd: co to za wariat ten Machnicki, mieć się zakróla jakiejś tam kupki gruzów! A ja ci powiadam, żekażdy z nich w swoim domu jest takim wariatem,tylko że nie mają królewskiej duszy, królewskich moichuczuć.
— O! gdyby je mieli, gdyby każdy z nich byłMachnickim na swoim miejscu, wiesz, co by nastąpiło?Powiem ci pod wielką tajemnicą: wkrótce powstałbyjeden ogromny, nieśmiertelny król — miliony! Zapewnenie słyszałeś jeszcze o tej dynastii? A tymczasem onato jedynie odwiecznie tu panuje. I ja i podobni mniebyli tylko chwilowymi jej namiestnikami; ale pan prawdziwy to ona: była nim i będzie.
— O! będzie. Wiem to dobrze. Ale nie przeztych, których mieszkania widzisz dokoła po dolinach,mieszkania porządne, wykwintne; nie! nie przez tych —a sami temu winni; ale sama przez siebie, jak jest Bógprzez Boga. A wtedy kochani moi sąsiedzi, co się dzisiajze mnie śmieją, zapłaczą nad sobą; sami nazwą siebie,jak mnie dziś nazywają, ubiorą się sami w moją purpurę, w moją koronę, ale za późno: co dzisiaj zasługą,potem będzie karą. Moja i podobnych mnie rola skończy się; moje tronowe ozdoby wyjdą z mody; nowykról będzie olbrzym, weźmie suknie stosowne do swojego wzrostu. Słońce mądrości i chwały milionów będziejego koroną, przy niej reszta będzie wyglądać jak mojaczapka.
— A wiesz, kiedy to przyjdzie? Na wszystko sąznaki, ostrzeżenia.
— Zajrzyj do ewangelii. Chrystus dopiero wtedyzmartwychwstał Bogiem, kiedy ciało jego umarło.Wszak tak? Resztę sam sobie wytłumacz. Ty jeszczezobaczysz to wszystko. Część tej korony dostanie sięi tobie; będzie ona tak wielka, że wszystkie głowynakryje. Ja skończę w tej, w której cierpiałem. Ja jużtylko na grób pracuję: o grób was tylko proszę. Niechaj nim będzie kupa tych gruzów, ta góra. Nie potrzeba żadnych napisów. Kto popatrzy, zaraz pozna,co w niej leży: gruz olbrzymiej myśli. Z tą myśląumrę spokojny.
— Robiłem, co mogłem; nie mogę więcej. Bógmi świadkiem, że nie mogę. Powiedzże sam, czy mogę?Może wiesz co jeszcze? Powiedz, a zrobię.
Milczałem, odpowiedziałem łzą serdecznego wzruszenia. I w rzeczy samej, możnaż poświęcić więcej nadto, co Machnicki poświęcił? Możnaż więcej cierpieć?
— Ale ja cię nudzę za długo, a przy tym obowiązki moje. Sam przyznasz, że obowiązki przede wszystkim.
— Żegnam cię więc jeszcze raz, do widzenia. Dowidzenia! Pamiętaj, mój przyjacielu, mój bracie!
Uścisnęliśmy się z całego serca; głaz otworu podniósł się; wyskoczyłem szybko, głaz upadł; usłyszałemjeszcze głuche westchnienie Machnickiego, jak z grobu,potem cichość dokoła i gruzy.
VIII. Zakończenie
Sam tedy byłem śród gruzów. Nie byłem sam.Cały czas przepędzony w podziemiu zaległ pamięć,stał przed duszą, jak sen wprawdzie, ale jak sen bardzo wyraźny. Gdzie się zwróciłem, widmo Machnickiego zastępowało mi drogę; głos jego ciągle brzmiałw uszach; cała mowa jego, wcielona w postacie żyjące,fantastyczne, krążyła po duszy rojem marzeń dziwnych,gorzkich, coraz posępniejszych. Usiadłem na gruzach,pojrzałem po okolicy, a cała okolica wydała mi się,jak żebym patrzył na nią okiem Machnickiego, puściejszą, bardziej martwą jak gruzy, śród których spoczywałem. Ścisnęło się serce, łzy mimowolne stały w oczach,bolesne szyderstwo łechtało we wszystkie uczucia, myśliurągania chwiały głową.
O nędzo czasów! — mówiłem do siebie. — I taki człowiek jest dla reszty świata niczym więcej, tylko wariatem? Świat go wyszydza, wytrąca z pośrodka siebie,plwałby na niego, gdyby go nie sądził godniejszymlitości, jak pogardy; już to najmniej, kiedy go ma zanic. A tymczasem ten obłąkaniec czuje i myśli, jak nieczuje żaden z litujących się nad nim, jak nie myśliżaden z tych, co się mają za rozumniejszych od niego.
Oni rozumni, a on wariat! A on jednak pojąłmyśl, której oni pojąć nie mogą, i całe swoje życiestosuje do niej, i każdy krok jego jest jej koniecznościąnieodpartą. Na chwilę nie zboczy z tej drogi; logicznośćjego aż w okropność wpada, mimo to idzie wciąż dalej.Obrał sobie zawód, przyjął powołanie, i nie wykroczyprzeciw niemu, aż cały puchar do dna wychyli.
Taki obłąkaniec nie powinienże być wzorem dlatłumu owych bardzo rozumnych? Nie więcejże on wartod nich? I dlaczegóż to wszystko robi? Po co to życiesamotności, męczarni, poniżenia? Czy dla widoków osobistych? Czy marzy o jakiej nagrodzie osobistej?
Nie! pełni swoją powinność, jak drzewo rośnie,jak kwiat kwitnie, jak słońce świeci: — dla drugich, niedla siebie. Ale w oczach powszedniego świata to właśniejest dowodem obłąkania.
O! gdybyście wy wszyscy takiego pomieszaniadostali, ludzkość byłaby mędrsza, szczęśliwsza, niż jestdzisiaj. Na korzyść pojedynczych rozumów rozerwaliściemądrość ludzkości, rozbiliście na miliony bryzgów jejsłońce, rozgrabiliście jego okruchy, zniszczyliście wzajemne ich powinowactwo, a przez to odebraliście każdejcząstce jej blask i ciepło, które wzajemnym tylko zasilaniem się mogą trwać i działać: odebraliście im całyprzymiot ich nadziemskości.
Wy się o to nie troszczycie: wy chcecie, aby teświatła były tylko narzędziami waszych osobistych celów, aby tylko służyły waszym potrzebom, aby im tylkowystarczały, a wasze cele, wasze potrzeby są tak drobne,tak ciasne, tak poziome, że się obejdą bez niebieskiegoświatła i życia; ale jak długo się obejdą? Zobaczymy.
Chciałem wyjść na koniec z tak niemiłego stanui rozpogodzić umysł wycieczką w okolicę; zerwałemsię, popędziłem bez celu między góry i lasy; ale świeżanawałnica tak popsuła drogi, rozmoczyła ziemię, żekażdy krok po śliskim i grząskim błocie drażniłjeszcze bardziej wewnętrzne rozjątrzenie; wpadłem doreszty w zły humor i wróciłem do domu w nie lepszym.Nie wspomniałem nikomu o moim widzeniu się z Machnickim, ale zdradzałem się w każdej chwili. Przymawiałem mężczyznom, gadałem niegrzeczności kobietom,tak dalece nie byłem panem siebie, że jedna z mających prawo przemawiać do mnie poufalej zmuszonabyła zawołać: czy pan oszalał?
Nazajutrz zabierałem się do powtórnych odwiedzin zamczyska. Dzień był piękny, obiecywałem sobie,że dla mnie będzie rozkoszny. Inaczej się stało. Odjechałem w stronę całkiem przeciwną, na zawsze. PoMachnickim wspomnienie mi tylko jednego dnia pozostało.
Gdyby los od mojego życzliwszy dał komu w ręcekronikę Machnickiego, niech ją nam ogłosi, przynajmniejw wyjątkach. Sądząc z tego, co czytałem, z tego, cowiem o jej twórcy, mogę naprzód zaręczyć, że będzieto dzieło rzadkiej poezji, a przy tym pełne wielkich,nowych i pożytecznych pomysłów, chociaż ubarwionych fantazją obłąkańca; bądź co bądź, jedyne w swoimrodzaju.
Wstęp
Seweryn Goszczyński zostawił po sobie dwa dzieła,w których w całej pełni rozbłysnął jego talent poetycki,na wskroś epicki, i które go stawiają w szeregu pierwszorzędnych poetów naszych z romantycznego okresu. Sąto Zamek Kaniowski i Król Zamczyska.
Ale poza tą ogólną wspólnością dzieła te podinnymi względami są wcale niepodobne do siebie.Pierwszy utwór pisany wierszem, drugi — prozą. Pierwszy, wydany w r. 1828, jest owocem młodzieńczej,wrącej, rewolucyjnie nastrojonej duszy poety, drugi —pisany w r. 1840, pochodzi z tego okresu jego życia,kiedy poeta daleko trzeźwiej spoglądał na swoją przeszłość rewolucyjną i dojrzewał do przełomu duchowego, jaki w nim niebawem miał nastąpić. Wielkaróżnica wreszcie zachodzi pomiędzy tymi utworami podwzględem wrażenia, jakie one zostawiają po sobie:wprawdzie jest ono i tu, i tam bardzo silne, ale w pierwszym utworze dusza czytelnika, mocą potężnych, aledzikich obrazów, jest brana czasem na tortury; w drugim — nic nie mąci spokoju harmonijnego, z jakimpoeta tworzył swoje dzieło, a który udziela się czytelnikowi.
I. Życie i twórczość literacka Goszczyńskiego
Młodzieńczy okres życia poety aż do ukazania sięjego Zamku Kaniowskiego, tj. do r. 1828, przedstawiłemdość szczegółowo we Wstępie do wydania tego poematuw Bibliotece Narodowej (Nr. 44), tu więc zamknę gow ogólnych tylko rysach, natomiast obszerniej i dokładniej przedstawię jego dzieje po rewolucji listopadowej, mianowicie dziesięcioletni okres jego życia, poprzedzający wydanie Króla Zamczyska (1842).
Seweryn Goszczyński, syn oficjalisty w wielkichdobrach Sanguszki, a przedtem żołnierza, który w roku1792 służył pod Kościuszką, pochodził z ubogiej rodziny szlacheckiej, a przyszedł na świat w miasteczkuIlińcach na Ukrainie pod koniec 1801 roku, był więco parę miesięcy tylko starszy od Bohdana Zaleskiego, a o trzy lata od Michała Grabowskiego, z którymi kolegował przez lat kilka na ławach gimnazjumhumańskiego, a serdeczny stosunek, jaki wówczas z nimizawiązał, odegrał wielką i dodatnią role w jego życiui w rozwoju jego talentu. W obcowaniu z nimi, szczególnie w obcowaniu z Bohdanem Zaleskim, rozwinęłosię w nim zamiłowanie w poezji; od nich, którzy górowali nad nim kulturą umysłową, wyniesioną z domowego otoczenia, otrzymał popęd do samokształceniasię. Co się tyczy rewolucyjnych zapędów i konspiratorskich zamysłów, które się bardzo wcześnie zaczęływ nim objawiać, znajdując sprzyjające dla siebie podłoże w gwałtownym, wybuchowym temperamencie poety,tych nasiona chwytał nie od owych kolegów, ale z powietrza współczesnego, liberalizmem przesiąkniętego,które się dostawało do niego przede wszystkim za pośrednictwem gazet politycznych warszawskich. Warszawa też go zwabiła ku sobie, gdy porzuciwszy,wskutek zatargów z władzą szkolną, gimnazjum humańskie, oglądał się za miejscem dalszego kształceniasię, i on to niewątpliwie pociągnął tam za sobą kolegęi przyjaciela, Zaleskiego.
W Warszawie zaraz rozpoczął życie konspiratorskie, przystępując do związku Wolnych Polaków,ale radość, jakiej doznawał w poczuciu należenia dotego spisku, niedługo trwała. Bieda i prześladowaniapolicyjne, które ściągnął na siebie ów związek, zmusiłyGoszczyńskiego bardzo prędko do opuszczenia Warszawy. Było to podczas wojny greckiej, kiedy sympatiecałej liberalnej Europy zwracały się w stronę Greków,dobijających się wolności. Goszczyński, nie widząc na razie dla siebie żadnego pola do działania politycznegow kraju, postanowił udać się do Grecji, aby tam walczyć w szeregach powstańców. Ale łatwiej było powziąć taki zamiar, niż go wykonać. Zamiast w Grecji,znalazł się znowu na Ukrainie w okolicach Humania,i tu spędził lat kilka w najsmutniejszych warunkach,rojąc o utworzeniu „bandy patriotycznej”, ukrywającsię przed policją, patrząc na biedę, która gniotła jegorodziców, i wylewając żółć na panujący porządek rzeczyw potoku liryków w rodzaju sławnej Uczty zemsty, którakrólom, księżom i arystokratom groziła sztyletami, a jaksam powiada w swoich zapiskach pamiętnikowych, jeszcze „nie była najkrwawszą”.
Z tego smutnego położenia wywiedli Goszczyńskiego zamożni koledzy humańscy, Jan Krechowieckii Michał Grabowski. Przyciągnęli poetę do swoich domów, otoczyli opieką, dali mu możność wolnej odwszelkich trosk pracy poetyckiej i w ich to dworachwiejskich, w Leszczynówce i Aleksandrówce, pisany byłi ukończony Zamek Kaniowski Goszczyńskiego, którywydany niebawem ich kosztem w Warszawie (1828),a wysoko w krytyce Mochnackiego podniesiony, stałsię podwaliną poetyckiej sławy Goszczyńskiego.
Powodzenie, jakiego doznał Zamek Kaniowski, zachęcało Goszczyńskiego do snucia nowych planówpoetyckich, ale na przeszkodzie do ich wykonania stawał naprzód brak stałej własnej siedziby — o Goszczyńskim można powiedzieć, że był przez całe życie bezdomny — a po wtóre gorączka rewolucyjna, stalew jego duszy nurtująca, która odwracała jego myśliod literatury i pobudzała do bardzo naiwnych nierazzamysłów politycznych. Bardzo charakterystyczne podtym względem szczegóły podaje sam Goszczyński w swoich Zapiskach do moich Pamiętników (Teki VII). W r. 1828towarzyszył on choremu Grabowskiemu (za cudzympaszportem, jako lokaj) do Wiednia przez Galicję i w tejpodróży przychodziły mu do głowy „dziwne zamiary”.,,Marzy mi się pobyt w Galicji, życie awanturniczew Karpatach, wojskowość w służbie austriackiej, huzary węgierskie, opryszki itp.”, marzenia, które, jakdodawał, „w pewnej części ziściły się w kilka lat później”. Ponieważ, jako opiekun chorego przyjaciela, niemógł go odstąpić, nie mógł więc na razie kusić sięo zrealizowanie tych awanturniczych projektów; alekiedy w tymże roku, ze zdrowym już Grabowskim,wracał z tej podróży przez Warszawę i znalazł sięblisko granicy galicyjskiej koło Drużkopola, postanowiłrozstać się z przyjacielem, który, o ile znał jego awanturnicze plany, musiał je stanowczo potępiać. Spodziewał się Goszczyński znaleźć tu w okolicy (w Mrozowiczach, naprzeciw Krylowa) innego przyjaciela i kolegęze szkoły humańskiej, mniej krytycznie usposobionegodla podobnych planów, Wacława Pilawskiego, u któregojuż przedtem przebywał czas dłuższy w Samhorodkuna Ukrainie. Do niego, jak w dym, na pewne, puściłsię do Mrozowicz i tu z przykrym zadziwieniem dowiedział się, że Pilawskiego nie ma, a jego ekonomleży chory.
Było to już w początkach zimy. „Położenie moje(powiada Goszczyński w Zapiskach) było ciężkie, niemiałem sukien, tylko letnie, wyjąwszy płaszcz i surdut —prawie bez grosza, ale rachowałem na dobroć Pilawskiego. Jak na złość nie zastałem go, był właśnie w Samhorodku, nie wiedziano, kiedy powróci”. Cóż czyniGoszczyński w tym trudnym położeniu? Ani o przeprawie do Galicji, ani o spokojnym oddaniu się twórczości poetyckiej pod nieobecność przyjaciela w Mrozowiczach nie może myśleć. Zaprasza się więc „bezceremonii” do ekonoma, i żeby „nie być wielkim ciężarem dla biedaków”, uczy jego dzieci czytania i pisania, a jemu, dogorywającemu na suchoty, pomagaw pisaniu raportów. W takich warunkach trudno mubyło zabrać się do pracy literackiej. „Pisanie było niepodobnym dla przeszkód, nawet fizycznych — głównemoje zatrudnienie było spisywać bajki i pieśni, któremi się zdarzyło usłyszeć”.
To trudne położenie Goszczyńskiego w Mrozowiczach zmieniło się na lepsze za przyjazdem WacławaPilawskiego, i wtedy nasz poeta-konspirator zacząłpisać. Mrozowicze były własnością brata WacławaPilawskiego, człowieka obłąkanego i poddanego kurateli(Wacław był tylko administratorem); była tam biblioteczka, złożona z książek treści religijnej, z którejGoszczyński korzystał; od proboszcza z Litowirza dostałBiblię; zaczął się w nią wczytywać i „przenikać się”jej poezją. Owocem tego przenikania się poezją Bibliibyły układane wtedy przezeń wierszem proroctwaIzajasza i Jeremiasza, jak znów książka pt. CudaObrazu Częstochowskiego, którą tam wtedy czytał, dostarczyła mu legend, z których korzystał niedługo potemprzy pisaniu powieści Polak w Jassyrze.
Latem 1829 r., widocznie zaniechawszy awanturniczych planów tajemnego działania politycznego w Galicji,wrócił Goszczyński na Ukrainę i znowu przebywałw gościnie u Krechowieckiego i Grabowskiego, przygotowując dwutomowy zbiór swoich poezji, do któregomiały wejść dwie powieści: Polak w Jassyrze i Wernyhora. Grabowski zamyślał wówczas o założeniu pismaliterackiego w Warszawie i w tym celu tam się wybierał; Goszczyński, przeczuwając nadchodzącą burzęrewolucyjną, postanowił na zawsze opuścić Ukrainęi przenieść się na stałe do Warszawy, towarzyszył więcznowu Grabowskiemu, ale tym razem już pod własnymnazwiskiem. Grabowski zamiaru swego nie doprowadziłdo skutku, przeszkodził temu rewolucyjny nastrój stolicy; Goszczyński trafił w najlepszą dla siebie i swoichmarzeń i dążeń politycznych porę. Zaznajomiony z Piotrem Wysockim, zaczyna wchodzić do tajemnych robót,gotujących powstanie, a kiedy termin wybuchu oznaczono na 18 października, on i Nabielak, z którym sięwówczas zaprzyjaźnił, mieli być głównymi sprawcamizamachu na W. Księcia podczas przejazdu jego naparadę wojskową na placu Saskim. Termin wybuchuodroczono, ku najwyższemu zniecierpliwieniu Goszczyńskiego, ale co go ominęło w dniu 18 października,wynagrodził sobie w nocy 29 listopada, należąc do tejgarstki młodzieży, która uderzyła na Belweder, siedzibęW. Księcia, i dała tym hasło do powstania.
W powstaniu występował Goszczyński w podwójnej roli, jako żołnierz i jako poeta, pobudzający doboju, a jego liryki bojowe, jak dobrze znany Marsz zaBug, należą do najlepszych pieśni patriotycznych z czasów powstania. Ale i jego duch konspiratorski znalazłrównież i wtedy dla siebie pole do działania. Kiedy pobitwie ostrołęckiej, po upadku powstania na Litwiei przekroczeniu Wisły przez wojska rosyjskie położeniestawało się niezmiernie groźnym, a tymczasem Skrzynecki pozostawał ciągle w bezczynności, wtedy wśródgorętszych żywiołów, doprowadzonych do rozpaczy,gotował się spisek, mający na celu obalenie ówczesnegorządu, przede wszystkim zamach na Skrzyneckiego i Czartoryskiego. Do zamachu nie doszło, ale sam Goszczyński przyznaje, że wraz z Nabielakiem, Tetmajerem i in.brał udział w tym spisku.
Po upadku powstania, kiedy wojsko polskie przechodziło granicę pruską i tam broń składało, i on touczynił, ale nie poszedł wraz z tylu innymi na Zachód,do nęcących swoją wolnością Francji lub Szwajcarii,lecz korzystając z przyjacielskiego stosunku z JózefemTetmajerem, który, jako poddany austriacki, mógł swobodnie z ziemi pruskiej wrócić do Galicji, podążył tamz nim razem, opatrzony paszportem, wystawionym naimię jego sługi. Podążył tam, bo nie tracił nadziei, żepowstanie, choć przygasło na chwilę, niedługo rozżarzysię na nowo, zwłaszcza gdy ten żar przygasły będą rozdmuchiwać takie, jak jego, płuca.
Siedmioletni (1831--1838) pobyt Goszczyńskiegow Galicji stanowi zamknięty, zaokrąglony okres w jegożyciu. Praca jego, w tym okresie (jak zresztą i w innych)mająca stale charakter przypadkowości, rozwijała sięnieomal równolegle w kilku kierunkach. Zaznajamiałsię z górską przyrodą tatrzańską i chłonął w siebie jejwdzięki, tak nowe dla mieszkańca stepów; lubował sięjędrnością i dzielnością górali, którym w swoich marzeniach politycznych wyznaczał ważną rolę, badał ichżycie, obyczaj, wierzenia, aby, stosownie do poglądówBrodzińskiego, czerpać stąd materiał do swoich utworów poetyckich; przede wszystkim zaś uprawiał konspirację, w której widział jedyną drogę, prowadzącądo wyzwolenia Polski. Wielkim ułatwieniem dla Goszczyńskiego w swobodnym poruszaniu się i działaniuw Galicji była dobra znajomość z rodziną Tetmajerów,którzy mieli wioskę Mikołajowice pod Tarnowem i innąposiadłość (Łopusznę) w pobliżu Tatr. Jak z Mikołajowic łatwo mu było zawiązać już w następnym roku(1832) pierwszy patriotyczny spisek w Tarnowie, któryzresztą niedługo istniał, tak z Łopuszny mógł łatwoprzedsiębrać wycieczki w Tatry, które go wtajemniczały w piękności przyrody tatrzańskiej i zbliżały doludu górskiego.
Pod koniec 1832 r. zaczyna Goszczyński zaznajamiać się i ze wschodnią Galicją, we Lwowie stykasię z Ignacym Kulczyńskim, emigrantem z Wołynia,który, podobnie jak Goszczyński, krząta się, aby noweprzygotować powstanie, i razem z nim i z innymi emigrantami przebywającymi w Galicji, a także przy udzialekrajowców, organizuje związek pod nazwą Związku 21,bo tylu było jego uczestników. Krajowcom, jako lepiejznającym warunki miejscowe, przyznano kierownictwo w Związku, i może dlatego Związek miał działaćpowoli, poczynając od założenia pisma czasowego, które by odpowiednio nastrajało umysły.
Ażeby mieć fundusze, potrzebne do wydawaniapisma, zwrócono się o pomoc pieniężną do Komitetupatriotycznego szlacheckiego we Lwowie, w którymzasiadał między innymi i sławny już wówczas komediopisarz, Aleksander Fredro. Komitet nie był od tego,aby udzielić zasiłku pieniężnego pismu, mającemu celepatriotyczne, ale żądał pewnej kontroli nad jego redakcją. Mianowicie Fredro, który zapewne wiedziało udziale Goszczyńskiego w tym dzienniku, miał wyrazić obawę, aby nie drukowano tam czegoś, co by byłow duchu Uczty zemsty, i dlatego żądał, aby artykułyprzed ogłoszeniem przechodziły przez cenzurę komitetu.Na ten warunek Goszczyński się nie zgodził i dał dosadną odpowiedź komitetowi, w swoich zaś późniejszych Zapiskach zanotował: „Przez to upadł projektDziennika, a ja straciłem dla Fredry szacunek i okazałem to jemu kilka lat później w rozprawie: Nowa epoka poezji polskiej”.
Wkrótce potem wysłańcy stronnictwa Lelewelowskiego na emigracji zaczęli organizować w Galicji spisek,który miał w zaborze rosyjskim wywołać nowe powstanie pod dowództwem Zaliwskiego. W tym szalonymzamyśle opierano się na niedorzecznej nadziei, że ludda się porwać garstce ochotników do broni i że tonowe powstanie da hasło do powszechnej rewolucjiw Rosji, a może i w innych krajach. Wciągnięto Goszczyńskiego do tej roboty, ale jakkolwiek był skorydo konspirowania i pozbawiony krytycyzmu, przecieżi jemu wydawała się ta robota opartą na kłamstwiei stąd potępienia godną, jak to w swoich Zapiskach domoich Pamiętników zaznaczył. Awanturnicza wyprawaZaliwskiego, jak wiadomo, przyprawiła o śmierć wieluszlachetnych szaleńców, ściągnęła na kraj pod rządemrosyjskim całą falę nowych udręczeń, a na Galicji odbiła się zmianą postępowania rządu austriackiego wobecemigrantów, których zaczęto ścigać i prześladować.I Goszczyński, który dotychczas swobodnie się poruszał w Galicji, musiał odtąd taić się i ukrywać.
W sąsiedniej Rzeczypospolitej Krakowskiej, jakkolwiek zostawała ona pod bacznym dozorem trzechdworów rozbiorczych, można było przecież żyć swobodniej, i tam w roku 1835 przeniósł się na jakiś czasGoszczyński i zawiązał Stowarzyszenie ludupolskiego, którego zadaniem było szerzyć pojęciademokratyczne, jako podstawę do moralnego i politycznego odrodzenia Polski. Naukowym i literackimorganem tego związku był miesięcznik pt. PowszechnyPamiętnik nauk i umiejętności, założony przez jednegoz członków związku, Leona Zienkowicza; Goszczyńskibył głównym współpracownikiem i przewodnikiem myśligłównej Stowarzyszenia i tutaj to umieścił swoją obszernąkrytykę najnowszej poezji polskiej, w szeregu artykułów, którym nadał zbiorowy tytuł: Nowa epoka poezjipolskiej. W tej krytyce występował ostro, w myśl dążności Brodzińskiego, przeciw wszystkiemu, co trąciłonaśladownictwem, co nie było z gruntu rodzimym, a takżei przeciw wszystkiemu, co przeczyło w jakikolwieksposób jego ideałom patriotyczno-społecznym, i tutaj tow bolesny sposób dotknął Aleksandra Fredrę, w którym upatrywał przeciwnika tych swoich ideałów.
W Krakowie też, w tymże roku 1835, zetknął sięGoszczyński z nowym emisariuszem stronnictwa Lelewelowskiego, Szymonem Konarskim, który przybywałdo kraju już nie z zamiarem wszczęcia partyzantki nawzór Zaliwskiego, ale dla demokratycznej, tajnej propagandy i utworzenia sieci spiskowej pod zaborem rosyjskim, a także w Galicji. Porozumienie z Konarskimnastąpiło łatwo, Konarski znalazł gorliwego współdziałacza w Goszczyńskim, a kiedy sam pod koniec 1835roku przeprawił się za granicę rosyjską na Wołyń, rozpoczynając swoją przeszło dwuletnią robotę spiskowo-patriotyczną, Goszczyński został w Galicji, jako głównyorganizator tajnego związku patriotycznego. Miał i onpotem ruszyć w ślady Konarskiego i jeszcze na początku 1838 r. zamyślał o tym, ażeby się przedostaćza granicę rosyjską, ale w tym czasie zjawił się w Galicji wysłaniec innego stronnictwa emigracyjnego, mianowicie emisariusz Centralizacji Towarzystwa Demokratycznego (które dotychczas z daleka siętrzymało od robót spiskowych w kraju), z pełnomocnictwem do tajnego działania w Galicji, i zetknął się z Goszczyńskim.
Tym pełnomocnym wysłańcem Centralizacji demokratycznej był Robert Chmielewski, znany Goszczyńskiemu jeszcze z nocy 29 listopada, do porozumieniawięc między nimi prędko przyszło, a następstwem tegoporozumienia było, że Goszczyński postanowił swojestosunki i wpływy w Galicji przelać na wysłańca Centralizacji, który go zapewne musiał przekonać, że najsilniejszym i najwięcej obiecującym dla przyszłościnarodu stronnictwem emigracyjnym jest TowarzystwoDemokratyczne. Sam Goszczyński zaniechał wtedy zamiaru udania się w ślady Konarskiego i postanowiłwyjechać do Francji, ażeby już nie konspirowaniem,ale na drodze literackiej służyć ojczyźnie, bo warunkigalicyjskiego życia nie dawały mu możności pracowania na tej drodze. Wiemy z listów jego, że go przyjaciele galicyjscy, ceniący jego talent poetycki, do tegonakłaniali; wiemy, że i on sam czuł, że rola jego konspiratorska w Galicji już skończona, a że, przeciwnie,na emigracji, przy swobodzie słowa, ma jeszcze niejednodo wypowiedzenia światu, a przynajmniej swojej ojczyźnie. Bardzo być może, że i Robert Chmielewskinakłaniał go do tego, chcąc pozyskać dla TowarzystwaDemokratycznego tak cenną siłę literacką. Zawiózł tedyGoszczyński Chmielewskiego do Lwowa, wprowadziłgo w styczność z „Naczelnym Zborem”, tj. centralizacją patriotycznego związku galicyjskiego, a samw pierwszych dniach maja 1838 r. puścił się do Francji. Podróż trwała trzy miesiące; dopiero w początkachsierpnia znalazł się na ziemi francuskiej, w Strasburgu.
Zaraz po przybyciu Goszczyńskiego do Strasburga zgłosili się do niego listownie ówcześni członkowie Centralizacji (Malinowski, Heltman, Darasz i in.)i wzywali go jak najgoręcej, ażeby niezwłocznie przyjeżdżał do nich, do Poitiers, dla porozumienia się.W istocie mogli sobie wiele obiecywać po ścisłymstosunku z nim, nie tylko jako z poetą demokratyczno-patriotycznym, ale i jako z tym, który miał kilkoletnią praktykę konspiratorską i poznał wzdłuż i wszerzGalicję. Ale Goszczyński nie mógł zaraz uczynić zadośćich żądaniu, głównie, jak się zdaje, z powodu złegostanu zdrowia; odkładał tedy na później swój przyjazddo Poitiers, ku wielkiemu zmartwieniu Centralizacji,a tymczasem nadeszły rady i przestrogi ze stronyBohdana Zaleskiego, „ażeby się długo i powoli rozpatrywał w emigracji, zanim coś postanowi z sobą”, comogło być jedną więcej pobudką dla Goszczyńskiego,żeby się nie spieszyć do Poitiers. Ale porozumiewał sięz Centralizacją demokratyczną listownie i napisał obszerny a bardzo dla niej przydatny memoriał o tym,w jakim stanie znajduje się „demokratyczna nauka”w Galicji, o usposobieniu społeczeństwa galicyjskiegopod względem patriotycznym i demokratycznym, a takżeo tym, jakimi powinni być i jak powinni działać nagruncie galicyjskim emisariusze emigracyjni.
Bardzo ciekawy ten memoriał, jak z jednej stronyodsłaniał ewolucję wyobrażeń politycznych i społecznych w kraju, tak z drugiej strony świadczył o znacznym otrzeźwieniu samego Goszczyńskiego, który umiał obiektywnie przedstawić zarzuty czynione przez Galicjan konspirującej emigracji, pomimo iż wymierzoneone były głównie przeciw demokracji, za której członkaon sam się uważał. „Te wszystkie zarzuty — czytamyw memoriale — a mianowicie wynarodowienie się, duchkosmopolityzmu, a raczej ślepe naśladowanie cudzoziemców ze szkodą sprawy narodowej, przenoszenie dokraju teorii, które w żadnym narodzie dotąd zastosować się nie dały, dla których dzisiaj żaden naródjeszcze nie dojrzał... zupełna nieznajomość obecnegopołożenia i obecnych potrzeb, największa nietrafnośćw wyborze środków, stosowane są szczególniej, powiedziawszy prawdę, do emigracji demokratycznej”.
Jeszcze silniej właściwy Goszczyńskiemu duchprawdy przemówił z tego ustępu memoriału, gdzie podawał swoją opinię o warstwie szlacheckiej w Galicji.O arystokracji miał on jak najgorsze wyobrażenie, jakoo takiej, która jest „śmiertelnym wrogiem nowychwyobrażeń” i przed którą „trzeba się pilnować”; alena szlachtę „właściwą, dziedziców i nie dziedziców”,spoglądał jako na „jedyną przechowywaczkę świętegoognia przeszłego życia i narodowości polskiej”, i przedstawiał ją jako „pragnącą ojczyzny, jak zbawienia,władającą pośrednio i bezpośrednio wszystkimi środkami materialnymi, umysłowymi i moralnymi narodu,wszechmocną prawie w kraju, jedyną, przez którąw dniach przygotowawczych można coś zrobić, na którąw samem powstaniu najwięcej rachować można... najzdolniejszą wszystko pojąć, przyjąć, poświęcić własnyswój interes i zrobić powstanie”.
Stawiąc te słowa w Strasburgu, niewątpliwie musiał Goszczyński już znać okólniki Centralizacji Towarzystwa Demokratycznego z lat 1836 i 1837 z zawartymi w nich dwoma projektami manifestu, który miałwypowiedzieć i uzasadnić wobec emigracji i całej Polskidążenia Towarzystwa. Zapatrzona we wzory wielkiejrewolucji francuskiej, Centralizacja zupełnie inaczejniż Goszczyński traktowała szlachtę, w żadne kompromisy z nią wdawać się nie chciała i groziła jej zemstąludu, pewna, że tym łatwiej skłoni ją do połączeniasię z ludem. Był więc memoriał Goszczyńskiego bardzowymowną, bardzo stanowczą, chociaż w łagodnej formie podaną, nauką dla Centralizacji, jak ma działaćw kraju, jak ma zmienić swoją dotychczasową politykęwobec szlachty, jak uczynić tę politykę realną, owocną.
Przede wszystkim raziło Goszczyńskiego wzgardliwe odnoszenie się Centralizacji do przeszłości narodu, wyzbycie się wszelkiego poczucia narodowościpolskiej wskutek bezwzględnego przejęcia się obcymiwpływami; więc podając zasady, na jakich powiniensię oprzeć tajny związek demokratyczny, który ma byćutworzony w kraju i przygotować powstanie, tak pisał:,,Narodowość polska jest dziś jedyną potęgą, która dajeodpór napastnikom narodu polskiego; jest świętościąnaszą. Nie znajdzie współczucia w narodzie, kto okazuje dla niej pogardę lub ją lekceważy. Barwa zatemnarodowości powinna się rozlać na całą budowę związkuprzyszłego tak, aby jaśniała w jego celu, tchnęła z każdego szczegółu, ożywiała każdą myśl ustawy... Krótkomówiąc, powinna promienieć z wewnątrz dzieła, jakjego dusza, a zewnątrz odziewać je, jak ciało odziewaduszę”.
Ta obrona narodowości dobrze harmonizowałaz duchem utworu, którego pomysł już podczas pisaniamemoriału musiał się zarysowywać w twórczej wyobraźni poety, a który wkrótce potem zaczął przyoblekać kształty powieściowe, z duchem Króla Zamczyska.
Z innych objawów literackiej twórczości Goszczyńskiego w owych czasach najmniej godnym uwagi jestudział jego w piśmie humorystycznym polskim, którew r. 1839 zaczął wydawać w Strasburgu dobry znajomy jego, dawniejszy wydawca krakowskiego Powszechnego Pamiętnika nauk i umiejętności, Leon Zienkowicz.Pismo to chciało nawiązać do czasów obecnych tradycję Rzeczypospolitej Babińskiej i dlatego miało tytułPszonka, ale obracało się w zbyt ciasnym kole satyry,wymierzonej przeciw stronnictwom emigracyjnym i ichorganom, z którymi Towarzystwo Demokratyczne pogodzić się nie mogło, przede wszystkim przeciw stronnictwu dynastycznemu, które w księciu Adamie Czartoryskim widziało króla de facto. W piśmie tym, w którymoprócz wydawcy brali udział Goszczyński i świeżo takżeprzybyły z Galicji Lucjan Siemieński, były niektóre artykuły wesołe i dowcipne, ale te, które wydobył z PszonkiZygmunt Wasilewski i wydał w zbiorowym wydaniuDzieł Goszczyńskiego (1910) jako utwory tego poety,mało mają humoru, a wiele zaciętości stronniczej.W ogóle humor był czymś obcym naturze Goszczyńskiego, który na życie spoglądał zawsze okiem poważnym i surowym. Więcej mają znaczenia jego recenzjeliterackie, umieszczane w tym czasie (1841--1842)w Demokracie Polskim, nieliczne wprawdzie, ale takie,w których stan jego duszy i kierunek wyobrażeń mógłsię lepiej niż w humorystyce wypowiedzieć. Taką byłanaprzód jego ocena Pamiątek Soplicy Henryka Rzewuskiego, które były czymś zupełnie nowym, nie mającym wzoru przed sobą w literaturze polskiej. Ocenabyła obszerną, wszechstronną, w wielu rzeczach trafną;Goszczyński zastanawiał się w niej nad zadaniem krytyki i dochodził do wniosku, że krytyka powinna byćtym dla literatury, czym jest sumienie dla człowieka.Jeszcze godniejszą uwagi była recenzja poezji BohdanaZaleskiego, które wtedy ukazały się na horyzoncie literackim. Recenzja była także obszerna, szczegółowa,napisana przy tym z wielkim polotem i wielkim przejęciem się ważnością zadania, jakie miał krytyk przedsobą. Chodziło Goszczyńskiemu o to, aby i spłacić długprzyjaźni, podnosząc wysoko poezję przyjaciela, którejwartość artystyczną umiał ocenić, i zaznaczyć jaskrawąróżnicę ideową, która ich dzieliła. Tamtego domagałosię serce krytyka, tego — jego sumienie politycznei patriotyczne.
Co się tyczy różnicy ideowej, ta dotyczyła poglądów jednego i drugiego poety na katolicyzm. Zaleskiszukał zbawienia Polski w zupełnej zgodzie z Kościołemkatolickim; stanowisko Goszczyńskiego, zakreślone w tejrecenzji, było stanowiskiem deisty, ale deisty w duchuRussa, nie Woltera, to jest opierał on religię na uczuciu,nie na rozumie. Religii przypisywał wielkie znaczeniew życiu ludzkości, uważał ją „za rozwijanie się ludzkości z Boga ku Bogu”, ale widział w niej dwie strony:niebieską i ziemską. Pierwszą stanowią prawdy, wyryte w sercu ludzkim, wrodzone, które człowiek z sobąjuż na świat przynosi i które są wspólne wszystkimreligiom, i to jest — utrzymywał — „jedyna wiara prawdziwa”. Druga strona jest już dziełem umysłu ludzkiego,,,mniej więcej doskonaleni, stosownie do usposobieniaduchowego danych epok”, i ma się do pierwszej, jakciało do ducha, podlega zużyciu się i śmierci. „Obie testrony widzimy w każdej religii, widzimy je i w poezjachZaleskiego, pisanych pod wpływem wyobrażeń wyłącznie religijnych”. O ile pierwsza występuje, „w poezjachjego wieje pewien powiew nieskończoności... wszystkieserca jemu wtórują”, ,,ale jak wciśnie swoje natchnienie w ułomne, zużyte formy rzymskiego katolicyzmu, caływidok duszy zmienia się, posępnieje, maleje... z wiarywygląda tylko jej bierna strona, strona modłów, zwątpienia o ludzkich środkach, zdania się całkowitego nałaskę Opatrzności; myśl polska rozbija się w ascetycznedumania, a naród traci swego poetę i znajduje tylkopoetę zakonnika”.
Trzeba dodać, że Goszczyński, bardzo niedostatecznie obeznany z nauką Kościoła katolickiego, fałszywie przypisywał jej, a stąd i Zaleskiemu, poglądy takienp., że „wola człowieka jest niczym”, że „sam Bógostatecznie rozstrzyga bez względu na zasługi cierpiącego, bo jego wyroki są przedwieczne”, że „znaki zbawienia i potępienia rozdane są przed narodzeniem sięwybranych i odrzuconych”, itp. W zastosowaniu dosprawy narodowej Goszczyński twierdził, że katolicyzmprowadzi tylko do „biernej rezygnacji, oderwania sięod ziemi, zaniechania wszystkich spraw ziemskich, lekceważenia wszystkich obowiązków obywatelskich”. Z tychto błędnych informacji Goszczyńskiego o Kościele katolickim płynęła w znacznej części jego niechęć kutemu Kościołowi.
Najważniejszą rzeczą w jego ówczesnej twórczościliterackiej były powieści. Znał swój talent epicki, upewnili go o nim tacy krytycy, jak Grabowski i Mochnacki,a potem i literaci galicyjscy, którzy niewątpliwie mieligłównie na oku jego twórczość epicką, kiedy go namawiali, ażeby wyjechał do Francji, gdzie by mógł, nieścigany przez policję, oddać się spokojnie pisaniu. Próbował on już w pierwszych latach pobytu w Galicjiz nowego materiału wrażeń, jakich mu dostarczyłozbliżenie się do ludu górskiego, jego podań i wierzeń,i do przyrody tatrzańskiej, utworzyć coś w rodzajuZamku Kaniowskiego. Plan był zakreślony na wielkąskalę: miała to być epopeja góralska z czasów pierwszego napadu Tatarów na Polskę, cudowność miałagrać w tej epopei wielką rolę, ale z planu tej całości,która miała się nazywać Kościelisko (od nazwy dolinyKościeliskiej) udało się poecie wykończyć tylko jedenepizod, przedstawiający sobótkę w górach, wydany teżpod tytułem Sobótka (w noworoczniku lwowskim Ziewonia 1834). Kiedy więc znalazł się we Francji i spełniłważne i pilne zadanie wobec emigracji demokratycznej,to jest kiedy napisał ów Memoriał o Galicji, o którymwyżej była mowa, z kolei rzeczy stanęło przed nimgłówne zadanie, dla którego przyjechał do Francji:stworzenie jakiegoś nowego większego dzieła poetyckiego.
II. Geneza „Króla zamczyska”
Zanim przystąpił do wykonania zamiaru, była naturalnie chwila rozważania: do jakiego zwrócić siętematu? I w jaką odziać go formę? Miałże, jak w ZamkuKaniowskim, czerpać i teraz z niedawnych wspomnieńhistorycznych i stąd zaczerpnięty temat znów w bajronicznej podawać formie? Czy też, jak w Sobótce, sięgaćdo zamierzchłych tradycji i współczesny obyczaj ludowy wiązać z cudownością bajecznych podań i wierzeń ludowych? Stawały zapewne przed nim i innewzory współczesne, tak z polskiej poezji, jak i obcej,ale jak własne, tak i cudze nie odpowiadały teraz jegonastrojowi. Przyjechał do Francji z bogatym skarbemwrażeń, przeżyć, wspomnień z siedmioletniego pobytuw Galicji, chciał naprzód z tego świeżego zdroju zaczerpnąć temat i podać go w formie jak najprostszej,bez oglądania się na żadne wzory. Tak się urodziłKról Zamczyska.
Że tak było, że przez takie rozważania przechodziła myśl Goszczyńskiego przed rozpoczęciem powieści,dowodzi tego bardzo jasno krótki z polotem poetyckimnapisany wstęp do niej. „Poezja — czytamy tam — jestwszędzie, w każdej chwili, jak bóstwo, nikomu niewzbronna, jak zbawienie, jak uczciwa sława. Nawetnasz wiek, tak osławiony, tak okrzyczany prozaicznym,nawet nasze pokolenie, odsądzone od czci i wiary przezidealistów, mają swoją poezję. Nie jest ona wprawdzieani rajską, ani homeryczną, ani romantyczną, ale jesttak dobrą, jak wszystkie starsze jej siostry, jest poezjąswojego czasu. Nie potrzeba jej daleko szukać, niepotrzeba jej uganiać poza obrębem dzisiejszej ludzkości,nie potrzeba jej sobie wymyślać, jest ona pomiędzynami, w sferze naszego życia, naszych ludzi, w postaciach najpowszedniejszych”. A w dalszym ciągu tegokrótkiego wstępu dodawał: ,,Chwile, przeżyte pod wpływem takiej poezji, stanowią najdroższy zapas najmilszych w moim życiu wspomnień: mam je z każdejepoki moich dziejów, a epoką najobfitszą może w takąpoetyczność jest ostatni mój pobyt w krainie podkarpackiej”...
Otóż kiedy w danej chwili, w celach literackich,przeglądał w myśli ten „najdroższy” zapas wspomnieńi przeżyć ze swego niedawnego, ale już przesłoniętegomgłą oddalenia pobytu w Galicji, jedno szczególniewspomnienie przyciągnęło ku sobie jego fantazję i sercei stało się zarodem nowego dzieła poetyckiego. Byłoto wspomnienie przelotnej znajomości z człowiekiem,który w całej okolicy, gdzie przebywał, uchodził zaobłąkanego, i który był nim w istocie, ale któregoobłąkanie miało cechy głębokiej i szczerej poezji i natle swego czasu mogło się stać symbolem namiętnejmiłości ojczyzny. Był to niejaki Machnicki, niższy urzędnik austriacki w Galicji w pierwszej ćwierci dziewiętnastego wieku, ale człowiek z wyższym wykształceniem i, jak się dowiadujemy z powieści Goszczyńskiego, władający nawet kilku językami obcymi.
Postać tę, aż do obecnej chwili, znaliśmy tylko z tejpowieści i nie wiedzieliśmy, o ile ona miała byt realny,niezależny od fantazji autora. Dopiero w świeżo wydanych przez Stan. Wasylewskiego pamiętnikach Ludwika Grzymały Jabłonowskiego (z rękop. w Ossolineum), pt.Złote czasy i wywczasy. Pamiętnik szlachcica z pierwszej połowy XIX stulecia (Lwów 1920), znajdujemywzmiankę o Machnickim, stwierdzającą jego rzeczywistość, niezależną od powieści. Na str. 5 książki powiada Ludwik Jabłonowski, że „w zwaliskach Kamieńca,zburzonego nie wiedzieć wśród jakiej wojny, przebywałzwykle obłąkany Machnicki; w r. 1833 zawiozłem tamGoszczyńskiego, którego natchnął Królem Zamczyska.Był to niski urzędniczek król. miasta Krosna, mały,chudy, łysy, w siwej kapocie, całkiem nieszkodliwy,chadzał w odwiedziny po dworach i nawet wierszeskładał”. Dziś, dzięki p. Feliksowi Konopce z Brnia,możemy nie tylko upewnić się, że bohater powieściGoszczyńskiego był postacią rzeczywistą, ale i podaćjego portret, odmalowany przez stryjecznego dziada,tj. stryja ojca p. Feliksa, bar. Prospera Konopkę, którybył uczestnikiem powstania w 1831 r. (otrzymał krzyżVirtuti militari), a jednocześnie oddawał się malarstwui przez lat kilka, już po r. 1831, był uczniem wiedeńskiej Akademii sztuk pięknych. P. Feliks Konopkana podstawie porównania tej akwareli z innymi portretami i szkicami tegoż artysty przypuszcza, że pochodzi ona jeszcze z lat przed powstaniem listopadowym, a że wszystkie te szkice i portrety „odznaczałysię fotograficznym niemal uchwyceniem podobieństwa”, sądzi więc, „że i w tym portreciku mamy bardzowierną podobiznę Króla Zamczyska”.
Wreszcie p. Feliks Konopka, wiedząc, że mam opracować Króla Zamczyska dla Biblioteki Narodowej, a o rzeczywistym istnieniu Machnickiego nie byłem jeszczewtedy dostatecznie przekonany, zwrócił mi uwagę, że dziśjeszcze w Krakowie można znaleźć osobę, liczącą dziśjuż lat 97, która będąc małą dziewczynką, widywałaMachnickiego w domu swoich rodziców w Jasielskiem.Jest nią p. Eugenia ze Swiejkońskich Stojowska. Dziękitej informacji zwróciłem się do p. Stojowskiej, pomimopóźnego wieku obdarzonej jasnym i żywym umysłem,i z jej ust otrzymałem potwierdzenie tego, o czym mniep. Feliks Konopka informował.
Oprócz tego zawdzięczam p. Feliksowi Konopceinne jeszcze wiadomości o Machnickim, jako rzeczywistym osobniku, który posłużył Goszczyńskiemu zamodel do Króla Zamczyska. W liście swoim do mniez dnia 25 sierpnia 1921 r. pisze on co następuje: „Z opowiadań innych krewnych moich (dziś już nieżyjących),którzy Machnickiego osobiście znali — jeździł on bowiem po dworach okolicznych i dalszych, jak kwestarz,przesiadując nieraz tygodniami w gościnniejszych domach — odnosiłem zawsze wrażenie, że Goszczyński,idealizując swojego bohatera, przedstawił jednak bardzowiernie stosunek miejscowego obywatelstwa do Machnickiego. Lubiono go w towarzystwach, gdyż bawiono sięjego osobą i powiedzeniami, które czasem dziwniezastanawiały i niepokoiły, i sadzano go do stołu, jakgościa, ale równocześnie (o czym już Goszczyński niewspomina) obdarzano go bez ceremonii, jak żebraka.Ten ostatni rys, nielicujący z tym jakimś głębszymsamopoczuciem królewskości, w które Machnickiegoprzystraja poeta, może jednak doskonale iść w parzez megalomanią obłąkanego, a zwłaszcza harmonizujew zupełności z charakterystyką typu, którą znajdujemyw akwareli pędzla Prospera Konopki. — Z własnychsłów Machnickiego cytowano mi tylko jedno zdanie,które z predylekcją powtarzał, gdyż było ono wyrazemjego idée fixe: „A ja wam powiadam, że diabeł urodziłsię w atramencie”. Woził nawet Machnicki ze sobądużą butlę atramentu, którą ponoś otaczał urokiemtajemniczości, i nigdy z nią się nie rozstawał.
Tyle tylko wiadomości przekazała nam o Machnickim tradycja miejscowa, tradycja społeczeństwa,które w Machnickim widziało tylko nieszkodliwegoa zabawnego wariata, a na które on, pomimo iż pozwalał mu zaopatrywać swoje potrzeby gospodarcze,spoglądał z góry, z wysokości idei, którą był do głębiprzejęty, idei wskrzeszenia niepodległej Polski, i z wysokości stanowiska, jakie mu obłąkana wyobraźnia podsunęła — tymczasowego następcy czy zastępcy dawnychkrólów polskich. Ten stosunek Machnickiego do szlachty,wśród której się obracał, a która się jego kosztem bawiła,stosunek urągliwy, bardzo dobitnie się wyraża w twarzyKróla Zamczyska, jak go przedstawił w swoim portrecie Prosper Konopka.
Drugą stroną medalu jest ten wyraz — na półnatchnionego, na pół obłąkanego marzyciela — jakinadał Goszczyński bohaterowi swojej powieści. Byłowiele węzłów duchowych, które zbliżały tych dwóchludzi do siebie, a które poeta uwydatnił w powieści:zamiłowanie w poezji, w ruinach, w pięknej przyrodzie,tak pięknie odmalowane na początku rozdziału pt.Zamczysko Odrzykońskie, a przede wszystkim równiegorąca i górująca w sercu poety, jak i w sercu obłąkanego bohatera poematu, żądza wyzwolenia ojczyznyspod jarzma obcego. Toteż Goszczyński zupełnieinnymi oczami spoglądał na Machnickiego, niż obywatelstwo jasielskie, a to wyraźne współczucie, z jakimsię odnosił poeta do szlachetnego obłąkańca, nie mogłoujść uwagi tego ostatniego i nie pobudzać go do pełnego otwarcia swojej duszy przed poetą.
Zresztą Goszczyńskiemu, gdy przedstawiał Machnickiego w swojej powieści, nie chodziło tylko o wiernąkopię oryginału, który poznał, jak np. ProsperowiKonopce, ale wziął go za model do postaci symbolicznej, która ogarniała bardzo wiele, a w tej wielościi duszę poety w jej najgłębszych uczuciach narodowych. Jak dla Króla Zamczyska zamek odrzykońskistał się żywym symbolem całej Polski, jej przebrzmiałeji przygasłej, ale w gruzach jeszcze tającej się i tlejącejchwały, tak dla Goszczyńskiego ten obłąkany król miałbyć symbolicznym przedstawicielem najgorętszych duchów współczesnego pokolenia, pochłoniętych jednątylko myślą, odzyskania ojczyzny, nic poza nią niewidzących i wszystko dla niej gotowych poświęcić.
Do takich duchów należał i sam Goszczyński,więc i siebie on w tym obłąkańcu wypowiadał, i tuzapewne dokładał do postaci swego bohatera to, czegow niej może nie było, co było wyrazem przekonańsamego poety: wiara w lud, w odrodzenie Polski zapomocą ludu. Kiedy w chwili upadku powstania listopadowego, jak opowiada Machnicki, zawaliły się ostatniepokoje mieszkalne zamczyska i stolica królewska Machnickiego do reszty runęła, a on sam ręce załamał, Stańczyk,jego duch opiekuńczy, zawołał do niego: „No, no, uspokój się... Aby dusza była, znajdzie się ciało. I czegóżtu rozpaczać? Widok wprawdzie bolesny, ale nie powóddo rozpaczy. Wicher złamał tylko spróchniałą gałąź:pień drzewa nietknięty i żyje. Wszystkich gałązek nieocalisz, samego nawet drzewa, o ile jest nad ziemią,nie zabezpieczysz przeciw zepsuciu, ale pilnuj korzenia,tam życie. Dlatego wprowadzę cię w inne mieszkanie;zamknę myśl twoją w nowe formy, bezpieczniejszei właściwsze. Więcej zyskasz, jak straciłeś”.
W tych słowach Stańczyka zamknął Goszczyńskiideę społeczno-narodową, którą uwieńczył swoją symboliczno-alegoryczną powieść. Była to jego od dawnanoszona w duszy wiara demokratyczna: tylko przezlud zdoła się Polska odrodzić; inne warstwy nie potrafią podźwignąć upadłej ojczyzny. Ale tu nasuwa siępytanie, jak się godzi ta idea i to ciemne tło szlacheckiego życia w Galicji, na którym Goszczyński odmalowałbohatera swojej powieści, z poglądami autora na szlachtęgalicyjską, podanymi w Memoriale, spisanym tuż przedpowieścią, którego treść po części już znamy.
Myślę, że odpowiedź na to pytanie może być tylkotaka: Goszczyński, przedstawiając szlachtę galicyjskąw stosunku do Króla Zamczyska, akcentował główniei prawie wyłącznie jej słabe strony, przede wszystkimjej lekkomyślność, która tak rażąco odbijała od stałościi głębi uczuć obłąkanego Króla. Od uczuć patriotycznych nie odsądzał jej wcale, i w jej lepszych jednostkach,których tu nie pokazywał, bo mu nie były do kontrastu potrzebne, ale których wiele w swoich wędrówkach podkarpackich poznał, w tych lepszych jednostkachwidział, zgodnie z Memoriałem, jedynych przechowywaczy „świętego ognia przeszłego życia i narodowościpolskiej”. A stosował to jeszcze więcej do kobiet, niżdo mężczyzn, bo o kobietach Polkach pisał w Memoriale, że są „rozumne, jak mężczyźni, a szlachetniejszeod nich, bardziej gotowe do poświęcenia się, z żywszymuczuciem narodowości, pod względem cnót i prywatnych i publicznych wyższe niezaprzeczenie od kobietinnych narodów... biorące udział w każdej sprawiebardziej czuciem, jak głową, przywiązujące się do razwziętej całą mocą miłości, a przeto nieobojętne dlarobót demokratycznych”. Otóż tej lepszej części szlacheckiego społeczeństwa wyznaczał on przejściowewprawdzie, ale ważne zadanie w rozwoju przyszłościnarodu, w dziele narodowego odrodzenia i odzyskanianiepodległości.
Co myślał o ludzie wiejskim, na którym się główniemiało oprzeć to dzieło, to bardzo wyraźnie w owymMernoriale wypowiedział.
Macie (w Galicji) lud wiejski polski i ruski i oddzielny prawie od tych obydwóch lud góralski, a wszystkienie lubiące się wzajemnie. Lud polski, plemię w całej możePolsce najdzielniejsze, ale zepsute w wysokim stopniu przezmachiawelizm austriackiego rządu, nie uważające się prawieza jedno z Polakami, nie cierpiące szlachty, jako panówi Polaków, ufające rządowi, który ma za ojcowski, trudnedo nawracania dla wielkiej ku Polakom nieufności — mimoto usposobione już nieco przez wypadki i propagandę, którego wszakże przysposobienie do powstania i poruszeniew całej masie możne jest tylko przez szlachtę właścicieli,a przynajmniej przez krajowców. Górale wyżsi są od mieszkańców równin i fizycznie, i umysłowo; lud zręczny, pojętny, zuchwały, zacięty, straszny w wojnie prowadzonejw jego okolicach, zwący wszystkich nie-górali Polakównienawistnym nazwiskiem „Lachów” — nieuległy, najprzystępniejszy z ludu wiejskiego propagandzie, ale przy tymnajskrytszy, najchytrzejszy, najdwuznaczniejszy i dlategowymagający w postępowaniu z nim wielkiej zręcznościi ostrożności apostołów. Lud ruski nienawidzi Polaków nienawiścią plemienia, języka, wiary i niewolnika; najbardziejznękany, najbardziej spodlony, mimo to, a może i dlatego,przyjmuje najszczerzej słowa zbawienia i ostatnie wypadkidały mu zręczność pokazać się albo z mniejszą nienawiścią,jak lud innych okolic, ku propagatorom, tj. emigrantom,albo wprost z większą przychylnością, która dochodziła niekiedy do rozrzewniających poświęceń się.
Wreszcie, uzupełniając charakterystykę ludu wiejskiego w Galicji, określał jego uczucia religijne jako,,systemat zabobonów, fanatyzmu i czci zewnętrznej”;i kończył wnioskiem, że „nie ma podobieństwa, ażebyprzed powstaniem można wlać w niego pojęcie całejważności przyszłego powstania i usposobić go na lud,godny Rzeczypospolitej”.
Ze wszystkich podanych tu słów Goszczyńskiegoo ludzie wiejskim wynika, że jakkolwiek na nim głównieopierał przyszłość Polski, na razie spoglądał na niegojako na siłę ślepą, drzemiącą, nieuświadomioną i niezwiązaną z tradycjami przeszłości. Któż mógł ten luddoprowadzić do poczucia godności ludzkiej i narodowej, otworzyć przed nim skarby pełnej chwały przeszłości, dziś dla niego nieistniejącej, a przede wszystkimpowołać do zrzucenia obcego jarzma, które wszelkirozwój jego ducha obywatelskiego i poczucia narodowego tamowało? To mogła zrobić — Goszczyński wyraźnie to powiedział — tylko szlachta, o ile była przejęta miłością ojczyzny i duchem demokratycznym,który by ją zbliżał do ludu i pozwolił jej skutecznieoddziaływać na niego. Ażeby zaś szlachta mogła wypełnić to zadanie, potrzeba, ażeby inicjatywie i bodźcaw tym kierunku dawała jej demokracja emigracyjna,tylko nie w taki sposób, jak się to dotychczas zwyczajnie działo, nie w sposób, który obrażał uczucianarodowe szlachty przez pogardę lub lekceważenienarodowości polskiej i bezwzględne, ślepe naśladowaniewzorów obcych w polityce.
Ostatecznie ideologia Goszczyńskiego w czasachpisania Memoriału i Króla Zamczyska nie odbiegała takdaleko od ideologii Krasińskiego, jako autora Psalmumiłości i tzw. Niedokończonego poematu, jakby się tona pozór zdawać mogło. Prawda, że hasło Krasińskiego,,z szlachtą polską polski lud” wyznaczało ludowi wobecszlachty drugorzędne stanowisko, ale i Goszczyński na razie godził się na ten stosunek, skoro wierzył, że tylkoszlachta mogła ten lud pociągnąć do powstania i natchnąć go duchem obywatelskim. Te zaś gromy, którew Niedokończonym poemacie Krasiński ustami Aligieraciska przedstawicielowi czerwonej demokracji emigracyjnej, Pankracemu, pytania jego, czym by on, Pankracy,był i kto by głosu jego za ludem słuchał, „gdyby nieChrobrych miecz, Jadwigi niepokalaność, Zygmuntówmądra miłość, Batorych hart” itd., dobrze się godząi z przestrogami, które dawał Goszczyński CentralizacjiDemokratycznej w Memoriale i z duchem powieści, której bohater przejęty jest aż do obłąkania najgłębszączcią dla wielkiej przeszłości narodu.
III. Wpływ poezji mickiewiczowskiej
Pomysł Króla Zamczyska jest oryginalny, wysnuty,jak wskazano wyżej, z własnych przeżyć i wspomnieńpoety, jego własną ideologią wykarmiony, ale jakw Zamku Kaniowskim, tak i tutaj poezja Mickiewiczaw rozwinięciu szczegółów zostawiła ślady, i to jeszczewyraźniejsze, niż w tamtym utworze, ślady tego silnegowrażenia, jakie ona na umyśle Goszczyńskiego, w koleipojawiania się różnych jej utworów, wywierała. W ZamkuKaniowskim najwięcej się uwydatnił wpływ Grażyny,w Królu Zamczyska najwyraźniej odzywają się echaczwartej części Dziadów. Pochodzi to stąd, że bohaterowie tych dwu ostatnich utworów są sobie pokrewni:obaj są ludźmi obłąkanymi, obaj wobec otoczenia,władającego rozsądkiem, zajmują podobne stanowiska.Różnica między nimi ta zachodzi, że Gustawa do obłąkania doprowadziła miłość pięknej kobiety, którą uważał za duszę przeznaczoną dla siebie od Boga, a tylkoprzez ludzi mu odebraną — Machnickiego w obłąkaniewprawiła namiętność zwrócona do wspaniałych ruinzamku, które stały się dla niego uosobieniem, wcieleniem całej wielkiej przeszłości narodu i wymagały odniego, aby się uznał za króla nad nimi panującego.Ale, mimo tej różnicy, i sam Machnicki spostrzega podobieństwo jednego rodzaju miłości do drugiego. Pewnego razu musiał na jakiś czas odjechać w dalsze strony.,,To oddalenie dopiero przekonało mnie, że byłem zakochany w zamku. Tęskniłem za nim, jak za kochanką.Co noc we śnie go widziałem, niekiedy z całym urokiem kobiecej piękności”.
To podobieństwo duchowe między Gustawema Machnickim poprowadziło do przeniesienia niektórych szczegółów z postaci pierwszego na drugiego.W Dziadach dzieci u księdza, z początku przerażonepojawieniem się pustelnika, potem śmieją się z jegoubioru.
Czemu waspan tak jesteś dziwacznie ubrany?
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Z różnych kawałków sukmany,
Na skroniach trawa i liście
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Różne paciorki, wstążek okrajce
Cha, cha, cha, cha!
W Królu Zamczyska Goszczyński powiada, że przyspotkaniu się z Machnickim w ruinach zamku uderzyłgo jego „strój osobliwy”. Wprawdzie suknie same „niewydawały pomieszanego umysłu; za to szczersze byłydodatki do ubioru. Na głowie miał kapelusz, otoczonywieńcem z gałązek, róż dzikich, okrytych na pół rozwiniętym kwiatem, gałązka świerku sterczała zamiast kity,piersi całe okryte były to rozmaitymi kwiatkami polnymi, to liśćmi...” W scenie uroczystej posłuchaniaMachnicki „odziany był suknią zrobioną krojem hiszpańskim z łatek rozmaitej barwy”; na głowie, jako następca Stańczyka, miał czapkę trefnisia, której u Gustawanie widzimy, ale tę czapkę „otaczał na czole uwiędływieniec z gałązek dzikiej róży”, co znowu jest w styluGustawa. Gustaw przechowuje listek cyprysowy, któryotrzymał z rąk ukochanej przy pożegnaniu z nią, jakonajdroższą pamiątkę, nosi go przy sobie na piersi i chcego pokazać księdzu. Machnicki nosi także na piersi,jako najdroższą pamiątkę, listek, który uważa za pismo,wzywające go do objęcia królestwa po dawnych królach. „Ten list — powiada Król Zamczyska — chowamdotychczas jako najdroższą pamiątkę nowego mojegożycia. Jest to niejako dyplom mojej królewskości. Powinieneś go widzieć”. „To mówiąc (opowiada Goszczyński),odemknął wiszący na jego piersiach medalion, kazałsię zbliżyć, i podał mi z uszanowaniem nic innego, tylkouwiędły czerwony listek, stoczony w połowie przezowady”.
Są inne jeszcze analogie, zbliżające do siebie tychdwu bohaterów obłąkanych. Gustaw, który „zna żywotHeloizy”, a także „ogień i łzy Wertera”, książkom,podobnym do tych, przypisuje wybujałość swojej namiętności:
Młodości mojej niebo i tortury!
One zwichnęły osadę mych skrzydeł!
I wyłamały do góry,
Że już nie mogłem na dół skręcić lotu.
Kochanek przez sen tylko widzianych mamideł,
Nie cierpiąc rzeczy ziemskich nudnego obrotu,
Gardzący istotami powszedniej natury,
Szukałem, ach, szukałem tej boskiej kochanki,
Której na podsłonecznym nie bywało świecie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Lecz gdy w czasach tych zimnych nie ma ideału,
Przez teraźniejszość w złote odleciałem wieki,
Bujałem po zmyślonym od poetów niebie...
Gdy zaś nareszcie znalazł na ziemi tę wymarzonąkochankę, jej obraz tak się wyrył w jego sercu i wyobraźni, że ją wszędzie, i tylko ją, widział.
Jeden tylko obrazek na zawsze wyryty,
Czy rzucam się na piasek i patrzę w głąb ziemną,
Błyszczy jak księżyc w wodzie odbity:
Nie mogę dostać, lecz błyszczy przede mną;
Czyli wzrokiem od ziemi strzelę na błękity,
Za moim wzrokiem dokoła
Płynie i postać anioła,
Aż na górne nieba szczyty.
Potem jak orlik na żaglach pierzaStanie w chmurze i z wysoka,
Nim sam upadnie na zwierza,
Już go zabił strzałą oka;
Nie wzrusza się i z lekka w jednym miejscu chwieje,
Jakby uplątany w sidło,
Albo do nieba przybity za skrzydło.
Tak właśnie ona nade mną jaśnieje.
Te dwa motywy: wpływ lektury i opanowaniewyobraźni przez jeden obraz, rzucone oddzielnie w czwartej części Dziadów (w. 156--170, a potem w. 596--611),odbiły się, złączone z sobą, w jednym ustępie Króla Zamczyska, i to w taki sposób, że drugi motyw poprzedzapierwszy. Na początku swojej spowiedzi przed autorempowieści (w rozdziale Historia Machnickiego) Machnickipowiada, jak to już zaznaczyłem wyżej jego własnymisłowami, że oddalenie się w pewnej sprawie z okoliczamczyska przekonało go, iż był w tym zamku zakochany. Pociągany tęsknotą i niepokojony smutnymiprzeczuciami, wrócił, „urwawszy liche interesy”, dlaktórych się oddalił, a które nie miały żadnego związkuz jego najskrytszymi marzeniami. Wróciwszy, znalazłzamek w jeszcze większym upadku, co go napełniłosmutkiem. „Ale też odtąd jeszcze mocniej zacząłem przywiązywać się do mojego zamku; zacząłem wchodzićz nim w znajomość jeszcze bliższą. Dusza coraz wyraźniej ku niemu lgnęła; przeznaczenie ciągnęło mnieku niemu coraz częściej. Po całych dniach przypatrywałem się jemu, całe nieraz noce w nim przepędzałem...A kiedy nie mogłem być w nim, albo nań patrzeć, tomiałem obraz jego w głowie, jak wyciśniony na mózgu. Z porządku rzeczy reszta światapoczęła mnie coraz bardziej nudzić. Nie znajdowałemjuż rozrywki, tylko w książkach, a między książkamijedynie w starych kronikach. Czytanie kronikrobiło na mnie skutek, jaki robi na zakochanym czytanie romansów. Każdy szczegółdziejów, każda chwała, każda klęska, zmierzały domojego zamku, jak promienie do jednego ogniska”.
Obok reminiscencji z czwartej części Dziadów słyszymy w Królu Zamczyska także i echo Pieśni Wajdelotyz Konrada Wallenroda. Wajdelota wielbi potęgę pieśniludowej, zdolnej wskrzeszać w wyobraźni słuchaczaw gruzy zapadłą przeszłość:
Jako w dzień sądny z grobowca wywoła
Umarłą przeszłość trąba archanioła,
Tak na dźwięk pieśni kości spod mej stopy
W olbrzymie kształty zbiegły się i zrosły.
Z gruzów powstają kolumny i stropy,
Jeziora puste brzmią licznymi wiosły,
I widać zamków otwarte podwoje,
Korony książąt, wojowników zbroje,
Śpiewają wieszcze, tańczy dziewic grono...
Podobną grę wyobraźni znajdujemy w powieściGoszczyńskiego. Dla Machnickiego ta zdolność marzeniana jawie, kiedy jest wśród gruzów swego zamczyska,jest stanem ciągłym; samemu autorowi powieści udzielasię ona, pod wpływem wizji poetyckich jego bohatera,chwilowo. I tu reminiscencja Pieśni Wajdeloty jest widoczną.,,Kupa gruzu — powiada Goszczyński — przemieniła siędla mnie w zamek, jaki był przed wiekami; ściany siępodniosły w rozgrody pokojów starożytnych, wysokich,chmury opadły jak sklepienia, wyciągnęła się długiekorytarze, wyrosły z ziemi kolumny, a na nich rozwinęły się krużganki, okna pojrzały różnobarwnymiszybami, cały gmach odetchnął przeszłym życiem, w każdej części zmartwychwstały ślady mieszkańców... Niespotykamy wprawdzie nikogo, wszędzie pusto i głucho,ale ta pustka, ta cisza, są chwilowe: pan zamku wyjechał gdzieś z całym dworem, ale wróci”. I tu poetapodkreśla swoje pokrewieństwo duchowe z bohaterempowieści: „W możność takiego złudzenia nie wszyscyuwierzą; są, którzy je pojmą: krótko trwa ono, ale sięprzytrafia obłąkanym i poetom”.
Nawiasowo wreszcie należy tu zaznaczyć, że wpływpoezji Mickiewiczowskiej objawił się i w dwu innychpowieściach Goszczyńskiego, utworzonych już po KróluZamczyska, mianowicie w Annie z Nabrzeża, napisanejw r. 1840, i w Strasznym Strzelcu, o rok późniejszym odniej. Anna z Nabrzeża była owocem niefortunnego pomysłu autora, aby cudowną balladę Mickiewicza, Ucieczkę,polską Lenorę, jeden z najpiękniejszych klejnotów naszej poezji romantycznej, przenieść na tło historycznewieku XVII, obrać jej temat z wszelkiej cudownościi utworzyć z tego poemat o szerokim zakroju epickimi niejasnym sensie moralnym. W Strasznym Strzelcustało się odwrotnie: tam oblana pełnym słońcem Soplicowskim gra Jankiela z Pana Tadeusza, opowiadającaza pomocą stosownie dobranych melodii i akordówwstrząsające przeżycia narodu w przełomowej chwilijego dziejów, między Konstytucją 3-go maja a wkroczeniem armii napoleońskiej na Litwę, przeniesionazostała, w rozszerzonym pomyśle, na tło przyrody tatrzańskiej i góralskich wierzeń mistycznych i połączonaz myślą propagandy narodowej wśród ludu. W myśltej propagandy skrzypek, nazwany Stachem, w któregoautor włożył niewątpliwie swoje własne intencje i swojąmiłość dla ludu, chce za pomocą muzyki wtajemniczyćgórali w całą przeszłość narodu, sam zaś tytułowybohater powieści, wziąwszy z rąk Stacha skrzypce,czarodziejską swoją muzyką uzupełnia grę jego i w pewnej przerwie koncertowej tak objaśnia góralom różnicęmiędzy treścią muzyki swego poprzednika a swoją:
Słuchacie grania, ale czy rozumiecie? Czy wy się domyślacie, że w graniu Stacha patrzaliście na matkę waszychpradziadów, na waszą własną matkę, na matkę Polskę, najej życie przez tysiąc lat? A to granie tak wam o niej gadało: Była ona wielka, szczęśliwa, sławna; prowadziła wojnyw imieniu Boga prawdziwego i dla szczęścia bliźnich. Przyszedł szatan dumy i rozpusty, rozdzielił naród na panówi chłopów, oddał w ręce panów życie narodu i szczęściechłopów, natchnął jednych nienawiścią dla drugich, odebrałrozum jednym i drugim, wzbudził potem nieprzyjaciół obcych i wszystkich oddał im w kajdany. Polska pogrzebiona.To wam Stach skrzypcami powiedział. Nie powiedział wszystkiego. Polska w grobie, ale żyje. Zagrzebano ją żywcem.Głosu jej nie słychać na ziemi, ale pod ziemią. Słyszeliściego na własne uszy w moim graniu. Teraz patrzajcie, jakzmartwychwstanie.
To objaśnienie czarodziejskiego strzelca dobrzesię godzi z duchem Memoriału Goszczyńskiego dla Centralizacji Demokratycznej i z duchem powieści KrólZamczyska i jest jakby komentarzem do nich. Co siętyczy transpozycji motywu Mickiewicza, tj. muzykiopowiadającej dzieje, z jednego tła na drugie, to transpozycja ta, pomimo iż autor przyplątał tu jeszcze inny,niezwiązany z nią motyw, odbyła się daleko szczęśliwiej, niż w Annie z Nabrzeża. Mistyczna postać strzelcajest tu na swoim miejscu, a realistycznie traktowanerozmowy górali o nim są wdzięcznym tłem dla fantastycznej postaci czarodzieja-grajka.
IV. Strona artystyczna „Króla zamczyska”
Już z tego, co się wyżej mówiło o genezie tejpowieści, można wywnioskować, że ma ona w ogólecharakter symboliczny, a po części nawet alegoryczny.Ten ostatni występuje wyraźnie w końcowych opowiadaniach Machnickiego o losach zamku, odpowiadających kategorycznie wielkim katastrofom narodowym.Alegoryczność jest, jak wiadomo, wielkim niebezpieczeństwem dla poezji, jeżeli, będąc sama dla siebiecelem, wszechwładnie zapanuje nad twórczością poety.Małą, ale dosadną próbkę jej martwoty w takim raziedał Krasicki w swojej Historii kamienicy w Kukurowcach,gdzie cała historia Polski aż do wstąpienia na tronStanisława Augusta wyobrażona jest alegorycznie w losach pewnej małomiasteczkowej kamienicy, wyobrażonaz suchością protokolarnego sprawozdania. Alegoryczności, którą wprowadził Goszczyński do Króla Zamczyska, nie groziło takie niebezpieczeństwo, bo ją autorowiał głębokim przejęciem się tragicznymi losami narodu, których była wykładnikiem, a przede wszystkimpodawał ją nie bezpośrednio od siebie, ale jako wytwórprzeczuciowego nastroju swego obłąkanego bohatera,tak, że stanowi ona część jego charakterystyki, samejpowieści nie obarczając. Co się zaś tyczy symbolicznościpostaci Machnickiego, która, jak już wyżej wspomniano,była wyrazem wieloletnich wytężeń patriotycznego ducha Polaków ku odzyskaniu ojczyzny, to niebezpieczeństwo, które z tej strony grozić mogło artystycznemuwykonaniu pomysłu, usuwał właściwy Goszczyńskiemuinstynkt realistyczny w sferze twórczości poetyckiej.Goszczyński kreślił postać swego bohatera podług żywnego modelu, więc choć go naturalnie idealizował, nietracił jednak poczucia z rzeczywistością i przez toczynił go zajmującym i wyciskał na nim piętno prawdyartystycznej.
Jak w Zamku Kaniowskim, tak i tutaj talentGoszczyńskiego uwydatnił się przede wszystkim w budowie całości, choć całość tutaj pod względem składowych elementów była bardzo różna od tamtej. Tamchodziło, jak to już wskazywał Mochnacki, o ruch masroznamiętnionych, tutaj akcja jest czysto wewnętrzną,odbywa się w duszy jednego człowieka, opanowanegojedną namiętnością, która doprowadza go do obłąkania.Ale jak tam, tak i tutaj, wrażenie, które całość wywierana czytelnika, jest potężne, a bardziej niż w młodzieńczym utworze harmonijne, bo wolne jest od tych zgrzytów, w które Zamek Kaniowski w swojej końcowej części obfituje.
Powieść składa się z ośmiu, bardzo nierównychrozmiarami, rozdziałów, z których każdy jednak manależyte uzasadnienie swojej odrębności. Pierwszy (Machnicki wariat) ma za treść wrażenie, jakie wywarł napoecie zamek odrzykoński z pewnego oddalenia, przedjego poznaniem, i związana z tym charakterystyka królaodrzykońskiego, podana ustami gościnnej gospodynidomu, w którym chwilowo bawił Goszczyński, charakterystyka, która jest wyrazem ogólnej opinii sąsiedztwao wariacie Machnickim. Rozdział drugi (Imieniny), doktórego pierwszy jest wybornym przygotowaniem, wprowadza na scenę powieści bohatera wraz z owym sąsiedztwem, które już z góry ma nadzieję zabawić siękosztem jego. Autor ma tu sposobność przedstawićwzajemny stosunek do siebie wariata i otoczenia jegoi zarysować swoje stanowisko wobec sympatycznej dlasiebie postaci Króla Zamczyska. W rozdziale trzecim(Zamczysko odrzykońskie) Machnicki oprowadza Goszczyńskiego po gruzach zamku, tłumacząc mu tajemne ichznaczenie, przy czym poeta coraz bardziej zyskuje zaufanie obłąkanego. W rozdziale czwartym (Podziemie) zaufanieto dochodzi do tego stopnia, że wariat Machnicki wprowadza gościa do swego tajemnego, nikomu nieznanego,podziemnego mieszkania i pozwala mu najdokładniejsię z nim obeznać. Następny rozdział (Historia Machnickiego) stanowi kulminacyjny punkt powieści. Machnickidaje tu uroczyste królewskie posłuchanie poecie, opowiada mu dzieje swojego ducha. Patos gorącego sercaprzy obłąkanej wyobraźni króla zamczyska dosięga tunajwyższego szczytu, wizje jego obłąkanej wyobraźnirozkwitają najwspanialszym blaskiem. Rozdział szósty(Dalszy ciąg historii Machnickiego) wyodrębniony jest odpoprzedniego, ponieważ ma szczególne zadanie: wskazać, jak po upadku powstania listopadowego jedynanadzieja przyszłości Polski spoczywa na ludzie. Dwaostatnie krótkie rozdziały (Pożegnanie i Zakończenie) mająjuż podrzędne znaczenie, służą do zaokrąglenia całości.
Proza Goszczyńskiego w tej powieści, pomimo iżsymboliczno-alegoryczny element gra w niej znacznąrolę, nie ma nic w sobie koturnowości, która tak częstonas razi w prozie poetyckiej Krasińskiego. Tchnie onatutaj jędrnością, prostotą, szczerością, i tymi zaletamipodbija czytelnika. W jej zwierciadle postać bohateraodbija się doskonale w podwójnym swoim charakterze:człowieka do głębi przejętego nieszczęściami swegonarodu i gotowego poświęcić wszystkie siły swoje dlasprawy jego wyzwolenia, i obłąkańca, opanowanegomonomanią królewskości, która go obarcza ciężaremfikcyjnych obowiązków. Ten ostatni charakter zaznaczazwykle Goszczyński w krótkich słowach, ale tym silniejsze wrażenie sprawiają te słowa. Jako przykładprzytaczam to, co mówi Machnicki Goszczyńskiemu napoczątku rozdziału Pożegnanie. Przed chwilą ukazał siębył puchacz w oknie podziemia, zwrócił na siebie całąuwagę Machnickiego i przerwał jego pełną głębokichuwag rozmowę z poetą. Machnicki porwał się ze swegosiedzenia, ukrył się za zasłonę i tam dłuższy czas przebywał, a kiedy wreszcie wyszedł stamtąd, w taki sposóbprzemówił do poety: „Daruj, daruj... że tak nagle przerwałem posłuchanie. Sprawy państwa przede wszystkim, nieprawdaż? Oznajmiono mi ważną naradę, dziśjeszcze, wkrótce. Wszak słyszałeś tego ptaka? Nie bierzwięc mi za złe, że się musimy rozstać. Sprawy publiczneprzede wszystkim”.
Przy swojej zwięzłości styl Goszczyńskiego w KróluZamczyska odznacza się nieraz wielką malowniczością.Szczytem mistrzostwa pod tym względem jest ustęp,w którym Machnicki opowiada poecie, jak się odbyłostateczny przełom w jego istocie duchowej, to jest,w jaki sposób stał się wariatem. Była chwila, kiedychciał się oprzeć tajemnemu pociągowi swemu do zamczyska i odgrodzić się od niego, z najwyższym wysiłkiem woli, za pomocą wytężonej pracy biurowej.
Interes urzędowy był pilny, praca trudna i długa. Przejąłem się całą ważnością mojego urzędu. Trzy dni i trzynocy pracowałem, z małymi przerwami dla jedzenia i snu.Przez cały ten czas liczbami tylko myślałem, tak, że w końcuwszystkie myśli zamieniły się w liczby; liczby układały mniedo snu i budziły, na jawie jak we śnie liczby latały przedoczyma, w którąkolwiek stronę oczy obróciłem. Nic nie słyszałem, nic nie widziałem dokoła siebie, oprócz przedmiotumojego zatrudnienia. Aż w końcu... pamiętam całą scenę, jakbysię powtarzała w tej chwili; odtąd wszystko już dobrze pamiętam. Było to trzeciej nocy, bardzo późno, może w godzinę po północy. W okna bił deszcz ze śniegiem i wiatrprzeraźliwie zawodził. Zresztą wewnątrz domu cicho, jak żeby wszystko umarło. Czułem wycieńczenie z pracy; zdawało się, że siły ostatnie mnie opuszczają. Nie przestawałemjednak pisać, ale głoski i liczby wiły się po papierze, zrywały się spod pióra, krążyły w oczach jak rój owadów;wiersze całe snuły się w różnych kierunkach, jak te wstążkiognia, kiedy dziecię rozżarzonym łuczywem w różne stronymacha. Straciłem z oczu świecę, zgadywałem tylko jej pałanie po nagłych, przykrych zmianach, to rażącego blaskuw ciemność, to ciemności w blask. Naraz całe pisaniezerwało się z papieru, uderzyło na mnie z szumem i wściekłością pszczół rozdrażnionych, obsypało mnie całego, wgryzało się w oczy, dzwoniło w uszach, osiadało na mózgu.Chciałem się porwać, upadłem nazad na krzesło bez siły;w tej chwili zupełna ciemność zaległa pokój; powieki spadłyna oczy same z siebie, jak skrzydła postrzelonego na śmierćptaka. [Machnicki uczuł dziwną błogość w duszy.] Wtedyzgasł i umarł we mnie dawny człowiek, a narodził się nowy.
Ten obraz walki resztek trzeźwego poglądu Machnickiego na życie z rosnącą namiętnością dla gruzówzamczyska i rosnącą wiarą w królewskie powołanie,walki zakończonej zupełnym zwycięstwem obłąkanianad poczuciem rzeczywistości, tchnie taką siłą i prawdą,że chce się wierzyć, iż nie wypłynął on z czystej fikcjipoety, ale zaczerpnięty został z autentycznych wynurzeń bohatera powieści. Ale gdyby tak nie było, gdybyten obraz był niepodzielnym tworem wyobraźni samegopoety, tym więcej musielibyśmy podziwiać intuicję jegow przedstawieniu patologicznego stanu duszy jego bohatera w chwili przełomowej.
V. Goszczyński i Matejko
Król Zamczyska pojawił się na horyzoncie literatury polskiej emigracyjnej (1842) w niedobrą dla siebieporę: w rok po wystąpieniu publicznym w Paryżu mistrzaTowiańskiego, które prawie całą uwagę emigracji kusobie pociągnęło. Toteż pojawienie się tego utworuprzeszło bez wrażenia, jego wartość artystyczna i ideowanie była doceniona ani wtedy, ani potem, można powiedzieć, aż do obecnej chwili. Najbardziej dziwić może,że Mickiewicz, który przecież znać musiał ten utwór,nie zrobił o nim żadnej wzmianki w swoich prelekcjachparyskich, choć cytował Zamek Kaniowski i bardzosłabe pod względem artystycznym Przeznaczenie Geniuszai choć był jednym z najściślej związanych przyjaźniąz Goszczyńskim.
Jak w krytyce, tak było i w literaturze polskiej.Nie dostrzegamy w żadnym jej utworze śladów jakiegośwpływu, jakiegoś echa Króla Zamczyska. Ale to, czegonie daje literatura, znaleźć można — tak się domyślam —w malarstwie polskim, mianowicie w obrazach Matejki. Główną podstawą domysłu, że Król Zamczyskaswoją treścią i swoimi obrazami wywarł wielkie wrażenie na młodym Matejce i zostawił ślady wpływu nakierunku ideowym jego historycznego malarstwa, jestta szczególna rola, jaką Matejko wyznaczył w swojej produkcji malarskiej postaci Stańczyka. Już w r. 1853zwraca się do niej myśl piętnastoletniego Matejki; w r.1862 maluje on obraz, przedstawiający Stańczykaw stroju błazeńskim, który zbolały, stroskany, siedzisamotny w pokoju, przytykającym do wielkiej otwartejsali, gdzie dwór królowej Bony oddaje się wesołej zabawie tanecznej. Temu Stańczykowi daje on własnątwarz, a więc zespala się z nim w uczuciach. We dwadzieścia lat potem (1882) wprowadza znowu Stańczykana tło jednego ze swoich obrazów (Hołd pruski), i dającmu wyraz twarzy odmienny od poprzedniego, twarzjednak, jak w poprzednim obrazie, znów daje mu swoją.W pierwszym z tych dwu obrazów twarz ta wyrażaboleść z powodu utraty Smoleńska i tworzy kontrastz lekkomyślną wesołością dworu królowej Bony. W drugim obrazie, który przedstawia scenę pozornie pełnąchwały dla narodu, w twarzy i postawie Stańczyka nie matego przygnębienia, co w pierwszym — przeciwnie, jestwielkie ożywienie, ale nie jest to żywość radości, tylkożywość myśli, przenikającej złudę pozorów i równiejak przedtem, tylko w inny sposób, niespokojnej o przyszłość narodu.
Ten związek między duszą malarza a postaciąStańczyka, który Matejko zaakcentował tak silnie, zwróciłbył już uwagę Stanisława Tarnowskiego, który twórczości Matejki poświęcił obszerne, z wielkim pietyzmemnapisane dzieło. Tarnowski zadał sobie pytanie, dlaczegoMatejko włożył w Stańczyka swoje troski patriotyczne,dlaczego dał mu całą swoją duszę.
Co za związek — pytał — co za pokrewieństwo między nim a „Zygmuntowym błaznem”. Temu tradycja przypisuje rozum zdrowy i cięty dowcip, ale nie przechowałażadnych rysów głębszego smutku. A jednak Matejko, jakpóźniej (1882) widział go ze swoją postacią, tak teraz (1862)w jego postać włożył swoje troski. Dlaczego? Próżno dochodzić, nie dojdzie się. Na domysł ledwo można by rzucić pytanie, czy Matejko, tak głęboki w uczuciach, a w tych czasachwłaśnie tak zniechęcony, zbolały, czy pośród lekkiej, bezmyślnej rzeszy nie wydawał się sam sobie istotą stworzonąz ironii losu, „Bożym igrzyskiem”, jak w rozpaczy nazywasię raz Kochanowski, błaznem, że tak cierpi strasznie a na próżno, i błaznem w mniemaniu powszednich ludzi dlatego,że tak cierpi, a oni nie? Może jego myśl była taka, może nie,co pewna, to to, że nikt nigdy tak nie pomyślał, niewyobraził sobie błazna.
To ostatnie zdanie, przeze mnie podkreślone, zadziwia pod piórem takiego znawcy literatury polskiej,jakim był Tarnowski. Rzecz dziwna, że stawiąc te słowa,nie przypomniał sobie Goszczyńskiego, jego Króla Zamczyska i występującego tam Stańczyka. Wprawdzie rolatego ostatniego w powieści nie jest dość jasna i wymaga bliższego oświetlenia, ale jest to przecież ten sam,z tradycji wzięty „Zygmuntowy błazen”, tylko wcalenie z usposobieniem, jakie mu tradycja nadała, ale pokrewnym temu, jakie mu nadał Matejko.
Jakąż rolę odgrywa Stańczyk w powieści Goszczyńskiego? Jaki jest jego stosunek do głównego bohatera,do Króla Zamczyska? Stańczyk jest pośrednikiem pomiędzy wielką przeszłością a obłąkanym Machnickim,który o niej roi, który ją widzi i czuje zaklętą w gruzach odrzykońskich i który ją wskrzesić pragnie. Stańczyk wzywa Machnickiego na posłuchanie królewskie,które jest zarazem obrzędem koronacyjnym dla nowegokróla, Stańczyk z polecenia Bolesława Chrobrego wprowadza go na królestwo i ma potem być na jego rozkazy, albo raczej być jego patronem i doradcą, Stańczykwreszcie, gdy zawaliły się do reszty — po powstaniulistopadowym — górne pokoje zamczyska, wprowadzago do podziemnego mieszkania i daje mu naukę o znaczeniu tego podziemia. Jest więc Stańczyk kierowniczymduchem króla zamczyska; ich postaci są tak bliskiesobie, tak jedną myślą złączone, że prawie zlewają sięw jedną. Zewnętrznym wyrazem tej ich łączności jeststrój króla zamczyska, podobny do stroju królewskiegotrefnisia. Różnica między nimi polega na tym, że Machnickiego przedstawił autor jako obłąkanego, Stańczykajako jedną z jego wizji. Jest on uzupełnieniem królazamczyska: tamten jest przede wszystkim wyrazem głębokiej czci dla sławnej przeszłości Polski i gorącejżądzy przywrócenia jej dawnej sławy, Stańczyk jestprzedstawicielem nowych myśli, nowych dróg, któreprowadzą do tego celu, i wyraża dążenia i troski patriotyczne samego autora.
Domyślam się tedy, że na postać Stańczyka skierował uwagę Matejki swoją powieścią Goszczyński i żego pobudził do obrania tej postaci za naczynie swoichwłasnych trosk patriotycznych. A nie mniej silnie musiała przemówić do wyobraźni i serca malarza i postaćsamego króla zamczyska, w której młody Matejko tylewłasnych uczuć mógł znaleźć. Bo czyż nie był twórcaSkargi i nieskończonego później szeregu obrazówz dziejów Polski, także, w swoim rodzaju Królem Zamczyska, i to takiego, które miało daleko większe prawostać się symbolem przebrzmiałej sławy narodu, aniżeliodrzykońskie, to jest Wawelu? Czy jego wyobraźniai jego serce patriotyczne, zrośnięte od dzieciństwaz pamiątkami Krakowa, nie ożywiało, nie wskrzeszałoz martwoty nagromadzonych tu kamieni, jak to czyniłMachnicki w Odrzykoniu? I czy nie miał prawa czućsię wskutek tego prawdziwym królem tego, zaklętegow kamień, świata przeszłości? Dodajmy, że ci, którzymieli sposobność stykać się z Matejką i obserwowaćgo z bliska, dostrzegali w nim utajone, ale nieraz mimo woli przebijające się na wierzch, głębokie poczuciewłasnej wielkości, poczucie wielkiej roli, którą ma dospełnienia, poczucie pokrewne temu, które doprowadziło Machnickiego do obłąkania.
Na jedno jeszcze pokrewieństwo duchowe, którezachodzi między Goszczyńskim a twórczością malarskąMatejki, warto zwrócić uwagę. Już w Zamku Kaniowskimpoeta daje do zrozumienia, że stawiąc przed oczy ziomków sceny okropnych mordów w przeszłości, chce ichpobudzić do zastanowienia się nad ich przyczynami,ma na oku przyszłość, chce działać wychowawczo nanaród. „Syny mej ziemi, o rodacy mili! — Wy szczerejwiary nie dacie poecie — I sami pojrzeć na przyszłośćnie chcecie”... tak woła w drugiej części tego poematu(w. 524 i dalsze). W Królu Zamczyska ta troska o przyszłość narodu, ta dążność wychowawcza, występujedaleko szerzej i wyraźniej, choć nie posługuje się takjaskrawymi i przerażającymi obrazami, jak w tamtympoemacie. Można powiedzieć, że jest ona duszą tejpowieści. Otóż w całym szeregu najwybitniejszychobrazów Matejki ta troska o przyszłość narodu stajena pierwszym ich planie i rzuca swój cień na całośćmalowidła. Uderza to przede wszystkim we wcześniejszych jego obrazach historycznych, jak Stańczykna dworze królowej Bony, o którego znaczeniu już wyżejbyła mowa, jak Kazanie sejmowe Piotra Skargi, w którego postać tchnął Matejko cały ogień swej troski o przyszłość narodu, jak wreszcie Rejtan, który był może najsilniejszym jej wyrazem, a takie szemranie wywołałwśród płytkich patriotów.
Ale może ta troska o przyszłość narodu, ta dążnośćwychowawcza obrazów historycznych Matejki była tylkorównoległa z dążnością Goszczyńskiego, ale w żadnymz nią związku genetycznym nie zostawała? Może młodyMatejko nie czytał wcale Króla Zamczyska? Otóż jeżelichodzi o niezbity dowód, że Matejko znał powieśćGoszczyńskiego i że go interesowała postać jej bohatera,to są nim dwa rysunki jego, przedstawiające ruiny zamkuodrzykońskiego, a umieszczone w Tygodniku Ilustrowanym z r. 1866 (Nr. 362) z podpisem: „rysował z natury JanMatejko”. Na jednym z tych rysunków, u stóp malowniczo piętrzącej się wieży, widzimy postać z bujnym, rozwianym włosem, z wyrazem obłąkania czy natchnieniaw twarzy, postać, która, jako jedyna w całym rysunku,musi niewątpliwie przedstawiać Króla Zamczyska, jakon się wyobraził znakomitemu malarzowi po odczytaniupowieści Goszczyńskiego. Ta postać z twarzą pełnąognistego wyrazu jest zupełnym przeciwieństwem doportretu Machnickiego, który nam przekazał ProsperKonopka. W tym ostatnim widzimy Króla Zamczyskazwróconego twarzą do tych zwyczajnych ludzi ze swegootoczenia, którzy poza interes prywatny, rodzinny, niewybiegali myślą, a jego, ponieważ utopił swój rozumw trosce o naród, uważali tylko za śmiesznego wariata;jest też w tej twarzy wyraz szyderstwa i wzgardy.W rysunku Matejki postać ta, widziana przez pryzmatwyobraźni i uczucia poety, odsłania nam to, czego niema w akwareli Konopki: głębię uczucia patriotycznegow obłąkanym królu.
Bibliografia
Już przy wydaniu Zamku Kaniowskiego w „Bibliotece Narodowej” (Nr. 44) podałem wiadomości bibliograficzne,dotyczące nie tylko tego utworu, ale i w ogóle twórczościGoszczyńskiego. Tutaj wypada mi niektóre z nich w skróceniu powtórzyć i uzupełnić takimi, które specjalnie dotyczą Króla Zamczyska. Otóż powtarzam, że osobnej monografii, poświęconej Goszczyńskiemu i jego poezji, literatura nasza nie posiada i że tym, który najwięcej pracował okołozgromadzenia materiałów do takiej monografii, jest ZygmuntWasilewski, wydawca najpełniejszego zbioru pism Goszczyńskiego w czterech tomach pt. Dzieła zbiorowe SewerynaGoszczyńskiego (Nakład Altenberga, Lwów 1910). W czwartym tomie tego wydania podana jest szczegółowa i chronologicznieułożona bibliografia wszystkich pism Goszczyńskiego i bibliografia źródeł biograficznych, doprowadzona do roku 1910.Poza tym trzeba uwzględnić prace obecnego wydawcy KrólaZamczyska o Zaleskim i Słowackim, gdzie są obszerne ustępy poświęcone Goszczyńskiemu, a mianowicie: Bohdan Zaleski do upadku powstania listopadowego, Kraków 1911 (rozdział II, III, VI, VIII, X i XII), Bohdan Zaleski na tułactwie, Kraków 1913--1914 (Cz. I, rozdz. II, i Cz. II, rozdz. I, III, IV i IX) i JuliuszSłowacki, historia ducha poety i jej odbicie w poezji, Kraków1904 (rozdz. XIII, XIV i XXIII).
Co się tyczy Króla Zamczyska, to z sądów wypowiedzianych o tym utworze dwa się uwydatniają, jako odbiegające od powszechnej opinii o nim. Jednym z nich jest sądprof. Tarnowskiego w jego Historii literatury polskiej (Kraków 1900, T. V, str. 213--216), drugim jest to, co powiedział prof. Zdziechowski w swoim dziele Byron i jego wiek (II 519).Prof. Tarnowski twierdzi, że Król Zamczyska nie jest „tak pięknym, jako poezja, tak głębokim, jako alegoria, jak o nim mówią”. Podawszy szczegółowo wyjaśnienie symbolicznej i alegorycznej strony powieści, autor dochodzi do wniosku, że „jest to nie tylko manifest rewolucyjny, ale i program republikański”. Jakkolwiek określenie to właściwie odpowiada treści jednego tylko z końcowych rozdziałów (Dalszy ciąg historii Machnickiego), a pomija to, czym jest nabrzmiała cała powieść: cześć dla wielkiej przeszłości narodu — to jeszcze, z tym zastrzeżeniem, zgodzić się na nie można. Ale kiedy krytykując artystyczną stronę powieści, tenże autor o jej bohaterze powiada, że „fanatyczny miłośnik zamku jest we wszystkim, co mówi, zimny, czczy i prozaiczny, jak jakipublicysta ówczesnego Towarzystwa Demokratycznego, silący się na zapał”, to na to zgodzić się trudno, i myślę, że sam autor byłby się wstrzymał od tej krytyki, gdyby przed jej napisaniem poznał współczesny Królowi Zamczyska MemoriałGoszczyńskiego o Galicji, zarysowujący bardzo wyraźnieróżnicę poglądów między Goszczyńskim a Centralizacją Towarzystwa Demokratycznego na znaczenie narodowościpolskiej dla przyszłości narodu polskiego.
Prof. Zdziechowski we wskazanym dziele wystąpiłz oryginalnym, ale nie dość uzasadnionym poglądem naznaczenie Króla Zamczyska. Podług niego utwór ten ma byćkrytyką mesjanizmu polskiego, ponieważ Goszczyński przedstawił Machnickiego jako wariata, przeciwstawiając go realniepatrzącemu na świat otoczeniu. „Zrozumiał on (Goszczyński),że ideał Machnickiego zostawał w żywej sprzeczności zeświatem rzeczywistym, że ludzkość, skąpana w »morowympowietrzu zimnego rozumu« nie była zdolna rządzić sięsamą miłością i że przeto wobec tej smutnej prawdy traciłarację bytu owa namiętna miłość ojczyzny, nie licząca sięz teraźniejszością, zapatrzona w przeszłość, krzesząca z niejmyśl dziejów narodowych, usiłująca świat cały do myślitej nawrócić... jednym słowem miłość, która znajdowała swójwyraz w mesjanicznym ideale wieszczów naszych”. Otóżpomijając już to, że właściwie mesjanicznego pierwiastkuw Królu Zamczyska, poza jedyną końcową aluzją do Ksiągnarodu polskiego, nie ma wcale, zgodzić się na przypuszczenieprof. Zdziechowskiego, że autor tej powieści chciał poddaćkrytyce ideały Machnickiego, nie można z tego prostego powodu, że Goszczyński nie zostawił żadnej wątpliwości co doswojej intencji w tym względzie. Przedstawił on wprawdzieMachnickiego jako obłąkanego, ale jego obłąkaniu, albo raczejpobudkom, z którego ono wypłynęło, przyznał bezwzględną wyższośćnad usposobieniem jego trzeźwego otoczenia. Otosą jego słowa w Zakończeniu powieści, do tego otoczeniazwrócone, z którymi trudno się spierać: „O! gdybyście wywszyscy takiego pomieszania dostali, ludzkość byłaby mędrsza,szczęśliwsza, niż jest dzisiaj”.
Wydanie obecne Króla Zamczyska opiera się na pierwodruku (Poznań 1842) i na tekście w edycji lipskiej DziełSeweryna Goszczyńskiego z r. 1870, jako przejrzanym i poprawionym przez autora. W przypiskach wskazano nieliczne,ale czasem ważne różnice, zachodzące między tekstami.