drukowana A5
102.98
Anafielas

Bezpłatny fragment - Anafielas

Objętość:
808 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0410-4

Anafielas. Pieśń I. Witolorauda

Pieśń piérwsza. Witolorauda

Wstęp

I

Prostemi słowy do prostych serc ludu

Idę z piosenką, kołatam do duszy,

I słucham, pragnąc największego cudu,

Czy piosnka serca zdrętwiałe poruszy?

Czy Bogów dawnych i ojców wspomnienie

Łzę choć wyżebrze, wymodli westchnienie?

II

Prostemi słowy śpiewam pieśni stare.

Na twojéj, Litwo, wzrosły one ziemi,

Sławiły męztwo, wstyd, cnotę i wiarę,

I ojców waszych kołysano niemi.

Pieśni to z mlékiem macierzyńskiém ssane,

Krwią bojów, łzami nieszczęścia skąpane.

III

Pieśni to, które burtynicy starzy

Na ojców waszych nócili pogrzebie,

U Bogóm waszym święconych ołtarzy;

Pieśni-sokoły, co po waszém niebie,

Dopóki słońce świeciło pogodne,

Latały silne, wesołe, swobodne.

IV

Lecz wieki przeszły — świątynie zrzucone,

Zapadłe groby pług synowski orze,

I zamki klękły siwizną omszone,

I wilcy wyją na xiążęcym dworze,

A wały grodów, blizny ran zgojone,

Dźwigają sosny i dęby zielone.

V

Słuchajcie pieśni! Pieśń ta z grobu wstała

Przeszłości waszéj dzieje wam wyśpiéwa;

Na świecie wschodnim pradziadów widziała,

I ich się głosem do synów odzywa;

Pieśń to urodzin, wesela i bitwy,

Staréj kolebki, starych mogił Litwy.

Witolorauda

U brzegu Niemna jest gaj poświęcony,

Stary, jak Litwa, jak Litwinów Bogi.

Niemen ramiony objął go sinemi,

Zielone łąki padły mu pod nogi.

Wzgórzem się ciągnie i ku niebu wspina.

A na wierzchołku, wpośród lip zielonych,

W gęstwinie krzewiem splecioném podszytéj,

Gdzie tylko ptacy swobodni mieszkają,

A człowiek rzadko dociśnie się kiedy,

Jest ołtarz z darna i dzikich kamieni.

Wiejski to ołtarz, i wiejskie ofiary

Palą się na nim: bo wiele ołtarzy,

Wiele po Litwie świątyń pięknéj Mildy.

Tu tylko wieśniak wśród nocy, po cichu,

Przyjdzie ukradkiem z ubogą ofiarą,

Koźlęciem młodém, lub gołębiąt parą.

I sam je spali na Bóstwa ołtarzu;

A jeśli dym z nich na Dungus nie wzleci,

Jeśli modlitwy Milda nie usłyszy,

To lip Ragany potém jéj doniosą,

Lub Kaunis karzeł poszepnie do ucha.

A Milda ładną nie gardzi ofiarą,

Nikogo zemstą i gniewem nie ściga,

Szczęściem nagradza, zapomnieniem karze.

Raz w rok tu z Kowna mnogi lud się tłoczy,

Kiedy Karwilis ze snu zbudzi drzewa,

Kiedy się kwiaty w nowe suknie stroją,

Łąki w majowe ubierają szaty.

Gdy cała Litwa święto Mildy święci,

I tu naówczas cisną się pobożni.

Lecz prędko potém zarosną drożyny,

I znowu przez rok głucho u ołtarza.

Czemuż ten człowiek wpośród nocy ciemnéj,

Co dzień tą górą ponad Niemna brzegiem,

Czy Menes świeci, czy noc zajdzie czarna,

Zawsze posłuszny cierpienióm, nadziei,

Do Mildy gaju sam jeden przychodzi? —

Pewnie go piękna zpod Kowna dziewczyna

Tu na miłośne zwabiła spotkanie?

Pewnie to miłość noce w dni przemienia

I głuchą puszczę ożywia dla niego?

A może zemsta jeszcze krwią niezlana?

Może wspomnienia, których tutaj szuka?

Może pobożność? Lecz tylu ma Bogów,

Czemuż ten ołtarz samotny polubił?

Nad brzegiem morza, świątynia Praurymy,

Na Swintorozie płonie Znicz odwieczny,

Gdzieś u Dubissy jest drugie Romnowe,

W Kiernowie świecą stare Bogów twarze,

Jest dąb z jemiołą w Zantir u Perkuna,

W Rikajoth ołtarz kapłana kapłanów —

Czemuż tam modlić, czemuż do nich prosić,

Czemuż się kłaniać nie pójdzie tam lepiéj?

Czemuż ten prosty ołtarz wiejskiéj Mildy

Milszy mu nawet od świątyń kowieńskich,

Gdzie drogi bursztyn wonnémi wstęgami

Płynie z różami usłanych ołtarzów?

Kto jest ten człowiek? nie poznasz po sukni.

Prosty go ubior wieśniaka okrywa:

Na nogach wiżos z kory wyplecione,Łuk ze strzałami przypięty na plecach,

A głowę paszcza niedźwiedzia osłania,

Rudemi włosy jeżąc się na skroni.

Szłyk jego, odzież, obówie Litwina,

Jak gdyby z numy wychodził na łowy,

Lub wieść o wojnie niósł od kunigasówDo chat wieśniaczych rozpierzchłych śród lasów.

Tylko mu laski poselskiéj brak w dłoni,

Tylko pośpiechu brak krokóm, i czoło

Chmurą się myśli sępi i osłania.

Znana mu widać dobrze okolica,

Zatoka Niemna i każda drożyna,

Każdy krzak róży rosnący nad wodą,

I każda ścieżka wijąca się w górę.

Idzie — nie patrzy — same idą nogi,

A myśl daleko gdzieś od niego lata;

Błądzi tam, kędy białe Murgów cienie

Z ojcami w złotych rogach alus piją

I na skrzydlatych rumakach latają;

Ale zaledwie w lipowy gaj wchodzi,

Gdzie pod leszczyną słowiki śpiewają

I białe róże słodką woń rozlały,

Oczy przed siebie niespokojne zwrócił

I z obcych myśli otrząsł skroń zmarszczoną.

Po ścieżce wązkiéj i dziko zarosłéj

Drze się po ciemku, iż do MildorohuGęstemi krzaki szarpie i przemyka.

Suknię szmatami po głogach rozdziera,

I ręce krwawi, i piersi kaleczy,

A ciągle z okiem na ołtarz zwróconém

Zdyszany śpieszy, przedziera do niego.

Przedarł się wreście, gdzie ołtarz dokoła

Zielona łąka otacza kwiatami;

Stanął; wtém światło z ołtarza zabłysło,

Jak piérwsza gwiazda na zachodniém niebie,

Blade i małe; lecz rosło, jaśniało,

Jak xiężyc młody, lub jak chmurka biała,

Która go czasem swą szatą osłoni

I jego blaskiem z nieba się uśmiecha.

Już ołtarz cały jaśniał mu srébrzysto,

Światło się coraz zwiększało, mieniło,

Aż wreście postać kobiéty przybrało.

Postać to Bóstwa z uśmiechem na ustach,

Z miłością w oczach, różami na skroni,

Naga, jak dziécię; w jedném ręku trzyma

Czaszę z bursztynu, a w niéj napój wonny.

Nie miód to słodki z kowieńskich pszczół barci,

Nie alus biały, który w niebie piją,

I nie mieciones, którym chorych poją:

Bo woń nieznana nad nim się unosi,

Przed którą milczą dzikie róże białe,

I lipy zapach swych kwiatów schowały.

Ujrzał ją Litwin, ona go ujrzała;

Postąpił, ona podbiegła ku niemu,

Czarę na świętym ołtarzu rzuciła,

A sama w jego objęcia upadła;

I jak wąż wierzbę opasuje sobą,

Jak powój, co się na olchach zawiesza,

Jak chmiel, co płoty miłośnie owija,

Tak ona jego oplotła uściskiem,

I drżąc, jak gdyby z boleści, krzyknęła.

— O Romois — woła — o Romois mój drogi!

Jeszcze noc jedna, jeszcze noc roskoszy!

Może ostatnia! bo czyż wiém, jak długo

Miłość się nasza przed Dewajmi skryje?

O! jeszcze jedna! dzięki ci i za nią!

Dzięki, żeś przyszedł jeszcze raz, najdroższy,

I mocniéj kochał, niż się lękał Bogów. —

— Ja bym się lękał! O Mildo Królowo!

Ja, co cię kocham tak, że na skinienie

Poszedłbym z Jodsy walczyć w tamte światy,

Z Didalisami po czarnych jaskiniach,

Ja, co bym wyzwał braci twoich, Bogów,

Ja bym się lękał! —

      — Cicho! Romois! cicho!

O! nie wiész, nie wiész, jak straszne są Bogi!

Chcesz walczyć z niemi! Oni i bez boju,

Bez łuku, miecza, oszczepu i procy,

Na biednych ludzi, gdy zechcą, to skiną,

Jedném skinieniem do ziemi przygniotą,

Jedném spójrzeniem słabego zabiją.

Cicho! bo gdyby głos twój usłyszeli,

Naówczas noc ta byłaby ostatnią;

Ostatnią szczęścia, a piérwszą boleści;

Żalu bez końca i łez nieśmiertelnych.

Cicho! Bogowie każde słowo słyszą.

Poszept ich każdy uszu dolatuje,

Każdą myśl ludzką przynoszą im duchy.

Ragana jaka, co w drzewie podsłucha,

Żaltis, co się gdzieś czołga pod liściami,

Woda, co płynie, Pucis, co powiewa,

I gdyby światła promyk się przecisnął.

Światło, mój miły, nas by oskarżyło. —

Milda skończyła pocałunkiem mowę.

Romois zamilkł, na pierś spuścił głowę,

I w jéj objęciu nie o niéj już myślał.

Ona poznała, co się w myślach działo.

— Mój miły! — rzecze — krótka noc wiosenna,

A Ty choć ze mną, nie mój jesteś cały,

I myślą smutną ode mnie uciekasz.

Gdy ja dla ciebie niosę napój Bogów,

Gdy ja dla ciebie z między nich uciekam,

Oni tam myślą, że ja ponad ziemią

Sypię sny słodkie mężóm i niewiastóm,Że młodych żenię i roskosz rozdaję.

Jam tutaj z tobą, a ten świat już dawno

Nie zna miłości. Ja próśb ich nie słucham,

Nikomu w serce miłości nie wleję;

Wszystkąbym jeszcze odebrała ziemi,

Ażeby sobie zabrać, oddać tobie.

O mój najdroższy! wkrótce to poznają,

Bo w Litwie już się biją, rozdzierają,

Bo w Litwie już nié ma miłości i zgody.

Lecz co mi po tém, kiedym ja szczęśliwa!

Kiedyśmy razem, jak nie siostra Bogów,

Prosta Litewka i twoja kochanka.

O, czemuż prostą nie jestem dziewczyną,

I z tobą zawsze?! —

      — Mildo! nie narzekaj.

Co twoim smutkiem, to jest szczęściem mojém.

Jestże na płaskiéj a szérokiéj ziemi,

W dziewięciu naszéj Litwy pokoleniach,

Taka, którą bym, jak ciebie, ukochał?

Pamiętam jeszcze najpiérwsze spotkanie,

Kiedym tu z Kowna przychodził ofiarą,

I noc mnie w gaju pod lipą zapadła;

Pamiętam, gdym cię piérwszy raz zobaczył,

Wówczas, jakbym się urodził na nowo,

Piérwszy raz oczy na słońce otworzył.

Cały świat innym zaświecił przed niemi,

I inne serce w piersi uderzyło,

I w oczach jaśniéj i weseléj było.

Prędkom się potém, za prędko dowiedział,

Żeś ty nie z ziemi, lecz z Bogów krainy;

Że gdy ja tutaj wlokę się znużony,

Pracując gorzko na spoczynku chwilę,

Ty w gajach Lajmy królujesz w Dungusie;

Ty, w złotéj chmurze nad ziemią ciągniona,

Lecisz białemi gołębiów skrzydłami

Nad wonne gaje, błyszczące ołtarze.

Teraz ja jestem jakby Jodsów dusze,

Skazany cierpieć, i widzieć cierpienia

Długie, bez końca, w przyszłości przede mną;

A tobie zawsze lud kłaniać się będzie,

Palić ofiary, posyłać modlitwy;

Ty zawsze szczęście niosąc na swych ręku,

Wzlatywać będziesz nad Litwą wesołą. —

— Nie bój się, Romois, bo piorun Perkuna,

Nim w ciebie, wprzódy na córkę uderzy.

I ty nie zginiesz, bo ten napój Bogów

Bratem cię naszym nieśmiertelnym czyni. —

To mówiąc, Milda objęła kochanka

I do ust wonną czarę podawała;

Lecz on odepchnął biały napój Bogów,

W ustach jéj szukał słodszego napoju.

— Nie chcę — rzekł do niéj — nie chcę ja być Bogiem.

Nie chcę ja, jak wy, nieśmiertelnym zostać,

Ażeby cierpieć bez nadziei końca

I patrzeć zawsze w chmurne Bogów twarze;

Wolę tak umrzeć, jak ojcowie nasi,

Umrzeć z oszczepem w ręku, w polu bitwy,

I pójść do ojców do wschodniéj krainy.

Nie chcę napoju, bo z twoich ust płynie

Słodszy nad ziemi i nieba napoje.

Nad wonie jego, milsze tchnienie twoje;

Nad całą wieczność, droższa chwila jedna,

Którą ja w twoim uścisku przeżyję. —

To mówiąc, Romois na piersiach twarz tulił,

A ona, smutno patrzając na niego,

— Miły mój! — rzekła — wkrótce będę matką,

Godnego ciebie urodzę ci syna. —

— Syna?! mnie syna?! ty masz mi dać dziécię?!

Zawołał Romois i ręce załamał:

Bo wieść ta w serce, jak kamień na wodę

Rzucony dziecka swawolnego dłonią,

Padła: jak fale, tak serce rozbiła.

— Nie chcesz go? — Milda smutnie go zapyta.

— Ja, syna nie chcieć?! lecz gdzież się z nim skryję?

Kiedy w nim będzie choć iskra niebieska,

Czyliż go Pramżu nie dójdzie na ziemi?

Czyliż żyć dadzą swéj hańby pamiątce?

Czyż go potrafię wychować, obronić,

I ja, człek jeden, od Bogów zasłonić? —

— O mnieś zapomniał — wszak matkę mieć będzie. —

— Gdzież się z nim skryję? kędy go podzieję? —

— Ty bylebyś go od Bogów oblicza

Przez młode lata potrafił zasłonić.

Świat nic boskiemu nie zrobi dziecięciu.

Wilk go i niedźwiedź przyjmą w dzikim borze,

Pszczoły miód usta nosić będą biały,

Łanie go karmić, koźlęta go bawić,

Pucis go chłodzić, Ragany okrywać,

Kwiaty się kłaniać, słowiki mu śpiewać.

Syn Mildy z ręki ludzi nie zaginie,

Ani paszczęką źwierz go dotknie krwawą.

Jeden mu straszny jest piorun Perkuna. —

— Lecz czyż go Perkun, co z góry pogląda,

Pomiędzy dziećmi ludzi nie odkryje? —

— Będziesz go chował śród puszczy głębokiéj.

Z dala od oka wróżbitów, kapłanów,

Z dala od miejsc tych, w które Perkun patrzy,

Póki nie wzrośnie, nie nabierze siły;

Potém go oddasz woli przezaczenia.

On sam potrafi walczyć z swoim losem.

O Romois! czyliż dla twego dziecięcia

W miłości ojca nie znajdziesz osłony,

W ojcowskiéj trwodze nie znajdziesz ukrycia??

Już czuję, jak on na świat się wyrywa.

Jeszcze dzień tylko, a spójrzy na słońce.

O! czemuż dłużéj nosić go nie mogę?!

Czemuż zaledwie piérwszy raz zapłacze,

Już obca ręka usta mu zatuli

I piersi obce pokarm mu podadzą?!

Cierpienie matki w urodzenia chwili

Stokroć jest mniejsze, jak drugie, gdy potém

Dziécię jéj losy na wieki odbiorą,

I ten, którego pod sercem nosiła,

Co żył jéj życiem, od niéj oderwany,

Twarzą ku światu zwróci się cudzemu,

Myślą ku ludzióm obcym się nakłoni,

Sercem za sercmi nieznanych pogoni. —

Gdy im w uściskach, rozmowie czas płynie,

Noc uszła prędko i Aussra już wstaje,

Błyszcząca toczy na niebo od wschodu,

I już jéj promień do lasu zagląda,

Ujrzał go Litwin, zerwał się wybladły.

Wskazał na niebo rumieniące w dali,

Wyrwał z uścisku i z gaju ucieka.

Ale już Aussra ujrzała ich wprzódy,

Ujrzała Mildę w objęciu człowieka;

Bieży w obłoki, gdzie Dungus gwiazdzistyPonad wysoką górą się rozpina.

Tam Perkun w chmurach, w których śpią pioruny,

Leży, patrzając na świat pod nogami,

Jeszcze ciemnością i snami spowity,

Jeszcze na łonie nocy kołysany.

Aż Aussra wbiega, rozdziera podwoje,

I przed Perkurnem zrumieniona staje.

Groźny Bóg okiem przed siebie zatoczył,

I brwi namarszczył, ujrzawszy Boginię.

— Cóż to? ty tutaj, gdy czas na świat tobie? —

— Wracam ja ztamtąd, Ojcze! Com widziała! —

Rzekła, i oczy złociste zakryła.

— Cóżeś widziała? — groźnie Perkun woła,

I wskazał na świat.

      — Ojcze! straszne rzeczy!

Wiesz, gdzie jest Milda? —

      — Zapewne na ziemi. —

— Prawda, w swym gaju; lecz co ją tam trzyma? —

— Noc, to jéj pora. W niéj serca rozgrzewa,

I usta spaja, i sypie roskosze. —

— Ona! A spójrzcie, co się w Litwie dzieje!

Nié ma miłości, ni małżeństw, ni zgody.

Ona w swym gaju nie ofiar wygląda,

Lecz u ołtarza pieści się z człowiekiem!!

Oboje razem widziałam przed chwilą,

Kiedy zaledwie uścisk ich się zrywał,

A świętokradźca uciekł Niemna brzegiem.

Ojcze mój! kary na Mildę! piorunu! —

Zatrząsł się Perkun, zagrzmiały niebiosa,

I góry wschodnie zadrżały w posadach,

Czarne się chmury na wiatrach podniosły,

I warcząc, burze i zniszczenie niosły.

Wszyscy Bogowie pobledli, a ludzie

Zbudzeni ze snu, padli na modlitwę.

Porwał się ojciec, i co w ręku trzymał,

Z gniewem wyrzucił na przelękłą ziemię.

Leciał słup ognia i utonął w morzu,

Aż morze prysło, ziemia się strzaskała.

— Gdzież jest ten człowiek? gdzie Milda? — zawołał;

I wnet dwa duchy zpod nóg jego wstały;

Skinął — już oba na ziemię leciały.

Aussra na nieba znowu śpieszy wschodnie,

Ażeby słońce wstające z kąpieli

Uprzedzić chwilą i światu zwiastować.

Tymczasem niebo chmurzyło się, wrzało,

Słońce wschodzące w obłok się nurzało;

Z północy, wschodu, zachodu, południa,

Czarne osłony kryły niebo jasne;

W chmurach już Perkun buczał groźbą straszną.

Przed któréj głosem, co żyje na ziemi,

Od drobnych muszek aż do dębów świętych,

Tuląc się, płaszcząc, zginało i drżało.

Dwa duchy w chmurach leciały na ziemię,

I, jak dwa czarne słupy, się spuściły,

I na przeciwne strony się rozbiegłszy,

Na rękach wiatru winnych pogoniły.

Grajtas od Mildy gaju się zawrócił,

Puszczą się łamiąc, jak ogar za źwierzem,

A w drodze drzewa walił poza sobą,

Wysuszał błota, wodą zlewał pola,

Piaskami kręcił, mącił rzeki do dna.

Ponad nim chmury, jak nad ścierwem krucy,

Pod nim zniszczenie i postrach leciały.

Biegł, potém stanął, jakby śladu szukał,

I niecierpliwy rył ziemię do głębi,

Kręcąc się w miejscu; potém znowu ruszył,

I stanął znowu. Romois szedł przez puszczę

Z oszczepem w ręku i łukiem napiętym.

Uczuł go Grajtas po woni, uścisku,

Po tchu zaprawnym Bogini oddechem,

I warknął w górze, a potém się groźny

Zwalił na niego, jak dąb na krzewinę.

Lecz Romois, jakby przykuty do ziemi,

Nie zadrżał nawet. Duch podniósł się znowu,

Dokoła obiegł, cisnął wodą w oczy,

Piaskiem i błotem, i drzewy całemi

Miotał na niego, jak deszczem na skałę.

On jedną ręką pociski odpychał,

Drugą, jak gdyby widział zemsty posła,

Groził, podnosząc twardą ragotinę.

Ale już Grajtas postać swą odmienił,

Leciał na niego ogromnym niedźwiedziem.

Podobnego mu nadniemeńskie puszcze

Od potopowych czasów nie widziały.

Na grzbiecie czarna sierść mu się jeżyła,

Oczy, jak głównie nocnego ogniska,Łapy, jak dębu świętego gałęzie.

Stanął, zaryczał; lecz nim padł na niego.

Już Romois, oszczep podniosłszy do góry.

Zwalił go w głowę i czaszkę roztrzaskał.

Wnet Grajtas zrzucił z siebie meszki postać,

I znowu dzikim wilkiem się ukazał.

Zawył, padając pod Romoisa nogi.

On krok odstąpił, ragotinę rzucił,

Oburącz źwierzę za gardło pochwycił.

Strząsnął, i o pień odwiecznego dębu

Nieprzyjacielem z całych sił uderzył;

A w oczach jego nie przestrach milczący,

Lecz gniew wrzał zjadły, z jakim straszne Bogi

W chwili nieszczęścia na ziemię patrzają.

A Grajtas jeszcze przywdział smoka postać,

I jak Didalis w powietrze się wznosił.

Żółtą miał głowę, koronę na głowie;

Łuskowy pancerz połyskał na grzbiecie

I ogon w sploty zwinięty okrywał;

Na barkach skrzydła skórzane rozpięte,

Pod brzuchem dwoje orlich szpon wisiało.

Świsnął, a ptacy padali nieżywi,

I źwierz przelękły gnał się w knieje ciemne.

Ujrzał go Romois, lecz się już nie bronił;

Uczuł, że ludzką nie zmoże go siłą.

I próżno walczyć, i paść by wstyd było.

Porwał swój oszczep, ostrzem w pierś skierował;

A nim smok z góry spuścił się na niego.

Trup tylko krwawy drgał, leżąc pod drzewem.

Grajtas zobaczył, gdy duch ulatywał,

I znowu wichrem w niebo się zawrócił.

Drugi brat olbrzym gonił Mildy śladem.

Lecz Kierszus cięższą obrał część dla siebie:

Bo któż wyśledzi, kto Bóstwo odkryje.

Co tysiąc kształtów, tysiące postaci

Zmieni na chwilę w jedno oka mgnienie.

Światy przeleci i mija przestrzenie?

Kierszus się ubrał długą szatą chmury,

I czarném okiem mierząc ziemię z góry,

Na próżno badał znikłéj Mildy śladów.

To na południe twarzą się obracał,

To ku północy wybiegał zajadły.

To do zachodu z wiatrami się gonił,

I wracał na wschód, a wszystko na próżno.

Nareście drżący od gniewu i znoju,

Wrócił na Dungus, padł u stóp Perkuna,

I warczał tylko, nie śmiejąc przemówić.

— Zkąd wracasz? — spytał straszny Bogów ojciec.

— Biegłem za Mildą, byłem na północy,

Byłem na świata południowym kraju,

I tam, gdzie słońce do kąpieli schodzi,

I kędy ze swych wyjeżdża pałaców.

Nigdzie jéj śladu, nigdzie po niéj znaku,

I wieści nawet nigdzie nie złapałem. —

A Perkun skinął, i Kierszus pod nogi

Padł znowu, jak pies na skinienie pana.

Grajtas czekając, aż go ojciec spyta,

Podnosił głowę i patrzał mu w oczy.

— Cóżeś ty zrobił? Gdzie teraz ten człowiek? —

— Leży zabity w nadniemeńskiéj puszczy —

Rzekł, i pod stopy pana się położył.

Milda wybiegła ze świętego lasu,

I zaraz mieniąc piękną postać swoję,

Niepostrzeżona, to gwiazdą leciała,

To listkiem, wiatróm unosić się dała,

To w chmurach deszczem wilgotnym przesiękłychSkryta, nie wiedząc, gdzie się kierowała.

W sercu jéj smutno, ciężko, niespokojnie,

A w łonie dziécię gwałtownie się rzuca;

Głowę myśl ściska, ciało mróz przejmuje.

Choć nieśmiertelna, a jednak się lęka,

Bo nadzwyczajną boleść w sobie czuje.

W chwili, gdy Grajtas, rozpostarłszy skrzydła,

Smokiem się z góry na Romoisa rzucał,

Kiedy pierś jego oszczepem rozbita

Ze zwłok zmęczonych uwolniła ducha,

Milda uczuła śmierć swego kochanka.

Duch jego lecąc do wschodniego kraju,

Zaszumiał blizko i mignął koło niéj.

Lecz tyle strachu było w sercu Mildy,

Że nowa boleść już jéj nie dotknęła.

Spójrzała tylko, jękła i leciała —

Gdzie? — sama nie wié. A chmury ją niosą,

A nad nią niebo zagniewane, czarne,

Milczące, jakby przed burzy nadejściem.

Nagle jéj dziécię rzucając się w łonie,

Obudza Mildę z zdrętwiałej rozpaczy.

Czuje, że wkrótce da życie synowi,

Że czas mu począć utrapione życie,

I matce z nim się na wieki rozdzielić.

Lecz gdzie go złoży? komu go powierzy?

I gdzie się skryje, by go na świat wydać?

Myśli, wtém pamięć przychodzi jéj w smutku.

W głębi Pragaras jest Poklus, Bóg zemsty.

Twarz jego blada; słupem oczy stoją;

Na głowie siwy włos płachtą pokryty;

Czérwona broda na piersi mu spływa,

W których litości nie znajdziesz kropelki.

On męczy duchy, gdy wynijdą z ludzi;

On zbrodniów straszyć zstępuje na ziemię;

On trzykroć stając w oczach występnemu,

Grozi mu póty, aż krwawą ofiarą

Gniewu i zemsty jego nie przebłaga.

Władzca otchłani ma żonę Nijołę.

Niegdyś on sercem namiętném ją kochał;

Lecz młodą jeszcze uniósłszy od matki,

W zastygłém sercu miłość dla niéj stracił,

I zamiast raju, który obiecywał,

Dręczył Nijołę, jak podwładne duchy.

Nieraz już ona zbiegłszy po kryjomu,

Prosiła Mildy, by kroplę miłości,

Choćby kropelkę wlała w serce męża,

I osłodziła wieczność utrapioną,

Bez końca i bez nadziei męczarnie.

Lecz wówczas Milda, Bogini roskoszy,

Nie chciała zstąpić na chwilę w otchłanie.

Miléj jéj było nad Kownem wzlatywać,

Miłośnych dajnos słuchać z Niemna brzegów,

Z ołtarzy wonne odbierać ofiary,

I sypiąc szczęście, krążyć ponad ziemią,

Błogosławieństwy i dzięki się pojąc.

Teraz, gdy Milda boleści poznała,

Kiedy już nad nią ręka ojca mściwa

Wisi i grozi nieuchronną karą,

Kiedy się nié ma schronić gdzie z dziecięciem,

Wspomniała przecię na prośby Nijoły.

Może Romoisa duch lecąc w tę stronę,

Za sobą biédną pociągnął kochankę.W chwili się z chmury zsunęła ku ziemi,

I już przed wroty Pragaru stanęła.

Nie było straży u wejścia otchłani:

Bo wszystko od niéj z dala uciekało,

Duchy wysoko ponad nią leciały,

Źwierzęta wrota straszliwe mijały,

I ludzie mimo przechodzić nie śmieli;

A duchy do niéj wepchnięte za karę,

Przykute w głębi na wieki, jęczały,

I wrót już więcéj nigdy nie widziały.

Z paszczy otchłani buchał jęk stłumiony,

Jakby tysiąca nieszczęśliwych głosy,

Którzy po bitwie na polu konają,

I śmierci prędkiéj, cierpiąc, wyzywają.

Milda drżąc w progi piekielne wstąpiła.

Piérwszy raz jeszcze w nieśmiertelnym życiu

Słysząc, jak jęczy, jak woła cierpienie,

Wybladła, w otchłań głęboką leciała,

Drżąca, jak listek osiny od burzy.

Pomiędzy duchów uwięzionych tłumy,

Których jęk w smutném sercu się odbijał,

Dwoił w niém, ściskał przestraszoną duszę.

Stanęła wreście przed Poklusa żoną.

Lecz w niéj zaledwie Boginię poznała.

Blade jéj lica męczarnie zorały;

Włos miała siwy i oczy przygasłe;

Kłosisty wieniec usechł na jéj skroni;

I szata czarna, pomięta, zbroczona,

Tuliła kości od boleści wyschłe;

Łono zapadłe i wychudłe ciało;

Na dłoni sparte utrzymując czoło,

Głęboko, smutnie w przeszłości dumała,

Że Mildy nawet wejścia nie słyszała;

Lecz jakby bytność Bogini przeczuła,

Oczy ożyły, wzrok się zapromienił,

I oddech prędszy podniósł piersi wyschłe.

Zadrżała Nijoła, i zwróciwszy głowę,

Padła przed Mildą z krzykiem na kolana.

— Przecięż ty tutaj! litość cię prowadzi!

Patrz na mnie, siostro! Jam tu, jak te duchy,

Jak Jodsów dusze, w otchłani przykuta,

Cierpię, i nie wiém, za co te cierpienia!

Cierpię, i nie wiém, kiedy koniec męce!

Siostro! miéj litość! Ty skinieniem jedném

Możesz odmienić los i nędzę mojęW szczęście, jakiem się tobie mili poją! —

— Co zechcesz, każesz — Milda jéj odpowié —

Zrobię ci wszystko; lecz, siostro, jam sama,

Jak ty, dziś biédna! jak ty! stokroć gorzéj!

Na mnie już Perkun pioruny gotuje,

Za mną olbrzymi wysłani latają;

Tu nawet mogą napaść mnie ukrytą.

O! nie ja ciebie, ty mnie ratuj, siostro!

Mego kochanka zabił ojca poseł.

I za mną gonią; a choć nie zabiją.

Dziécię mi wydrą, rzucą gdzie w przepaści.

Na dziką wyspę, między dzikie źwierzę,

A mnie za karę na morza wygnają,

Wkują do łodzi bez wiosła i stéru,

Na całą wieczność płakać, i łzy moje

Mięszać z białego morza słoną wodą.

Ja ciebie błagam, ratuj mnie, Nijoło!

W serce Poklusa wszystką miłość wleję;

Co mam, ci oddam: młodość nieśmiertelną,

Roskosz, nadzieje, co chcesz, czego pragniesz;

Ja twoje włosy zsiwiałe odżywię,

Serce rozgrzeję, lica zarumienię,

Ciało odżywię i młodość przywrócę.

Lecz ocal dziécię! ocal dziécię moje!

Błagam cię, siostro! — To mówiąc, upadła,

Wzywając Lajmy, rodzących Bogini,

I tak, jak prosta niewiasta, jęczała.

Ale nie boleść jęki jéj wyrwała:

Ona już syna trzymając na ręku,

Łzami tak jego oblewała przyszłość,

Nad ojca losem i nad nim jęczała.

— Siostro! weź — rzekła — weźmij mego syna.

Niech go gdzie prosta kobiéta wychowa;

Niech nie wié, kto mu ojcem, a kto matką;

Niech długo nie wié! Ja ponad nim z dala

Będę czuwała macierzyńskiém okiem.

Dając mu życie, ciężki los mu dałam;

Serca o przyszłość wówczas nie pytałam;

Ale do walki ja udzielę siły.

Wzrośnie on! wówczas drżyjcie nawet Bogi!

Olbrzymy! ludzie! uderzcie mu czołem!

Wszystkich on ziemi mieszkańców zwycięży.

Króle i duchy zdumieni upadną

I harde głowy u stóp jego skłonią.

W kolebce wrogi mogłyby go zdusić.

Ty, siostro, ukryj niepoznane dziécię;

A za to jakiéj zapragniesz ofiary.

Jakiéj zażądasz ode mnie nagrody.

Wszystko dla ciebie, dla niego uczynię! —

Rzecze Nijoła: — Wróć mi męża miłość!

Ja syna twego ocalę, ukryję,

Najlepszéj straży tajemnie poruczę,

I za to tylko chcę kroplę miłości.O! gdybyś mego życia tajemnice,

Mąk moich wszystką okropność wiedziała!

Co mi z tych ofiar, które ludzie święcą?

Co mi z tych modłów do mnie się cisnących?

Co mi z ołtarzy, które biédni stawią?

Lepiéj mi było, gdym nie żoną Boga,

Lecz wolną była litewską dziewczyną.

Krumine matka próżno się cieszyła,

I z méj młodości na przyszłość wrółyża

Mnie szczęścia wiele, a sobie pociechy.

Porwał mnie Poklus sponad brzegów Rosi.

Płakałam biédna, lecz nie dzisiejszemi,

Nie temi łzami, któremi dziś płaczę.

Tamto łzy były za matką kochaną,

Dzisiejsze moje za przeszłością całą.

W początkach jeszcze los mój był znośniejszy.

Choć już nie taki, jaki był u matki,

Kiedy po łąkach zielonych biegałam,

I w łzy nie wierząc, z cudzych łez się śmiałam.

Wówczas ja byłam młodą i szczęśliwą,

Póki znad Rosi przeklętego brzegu

Poklus przez sine nie ujrzał mnie wody,

I do otchłani nie porwał za sobą.

Rok ledwie cały w piekle mi upłynął,

Zaledwie matka z odwiedzin wróciła

Królować w swoim ponad Rosią kraju,

A szczęście moje zaraz się zmieniło,

Zsiwiał włos wcześnie, łzy oczy wyjadły,Westchnienia pieni dziewicze rozbiły.

Ciału zabrakło i zdrowia i siły,

A duszy szczęścia, którém człowiek żyje.

Poklus ode mnie dzieci poodbierał

I miłość swoję odebrał na wieki,

Samą mnie tylko z pamięcią zostawił!

O siostro! wróć mi choć kroplę miłości!

Wróć, jeśli możesz, szczęście choć na krótko! —

A Milda rzekła, wyciągając ręce:

— Podaj mi czarę, z któréj Poklus pije. —

Nijoła spiesznie złoty róg podała.

Bogini nad nim długi włos czesała,

Szeptała słowa i czyniła znaki.

— Z téj czary — rzekła — gdy Poklus wypije,

Znowu cię piérwszą miłością pokocha.

A miłość jego już nigdy nie minie.

Teraz weź syna! Ja na Dungus lecę;

Tam sama stanę w groźne ojca oczy;

A jeśli na mnie piorunem uderzy,

Jeśli na wieczne męki mnie odrzuci

I nieśmiertelną do Pragaru skaże,

To syn mój, syn mój przynajmniéj zostanie;

A może kiedy za ojca, za matkę.

Może się pomści. —

      To mówiąc, ściskała,

Nie mogąc jeszcze z dziecięciem się rozstać;

Rzuciła potém na ręce Nijoły,

I jęcząc, oczy od niego zwróciła,

Żeby nie widząc, łatwiéj go porzucić.

Leciała, więcéj nie zwracając głowy,

A drogę łzami srébrnemi skapiała;

I gdzie łza padła, kwiat wyrósł na ziemi,

Z spuszczoną głową, a listki blademi.

Stanęła drżąca Milda przed Perkunem.

Wokoło niego siedzieli w milczeniu

Bogi, Boginie i niebieskie duchy.

Wszyscy zadrżeli, gdy na Dungus weszła;

Zdziwienie usta otwarte zamknęło;

Szmer nawet ucichł; i jak się przed burzą

Ciszy szum wiatrów i chmur kołysanie.

Tak w niebie wszystko głębokiém milczeniem

Okryte, burzy czekało ze drżeniem.

A Milda, złote rozpuściwszy włosy,

Z rozdartą suknią, z zapłakaném okiem,

Śmiała stanęła przed ojca obliczem;

I jakby sądu bezbronna czekała,

Niema, wśród Bogów zadziwionych stała.

Wtém Pramżu, który wié, co jest i było,

Pramżu, którego sam Perkun szanuje,

Stary jak światy, a mądry jak wieki,

Podniósł głos cichy wśród milczących dzieci.

— Synu mój! — rzecze, patrząc na Perkuna —

Na przeznaczenia kamieniu wyryto,

Że Milda będzie raz kochać człowieka,

Że się z niéj wielki bohatér urodzi,

I że Bogowie tę miłość przebaczą.

Wiesz, że co ręka Przedwieczna wyryła,

Żaden z nas tego, synu, nie przemoże;

Ani ty, ni ja, nie zmienim wyroku.

Nie sądźmy Mildy. Ona już skarana:

Ten, co ją kochał, wszak leży zabity,

I czoło wstydem zranione, i dusza

Boleje ciężko za przestępstwo swoje.

A Perkun zadrżał, piorunami strząsnął,

I wzrok rzucając na Mildę gniewliwy,

— Nie! — rzecze. — Jeśli kamień przeznaczenia

Nosił te słowa, wyryte od wieka,

Że Milda syna mieć będzie z człowieka,

Że Mildzie Bogi jéj zbrodnie przebaczą,

Nié ma tam pewnie dziecku przebaczenia!

Niech powié, gdzie je rzuciła kryjomo.

Porwać je zaraz i utopić w morzu,

Albo na pastwę dać dzikiéj potworze.

Wówczas swobodna na Dungus powróci.

Jeśli nie ona, niech dziecko nieprawe,

Zrzucone z ziemi do otchłań Poklusa,

Tysiąc lat płacze nad matki występkiem.

Tak, Pramżu! jeśli jednemu przebaczym,

Wszyscy ztąd pójdą po kochanków ludzi,

I świat zarzucą olbrzymów potomstwem,

Które się kiedyś na Dungus dobędzie. —

A Pramżu, siwą pogładziwszy brodę,

Rzekł znowu:

      — Synu! daj pokój dziecięciu.

Jest napisano na odwiecznym głazie,

Że go i Perkun nawet nie zwycięży,

Aż on wprzód wszystkich na ziemi połamie,

I imie swoje na świat cały wsławi.Gdy nic mu zemsta twoja nie zaszkodzi,

Za cóż go nękać, jéj serce rozdzierać? —

— Jest napisano, że ja, pan piorunu,

Ja, co gdy w ziemię uderzę, drży cała,

Ja, co gdy ześlę dwóch tylko olbrzymów,

Morza jéj z brzegów na ludzi wyleję,

Ja, co skinieniem gniotę głów tysiące,

I, jak robactwo, oddechem wymiatam,

Ja nic nie zrobię? i komuż? dziecięciu?!

— Jest napisano na przeznaczeń głazie.

Tego wyroku nikt z nas nie odmieni. —

Słysząc to Milda, dziękowała Pramżu

Po cichu sercem, wzrokiem i westchnieniem;

A potém śmielsza o dziécię kochane,

Groźnemu Bogu w oczy przystąpiła.

— Ojcze mój! — rzekła — takżeś to dziecięciu,

Takżeś to Mildzie, córce twojéj, srogi?

Czyżem na taką zasłużyła karę,

Że raz w lat tysiąc, ja, co miłość daję,

Ja, co nią życie na ziemi osładzam,

Rzucając między tyle cierpień, znoju,

Żem jéj dla siebie jedną kroplę wzięła?

Czyż wina moja nie do przebaczenia?

Bogini morza kochała rybaka

Piorun twój, Ojcze, strzaskał jéj pałace

I nad wodami odebrał królestwo.

Toż będzie ze mną? toż będzie z dziecięciem?

Nigdyż nikomu nie przebaczysz? Ojcze!

Człowiek przez twego posła dziś zabity,

Wart był miłości. Nie prosty to wieśniak.

Oblicze boskie w urodzenia chwili

Dała mu Lajma, i duszę tak czystą,

Jak duchów, które na Dungusie siedzą.

Romois, Perkunie, wart był téj miłości,

I on się do niéj przeznaczony zrodził.

Jak on, drugiego nie widziała Litwa;

Od tego morza, co jéj brzegi płócze,

Aż po te drugie, którém świat się kończy,

Jak on, drugiego nigdy nie zobaczy.

Za cóż mnie karać? za co dziécię moje?

Jeśli kto winien, winno przeznaczenie,

A po niém, Ojcze, nie dziécię — ja, matka! —

A Perkun na to zawoła ze złością:

— Twój syn się kiedyś, jako syn Bogini,

W niebo bić będzie. Ziemia mu za mała,

Świst mu za ciasny i morza za płytkie;

Wszystko tam będzie dla niego nikczemném.

Zechce tu głową dostać do Dungusu,

Pod nogi moje będzie bił ciemieniem,

A wówczas może i ja go nie zmogę. —

— Ojcze mój! syn to słabego człowieka.

Od nigdy wzrokiem nie sięgnie wysoko.

Dosyć mu będzie świata, wody, ziemi.

Nigdy on nad to więcéj nie zapragnie! —

— Jeśli po ojcu wziął serce potomek,

On tak, jak ojciec, sięgać będzie Bogów.

Nie! ścigać za nim będą duchy moje.

Gdziekolwiek Grajtas to dziécię odkryje,

Niech je utopi, zamęczy, ubije,

Niech je do morza głodnym rybóm rzuci,

Niech puszcz źwierzętóm odda na pożarcie,

Lub duchóm w piekieł zapędzi otchłanie,

Byleby wstyd ten nie mieszkał na ziemi.

Tobie przebaczam, lecz nigdy dziecięciu.

Biada mu, jeśli Grajtas je odkryje!

Puszczam go za niém, jak za dzikim źwierzem

Puszczają strzelcy zajadłe ogary.

Niechaj przetrzęsie ziemię z końca w koniec,

Niechaj go szuka wszędzie, i w otchłani,

I w głębi wody, na paszczach u źwierza,

Gdzie tylko żywych głos jaki usłyszy,

Gdzie ziemia rodzi, a twór jaki dyszy. —

Słysząc to Pramżu, potrząsł głową siwą,

I milczał stary, a mówił oczami:

— Nic mu nic zrobi duch zemsty Perkuna,

Aż wprzódy wszystkich zwycięży na ziemi

I największego z swych wrogów pokona. —

Mildzie się z oczu srébrne łzy puściły,

A serce piersią wezbraną rzucało.

Boleść jéj widząc zazdrośni Bogowie,

Szeptali z śmiechem, zemstą się cieszyli,

Palcem zajadli, szydząc, wytykali.

A Grajtas, głowę zwiesiwszy z obłoka,

Wzrokiem zabójczym patrzał się na ziemię.

Wtém usnął Pramżu, w Dungusie milczenie,

Perkun twarz groźną od Mildy odwrócił

I nogą duchy na ziemię wyrzucił.

Milda zleciała z Kaunisem na Litwę,

Nad martwe ciało swojego kochanka.

Łatwo ślad było znaleźć, kędy bieżał;

Bo Grajtas, goniec, drzewa powywracał,

Bo ziemię porył, porozlewał wody,

Széroką drogę rozesłał za sobą.

Śladem więc biegła Milda, kędy ciało

Martwe, bez duchu, w głębi puszcz leżało.

A tam już ojciec, i bracia, i siostry,

Nad trupem jego łzy lejąc od rana,

Kładli stos wielki ze smolnéj sośniny,

W dolinie, którą głuchy las otaczał,

W pośrodku któréj pagórek zielony

Wznosił się darnem i krzewem okryty.

Na nim to łoże Romoisa usłano,

I zimne ciało z oczy zwróconemi

Ku wschodniéj ojców leżeć miało ziemi.

Kapłani, z Kowna na pogrzeb wezwani,

Siedém kroć białym pasem przepasani,

Mieczem na duchy piekielne machając,

Krzycząc, od ciała precz je odpędzali;

Potém je kładli na wierzchołek stosu,

Gdzie go już łoże słomiane czekało.

Na niém w wojenném spoczywał ubraniu,

Z mieczem u boku, łukiem i oszczepem.

Na szyi jego ręcznik wisiał biały,

A w węźle pieniądz na wieczności drogę.

Przy nim kładziono oręże rycerza,

Gięty łuk jego, sahajdak i strzały.

Drzewce, oszczepy, i dwa miecze białe.

Drogie dwa miecze, jakim w Litwie całéj

Może dwóch drugich podobnych nie było,

Chyba na skarbcu u piérwszego xięcia.

Kładli dokoła sprzęt jego wojenny,

Krzycząc na duchy starzy lingussoni;

A krewni wiedli psy jego najmilsze,

Białe sokoły, które pieścić lubił,

Konia siostrzyną karmionego ręką,

I brańców kędyś z dalekiego kraju,

Których wziął Romois u białego morza,

Gdy z wielkich łodzi wypadli na Litwę.

Kapłan miał węgiel ze Znicza ołtarzów;

Modląc się, dmuchał i ogień podłożył;

A płomień, skwarcząc, stos z dołu opasał,

I żółtém objął dokoła ramieniem.

Naówczas dwakroć boleśniejsze głosy

Z tłumu się krewnych i przyjaciół wzbiły;

I Milda, lecąc smutna ponad ziemią,

Łzę nieśmiertelną nad stosem wylała;

A łza jéj padła na piersi zmarłego

I pożegnanie ostatnie im dała;

A duch je uczuł we wschodniéj krainie,

I za żywotem westchnął upłynionym.

Daleko w puszczy rozległy się głosy,

Raz cichsze, znowu wrzaskliwe, płaczące,

To w śpiew zmienione, to w jęki boleści.

Krewni z oczyma na stos wlepionemi

Taką pieśń smutku z kapłany nócili:

Rauda

Czy ci co brakło? czy ci źle było?

 Po coś nas, bracie, porzucił?

Czy głodno w domu, z nami niemiło?

 Czyli cię z nas kto zasmucił?

Czyś nie miał w źwierza bogatych lasów?

 Nie miał oszczepu na łowy?

Czyś nie miał w twojéj chacie zapasów?

 Czyś nie miał złożyć gdzie głowy?

Czyśmy cię, bracie, nie dość kochali?

 Czyliś niewierną miał żonę?

Czy dzieci twoje cię nie słuchali,

 Żeś uciekł w daleką stronę?

Po cóżeś, po co samych zostawił?

 Po coś nas, bracie, porzucił?

Matce i żonie serce zakrwawił,

 Braci i siostry zasmucił?

Rauda II.Wejdalota

Poszedł, gdzie cienie ojców wołały,

Na wieczności góry wschodnie,

Puszczać na Jodsów zatrute strzały,

Pić z ojcami alus biały,

Źwierza uganiać swobodnie.

Rzucam ci na stos rysie pazury,

Jastrzębie i orle szpony.

Niemi się wdrapiesz na strome góry,

Przejdziesz przepaści, przebijesz chmury,

Wejdziesz w kraj ci przeznaczony.

Rauda III. Tilussoni i Lingussoni

Widzim ducha — na wschód leci;

 Dziarski pod nim koń;

Na nim zbroja srébrna świeci;

 W złotym hełmie skroń.

Już po płaskiéj drodze ściga

 Przez nieba na wschód;

W każdym ręku trzy gwiazd dźwiga,

 Które z nieba zmiótł.

Na ramienia sokoł siada,

 I pies bieży w ślad,

I przyjaciół z nim gromada

 W wschodni lecą świat.

Za nim ojców cienie płyną,

 Gwiazdy świecą z gór —

Lecą, lecą, lecą, giną

 W złotym płaszczu chmur.

Rauda IV.Lingussoni

Nie płaczcie po nim — tam kraj swobody,

 Tam ojców naszych świat;

Tam wiecznie silny, na wieki młody,

 Nie przeżyje swych lat.

Nie płaczcie za nim — jemu tam lepiéj:

 Bo Lachów nié ma tam;

Rusin i Niemiec go nie zaczepi;

 Ze swemi będzie sam.

Z cieniami ojców, z Kunkietojami

 Jodsy tam będzie gnał;

Będzie miał dzikich źwierząt stadami,

 Sto łuków, tysiąc strzał.

Będzie pił alus żubrów rogami;

 Cienie wrogów będzie bił;

Siędzie do uczty wielkiéj z Murgami

 Będzie jadł, strzelał i pił.

Rauda V.Wejdalota

Duch jego już się na Anafiel drapie

 Po śliskiéj drodze szponami jastrzębia,

 Pazury wilcze i rysie zagłębia,

A koń drży, parska i chrapie.

Na próżno Wiżun wygląda z pieczary,

 Z paszczą otwartą patrzy na rycerza.

 On w górę patrzy, nie widzi poczwary,

W górę on patrzy i zmierza.

Oto już wdarł się, psy za nim i sługi,

 I sokoł leci, i trzy gwiazdy świecą,

 I orszak cieniów wlecze się z nim długi

Wszyscy razem na wschód lecą.

Słuchając pieśni, płakali przytomni;

A płomień, coraz wyżéj wznosząc głowę.

Konia, i trupa, i psy, i sokoły,

Gęstemi sploty dokoła otaczał;

Potém, gdy wiater na dół go odrzucił,

Czarne na stosie skwarczyły się ciała,

Których już nawet przyjaciela oko

I serce matki rozpoznać nie mogło.

A niewolnicy, wyciągając ręce,

Jęcząc boleśnie, rzucali się z stosu

Ku swoim żonóm, co biedne płakały,

Ku dziecióm, które na nich zawołały,

Ku bracióm tęsknie patrzącym za niemi;

I koń się zrywał na pasze zielone

W stepy i lasy do rżącego stada;

Psy wyły smutnie za braćmi ogary,

Brzęcząc łańcuchem, co je w ogniu więził;

I sokoł próżno skrzydły wzniesionemi

W chmury chciał lecieć z ptaki krążącemi.

Wszystko płonęło, aż Romoisa ciało

Wkrótce się w zgliszcze i popiół zmięszało,

I z niemi razem tocząc się na ziemię,

Nierozpoznane sprzed oczu zniknęło.

I było słychać tylko ognia głosy,

To syk, to chrzęsty, to główni trzaskanie;

Czarny dym wlókł się głęboko w dolinie;

Stos obalony słał się węgla kupą

I gasł powoli.

      Wówczas przyjaciele

Poszli i kości szukali w popiele;

Zebrali szczątki, w naczynie zamknęli

I do naddziadów ponieśli mogiły.

Tam razem, co kto najdroższego nosił,

Złoto i bursztyn, łańcuchy, pierścienie,

Rzucano na grób, by na tamtym świecie

Znalazł, co tutaj za życia używał.

I łzy zebrane, po zmarłym wylane,

W naczyniach u stóp jego położyli;

Na skroń mu węża kładli święconego,

Który troistém opasał je kołem,

Jak wał od duchów wznosząc się nad czołem.

A gdy mogiłę zaparto kamieniem,

Gdy tilussoni modlitwy skończyli,

Kiedy Kabiróm wylano ofiary,

Młodzież, na grobie goniąc z oszczepami,

Zmarłego mienie bojem zdobywała,

I smutną kończąc ten obrzęd biesiadą

Na grobie, ojców śpiewami żegnała,

Kości od uczty i Romoisa cząstkę

Bogóm podziemnym kładąc na ofiarę.

Aż zgasły ognie, rozpierzchły gromady,

I pusto znowu w dolinie i w lesie.

Z krewnych nie jeden żal na sercu niesie,

I wspominając o Romoisa czynach,

Smutny do chaty bezpańskiéj powraca,

Gdzie z sutą ucztą stypa gości czeka.

A próżny stołek, miska wywrócona,

Zmarłego oczóm i sercu wspomina.

Milda na wszystko z wysoka patrzała,

I nieśmiertelna, kryjąc boleść w sercu,

Poszła do Kowna, gdzie ją nad ołtarze

Próżno pieśniami stęskniony lud wzywał.

Nijoła dziécię ukryła do nocy;

Zeszła na ziemie, gdy Poklus usypiał,

Niosąc je z sobą, nie wiedząc, co począć,

Tuląc płacz dziecka uściskiem trwożliwym.

Szła pustym światem, bez myśli przed siebie.

Smutna noc w czarnéj ponad nią osłonie,

I chmury płyną od północy ciężkie,

I wiatr wierzchołki drzew zgina do ziemi.

Aż drogi w troje przed nią się rozłamią.

Stała, i myśli, którą pójść, Nijoła.

A wtém na pamięć matka jéj przychodzi,

Matka tak dawno przez nią zapomniana,

Do któréj dotąd nie śmiała zaglądać,

Żeby jéj swoich nie odkryć boleści.

Więc w prawo ku niéj prędko się zawróci,

I bieży bez tchu ponad Rosi brzegi,

Gdzie gród Kruminy i zamek na górze.

Wszystko tam razem z słońcem spać się kładło,

Wszystko spokojnym snem już spoczywało,

A Brekszta lała słodkie sny na głowy,

Które po ciężkiéj pracy koło roli,

Nim w niebie Aussra, xiężyca kochanka,

Uśmiechem dniowi otworzyła wrota,

Krótkiéj roskoszy w spoczynku szukały.

Wokoło zamku, wiatrami drażnione,

Zboża na łanach także spać się zdały,

I jakby do snu lekko kołysały,

Wirszajtos domu i chlewów pilnował;

A Usparinia, siedząc nad granicą,

Zbłąkane stada bydląt odpędzała

Od plennych łanów i kwiecistych grządek.

Weszła Nijoła na ojczyste progi.

Serce wspomnieniem młodości jéj biło,

A w oczach łzami zroszonych się ćmiło:

Bo przypomniała te młodości lata,

Których i w niebie zapomnieć nie można;

Chwile złocone, które Bogi ludziom

Kładną na brzegu czary przeznaczenia,

By ich wspomnieniem reszty życia słodzić;

Chwile złocone, które im są daléj,

Im je człek głębiéj za sobą porzucił,

Tém częściéj pamięć w przeszłości je ściga.

U wrót się czujne psy szczekiem ozwały,

Lecz, jakby córkę swéj pani poznały,

Padły jéj u stóp i nogi lizały;

Czujni parobcy, pałacowi stróże,

Z snu poczętego z strachem się zerwali;

Krumine sama uwieńczoną głowę

Podniosła z łożu, w podwórzec wyjrzała.

O! gdzież dziecięcia macierzyńskie oko

Nie ujrzy z dala, z dala nie przeczuje?

Nim na krużganki Nijoła wstąpiła,

Już ku niéj matka biegła niespokojna

I w progu jeszcze uściskiem witała;

Lecz widząc dziécię na ręku Nijoły,

— Cóż to jest? — rzecze — to niemowlę twoje?

Czyli cię Poklus z niém razem wypędził? —

— Nie, matko! — rzekła — dawno nie mam dzieci,

I wnuki moje ode mnie odbiegli!

To obce dziécię, to dziécię Bogini,

Pod twoję, matko, przynoszę opiekę. —

Naówczas długo jęła opowiadać

Naprzód o Mildzie, a potém o sobie,

Swojego życia i losu nie tając.

Nieraz Krumine łzami się oblała;

Lecz kiedy wolę przedwieczną wspomniała,

Którą w Staubunów wyczytała lesie,

Wyrytą ręką Pramżu na kamieniu,

Cieszyła córkę, nie śmiała wstrzymywać;

I polecając Budintoj opiece,

Nazad do męża ze łzami wysłała.

Krumine dziécię w głębią puszcz oddała

Prostéj kobiécie, żeby ukrytego

Perkun nie dojrzał w nieznanym zakącie,

W prostéj, ubogiéj niewolnika numie.

Tam ssąc pierś czarną, w chłodzie i ubóstwie,

Szmatą okryty, syn Mildy Bogini

Z dzieciństwa wyssał bogactwa pogardę

I siły w życiu do walki potrzebne.

A dzicy jego przybrani rodzice

Widzieli nieraz z przestrachem i trwogą,

Jak święty Żaltis w kolebce go pieścił;

Jak psy się przed nim korząc, kładły drżące;

Jak nieraz, kiedy sam jeden na dworze

Igrał z swojemi braćmi i siostrami,

Wilk wyszedł z lasu i pełznął ku niemu,

A przypełznąwszy, lizał jego ręce;

Nieraz też orły, puszcz odwiecznych dzieci,

Niosły mu z krajów dalekich podarki,

Z drzew nieznajomych gałązki zielone,

Z nieznanych brzegów kwiaty niewidane;

Gdy usnął w cieniu u dębu starego,

Gołębie dzikie wokoło siadały

I do snu słodkim głosem wyzywały.

Widzieli biedni, i pojąć nie mogli;

A dziécię obce mieniąc jakimś Bogiem,

Puszczy mieszkańcy kłaniali się przed niém

I troskliwemi słonili pieszczoty.

Już młody Witol, bo tak go nazwano,

Rósł w siły, swoich rówiennych prześcigał,

Co dzień postawy nabierając męzkiéj.

Probował łuku, probował oszczepu,

I rad by dawno poleciał na łowy,

By z dzikim wilkiem lub czarnym niedźwiedziem

Piérwszy raz siły i serca sprobować.

Nieraz na klęczkach ojca o to prosił;

Lecz on się lękał, od dnia do dnia zwlekał,

Namawiał jeszcze, by większych sił czekał.

Jemu już nudno w ciemnéj chacie było,

Ciasno w ogródku, podwórku, dolinie,

I wzgórza nie miał, zkąd spójrzeć daleko,

A roił piękne oddalone kraje,

Przygody, walki, inne jakieś życie.

Na próżno stary do roli namawiał,

Próżno mu woły do jarzma zaprzęgał,

I owce kazał pędzać w lesne pasze.

Witol go słuchał; lecz smutny, milczący,

Czuł, że nie o tém serce mu gadało,

Że insze losy, życie miał przed sobą.

Bracia i siostry próżno go pytali.

On milczał, albo od rozmów uciekał,

I dumał, patrząc na głębię puszcz ciemną.

Na próżno matka, któréj pierś ssał dziéckiem,

Chciała wesołém słowem go rozchmurzyć.

Milczał, i jakby słów jéj nie usłyszał,

Jak wprzódy smutny, jak wprzód, czegoś dumał.

Raz wieczór, ojciec gdy z łowów powrócił.

I dziką sarnę przyniósł ustrzeloną,

A wilczą skórę, świéżą krwią zbroczoną.

Rozścielał, żeby obeschła z posoli,

Witol ognistym zmierzywszy go wzrokiem,

Rzekł doń:

      — Ojcze mój! nie wytrzymam dłużéj

W chacie tak zawsze siedzieć u ogniska.

Czemu ja z tobą nie idę na łowy?

Czemu sam jeden mam roli pilnować,

Albo gnać trzody i wilki odstraszać?

Czy nie mam siły? czy mi brak odwagi? —

— Lat nie masz — ojciec odpowiedział stary.

— Jeśli mam siłę, do czegoż mi lata? —

Wrąc, niecierpliwie Witol na to rzecze —

Na co mam gnuśnieć i dymić się w domu,

Tak, jak kobiéta, nie odstąpić progu,

I życie nudne bydlęcia w zagrodzie

Wlec bez ustanku? O ojcze mój drogi!

Weź ty mnie z sobą! pozwól mi oszczepu!

Zobaczysz, jeili śmiało nie uderzę,

Jeśli ci skóry świéżéj nie przyniosę. —

— Jeszcześ za słaby — znów stary odpowié.

— Jeszczem za słaby? Ojcze! patrzaj siłt! —

To mówiąc, oszczep wiszący na ścianie

Porwał i strzaskał zgięty na kolanie,

A reszty jego, jak trzcinę, odrzucił;

I spójrzał dumny, a pierś mu westchnieniem

Wzniosła się, ogniem blada twarz spłonęła;

Otrząsnął włosy i stanął milczący.

A stary patrzał na drzazgi oszczepu,

To na młodzieńca, to na swoje dzieci,

I już nie wiedział, jak ma odpowiedzieć.

— Ojcze! mam siłę! Jutro dzień mój piérwszy —

Zawołał Witol i uklęknął przed nim;

A silne ręce ścisnąwszy, wejrzeniem

Błagał, ażeby znów mu nie odmówił.

— Jutro, wszak prawda? —

      — Jutro dzień złowrogi. —

— Pojutrze, ojcze! pojutrze, lub nigdy!

Pozwolisz, albo już ja sam polecę,

Pójdę, a więcéj nie powrócę nigdy;

Będę się błąkał po puszczy głębokiéj,

Bo mi kobiéce obmierzło już życie;

Pójdę i dam się zabić gdzie na wojnie.

Bo dom mi obrzydł i spokój nasycił,

Bo serce w świat się od dawna wyrywa,

I nad to życie, śmierć bym wolał raczéj. —

Naówczas matka przybiegła i wzrokiem

Mężowi jakiś tajemny znak dała;

A starzec wyrzekł cicho i nieśmiało:

— Jutro złowrogi dzień — nie ruszym z domu.

Pojutrze, synu, twoje piérwsze łowy. —

Witol z radości nogi mu całował.

I matkę ściskał, i z braćmi się pieścił,

I drugi oszczep smalił i probował,

Łuki naciągał, ragotinę rzucał.

Już wszyscy we śnie szukali posiłku,

A on w noc poźną przy zgasłém ognisku

Jeszcze tak czuwał, dumając o łowach,

O owym świecie nieznanym, dalekim,

Rad, że swéj siły w zapasach sprobuje,

I pocznie życie, którego tak żądał.

Gdy on tak duma, Grajtas świat przebiega,

Nad każdém długo przesiada dziecięciem.

Na próżno chaty, zamczyska, chrominy,

Na próżno budy odwiedza wieśniacze —

Nigdzie nie może znaleźć Mildy syna.

Gdy się tak biedzi i na próżno szuka,

Spomniał nareście o prządkach żywota,

Które nić życia każdego człowieka

Snują, wieszając gwiazdkę w końcu nici,

A z reszty łkają płótno jego losu.

Spomniał, i poszedł, gdzie na górze w lesie,

Z wschodzącém światłem kochanka jutrzeńki,

Siadały Bóstwa na siedmiu kamieniach.

Piérwsza Werpeja z niebieskiéj kądzieli

Przędła nić długą, jak przez ziemię całą,

Na niéj gwiazdeczki błyszczące wieszała,

I nici resztę Metantiéj dawała.

Ta snuła przędzę na płótno Audietoj.

Nukirptoj, w ręku trzymajac nożyce,

Czekała chwili, kiedy Pramżu z góry

Wyznaczył śmierci godzinę dla człeka;

Wówczas odcięła płótno, nić od gwiazdy;

I gwiazda, gasnąc, na grób poleciała,

Padła na stosie i znikła na wieki.

Ykształoj płótno życia w świętéj rzece

Z brudów obmywszy, oddawała Bogóm.

Lecz pośród pracy Gadintoj złośliwa

Coraz to siostry gadaniem odrywa,

Plecie im dawne światów, Bogów dzieje.

Nieraz, słuchając, gdy płótno porzucą.

Znajdą pocięte, poszarpane przez nią.

Próżno Sargietoj siostry upomina.

Próżno je budzi, do roboty wzywa.

One o wszystkiém zapomną zdumione,

Słuchając zdradnéj Gadintoj piosenki,

Albo odwiecznych powieści o Bogach.

Do nich szedł Grajtas do świętego gaju,

Nad święty strumień; niewidzialny stanął;

I kiedy siostry Witola nić przędły,

Kiedy Audietoj czyste płótno tkała,

W usta Gadintoj kładł dzikie powieści

I cudne piosnki do ucha podawał.

Sama Sargietoj umilknąć musiała,

A on nić życia rwał, targał i plątał.

— Znacie — wołała — weselną pieśń ziemi? —

— O! cicho! siostro! — Sargietoj błagała —

Do pracy żywo! nie piosnek nam słuchać!

Jeszcze tak wiele do rana zostało,

A wkrótce Ausan dnia otworzy wrota.

Pracujmy skorzéj, dajmy pokój pieśni! —

Sargietoj woła, a Gadintoj śpiewa,

Wszystkie słuchają, rzuciwszy robotę,

A Grajtas targa, plącze nić żywota.

Pieśń weselna ziemi

Nie dziś to, ani wczora, w piérwszą wiosnę ziemi,

Kiedy była dziewicą, niebo ją kochało;

Słońce z xiężycem radami wspólnemi

Gwiazdy za orszak weselny jéj dało.

Kto na weselu koła tańcerzy powiedzie,

I kto im wieńce uplecie na czole?

Ty, słońce, pójdziesz z śpiewaki na przodzie,

Promienie twe rozsypiesz po taneczném kole.

Kto przed dziewicą ślubną poniesie pochodnię,

Aby z nią do miłości mogła trafić kraju?

Srébrno-włosy xiężycu, świecący pogodnie!

Do zielonych lip Lajmy zaprowadzisz gaju.

A kto nam będzie śpiewał do tańca i skoków

Przez dziewięć dni wesela, w radośne godziny?

Ty, jutrzeńko, co świecisz z porannych obłoków,

Ty rozbudzisz twą pieśnią lasy i doliny.

Któż nam przyszłość wywróży naszéj pannie młodéj?

Oto wieszcz występuje, zza chmury wypływa;

Stary prorok, kometa, idzie sinobrody,

Idzie, i tak się odzywa:

Dziś deszcze, jutro śniegi,

Na łąkach owce pasą się stadami,

Złoto i perły biją o jeziora brzegi,

Ale nie zawsze będzie pokój z nami.

Be złe przyjdzie od dzieci,

Bo bracia się pokłócą,

Dwa serca zerwie trzeci,

Ręce się popchną, serca się porzucą.

Ciemno będzie na niebie,

Xiężyc na pół się skryje.

Gwiazdy pójdą od siebie,

Ciemność ziemię obwije.

A matka rano wyjrzy na niebiosy,

Będzie płakała i czesała włosy,

A czarny obłok ramiona rozszérzy,

I z niego piorun ojcowski uderzy. —

Ledwie skończyła, a już nóci drugą:

— Słuchajcie, siostry, jutrzeńki wesela,

Słuchajcie, siostry, nieszczęścia jutrzeńki:

Na wesele jutrzeńki

Perkun jedzie przez wrota,

Dąb zielony druzgota.

— I zbroczył mi sukienki!

Krew, co z dębu wytrysła,

Na wianeczek mój prysła. —

Trzy lata słońca dziécię

Chodziło i płakało,

Poschłe liście zbierało.

Pyta matki: — Gdzie w świecie

Znajdę wodę, by zmyła

Krew, co suknię zbroczyła? —

— Idź, córko moja miła!

Jezioro w cudzéj stronie,

A w niém dziewięć rzek tonie. —

— A gdzież będę suszyła,

Gdzie wywieszę wypraną,

By wiatr bielił zwalaną!? —

— Powiesisz ją w ogrodzie,

W którym dziewięć róż w kwiecie

Zobaczysz, moje dziécię! —

— Kiedyż włożę na siebie

W cudnéj wodzie zmoczoną,

Cudnym wiatrem suszoną? —

— W tym dniu, kiedy na niebie

Ukażą, dziécię moje,

Dziewięć słońc lica swoje. —

Jeszcze głos pieśni płynął po dolinie,

Jeszcze go prządki, dumając, słuchały,

Kiedy Sargietoj, załamując ręce,

Nić poplątaną z przestrachem wskazała.

Lecz Dejwas próżno chciały ją rozplątać,

Bo już Gadintoj, któréj Grajtas szeptał,

Taką powiastkę zaczynała prawić:

Żaltisowa żona

Poszła Egłe z siostrami o wieczornéj porze

Kąpać się niedaleko od sioła w jeziorze.

Biegły w rozmowach wieczorne godziny,

Tyle tam siostry do mówienia miały.

Już Menes świecił, kiedy trzy dziewczyny

   Do swoich koszul wracały.

Lecz Egłe, krzycząc, na drugie zawoła:

— Patrzajcie, siostry! dziwna rzecz się stała;

   Koszula moja leżała na trawie,

   Teraz wąż siedzi w rękawie.

Jak go wypędzić? co na siebie włożę?

Któż mi da radę? kto mi tu pomoże?

Starsza mówiła: — Kijem go zabiję. —

Młodsza mówiła: — Wystraszę kamieniem. —

Lecz wszystkie stały, wyciągały szyje,

I nic nie śmiejąc, patrzały ze drżeniem.

A wąż, co w rękawie siedział,

Tak, sycząc, Egle powiedział:

— Wyjdę sam, jeśli dasz słowo,

Że zostaniesz moją żoną. —

Przestraszona taką mową,

Egłe kryje twarz spłonioną.

— Ach! ach! czyż to być może?

Na cóż żartować ze mnie?

Wyjdź! tak zimno na dworze,

Wyjdź! niech koszulę włożę,

I nie męcz mnie daremnie. —

A wąż, potrząsając głową,

Powtarzał wciąż jednakowo:

— Daj mi słowo, daj mi słowo!! —

— Proś sobie ojca, matki.

Oni myślą o mężu.Mnie czas wracać do chatki.

Wynijdź z rękawa, wężu! —

A wąż, potrząsając głową,

Mówił ciągle jednakowo:

— Daj mi słowo, daj mi słowo! —

Aż Egłe płakać zaczęła.

Starsza jéj szepce do ucha:

— Daj mi słowo, on usłucha.

Ty, byleś koszulę wzięła.

Cóż ci przyrzec mu zaszkodzi? —

Egłe się niby uśmiecha,

— Będę twoją! — rzekła z cicha,

A wąż z rękawa wychodzi.

Ledwie wrócili do chaty,

Krzyk na siele, krzyk na dwone:

— Jadą swaty! jadą swaty! —

Egłe kryje się w komorze.

Trzech wężów na necce jedzie

Z podniesioną w górę głową,

I jeden starszy na przedzie

Z taką występuje mową:

— Żaltis o swoję prosi narzeczoną.

Dała słowo, jest mu żoną.

Stu nas świadków to słyszało.

Pobłogosławcie rodzice

I oddajcie nam dziewicę,

Bo co się stało, to stało. —

A ojciec z matką płakali w komorze.

— Biedna Egłe dała słowo,

Ale czyliż to być może,

By była żoną wężową?

Nie! — I biegną do sąsiady.

— Ragutieno! daj nam rady,

Co począć z temi swatami? —

Stara w głowę się skrobała

I taką im radę dała.

— Byle co węża omami.

Zamiast córki, gęś im dajcie,

I co prędzéj wyprawiajcie. —

Jak kazała, tak zrobili.

Swaty w neckę gęś wsadzili,

Dziękowali i sykali,

Wsiedli i pojechali.

Jechali aż w koniec sioła,

I sioło przejechali,

I ciągnęliby daléj,

Aż kukułka im woła:

— Kuku! kuku! kuku!

Co to się wam stało?

Wzięliście gęś białą!

Kochanka wężowa

W komorze się chowa.

Boją się rodzice

Oddać wam dziewicę.

Lecz dłużéj nie schronią.

Wróćcie, swaty, po nią.

Kuku! kuku! kuku! —

Jak jechali, wrócili,

I stanęli przed chatą,

Z gniewem gęś wyrzucili.

— My jechali nie na to!

Ale po narzeczoną,

Po Żaltisową żonę.

Błogosławcie rodzice,

A oddajcie dziewicę. —

Znów rodzice w rospaczy.

— Radź, sąsiadko, inaczéj. —

Ona w głowę się skrobie.

— Gęś, to trochę za mała,

Owca by oszukała.

Niech z owcą jadą sobie. —

Rodzice owcę dali.

Oni siedli, jechali,

Jechali w koniec sioła,

I sioło przejechali,

I ciągnęliby daléj,

Aż kukułka znów woła:

— Kuku! kuku! kuku!

Co to się im stało?

Wzięli owcę białą!

Kochanka wężowa

W komorze się chowa.

Nic chcieli rodzice

Oddać wam dziewicę.

Lecz już jéj nie schronią.

Wracajcie się po nią.

Kuku! kuku! kuku!

Znów powrócili swaty,

Pojechali do chaty,

Córki gwałtem żądają,

I siedzą i czekają.

A rodzice w rospaczy —

— Radź, sąsiadko, inaczéj. —

Ona w głowę się skrobie.

— Kiedy owca za mała,

Oszuka krowa biała.

Niechaj z nią jadą sobie. —

Rodzie krowę dali,

Oni siedli, jechali,

Jechali w koniec sioła,

I ciągnęliby daléj,

Aż Gieguze znów woła:

— Kuku! kuku! kuku!

A cóż się im stało?

Wzięli krowę białą!

Kochanka wężowa

W komorze się chowa.

Dłużéj jéj nie schronią.

Powracajcie po nią.

Kuku! kuku! kuku!

Z szumem, krzykiem i zwadą

Nazad swaty znów jadą,

Krowę białą odwożą

I rodzicóm tak grożą:

— Tak zwodzić się nie godzi!

Źle, kto Żaltisa zwodzi! —

Znów rodzice w rospaczy —

— Radź, sąsiadko, inaczéj. —

Ona w głowę się skrobie.

— Jak tu zrobić, poradzić?

Starszą córkę im wsadzić.

Z nią pojadą już sobie. —

Rodzice córkę dali.

Swaty siedli, jechali,

Jechali w koniec sioła,

I sioło przejechali,

I ciągnęliby daléj,

Aż Gieguze znów woła:

— Kuku! kuku! kuku!

Znów nas oszukano.

Starszą córkę dano.

Kochanka wężowa

W komorze się chowa.

Rodzice ją chronią.

Wróćcie jeszcze po nią.

Kuku! kuku! kuku! —

Z hałasem jadą swaty,

Powracają do chaty,

Starszą córkę rzucili

I rodzicóm grozili:

— Ej rodzice! rodzice!

Oddajcie nam dziewicę,

Bo jakeśmy wężami,

Źle daléj będzie z wami!

Ługi woda zapławi,

Statek wilk wam podławi,

Chatę burza rozwali,

Zboże susza wypali.

Ej! oddajcie nam naszą! —

Gdy tak grożą i straszą,

Ojciec, matka płakali;

I długo jeszcze radzą:

Czy dadzą, czy nie dadzą?

Aż nareście oddali.

Swaty w neckę wsadzili,

Siedli i pojechali;

Ale już nie wrócili:

Bo kukułka spotkała

I tak do nich śpiewała:

— Kuku! kuku! kuku!Śpieszcie, swaty, bo pora,

Śpieszcie się do jeziora.

Mąż wygląda z daleka.

Narzeczonéj swéj czeka.

      Kuku! —

A Egłe we łzach cała

Na jezioro patrzała.

I już blizko topieli,

I już swaty stanęli.

A Żaltis na nią czeka;

Lecz nie wąż to szkaradny,

Ale młody i ładny

Bóg wód w ciele człowieka.

Kiedy Gadintoj od pracy odrywa,

Próżno Sargietoj przeszkadza jéj, prosi,

Próżno popsutą pokazuje przędzę.

Jak gdyby głuche, na powieść zdradliwą

I uszy mają i uwagę całą.

Ledwie skończyła, nim ręce podniosły,

Ona je znowu odrywać zaczyna.

— A wiécie — rzecze — co się potém stało?

Słuchajcie tylko, zaraz się dowiécie.

Wszak będzie jeszcze dość czasu do pracy —

Xiężyc wysoko, dzień jeszcze daleko.

Bracia Żaltisowéj żony

Pięć lat potém upływa,

Jak Egłe już szczęśliwa,

I Żaltis jéj, pod wodą

Roskoszne życie wiodą.

Pięć lat i pięć upływa,

Nie tak Egłe szczęśliwa;

Bo choć dzieci ma troje,

Choć na niczém nie zbywa,

Lecz wspomni sioło swoje,

Żal jéj za rodzicami,

I zalewa się łzami.

 Wszystko miała,

 Co chciała;

Ale kiedy już komu

Tęskno do swych, do domu,

Nic nie syci, nie poi,

Dom a dom w oczach stoi.

I biednéj Egle było,

Choć w dostatku, niemiło.

Prosiła męża co dnia,

I co dzień odpowiadał:

— Idź przyszłego tygodnia. —

Tak lat kilka odkładał.

Czas na prośbach upływa.

Egłe, mniéj już szczęśliwa,

Męża prosi i nudzi.

— Puść-bo mnie w odwiedziny

Do swoich, do rodziny,

Puść mnie na świat do ludzi.

Ja cię tu nie porzucę,

Za dzień, u dwa powrócę. —

Mąż nie mógł wstrzymać daléj,

Dał się wreście uprosić;

Lecz wprzódy kazał znosić

Trzewiki kute z stali.

Krugis je z BudrajcamiOgromnemi młotami

Na jéj nóżki zrobili.

Wzięła, myśli; po chwili

Na ogień je rzuciła,

Na żużel przepaliła.

Pochodziła dzień cały —

Trzewiki popadały.

— Ot, trzewików już nié ma!

Teraz nic mnie nie wstrzyma.

Gotowam już do drogi —

Egłe do męża rzekła —

Teraz tylko piérogi

Dziś jeszcze będę piekła. ---

On cóś czoło zachmurzył,

I rzekł żonie: — Myśl o tém:

Wszystkiem cebry ponurzył;

Nośże wodę rzeszotem.

A nie spiekłszy piéroga,

Za nic i twoja droga. —

Egłe łamała głowę,

Rozczynę zamieniła,

Rzeszoto oblepiła,

Wody niém nanosiła,

I piérogi gotowe.

Żallis żegnał ze łzami,

Całował dzieci swoje,

Wyprawił wszystko troje,

I rzekł: — Gdy wróci z sioła

I stanie nad wodami,

Wprzód mnie żona zawoła

Trzykroć temi słowami:

— Mężu mój! mężu! żona ciebie czeka!

Jeżeliś żywy, wynijdź z pianą z mléka;

Jeżeli ciebie na świecie już nié ma,

Krwią się objaw przed oczyma. —

Co tam było witania!

Jaka radość na siele!

Jak ciekawe pytania!

Jakie różne! jak wiele!

Jak witali wężową

Od dawna opłakaną,

I jak każde jéj słowo

Z ust do ust podawano!

Tak jéj trzy dni przebyło.

Nie myśli o powrocie.

Oj! po długiéj tęsknocie,

Swoich ujrzeć tak miło!

— Jeszcze trzy dni — prosili —

Trzy dni zostań w gościnie.

Dawno z tobą nie byli.

Nim przyjdziesz, długo minie. —

I została wężowa.

Bracia wieczór jechali

Na nocleg w głuchy las,

Chłopca jéj namawiali:

— Jedź z nami, zbudzisz nas. —

Pojechał starszy z niemi.

Gdzieś daleko, w dolinie,

Pokładli się na ziemi

I ogień rozłożyli,

I z chłopcem się pieścili;

A jeść dając chłopczynie,

Zadawali pytania:

— Kiedy wrócicie z sioła

Do waszego mieszkania,

Jak tam matka zawoła,

Żeby ojciec otworzył? —

A chłopce ręce złożył,

I potrząsając głową,

Powtarzał im to słowo:

— Ja nic nie wiém, wujowie!

Matka wié, matka powié. —

Potém prosić zaczęli,

Naokoło stanęli.

— Ty musisz, chłopcze, wiedzieć,

A nie chcesz nam powiedzieć;

Tylko nie żartuj z nami,

Do wysieczem rózgami. —

On wciąż mówił: — Wujowie!

Matka wié, ona powié. —

Dziesięć mioteł nacięto

I chłopca bić zaczęto.

Chłopiec płakał — Wujowie!

Niechaj matka wam powié. —

I na próżno go zbili.

A gdy z rana wrócili,

Egłe pytała syna:

— Co to oczy czérwone? —

— Smolna była łuczyna,

Wiatr dym pędził w tę stronę. —

Bracia wzięli młódszego.

Zbili znowu na próżno.

Nie powiedział im tego,

Jak ojca wyzwać możno.

Potém wzięli dziewczynę,

I zawieźli w dolinę,

Prosili i pytali.

Długo, długo milczała;

Lecz rózgi pokazali,

I ze strachu wydała.

Bracia śpieszyli skoro

Za sioło nad jezioro,

Kosy z sobą pobrali,

I stanąwszy, wołali:

— Mężu mój! mężu! żona ciebie czeka.

Jeżeliś żywy, wynijdź pianą z mléka;

Kiedy cię na świecie nié ma.

Krwią się objaw przed oczyma. —

Prysły ciche wód łożyska,

Mléczną pokryły się pianą,

A z piany Żaltis wytryska,

Powitać żonę kochaną;

I już na brzeg się toczy,

Z brzegu sunie się daléj.

Wtém go młodzież oskoczy,

I w sztuki rozsiekali.

Minął w gościach dzień trzeci.

Egłe, zabrawszy dzieci,

Tęskna wraca do męża.

Już ujrzała jezioro.

Pośpiesza z dziećmi skoro,

Staje i woła węża.

Pękły ciche wód łożyska;

Lecz krew na falach połyska,

A głos wychodzący z fali

Woła do niéj raz ostatni:

— Tę krew masz z ręki bratniéj.

Bracia mnie rozsiekali. —

Egłe słupem stanęła,

Z oczyma łez pełnemi.

— Cóż ja pocznę? — krzyknęła —

Z sobą, z dziećmi mojemi?

Powrócęż żyć z zbójcami?

Bracia, zbójcy mężowi,

Wyśmieją płacz mój wdowi.

Gdzież ja pójdę ze łzami?

Ach! lepiéj by nam było

Spać pod jedną mogiłą,

Lub wrosnąć z dziećmi memi

Na wieki do téj ziemi. —

Ledwie rzekła te słowa,

Stała jodłą wężowa,

Z gałęźmi spuszczonemi,

Jak ręce załamane.

Przy niéj dzieci spłakane

Bogi w drzewa zmieniły:

Starszy dębem się staje,

I zawsze pełen siły,

Wiatróm się nie podaje;

Młódszy w korze jesiona

Rozpościera ramiona;

A mdłe ciałko dziewczyny

Drży listkami osiny.

Kiedy Gadintoj powieść tę kończyła,

A Grajtas życia Witola nić plątał,

Późno Audietoj na płótno spójrzała,

I z krzykiem wątek poczęła naprawiać.

Sargietoj jęła siostry upominać.

Ze wstydem wszystkie rwały się do przędzy.

Ale już Witol, którego nić życia

Splątana w ręku robotnic leżała,

Najpiérwszą próbę przebywał na świecie,

Którą mu Grajtas zdradliwie zgotował;

A sam, wróciwszy do Perkuna tronu,

Spokojny u nóg jego się położył.

Ranek był, kiedy Witol ojca zbudził;

Ledwie się Aussra rumieniąc na niebie,

Słońca niebieski ogień rozkładała.

Jeszcze trzy konie słonecznego wozu

Niezaprzężone pasły się na górze;

A xiężyc smutny, z twarzą wpół-rozciętą,

Przyzostał chwilę, by swoję kochankę,

Rumianą gwiazdę poranku zobaczyć.

Głuche milczenie w głębiach puszcz leżało;

Szérokie knieje, ostępy i bory,

A w nich źwierz dziki, snem porannym spały,

Tylko ptaszyny Swieczpauksztynis budził.

One, świergocąc, niechętnie wstawały,

I nazad w ciepłe gniazdko się tuliły.

Brekszta wszelkiego stworzenia powieki

Snem jeszcze słodkim cisnęła łagodnie.

Próżno Budintoj, dla gnuśnych złowroga,

Myślą o pracy ludzi chciała budzić.

Spali spowici potrzebą spoczynku.

Lecz Witol nie spał; przemarzył noc całą;

Bóstwóm się lesnym modlił i Raganom:

Prosił Sznejbrata i dzikiéj Miedziojny,Żeby mu w piérwszych poszczęścili łowach;

Prosił puszcz duchów i lesnych straszydeł,

By do ostępów, w których źwierz się kryje,

Gristis i Jodsy nie broniły wstępu.

Słyszał on często, że łowiec zbłąkany

Spotkał się w puszczy gdzie z dzikim człowiekiem,

Lub ptak go uwiódł, padając co chwila,

Lub jeleń z wolna w ostępy prowadził,

Aż potém więcéj łowca nie ujrzano,

Tylko gdzieś w puszczy garstka białych kości

Pod starym dębem na wieki została,

Postrach myśliwych, niebacznym nauka.

Wstał ojciec, przetarł rozespane oczy;

A matka smolne paliła łuczywo,

Placków na drogę, nabiału i chleba,

Rad macierzyńskich nie skąpiąc młodemu.

— Nie wiesz — mówiła — nie wiesz, co to łowy!

To nie igraszka, jak w podwórku chaty,

Nie w gnieździe wróbli, nie z pliszką to sprawa.

A któż wié, co tam w puszczach się ukrywa?

Tyle straszydeł! niebezpieczeństw tyle!

Tyle srogiego i dzikiego źwierza!

Już brat mój jeden zginął od niedźwiedzi;

Drugiego koza lekko ustrzelona

Wiodła w ostępy, aż zbłądził, i potém

Ledwie w dni kilka wybladły i głodnyPóźną się nocą do chaty powrócił;

Ale co widział w Miedziojny krainie,

Nikomu nigdy nie mówił ni słowa,

I więcéj potém nie poszedł na łowy.

Jut lepsza bitwa, niż walka z źwierzęty.

Któż wié, co się tam pod skórą ukrywa?

Czasem zły człowiek wilczą skórę wdzieje,

Czasem czarownik w niedźwiedzia się zmieni,

Lub potwór jaki zastąpi ci drogę,

Albo duch, albo... I kto to odgadnie? —

A Witol słuchał, próbując oszczepu,

I głową tylko potrząsał powoli,

Jak gdyby za nic miał matki przestrogi.

Ojciec tymczasem łuk podjął, wziął strzały,

Wdział wiżos, skórą grzbiet okrył niedźwiedzią,

A Witolowi wyniósł strój podobny

Z twardych skór źwierza na łowach odartych.

Piérwszy raz chłopiec szaty męzkie włożył;

Piérwszy raz uczuł, że mu wolno było

Przestać nareście być tylko dziecięciem.

Wyglądał oknem. Już się świt zabielił,

Słońce ze swoich pałaców za chwilę

Na złotym wozie miało wyjść z kąpieli.

Wyszli, a jeszcze Bogóm się domowym

Długo modlili i ofiarę leli.

Stary z szałasu wypuścił psy swoje.

Skoczyły, czując, że pójdą na łowy;

Jeden drugiego z radości porywał,

I, jakby tylko sam chciał iść za panem,

Gryząc go za kark, warczał i wstrzymywał.

Wyszli. Był ranek wiosenny, srébrzysty,

Las milczał jeszcze, czekał słońca wschodu,

Rosa na trawach ciężyła i wonny

Kielich się kwiatów powoli otwierał.

Na wschód się starzec milczący obrócił,

Znajomą sobie skierowawszy drogą.

Witol szedł za nim, całemi piersiami

Łakomie chłodne chwytając powietrze.

Szli puszczą, w któréj śladu ludzkiéj nogi,

Śladu człowieka, ni źwierza nie było.

Ogromne dęby z konary gęstemi,

Pokryte gniazdy i świętą jemiołą,

Wysoko ponad brzeźniak się wznosiły.

Poniżéj, brzozy schylone, pogięte,

Jak lud pod panem, niewolnik posłuszny,

Tęsknie za słońca promieniem patrzały.

U spodu, młodéj Lazdony dziedzina,

Gęstemi sploty wiła się leszczyna,

Wdzięcznemi łuki gnąc na różne strony.

Z pośrodku dębów, gdzieniegdzie wysmukła

Sosna, u wierzchu ozdobna koroną,

Jakby dziewica do ślubu ubrana,

Wesoło wieńcem niezwiędłym szumiała.

Tu ówdzie biała osina i klony,

I poświęcone Lajmie lipy stare,

Pod poważnemi wyrastały dęby.

A rzadko chwojniak skurczony i biedny,

Jak lud od roli, chérlał na piasczysku.

U stóp drzew kwiaty rozliczne się słały:

Jedne, co jadu strzałóm dostarczały;

Drugie, któremi mądrzy sigonoci,Żebrząc po wioskach, od chorób leczyli;

I inne jeszcze, co nieraz do wieńca

Śmiały parobek przynosił Litewce;

Ponad strumyki kwitły owe modre,

Których Nijoła nieszczęsna zachciała,

Które Krumine gorzko opłakała.

Środkiem ostępów rznęły się strumienie,

Okryte gęstém gałęzi sklepieniem,

I uciekały, lękając się ciszy,

Tęskniąc za ludźmi i zieloną łąką.

Szli, a las milczał; tylko czasem krucy

Wrzeszczeli, z wierzchu sosen się zrywając;

To dzięcioł stuknął, wróbel zaświergotał,

To z nich Gieguze, śmiejąc się, szydziła;

Psy cicho u nóg z spuszczonemi głowy

Szły, znaku tylko pańskiego czekały,

A pyski wznosząc ku kniei zwrócone,

Nosem powietrze łapczywie chwytały.

Wtém łom zaszumiał i coś się przemknęło.

Witol poskoczył, starzec go zatrzymał —

— Liszka! — zawołał — powrócim do domu. —

— I po cóż wracać z próżnemi rękoma? —

— Przestroga Bogów, byśmy nie szli daléj;

Bo komu tylko liszka przejdzie drogę,

Powinien wrócić, gdy mu spokój miły. —

— Więc w inną stronę, idźmy w inną stronę. —

—Wrócić potrzeba. —

      — O! ja nie powrócę,

Póki chociażby najlichszego źwierza.

Choćby ptaszyny małéj nie ubiję. —

Tak mówił Witol, a jego zapałem

Starzec niechętny przekonać się musiał.

— Chodźmyż! niech będzie przeznaczenia wola —

Rzekł, i na drugą stronę się zawrócił.

I znowu cicho: bo oba myśliwi,

Okiem po lesie patrzając ostrożnie,

Nic nie mówili; psy dech wstrzymywały,

Jak gdyby źwierza spłoszyć się lękały.

— Słuchaj — rzekł starzec — jest ztąd niedaleko

Starego dziada niedźwiedzi łożysko

Pod wielkim łomem. W zimie łapy liże,

A latem skryty na pastwę czatuje.

Jeśli usłyszy nas, jeśli napadnie,

Będziem się bronić; lecz straszno zaczepiać.

Wiele on ludzi we wnętrznościach nosi,

I wiele kości bieleje pod łomem,

I strzał niemało próchnieje dokoła.

Radbym go obszedł, lecz w lewo i prawoGłęboki strumień zagradza nam drogę.

Mądry, na saméj ścieżce sidła stawi.

Lecz można cicho ominąć łożysko,

Dech zatrzymując, żeby go nie spłoszyć,

I ostróżnemi minąć go krokami. —

— Ojcze! — rzekł Witol — na cóż się go lękać?

Dwóch nas na niego, czyż nie damy rady?

Wszak to najlepszy na łowy początek. —

— Szaleńcze! cicho! — Witol oszczep podniósł,

i lekko trzęsąc głową, się uśmiechał.

Wtém na łom naszli; za łomem chrzęstnęło;

Psy wzniosy uszy i oczy wywarły;

Ogromny pysk się zza drzewa wychylił,

Potém dwie łapy na łomie oparte,

I czarny niedźwiedź spójrzał na myśliwych.

Stary szedł chyłkiem; lecz Witol z radością

Łuk swój naciągnął i pomiędzy oczy

Strzałę mu ostrą zapuścił głęboko.

Ryknął źwierz dziki i przez łom przeskoczył

Prosto na niego. Stał Witol z oszczepem;

I kiedy niedźwiedź ku niemu się zbliżył,

W czaszkę go dwakroć z całych sił uderzył;

Wierne psy z tyłu szarpać go poczęły;

On się otrząsnął i na nie zawrócił;

A łowiec młody już mu na kark skoczył,

I w silne ręce za gardło ująwszy,

Stłumił ryk prędko, a z rykiem i życie.

Padli obadwa. Z twarzą rozognioną

Porwał się Witol, nie wierząc źwierzęciu,

I bił go jeszcze, aż na twardym pysku

Skrwawiony oszczep w trzaski podruzgotał;

Naówczas krzyknął radośnie, aż w lesie

Sto razy głos się daleko powtórzył.

Stary, patrzając na łatwe zwycięztwo,

Osłupiał, mierząc bojaźliwem okiem

Nieprzyjaciela drgającego jeszcze.

Z radością Witol na pierś mu się rzucił

I ściskał ojca; a łzy mu płynęły,

A piersi oddech wzdymał przyśpieszony;

Potém niedźwiedzia, biegł, deptał nogami,

Szalony piérwszem w swém życiu zwycięztwem.

Siedli ze starcem skórę z niego zdzierać;

Łapy na przysmak odcięli wieczorny,

A ścierwo ptastwu leśnemu rzucili.

— Śpieszmy! — rzekł ojciec. — Obudzone rykiem

Jut puszczy pewnie biegną meszek siada.

Trzeba uciekać! Bierz psy i idź za mną. —

Wstali, a Witol wziął skórę skrwawioną,

I jeszcze drżący wzruszeniem, odwagą,

Szedł, patrząc tylko, zkąd znów dójrzy czego?

Stary na coraz gęstsze wiódł go puszcze;

Czasem z rozmysłem obejrzał się wkoło,

I, jakby dążył po znajoméj drodze,

To tu, to ówdzie kręcił się i zbaczał,

Silném ramieniem gałęzie drzew trzaskał,

Chrósty rozgniatał, przeskakiwał łomy,

I przez strumienie przewodził głębokie.

Aż wyszli wreście w széroką dolinę.

Dokoła czarnym otoczoną lasem.

Łąka to była zielona, jak rola,

Kiedy ją młoda wiosny ruń okryje;

Gdzieniegdzie tylko złociły się kwiatki,

I łoza młode puszczała gałązki.

Tu siedli spocząć; a Witol swą skórę,

Pełen radości, na wietrze rozesłał.

Już było słońce podeszło wysoko,

Śpiesząc do swojéj wieczornéj kąpieli;

Obeschły rosy; na niebios błękicie

Chmury, jak wojska, jęły się gromadzić.

Łowcy posiłek południowy wzięli;

I gwarząc, jak to myśliwcóm się gwarzy,

Z wiernemi psami jadłem się dzielili;

A kości, Bogóm podziemnym ofiarę,

Szepcąc modlitwy, pod ziemię zagrzebli.

Potém szli znowu. Lecz stary, na słońce

Spójrzawszy, drogę ku domu zawrócił

Inszemi lasy i dalszemi ścieżki.

— Tu — rzekł do syna — inszy źwierz nas czeka:

Wilk, lis, ryś może, sarna bojaźliwa.

Niechaj psy idą. — Świsnął — niecierpliwe

Prędko się w knieje, przeganiając, wdarły;

A on, wskazując ręką Witolowi,

— Czekaj — rzekł — aż cię głosem uwiadomią,

Gdzie się masz ruszyć. Stój. Ja daléj idę.

Kiedy zawołam, ozwij się, przybywaj. —

Witol zaledwie słowa starca schwytał,

Słuchał psów głosu, za niemi się zrywał,

Zazdrościł wolnych po puszczy przegonów;

Lecz kiedy ojciec, łamiąc się przez chrósty,

Odszedł, a jego samego zostawił,

Uczuł się jakby swobodniejszym jeszcze,

I jak do walki, sparłszy się o drzewo,

Czekał i czekał. A psy gdzieś już w dali

Słabym się głosem raz po raz ozwały.

I cicho znowu; tylko drzewa szumią

I ptacy krzyczą na sosen wierzchołkach.

Wtém zza Witola nagle się wyrywa

Jeleń wysmukły; spójrzał, w górę skoczył;

Lecz nim w las pierzchnął, uwięzła w nim strzała.

Padł. Witol za nim. On porwał się znowu,

I szedł, kulejąc. Drugą za nim strzałę

Posłał myśliwiec, i drugą go trafił.

A jeleń coraz szedł wolniéj, rogami

Gałęzie łamiąc. Witol coraz bliżéj

Ściga go z drzewcem, doścignąć nie może.

Drą się po lesie przez mokre bagniska,

O staje tylko od siebie, to bliżéj,

To daléj znowu: bo jeleń poskoczy

I znów ustanie; myśliwiec pośpieszy,

Wstrzymają gąszcze. Wiele strzał w sajdaku

Miał Witol, wszystkie za nim powysyłał;

A jedne poszły po drzewach i lesie,

Raniąc niewinne starych lip Ragany,

Inne go z lekka po skórze drasnęły,

Lub padły słabe pod nogi jelenia.

Wciął gonił łowiec, wciąż jeleń uciekał.

Witol rozjadły, z wlepionim weń okiem,

Zapomniał ojca, i przestróg, i puszczy,

Co go dokoła nieznana, tajemna,

Coraz straszniejsza, ciemniejsza, objęła.

Zziajany stanął i chciał dobyć głosu.

Długo się męczył, nim piersi znużone

Słabe huknięcie, obumarłe w puszczy,

Ku stronie ojca z westchnieniem wydały.

Ale daleko ojciec już od niego

Pozostał psami, i glos go nie doszedł.

A jeleń skoczył w głąb kniei i zniknął.

Zmęczony łowiec upadł odpoczywać,

Nie śmiał już krzyczeć i począł rozmyślać.

Słońce się coraz na zachód skłaniało;

Ledwie czérwony promień przez gęstwinę

Jeszcze się tylko obłędny przeciskał.

Cóż począć było? Witol myślał wracać

Śladem jelenia; leci szukając drogi,

Którą strzałami i krwią był poznaczył,

Nie znalazł nigdzie złamanéj gałęzi

I nigdzie śladu. Wszystko się już było

Znowu poza nim splątało, zamknęło,

Jakby od wieka ni człowiek, ni źwierzę,

Jednéj gałęzi nie poruszył z miejsca,

I ziemi nogą nie dotknął dziewiczéj.

Naówczas Witol odwagi żałował,

I ojca rady za późno przypomniał;

A myśląc, jak by z puszczy się wydobyć,

Próżno dokoła patrzał niespokojny.

Wtém ujrzał dziką barć na staréj sośnie,

W rozwartém dziuplu, rojem otoczoną.

Wszystko zjadł z sakiew, pragnienie paliło

I głód go męczył; ale straszno było

Te dzikie pszczoły Bogini Austhei

Wydrzeć, ażeby miodem głód ugasić.

Podnosił jeszcze oczy na barć chciwie.

Wtém zśród gałęzi nad głową zwieszonych

Śmiech jakiś dziki usłyszał, szyderski.

Myślał, że jaki ptak się ozwał z sosny?

Gieguze może próżniaczka wesoła?

Lecz znowu cicho i pusto dokoła,

I czuje w duszy: — Nie taki głos ptaka! —

A puszcza milczy, tylko drzewa szumią.

Gdy po nich Witol jeszcze raz pogląda,

Ujrzał nad barcią okropne straszydło.

Byt to człek dziki. Włosami okryty,

Na łbie dwa rogi zakręcone nosił;

Twarz miał poczwarną, dwoje lśniących oczu,

I zęby długie, jak wilczéj paszczęki;

Nogami drzewo objąwszy czarnemi,

Rękoma drażnił Witola, i z góry

Świecące, długie zakrzywiał pazury.

Witol łuk porwał, lecz strzał brakowało;

Chwycił za oszczep — ten leżał strzaskany.

I drzewce u nóg złamane leżało.

Nie było nawet czém się widmu bronić.

Straszny Girystys po drzewie się spuszczał,

I coraz głośniéj, coraz śmiał się dziczéj;

A zęby ostrząc, pazurami krzywiąc,

Jak gdyby pastwę rozdzierał już swoję,

Oka z młodego nie spuścił myśliwca.

Witol odstąpił, skórę z ramion zrzucił,

Rękę wyciągnął i czekał go śmiało;

Lecz gdy już walkę ma począć zuchwałą

W szarym pomroku, ujrzy, aż dokoła

Na każdém drzewie, na każdéj gałęzi

Świecą się oczy, drżą ostre pazury,

I rogi krzywe po liściach szeleszczą.

Pełno ich było, w którą spójrzał stronę.

Walczyć z wszystkiemi? — pomyśleć nie można.

Pobladł młodzieniec, lecz serca nie stracił;

Stanął i czekał. A oni siedzieli,

Szyderskim śmiechem do siebie gadali,

I pazurami sobie wskazywali

Biednego chłopca, który stojąc wryty,

Trzymał łuk próżny i drzewce złamane.

Już skórą świéżą zarzuciwszy plecy,

Myślał się cofać, gdy mu pod stopami

Cóś się ruszyło. Ogromna ropucha,

Jak gdyby mlékiem święconém karmiona,

Dwoje weń oczu wlepiała zielonych.

Rzucił się w stronę. Tu karzeł wyskoczył

Stary, garbaty; na łokieć miał brodę;

Sparty na kiju, sunął się powoli,

I Witolowi sobą zaparł drogę.

Próżno chciał przebić te żywe zapory.

Gdziekolwiek myślą, oczyma się zwrócił.

Zewsząd go dziwne objęły potwory.

Jakby nie w puszczy nadniemeńskiéj błądził,

Lecz w tajemniczym Staubunów gdzieś lesie.

Zamknął już oczy, wyciągając ręce,

I śmiało naprzód rzucił się w gęstwinę.

Wtém puszcza śmiechem tysiącznym zawrzała;

A na ramionach uczuł nieszczęśliwy,

Jak mu się dwoje ostrych szpon wciskało.

Spójrzał — nad głową dwoje ócz ognistych,

Jak dwa pioruny ze chmury, wisiało.

Chciał strząsaj, porwać, nie dostał rękami.

Już Johds go dusił, do gardła dostawał.

Gdy zebrał siły, lecz nie na obronę,

Na krzyk ostatni. Puszcza jęk odbiła,

I nagła jasność spuściła się z góry,

Na białéj chmurze promienista postać

Kobiéty w bieli, przed którą straszydła,

I Johds, co za kark już dusił Witola,

I karzeł, który drogę mu zastąpił,

I Giristysy w gałęziach wiszące,

Wszystko zniknęło i jak sen pierzchnęło,

Tylko krew ciepła po plecach płynęła,

I serce biło, i oczy pałały.

Zdziwiony Witol upadł na kolana,

Bo nigdy, w dzikiéj wychowany chacie,

Takiéj kobiéty, takiego uśmiechu

I takiéj twarzy nie widział, nie marzył.

A gdy ją ujrzał, serce mu zabiło,

Nie strachem, jakiémś uczuciem nieznaném.

— Ktoś ty? — zawołał. — Jam ci winien życie!

Zbłąkany w puszczy, piérwszy raz na łowach,

Byłbym tu nędznie bez stosu, mogiły,

Skonał, jak bydlę, pod potwór zębami.

Ktoś ty? o Dejwa! Czyliś ty Lazdona?

Czyli tych dębów Ragana gościnna?

Czyli Miedziojna, myśliwych Bogini?

Czyli Austheja pszczół tych opiekunka? —

— Jam matka twoja — zawołała Milda. —

Leciałam górą, kiedy jęk twój, synu,

Boleśnie w serce tęsknie mnie uderzył.

Jam matka twoja! —

      — Tyś jest matką moją!

Nie! Jam jest synem ubogiéj kobiéty.

Małda jéj imie. Ojciec mnie dziś stary

Piérwszy raz, nie chcąc, na łowy prowadził.

On tam gdzieś w puszczy szuka mnie na próżno,

Nie śmié sam jeden do chaty powrócić.

Jam chłopek biédny, ty jesteś Bogini! —

— Ci ludzie nie są to twoi rodzice.

Jam matka twoja. — To mówiąc, troskliwa

Milda go szatą śnieżystą osłania,

Szatą, za któréj dotknięciem cudowném

Najsroższe rany posłuszne się goją;

Krew jego ściera, pocałunkiem blizny,

Uściskiem serce bijące ulecza.

Na próżno Witol zdziwiony się broni,

Próżno się z matki objęcia wyrywa.

Ona, jak w upał jeleń upragniony,

Którego strzały od wód nie odpędzą,

Ani się zraża Witola zdumieniem,

Ni zimną jego dla siebie bojaźnią.

Woła nareście: — Nie czujeszże, synu,

Nie czujesz matki? Czyż serce nie bije

I krew ci żywiéj po żyłach nie płynie?

Czyliż nic tobie nie mówi przeczucie? —

Chłopiec milczący bał się i nie wierzył.

— O Dejwa! — mówił — nie chciéj mnie uwodzić.

Jam się w ubogiéj wyrobnika chacie,

Jam się ubogi, nieznany urodził.

Gdybym był twojém, o Dejwa, dziecięciem,

Czegoż bym w puszczy na ciężkiém wygnaniu

Tak nędzne życie, tak długo wlókł biedny? —

— Nie wiész ty, synu, dlaczego cię matka

Daleko oddać i ukryć musiała:

Bo nad twą głową jest zemsta Perkuna,

Na ciebie duchy mściciele czyhają,

I wszędzie stawią zasadzki i sidła.

Musiałam ciebie w obcych oddać ręce,

W dalekie puszcze, żebyś niepoznany

Przeżył dzieciństwo, aż do lat młodzieńczych,

Pod skrzydłem swego ubóstwa tajemnic.

Tutaj spokojnie przepędziłeś lata,

Które gdzie indziéj już by walką były.

Może by Grajtas, szukając po święcie.

Odkrył cię dawno, w kolebce udusił,

A moje serce zakrwawił na wieki! —

— Matko! a za cóż ta zemsta Perkuna? —

— Bo ojcem twoim był nie Bóg, leci człowiek. —

— Gdzież jest mój ojciec? —

      — Dawno już zabity.

Gdyś ty się rodził, on, bojąc się zemsty,

Dumny, sam sobie zadał śmierć okrutną! —

— A gdzież jest jego mogiła! o matko! —

— W puszczy nad Niemnem, na wzgórzu zieloném. —

— Pójdźmy tam do niéj, poprowadź mnie, Dejwa! —

— Nie! Tam od dawna Grajtas już czatuje,

Bo wié, że syna najłatwiéj mu znaleźć

U grobu ojca ze łzą i ofiarą.

Kiedyś w noc ciemną polecim tam razem.

Lecz teraz, synu, czas gdzie indziéj tobie.

Nie możesz zawsze w téj chacie pozostać.

Nie dość masz siły na zwalczenie Bogów.

Trzeba, byś poznał świat i jego tajnie,

I wszystko, co się przed tłumem ukrywa,

Co tylko starzy ołtarzów kapłani

Z ust do ust sobie od wieków podają.

Chodź ze mną! — rzekła. Lecz Witol się wzbrania.

— Pozwól mi — rzecze — pożegnać się z ojcem. —

— Jeszcze go potém obaczysz, mój synu! —

— Pozwól mi z matką pożegnać się starą,

I z braćmi memi, siostry, i tą chatą,

W któréj lat tyle spędziłem spokojnie. —

— Nie! Czas nam lecieć! Jeszcze ich zobaczysz.

Kiedyś tu późniéj zawędrujesz może.

Lecz nie płacz po nich, za życiem dziecięcém;

Zapomnij! Inne gotuję ci życie,

Piękne, jak Saule, gdy świeci w południe,

Wielkie, jak niebo nad morzem rozpięte,

Głośne, jak grzmoty starego Perkuna.

Syn Mildy miałby płakać lat spędzonych

W pogardzie, w nędzy?! żegnać towarzyszy

Sromoty swojéj?! — To rzekła Bogini,

Witola szatą śnieżystą osłania.

Młodzieniec zadrżał, spogląda zdziwiony,

Tuli się drżący do matki, i wzlata

Ponad drzew wierzchy, wyżéj, ponad chmury,

I nic z wysoka nie widzi już ziemi,

Którą westchnieniem pożegnał żałośném.

Długo oboje lecieli w milczeniu.

Pod niemi słońce upadło czérwone

I Wakarinne weszła na niebiosa;

Pod niemi słychać było tysiąc głosów

W jeden głos zlanych, zmięszanych z wiatrami.

Kiedy się czasem ku ziemi zbliżyli,

Światła migały i szumiały rzeki;

Lasy, czarnemi kołysząc głowami,

Cóś z przelotnemi gwarzyły chmurami.

Oni lecieli ciągle ku północy,

Aż się nad zbiegiem u dwóch rzek spuścili

Nad wielką, cichą, zieloną doliną.

Tu się dąb wznosił stary, rozłożysty,

Sam jeden, jakby strażnik tego miejsca.

Mur sześciościenny wkoło go otaczał,

Jak orszak, który xiążąt w bitwie strzeże.

W jednéj z ścian były wrota do świątyni.

Tam połyskały straszne Bogów twarze:

Perkuna, który grom w rękach piastował,

Czarne Pokole, olbrzyma Atrimpa.

Inni Bogowie dokoła ścian stali.

Tam był Wirssajtos, Sznejbrato, Ziemiennik.

Przy nich ofiarne ołtarze rzędami,

Od krwi i dymu okopciałe, czarne,

Ognia i ofiar jutrzejszych czekały.

U stóp ich jeszcze walały się kości,

I popiół ziemię ubitą pokrywał.

Poza murami wielkie drzewa stosy

Przygotowano na ołtarz Perkuna,

Przed ojca dębów poważne konary.

I widać było świetny blask od Znicza

Wśród ciemnéj nocy, jak xiężyc u wschodu

Połyskujący na murach czérwonych.

A nad ołtarzem, z spuszczonemi głowy,

Strażnicy ognia w milczeniu siedzieli.

Na prawo bramy dom Krewe Krewejty;

Na lewo stała podróżnych gospoda;

Daléj czerniały wejdalotów domy

I sigonotów ubogie chrominy,

I wędrowników pobożnych szałasy.

Wszystko tam spało, tylko u ołtarza

Dwóch wejdalotów ogień podsycało;

Drzewem, bursztynem, żywicą karmiony,

Błyskał i żółtym wznosił się płomieniem;

Niekiedy ostry, jak strzała myśliwca,

To zwity w kłęby, jak chmura wiatrami

Szybko pędzona po zachodniém niebie.

Nad nim dym wonny w górę się unosił,

A w jego mglistych, sinawych zasłonach

I twarze Bogów i strażników twarze,

Zmięszane, żyć się i ruszać zdawały.

Milda stanęła: bo Witol zdumiony,

Choć nieraz słyszał o Bogów świątyni

Dziwne powieści przy ogniu wieczornym,

Ciekawe oczy na wszystko otwierał

I chciwie niemi nowy świat pożerał.

— Dość patrzeć, synu! — rzekła doń łagodnie —

Lecą godziny, mnie nazad potrzeba.

W tych murach, które pożerasz oczami,

Mieszka najpiérwszy, najmędrszy z kapłanów.

Jego nie tylko litewski lud słucha,

Lecz barbarzyńskich krajów kunigasy;

Króle północni o radę go proszą

I co rok hołdy i ofiary znoszą.

On godzi swary, wojnę wypowiada,

On wróży szczęście, nieszczęście przepowié,

Bo on wié wszystko i u Bogów może.

Do niego ciebie na naukę wiodę,

Żeby ci odkrył wszystkie tajnie życia,

I dał ci poznać Dungus, Bogów ziemię.

Ten Dungus, który ponad głową twoją

Piorunem grozi i zemstą Perkuna.

Tu sił nabierzesz do walki potrzebnych;

Walki tak długiéj, jak żywot twój cały.

Ten kapłan ojca twojego jest bratem.

W imie go brata zaklnę, będę prosić,

Żeby cię przyjął i schronił od burzy:

Bo to jest jedno miejsce, gdzie cię Grajtas

Szukać nie będzie, domyślić się nie śmié;

Jedno, w którém ty mądrości zaczerpniesz,

Nasłuchasz dziejów i nauczysz świata,

W którém naostrzysz twój oszczep do walki,

I serce twoje na cios zahartujesz,

A umysł młody wprawisz do przebiegów.

Teraz tyś jeszcze jak koźlątko słabe.

Które, gdy w kniei ogary posłyszy.

Stanie zdziwione, uciekać zapomni;

A gdy napadną, nie umié się bronić.

Trzeba ci siły i w ręku i w sercu —

Tak mówiąc Milda, ku drzwióm się zbliżyła,

Tchnęła, i wnet się rozwarły na dwoje.

Oni przed Krewe Krewejtą stanęli.

Starzec był siwy, z pochyloną głową;

Włos u niéj rzadki bielił się srébrzysty;

Zpod wpadłych twarzy oczy mu świeciły

Ostatkiem ognia, resztkami żywota;

Usta, jak gdyby odwykłe od mowy,

W brodzie ukryte, ściśnięte, milczały.

Białą miał szatę, i lniany pas biały

Siedémkroć siedém biodra przepasywał.

Sparty na ręku modlił się w milczeniu

Przed drobnym Boga wielkiego posągiem,

Który na szacie rozpostartéj leżał.

W ciemnéj komnacie blizko niego stała

Trójzębna laska, dostojeństwa godło,

I czarna jakaś wojenna chorągiew,

I czapka strojna w perły i łańcuchy.

On siedział, spójrzał; milcząc, podniósł oczy,

I czekał, aby piérwsi się ozwali.

— Ojcze! — Bogini po cichu wyrzekła —

Raz to już drugi w kobiécéj postaci

Oczóm się twoim objawiam zdumionym;

Piérwszy, gdy brat twój umarł stąd daleko. —

— Bądź pozdrowiona, wielka Dejwa Mildo! —

Zawołał, wstając, i padł na kolana

Starzec; lecz Milda skinieniem znać dała —

Podniósł się z wolna, i, złożywszy ręce,

Z spuszczoną głową słuchał jéj rozkazu.

— Oto jest — rzecze — syn twojego brata.

Wiész, jakie losy Perkun mu gotuje.

Chceszli go przyjąć, wyuczyć tajemnic,

I wlać mu mądrość, którą sam posiadasz,

Do przyszłéj walki uzbroić go w siły? —

— Straszny — rzekł starzec — straszny gniew Perkuna!

Zemście się jego nie oprą i Bogi.

Gdzież skryć się przed nim? dokąd nie dosięże?

Dokąd posłańcy jego nie dolecą?

Przez siedém światów piorun jego bije,

Za siedém mórz się prawica wyciąga,

A jego duchy do pieczar Poklusa

I do krainy wschodniéj dolatują.

O Dejwa! straszny, wielki gniew Perkuna!

Bo w jednéj chwili w proch ludzi druzgota! —

— Lękasz się — Milda odrzekła powolnie, —

Nikt tu dziecięcia nie znajdzie u ciebie,

Ja ducha zemsty w inną stronę zwiodę;

Inne, daleko, w drugim końcu świata,

Naznaczę dziécię na zgubę i zemstę.

Przyjm go! Siérota, on nie ma nikogo,

Ni matki nawet! bo i ja dla niego

Zrzec się go muszę, by, kryjąc, nie zgubić!

Na pamięć brata, co w śmierci godzinie,

Kiedy duch jego na wschód ulatywał,

Jeszcze o tobie wspominał przed zgonem,

Ty przyjm go, starcze! ocal od zagłady! —

Słuchał jéj Krewe w posępném milczeniu.

— O wielka Dejwa! niechaj się tak stanie —

Rzekł wreście — taka na mnie losów wola.

Ja go przyjmuję. Będzie moim synem.

Jeśli na starość przyjdą z nim nieszczęścia,

Jeśli mi skończyć ciężko przeznaczono,

Wolą się moją wyroki nie zmienią.

Niechaj zostanie. Tak Pramżu napisał. —

Powiedział starzec, i na znak przysięgi

Ręką się prawą za gardło uchwycił.

— Przysięgam, Dejwa, wszystko w niego wleję,

Cokolwiek długie doświadczenia lata

Przed mojém okiem tajemnic odkryły;

Wszystko mu oddam po sobie w puściźnie;

Co już od dawna w méj duszy zamarło,

Co się w pamięci zatarło latami,

Dobędę znowu wszystko i przypomnę,

Wszystkiém do walki strasznéj go uzbroję:

Bo całe jego życie widzę z czoła,

A życie jego będzie długim bojem. —

Skończył i oczy podniósł; a Bogini,

Szatą się mglistą osłoniwszy cała,

Rzuciła uśmiech w nagrodę starcowi,

Znikła; a Witol sam się z nim pozostał.

O wieku młody! Tyś wiosną człowieka!

Na tobie ziarno przyszłości on sieje!

Twoim on ogniem resztę wieku żyje!

Biada, kto młody na świat patrzy staro,

Zimnemi piersi, obojętném okiem,

I nic nie znając, nic poznać nie żąda,

Nic nie uczuwszy, nic uczuć nie pragnie!

Lecz błogo, błogo, gdy z duszą młodzieńczą

Wynijdzie na świat chciwy świata człowiek;

Wszystkiego żąda; wszystko chciałby w chwili

Pożreć i objąć, pojąć i zrozumieć!

O! wówczas życie, to podróż wesoła!

Co chwila nowe objawią się kraje,

I coraz świéże wabią go obrazy;

Świat rąk tysiącem serce mu opłata,

Tysiącem myśli głowę mu uwieńcza,

Tysiącem żądzy duszę mu kołysze.

O wówczas młodość jest słodką godziną!

Człowiek się uczy, pragnie i spodziewa.

A czegóż więcéj do szczęścia potrzeba?

Pragnienia tylko, zapału, nadziei.

Tu Witol młody, gdy w insze wszedł życie,

Gdy świat tak wielkim zrozumiał, obaczył,

Gdy tysiąc cudów odgadnąć zapragnął,

Chciwy na starca nauki się rzucił;

A on, jak gdyby niepotrzebne skarby,

Długiemi laty mądrość przyzbieraną,

Któréj nikt nie chciał, nikt mu nie zazdrości,

W gorącą duszę Witola wylewał,

Jak drogi napój w kosztowne naczynie.

Słodko mu było u życia zachodu

Widzieć, jak myśli, które w nim przygasły,

W młodzieńczéj duszy kwitnęły rumiane,

I nową siłą pojone, ożyły;

Słodko mu było widzieć, jak to ziarno,

Ledwie zasiane, zielono bujało;

Słodko mu było w téj dziewiczéj duszy

Drugiego siebie uczuć, z złotém skrzydłem,

Z odważną piersią i długą nadzieją.

Starzec powoli w wieczorne godziny

Dawne mu ojców opowiadał dzieje;

O Dejwach uczył, o przodkach, o duchach,

I o tych gwiazdach, co duszy człowieczéj,

Patrząc się z góry, strzegą i pilnują.

Nieraz wśród ciszy, gdy spało Romnowe,

A święty ogień gasnął na ołtarzach,

Gdy Menes smutny, z porąbaną twarzą.

Szedł wolno w chmurach, czatując jutrzeńki,

Oni czuwali; i w długiéj rozmowie

Noc im przebiegła, jak strzała do celu;

Noc, jaką człowiek kiedy raz przeczuwa,

Będzie ją potém do śmierci wspominał.

— Ten świat tak wdzięczny — mówił do WitolaKrewe Krewejto, siwą gładząc brodę —

Ten świat już tak jest odwieczny, tak stary!

Tysiąc tysiąców lat po nim stąpało;

Tysiąc tysiąców pokoleń przepełzło,

A pamięć czasów i ludzi wspomnienia

Wody rozmyły i wiatry rozwiały;

I ludzkie kości w mogiłach spróchniały,

I na mogiłach puszcze powzrastały.

Tam, gdzie się świeci złota gwiazda wschodu,

Tam ojców naszych, i naszych nadziei,

Przeszłości naszéj, przyszłości kraina.

Skłoń głowę — ojców tam mieszkają cienie.

W tamtéj to stronie dziadów naszych kości

Śpią, nogą obcych wdeptane do ziemi.

I my tam pójdziem połączyć się z niemi.

Dawno to, dawno, ojców naszych dziady

Z braćmi się swemi darli w tamtym kraju.

Ciasno im było; głód ich nękał ciężki;

I gdy się dziécię rodziło, płakali:

Bo dziecku miejsca nie było w ojczyźnie.

Tak co dzień gorzéj, głodniéj, ciaśniéj było,

Co dzień się mnożył niepokój i zwady.

Trupy się braci walały po drogach.

O garstkę zboża, o dzikie owoce,

Rodzeni bracia bili się, jak źwierzę.

Naówczas starszy kapłan lud swój zwołał,

I płacząc, mówił, żeby szli na zachód;

Że tam jest ziemia pusta i dostatnia.

Która ich wszystkich przyjmie i wyżywi.

Ale nikt nie chciał w tak daleką drogę,

Nikt nie chciał swoich i kraju porzucić,

I mogił ojców, i chaty pradziadów.

Każdy chciał zostać, a choćby i umrzeć,

Byleby w swojéj ziemi, między swemi.

Lecz kapłan młódszéj braci iść rozkazał;

Przyrzekł, że wrócą do ojców krainy,

A duch ich do niéj po śmierci przyleci,

Jeśli się wzajem zabijsć nie będą,

I o swéj wierze i ojczystych Bogach

Dis obcéj ziemi nie stracą pamięci.

Wyszli więc młódsi. Szli długo przez góry,

I szli przez rzeki, i po morza brzegach,

Aż przyszli w Litwę, i znużeni drogą,

U morza, Niemna i Neris osiedli.

Widziałeś, synu, mogiły wysokie,

Które po lasach wznoszą się, dębami,

Sosny staremi i lipy pokryte.

Tu ojców groby. W nich leżą olbrzymi.

Myśmy skarlałe wielkoludów szczątki,

Myśmy potomki ojców, których kości

W dziecinnych naszych nie udźwigniem ręku.

Bogi skarały, i ogromne ludy

Zeszły na karły bezsilne, trwożlie,

Z duszą tak małą, jak drobne ich ciała.

Spójrz w te mogiły. Gdy je wiatr rozwieje,

W nich kość, jak dębu stary pień, bieleje;

Czaszka, miedzianym wężem uwieńczona,

Strzaskana w czworo, większa, niż ty cały;

A wielka dusza gdzieś w ojców krainie

Płacze, bo się już nie odrodzi w synie,

Bo dziecióm z woli Bogów się dostało

Dusza zmalała i zdrobniałe ciało.

Dawno już Pramżu ten stary świat stworzył,

I piérwsze lata młodéj jeszcze ziemi

Słodkie, jak każda młodość, być musiały.

Ale niedługo ludzie się popsuli:

Bo tyle złego sama ziemia płodzi

Z temi darami, które dla nas rodzi!

Powstały wojny, nienawiści, zdrady —

Brat zabił brata, ojciec przeklął syna,

A matka córkę, a dzieci rodziców.

Naówczas Pramżu spójrzał z okna niebios;

Spójrzał, i swojéj nie mógł poznać ziemi.

— Toż to jest świat mój?! toż to moje dzieci!

Gdzież jest ta zgoda, która ja posiałem?

Gdzież są te cnoty, które w dusze wlałem? —

Rzekł, ręką wrota otchłani odrzucił,

Gdzie duchy, siedząc, rozkazów czekały;

Dwa z nich wywołał, kazał im na ziemię.

Wanda i Wieja poszły; w ręce wzięły,

Zaczęły światem kołysać i chytać,

Aż wszystkie morza do góry się wzdęły

I z brzegów swoich na ziemię się lały.

Zalały wzgórza, doliny zrównały.

Przez dni dwadzieścia, przez dwadzieścia nocy,

Trwał potop wielki. Ludzie z gór na góry

Próżno się biedni rzucali, płynęli;

Nigdzie im Pramżu suchego kawałka,

Nigdzie suchego nie zostawił kraju:

Bo na przeznaczeń kamieniu odwiecznym

Wyryto było, że wszyscy wyginą.

Lecz kiedy wyjrzał na skaraną ziemię,

Widział ją Pramżu pustą i zalaną,Widział, jak morskie pląsały potworyI ponad całą ziemią panowały,

Żal mu był ludzi. A jeszcze ich dwoje

Gdzieś na wierzchołku góry jednéj drżało.

Pramżu jadł właśnie niebieskie orzechy,

I rzucił z góry orzecha łupinę.

Wsiedli w nią starzy. Pramżu zamknął duchy

I znowu wrota u otchłań zarzucił.

Morza do brzegów, rzeki do łożyska,

Wszystko, jak dawniéj, na miejsce wróciło,

I ziemia znowu zielenieć zaczęła,

A trawa kości skaranych pokrywać.

Dwojgu tym ludzióm na znak pojednania

Pramżu na niebie zawiesił Linxminę,

Laskę pokoju, obietnicę zgody.

Lecz z tylu ludzi tysiąców zostało

Dwoje ich tylko, i to starców dwoje:

Niewiasta, która rodzić już przestała,

I mąż, co władać oszczepem nie zdążał.

Linxmine wolą Bogów im przyniosła.

Ona im rzekła: — Skaczcie przez kamienie,

A każdy kamień w człeka się przemieni. —

Ilekroć stara skoczyła niewiasta,

Tyle się kobiét narodziło młodych;

A ile razy ów starzec przeskoczył,

Tyle się synów od ziemi podniosło.

Tak od nich dziewięć par powstało ludzi,

I dziewięć piérwsze Litwy pokolenia,

Które po dziś dzień mieszkają na ziemi;

Dziewięć pokoleń, jak dziewięć jest maści

Koni ofiarnych, które święcą Bogóm.

Było to dobrze przed ojców podróżą.

Jeszcześmy wszyscy we wschodniéj krainie,

Na swojéj ziemi długi czas mieszkali;

Jeszcze naówczas nie skarlały ludy,

I rosły wyżéj głową ponad lasy,

A morze było w kolano olbrzymóm.

Cięższe już było po potopie życie.

Człowiek za grzechy piérwszych pokutował:

Bo ziemia była niepłodna i mokra,

A błót i jezior z potopu zostało

Więcéj niż lasu i suchego pola.

Ludzie pomiędzy puszcze się tulili,

W budach i dołach od burz się chronili,

Żołędzią spiekłą i mięsem surowym

Nędzne swe życie krzepiąc, jak źwierzęta.

Bronią im pałka, a odzieżą skóra,

A chatą były lasy niedostępne.

Jeszcze dziś ujrzysz podobnych, co dziko

Poza błotami w ostępach się kryją,

I z dzikiém źwierzem, jak źwierz dziki, żyją.

Leci gdy lat wiele spokojnie tak przeszło,

Królowa krajów znad morza białego,

Krumine, córkę powiła Nijołę,

W zamku nad rzeką Rossą zbudowanym.

Kraj bowiem z dawna miał swych kunigasów,

Co temi ludy po puszczach rządzili;

Ale, jak one, nędzni także byli.

Nijoła piękną wyrosła dziewczyną;

Ale się matka nie cieszyła długo —

Ujrzał ją Poklus wielki Bóg podziemny,

Straszną miłością w sercu się zapalił,

I przysiągł, że ją mieć będzie za żonę.

Czatował na nią, ale porwać nie mógł —

Matka jéj strzegła jak skarbu drogiego.

Rzadko Nijoła wyrwała się straży,

Żeby z dziewczęty pobiegać wiejskiemi.

Raz tylko wyszła dla matki po kwiaty,

Co ponad brzegiem rzeki rozkwitały;

Chciała je sama własną zerwać ręką;

Na suchéj trawie zrzuciła obówie.

Wstąpiła w wodę — już Poklus czatował,

Chwycił i zaniósł na ręku do piekła.

Naówczas krzykiem rozbiegły się brzegi.

Pobiegły dziéwki, leciała Krumine,

Przyszła nad rzekę, lecz zastała tylko

W zielonéj trawie zrzucone obówie.

I nikt nie widział, gdzie córka najdroższa,

Kędy się młoda Nijoła podziała.

Królowa w gniewie córki swojéj sługi

Zaklęła w Nendry, co rzeki pilnują.

Suche, smutnemi kołysząc głowami.

Patrzą i swojéj królewnéj czekają,

Czyli się znowu nie pokaże z wody.

Krumine wyszła córki swojéj szukać.

Przeszła świat płaski, nigdzie jéj nie było.

Płacząc, się nazad do Litwy wróciła.

Ale z podróży przyniosła do kraju

Drogie nasiona zbóż, uprawę roli.

Wówczas się Litwa w żyzny kraj zmieniła.

Wycięto puszcze, podniesiono skiby.

Zasiano ziarno, i dzicy raz piérwszy

Zeszli się w kiemas na insze już życie.

Odtąd powoli dzicz znikać zaczęła;

Ludy z daleka przyszły tu handlować;

Jedni na lajwach ku nam przypływali,

Drudzy przez kraje dobiegli sąsiednie,

Niosąc nam srébro i złoto za bursztyn,

Za skóry źwierząt i wosk naszych barci.

Ale gdy obcy wypatrzyli u nas

Lud silny, ziemię, co długi len rodzi,

I drogi bursztyn, który morze daje,

Pozazdrościli nam Litwy, i wkrótce

Wiele ich zbrojnych na lajwach przybyło.

Zaczęli Litwę bezbronną mordować,

Gwałcić niewiasty, mężów pętać w łyka,

Bo kraj nasz posiąść zwyciężony chcieli.

Przestrach po Litwie poleciał jak strzała.

Jedni w las biegli, drudzy w progu domu

Płakali, myśląc, co się z niemi stanie.

Wtém poseł Krewy z laską kraj przeleciał.Krewe się wszystkim rozkazał gromadzić.

Każdy wziął oszczep, i pożegnał żonę,

Dzieci uściskał, jakby na stos idąc:

Wszyscy się bowiem napastników bali,

I pewnéj śmierci lub pęt wyglądali.

Nikt nie śmiał nawet myśleć o zwycięztwie.

Lecz Perkun Khawę udst im os wodza.

Litwini wpadli na oboz wśród nocy.

Pobili obcych, zatopili łodzie,

A resztę w ciężką zaprzęgli niewolę.

Długo ich potém widziano na Litwie

Wiodących życie z bydlęty po chlewach,

Lub pług ciągnących ciężki po nowinach. —

Tak mówił starzec, wpatrując się w niebo.

A Witol, słowa połykając chciwie,

Siebie i świta dla nich zapominał.

Potém mu starzec cześć Bogów tłómaczył:

— Ten niewidzialny, odwieczny, niezmienny,

Który napisał przed laty, co będzie,

Którego wyrok na włos się nie zmieni,

Jest Okkapirmas, Bóg nad wszystkie Bogi.

Syn jego Pramżu panuje nad ziemią,

Strzeżąc spełnienia ojcowskich przeznaczeń;

Czyta, co ojciec wyrył na kamieniu,

I wié, co będzie; lecz co jest, nie zmieni.

Perkun nad ludźmi panuje przestrachem;

On w ręku trzyma pioruny i burze;

On grozi, kiedy cześć Bogów się zmniejsza;

Piorunem karze, gdy go człek rozgniewa.

Pramżu nie patrzy na ludów mrówisko;

On czyta losy w przeznaczenia głazie,

Co było, będzie, przed wieki, na wieki.

Lecz rzadko oczy na ziemię odwraca.

Perkuna piorun ludzi tylko ściga,

Drzewa obala i puszcze druzgoce;

Lecz Pramżu kiedy uderzy o ziemię,

Kiedy ją pocznie ćwiczyć silną dłonią,

Drży ziemia z strachu i trzęsie się cała.

Perkun z innemi władzę swoję dzieli:

Sotwar oświeca, Atrimp wód pilnuje,

A Poklus piekieł, w których jęczą dusze,

Ziemiennik głody lub urodzaj daje. —

I jął mu starzec liczyć Bogów wiele,

Obrzędy ofiar, tajemnic i wróżby.

— Kiedy rok nową wiosną się zaczyna,

Karwilis łąkóm świéżą odzież daje,

Twéj matki Mildy obchodzimy święto.

Wielkie to Bóstwo, co węzłem braterskim

Łączy nas wszystkich i uściskiem spaja;

Co przypomina, że dziewięć pokoleń

Z jednéj się pary w jednym dniu zrodziło;

Wielkie to Bóstwo, co małżeństwóm świeci,

Zsyła im zgodę i roskosze mnoży.

Ciągną się starce, młodzieńcy, dójrzali,

Przed ołtarz Mildy z ofiarą nabożną;

Stary, co miłość doznaną wspomina;

Młody, co jeszcze miłości wygląda;

Dójrzały, co jéj trwanie chce przedłużyć.

Nawet źwierzęta jéj władzy posłuszne

Płaszczą się przed nią; dzicy puszcz mieszkańceZapomną walki, łagodni się staną,

Gdy na nich Bóstwo okiem tylko rzuci.

Na wiosnę także Pergrubią witamy;

Prosim Perkuna, by powściągnął burze;

Swajstyxa, żeby światła nam nie skąpił;

Pilwity, żeby dary swe mnożyła;

A Mildy, żeby wszystko osłodziła,

I dała zgodę, pokój między bracią,

i miłość droższą nad Pilwity skarby.

W piérwszy dzień wiosny, kiedy słońce wstaje,

Litewskich kiemów dziewczęta się budzą,

Biegąc u wschodu powitać Pergrubie

W wozie Lelusa przez nieba jadącą.

Zda się naówczas, że wszystko odżywa:

Bo to dzień wielki, dzień to tajemniczy.

Wszystko stworzenie jemu się raduje.

Kwiaty ku słońcu wesoło patrzają;

I więcéj w tym dniu jednym ich rozkwita,

Kiedy Sutinkaj nad niemi zaświeci,

Niżeli potém przez całe miesiące.

Dzień to wesela — wszystko po wsiach żyje;

Młodź i kobiéty ofiary składają;

Każdy się do niéj choć cząstką przyłoży;

A kiedy Dejwie wiosny kozła biją,

Krew jego lejąc, te słowa śpiewają:

— O Pani nasza! Bogini Pergrubie!

Ty, która zimę precz od nas odpędzasz,

Ty, która trawy i kwiaty ożywiasz,

Prosim cię, spójrzyj i na zboża nasze,

Pomnóż nam plony, wytęp chwasty szkodne,

I podnieś kłosy, jak podnosisz trawy. —

Jeśli ich nędza, ciężki głód uciska,

Inną modlitwą Auszlawisa proszą,

Żeby im rękę podał i uzdrowił;

Lub Puschajtisa podziemnego Boga,

Żeby się do swéj starszéj braci wstawił.

O ciemni ludzie! zamiast się poprawić

I zemstę Bogów od siebie odwrócić,

Oni Bóstw nowych w Dubgusie szukają,

Niezasłużonéj prosząc u nich łaski.

Nim Pilwit nowe zeszle im dostatki,

Oni na uczcie, oni na weselu

Drogi czas pracy przetrawią i zgubią.

Na wiosnę także jest pastusze święto.

W trzodzie wieśniaka bogactwo i doba.

Proszą, ażeby Goniglis jéj bronił,

A Lelus swojém światłem dobroczynném

Drapieżne źwierzę od trzody odganiał,

Kiedy się w puszczy zdradliwe zakrada.

Ujrzysz ty kiedyś te wiejskie obrzędy.

Co się na uczcie kończą i biesiadzie

Szałem pijanych, młodzieży rozpustą;

Posłyszysz kiedyś tę piosnkę pastuszą,

Którą, pamiętam, w zielonych dolinach

Słyszałem kiedyś, biegając chłopięciem:

— Goniglu Bożku! paś moje stado,

Paś mi buhajka i krowę;

Nie puść złodzieja wilka, o Lado,

W łąki nasze i dąbrowę.

Owoce pasiemy po błoni,

Ciebie, wilku, nie lękamy —

Bóg z złotym włosem na skroni

Nasze stado pasie z nami. —

Latem przychodzi wielkie święto Rosy.

Jest to odwieczna uroczystość nasza,

Święto nad święta, którego początku

W dalekich wiekach za nami nie widać:

Bo je przodkowie ze wschodniéj krainy

Przynieśli tutaj z Bogami swojemi.

Wielkie to święto, wielka radość ludu!

— Lado! — wołają, biegając szaleni,

I ognie palą, cieszą się, weselą,

Całą noc krótką czuwając na dworze.

Noc ta jest nocą tajemnic i cudów;

Lecz tłum choć czuwa, nic nie widzi wkoło,

Biesiadą tylko zajęty i gwarem.

Biada tym, którzy to święto znieważą!

Ludzie odepchną, Bogi ich ukarzą,

I pójdą nędzni gdzieś w pogańskie kraje

Dokonać reszty nędznego żywota

Z przeklęctwem braci ciężącém na karku

I zemstą Bogów wyrytą na czole.

Téj nocy ludzie mogli, gdyby chcieli,

Dostać od Bogów mądrości i siły;

Lecz oni wolą przy ogniach ucztować.

I tak jest dobrze — takie przeznaczenie.

Gdy piérwsza kosa dotknie zbóż dojrzałych,

Obchodzą po wsiach wesołe zażynki

Ofiarą wielkiéj Królowéj Krumine,

Która im piérwsze przyniosła nasiona.

Gdy Sillu miesiąc na niebo się wtoczy,

A w polu wszystkie roboty skończone,

Naówczas wielką dziękczynną ofiarę

Ziemiennikowi ze źwierząt składają;

Biją je, warzą, przy śpiewach wesołych

I przy modlitwach wiejskiego wurszajta,

Którego na ten obrzęd uroczysty

Zpośrodka starszych na wiosce wybiorą.

Jest w Szwenta-Mesta posąg Ziemiennika,

Który co roku, kiedy z pola zbiorą,

Stary zdejmują i tłuką w kawałki,

A nowy święcą, bijąc mu ofiary.

Jest to nauką, by lat, co skonały,

Zapomnieć nieszczęść, żyć jutra nadzieją.

Może to cała szczęścia tajemnica.

Jest potém święto na ojców pamiątkę.

Dzień to Wellony. Jéj krewni wzywają,

Ażeby braci, ojców, matek, żony

Duchóm na ziemię zstąpić dozwoliła,

I znowu zasiąść za stołem ze swemi.

Święto Chauturej jest świętem pamiątek.

Wszyscy się ciągną na ojców mogiły,

Umarłym jadło i napój przynoszą,

I płacząc po nich, do uczty spraszają.

Ten dzień nas łączy z umarłym już światem.

Nieraz naówczas ze wschodniego kraju,

Wyrwane jękiem, prośbą i modlitwą,

Duchy nad ziemię naszą się zniżają,

I łzawym oczóm potomków się jawią:

Albo jak mara, co w nocy przelata,

Albo jak ptaszek, co na bzach świergoce,

Albo jak Lejlas, na którego skrzydłach

Duch śmierci wyrył tajemnicze runy.

Ubodzy potém, po zmarłych dziedzice,

Resztki biesiady z mogił zabierają.

Na Ilgi święto Perkuna przypada,

W wielkim miesiącu. Po nim na wsiach Litwy

Święto Wajżganta kobiéty obchodzą:

Bo len jest także bogactwem Litwina.

Dni Messedrines są Bożka Raguta.

Pora to szału, rozpusty, pijaństwa.

Ode wsi do wsi srokatym zaprzęgiem

Wiozą bałwana, wykrzykując pieśni,

Cichych przechodniów ciągnąc do biesiady,

Którą kapłani Potinikaj święcą.

Z dala za tłumem starce i staruchy

Wloką się, pieśnióm wtórując pijanym,

Skacząc i krzycząc: — Ragutas, Ragutas! —

Lud w owym szale pracy zapomina,

I resztę siły na jutro potrzebnéjW długiéj rozpuście rozprasza niebaczny,

Myśląc, że tego wymagają Bogi.

Potém już koniec trzynastu miesięcy

Obchodzim w święcie największém Kolady.

Naówczas lud się od grzechów oczyszcza

Kozłem ofiarnym, gorącą modlitwą;

Kapłan ofiarną krwią skrapia zebranych;

A po godzinie ciszy i spokoju,

Znowu do szału i biesiad wracają;

I w Blukku Wakars paląc rok przeżyty,

Cieszą się, że już daleko za niemi;

A nowy bałwan ubrawszy w błyskotki,

Jako skarb drogi, do domów odnoszą.

O! lud nasz, synu, lubi się weselić;

Nawet ofiary, naszych Bogów święta,

Ucztą, biesiadą i szałem zamyka;

Bitny on w polu, pracowity w domu,

Ale na jutro i siebie niepomny;

Czci dzień dzisiejszy, jak ojców wspomnienie,

A burza, która nad głowy się zbiera,

Dopiéro straszna, kiedy weń uderzy.

Nigdy jéj Litwin przewidzieć nie żąda,

Nigdy się od niéj uchronić nie stara.

Gdy pełne chaty, nabite stodoły,

Jedzą i piją, dopóki wystarcza;

Przyjdzie głód potém — wszyscy się rozbiegąI pójdą chleba daleko gdzieś szukać. —

Tak mówił starzec; a Witol spragniony

Słuchał go duszą młodą i ciekawą.

Drugi raz patrząc w niebo mądry Krewe,

W błyszczące gwiazdy zgasłe oczy wlepiał,

I Witolowi dawne prawił dzieje

Xiężyca, słońca i gwiazd ich orszaku:

— Słońce Bogini jest xiężyca żoną.

Co dzień powstaje ze wschodniego kraju,

Z mokréj kąpieli, na wozie złocistym,

W którym trzy konie wprzężone hasają.

Powolnie niebo przejeżdża dzień cały,

Aż znowu wróci na łoże spokojne.

Z ich się małżeństwa gwiazdy porodziły.

Co jaśniejszemi promieniami świecą.

Mniejsze, ich wnuki, niedorosła dziatwa.

Synowie słońca zaludnili niemi,

Wprzód puste jeszcze, te nieba szérokie.

Niedługo xiężyc został żonie wierny,

Jak piérwszéj wiosny, piérwszego dnia ziemi;

Wkrótce on córkę jutrzeńkę pokochał,

Unikał słońca, w nocy zaczął chodzić,

I pod dzień biały na niebie się bawić.

Słońce raz wyszło wcześniéj z łoża swego,

I niewiernego z jutrzeńką zastało;

Naówczas miecz swój ogromny porwało,

Oblicze męża rozcięło na dwoje,

I odtąd Menes skarany na wieki,

Co miesiąc dawne powtarzając dzieje,

Wschodzi rozcięty, póki nie uprosi,

Aż słońce twarz mu zrąbaną przywróci.

Ta wielka gwiazda jest to Wakarinne,

Gwiazda wieczorna, co w piérwszym dniu ziemi,

Z piérwszych uścisków słońca i xiężyca,

Zmrokiem się zaraz na niebo wtoczyła.

Ona przychodzi świecić od wieczora;

Pod ranek niknie, na słoneczném łożu

Odpocząć przez dzień do nowéj podróży.

Każda z gwiazd mniejszych jest Gulbi człowieka.

Z wierzchu żywota nici przywiązana

Świeci, dopóki on żyje na ziemi;

Odcięta ręką Nukirptoj, upada.

Ilekroć, synu, tę gwiazdę postrzeżesz,

Co się gasnąca ku ziemi przybliża,

Człek to umiera, a duch jego wzlata

W paszczę Wiżuna, lub na wschodnie góry.

Ten starzec z brodą, to prorok jest świata,

To Udegita, co przyszłość zwiastuje.

Kiedy ku ziemi z brodą się nachyli,

Głód, mór lub wojnę otrzęsa ze włosów.

On to w noc piérwszą po słońca weselu

Piérwszy niewierność xiężyca wywróżył,

I zamiast pieśni weselnéj tańcerzóm,

Nieszczęścia wróżby na głowy im rzucił.

Patrzaj na północ — tam Griżułas świeci,

Wóz tajemniczy bez rumaków stoi.

Dawno to, dawno, na słońca weselu,

Wioząc dziewicę do lip Lajmy gaju,

Złamany, w drodze na wieki pozostał.

Ta biała pręga zwie się ptaków drogą.

Nią dusze lecą do krainy wschodu.

To jest Juksztandis, to Tikutis świetny;

Ta wielka gwiazda jest gwiazdą Perkuna,

Jak on odwieczna, jak on nieśmiertelna.

Inne są takie, która Bogóm naszym

Na jasnych czołach stupromienne świecą;

Mniejsze zwieszone ponad ludu głową.

Ile ich w górze widzisz tam błyszczących,

Tyle jest duchów, i Bogów, i ludzi,

A każdy w niebie mieszka gwiazdą swoją.

Ponad wszystkiemi ma rząd Żwajgżdunoka.

Ona je zrzuca, gdy człowiek umiera;

Ona zapala, gdy dziécię się rodzi;

Ona im światła z wozu słońca bierze

I co dzień świéże na plecach roznosi.

Gwiazd Boga żona z nim razem swą trzodę

Po modréj pasie co nocy równinie. —

Tak mówił starzec; co dzień, co wieczora,

Nową naukę w młodzieńca przelewał;

I jak jaskinia ponad morza brzegiem,

W którą od wieków morze skarby składa,

Bursztyn, korale i drogie kamienie,

Póki ich rybak znalazłszy nie wydrze,

Tak starzec wieści, które sto lat zbierał,

Teraz dopiéro wylał ze swéj duszy.

A Witol z całym młodzieńca zapałem

Wszystko połykał, i zawsze łakomy,

Nowego żądał i o więcéj prosił.

Tak mu spłynęły dwa lata w Romnowe;

Zmieniły myśli, rozszérzyły serce.

Widział już świat ten, w który miał się rzucić,

Przeczuciem młodych, a nauką starca.

Śmielszy do boju, kiedy przyszłość marzył,

Nie tak ją straszną i czarną już widział;

I już starego ojca nie żałował,

Ni chaty w puszczy, ni zabaw dziecięcych,

Które nie jeden raz wprzódy opłakał;

A w sercu uczuł ten zapał do boju,

I to pragnienie walki z ciężkim losem,

Których któż w życiu choć raz nie doświadczył?

Tymczasem prędko płynął czas w Romnowe.Krewe Krewejtę pochylały lata;

I jak ta kropla, co pełne naczynie

Jedna przepełni, tak jemu godziny,

Które długiego domierzały życia,

Już się na próżno wezbrane zlewały.

Nie czuł ich starzec; ni w życiu roskoszy,

Ni w duszy swojéj sił na dalsze życie,

Ni w sercu węzła, coby go do świata,

Coby go jeszcze do ludzi krępował.

Wszystkie już dawno pęknięte leżały.

Wzdychał za cichym spoczynkiem w mogile,

Za połączeniem z ojcami swojemi;

Płakał nad Litwą; to znowu bezsilny

Często wśród ofiar usnął i spoczywał,

Jakby już duszą w wschodni kraj ulatał.

Gdy się rok skończył, w Oczyszczenia święto,

Po raz ostatni zawołał Witola.

— Synu! — rzekł — czas już, bym życia dokonał,

Tak, jak przede mną wszyscy poprzednicy.

Stanę na stosie i za lud mój spłonę,

Którego grzechów nie kozieł ofiarny,

Ni modły żadne od kar nie zasłonią.

Krwi méj potrzeba — oddam im krew moję.

Tobie, Witolu, zostawuję skarby

Najdroższe z skarbów — doświadczeń owoce.

W ciebie przelałam myśl moję i duszę.

Idź w świat, i niech cię pioruny Perkuna

Miną w godzinie świętéj jego zemsty.

Ja z ojcem twoim i z ojcy naszemi

Idę się złączyć. — Gdy tak mówił Krewe,

Błyszczącém okiem w młodzieńca poglądał;

A on łzę srébrną ukradkiem z powieki

Ręką ocierał, i kraj starca szaty,

W milczeniu cisnąc i płacząc, całował.

— Ojcze! — rzekł — cóż się ze mną biednym stanie?

Gdzież się podzieję? Matka się wyrzekła,

Duchy mnie gonią i zemsta nade mną! —

— Oto — rzekł starzec — miecz, którym ty duchy

I nieprzyjaciół pokonasz najsroższych.

Miecz to wielkiego na Litwie rycerza.

Nigdy on ręki nie zawiódł walecznéj.

Nie tylko ziemskich przemoże on wrogów,

Lecz duchów nawet odpędzi od ciebie.

Weź go. To druga jest po mnie puścizna.

Gdy się stos święty zawali pode mną,

Idź z nim w stronę, w którą cię powiedzie

Piérwszy liść wiatrem przed tobą pędzony.

On przeznaczenia pokaże ci drogę. —

To rzekł, i zwołał starzec wejdalotów,

Przyszli z nieszczerą obłudników twarzą,

Spuszczoném okiem i kornym pokłonem.

Dawno już oni téj chwili czekali,

Bo jeden z nich miał nastąpić po Krewie.

— Zwołajcie lud mój — rzekł starzec. — Ja czuję,

Że czas mi spłonąć na śmiertelnym stosie.

Wielką zgotujecie ucztę i ofiarę,

Bo pora Bogów straszny gniew przebłagać. —

Upadli przed nim i poszli z rozkazem.

Każdy przed sobą niósł laskę poselską,

I ze wsi do wsi, od chaty do chaty,

Lud zwoływali na obrzęd w Romnowe.

Wszyscy śpieszyli, zewsząd lud się cisnął.

W puszczach głębokich wieścią obudzony

Zrywał się Litwin, i z oszczepem w ręku,

Z ofiarą w sakwach, biegł oglądać Krewy,

Ostatnią chwilę i obrzęd ostatni.

Nareście nadszedł dzień ów uroczysty.

Ponad rzekami tłum ludu dolinę

Gwarny, ciekawy, zmięszany zalegał.

Za świętym dębem z najdroższego drzewa

Stos wejdaloci układli wysoki.

Do niego słane białemi płótnami,

Sypane kwieciem prowadziły wschody.

Po rogach stosu ofiarne ołtarze

I ognie święte trzy doby płonęły.

W blizkiéj zagrodzie podarki, ofiary

Które lud znosił, składali kapłani.

Cztérech ewarte przy ołtarzach stało;

Przy każdym po dwóch Krewe w białych szatach,

W wieńcach na skroni i laskami w ręku;

Za nimi rzędem pomniejsi krewuleI wejdalotów gmin niepoliczony,

Wiejscy wróżbici, sigonoci biedni,

Co się po siołach za jałmużna włóczą,

I burtinikaj z gęślami na ręku,Puttones, którzy zwaśniony lud godzą.

Wszyscy tam przyszli za jałmużną lichą,

Z gęślami, wróżbą, z miłośnemi leki,

Ubóstwem swojem i prośbą na ustach.

Powstało słońce wielki dzień oświecićKrewe Krewejty ofiary i śmierci.

Już wejdaloci krzątali się wkoło,

A lud u stosu cisnął się ciekawy.

Nareście drzwi się świątyni rozwarły,

Starzec niesiony na ręku kapłanów

Wyszedł do ludu — lud upadł na twarze,

I panowało milczenie nad tłumem.

Wokoło Krewy gęślarze, śpiewacy,

I grajków orszak szedł z pieśnią poważną;

Za nim kapłani, kapłanki, dziewice;

Niesiono Bogów posągi straszliwe,

I zielonemi liśćmi drogę słano.Krewe Krewejto w białéj siedział szacie;

Siedémkroć siedém pas go opasywał;

Przez prawe ramie przepaska wisiała;

Na skroni czapka wysoka, błyszcząca

Złotem i drogich kamieni wyborem,

I zielonością świéżą uwieńczona.

Szli aż do stosu w milczeniu głębokiém,

Które gęślarze przerywali smutnie.

Lud patrzał cichy i pochylił głowy;

A wejdaloci świętéj rzeki wodą

Tłumy zebrane, śpiewając, kropili,

Kapłani starca już na stos podnieśli,

I wszyscy zeszli; on został sam jeden.

Znów cisza — czeka lud słowa w milczeniu.

Starzec ostatni raz z piersi wydobył

Głos, co za chwilę na wieki miał zgasnąć.

— Ludu mój! — rzecze — klęski na was spadły!

Wróg niszczy Litwę i brańców zabiera!

Co dzień mniéj ludzi z wyprawy powraca,

I co dzień sioła szérocéj pustują,

I co dzień pola szérzéj chwast pokrywa!

Głód na was patrzy! Bogi gościnności

Mór ciężki, karę na winnych zesłały!

Leci na Litwą i płachtą powiewa;

A gdzie się czarny pokaże posłaniec,

Sypią mogiły i po numach płaczą!

Grad wasze pola, ulewa ogrody,

A burza lasy co dzień niszczy straszniéj!

I jeszczeż o swych występkach wątpicie?

Jeszcze o gniewie Bogów swych nie wiecie?

Co dzień, to gorzéj! co dzień klęski srogie

Idą, jak płomień po lesie puszczony!

Ludzie padają i sioła się walą!I Udegita płomienistą brodę

Zwiesił na niebie, czerwonemi oczySpogląda na was i zemstę wam wróży!

Jeszczeż to Bogów błagać wam nie pora?

Oto ja za was na święty stos idę.

Może śmierć moja gniew Bogów ukoi,

Może krew moja zemstę zaspokoi.

Idę i spłonę za was, ludu Litwy!

Lecz bądźcie godni przebaczenia Bogów.

Długo ich zemsta nad ludem się zwleka,

I długo Perkun z piorunami czeka;

A kiedy piérwszy wyrzuci z swéj dłoni,

Nieprędko, dzieci, ujrzycie ostatni!

Trzeba wam wrócić do ojców prostoty,

Do pobożności, do zgody i cnoty;

A wówczas Bogi oblicze rozświecą

I łaski swoje na głowy wam zleją.

O dzieci! nie tak za ojców bywało,

Jako się teraz w naszéj Litwie dzieje!

Częściéj lud Bogów odwiedzał ołtarze,

Lepszemi dary zemstę ich zaklinał

I szczérszém sercem niósł dla nich ofiary.

Insze też czasy przeszły po téj ziemi —

Lata spokojne. Wróg jéj nie napadał,

I mór do pogan daleko gdzieś leciał,

I Perkun burzą nie niszczył zasiewów,

I Ziemiennikas dawał urodzaje,

I Atrymp wody utrzymywał w brzegach;

Podziemne duchy pobożnym służyły.

Nie, jak dziś dla was, szkodliwemi były.

Teraz Pilwite twarz od was odwraca,

Auszlawis chorób nasyła tysiące,

Których ni popiół ze Znicza ołtarzów,

Ani kapłanów nie leczy zaklęcie.

O dzieci moje! czas się upamiętać!

Niechaj podróżni swobodni wędrują;

Niech nikt gościowi nie odmówi chleba,

Ni dachu w słotę, ni w nocy posłania,

Ani ogniska, by osuszyć szaty;Niech zgoda dzieci z ojcami połącza;

Niecił się brat z bratem nie waśni zajadle;

A wówczas Bogi twarz do was obrócą,

I miecz przez poły wyjęty nad wami

Nie dotknie karków litewskiego ludu. —

Tak mówił starzec; lud płakał, słuchając;

A wejdaloci na cztérech ołtarzach

Palili Bogóm błagalne ofiary.

Potém znów Krewe podniósł głos do ludu,

I długo mówił, i mówił ze łzami,

I żegnał wszystkich; wszyscy go żegnali,

Padali na twarz i łkając płakali.

Nareście ustał starzec, ręką skinął,

Stanął na stosie, wzniósł oczy do nieba,

Modlił się długo i lud błogosławił.

Usiadł; a ogień wziąwszy poświęcony,

Sam stos, ostatnią ofiarę, podpalił.

Wyschłe się drzewo zajęło, i w chwili

Gęsty dym starca osłonił dokoła.

Niekiedy tylko wiater go rozpędzał;

I wówczas widać było na wierzchołku,

Jak siedział niemy bez krzyku, bez jęku,

I zdał się wolno w płomieniach usypiać.

Trąby i rogi, śpiewy i piszczałki,

Razem z płomieniem dokoła zawrzały.

Nim Bodziawołos wałundę dosypał,

Popioły tylko zostały z ofiary,

A starca tylko u ludu pamiątka.

I już nowego krewe wejdalociW wrota świątyni wesoło przywiedli;

Tłum go odgłosem powitał wesołym,

I łez wylanych przed chwilą zapomniał.

Kiedy ostatnia głównia dogasała,

Witol, z łez mokre ocierając oko,

Westchnął i spójrzał — przed nim liść wzlatywał;

I on za liściem w nieznajomą stronę

Puścił się, modląc do Boga podróżnych.

Szedł smutny Wilol ze spuszczeną głową;

A miecz Krewejty zwieszony u pasa

Wlókł się po trawie, brzęczał po kamykach.

Za nim z Romnowe pomięszane głosy.

Jakby wspomnienia przeszłości, goniły.

Szedł ku południu, bo tam liść przewodnik

Leciał, wiatrami po drodze niesiony.

Piérwszy raz sam się puszczał w podróż długą;

Lecz chociaż świata mało widział okiem,

Przeczuł go duszą i zmierzył myślami.

Marząc, do lasu dostał się gęstego,

I usiadł spocząć na zieloném wzgórzu,

Pod wielką jakiejś rodziny mogiłą.

Na niéj, jak gdyby gwiazda z niebios spadła,

Leżały siwe w sześć promieni głazy.

Z strony południa zawarte kamieniem

Wrota mogiły, na resztę rodziny,

Ns dzieci ojców i ta mężów żony,

Zieloném darniem kryjąc się, czekały.

Tu usiadł Witol spocząć i podumać.

Gaj, szumiąc cicho, do snu go wyzywał;

I strumień święty, nad którego brzegiem

Choroby starte na szmatach wisiały,Szemrał, w gęstwinę lasu się wdzierając.

Zaledwie oczy lekki sen przymykał

I stos mu Krewy marzyć się zaczynał,

Usłyszał łoskot. Górą ptak przeleciał;

Kracząc, zawisnął ponad nim wysoko,

I znowu zniknął za drzew gałęziami.

Lecz w głosie ptaka, i locie, i pierzu,

Poznał, że puszczy nie był to mieszkaniec,

Ale duch zpod stop Perkuna puszczony,

Który po świecie zemstę jego nosił;

Powstał więc, jakby do walki wyzywał,

I oparł rękę na rękojeść miecza

Wtém białą drogą, wijącą się w gaju,

Ujrzał ku sobie idącego starca.

Siwą miał brodę, ubogie odzienie,

Laskę podróżną, nogi bez obówia,

Na plecach sakwy, nakrycie na głowie,

Co sigonotów włóczęgów znaczyło

Zbliżał się, chwiejąc, powoli, i mruczał,

I na Witola zpode łba spozierał;

Stawał, szedł mowo; a gdy się z nim zrównał,

Odetchnął chwilę i tak go powitał:

— W imie Bentisa, w imię Kielo-Dewas,

Bądź pozdrowiony, wędrowniku młody!

Wszak pewnie idziesz od strony Romnowe? —

— Z Romnowe, ojcze! — I ja się tam ciągnę.

Ale za późno: bo Krewe Krewejto,święty nasz ojciec, pewnie się już spalił? —

— Kiedy ostatnia głównia stosu gasła,

Jam wówczas, starcze, z Romnowe wychodził. —

— Szkoda! straciłem do ludu przemowę!

A tak z daleka szedłem na ten obrzęd,

I po jałmużnę, którą już zapewne

Pomiędzy naszych rozdzielić musieli. —

— Śpiesz się, a może trafisz na jałmużnę.

Ja nie mam, czém ci dopomódz na drogę,

Sam jestem biedny, a idę daleko. —

— Niechaj cię Bogi szczęśliwie prowadzą.

Dokądże idziesz? —

      — Na Litwę głęboką. —

— Wojak, czy dworak, czyś poseł xiążęcy? —

— Podróżny tylko. — Wolny, czy poddany? —

— Spójrzyj na włosy, dość ci tego będzie;

Spójrzyj mi w oczy, ja ci nie odpowiém. —

— Do swoich pewnie, do ojca, do matki? —

— Jestem sierota, idę — do mogiły. —

— Do ojca? —

      — Prawda. Zkądże wiész to? starcze! —

— Zkąd? Wszak mówiłeś, bym ci spójrzał w oczy;

A ja z twych oczu więcéj cóś poznałem,

Niż może chciałeś, żebym się dowiedział. —

— Nie mam tajemnic, z niczém się nie kryję. —

— Z niczém? Żartujesz ze starca, młodzieńcze!

Wielem ja ludzi widział już na świecie,

Wielem ja rzeczy ukrytych odgadnął;

I w twém jest sercu wielka tajemnica. —

— Może. Idź, starcze! Niech cię Kielo wiedzie.

Trafisz w Romnowe jeszcze na jałmużnę.

Ztąd niedaleko. Nie baw się, pośpieszaj.

Na prawo droga wiedzie na dolinę,

Kładka na rzece, i ujrzysz dąb święty. —

— Chwilę, mój młody! Czegoż się mam śpieszyć?

Wszakże usiadłeś spocząć pod mogiłą.

Spoczniemy oba. Bentis dopomoże,

I my się lepiéj zapoznamy z sobą. —

Witol nieufnie na starca poglądał:

Bo z oczu jego jakiś blask złowrogi,

Jakaś myśl dzika zdawała się łyskać;

Lecz na Bentisa zatrzymał się imie;

Nie śmiejąc ruszyć, pozostał na miejscu.

Starzec swe sakwy na ziemi porzucił,

A sam powoli usiadł pod mogiłą.

Milczeli oba, spoglądali tylko.

Z podróżnych węzłów dobył sigonotaMizerną strawę, i, szepcąc modlitwy,

Rzucił ofiarę, nim zaczął pożywać.

Witol w milczeniu spoglądał na niego.

— Idziesz daleko — rzekł mu wróżbit stary —

A z czémżeś, bracie, wybrał się na drogę?

Czy masz ty zapas? czy ufasz w gościnę? —

— W imie Nemejas i Peskis gdy wezwę,

Któż mi ogniska i chleba odmówi? —

— O! jest już Maras na Litwie od dawna,

A to znak przecię jest niegościnności.

Źleś się, mój młody, wybrał w długą drogę. —

— Mam łuk, by ptaka w południe zastrzelić,

I miecz, by drzewa na ogień narąbać. —

— Nie zawsze ptaki na podróżnych lecą,

Nie zawsze lasy będziesz miał na drodze.

A wiészże drogę do ojca mogiły? —

— Wiém — odpowiedział Witol zadziwiony,

Zmierzając starca oczy ciekawemi.

Lecz sigonota na dół spuścił głowę,

I znów spokojny jedzenie pożywał.

— Pozwól — rzekł potém — powróżyć na drogę. —

— Nie mam, mój ojcze, czém za wróżbę płacić. —

— A kiedy nie chcę od ciebie zapłaty? —

— To i ja wróżby od ciebie nie żądam. —

— Dasz mi twycb włosów garsteczkę w zastawie. —

— Nic nie dam, ojcze! — Witol powstał z ziemi

I chciał odchodzić. Lecz i starzec powstał;

Ale nie starcem; wzniósł się na mogile,

Urósł w wielkiego za chwilę olbrzyma,

I głową dosiągł najwyższego dębu,

A ręce długie, jak dębu konary,

Ku młodzieńcowi wyciągnął skwapliwie.

On za miecz porwał, i o drzewo sparty

Czekał napadu śmiało i spokojnie.

— Dasz mi twych włosów! — krzyknął duch szydersko —

dasz mi ich z głową razem, Mildy synu!

Znam cię, kto jesteś! Dwadzieścia lat szukam,

Zbiegałem puszcze, i zamki, i numy,

Niedźwiedzie łomy, Staubunów pieczary,

A nigdzie dotąd nie odkryłem ciebie.

Lecz kiedy dusza Krewejty leciała,

Na białéj sukni Perkun postrzegł plamę.

Plamę tę twoje łzy na niéj zrobiły.

I po niéj przecie do ciebie doszedłem:

Bo któż by cię był u dębu Perkuna

Pod płaszczem Krewy mógł szukać i znaleźć?

Teraz tyś moim! —

      I Grajtas poskoczył,

Wyciągnął ręce; lecz Witol go mieczem

Popchnął tak silnie, że upadł na ziemię,

Porwał się Grajtas drżący, rozzłoszczony;

Widać, obrony takiéj się nie spodział

I takiéj siły w młodzieńca ramieniu;

Odskoczył, przypadł i pełznął pod nogi,

Chcąc go wywrócić. On w stronę się umknął.

Naówczas Grajtas, zmieniwszy się w ptaka,

Trzepnął skrzydłami, podnosząc wysoko,

Wzbił się do góry, w powietrzu zawiesił,

I nagle z świstem, jak kamień, upadał,

Dziob roztworzywszy, nasrożywszy szpony;

Lecz Witol ostrze cudownego miecza

Ku górze zwrócił i przebił nim ptaka.

Znów krzycząc Grajtas, podniósł się do góry,

Długiego węża skórę wdział na siebie,

Pełznął po drzewie, syczał smoczym głosem,

Chciał go pochwycić, uwikłać i zdusić;

Ale się Witol ucieczką ratował,

I miecz podniosłszy, uciął głowę gadu.

Wtém wszystko znikło, jak senne marzenie,

I krwi na mieczu nawet nie zostało.

Grajtas gdzieś z wichrem uciekł zawstydzony.

Witol szedł daléj.

      Już blisko noc była,

Ale zawady spotykał co chwila:

Droga się coraz w ścieżynę zmieniała;

Łomy ją, w poprzek leżące, grodziły;

Rzeki, jak gdyby umyślnie, pod nogi,

Pieniąc i szumiąc, biegły, podpływały;

Przez nie zaledwie wązka wiodła kładka,

Lud dąb spróchniały z gałęźmi rzucony,

Co się pod nogą chylił i uginał.

Ze śmiałém sercem szedł Witol przed siebie,

Łamał gałęzie grodzące mu drogę

I wązkie kładki jednym mijał skokiem.

Noc coraz bliżéj, a nie widać chaty,

Ni dróg do sioła, ani życia znaku,

Nie spotkał bydła idącego z paszy,

Ani wieśniaka z wozem smolnych drewek.

Zewsząd go głucha objęła pustynia.

Już noc gwiazdzista ponad nim wisiała,

A co krok nowe i cięższe zawady:

To wąż ogromny, sycząc, pełznął drogą;

To wilk otwartą paszczę zpoza krzaku

Wychylał, mierząc go okiem błyszczącém,

Jakby chciał poznać, czy ma się czém bronić;

To po dolinie niedźwiedź się przesuwał,

I ukrył w puszczy, rycząc przeraźliwie,

Jak gdyby braci na pomoc przyzywał;

To ptacy jacyś nieznanemi głosyZ wierzchołka dębów żałobnie krakali,

I ponad głową Witola skrzydłami,

Lecąc, powietrze z szumem rozbijali.

Nareście słabe w oddali światełko

Mignęło, ludzkie mieszkanie zwiastując;

Mdłe i białawe pod lasem błyskało.

Witol ku niemu zwrócił się radośnie;

Lecz szukał ścieżki, a ścieżki nie było.

Za gęstym łomem, pomiędzy pniakami,

Niekiedy tylko z dala zaświeciło;

Lecz w lewo, w prawo zdawało się błąkać,

I podróżnego naumyślnie zwodzić.

Stanął, i wspomniał Grajtasa wybiegi,

A potém nazad ku drodze się zwrócił.

Natrafił ścieżkę, i światła nie patrząc,

Z dobytym mieczem szedł daléj drożyną.

Światło zniknęło, znów ciemność dokoła,

I głucha cisza, przerywana tylko

Szelestem liści, krzykami Peledy.

Długo tak Witol pośród nocy ciemnéj

Drapał się puszczą i pola przebiegał,

Błota przegrzęzał i rzeki przebywał.

I zdało mu się, że ta podróż nocna

Dłużéj niżeli przez noc zwykłą trwała,

Jakby dwie nocy bez końca zimowe.

Spoglądał na wschód, upatrując ranku:

A ranek z Aussrą jeszcze nie przychodził.

Ludzi i wiosek nie było ni śladu,

Ani mogiły nad drogą wyniosłéj,

Ani świętego kamienia podróżnych,

Ani pastwiska zbitego trzodami,

Ani ogniska wiejskich nocleżanów;

Tylko go dzikie otaczały bory

I błota trawą wysoką zarosłe,

I puste pola okryte wrzosami.

Długo tak błądził. Aż się las otworzył.

Małemi krzaki i trawą usłane

Szérokie pole przed nim się ciągnęło.

Na polu w dali widać było wioskę,

W któréj już ranne łuczywa świeciły,

I dym z wietów ku niebu się zwijał.

Lżéj mu się stało: bo już odpoczynku

Po nocnym trudzie i chleba zapragnął.

Śpieszył do sioła

      U brzegu strumienia

Leżały numy, wiśniowemi drzewy,

Bzy i lipami osłonione wkoło.

Po jednéj stronie chrominy wieśniacze,

Po drugiéj gumna i obory stały.

Kręta ulica wiodła środkiem sioła.

W ogródkach ujrzał przy świetle poranka

Rutę zieloną, poświęcone śmiecia,

Które zrzucają na cześć Mahslu Babie,

I krzywe wiśnie pod Kirnisa strażą.

Piały koguty, witając jutrzeńkę,

A skrzętny lud już do pracy powstawał;

Pastusi trzodę pędzili na łąki,

Goniglisowi składając ofiary.

Do sioła tego ostatniéj chrominy

We drzwi ubogie zapukał podróżny,

I w imie Peskia o gościnę prosił.

Przyszedł gospodarz i rygiel odsunął,

Ku podróżnemu wyciągając rękę,

— Bracie! — zawołał, patrząc przelękniony —

Cóż cię to nocą przez te puszcze gnało?

Jakiémże szczęściem przebyłeś je cało?

Czyli cię duchy w drodze nie zbłąkały?

Chodź, usiądź z nami, i przyjmij, co mamy. —

To mówiąc, powiódł do chaty Witola.

Uboga była, dymem zakopcona.

Nad progiem Kobol, Bożek domu, wisiał.

W ognisku smolne płonęło łuczywo,

I oświecał wnętrze, ściany czarne,

Ławy przy ogniu i siwe kamienie,

Stół zbity z desek, i bydląt zagrodny,

I chlebną dzieżę, poważnie siedzącą

Na piérwszem miejscu, pod Bożków opieką,

Okrytą białym zwieszonym ręcznikiem.

U okien błoną zaciągnionych żółtą

W maleńkich kubkach stał popiół ze Znicza,

Woda ze świętych strumieni czerpana,

I krew ofiarna, co bydła zarazę,

Mór i nieszczęścia od chaty odgania.

Daléj wisiały szaty ich ubogie,

Mała kolebka ze śpiącą dzieciną,

Oszczep starego i kądziel niewieścia.

Po ziemi kury chodziły swobodnie,

Krzycząc i dziobiąc ziarno rozsypane.

Ledwie podróżny przestąpił próg chaty

I przed Kobolem wiszącym się schylił,

Wyszła kobiéta, i zagrzała wodę,

Ażeby nogi obmyć mu znużone;

Parobcy z siana wysłali mu łoże;

A młoda dziéwka już się u ogniska,

Śpiewając, koło jadła zakrzątnęła.

Gospodarz słuchał Witola powieści,

Dziwił się jego przez puszcze podróży,

I prosił spocząć przy ogniu gościnnym;

Lecz Witol śpieszył, i na pół dnia ledwie

Dał spocząć nogóm, przyjąwszy gościnę;

Znów się z południa w dalszą puścił drogę.

Sam gdzie nie wiedząc, wędrował jak wczora.

Ranek był letni, świéży i pogodny.

Wszyscy na pola do pracy wybiegli;

On jeden tylko bez myśli i celu,

Nie wiedząc dokąd szedł, nie wiedząc po co.

I w duszy smutno Witolowi było,

Że nigdzie swoich, że nigdzie ojczyzny,

I krewnych sobie, przyjaciół nie znajdzie,

Że nie ma dokąd, nie ma iść do kogo.

Czasem wzrok tęskny ku niebu podnosił,

Jak gdyby matki nieśmiertelnéj wzywał;

A czasem ludu prostemu zazdrościł

Cichego życia u siebie, ze swemi.

Na całym świecie on nie miał nikogo,

Prócz jednéj ojca mogiły na Litwie;

Ale gdzie była, i o niéj nie wiedział;

I tam go może zasadzki czekały.

Myślał; i myśląc, na wspomnienie boju,

Czuł, jakby go coś do ziemi wiązało;

Czuł roskosz jakąś w swojem przeznaczeniu,

W walce z duchami, w nieskończonéj walce,

Co go nad prostych wynosiła ludzi,

Z nieśmiertelnemi bratając Bogami.

Reszta dni zeszła na dalszéj podróży.

Nic w niéj nowego Witol nie postrzegał.

Przechodził sioła i chaty pomijał,

I gęste lasy porzucał za sobą,

Darł się przez bory, przepływał przez rzeki;

A ciągle w jedną kierując się stronę,

Nie wiedział nawet, wiele od Romnowe

Kraju go, błota i puszczy dzieliło.

Znów nadszedł wieczór. Ponad święteą rzeką,

Która wśród gajów lipowych płynęła,

Na Auszlawisa natrafił świątynię,

I pustą, ale spokojną gospodę,

A w niéj starego tylko wejdalotę,

Co tam nad brzegiem żył z lichéj jałmużny

I wędrowników pobożnych przyjmował.

Z nim święte jego Giwojte mieszkały,

Kilku Żaltisów i stara Raupuże.

On z niemi gadał, za nadrą je chował;

Karmiąc i pieszcząc, Bogów w nich szanował.

Kapłan był stary. Stąpając po grzbiecie,

Lata go zgniotły i w pół przełamały,

I na policzkach, w zmarszczkach napisały

Wszystko, co doznał, przebył i przecierpiał.

Zapadłe oczy jak przez mgłę patrzały

Na świat, którego nie żądał już starzec;

A usta w skargach i żalu skrzywione

Zdały się boleć, nawet gdy milczały.

Suknię miał zwykłą wędrownych kapłanów,

Starą, podartą. Ledwie na niéj ślady

Białego szycia i pętlic potrójnych;

A szerść bydlęca od dawna po ziemi

Wlokąc się, wszystka wytarła po krajach.

Smutny był wieczór w kapłańskiéj gospodzie.

Starzec wyglądał zwyczajnéj jałmużny,

Prosił o litość, wzywał do wód świętych,

Wróżbą go nęcił za małą zapłatę;

Lecz widząc, że się młodzieniec opierał

I kątek tylko w gospodzie uprosił

Na niedowiarstwo i oziębłość ludu,I na zepsucie powszechne narzekał.

Sen nie brał powiek smutnego Witola;

Nie czuł się jeszcze podróżą znużony.

A starzec smolne zażegał łuczywa;

Ze skargi w skargę przechodząc i żale,

Jął swego życia powiadać przygody.

Dawno już, temu lat nie wiém jak wiele,

Urodziłem się na litewskiém siele,

Z ojca i matki ubogich wieśniaków,

Do roli, znoju, pracy przeznaczony.

Ale Auszlawis, co mnie wybrał z tłumu,

Inną mi dolę na przyszłość gotował:

Bo kiedym ojca trzodę gnał w pastwiska,

Kiedy do żniwa młodego mnie brano,

Nie czułem, żebym w tém życiu wieśniaczém

Wytrwał do śmierci. Było Bogów wolą

Wezwać mnie, żebym ludzióm dopomagał

Nie pracą moją, lecz modłami memi.

Kiedym lat doszedł, na poblizkiéj wiosce

Ojciec dorodną opatrzył mi żonę,

I zapowiedział, że mi ją przeznaczył.

Posłali do niéj Pirszle i PirszlisaNie była ona, tak, jak my, uboga,

A jednak swatów przyjęto od ojca,

I dano słowo, i piwem zapito.

Mnie nic jednakże do niéj nie wiązało:.

Bo chociaż młoda i piękna Baniuta,

Choć nam jéj mieniem polepszyć się miało,

Mnie cóś innego wówczas się marzyło:

Co nocy bowiem Żaltis, Bogów poseł,

Przychodził do mnie, kładł mi się na piersi,

Spał ze mną, pokarm z méj ręki przyjmował,

I znów nad rankiem w podziemia uchodził.

Poznałem, że mnie Bogowie wzywali,

Ażebym kiedyś został ich kapłanem;

Ale staremu nie mówiłem ojcu:

Bo on ubogi nie byłby pozwolił,

Mnie tylko mając pomocą na starość.

Po zapoinach długo się ciągnęło.

Ojciec na wojnę po zdobycz wyprawiał.

Mnie się na wojnę, równie jak do pracy,

Serce gdzie indziéj wezwane, wzdrygało.

Lecz gdy kunigas, przez braci ścigany,

Ognie wojenne po górach zapalił,

Gdy w wszystkich wioskach zapłonęły stosy

I młodzież nasza z oszczepy wybiegła,

I jam iść musiał ze swojego sioła.

Wszystkich nas razem w bratni kraj wysłano

Burzyć i palić, nim się wróg pozbiera.

I myśmy z łupem i jeńcy wrócili,

Nim oni ognie wojenne zażegli;

A siół spalonych dymiące się zgliszcza

Za stosy wojny już im posłużyły.

Jam z częścią łupu do domu powrócił.

Było to mego przyborem wesela.

Ojciec oznajmił rodzicóm Baniuty,

Że w przyszły tydzień córkę im porwiemy

I dwie sztuk bydła za posag zapłacim.

Nadszedł dzień. Stryja syn, mój keleweże,

Dwa dziarskie konie do wozu założył

I z przyjaciółmi po dziewkę pojechał.

Wzięli Baniutę na jéj chaty progu

I wieźli do nas. Na naszéj granicy

Ja sam, porwawszy żagiew zapaloną,

A w drugą rękę kubek z piwem białém,

Biegłem ich spotkać. Trzykroć wóz obiegłem

I trzykroć piosnkę zwyczajną śpiewałem:

Nie płacz, nie płacz po kryjomu,

Łzóm swym nie daj biedz.

Jakeś strzegła ognia w domu,

Będziesz u nas strzedz.

Ale, śpiewając, na twarz jéj patrzałem.

Łez tam nie było! Zaraz źle wróżyłem.

Która nie płacze po rodziców domu,

I po mężowskiéj nie zapłacze śmierci.

Biegłem przed niemi, wróciłem do chaty,

I smutny siadłem za zasłanym stołem.

Wtem Żaltis święty zpod ławy swą głowę

Pokazał żółtą i do rąk mi przyszedł.

Smutniejszy jeszcze wziąłem go na piersi.

I we drzwi chaty niespokojném okiem

Patrzałem. Aż ci turkot na podwórku.

— Już keleweże wiezie pannę młodą! —

Wołają wszyscy i naprzeciw biegną.

On u drzwi konie zhukane porzucił,

Wbiegł w izbę, i chciał na stołek wyskoczyć,

Na który późniéj sadzą panną młodą;

Ale się noga sękata złamała,

Zśliznął się, upadł, i z rozbitą głową

W komorze z strachu ukryć się poleciał.

Zła to jest wróżba. A gdy weszli drużby,

Musiano drugi stołek przygotować,

Żeby Baniutę pośród nich posadzić.

Tak Mergu Wakars przeszedł niewesoło:

Bo przyjaciele biegali za bratem,

Chcieli go wybić za złą wróżbę skoku;

A stary swalgon kiwał smutnie głową;

I, chociaż milczał, dość mówił wejrzeniem;

Odmową wróżby już dla nas źle wróżył.

Szły potém dziéwki z Baniutą do dworu,

Z ofiarą panu, smutną pieśń śpiewając,

Prosząc, ażeby dziewictwo poddanki,

Dał się przebłagać, mężowi darował,

Albo datkami pozwolił okupić.

Lecz srogi pan nasz śmiał się z dziéwek pieśni,

Len, miód i kury, podarki wykupne,

Nazad dziewczętóm wyrzucił pod nogi,

A narzeczonéj kazał na noc zostać.

Jam smutny siedział, kiedy brat przyleciał

Zdyszany, niosąc od dworu nowinę:

— Baniuta na noc we dworze została.

Wykupnym datkiem pan wzgardził, nie przyjął,

Wianek zielony podeptał nogami,

Na płacz i jęki śmiechem odpowiedział. —

Cała się chata krzykami rozległa.

Zeszli się starcy, zbieżeli się młodzi;Swalgon cóś mruczał, nie mogąc poradzić;

Staruchy cicho po kątach szeptały;

A jam sam jeden za stołem pozostał.

Widziałem, jak się młodzież ze mnie śmiała,

Jak wszyscy na mnie ukosem patrzali.

Jak ojciec, chodząc, załamawszy ręce,

Próżno do Bogów modlił się domowych,

A matka w kącie przy ogniu płakała.

— I ja — myślałem — od pańskiego łoża

Wezmę Baniutę z wiankiem rozerwanym!

Ja miałbym żyć z nią! przyjąć ją za żonę!

Nigdy! nie? nigdy! Lepiéj uciec z domu! —

Ta myśl ucieczki nie piérwszy raz w głowie

Stawała mojéj. Nieraz mnie chęć brała

Uciec od ojca do świętych ołtarzów.

Teraz to był mój ostatni ratunek.

Żaltis, co mi się na piersiach rozgrzewał.

Zdawał się jeszcze dodawać odwagi,

Zdawał się wzywać do świętéj podróży.

Noc była, kiedy wyszedłem przed chatę.

Wokoło ludzie gwarzyli po cichu;

Opodal znowu swawolny śmiech młodych

Serce mi krajał, twarz wstydem oblewał.

Niepostrzeżony odszedłem od chaty,

Biegłem do piérwszéj świątyni do Kowna,

I w Antos służbę ołtarzy przyjąłem.

Wielem tam cierpiał w piérwszych lat posłudze!

Bogowie moi przez ręce kapłanów

Ciężkich prób po mnie z początku żądali.

Nie było nawet na modlitwę czasu —

Wodę mi nosić, drwa rąbać kazano,

Ognia pilnować, kiedy wszyscy spali,

Lub wejdalotóm sporządzać jedzenie.

Trudno tam piérwsze lata wytrwać było;

Ale Auszlawis dodawał mi siły.

Karmiąc Giwojte, łaskę ich zyskałem.

Ja jeden potém służyć im chodziłem,

I mnie jednego w podziemnéj świątyni

Nie sykiem, ale pieszczotą witały.

Z sługi zostałem świątyni strażnikiem.

Lżejsze to życie. Ale mi niedługo

Ostatek siły odebrały Bogi.

Musiałem tutaj, żebrając jałmużny,Nad świętą rzeką usiąść śmierci czekać. —

— I więcéj swego nie widziałeś sioła? —

Zapytał Witol starego kapłana.

— O! raz tam byłem przechodem — rzekł cicho,

W lat dziesięć może po ucieczce z domu.

W jesienny wieczór ujrzałem przed sobą

Rodzinną wioskę; i anim z radością,

Anim ją z żalem ujrzawszy, powitał;

Byłem jéj obcy: bo tu moja dusza

Srodze się łzami i wstydem napiła.

Szedłem bez myśli; a ludzie przede raną

Nizko się, prosząc o zdrowie, kłaniali.

Niejeden podał ubogą ofiarę,

Niejeden prosił o popiół z ołtarzy,

Nikt mnie nie poznał, jam wszystkich zapomniał.

Tak wolnym krokiem przyszedłem przed chałę;

Alem ją znalazł pustą, drzwi podparte,

Dymnik zwalony, płoty wywrócone,

I sadek pusty; tylko śmiecia kupa

Zielonym chwastem porasta wysoko;

Psa nawet w chacie opuszczonéj szczeku,

Ni żywéj duszy odgłosum nie słyszał.

— Cóż to — spytałem — w téj chacie się stało?

Czy Krajwa umarł? gdzie żona i córka? —

— Wszyscy umarli — rzekł mi jakiś starzec —

Wszyscy, bo straszny był tu mór przed rokiem.

Mówią, że Bogi za syna się mściły,

Który gdzieś uciekł od żony daleko,

Uciekł w dzień ślubu i więcéj nie wrócił. —

Poszedłem daléj; i nic mnie już we wsi,

I nic na świecie nigdzie nie wiązało.

Więcéj do sioła nigdym już nie wrócił. —

Tak mówił starzec; a Witol go słuchał

I jego myśli ze swojemi bratał:

Bo i on także sam jeden był w świecie;

Ale inaczéj czuł sieroctwo swoje,

Które na piersi srodze mu ciężyło.

Znużony kapłan usnął, pieszcząc węża;

A Witol, widząc wschodzącą jutrzeńkę,

Nadziawszy wiżos, wziął miecz i szedł daléj.

Trzeci dzień drogi, jak piérwsze, upłynął;

Lecz kraj weselszy roztoczył się wkoło,

I lud weselszy śpiewał pieśni żniwa;

Po drodze uczty dożynek spotykał;

Wszędzie go sioła w gościnę wzywały;

Chętnie z nim każdy rozłamał się chlebem

I u ogniska piérwsze miejsce dawał.

Lecz gościnności Witol nie zażądał,

Ani, przyjąwszy, odpoczywał długo:

Nadludzka bowiem siła w nim mieszkała.

Szedł, nie czuł znoju, nie chciał odpoczynku,

I brnął przez rzeki, cisnął się przez lasy,

Gałęźmi wkoło uściełając drogę.

Jeśli mu w ręku nie starczyło siły,

To miecz, cudowny dar Krewe Krewejty,

Jak najwierniejszy druh mu dopomagał,

I drogę trzebił, i wrogów odganiał.

Znowu się miało do zmroku, gdy Witol

Szukał oczyma na nocleg gospody.

Ale dokoła nigdzie jéj nie było.

Wśród lasu tylko wydarte nowinyŚwieciły, kopy żółtemi nasiane,

Których nikt nie strzegł od źwierza i szkody.

Głuche milczenie zaległo opodal.

Dziwił się Witol, nigdzie budy, nawet

Biednéj strażnika nie widząc chrominy;

Aż na zakręcie ujrzał dwór wysoki

Na wzgórzu, które dwie rzeki odnogi

Pomiędzy siebie, ściskając się, wzięły.

Dokoła z dębu i sośniny bite

Wysokie płoty wejścia jego strzegły,

Czarnemi ściany dworzec opasując.

Nad niemi nigdzie zielonéj gałęzi,

Nigdzie nie było wierzchołka drzewiny.

Który by smutny wierzch góry umajał.

Biały dwór tylko zza płotów wyglądał.

Ściany miał z cisu, dębu i modrzewia.

Dach czarném darnem wysoko ubity;

A dymnik jeden, jak paszczęka smoka,

Wysoko ponad górą się wynosił.

Przez wązkie rzeki od drogi koryto

Wątły most wewnątrz zamczyska prowadził.

Na nim straż zbrojna w oszczepy okute,

Z łukiem na plecach i procą u pasa,

Milcząca stała i wejścia broniła.

Tę niegościnna górę z podziwieniem

Zmierzył podróżny; potém na most śmiało

Wszedł i jednego ze straży zapytał:

— Czyj to dwór? bracie! Czy pan wasz gościnnie

Przyjmie na nocleg błędnego wędrowca? —

Strażnicy oba po sobie spójrzeli;

A jeden potém na szaty przychodnia

Zwróciwszy oczy, potrząsnąwszy głową,

— Idź — rzekł mu — daléj. Tu przyjmą podróżnych

Ale nie takich, jakoś ty, mój bracie! —

— Jakichże przecię? — zapytał go Witol.

— Przyjmują u nas bogatych, z orszakiem.

Wówczas kunigas z napełnionym rogiem

Sam na most wyjdzie witać w Peskij imie.

Ubogich każe na sioła odprawiać.

Albo.... — I reszty nie dokończył strażnik.

— Czyliż to nié ma — Witol odpowiedział —

Ubogim u was położyć gdzie głowy? —

— O, jest! — z uśmiechem rzekł strażnik szyderskim —

Ale na twardém w podziemiach posłaniu.Kunigas Raudon niewolników łapie,

I niemi puste wioski i zamczyska

Osadza swoje; lub w tłumie żołnierza

Pędzi ich potém w dalekie wyprawy.

Kto tu raz obcy przez ten most przechodzi,

Nazad się chyba z dybami powróci,

Płacząc nad stratą najdroższéj swobody,

Próżno w rodzimą poglądając stronę.

Chcesz gościnności? — dodał żołnierz cicho —

W imię Nemejas daję radę tobie:

Uciekaj prędzéj i szukaj jéj daléj.

Teraz wiész wszystko. Idź, wędrowcze, zdrowo,

Ani się nawet na zamek oglądaj.

Aby cię jeszcze daleko na drodze

Nie postrzegł Raudon i gonić nie kazał. —

A Witol na miecz u boku zwieszony

Spójrzał, pomyślał, i nie chciał uciekać.

— Idź — mówił strażnik. — Wieczór się przybliża,Kunigas z łowów powróci niedługo;

Biada ci będzie, gdy cię tu zasianie. —

— Jam wolny człowiek — Witol odpowiedział.

— Cudzyś, czy wolny, nie będzie się pytał.

Wolny być możesz, tak jak kot Liethuwy,

A on cię w dyby zabije dlatego:

Bo mu potrzeba wiele jeszcze ludzi.

Bo się nikogo na świecie nie boi,

W litewskich Bogów potęgę nie wierzy. —

Witol się oparł na mosta poręczy

I słuchał straży. Wtém z lasu świstanie

Dało znać, że już kunigas przybywał,

I na sokoły wzlatujące wołał,

Aby na pięści sokolnika siadły.

Witol stał jeszcze. Na próżno go straże

Pchały od mostu. Zszedł tylko na drogę

I siadł na świętym podróżnych kamieniu.

Wtém z lasu kilka puściło się koni.

Jeden na przedzie. Na nim jechał krępy,

Barczysty, włosem, jak niedźwiedź, porosły,Kunigas zamku i siół okolicznych.

Pod brwią rzęsistą małe jasne oko,

Jak ślepie wilcze wśród nocy, błyskało.

Brodę miał rudą, i rude kędziory

Po barkach jego na suknię spływały.

Na głowie kołpak szkarłatny ze złotem,

Na piersi łańcuch misterną robotą,

Miecz miał u boku wielki obosieczny.

Siedział na koniu pod niedźwiedzią skórą,

Która po ziemi srébrnemi pazury

Wlokła się, pyły podnosząc po drodze.

Z prawego boku, na złocistym sznurze,

Łuk w sahajdaku ze strzałami wisiał,

Siekierka z stali i noż w srébrnéj pochwie.

Za nim jechali bajoras i smerdy,

Na małych koniach, w bogatéj odzieży,

W szłykach wysokich, z łukami, drzewcami;

Za niemi dworscy z oszczepami w ręku:

Sokolnik, wabiąc świstaniem sokoły;

Psiarz, co ogary ciągnął na łańcuchu,

I kilku lóznych, wlokących się z tyłu.

Już się zbliżali. Wtém Raudon, ujrzawszy,

Że któś na drodze przeciw zamku siedział,

Przypuścił konia i zbliżył się nagle.

— Ktoś ty? — zapytał zagniewanym głosem.

— O wielki Panie! — Witol odpowiedział —

Jestem ubogi, z daleka podróżny. —

— I zkądże idziesz? — Raudon nań zawoła.

— Z świętego idę Romnowe, gdzie właśnieKrewe Krewejto za nasz lud się spalił. —

— A dokąd? po co? czy cię kto posyła? —Kunigas głosem zbadywał go groźnym.

— Idę, gdzie zechcę — rzekł Witol spokojnie.

— Słyszysz?! — znów Raudon do swego orszaku. —

A! na Perkuna! jeszczem w mojem życiu

Takich słów do mnie rzeczonych nie spotkał! —

I śmiał się dziko. Pochlebcy patrzali,

I na wzór pański śmieli się półgłosem,

Wzgardliwém okiem patrząc na młodzieńca.

— Gdzie chcesz, tam idziesz; lecz dokąd i po co?

Na to mi musisz odpowiedzieć przecię.

Czy służby szukasz? czyś uciekł od pana? —

— Ja nie mam pana, nikomu nie służę —

Odrzekł mu na to Witol z oburzeniem.

— Otoż Liethuwi kot siedzi przed nami! —

Zakrzyknął Raudon, zbliżając się jeszcze.

— Wolny! bez pana! nie służy nikomu! —

A wzrok wlepiając w młodzieńca, pomruknął:

— Szpieg może jaki od moich sąsiadów?! —

Witol, nie wstając z kamienia, go słuchał,

I, jakby nie chcąc, z wolna odpowiadał.

— Kędyż na nocleg idziesz? mój podróżny! —

— Gdzie zechcę. Może tutaj przenocuję. —

— A mnie nie prosisz nawet o gospodę?

Moja to ziemia, mój to zamek przecię;

Gdzie złożysz głowę, kraj to mój jest cały.

Uderz mi czołem i proś mojéj łaski. —

— Zamku nie proszę, a droga każdemu

Wolna jest wszędzie. Wszakże Kielo-Dewas,

Nie wy, téj ziemi kawałka jest panem.

Jeśli wśród drogi spocznę utrudzony,

To jego, nie was, będę o to prosił,

I jemu, nie wam, za to podziękuję. —

Kunigas słuchał; małe jego oko

Coraz jaskrawiéj z gęstych brwi błyskało;

I do swych ludzi nieraz się obrócił,

Usta otwierał i znowu zamykał.

— Lecz — rzekł, miarkując rosnący gniew w sobie —

Kiedy kunigas do zamku poprosi,

Kiedy wyniesie gościnności czarę,

Czyliż podróżny obojga odmówi,

I woleć będzie kamienne posłanie

Nad miękkie łoże na zamku gościnnym,

I zimny nocleg nad moje ognisko,

A rosę nieba nad róg z piwem białém? —

— Jeśli kunigas — rzekł Witol spokojnie —

Do swego zamku podróżnego zwabi,

Żeby go okuć w dyby, w loch posadzić,

Albo go gwałtem potrącić w niewole,

Czyż ma podróżny za miękkie postanie.

Miejsce u ognia i róg z piwem białém

Swobodę swoję na wieki zaprzedać? —

— Co?! — wrzasnął Raudon — a zkadżeś to słyszał?

Zkąd wieści takiéj, nieszczęsny, dostałeś?

Na swoję zgubę wyrzekłeś te słowa!

Sameś już wyrok napisał na siebie.

Pójdziesz mi za to w podziemia zamkowe! —

Skinął na sługi. Skoczyli ku niemu;

Ale, jak gdyby niewidzialną siłą

Pchnięci, czekali, aż znowu rozkaże.

— Wziąć go i okuć, wsadzić do ciemnicy —

Wrzeszczał kunigas, wskazując go ręką.

Znam go. To zbiegły z moich siół niewolnik,

Wojenny jeniec, poganin z północy,

Co przyszedł jeszcze urągać się ze mnie.

Słyszycie! — Słudzy rzucili się śmiało;

Lecz Witol dobył miecz Krewe Krewejty,

Który, jak piorun, w rękach jego błysnął,

Pokrwawił śmielszych, zdruzgotał oszczepy,

I wszystkich strachem odepchnął od siebie;

Sam się znów oparł na świętym kamieniu,

I, poglądając w Raudona oblicze,

— Taka to — rzecze — jest Litwy gościnność!

Tak to, kunigas, wolnych łapiesz ludzi!

Tysiąc ich może spętałeś zdradliwie.

Mnie mieć nie będziesz, ja ci się obronię. —

Słyszał to Raudon i podniósł siekierę,

Sam już z nią piérwszy na Witola leciał;

Tuż za nim ciżba sług się posunęła,

Z hałasem, krzykiem, wzniesionemi drzewy.

On stał, i mieczem słoniąc się święconym,

Czekał napaści. — Widzieli Bogowie,

Żem cię nie wyzwał — rzekł — szedłem swą drogą,

Piérwszym cię słowy złemi nie znieważył.Niechaj mi teraz Kawas dopomoże,

I Kielo-Dewas opiekun podróżnych!

Niechaj przez moje ręce Perkun mściwy

Za tyle ofiar pomstę ci wymierzy! —

Mówił, i pędem rzucił się na niego,

Konia za głowę pochwycił, powalił,

A wzniósłszy oręż, Raudona za kudły

Czérwone strząsnął i na cięcie mierzył.

Gdy słudzy z tyłu chwycili za nogi,

I oba razem walczący upadli.

Naówczas walka wszczęła się zajadła.

Silny, jak niedźwiedź, kunigas go chwycił,

Rękami na wpół przejął i ucisnął;

Ale w téj chwili uczuł miecz na gardle,

I chrapiąc — Przebacz! — ze strachem zawołał.

— Precz! słudzy! z dala odstąpcie ode mnie! —

Rzekł Witol. — Jeśli dotknie z was mnie który,

Ja go zabiję! Precz! — powtórzył jeszcze.

I — Precz! — wybąknął drżącym gniewu głosem,

Szarpiąc się Raudon pod mieczem cudownym,

Który już zimném ostrzem go dotykał.

Pierzchnęli słudzy, a Witol kolanem

Ścisnął mu piersi, nie zdejmując miecza.

— Przysiąż mi — rzecze — na ojca i matkę,

I na Perkuna, i na głowę twoję,Że więcéj słabych nie skrzywdzisz podróżnych,

Że tych, coś okuł, rozpuścisz dziś jeszcze;

Przysiąż; lub chwila, a duch twój Pokole

Poniesie szarpać w podziemnym Pragarze. —

Z przestrachem słudzy, stojąc w oddaleniu,

Przysięgi pana swojego słuchali;

A Raudon, drżący z wstydu, niewyraźnie,

— Kad man Perkunas sumusztu — wyjąknął.

Naówczas Witol zdjął z piersi kolano

i miecz od gardła cudowny odsunął.Kunigas, złością i wstydem miotany,

Strząsnął pył z sukni; a potém, spójrzawszy,

Jak Witol w inną odwraca się stronę,

Znów się nań rzucił i znów go pochwycił.

— Słyszeli Bogi, przysięgałeś krzywo! —

Zawołał Witol, znów za miecz cudowny

Chwycił się. Słudzy do pana przybiegli.

— Precz! — rzekł im Raudon — ja go sam zabiję.

Śmiałeś mnie krzywoprzysiężcą nazywać!

Albożem przysiągł, że się mścić nie będę? —

I oba znowu darli się, rzucali,

Razem po ziemi, szarpiąc się, tarzali;

A Witol miecza nie upuszczał z dłoni,

I drugą ręką za barki chwyciwszy,

Suknię mu przedarł i ciało wydzierał.

Zębami twarz mu rozognioną krwawił,

Nogami trzymał i deptał pod sobą.

Naówczas łucznik najlepszy Raudona,

Co nieraz strzelał jaskółki w polocie,

Zmierzył się z dala do piersi Witola;

A wtém się Raudon wysunął zpod niego —

Strzała mu w oku uwięzła żelazem.

Wrzasnął straszliwie, łucznik w las uciekał,

Słudzy gonili, popłoch między dworem.

Witol, chwytając za gardło raz drugi,

Miecz mu na sercu oparł, przebił suknie,

I już się zmierzał ostatni cios zadać.

Usłyszał zdrajca chłodny pocałunek,

I krew, jak ciepła, po piersiach spływała.

— Puszczaj umie! — wrzasnął — puszczaj mnie! na Bogi!

Jeśli masz ojca, na ojca zaklinam;

Jeśli masz matkę, na wnętrzności maiki;

Jeśli masz żonę, na pamięć twéj żony;

Na imie Pramżu, na imie Perkuna,

W imie litości! Ratujcie mnie, Bogi!

O Markopole! wyrwij mnie od śmierci!

Puszczaj! a powiedz, czego chcesz ode mnie?

Przysięgi?? — ja ci na wszystko przysięgnę. —

A Witol, mieczem cisnąc, rzekł powoli:

— Przysiężesz, żebyś połamał przysięgi!

Nie chcę ja przysiąg; znam, co ci kosztują;

Chcę śmierci twojéj i kary za zbrodnię. —

— Któż jesteś? człeku! — jękł Raudon boleśnie —

Czy duch Perkuna na zemstę przysłany?

Czy brat mój, czyli niewolnik, co wczora?....

Któś ty? Ach! puść mnie! Chceszli skarbów moich? —

— Nic, tylko śmierci twéj, krzywoprzysiężco! —

A Raudon jęczał i rwał się zpod niego,

Lecz słabiéj coraz. Krew płynęła z oka,

Miecz mu tkwił w piersi, kolano cisnęło,

I ręka wroga barki mu szarpała.

Opodal, w strachu zmięszani dworzanie,

Jedni do zamku biegli, drudzy w lasy,

Tamci krzyczeli, insi straż wołali.

Na most się ludu wielki tłum wytoczył;

Co kto miał, porwał, i na pomoc biegli;

Ale niespiesznie: bo wszyscy zarówno; —

Nienawidzili okrutnego xięcia.

Wrzask jego, jakby ryk dzikiego źwierza.

Daleko się aż po lasach rozlegał.

Nareście Witol chęć zemsty odmienił.

— Puszczam cię — rzecze — lecz na noc dzisiejszą

Przysiąż mi jeszcze bezpieczną gościnę. —

— O, na me gardło przysięgam! lecz puszczaj!

Skrwawiony powstał, wyrwał z oka strzałę,

Wlókł się do zamku; a za nim zwycięzca

Szedł z wolna, milcząc; zwalane odzienie

Otrząsał z pyłu i ze krwi ocierał.

Wszystek dwór pierzchnął na widok Raudona,

Przed gniewem jego; dwóch tylko strażników

Na moście stało w ponurem milczeniu.

Przeszli most razem, weszli na podwórzec.

Tu niewolników wynędzniałych tłumy

Zpod wrót blademi patrzały twarzami

I kląć się zdały milczącemi usty.

Szedł Raudon naprzód, ściąwszy usta sine;

Jęku nie wydał, nie przemówił słowa;

W milczeniu tylko krew z oka wysączał,

A drugiem czasem patrzał na Witola,

Jakby go szukał i spotkać się lękał.

W przysionku słudzy naprzeciw wybiegli.

Jednych odepchnął, a drugich skinieniem

W głąb domu Raudon przed siebie odprawił.

Witol, przeszedłszy próg piérwszéj komnaty

I powitawszy Kobole zamkowe,

Usiadł przy ogniu, który się wpośrodku

Szérokim, smolnym płomieniem podnosił.

Wkoło ogniska ławy i kamienie,

I stoły były z cisowego drzewa;

Ponad nim otwór, przez który dym czarny

Wijąc się, w kłęby ku górze unosił.

Raudon, chcąc ukryć wstyd i boleść swoję,

Uciekł daleko do izby nałożnic.

Słudzy przynieśli miód w złoconym rogu,

I ciepłą wodę na znużone nogi;

Przyszły kobiéty pył otrząść z odzienia,

Obmyć Witola i do stołu służyć.Kunigas, hańbę swą kryjąc w komnacie,

Już przed zwycięzcą więcéj się nie stawił;

Lecz słychać było krzyk jego z podwórca,

I widać było biednych niewolników,

Skrwawionych ręką okrutnego paua,

Pod gołém niebem w podwórzu leżących,

Nagich i sinych od smagań i chłodu.

Najstarszy smerda z Witolem wieczerzał,

Ale milczący, nie bawił rozmową,

Ani do uczty wesoło zapraszał;

Ledwie, podając, w róg usta umoczył,

Ledwie mięsiwo podnosząc pieczone

I placki białe, dotknął ich wargami.

Kobiéty także służebne milczały.

I nic nie było słychać, oprócz jęków,

Które z podwórca przez okna wpadały,

Szelestu kroków i trzaskania ognia.

Tak, choć wieczerza zostawiona suto,

Choć nie brak było ni piwa, ni miodu,

Przymusu tylko jéj nie dostawało.

Wszystko bez niego złém się wydawało.

Lecz noc nadbiegła, czas już spocząć było.Smerda Witola do izby gościnnéj,

Na drugi koniec domu poprowadził.

Tam go już ze skór niedźwiedzich posłanie,

Ciepłe ognisko i dzban piwa czekał.

Witol się z mieczem u boku położył,

I sen udając, dał wypocząć ciału

Po trudach drogi i walki z Raudonem;

Lecz sen prawdziwy nie zszedł mu na oczy.

Na próżno mrużył; znowu je odmykał,

I niespokojny z łoża się porywał.

Słuchał, jak sowy, latając, huczały,

I ogień trzaskał, i koguty piały.

Cicho na dworze; tylko czasem straże

Wołały, budząc hasłem jedna drugą.

Wszystkie ich krzyki syn Mildy policzył,

I wszystkie kurów piania, co, jak straże,

Wśród cichéj nocy, wróżąc dzień, krzyczały.

Pomiędzy piérwszém a drugiém ich pianiem

U drzwi powolne usłyszał stąpanie

I jakby ciche szepty kilku ludzi;

Powstał z pościeli, miecz w rękę pochwycił,

Nastawił ucho — znowu cicho było.

— Czyli tam słudzy drzwi strzegli, czy może

Raudon już jaką zasadzkę gotował —

Myślał, bo jego przysiędze nie wierzył.

Lecz cichość znowu, i szepty ustały,

A wkrótce drugi raz Gajdis zaśpiewał.

Naówczas jakby kto ku drzwióm się zbliżał,

Miękkiemi wiżos po podłodze stąpał,

I szeptał cicho — zdało mu się znowu.

Chwila — podwoje cicho zaskrzypiały,

I resztki ognia oświeciły twarze

Raudona, smerdy i kilku siepaczy.

Nieśli oszczepy, siekiery i miecze,

Dyby i powróz z łyka upleciony.

Weszli, stanęli u drzwi. Witol leżał,

A dłonią drżącą od gniewu i złości

Ściskał miecz, aż mu własną rękę krwawił.

Stali, patrzyli. Raudon krok postąpił

I dał znak zbójcóm. Już go chwytać mieli,

Gdy nagle Witol z łoża się pochwycił,

I miecz podnosząc nad głową Raudona,

— Giń! zdrajco! — krzyknął; i za jedném cięciem

Szkaradna głowa, z wyłupioném okiem,

Padła, tocząc się po twardéj podłodze.

Kadłub stał chwilę i chwiał się na nogach,Potém padł. Słudzy z krzykiem się cofnęli.

A ogień, nagle wznosząc płomień jasny,

Drgające cielsko na ziemi oświecił,

I miecz skrwawiony, i krew rozbryzganą.

Naówczas smerda i słudzy xiążęciaDo stóp Witola czołem się rzucili.

— Przebacz! — wołali. — Tyś pewnie jest Bogiem.

Przebacz nam! Myśmy rozkazów słuchali,

Myśmy niewinni, on winien za wszystkich —

— Wynieście trupa — Witol im odpowie —

Rzućcie w podwórzec, a moich rozkazów

Czekajcie do dnia. Gdy dzień wejdzie biały.

Wstanę z posłania i wynijdę do was. —

Wyszli, unosząc z sobą trup Raudona.

Witol gasnące podsycił ognisko

I na zbroczonéj skórze się położył.

Ale zaledwie śmierci kunigasaWieść się rozeszła, wszyscy się zbudzili,

Krzykiem radosnym zamek się rozlega,

Zażegli ognie, biegną niewolnicy,

Ze łzami w oczach, płacząc, się ściskają,

Kobiéty także i dzieci porwane

Z siół okolicznych w tłumy się gromadzą,

I jedni drugim nowinę tę niosą,

I jedni drugim swobody winszują.

— On krzywo przysiągł! Bogi go skarały! —

Wołają wszyscy. — Będziemy znów wolni,

Pójdziem do swoich, pójdziem do rodziny. —

A kunigasa podli ulubieńce,

Co wolę jego nad ludem spełniali,

Okuci przez nich, związani, wybledli.

Wyroku śmierci zwyciężcy czekali.

Lecz i dzień nadszedł, Witol wstał z postania,

Wyszedł w podwórzec i rzecze do ludu:

— Wy, niewolnicy, wracajcie do swoich;

Tamci niech życie unoszą daleko.

Nic chcę ich karać. Ukarzą ich Bogi.

Łzy wezmą za łzy, krew za krew przelaną.

Nim ztąd ujdziecie, w cztéry zamku rogi

Podłóżcie ogień, dzielcie się skarbami.

Mnie tylko topór, łuk, i róg, i konia,

Białe sokoły, psy jego zostawić.

Resztę wam daję. Niech z téj wilczéj nory

Nic nie zostanie, prócz garści popiołu. —

Rzekł, a radośnym krzykiem tłum powtórzył

Rozkaz i dzięki. Rozbiegli się razem.

Co kto mógł, chwytał, zabierał, unosił:

Ci drogie skóry, bursztynowe czary,

I szaty jasne, i konie, i miecze;

Inni sztabami kruszec drogi nieśli,

Drogie kamienie przygarściami brali,

Sobolém futrem grzbiety nawieszali,

Świetnemi szłyki ubierali głowy.

Zgiełk, zamięszanie w podwórcu zamkowym.

A Witolowi topór złotem kuty,

I łuk przynieśli ogromny Raudona,

I róg, z którego białe piwo spijał,

I dwa sokoły do łowów uczone,

I dwa ogary, za które przed rokiem

Raudon stu ludzi zaprzedał w niewolę.

Potém mu konia przywiedli zza morza,

Którego Raudon, jak drogiego skarbu,

Pilnował okiem matki i złodzieja,

W ozdobnéj stajni trzymał, z rąk go karmił,

Zrebiec był wielki, czarny, białogrzywy;

Łeb na wyniosłym karku dumnie nosił;

A z niego dwojgiem zapalonych oczu,

Jak król, wzgardliwie po światu spoglądał;

U kopyt złote brzęczały podkowy;

Na grzbiecie skóra nieznanego źwierza,

Połyskująca włosem najeżonym,

Aż ponad ziemię zwieszona spływała;

Uzdę ze złota czystego miał laną,

Drogim kamieniem na głowie sadzoną.

Tego mu konia niewolnicy wiedli,

I, bijąc czołem, całując po nogach,

Uzdę do ręki Witola podali.

— Dla ciebie, Panie, koń ten — powiedzieli —

Pewnie się zrodził, chodował i czekał.

Tobie, kunigas, dosiąść go przystoi.

On cię, gdzie skiniesz, poniesie na wojnę,

Albo do twoich, do twojéj rodziny.

Raudon go niegdyś nad wszystkie przekładał.

Nie było w stadach, i w skarbie nie było,

Coby on więcéj, coby równie cenił.

Dawno już jakiś czarownik go xięciuPrzywiódł zza morza; i wziął tyle złota,

Ile go cztéry pociągnęło byki.

Pieścił go Raudon, a rzadko nań wsiadał:

Bo Jodź, gdy uczuł pana na swym grzbiecie,

Zżymał się, spinał i o ziemię zrzucał.

Mówili ludzie, że w nim duch zaklęty

Mieszka, i przezeń nawet się odzywa.

Często kunigas w nocy szedł do stajni;

Ludzie słyszeli, jak z koniem rozmawiał. —

Wziął Witol uzdę, za grzywę pochwycił,

Jodź go powąchał i potrząsnął sobą,

Potém uklęknął i rękę polizał.

Naówczas słudzy, co na to patrzali,

Znów przed Witolem upadli na twarze.

— To Bóg jest pewnie! Bóg to jest — wołali!

On na posłuszny grzbiet rumaka skoczył;

A widząc, że już uniesiono skarby,

Że lud się w pola radosny rozbiegał,

Rozkazał ogień podłożyć w zamczysko,

Ażeby pamięć tylko po Raudonie

Została w zgliszczu, zwaliskach i rumie;

Skinął — i zewsząd ognie wybuchnęły;

Zerwał się wicher, co je gnał ku sobie

I kręcił niemi, po dachach i ścianach

Rozdymał płomień, a zemstę przyśpieszał.

Ludzie już z zamku tłumem uciekali,

Wiodąc i niosąc, co komu przypadło:

Ten konie, tamten bydło, tamten szaty,

Ów oręż, inny kruszec, inny zboże.

Witol, usiadłszy na Jodzia, powoli

Wyjeżdżał z niemi, wpośród tłumu krzyków

I błogosławieństw, któremi mu drogę

Usłali ludzie, wiodąc go oczami,

Jak bóstwo jakie. Kiedy już ostatni

Przez most przebiegli, runęły mośnice,

I ściany zamku, dachy i dymniki;

Gęsty dym w górę puścił się kłębami,

Potém buchnęły płomienie, objęły

I całkiem w sobie ukryły zamczysko,

Nad którem tylko sowy i — puhacze,

I głodni krucy, krakając, wzlatali.

Gdy się znów Witol obejrzał za siebie,

Kupę już gruzów dymiącą się tylko

I lud w dolinie ujrzał rozpierzchniony.

Naówczas konia na drogę skierował.

Jodź potrząsł głową, podniósł ją, poleciał.

Leciał koń, leciał z nozdrzy rozdartemi,

Spienionym pyskiem, rozpuszczoną grzywą;

Pod kopytami jego tuman pyłu

Wznosił się, kręcił i jeźdźca okrywał,

Potém za koniem zostawał daleko,

Gonił go chwilę i padał bezsilny.

Wiatry, po bokach chyląc się, świszczały,

I, dziwiąc biegu, w tyle zostawały.

A z oczu jeźdźca prędko znikły zgliszcza,

I okolica, i włości Raudona.

Jakby na skrzydłach ptaka uniesiony,

Dziwił się Witol szybkiemu lotowi:

Bo koń i ziemi, zda się, nie dotykał,

Nie czuł wędzidła, jeździec mu nie ciężył,

Przez drogi, bez dróg, doliny i gaje

Silną się piersią przedzierał, jak strzału.

Zaledwie Witol ujrzał wieś przed sobą,

Już jéj nie było, już za nim znikała.

Rzeki jak wstęgi migały srébrzyste;

Gaje, jak wieńce z zieloności wite;

Pola, jak żółte i czerwone plamy.

Ponad nim chmury pędzone wiatrami

Stać się zdawały, i milcząc poglądać;

A ziemia, jakby zpod stóp uciekała,

Kręcić się, zwijać, w tył cofać zdawała.

Ogary jego daleko zostały,

Sokół gdzieś w lesie uwiązł na gałęzi.

Sam jeden Witol leciał bez oddechu,

Nie wiedząc, gdzie go dziki koń poniesie.

Coraz przez nowy pędząc kraj nieznany,

Czuł, jak mil wiele za nim już zostało.

Słońce się nawet na zachód skłaniało,

I w chmur drużynie różowych, złocistych,

Jak młoda xiężna śród swych dziewek dworu,

Kiedy ją wiodą do chłodnéj kąpieli,

Coraz łagodniéj na ziemię patrzało,

Coraz się miléj ziemi uśmiechało.

Widać, już wozu jego gasły ognie,

Już odpoczynku zbliżała się chwila;

Nad lasów wierzchy czerwone od znoju

Chylić się zacznie, i patrzy, i stoi,

Jak gdyby jeszcze żałowało ziemi

Opuścić drogiéj, jakby ją żegnało;

I jeszcze długo patrzało pół-okiem,

Tęskno, łagodnie; aż nareście tylko

Koronę swoję zostawia na niebie,

A samo wpadło do chłodnéj kąpieli.

Potém się odblask ognistego wozu

Świecił czerwono na srébrnych obłokach.

Po drugiéj stronie ukradkiem twarz bladą

Niewierny słońca mąż, xiężyc, pokazał,

I smutny wyszedł z skrwawioném obliczem

Błądzić po niebie do wschodu jutrzenki.

A Wakarinne wyszła go szpiegować,

I Żwajgzdunokiéj zapalone ręką

Tysiąc gwiazd innych błysło z chmur osłony.

Drużyna słońca, obłoki złocone,

Z niém razem zeszły do mokréj kąpieli,

Czysty już błękit; czasem tylko czyja

Gwiazda upadnie; drogę złotolitą

Za sobą pisząc, leci do mogiły,

I gaśnie blada z ostatnim oddechem

Tego, którego przyświecała głowie.

Noc była cicha i niebo pogodne,

Szumiały lasy. Nie wiatr rzucał niemi,

Same tak sobie po cichu szeptały,

Kołysząc do snu gałęźmi staremi

Ragany pod ich czarną korą skryte.

A koń, parskając, biegł daléj i daléj.

Nic go zatrzymać nie mogło śród biegu.

Zdawał się coraz nowycb sił nabierać,

Zdawał się coraz prędzéj lecieć jeszcze.

Nareście zwolnił błyskawicy biegu,

I coraz stąpał powolniéj, ostróżniéj.

Przebywał puszczę; wybiegł na dolinę,

Na któréj wielka ciemniała mogiła;

Parsknął i stanął; a Witol odgadnął.

Po biciu serca, po duszy przeczuciu,

Że to był ojca jego grób, Romojsa.

Koń pysk spieniony ku panu zawrócił,

Stanął; a Witol, zeskoczywszy z niego,

Zdjął uzdę, i rzekł, wolno go puszczając:

— Czuję, że to jest ojcowska mogiła.

Ty, coś mnie tutaj przyniósł na swym grzbiecie,

Bądź za to wolny; leć, gdzie stada dzikie;

Leć, o mój Jodziu, kędyś się urodził. —

A koń, jak gdyby tę mowę rozumiał,

Podniosłszy głowę, oczy nań obrócił,

Potrząsnął grzywą i zakopał nogą,

I znów szedł za nim do ojca mogiły.

Kiedy się Witol ku niemu obrócił,

On głowę oparł na ramieniu pana,

I stanął smutny, jakby myśli jego

Pojmować umiał, potrafił podzielać;

A okiem w oczy Witola wlepionémMówił mu: — Panie! nie chcę cię porzucić,

Pójdę za tobą, nie odstąpię ciebie.

Niepewny, drżący szedł Witol do grobu,

Szukał drzwi jego z południowéj strony,

I znalazł kamień, który je przypierał,

Dzikiemi chwasty pokryty i zielem.

Xiężyc się właśnie podnosił zza chmury

I dał mu runy wyczytać grobowe.

Ze drżeniem serca ujrzał ojca imieJeszcze starości nieporosłe mchami,

W górze dwa węże, godło jego rodu.

Padł syn naówczas, i gorzkiemi łzami

Polał mogiłę, jęknąwszy boleśnie;

Modlił się Bogóm, cieni ojca wzywał.

— Ojcze! — zawołał — zlituj się nad synem!

Zejdź z tamtych światów na twoję mogiłę

I ukaż mu się w dawniejszéj postaci!

Oto cię błagam! oto cię przyzywam

Usty i sercem, modlitwą i łzami!

Ojcze mój! pokaż twarz swoję z mogiły!

Niech ją raz ujrzę, raz na życie całe.

Potém polecę, w sercu ją poniosę,

Jak złoty pieniądz, co do grobu kładą

Na długą drogę wieczności umarłym.

Jeśli żal tobie dziadów twoich cienie,

Albo wesołą biesiadę z Murgami,

I łowy miłe na chwilę porzucić,

Powrócisz, ojcze! na wieczność powrócisz!

Niechaj ja ujrzę twoję twarz promienną,

Choćby tak krótko, jak blask błyskawicy.

Jak strzałę gromu, co pada i znika.

Matka raz do mnie z nieba się spuściła,

A tyż ni razu mnie się nie ukażesz?

Ja zemstę Bogów tu za ciebie noszę,

Ja zn twą winę błąkam się po ziemi

I walczę z duchem wysłańcem Perkuna.

Ojcze! ty wszystko nagrodzisz synowi,

Życie zasłodzisz, do walki zagrzejesz,

Jeśli mu tylko ukażesz twarz swoję! —

Westchnął i spójrzał, płakał i narzekał.

Wtém na niebiosach coś błyskać zaczęło,

I białe cienie na białych rumakach,

Krając powietrze skrzydłami białemi,

Ponad mogiłę wzleciały. Syn spójrzał,

Wyciągnął ręce, srébrne łzy wylewał.

A drogą mléczną lecieli ku niemu:

Ojciec na przedzie, w złotem litéj szacie,

Promienny cały; po trzy gwiazd miał w ręku,

Jedną na czole, a na piersi jedną;

U boku jego złoty miecz zwieszony,

I łuk z strzałami chwiał mu się na barkach;

Zniżał się, zniżał, stanął na mogile;

A za nim orszak jego towarzyszy,

Jak on, na koniach białych i skrzydlatych.

Stanęli. Witol padł na twarz przed ojcem.

— Ojcze! — rzekł, wznosząc spłakane oblicze —

Dozwól się dosyć napatrzyć twéj twarzy.

Niech się jéj obraz na duszy wyryje,

Abym go nosił życie moje całe;

Ażebym, jeśli na Dungus przylecę,

Jeśli do wschodniéj powrócę krainy.

Piérwszego poznał, piérwszego powitał!

O, lżéj mi będzie walczyć teraz z duchem,

Lżéj będzie cierpieć i zginąć na ziemi,

Kiedym cię w życiu mojém raz zobaczył. —

Mówił i ręce do ducha wyciągał;

A duch, jak gdyby chciał, nie mógł się zbliżyć;

Chwiał się na białym, skrzydlatym rumaku;

I gdyby w kraju, z którego przeleciał,

Mógł się żal rodzić, łzy mogły popłynąć,

Rzekłbyś, że mu się łzy w oczach świeciły.

Otworzył usta i tak rzekł do syna:

— Śmiało idź, synu, śmiało idź po ziemi!

Choć zemsta Bogów niewinnego ściga,

Jeśli się zbrodnią nie skalasz ni razu,

Wrócisz do ojców, do wschodniéj krainy,

Przejdziesz Anafiel; a pamięć o tobie,

Jak złote ziarno posiane na ziemi,

Zostanie tutaj; i z niéj się urodzi

Potomstwo wielkie, bohatery sławne.

Śmiało idź! synu! Ja ojcowską ręką

Do boju życia błogosławię tobie. —

Rzekł ojciec. Potém znowu orszak duchów

Z mogiły ruszył, popłynął ku niebu;

Bielał przez chwilę; na tle nocy czarnéj

Świecił, jak gwiazda, i malał, i zniknął.

Pozostał Witol, uderzył się w rękę, —

I krew swą lejąc na ojca mogile,

Modląc się, krwawą święcił mu ofiarę.

Tak noc ubiegła. Piérwszy raz od dawna

Usnął podróżny; a wierny koń jego

Z rozdartém nozdrzem wartował na straży

l rżeniem równo z jutrzeńką obudził.

Witol przypomniał na ducha zasadzki;

Dłużéj na grobie nie mogąc pozostać,

Oblał go jeszcze łzami, i żegnając,

Znów w swoję drogę puścił się przez lasy.

Smutny szedł krętą w zarośla drożyną;

Jodź za nim, jakby sługa szedł za panem

Powoli; kroki mierzył z jego chodem;

Czasem się srożył i najeżał grzywę,

To znów spokojny trawę gryzł i liście;

Jak pies, co rękę zna, co go karmiła,

i szuka śladu, i tęskni za panem,

Tak on drożyną za nim postępował;

I próżno łąki wabiły zielone,

Próżno do niego dzikie stada rżały —

On nawet ku nim oczu nie obrócił,

Na chwilę nawet pana nie porzucił.

Tak długo w głębią puszczy się ciągnęli.

A Witol kraj ten jakby przez sen widział,

Zdał się poznawać, zdał się przypominać.

I zdało mu się, jak gdyby za młodu

Ścieżki podobne i podobne gaje,

Też same rzeczki, doliny też same

Kiedyś już widział i dawniéj przebiegał.

Witał je z jakiemś uczuciem radości,

A sam uczucia nie pojmował swego.

Coraz biegł prędzéj. Na ścieżki zawrocie

Wyszedł w dolinę, i ujrzał przed sobą

Chatę — tę samą, w któréj się wychował.

Też same wiśnie dach jéj ocieniały,

Też same płoty dokoła ogródka,

Taż sama wkoło zielona dolina,

Taż sama sosna z barcią niedaleko,

Kamień, na którym z pastuszki ofiarę

Palił on niegdyś Goniglowi Bogu;

A w dali tenże las, na który chciwie,

Rwąc się do łowów, patrzał tyle razy,

Też same dęby z gałęźmi krzywemi,

I sosny smukłe, i brzozy schylone,

Blada osina, splątane leszczyny,

Taż sama niwka pod lasem zasiana.

I, jakby wczora odszedł ztąd dopiéro,

Nic się tu jeszcze nie zmieniło wkoło —

Cicho, jak było, i pusto, jak było.

Ranek, więc matka musi być w oborze,

Ojciec na łowach, z bydłem poszły dzieci,

Parobcy w lesie, w polu, na nowinach.

Psia buda stoi otworem i pusta.

Też same nawet sroki i śmieciuchy

Skaczą przed progiem i ziania szukają.

Witol, jak gdyby tylko z łowów wracał,

Śpieszył, i stając na chrominy progu.

Modlił się naprzód Kobolóm i duchóm,

Co go dziecięciem pod tym dachem strzegły;

Zapukał potém. Wyszła stara Małda;

Ale pod pięknéj postaci młodzieńcem

Owego dziecka, co się gdzieś zbłąkało,

Już nie poznała. On poznać się nie dał,

I prosił tylko, jak łowiec zbłąkany,

Aby się chwilę ogrzać przy ognisku

I do podróży dalszéj mógł wypocząć.

Poszła mu stara wodę grzać na nogi

I placków upiec świątecznych pod żarem,

Plaster mu miodu na stół postawiła,

I sér, i mléko na misie drewnianéj;

Lecz choć na niego sto razy spójrzała,

Choć głos słyszała, nie poznała przecię,

Że się ten niegdy jéj synem nazywał,

i na jéj ręku piosenką dziecinną,

Straszony cieniem Pokola, usypiał.

Wtém na podwórku psy się odezwały

I któś zagadał. Rozpoznał po głosie

Witol starego i łowcze ogary.

Wybiegła Małda gościa mu zwiastować;

Ale po Jodziu wiedział już gospodarz,

Że jakiś obcy w chacie odpoczywa.

— Któż to? — zapytał żony w progu chaty.

— Kto? — Bogi wiedzą! Zaszedł, jak zbłąkany,

Piękny młodzieniec. Miecz wielki u boku,

Łuk ma na plecach i topor u pasa,

I wiżos drogim sznurem oplatane,

I twarz wesołą, a piękną jak Saule. —

— Nie bluźńże, stara! A toć byłby bogiem. —

— Kto wié! Prawdziwie na niego wygląda.

Widziałam dawniéj kunigasów wielu.

Ludzie to, jak my; to, nie jak my człowiek.

I mało darów gościny skosztował,

Milczy i patrzy, jakby na co czekał. —

Stary porzucił oręż swój u proga,

Proch z nóg otrząsnął, zdjął szłyk z siwéj głowy,

I, uchylając drzwi, gościa powitał:

— Niechaj wam będzie błogo w naszym domu. —

— I tobie, starcze, niech Bogi przyczynią —

Odrzekł mu Witol — niechaj wam Puschajtis

U Markopola dostatki wyprosi.

Z łowów wracacie? — zapytał po chwili.

— Z łowów — rzekł starzec — idę, miły gościu! —

A mówiąc, pilnie w twarz mu się wpatrywał;

I, jakby sobie głos ten przypominał,

Jakby pod męzką chciał odgadnąć twarzą

Rysy dziecięcia, patrzał z podziwieniem.

— Jakże wam łowy dziś się poszczęściły? —

Znowu go Witol zapytał z uśmiechem.

— Nie bardzo, Panie! Od lat to już kilku,

Jak wychowaniec mój, biedny sierota,

Gdzieś mi na łowach, przez duchy zbłąkany,

Zginął, że nawet i śladu żadnego

Znaleźć nie mogłem, od tego mi czasu

Ani na łowach, ni się szczęści w domu.

A Bogi wiedzą, jakem go przestrzegał.

Lecz w las młodemu, jak rybie do wody.

Ani pamiętał na moje przestrogi.

— Liszka nam drogę przebiegła — mówiłem —

Wróćmy się nazad — on nie chciał powracać;

Stać mu kazałem, puściwszy ogary —

On w las poleciał i zginął gdzieś w lesie. —

— Dawnoż to temu? — znów Witol się pyta.

— Lat nie liczyłem, lecz kilka ich mija.

Oszczep strzaskany znalazłem śród kniei,

Lecz ani słychu, co się z młodym stało.

Gdyby go źwierzę pożarło, to szaty

Znalazłbym może, lub kości pogrzebał;

A wszystkiem lasy przetrząsnął dokoła,I nié ma miejsca, gdzie bym go nie szukał. —

— Któż to był? zkądże wzięty był sierota? —

Znów Witol starca zapytał ciekawy.

— Jeszcze go dzieckiem przynieśli z daleka,

Z dworu Kruminy; kobiéta służebna,

Tajemnie, w białe spowitego płótno.

Żonie oddała, i mieli nagrodzić.

Ale gdy chłopiec z mojéj zginął winy,

Nikt się o niego nie dopomniał więcéj.

Myśmy nagrody i prosić nie śmieli.

Nie było za co. Baliśmy się kary.

Wielka Krumine straszna, gdy jest w gniewie. —

— I nikt o niego u was nie zapytał? —

Powtórzył Witol z westchnieniem bolesném.

— Nikt; tylko lata przeszłego kobiéta

Taż sama w polu spotkała mnie znowu.

— Dziecka już nié ma? — powiedziała do mnie.

— Nié ma! — odrzekłem, i chciałem uciekać.

— Wiém! — zawołała, idąc daléj drogą.

Lecz nie groziła zemstą, ani karą,

Ani się więcéj u mnie rozpytała.

Jam dumał: ona zkąd wiedziała o tém?

Dlaczego nic mi nie mówiła za to?

Chociaż go swoi nie płakali może,

Ja nieraz po nim szczére łzy wylałem.

Ach! byłby teraz w domu mi pomocą.

Siłę niedźwiedzia, a rozum miał węża,

Odwagę wilków szalonych i rysia.

Młody, a już mu w piersi boje wrzały,

I nie mógł z braćmi trzody gnać na pole,

Rwał się do łuku, oszczepem się bawił,

O łowach marzył i tęsknił za niemi.

Ja teraz stary! Czemuż go tu nié ma?! —

A Witol słuchał starca i żałował.

Stara ze swoim przyszła znowu żalem;

Z założonemi rękami, podparta,

Przypominała biednego sierotę,

Który z jéj piersi ssał przed laty życie.

— Jam go, jak własne dziécię, ukochała —

Płacząc, mówiła, potrząsając głową —

Jak swoje dziecko piersiami karmiłam.

Ale znać było, że nie nasze dziécię.

Insza twarz, serce, i inna w nim dusza.

Jemu niesmaczne dziecinne zabawki,

Jemu niemiłe dziecinne swawole;

O łowach tylko i bitwach od młodu

Marzył i gadał, przez sen nawet, biedny. —

— I jemu przyszło — rzekł starzec — tak zginąć!

Nie darmo liszka przebiegła nam drogę.

Prosiłem: wróćmy! On nie chciał powracać;

Zaledwie w inną dał się zwrócić stronę.

Poszedł i zginął! O! żal mi sieroty. —

— Nie żałuj, ojcze! — rzekł Witol do niego,

I wstał z za stołu, szedł, uściskał starca. —

Jam to jest Witol, ja to ów sierota. —

— Ty!! — zawołali z wykrzykiem oboje. —

Ty? Panie! — Zaraz wszystko zapomnieli,

Ściskać go, płacząc, i pytać zaczęli.

Witol się cieszył, jak gdyby rodzinę

Własną odzyskał — tak czule witali,

Ze łzami w oczach, z uśmiechem radości.

A stary patrzał, Witola oglądał,

Dziwił wzrostowi, mieczowi, ubraniu,

O wszystko pytał, wszystkiego ciekawy,

I stokroć jedno powtarzać mu kazał.

Zaraz się dzieci starca dowiedziały.

— Witol powrócił! — Biegają pastuszki,

Wołają, trzody puścili samopas,

I wszyscy biegną zobaczyć do chaty,

Jak ich rowieśnik na wielkiego męża

I na wojaka wyrósł potężnego,

Jakiego konia, jaki miecz u boku,

Jakie miał piękne, bogate ubranie.

Tak gdy ptak z gniazda daleko uleci

I w obcych gajach pierzem się okryje

A potém znowu na gniazdo powróci,

Pozna go matka, dziwią mu się bracia,

I w obcym dawną witają znajomość.

Na próżno Małda troskliwa Jodziowi

Najczystszy owies sypała na trawie;

Próżno mu dzieci, głaszcząc go, nosiły

Wody najświświéższéj z krynicy od boru —

On nic jeść nie chciał, niczego się napić,

Hasał w dolinie, znów do chaty wracał,

I, u drzwi stojąc, kopał ziemię nogą,

Rżał i Witola ku sobie wyzywał.

A w chacie radość, a w chacie wesele.

Nie śmieli pytać: — Czy zostaniesz z nami? —

Mógłżeby teraz Witol z niemi zostać,

Ubogiém życiem z niciernimie się podzielić?

Już oni nawet o tém nie myślili;

Tylko prosili: — Zostań dzionek z nami,

Zostań dni dziewięć, potém miesiąc cały. —— A potém, może — myśleli — on sobie

Podoba z nami i zawsze zostanie. —

Ale Witola insze czeka życie.

Potrzeba było walczyć z zemsty duchem,

I świat przebiegać, i wojenny sławę

Pozyskać głośną. Czuł, że mądra BudteI Łajbegełda stuustna mu w duszyŻądzą miotały i walki i sławy.

On się już nie mógł tém życiem spokojném

Łowów, spoczynku, odludnéj pustyni,

Dosyć nakarmić. Głos Krewe KrewejtySzérzéj mu świata dokoła pokazał,

Inną mu przyszłość daleką zwiastował.

Młodzieńczym duchem piął się Witol w górę,

Marzył o walkach z posłami Perkuna,

Dalekich krajach i rozgłośnéj sławie.

I próżno w chacie prosił ojciec stary,

Próżno go bracia o trzy dni prosili.

Jodź kopał nogą, pode drzwi przychodził,

Swém rżeniem panu odjazd przypominał

I do podróży wyzywał go nowéj.

A każde rżenie konia w jego sercu,

Jak róg do boju wzywający, brzmiało.

Musiał się Witol pożegnać ze starcem.

— Wróciszże kiedy? — smutnie pytał stary.

— Nie wiém, mój ojcze! — Któż wié, czy powróci,

Kiedy na wojny leci przeciw śmierci? —

— Daleko jedziesz szukać boju, synu!

Cicho dokoła, nie słychać tu wojny. —

— Znajdę ją, ojcze! Ona na mnie czeka.

Gdzie ja, tam ona. Pójdę w świat przed siebie.

Wspomnijcie o mnie, kiedy mnie nie będzie.

Ztąd niedaleko jest w lesie mogiła.

Mego tam ojca złożone popioły.

Kiedy Chauturej przyjdzie zmarłych święto,

Przez pamięć dla mnie złóżcie tam ofiarę. —

Przyrzekli wszyscy; z łzami go żegnali.

Wyjechał. Długo za nim spoglądali;

Długo, przed chatą stojąc na podwórku,

O sobie, o nim gwarzyli po cichu.

Zniknął im z oczu, i każdy do swojéj

Z cichém westchnieniem powrócił roboty.

Chmurny był wieczór, kiedy Jodź Witola

Uniósł przez puszcze od wieśniaczéj chaty;

Na niebie, jakby podartemi szmaty,

Brudne obłoki, rozpierzchłe, wisiały;

Wiatr w górze szumiał; wielkiemi kroplami

Deszcz się niekiedy oznajmował ziemi;

A piorun, tocząc się ze chmury w chmurę,

Warczał, nim upadł na przelękłych głowy.

Jodż, jakby burzę czy wroga przeczuwał,

Coraz biegł prędzéj, coraz chyżéj ścigał.

Ledwie się za nim migały w oddali

Puszcze, Witola młodości schronienie;

I Niemen, w którym niebo się odbiło,

Jako pas czarny pozostał za niemi.

Oni lecieli. Nad Witola głową

Już Grajtas czyhał pod ptaka postacią,

Skrzydła rozpuścił, szyję na dół zwiesił,

Rozwarł dziob ostry i zakrzywił szpony;

A Jodź najeżał rozczochraną grzywę,

Rzucał się, parskał i pędził szalony;

Lecz duch Perkuna prześcignąć się nie dał,

Ciągle nad niemi przez chmury szybował,

Ciągle ich okiem ognistém pilnował.

Tymczasem burze warczały po chmurach;

Huk wprzód daleki, teraz bliższy coraz,

Gęstszą co chwila błyskawicą groził;

I wicher ku nim wiał ciepły, siarczysty,

Z powietrzem ciężkiém, gęstemi wyziewy.

Oni lecieli coraz chyżéj, chyżéj.

Jodź głową w górę potrząsnął i stanął.

— Panie mój! — rzecze — duch nad tobą krąży.

Duch to Perkuna. Przed nim nie ucieczem.

Wejdź w moję głowę i schowaj się przed nim.

Ja z tobą wówczas lżéj jeszcze polecę;

A on, gdy ciebie nie ujrzy pod sobą,

Może się nazad na Dungus zawróci. —

— Wejść w głowę twoję? — Witol go zapytał —

Jakże ja w głowie pomieszczę się twojéj? —

— Panie! — koń rzecze — jest w niéj pałac wielki.

Każdy naszego rodu koń go z sobą nosi.

A gdy pan jego siadzie na spoczynek,

On leci daléj, kędy mu rozkaże. —

— Zkądżeś ty rodem? cudowny mój koniu! —

— Z daleka, Panie! z północnéj krainy.

Naszego rodu jest już tylko dwoje.

Jeden król tylko ma klacz mnie podobną.

Lecz nie trać czasu. Stanę, pysk otworzę,

Wnijdź do pałacu i uśnij spokojnie. —

Stanął, a Witol spuścił się na ziemię.

Jodź, białą pianą zlany, pysk otworzył.

Skoczył syn Mildy, i znalazł się cudem,

W gmachu przepysznym, który okien dwoje

(Dwa oczy Jodzia) jasno oświecało.

Wszystko tam było do jego wygody:

Z skór miękkich łoże, stół i miodu czasze,

Na stole pieczeń, zubrzy róg złocony,

I ogień nawet palił się w ognisku,

A dym przez nozdrza konia się wywijałKiedy Jodź stawał, Grajtas już się spuszczał,

Wymierzył w środek na Witola głowę

I ostrym dziobem już ku niéj kierował,

Spójrzał raz jeszcze — nie było Witola,

Kod tylko pędził. Ptak za nim poleciał,

Na próżno pastwy upatrując swojéj.

To się raz spuszczał nad głowę rumaka,

To wkoło niego kręcił i szybował.

Nigdzie Witola. Myślał: — Koń go zrzucił,

Pozostał w tyle, a jam go ominął. —

Spuścił się nizko i leciał nad drogą.

Jodź spójrzał w górę — jeszcze burze grzmiały,

Potopy deszczu lały się na ziemię,

Ale już ptaka nad nimi nie było.

Jeszcze dwie mile, a daléj pogoda

I odpoczynek w zielonéj dolinie.

Skoczył dwie mile i stanął zdyszany.

— Panie! — rzekł — wynijdź, bo już niema ducha. —

Witol ze swego wyskoczył pałacu,

I, głaszcząc konia, usiadł na murawie.

— Cóż ty chcesz, koniu, za twoje usługi? —

— Nic, o mój Panie! Chciałbym ja raz tylko

Swojego rodu klacz odwiedzić cudną,

Która na dworze północnego króla,

Ztąd jest daleko. Potém bym ci za to

Służył tak wiernie, jak dotąd służyłem,

Póki twojego życia lylko sianie,

I póki życia we wschodniéj krainie.

Uciekać nie chcę, rzucić cię nie mogę.

Czarownik jeden zaklął mnie w niewolę.

Iż komu cugle raz w ręce oddane,

Tego na wieki sługą pozostanę. —

— Gdzież ta klacz cudna? i długaż to droga? —

— Trzy razy trzy dni będziemy lecieli,

Siedémkroć siedém będziemy powracać. —

— Odpocznij, Jodziu. Polecimy za nią. —

Jodź wstrząsł się cały. — Nie trzeba spoczynku.

Siadaj! mój Panie! siadaj! Jam gotowy. —

Jechali ciągle ku chmurnemu niebu,

Na północ, przeciw Griżulas świecących;

I chociaż prędko jak piorun lecieli,

Już się im droga długą zdała obu.

Kraj się odmienił. Znikły Litwy gaje;

Śnieg ziemię przysuł; białych brzóz i jodeł

Chwiały się bory pod płatami śniegu,

Pod białą zimy śmiertelną koszulą:

A niebo mgliste wisiało nad nimi,

I rzeki martwe u stóp ich głazami

Leżały, jakby trupy na smętarzu.

Nigdzie człowieka. Czasami źwierz biały

Gdzieś się z daleka po śniegach im migał

I bojaźliwy po zaspach przesuwał,

A w borze czarnym kryjąc się głęboko,

Znikał w gęstwinach, z splątanych gałęzi

Śniegiem strzęsionym zasypując ślady.

W nocy miljony gwiazd świeciły z nieba,

Ale nieznane Witolowym oczóm.

Innych to ludzi i innego świata

Strażnice były, inaczéj świeciły.

W północnéj stronie co nocy olbrzymy

W czerwonéj zorzy wbiegali na niebo

I krwawe walki wiedli, i krwią swoją

Na długo jeszcze pole walk broczyli;

Czasem przez wielkie pędzili jeziora,

Martwe i lśniące, które pod kopytem

Chicho i straszno w głębinach tętniały;

To znów przez zaspy śniegu się kopali,

Które, jak góry wznosząc się olbrzymie,

Tysiącem pyłów gwiaździstych błyskały.

Pochmurne niebo czasem się iskrzyło,

Jak drugie szkliste nad głową jezioro;

Czasem się w siwe ubierało szaty;

Lub białym śniegiem wiatr kręcąc nad ziemią.

Chmurą ich zewsząd śnieżną opasywał.

W niéj jak gdyby się ziemi nie tykali,

Jakby w obłoku jasnym się pędzili.

Lecz Jodź z rozdartém nozdrzem nigdy drogi

Nie szukał nawet: ciągle wprost przed siebie,

Przez góry, doły, i zaspy śnieżyste,

I przez zamarzłe pędził się jeziora.

Ni jemu w nocy spoczynku gdzie w lesie.

Owsa ni wody nie trzeba mu było.

Jakby cudowną ożywiany siłą,

Im dłużéj leciał, t sięm raźniéj i chyżéj,

Czując, że coraz był od celu bliżéj.

Wiele dni w drodze podróżnym ubiegło.

Dni tylko mrokiem i światłem liczyli:

Bo rzadko słońce widzieli nad sobą,

I rzadko xiężyc zza chmury twarz bladą

Pokazał, i znów wśród zamieci śniegu

Okrył się płaszczem tumanów i zniknął.

A Witol pytał konia: — Czy tak długo

Biedz jeszcze mieli, czy jeszcze daleko? —

— Jeszcześmy, Panie, ubiegli pół drogi. —

I znowu leciał tak prędko, jak wprzódy.

A kraj się coraz dzikszy ukazywał.

Czasem w ustroni chata między drzewy,

I człek brodaty, śniegiem opruszonyWieku i zimy, wychylał twarz czarną,

Na widok jeźdźca schyloném bił czołem,

I, ozierając, z przestrachem uciekał.

Czasami stada głodnych wilków, wyjąc,

Stały na wzgórzach, oczami świeciły,

Z otwartym pyskiem na jeźdźca patrzyły;

Lecz Jodź poskoczył, i w tyle zostały;

Wiatr tylko wycie przynosił z daleka.

Potém znów było cicho, jak przed chwilą.

Znowu wędrują przez morza śnieżyste.

A Witol pyta: — Daleko? mój koniu! —

— Panie mój! jeszcze do króla daleko. —

I znowu jadą i pędzą śniegami,

A mroźny wicher wkoło nich się zwija.

Już twarz i suknie Witola przemarzły,

I oręż jego posiwiał u boku,

I koń, jak gdyby kamieńmi drogiemi

Okryty, w pyłach zamarzłych połyskał.

— Zimno nam, koniu! — mówił Witol znowu.

— Nie mnie: bo pędzę do swojéj kochanki.

Ani mnie nogi od biegu martwieją,

Ani mi siły od znoju ustają;

Bo czuję Aszwę kochankę przed sobą.

Ty tylko, Panie, musisz być znużony.

Tobie i mroźny wiatr musi dokuczać.

Tobie i nudno i ciężko być musi:

Bo do nikogo i po nic nie jedziesz. —

— O, mnie nie nudno, mnie droga nie długa;

Lecz przyśpiesz biegu, bo odpocząć trzeba. —

— Czemuż wejść nie chcesz do swego pałacu? —

Bo lubię patrzeć na ten świat północny,

I chcę na jego napatrzeć się dziwy,

Ażeby o nim w starości pamiętać

I przy ognisku kiedyś opowiadać. —

Znowu więc biegli. Jodż począł ustawać.

— Blizko już? koniu! — Witol go zapytał.

— Blizko już, Panie! — koń mu odpowiedział.

Za mgłą, na górze wysokiéj, nad rzeką,

Wysoki, biały gmach się ukazywał;

U spodu góry wielki las sosnowy

Zielonym wieńcem miasto opasywał;

Świeciły dachy i wieże wysokie;

Dymy na bokach góry się zwijały,

I w czarnych kłębach, nad wierzchołkiem lasu,

Jak szata ciemna, z wiatrem kołysały.

Jodź zarżał, patrząc na górę wysoką,

I jeszcze chyżéj biegł po krętéj drodze.

Pomiędzy lasem széroko ubitéj:

Wspinał się silny i na skały drapał;

Z nozdrza mu ogień, zda się, wyparskiwał;

Uszy nastawił i nasrożył grzywę;

Tak aż do bramy zamkowéj doleciał.

Tu Witol porwał zwieszony u pasa

Róg i zatrąbił. Zaraz służba mnoga

Biegła, ciekawie patrząc na wędrowca.

— Swemu królowi powiedzcie ode mnie —

Rzekł Witol, stojąc u zapartéj bramy —

Że z południowych oddalonych krajów

Przybywam prosić gościny u niego. —

Od wrót pobiegli na zamek dworzanie.

Król oknem wyjrzał; poznał po postawie,

Że gość to musiał być wielkiego rodu

Rozkazał puścić na zamek, do siebie;

Sam nawet wyszedł naprzeciw spotykać.

Stary i siwy, na łokieć miał brodę.

Złocistą suknię, na głowie koronę,

Długi miecz w pochwach u boku zwieszony;

Krzepki, barczysty. Znać, że długie lata

Siły w nim wielkiéj jeszcze nie przybiły:

Bo kiedy dłoń swą Witolowi podał,

W uścisku jego znać było nie starca,

Lecz w kwiecie wieku silnego wojaka.

Co był zwyklejszy miecz pieścić w swéj dłoni

Niż przyjacielską podawać u proga.

Potém obadwa do komnat bogatych

Poszli i siedli. Liczni słudzy króla

Jadło, napoje, biały miód i mléko,

I piwo nieśli srébrnemi konwiami.

Na drogich skórach siedzieli za stołem,

A niewolnicy, klęcząc, im służyli.

Wpośrodku uczty zwołani śpiewacy

Z gęślą i pieśnią wesołą nadeszli;

Inni na rogach i trąbach im grali,

W lietauros bili, jak gdyby do wojny

Wojenną pieśnią rozgrzewając serca,

Wspomnieniem zwycięztw rozjaśniając czoła.

I tak weseli, do wieczora oba

O swoich krajach, o Bogach, o wojnach,

I król i Witol pospołu gwarzyli.

Gdy noc nadeszła, najstarszy dworzanin

Powiódł Witola w komnatę osóbną,

Bogatą bardzo i bardzo ozdobną.

Dziewięciu sług mu dał król na rozkazy,

Którzy noc całą pod drzwiami czuwali.

Nazajutrz szaty przynieśli bogate

I miecz złocisty w podarku od króla.

Przywdział je Witol, lecz Krewe KrewejtyMiecza nie rzucił, choć oka nie wabił,

Ani się świecił bogatą pozłotą.

Znowu, jak wczoraj, dzień minął wesoło,

W uczcie i śpiewach, nad dzbanami miodu.

W samo południe na podwórzec wyszli

Przygotowaném bawić się igrzyskiem.

W środku ścian cztérech z białego kamienia,

Które podwórzec wielki otaczały,

Spuszczono naprzód niedźwiedzia z ogary.

Niedźwiedź był głodny; a psy rozjuszone

Wpadły nań, wyjąc; lecz lasów mieszkaniec,

Z starości siwy, podniósł się na łapach.

Przypuścił zjadłe ku sobie ogary,

Potém, jak muchy, w uścisku rozszarpał.

Naówczas większe drugie psy puszczono.

Te, kiedy wroga przed sobą postrzegły

I ciała braci w posoce drgające,

Wyjąc, pobiegły ukryć się pod murem,

I bojaźliwém poglądając okiem,

Zdały się, patrząc do góry, litości

Żałosnym jękiem od ludzi wyzywać.

Naówczas Witol zaczął króla prosić:

— Pozwól sam na sam z niedźwiedziem się zmierzyć. —

— Gościu mój! — rzekł król — gdybyś był mi wrogiem,

Chętnie bym na śmierć pewną cię wyprawił.

Chyba jéj żądasz. Lecz szukaj gdzie indziéj.

Nie ściągaj na mnie zemsty swoich Bogów

Za połamane gościnności prawa. —

— Nie żądam śmierci — Witol odpowiedział. —

Chcę ci pokazać naszych krajów łowy,

I siłę naszą pokazać, o Królu! —

A król ogromne od bramy wrzeciądze

Rozkazał przynieść, i w ręce ująwszy,

Milcząc, z łatwością, jak słomę, rozkruszył.

— I ja mam siłę — rzekł — ale nie człeku

Z dzikiém źwierzęciem mierzyć się i walczyć. —

— Królu! — znów Witol — lat już temu wiele,

Jeszczem był ledwie u ojca chłopięciem,

Kiedym takiego położył niedźwiedzia,

Co był postrachem okolicznéj puszczy.

Którego łoże pomijali łowce,

Bo się od kości z daleka bielało.

Jeżeli zginę, ni żony, ni dzieci,

Nikogo nie mam, ojca, coby płakał,

Ni krewnych, coby pogrzeb mi sprawili.

Dozwól mi, Królu! a wówczas zobaczysz,

Jakiegoś jeszcze nie widział, igrzysko. —

— Nieraz --- król rzecze — widziałem podobne,

Kiedy niewolnik za zbrodnię skazany

Z psami lub dzikim niedźwiedziem się ścierał.

Nigdym nie widział, by zwyciężył człowiek.

Rzuć tę myśl, gościu, i nie chciéj probować. —

A Witol naglił, prosił, aż król stary

Rzekł: — Chcesz umierać, wolno ci, idź walczyć:

Lecz jeśli padniesz, krew twoja nie na mnie,

Ani na dom ten nie spadnie niewinny.

Sam chciałeś, wolnyś, i sam się zabijesz. —

Gdy tak mówili, wyły psy u bramy,

Niedźwiedź rozdartych wnętrzności wydzierał,

Leżał, i łapy liżąc, je pożerał.

Z podziwem wszyscy patrzali, gdy młody

Wędrowiec, z lichym orężem u boku,

Bez zbroi, łuku, oszczepu i drzewca,

Przeszedł wśród wszystkich, podwórzec otworzył,

I stanął śmiało przed siwym niedźwiedziem.

Tamten zaledwie mordę zakrwawioną

Podniósł i oczy wytrzeszczył czerwone.

Potém spokojny wrócił do swéj pastwy.

Witol z dobytym mieczem się przybliżał;

I niedźwiedź, mrucząc, psie cielsko porzucił,

Zaryczał, stanął, na niego się zwrócił.

Spójrzeli stojąc nieruchomi oba.

Wtém cudownego oręża zamachem

Syn Mildy łeb mu na dwoje rozpłatał:

Potém, porwawszy za kark, poza mury

Ogromne cielsko, zlane krwią, przerzucił.

Milczeli wszyscy, i sam król osłupiał.

W chwilę, jak gdyby oczóm nie wierzyli,

Jedni na drugich patrzali, nie śmiejąc

Ni ust otworzyć, ni nawet się dziwić.

A Witol z wolna na miejsce powrócił,

I resztę gonitw w milczeniu przesiedział,

Ani się słowem odezwał do króla,

Ani z łatwego chlubił się zwycięztwa.

Lecz król północny, dziwiąc się téj sile,

Igrzysko zamknął, do zamku powrócił.

— Tyś czarnoxiężnik — rzecze do Witola. —

Dobrze! W téj sztuce i jam nie pośledni.

Jednak, choć młody, tyś mnie w niéj przesadził.

— Nie umiém czarów, i nie znam, co czary —

Rzekł Witol. — Siła, moja tajemnica;

Taką mam, jaką Bogowie mi dali;

Anim jéj sztuką powiększył, ni zmienił. —

— Król słuchał, głową trzęsąc, i nie wierzył.

— Nie chcesz mi, gościu, wydać swych tajemnic,

Dlatego czarów sztuki się zapierasz.

Jednak téj siły nikt nie ma pod słońcem,

Z taką się jednak nikt z ludzi nie rodzi.

Kto ją posiada, czarami pozyskał,

Modły, ofiarą, zaklęciem uprosił.

Próżno się Witol przed królem zapierał.

On, złość swą kryjąc i gniew w serca głębi,

Choć przyjaznemi przemawiał słowami,

Zazdrośném sercem źle gościowi życzył,

I na miecz patrzał u boku zwieszony,

Jeszcze niedźwiedzia posoką zbroczony.

— Gościu mój! — rzecze — sto za jeden mieczów,

Stu niewolników, jeśli chcesz, w zamianę. —

— Ten miecz — rzekł Witol — pamiątka jedyna.

Braci, rodziny nie mam w swoim kraju.

On bratem moim, przyjacielem, sługą,

On mi po ojcu przybranym puścizną.

Za twą koronę, i kraj twój, o Królu,

Miecza mojego nie oddam w zamianę. —

Umilkł; a stary spójrzał nań ponuro

I wzrok pochmurny przed siebie utopił.

Kiedy za stołem usiedli i piją,

Słudzy gorące roznoszą mięsiwa,

Dworscy im w rogi białe miody leją,

Gęślarze pieśni wojennemi bawią,

A stary, ślepy, odwieczne im dzieje

Przeciągłym głosem wśród pieśni powtarza.

Nagle, jak gdyby góra się zatrzęsła,

Stu koni biegiem i stu koni rżeniem

W okno zamczyska bije tentent wielki

I po powietrzu rżenie się rozlega.

Król klaczy swojéj poznał głos miłośny,

A Witol Jodzia zapalczywe rżenie.

Król, gniewem płonąc, porwał się od stoła.

— Kto klacz cudowną puścił na dolinę?!

Śmierć mu! Już za nią żrebiec się upędza! —

I biegł do okna, i oczyma szukał.

Pod górą zamku oba konie stały;

Już miłośnemi złączone pyskami

Wzajem poznawać i cieszyć się zdały.

Klacz króla rżała do swego kochanka,

Grzywa jéj wiatrem wzniesiona latała,

Oczy płonęły, a nozdrze rozdarte

Zdało się ogniem buchać, wiać płomieniem.

Pobladł król stary i przeklinał sługi,

Którzy na twarze padali w milczeniu.

Potém, nim Witol miał czas go zrozumieć,

On czarodziejskie jął czynić zaklęcia,

I, zabiegając, by olbrzymich koni

Ród się na ziemi z téj pary nie mnożył,

Skinął --- zpod zamku runął kawał góry

I urwiskami zarzucił ich dwoje.

— A! — wrzasnął — teraz śmierć na tego sługę.

Który cudowną klacz z stajni wypuścił!

Ja po niéj będę do méj śmierci płakał,

Bo jéj podobnéj nie było na świecie.

Lecz zkądże sobie równego kochanka

Aszwa znalazła? Powiązać stajennych

I rzucić dzikim źwierzóm na pożarcie. —

Mówił; a Witol ku niemu poskoczył

Ziejący gniewem, zrospaczony żalem.

— Królu! — zawołał — najdroższego skarbu,

Koniaś mnie mego pozbawił zdradliwie.

Gdybyś za niego królestwo oddawał,

Niczém mi takiéj nie nagrodzisz straty! —

Król zadumiony próżno się wymawiał.

— Patrz — rzecze — na mnie; i ja równą tobie

Stratę poniosłem: klacz mi ukochaną

Razem z twym koniem własnemi rękami,

Zbójca, zagrzebłem pod górą zamkową!

Biada mi! biadał — I rwał siwe włosy,

I sługi swoje odpychał od siebie.

Po ziemi tarzał z jęki bolesnemi.

A Witol także, po srogiéj utracie,

Po Jodziu swoim, płakał łzy rzewnemi;

Ale, na boleść królewską patrzając,

Zabył on swojéj, uśmierzył ją w duszy,

Podał mu rękę. — Królu! — z żalem rzecze —

Stało się! Nie czas na próżno się trapić.

Obaśmy winni, obadwa skarani.

Podaj mi rękę, i przebaczmy sobie. —

Nic nie rzekł stary, lecz jęczał strapiony

I sługi swoje od siebie odpychał,

A koniuszego do wilczéj zagrody

Wrzucić rozkazał.

      Noc była nadeszła.

Kobiéty króla pocieszać przybiegły.

Wrzawą i płaczem szumiał zamek cały.

Witol do swojéj précz uszedł świetlicy.

Po drogim koniu tęskniąc, przyjacielu;

I długo, długo siedząc u ogniska,

Wspominał o nim, próżny żal podsycał.

Tymczasem starca nie pocieszą słudzy.

Próżno piosenki młoda córka nóci,

Bojary jego łudzą go nadzieją,

Że w świat pobiegną i klacz taką drugą

Od czarodzieja zza morza dostaną.

Król wié, że drugiéj takiéj nié ma w świecie,

I ciężko wzdycha, i targa włos biały,

Do snu się nawet, choć północ, nie kładzie.

A córka słowy przemawia czułemi,

I pyta ojca: co począć rozkaże,

Czém gniew ukoić, uspokoić żale?

On rzekł do córki: — A po Aszwie mojéj

Żal nie ustanie póki mego życia.

Lecz byłby mniejszy, gdybym cudownego

Dostać mógł miecza od gościa mojego.

Miecz ten u boku bezustannie nosi,

I za nic oddać nie chciał go w zamianę. —

— Miecz ten od niego ja, ojcze, dostanę —

Rzekła mu córka. Z siedzenia się zrywa,

Do staréj mamki czarownicy śpieszy,

Szepce z nią długo, długo się naradza,

Wraca do ojca i powtarza znowu:

— Miecz ten od niego ja, ojcze, dostanę.

Jutro go rano u łoża twojego

Ujrzysz, mój ojcze! Usypiaj spokojny. —

I poszła córka; w podwórcu zamkowym

Zebrała sługi; śle ich do świetlicy,

Kędy sam jeden Witol odpoczywał.

— Kto miecz cudowny od gościa dostanie.

Swoboda jemu i dziecióm na wieki,

Stu niewolników na sto gonów ziemi! —

Rzekła, i słudzy upadli na twarze.

Biją im serca na obietnic tyle.

Wszyscy pobiegli do gościa świetlicy.

Witol nie usnął, jeszcze na posłaniu

Siedział i płakał na nieszczęście swoje,

Gdy drzwi széroko otwarli posłani,

Wpadną na niego i więzy narzucą,

A starszy smerda, ulubieniec pani,

Miecz mu od pasa chce oderwać siłą;

Lecz pas go trzyma u Witola boku,

I, jakby przyrósł, odjąć się nie daje.

Na próżno szarpią, próżno się szamocą.

Nie wziąść go ręką, nie oderwać mocą.

A Witol walczy z siepaczy wszystkiemi,

I co dwóch rzuci, podepce na ziemi,

To cztérech znowu do niego przyskoczy,

Targa, i wiąże, i siłą ugniata.

Miecza do ręki Witol wziąść nie może —

Ręce spętane; jeszcze spętanemi

Broni się silny, niewolników rzuca;

Aż wysilony matkę przypomina,

I, wzniósłszy oczy, zawoła z rospaczą:

— Ratuj mnie! Mildo! matko! ratuj syna! —

I w chwili padną na stronę siepacze.

Drzwi się rozwarły, jasna postać w bieli

Weszła, skinęła. Witol poznał matkę,

I ręce do niéj wyciąga żebrzące.

— Ratuj mnie! — woła. — Zgwałcono gościnę.

Król ze mną chlebem rozłamał się białym,

Pił z jednéj czary, a zdradę uknował,

Konia mnie zbawił, i miecz chce cudowny

Wyrwać mi gwałtem. Wśród nocy podeszli

Słudzy wysłani, więzy narzucili!

Matko! — A matka rękę mu podała.

I wstał z posłania, otrząsnąwszy łyka.

— Biada ci! Królu! wam — krzyknął — siepacze!

Jam wolny. Idę. Lecz gdy tu powrócę,

Nie z jednym mieczem, nie sam jeden tylko! —

To mówiąc, z siebie zrywał króla dary,

Bogate suknie, jaśniejące szaty,

Wdział swoje na się, i z matką wybiega.

— Matko! ty syna przeniesiesz na Litwę.

Mam w sercu zemstę, dokonać jéj muszę.

Muszę się pomścić, kraj jego zwojować.

Zabrać w niewolę jego, żony, dzieci,

I niemowlętóm nawet nie daruję,

A z jego zamkiem i z krajami jego

To, co z Raudona uczynię sadybą.

O matko moja! jeśli w twojém ręku

Jest jeszcze jaka zemsta najstraszniejsza,

I téj dla syna nie odmawiaj twego! —

Wówczas Bogini, litując się syna,

Którego w gniewie i żalu tuliła,

Na kraj północny przeklęctwo rzuciła,

Żeby w nim, póki zemsta się nie spełni,

Iskierki nawet miłości nie było,

Ani roskoszy miłośnych uczucia.

— Niech, jak te lody, ostygną! — wyrzekła —

Niech żadne czucie serca nie rozgrzeje!

I, póki zemście twéj dosyć nie będzie,

Niech w walkach, sporze i bez zgody żyją!

Niechaj się sami szarpią, zabijają!

Mąż żonę niechaj odpycha od siebie,

A córka ojca, starych dziadów dzieci!

Niechaj, dopóki ty im nie przebaczysz,

Przeklęctwo moje cięży im nad głową! —

Tak mówiąc, syna uniosła od ziemi,

I polecieli nad Litwę rodzinną.

Tu Milda w puszczy, ponad Niemna brzegiem,

Syna ze swego wysadziła wozu

I skarby wielkie na wojsko mu dała.

Przejęty żalem, pałający gniewem,

Witol z puszcz dzikich zaczął lud zwoływać.

Posłańcy jego poszli w cztéry strony,

Na wszystkie dziewięć pokoleń litewskich.

Zewsząd, ujęty nadzieją nagrody,

Lud się naciskał tłumnie i gromadził.

Biegli, oszczepy niosąc, drzewce, łuki,

I rzadkie jeszcze żelazne oręże. —

U chaty starca Witol stanowisko

I obóz wybrał w zielonéj dolinie.

Dzień za dniem coraz rosły jego siły;

Dzień za dniem z dala przybiegali ludzie

Ze stron dalekich, dziwnie uzbrojeni

W proce i groty, kamienne siekiery;.

Dzikich; dalekich, głuchych puszcz mieszkańce,

Okryci skórą pobitego źwierza,

W szłykacb z łbów dziczych, niedźwiedzi i wilków,

Stali na rozkaz do boju gotowi.

Jednych nadzieja bogatego łupu,

Drugich zapłaty wielkiéj obietnica,

Innych krew młoda i do boju wrząca,

Do Witolowéj napędzały zgrai.

Od swych kapłanów wziąwszy wróżbę drogi,

Biegli młodzieńcy, rodzinne ogniska

Starych rodziców, narzeczone młode

Ochotném sercem wesoło żegnając,

A prędki powrót i łupy bogate

Z północnych krajów obiecując swoim.

Wkrótce na puszczy pełno ludu było.

Obóz daleko wyszedł za dolinę,

Ciągnął się w lasy głęboko, że Witol

Wojska swojego zliczyć nie potrafił.

Kiedy ruszali z wojennemi Bogi

I wróżbitami na długą wyprawę.

Każdy wziął tylko na prawą dłoń piasku,

I rzucił, kędy był obóz w dolinie.

Nim wszyscy przeszli, stanęła mogiła,

Co drzew wierzchołki głową przewyższyła.

Wiosną się z Litwy na wojnę wybrali;

Lecz zimą ledwie, przez śniegi i lody

Ciągle na północ idąc, doszli góry,

Na któréj zamek był króla północy.

Naówczas Witol kazał chwycić jeńca

I wieszczą zrobić kapłanóm ofiarę.

Złapany wieśniak stanął w wojska kole;

A wejdalota piersi mu obnażył,

Potém nóż podniósł i wpośrodek serca

Uderzył; spójrzał — krew czerwoną strugą

Na dobrą wróżbę, jak woda, płynęła;

Krzyknął do wojska — radosnym odgłosem

Wojsko za wróżbę Bogóm dziękowało,

Wznosząc oszczepy i łuki do góry,

Rzucając szłyki kosmate w powietrze.

Jeńca na stosie pod górą spalono.

I najpiękniejszą z kobiét tego kraju

Bogóm ofiarą dać Witol ślubował.

Potém zamkową otoczyli górę.

A król północy z wysokiego gmachu

Ujrzał ogromne wojsko na dolinie,

I zląkł się bardzo, i wysłał swe posły,Żeby pytali, czego chcą od niego?

— Zemsty za Jodzia — Witol odpowiedział. —

Król wasz pogwałcił gościnności prawa,

I najdroższego konia mnie pozbawił.

Idę po zemstę na jego królestwo,

Jego i dzieci chcę zabrać w niewolę.

Zamek rozburzyć, kraj jego spustoszyć. —

Odeszli posły z straszną odpowiedzią.

Słońce krok uszło, król nowych przysyła.

Wszystkie swe skarby Witolowi daje,

Córkę w zamężcie z królestwem przyrzeka,

Lecz prosi, żeby nie pustoszył kraju,

Życiem go zbawił i nie mścił się więcéj.

— Nie chcę ja jego córki, ni korony,

Chcę jego głowy — Witol odpowiedział. —

Głowa za głowę! a i to za mało.

Za jedną Jodzia tysiąc wziąść nie wiele.

Ród zdrajców waszych chcę wyplenić z ziemi,

Aby się po nim mogiła została

I kupa kości nauką sąsiadóm. —

Znowu posłowie odeszli z przestrachem.

Słońce krok uszło, znowu posły śpieszą.

Przez nich król drogie podarki wysyła:

Konie litemi kobiercami kryte,

I futra drogie, wielkie bydła stada,

Sto jak śnieg białych na łowy sokołów,

Sto wozów złota i drogich kamieni,

Sto szat cudownych, gdzieś we wschodnim kraju

Duchów nie ludzi mądrą ręką tkanych.

A Witol nazad podarki odsyła

Z śmiechem pogardy, zelżywemi słowy.

— Nie podarunkiem zemstę on przebłaga,

Nie złotem swojém za Jodzia zapłaci.

Głowa za głowę! i tego za mało.

Śmierć mu za zdradę, jemu i ludowi,

Żeby się zły ród nie szérzył po ziemi! —

Widząc król, że już nic go nie ocali,

Bez wojska, ludu, na łasce Witola,

Posłał swą córkę na obóz zwyciężcy,Żeby go łzami i prośbą błagała

Albo wdziękami serce mu zmiękczyła;

Ale gdy orszak niewieści postrzegli

I starsi o nim wodzowi znać dali,

Jak gdyby łez się dziewiczych przestraszył

Lub serca swego stałości nie wierzył,

Zamknął się w swoim namiocie, a posłów

Nazad do zamku odpędzić rozkazał.

Ruszyło wojsko, okrążając górę.

Kapłani z tyłu świętą pieśń nóciliDo Khawy Boga wojny i zwycięztwa.

Biją w Lietaury, a rogi i trąbyl

O strasznym boju odgłosem znać dały.

Pod górą, którą król narzucił konie,

Smok Pukis, z ciała tych źwierząt zrodzony,

Mieszkał i skarbów niezmiernych pilnował.

Spał, kiedy w jego jaskinię odgłosy

Wojny znak dały. Obudził się, wyjrzał,

I widząc ludu niezliczone tłumy,

Na twardych szponach oparł się o skalę,

Skórzane skrzydła strząsnął, i z jaskini,

Świszcząc, wypełznął naprzeciw Witola.

Był to jedyny téj góry obrońca:

Bo nikt się nie śmiał przeciw wojsku stawić.

A nowe posły już spiesznie ciągnęli:

Lecz, widząc smoka, zdumieni stanęli.

Sam jeden Witol wystąpił na niego,

Miecz swój cudowny w prawém podniósł ręku,

Procę u pasa, łuk miał i siekierę.

Lecz nieprzyjaciel miał żądło zatrute,

I wzrok, którego wejrzeniem zabijał,

Skrzydła, któremi mógł się wznieść do góry,

I do szarpania swéj pastwy pazury,

I ostre zęby, błyskające w paszczy.Witol się jednak nie uląkł przed wrogiem,

Do Boga wojny ślub w sercu uczynił

I szedł ku niemu. Smok i on stanęli,

Jasnemi oczy na siebie patrzali,

I krok stąpili, znów się mierzą wzrokiem,

Straszą się tylko, ten orężem groźnym,

Tamten ostremi zęby i pazury.

A wojsko, patrząc w milczeniu glębokiém,

Drżało z przestrachu przed walki widokiem.

Nareście smok się skórzanemi skrzydły

Ku górze podniósł, paszczękę rozdziera,

I z góry lecąc, na wodza uderzył.

Gotów do walki Witol, oszczep twardy

W pysk mu zabiwszy, ciął mieczem po głowie;

Ale miecz na łbie w iskry się posypał,

A w zębach pałka jak próchno się zgniotła.

Ustąpił na krok Witol, odpiął procę,

Podniósł się, ręką między oczy zmierzył,

I z bukiem w głowę poczwary uderzył.

Ze świstem kamień przeszywał powietrze;

Ale, dotknąwszy ledwie smoczéj głowy,

Tocząc się, upadł bezsilny na ziemię.

I smok, jak wprzódy, sunął się na niego

Sycząc straszliwie, przeraźliwym wzrokiem

Szukając oczu swego przeciwnika,

Ażeby przestrach wlać do jego duszy.

Lecz Witol wzroku smoczego unikał,

I, łuk napiąwszy, w tył się cofnął jeszcze

Potém, zatrutą wypuszczając strzałę,

W samą paszczękę roztwartą ją posłał.

Znikła gdzieś w głębi wnętrzności pożarta;

Ale znać było i z oczu i z syku,

Że smok już boleść uczuł, poznał wroga.

Sparty o górę Witol nie uciekał;

A kiedy Pukis rzucił się ku niemu,

On na kark jego, jak na konia, skoczył,

A w ręku pancerz łuskowy ścisnąwszy,

Język i oczy na wierzch mu wysadził.

Wówczas potwora, szybując skrzydłami,

Z Witolem razem w powietrze się wzbiła,

I coraz nikła na pochmurném niebie,

Aż gdzieś za szarym obłokiem się skryła.

Wojsko patrzało w ponurem milczeniu,

I dwór królewski z zamczyska poglądał,

I posły, stojąc na góry wierzchołku,

Czekali z strachem, kto na ziemię zleci?

Świst tylko przeszył spokojne powietrze,

A potéw głuche nad wojskiem milczenie.

Wszystkich się oczy do góry zwracały,

Gdy z chmury czarna wysunęła bryła,

Pędem ku ziemi lecąc ze krwi strugą.

Smok to był, ale z paszczęką obwisłą;

Skrzydła obcięte, nogi miał skurczone:

Z karku się czarna sączyła posoka:

A oczy zgasłe i z powiek wyparte,

Jak dwa owoce na drzewie, wisiały.

Na szyi jego z podniesionym mieczem

Siedział zwyciężca we krwi ubroczony.

Bez szłyka, łuku, w podarłem odzieniu,

Ale sam cały, nieranny i zdrowy,

Jak gdyby jechał na koniu z wyprawy.

Upadł na ziemię wpośród wojska swego

Wielkim okrzykiem radości witany;

A król północy, który z okien zamku

Patrzał na walkę, i smoka mściciela

Swą czarodziejską posiłkował mocą,

Kiedy go ujrzał zabitym i trupem,

Stracił ostatnią, jedyną nadzieję.

Padł na twarz, jęcząc, i ręce załamał.

Jednym się jękiem góra odezwała;

Kobiéty, dzieci płakały z przestrachu,

I posły z góry wierzchołka z popłochem

Spiesznie się nazad do zamku wrócili.

Tymczasem Witol do smoczéj jaskini

Szedł ze swoimi; a króla starszyzna

Na wielką radę zbiegła się do niego.

Jedni się poddać i błagać litości,

Drudzy mu posłać radzili królewnę,

Inni skarbami wojsko kupić chcieli,

Inni go zgładzić tajemnie wnosili;

Ale gdy przyszło zabójcę wybierać,

Najśmielsi nawet na drugich składali.

Tak dzień upływał. Witol skarby smocze

Pomiędzy wojsko porozdzielał swoje,

A trupa kazał zawlec do jaskini

I otwór wielkim kamieniem przywalić.

Kiedy powraca, ujrzy, aż znów z góry

Sam jeden poseł, z białą laską w dłoni,

Z rozdartą szatą i okrytą głową,

Ku obozowi z wolna kroki zmierza.

Był to wieszcz stary, mędrzec tego kraju,

Który ostatni szedł słowy pokoju

Serca zwyciężcy jeszcze raz probować.

— Wodzu! — rzekł starzec, nachylając głowę

I bijąc czołem — czyliż serca twego

Żadna już prośba nie zmiękczy, nie dotknie?

Czyliżeś sroższy od dzikiego źwierza,

Które się łzami człeka da ubłagać?

I za cóż zemstą dotykasz nas swoją?

Za cóż te wojska na nasze zniszczenie

Z dalekich krajów aż tutaj przygnałeś?

Król gdy na konia twego górę rzucił,

Razem z nim zabił najdroższą klacz swoję,

A że był twoim, o koniu nie wiedział.

Słudzy bez jego napadli rozkazów;

By panu swemu żalu ulżyć z serca,

Chcieli miecz dostać; lecz winni skarani:

Głowy ich dawno bieleją po polu,

A członki końmi rozdarto dzikiemi,

Ciałem się spaśli sępy i sokoły.

Król nic nie winien. Za cóż zemsty z niego?

Czyż za to karać kraj cały, nas wszystkich?

Czyżeś tak żalem serce twe skamienił,

Że ni głos króla, ni niewieście płacze,

Ni dary ciebie przebłagać nie mogą?

Wodzu! pokornym daj miłość uprosić:

Bo z kimże walczyć, z kim będziesz potykać?

Z starcy siwemi? z kobiéty słabemi?

Z służbą zlęknioną? drżącemi kapłany?

Gdyby choć garstka wojska przy nas była,

Walczyć by można i dać ci zwycięztwo;

Lecz kiedy nié ma komu spotkać z mieczem,

Jakież to będzie zwycięztwo i walka?

Chcesz mścić się? wyznacz, na kim pomsty żądasz?

I padną głowy, które ty naznaczysz;

Lecz nie burz zamku i nie niszcz nam kraju;

Starcu królowi daj życie mizerne

Spokojnie skończyć: bo mu już niewiele

Bogi zapewne wyznaczyły życia.

Ty, coś i smoki i dzikie źwierzęta

Pokonał, Wodzu! czyż się skalasz teraz

Krwią słabych niewiast i bezsilnych starców?

Chciéj nam przebaczyć! a i tak zwyciężysz. —

Rzekł starzec, umilkł; błagającym wzrokiem

Zdawał się strasznéj odpowiedzi czekać.

A Witol dumał na mieczu oparty,

I tak nareście starcu odpowiedział:

— Powiedz królowi, że upokorzony

Znalazł przede mną łaskę, przebaczenie.

Ja wojsko moje nazad poprowadzę.

On niech na przyszłość gościnności prawo

Święciéj dla drugich przychodniów zachowa.

Mógłbym za konia, za skarb mój najdroższy,

Mógłbym za zdradę i sromotę moje

Całe królestwo zburzyć i spustoszyć,

I jego okuć w haniebne kajdany,

I córkę spalić na ofiarnym stosie.

Lecz mu przebaczam. Nieś, starcze, odpowiedź. —

Stary wieszcz upadł twarzą przed Witolem,

Kraj szaty jego całował ze łzami,

I z odpowiedzią na zamek pośpieszył.

Cały dwór płakał w podwórcu zamkowym;

I król, rozdarłszy szały, jęczał, leżąc;

Dokoła córki szlochały i żony:

Bo już od wroga nie było nadziei,

A góra, zewsząd wojskiem opasana,

Nawet ucieczki przed zemstą nie dała.

Lecz przyszedł starzec z wesołą nowiną,

I radośnemi głosy góra cała,

Jakby ożyła, nagle się ozwała.

Powstał król stary i córkę uściskał;

Bogate dary jął zaraz wyprawiać:

Sto wozów złota i sto srébra wozów,

Sto skór kosztownych i sto szat złocistych,

Sto wozów mieczy i zbroi bogatych,

Sto koni kazał na obóz prowadzić;

Stu niewolników szło przed temi dary,

I sto niewolnic w purpurowych szatach.

Wszystko to stary król posłał zwyciężcy.

A Witol wojsku pół darów rozdzielił,

I najpiękniejszą dziéwkę na ofiarę

Na stosie spalił Bogóm nieśmiertelnym.

Potém się obóz ruszył na południe;

A Witol próżno do zamku wzywany

Nie chciał przestąpić więcéj jego progów.

Nie chciał ni króla starego zobaczyć,

Ni córki jego, którą mu za żonę,

Z całém swém państwem, korząc się, oddawał.

Z radośną pieśnią szło wojsko do kraju.

Ale niejeden nie doszedł znużony,

I w śniegach zasnął, żegnając ze swemi,

Płacząc, że leżeć będzie w obcéj ziemi,

Kędy łza żadna mogiły nie skropi,

Ani ofiara ducha nie wywoła.

Długo tak, długo szli nazad do Litwy;

A kiedy Niemen niebieski ujrzeli,

Padli na ziemię, Bogóm dziękowali,

I wszyscy poszli rodziny powitać.

Lecz Witol nie miał, nie witał rodziny;

Znów jeden został, bez celu dla życia,

Bez dachu, coby przyjął go gościnny,

I sług, którzy by tęsknotę pieśniami

Rozerwać mogli, czarną myśl rozproszyć.

Nad sinym Niemnem błąkał się on długo,

I zapominał o Perkuna duchu,

Który ponad nim, wyglądając chwili,

Z zemstą we szponach, krakając, wzlatywał.

Śmielszy zwycięztwy, jakby go wyzywał,

Nie krył się więcéj, nad rodzinną rzeką

Usiadł i skinął. Na zielonéj górze

Gród z cisowego drzewa stawić każe.

Z białych kamieni mur dokoła wznosi,

Puszczają wodę w przekopy Niemnową,

Biją zaborol, mostem łączą brzegi;

I, jak zażądał, stoi gród potężny,

Z pogardą patrzy na dalekie kraje,

A wały swemi zakrywa lud mnogi,

Który się zbieżał na zamkowe progi.

Naówczas w Litwie był olbrzym potężny.

Alcis miał imie. Kędy się urodził,

Kto mu był ojcem, i kto matką jego,

Próżne domysły; nikt o tém nie wiedział;

Ale po całéj Litwie jego imie,

Groźne i straszne, z ust do ust latało.

Wielu on xiążąt z zamków powyrzucał,

Wielu zwyciężył, porozwalał grody,

Wojska zamachem jednym porozbijał,

Statki, o skały rzuciwszy, zgruchotał,

Gdy uciśniony szedł z płaczem do niego,

Biegł, niosąc pomstę. Straszna zemsta była!

Bo on sam jeden więcéj niżli wojska,

Niż zagon wrogów, mógł spustoszyć kraju,

Był to ostatni z litewskich olbrzymów,

Szczątek — dawnego zgasłego ich rodu.

On jeden jeszcze miał naddziadów siłę,

I wzrost swych ojców, dziwowisko ludu.

Gdy chodził, wielką sosną się podpierał;

A brnąc przez rzeki, ledwie się zamoczył;

Głową nad puszcze litewskie przenosił;

Wielkiemi skały, wrosłemi do ziemi,

Jak dzieci piaskiem, przerzucał na dłoni.

Biada złym było, którędy przechodził!

Bo zbrodnie karał, i całe krainy,

Jak straszna burza, niszczył i pustoszył.

Zawsze w podróży, szukał walk i przygód.

Nie miał ni dworu, ni rodzinnéj ziemi,

Ani zamczyska, coby go przyjęło

Utrudzonego daleką podróżą.

Ciągle, jak Bogów mścicieli posłaniec,

Litewskie kraje wzdłuż i w szérz przechodził.

Raz, w długiéj drodze, smok z czarnéj jaskini,

Didalis, drogę zastąpił olbrzyma;

Ale o skałę wysoką rozbity,

Skarby mu swoje w puściźnie zostawił,

Skarby, na których od wieków wylęgły

Leżąc, czuwając, dniem, nocą pilnował.

Znalazł tam Alcis wielkie złota bryły,

I stosy srébra, i góry bursztynu,

I kubły pełne najdroższych kamieni.

Wielkim więc głazem jaskinię przywalił,

I sam znów daléj szedł w Litwę wędrować.

W rok potém przybył na dwór kunigasa,

I trafem córkę obaczył jedyną,

Ze wszystkich dziewic w Litwie najpiękniejszą.

Twarzy jéj samo słońce zazdrościło,

A oczy miała jak błękitne niebo,

A włosy jakby z bursztynu przędzione,

A ciało jakby z najbielszego płótna

Palcami duchów na Dungusie tkane.

Próżno ją ojciec zazdrośny ukrywał.

Alcis przez okno pańskiego domostwa

Ujrzał dziewicę, miłością pokochał.

I ona miału siłę niezwyczajną.

Nieraz się bawiąc z dziewczęty w dolinie,

Przyszła przed stado, i wołu za rogi

Porwawszy, przez się, jak ptaszka, rzuciła.

Ale nie siłę Alcis w niéj ukochał,

Tylko cudowną dziewiczą urodę,

Jasny blask oczu i wdzięk słodkiéj mowy.

W nocy on podszedł pod okna ZjedynyI widząc oczy jéj w oknie jak gwiazdy,

Takiemi słowy miłość swą objawił:

— Piękna Zjedyno! ty słyszałaś o mnie.

Na Litwie jestem największym mocarzem:

Bo nikt przeciwko mnie się nie postawi,

Nikogo nié ma, coby mnie zwyciężył.

Lecz nie mam ziemi, domu, ni zamczyska.

Bo wszystko moje, i gdzie chcę, wędruję.

Ja ciebie kocham! Chceszli, żebym wielkie

Twojemu ojcu dał skarby za ciebie?

Pójdziesz ty ze mną? Ja ciebie na plecach

Przenosić będę, żebyś białéj nogi

Po ciężkich drogach chodem nie znużyła;

Na noc ci łóżko z wonnych ziół uścielę;

Z ogromnych dębów ognisko rozłożę;

Z białych brzóz co dzień nowy gmach wysławię.

Ty z ramion moich będziesz świat oglądać,

I czasem w drodze chmurne czoło moje

Rozjaśnisz piosnką, pieszczotą, spójrzeniem.

Chceszli pójść ze mną? Chcesz, piękna Zjedyno,

Żebym cię porwał i ojcu twojemu

Wielkiemi skarby za ciebie zapłacił? —

Zjedyna nic mu nie odpowiedziała,

Ale od okna przed nim nie uciekła.

Alcis zrozumiał, wziął ją na ramiona,

Poniósł daleko; i w lipowym gaju

Piérwszą miłości noc na wonném łożu,

Wpośród słowików pieśni i róż woni,

Pod Alexoty opieką spędzili.

Nazajutrz ojciec stroskany rwał włosy,

Kiedy sto wozów zaszło na podwórze,

I wielkie skarby za córkę oddali,

A poseł ojcu małżeństwo oznajmił.Kunigas złotem łatwo się pocieszył.

Alcis, swą żonę wziąwszy na ramiona,

Daléj po Litwie, jak przedtem, wędrował;

Tylko gdy walkę miał stoczyć, naówczas

Córkę pod ojca opieką zostawiał.

Raz, idąc kędyś przez północne kraje,

Słyszał od ludzi o najściu Witola,

O jego bitwie ze srogim niedźwiedziem,

O jego walce ze smokiem Pukisem;

Potém na Litwie, u zgliszczów Raudona,

Spotkał pieśń ludu o jego zwycięztwie,

O jego zemście na krzywoprzysiężcy,

Spaleniu zamku, uwolnieniu ludzi;

Słyszał, jak wieśniak opowiadał stary

Cuda o wielkiéj Witola prawicy;

I znów nad Niemnem, u Witola góry,

Ujrzał z daleka bielejący zamek;

Ujrzał, i w duszy powiedział, że jeszcze

Braknie mu w Litwie zwyciężyć Witola.

Wtém Grajtas, który bezsilny czatował,

Jak Gulbi, który nie opuszcza człeka,

I ślad w ślad za nim, pilnując go, chodzi,

Grajtas się w starca ubogiego zmienił. »

I temi słowy jął judzić Alcisa:

— O Dzidziawirze wielki! na téj górze

Widzisz ten zamek? — to zamek Witola;

Widzisz tę ziemię dokoła podbitą? —

To jego ziemia. Tu on skarbów wielkich,

Które w północnym zawojował kraju,

Strzeże, i co dzień łupami przymnaża.

Nié ma na Litwie, prócz ciebie, o Panie,

Jemu równego w mądrości i sile,

Czyliż przed sobą dasz jemu przodkować?

Czyli z nim także nie zechcesz się zmierzyć? —

A Alcis milczał, i sosną wstrząsając,

— Na Bogi! — krzyknął po chwili namysłu —

Trzeba go wyzwać, zwyciężyć i zabić.

Żeby nikt nie śmiał mnie z nim porównywać. —

I szedł do zamku, u wrót w róg uderzył,

Aż się daleko wstrzęsły puszcz wnętrzności,

I góry z strachu zadrżały w posadach,

A wody rzeczne wstrzymały się w biegu.

Sam Witol wyszedł przeciw Dzidziawira;

A choć go Alcis przenosił postawą,

Chociaż pod dachem w zamku Witolowym

Nie mógł się nawet Dzidziawir położyć,

Przecięż syn Mildy nie zatrząsł się przed nim.

— Wielki Alcisie! --- rzekł, kiedy z postaci

Poznał olbrzyma — czego żądasz u mnie?

Czy gościnności? — wszystko, co mam, twoje.

Czyli pomocy? — skarby ci otwarte.

Mam wojsko mnogie, oręże żelazno.

Powiedz, co żądasz, do czego mnie wzywasz? —

A Alcis dumnym odpowiedział głosem:

— Chcę z tobą walczyć: bo na całéj Litwie

Jest nas dwóch równych, a jeden być musi.

Jeden drugiemu swoją sławą szkodzi.

Niech jeden będzie. Ja chcę walczyć z tobą. —

Witol mu na to: — Pozwól mi wziąć oręż.

Pójdę, i oba wynijdziem na pole;

A tam nas Bogi i siły rozsądzą,

Komu pójść na śmierć, a komu pozostać. —

Olbrzym Witola okiem tylko zmierzył,

I śmiał się, wcześnie gotując zwyciężyć;

Odrzucił sosnę, którą trzymał w ręku,

I bez oręża stawił się do boju.

Witol wziął procę, oszczep, miecz cudowny,

I chociaż ufał na zręczność i siłę,

Straszna Alcisa postawa, wejrzenie,

Trudną i ciężką walkę zwiastowały;

Więc Bogu wojny i matce swéj Mildzie

Wylał ofiarę, nim do boju stanął.

Wyszli obadwa. Wielkie ludu tłumy

Ze stron się wszystkich zebrały przyglądać;

I okoliczne wzgórza mnogą zgrają,

Jak pola kłosów niezliczoném mnóstwem,

Okryte były; a jak lasy szumią,

Tak uciszony lud, czekając walki,

Po cichu szemrał i z przestrachem gwarzył.

Nigdy takiego jeszcze przeciwnika

Witol przed sobą i mieczem nie widział:

Bo łatwiéj było dzikie puszcz niedźwiedzie,

Smoka, mieszkańca jaskini głębokiéj,

Niżli olbrzyma Alcisa zwyciężyć.

Z spuszczonym mieczem, łukiem tylko w dłoni,

Witol olbrzyma spotkać się gotował.

Alcis, széroko rozwarłszy ramiona,

Alcis, co grody wywracał pod nogą,

Szedł przeciwnika w objęciach zgruchotać.

Lecz Witol w prawe oko z łuku zmierzył,

I trafna strzała utkwiła w źrenicy.

Oburącz Alcis za twarz się pochwycił;

A Witol, z chwili korzystając błogiéj,

Nogę mu porwał, pociągnął, powalił,

I z nim się razem na ziemię wywrócił.

Oślepły Alcis szukał wroga wkoło.

On się przypełznął aż do jego głowy,

I, obie ręce kładnąc w oczu dwoje,

Jął je wydzierać, a gardło nogamiDeptać obiema. Jeszcze Alcis z dziwu

Nie mógł powrócić do sił i pamięci,

Kiedy syn Mildy, już jego zwyciężca,

Na twarzy, oczach i na gardle siedział,

Cudownym mieczem dotykając szyi.

— Chciałeś — rzekł — walki, więc masz ją, Alcisie!

Bogi widziały, że raczéj gościny

I dobréj z tobą żądałem przyjaźni. —

Czując miecz chłodny, olbrzym się potrząsnął;

Ale, upadkiem zgruchotawszy ciało,

Oko przebite mając ostrą strzałą,

Która daleko zawisła mu w głowie,

Z bolu bezwładny, za gardło ciśniony,

Nie mógł się podnieść. Próżno silną dłonią

Witola chwytał i precz chciał odrzucić.

Witol się wężem do gardła uczepił

I rękę wpoił pod krwawe powieki.

— Dosyć już walki! Przebacz! Dzidziawirze!

Daruj mi życie! Przyjaciółmi bądźmy. —

Te słowa jęcząc gdy Alcis wymówił,

Witol go puścił, i piérwszy, klęknąwszy,

Jął mu krew z oka i ranę obmywać.

Podniósł się Alcis; lecz wstyd od krwi gorzéj

Oblał mu dotąd nieskalane czoło;

Smutny przed Mildy synem się pochylił

I rzekł: — Tyś większy, boś ty mnie zwyciężył.

Ty jesteś Bogiem, ja tylko olbrzymem. —

Tymczasem jedném Witola skinieniem

Zbiegły się tłumy, i nad Niemna brzegiem

Z ogromnych dębów szałas wysławili,

Wielkie ognisko smolne rozłożyli;

A z zamku rogi przynieśli złocone,

Miody, mięsiwo i kosztowne dary.

Z ziół wyciśniętym sokiem sigonotaOlbrzyma oko na klęczkach polewał,

I sto niewolnic nogi jego myło.

Alcis przyjazną dłoń do Mildy syna

Wyciągnął, ścisnął, i przyrzekł na wieki

Być z nim i za nim, nigdy przeciw niemu.

— Teraz — rzekł — tyś jest piérwszy, a jam drugi.

Jam wielki ciałem i siłą, ty duszą,

Którą Bogowie odwieczni ci dali.

Nie chcę twych darów, żądam drużby twojéj. —

Grajtas z obłoku poglądal na bitwę,

Z rospaczy świstał wichrami i burzą;

A kiedy ujrzał, jak olbrzym upadał,

Jak gdyby upadł zwyciężony razem,

Jęknął i przed tron Perkuna powrócił.

Tam, milcząc, w myślach utonął głęboko.

— Czemuż on — dumał — silniejszy ode mnie?

Silniejszy niż smok, silniejszy niż olbrzym?

Czyli mu Milda swoję siłę dała?

Czy tajemnice dał Krewe Krewejto?

Lecz jam duch wieczny, a on tylko człowiek —

Czemuż i ja go nie mogę zwyciężyć?

Próżno się smoczą skórą obszywałem,

Próżno niedźwiedzią szerścią okrywałem.

Zawsze ze wstydem uciekłem pobity.

Czyli go Gulbi niewidzialny strzeże?

Czyli płaszcz Mildy od ciosów zasłania?

Czy, choć syn człeka, a przecię jest Bogiem? —

Tak myślał Grajtas, do walki nie śpieszył,

Nie czuł sił w sobie, bo odwagę stracił.

A Alcis poszedł za morze wędrować,

I gdzieś w dalekiéj ukrył się północy,

Kędy nikt jego nie wyrównał sławie

I z jego siłą nie ważył się mierzyć.

Spokojny Witol, ponad Niemna brzegiem,

W krainie matki, pędził życie błogie.

Chociaż mu tysiąc zasadzek zdradliwych

Duch niewidzialny rozścielał na drodze,

Wszystkie orężem i mądrością swoją

Zwyciężał lekko; z wszystkich wyszedł cały.

Jednak choć sławę jego Łajbegelda

Széroko wszędzie rozniosła po Litwie,

Choć z jego mieczem nikt nie śmiał się mierzyć,

On nieraz tęskny, w przyjaciół swych tłumie,

Niepojętego czegoś szukał wkoło;

A sam nie wiedząc, czego mu brak było,

Czuł jednak, iż mu czegoś brakowało,

I myślał wówczas: — Nie skarbów ja żądam.

Mam, ile zechcę. One mnie nie cieszą.

Zgłodniałéj duszy nie nasycę złotem,

Ani zwycieztwy, ani sławą wielką.

Ni niewolników i licznych sług tłumem.

Ci mi się na nic do szczęścia nie zdali.

Byłem sam jeden, i sam jeden sobie

Umiałem przecię służyć i wystarczyć.

Nie żądza sławy serce moje wzburza.

Miałem ja dosyć zwycięztwa i sławy.

Nie znajdziesz w Litwie na puszczach chrominy,

Gdzie by me imie już nie doleciało,

Gdzie by nie znano pieśni o Wilolu.

I czegoż żądam? czego mi brakuje? —

Sam nie pojmował, i myślał, że zrosły

W wojnie i walkach, znów tęsknił za niemi.

Kiedy tak tęskni i noce bezsenne

W grodu swojego wrotach przesiaduje,

Znów matki wezwał sercem nie ustami,

I po raz trzeci ujrzał ją przed sobą.

Chciał mówić — Bóstwo usta mu zawarło.

— O synu! twoję wiém ja tajemnicę,

Znam boleść tajną, rozumiém tęsknicę.

Tyś sam na świecie. Gorzko sercu twemu.

Za drugiém sercem wkoło się oglądasz.

Znajdziesz, Witolu, znajdziesz, czego żądasz.

Ale mi smutno: bo duchy swą władzą

Długiego szczęścia kosztować nie dadzą!

Rozjaśnij czoło, nie szukaj: bo samo

Przed ciebie przyjdzie przeznaczenie twoje. —

Rzekła, i szatą osłoniona białą

Zniknęła w chmurce, co na wschód leciała.

Raz, kiedy słudzy spali jeszcze, rano.

Wdział Witol wiżos, prostą odzież włożył,

I miecz przypasał, i łuk przypiął krzywy,

I procę wartką zawiesił u pasa,

A potém wyszedł, nie wiedząc, gdzie idzie.

Jesienny ranek przed zimy uśpieniem

Lasy w rozliczne szaty ufarbował:

Tam jakby świéżą krwią polane drzewa,

Ówdzie jak złote liście powiewały,

I słabe z wiatrem w powietrzu igrały;

A wpośród lasów pożółkłych i zbladłych

Gdzieniegdzie dąb się zielony podnosił,

Lub sosna czarna, jodła, co gałęźmi

Płacząc ku ziemi, los żony wężowéj

I wieczne łzy jéj ludzióm przypomina;

Niżéj na krzewiach głóg błyszczał czérwony,

Dojrzałych kalin grona zrumienione,

I jarzębiny żółtawe jagody,

Ponad któremi wzlatywali ptacy.

Nigdzie już kwiatu. Pożółkłe rośliny

Równo z drzewami owocem się gięły;

Dąb, suchy żołądź otrząsając z siebie,

Zrzucał na pastwę stadóm dzików głodnych;

Drzewo Lazdony, przez chłopców odarte,

Wysmukłe laski wznosiło do góry,

Jakby opieki pod dębów konarem

I bezpieczeństwa dla siebie szukało;

Pożółkły pola; trawy pozsychały;

Wody się mętne w koryta zebrały;

A wiatr, choć niebo świeciło pogodą,

Szumiał po lasach i liście otrząsał,

I źwierza z gajów wypędzał na pole.

Sam jeden Witol szedł z myślami swemi,

I, nie pilnując drogi, między puszczę,

W ostęp się gęsty, kędy jesień nawet

Jeszcze nie doszła, powoli przeciskał.

Szedł długi ranek, kiedy źródło czyste

Na chwilę jego wędrówkę wstrzymało.

Ujrzał doń ścieżkę wijącą się z góry,

A wpośród drzewek na górze dom biały;

Stanął; wtém piosnkę usłyszał wesołą,

Dobrze na Litwie dziewczętóm znajomą:

Hola ptaszki! hola źwierzę!

 Chodźcie do mnie tu!

Mój pan dzisiaj żonę bierze —

 Trzeba służyć mu.

W szaréj świcie ty, kwiczole,

 Siodłaj konie nam;

Bobr ma kuni szłyk na czole,

 Jemu wieźć nas dam;

Zając przed końmi pobieży;

 Słowik śpiewak nasz;

Sroka wodzem dla tancerzy;

 Wilk będzie dudarz;

Niedźwiedzia ja będę prosić,

 Będzie kłóć nam drwa;

A kruk wodę musi nosić,

 Bo grzbiet krzywy ma;

Jaskółka z fartuchem białym

 Będzie miski myć;

A ogonem wybujałym

 Wiewiórka stół trzéć;

Lis, co w futrze, jak pan, chodzi,

 Może za stół wieść,

Siąść, gdzie siądą państwo młodzi,

 Z jednéj miski jeść.

Hola ptaszki! hola źwierzę!

 Chodźcie do mnie tu!

Mój pan dzisiaj żonę bierze —

 Trzeba służyć mu.

Witol, wesołéj słuchając piosenki,

Nie wiedział, czemu uczuł lżéj na sercu.

Głos ten, jak gdyby czarnoxięzką władzą,

Stęsknioną duszę powoli kołysał.

Przed nim po ścieżce szła młoda LitewkaZ dzbanem po wodę; za nią koni para,

Z spuszczoną głową, wlokła się powoli;

I trzodka owiec, becząc, po drożynie

Za panią swoją goniła wesoło;

I kozieł czarny, z brodą na piędź długą,

Poważny, swoich małżonek pilnował;

A krówka biała dwór wiejskiéj dziewczyny,

Z srokatym ciołkiem idąca, kończyła.

Dziewczyna miała bieluchną koszulę,

Trzy sznury wielkich na szyi bursztynów;

U jéj fartucha maleńkie dzwoneczki

Za każdym ruchem wesoło brzęczały;

W włosach wetkniętych kilka liści ruty

I piękne grono czerwonéj kaliny;

Warkocz, spadając, aż do stóp dosięgał,

Pozaplatany kwiatkami jesieni,

Jak długa wstęga poza nią powiewał.

Kiedy Witola ujrzała, stanęła,

Chciała ociekać i do domu wrócić;

Ale syn Mildy z łagodnym uśmiechem

Strach jéj słodkiemi uspokoił słowy:

— Nie bój się, dziewczę! nie jestem AjtwarosAni Giristis, co kobiéty straszy,

Ani Erajczyn, co czyha w ogrodzie.

Blizkiego zamku ponad Niemna brzegiem

Jestem ja panem. Chodź napoić trzodę,

A ja ci wody naczerpać pomogę. —

Stanęło dziewczę, nie wiedząc, co czynić.

Czy nazad wracać, czy do źródła schodzić.

Ale Witola łagodne wejrzenie

Uspokoiło jéj bojaźń dziewiczą.

Zeszła, ukradkiem patrzając na niego.

A on jéj dzbanem wodę lał w koryto

I tak powoli pytania zadawał:

— Jak się nazywasz? o piękna dziewczyno! —

— Romussa, Panie! — Kto twoi rodzice? —

— Tutaj na górze, w téj chacie, mieszkają. —

— Któż jest twój ojciec i kto twoja matka? —

— Ojciec jest strzelcem; był kiedyś żołnierzem,

Ale już teraz z dzikiemi źwierzęty,

Z sarną, zającem i wilkiem się bije. —

— Tyś u nich jedna? — O! są u nas bracia.

Jeden już nawet starszy był na wojnie,

A młódszy jeszcze przy rodzicach w domu.

Ojciec go na dwór jaki kunigasaChciałby już wysłać; lecz boi się stary,

Aby pan jaki bezduszny i chciwy

Za niewolnika sobie nie przyswoił.

Wolał go jeszcze przy sobie zostawić. —

— Mogę zajść z tobą do waszego domu? —

— A czemuż? Panie! Rodzice gościnnie

Każdego w domu, czém mogą, przyjmują.

Pewnieś strudzony i odpocząć zechcesz. —

I Witol poszedł, niosąc dzban dziewczyny,

Krętą drożyną do domku białego.

Stał on wpośród drzew i gęstéj leszczyny,

Białemi okny do wschodu pozierał.

Za nim ogródek, w którym jesień płowa

Łodygi tylko i chwasty wyniosłe

W osieroconych grzędach zostawiła.

U progu matka córki wyglądała,

A ojciec stary z synem cóś rozmawiał,

Który kamienną łupał drwa siekierą.

— Oto wam gościa przyprowadzam, matko! —

Prześcigając go, wołała Romussa. —

Rycerz to jakiś, bo ma miecz u boku,

I łuk na plecach, i procę u pasa.

Znać z jego twarzy, że to pan być musi;

A mówił, że tu ma nad Niemnem zamek. —

Matka do domu pobiegła, a ojciec

Powstał, i siwą obnażywszy głowę,

Gościa, dziękując za łaskę, powitał.

Weszli do chały, a Witol Kobolóm

Naprzód u proga izby się pokłonił.

I zaraz na stół podali miód biały,

Pieczone koźlę, sér i mléko świéże.

Witol, dla Bogów wylawszy ofiarę,

I gospodarza z sobą jeść poprosił.

— Słyszałem, ojcze — rzekł — od waszéj córki,

Że chcecie syna oddać na dwór pański;

Ale się tylko boicie, by potém

Pan w niewolnika nie chciał go obrócić? —

— Prawda to, Panie! — odpowiedział stary. —

Ma lata słuszne, niechby szedł na wojnę.

Może by z wojny bogatszy powrócił,

Przyniósłby może za co się ożenić.

Ale strach teraz. Nieraz człek swobodny

Na całe życie pozostanie sługą.

Pstry dzięcioł, bardziéj pstre jest ludzkie życie.

Bogi nam losy złe i dobre dają;

Lecz przeciw losu nie godzi się śpieszyć

I naumyślnie z nieszczęściem probować. —

— Czyliż — rzekł Witol — nie znajdziecie pana,

któremu byście powierzyli syna? —

— Jeden jest tylko. Ten siedzi spokojny,

O wojnie więcéj nie myśli podobno. —

— Któż to jest?

      — Witol.

      — Dziękuję za słowo.

Ja to nim jestem. —

      — Kto? ty jesteś? Panie! —

I starzec powstał z przestrachem od stołu;

Ale go Witol za rękę powstrzymał.

— Zostań tu ze mną. Chcę pomówić z wami. —

— Ja bym śmiał? Panie! —

      — Siadaj! bądź spokojny.

Syna do dworu wezmę i obdarzę.

Będzie się za co miał za rok ożenić:

Bo chociaż z wojną nie idę w kraj obcy,

Umiém swym sługóm ze skarbcu nagrodzić. —

To mówiąc, wstawał, chciał odejść, znów siadał;

Nie wiedział, co go w téj chacie trzymało;

Lecz niespokojny, jakby czekał na co,

Chciał próg przestąpić, a coś go trzymało.

Wtém ze świronka, na misce drewnianéj,

Piękna Romussa wyniosła orzechy;

Pod jego wzrokiem płomieniąc się cała,

Ledwie oddawszy, wnet nazad uciekła.

Pożegnał łowca Witol i szedł daléj;

Stanął u źródła, stał i myślał długo:

Powoli potém na zamek powrócił.

Całą noc mu się Romussa marzyła,

Całą noc widział, jak trzodę poiła,

Z misą orzechów jak biegła ku niemu,

I swój rumieniec ucieczką taiła.

Ledwie przywiodła ranek biały Anssrn,

Witol od zamku znów się puszczą gonił;

Znowu u źródła, jak gdyby niechcący,

Usiadł i czekał na przyjście dziewczyny.

Chwila tak zbiegła, nic nie słychać było;

Potém się znowu ozwała piosenka:

O! sama nie wiém, co się dzieje ze mną!

W sercu mi smutno i tu oczach mi ciemno!

Piosnkę przerywam westchnieniem!

Uśmiech kończę łez strumieniem!

Powiédz, kukułko,

Powiédz, przyjaciółko,

Co to jest?

— Może źle w chacie? — kukułka mówiła —

Może cię matka za szkodę wybiła?

Może ojciec stary gdéra?

Lub brat tobą poniewiéra? —

— O, nie, kukułko,

Nie to, przyjaciółko,

Nie to jest! —

— Może ci ruta w ogródku uwiędła?

Możeś ślubnego płótna nie doprzędła?

Może twój luby na wojnie?

Tobie w sercu niespokojnie? —

— O, nie, kukułko,

Nie to, przyjaciółko,

Nie to jest! —

— Może ci nudno? — kukułka mówiła —

Może ci chata ojcowska niemiła?

I swatów wyglądasz?

I kochanka żądasz? —

— Może, kukułko,

Może, przyjaciółko,

Może to! —

Kiedy ostatnie dośpiewała słowa,

Podniosła oczy, i znowu u źródła

Dumającego Witola ujrzała;

I znowu uciec i wracać myślała.

Sama nie wiedząc, jak poradzić sobie.

Twarz jéj rumieńcem kaliny płonęła,

Siała, a Witol ośmielać ją zaczął.

— O! nie bójże się, Romusso! zejdź śmiało.

Ja i dziś trzodę napoić pomogę. —

Pomimo woli, w milczeniu schodziła.

Nie wiedząc sama dziewczyna, co czyni.

Potém oboje napajali trzodę,

Nie śmiejąc mówić; tylko czasem wzrokiem

Ku sobie strzelą, i znów spuszczą oczy.

Tak gdy się bydło, napiwszy, wróciło,

Poszła i młoda za trzodą Romussa.

Witol, jak wczoraj, nie poszedł w gościnę,

Ale milczący na zamek powrócił.

Nazajutrz on już nie poszedł do źródła,

Lecz we śnie widział znów piękną Romussę,

I z jéj obrazem w głowie się obudził.

Znów więc się zerwał następnego ranka.

Wziął wiżos, łuk swój przez plecy przerzucił,

I, czarodziejskim urokiem ciągniony,

Biegł ścieżką w puszczę do znanego źródła,

A biegąc, w duszy tak mówił do siebie:

— Czy Milduwniki czarownym napojem

Serce tam moje ciągną do dziewczyny?

Czy jaki urok jéj wzrok na mnie rzucił,

Żem dla niéj pokój, sny moje spokojne,

I żądzę sławy nawet z duszy stracił? —

Tuk Witol myślał, biegąc ku zdrojowi,

I usiadł przy nim. Aż znowu z daleka

Piosnka dziewczyny nad krętą drożyną

Temi się słowy, dźwięcząc, odezwała:

Oj polecę ja daleko!

 Bo mnie serce ciągnie ztąd.

Tam za górą, tam za rzeką,

Czyjeś czary duszę wleką

 W nieznajomy ziemi kąt.

Oj polecę! oj porzucę!

 Niechaj płacze ojciec, brat.

Ja się tutaj próżno smucę.

I weselsza tu powrócę,

 Kiedy ze mną przyjdzie swat.

Chcę ja lecieć, chcę, nie mogę —

 Serce ciągnie, w oczach łzy,

I już na próg stawię nogę,

I boję się sama w drogę.

 O Kaunisie! pomóż mi.

Ja nie pójdę. Lepiéj mego

 Tu młodzieńca przyszlij nam.

Próżno czekam ja na niego.

Serce wzdycha, łzy mi biegą,

 I złe myśli o nim mam.

O Kaunisie! Mildo Pani!

 Zlitujcie się moim łzóm,

Niech przyjdą swaty wysłani,

I rodzice zastrzygani

 Poprowadzą w jego dóm!

Pieśń kończąc, spójrzy — zlękła się dziewczyna:

Witol, u źródła siedząc zamyślony,

Czekał już na nią. Pieśń jéj w ustach kona.

Romussa bieży i w krzaki się chowa.

Na próżno Witol łagodnie jéj wołał.

Ona, się kryjąc w leszczyny gałęziach,

Patrzyła, cała zrumieniona wstydem,

A wyjść nie śmiała jemu się pokazać.

Witol ją, biegąc drożyną, dogonił.

— Czegóż się lękasz? — rzekł — czego? dziewczyno!

Czyli się wstydzisz śpiewanéj piosenki? —

— O! nie! mój Panie! lecz ciebie się wstydzę. —

Końcem fartucha twarz piękną zakryła,

I szła powoli, patrzając zpod oka.

Jak Witol za nią w ślad nazad powracał.

Zeszli i trzodę u źródła poili.

— Kochasz ty kogo? — zapytał — dziewczyno! —

— Ojca, i matkę, i siostry, i braci. —

— A więcéj? —

      — Więcéj? — więcéj już nikogo.

— Czyli do ciebie słano kiedy w swaty? —

— Jeszcze ni razu. Jestem taka młoda!

— A chceszże, żebym przysłał ich? Romusso! —

Ona spójrzała, dzbanek się potoczył,

I nic nie mówiąc, do chaty uciekła;

A trzoda, rycząc, biegła za nią śladem;

A Witol, milcząc, do domu powrócił.

Nazajutrz przez las, przez gęstą dąbrowę.

Jechali swaty do leśnika chaty,

Ale bogato przybrani i strojno,

Na pięknych koniach. Za nimi szły wozy.

Wieźli dla ojca i dla przyszłéj żony

Bogate dary i piękne ubiory.

Witol ich posłał. Stanęli przed domom.

Szedł ojciec ku nim i oczóm nie wierzył.

— Witol nas, Pan nasz, do ciebie przysyła,

On twoją córkę, Romussę, pokochał.

Prosi was, ojcze i matko dziewczyny,

Żebyście mu ją za żonę oddali. —

Siany rodzice słuchali, milczeli.

Pobiegli bracia Romussy się pytać.

Ona się skryła gdzieś w głębi świronka,

I jedném okiem płakała po domu,

A drugiém szczęściu przyszłemu się śmiała.

— Wielkie to szczęście — ojciec odpowiedział —

Wielkie to szczęście; lecz, panowie swaty,

Może kunigas z ubogiego szydzi? —

— Nie — rzekł najstarszy smerda Witolowy. —

Na dowód chęci dary wam przysyła.

Dobrem je sercem przyjmijcie od niego.

Jutro wóz zajdzie, jutro keleweżeGórkę na zamek u Niemna powiezie,

I zięć wam za nią, jak chcecie, zapłaci. —

Ojciec i matka w zadumieniu stali,

Jakby im szczęście tak wielkie się śniło.

Już Witolowe swaty odjechali,

A oni jeszcze do siebie nie przyszli;

Lecz gdy zaczęto podarki wyjmować,

I drogie szaty, i sznury bursztynu,

Złote łańcuchy, i szuby bogate.

Oni, jak cudze, ostrożnie wznosili,

I jak na cudze, dziwiąc się, patrzali.

Dzień przeszedł w ciągiem zdumieniu i gwarze.

Romussa ciągle w świronku płakała.

Nadeszło jutro — drużki pieśni smutne

Nócić jéj, czesząc długi włos, zaczęły:

 O mój ojcze drogi!

Moja matko miła!

Kto będzie mył nogi,

Które córka myła?

 Kto łoże uściele?

Zgotuje wieczerzę?

Córkę obcy bierze,

Wiezie za mil wiele.

 O ogniu domowy!

Kto ciebie rozpali?

Swaty przyjechali

Z ślubnemi namowy.

 Kury! kury moje!

Kto wam ziarna rzuci,

Kiedy wasza pani

Do was już nie wróci?

 Krówko moja biała!

Kto ciebie napoi?

Ty będziesz ryczała.

Nié ma pani twojéj!

Gdy tak śpiewali, na wozie złocistym,

Strojny bogato, wjechał na podwórekSmerda Witola, jego keleweże.

A w wozie białych czétry konie było.

Ledwie woźnica utrzymał je w ręku.

Kiedy Romussę wsadziły dziewczęta,

I wóz, i konie, ruszyły z łoskotem,

Mignęły tylko i znikły wśród lasu.

Ledwie przez chwilę słychać turkot było.

Po chwili wszystko dokoła ucichło.

Rodzice, stojąc na progu, płakali;

A jedno drugie cieszyło jéj losem.

Tymczasem leciał piorunem woźnica.

Już do granicy zbliżał się Witola,

Ku niemu rycerz wyjechał na koniu,

W ręku miał żagiew, w drugiém kubek miodu.

Trzykroć wóz z ogniem obleciał dokoła,

Dał narzeczonéj miodu pokosztować,

I znikł z pochodnią na drodze zamkowéj.

Jadą; aż wreście na drogi zawrócie,

Gdzie las rozrzedniał, pole się rozlega,

Ujrzeli zamek, który światłem błyska,

I bucha kłęby czarnemi z dymników,

I gwarem z dala weselnym już gada;

Odbity jeszcze w Niemnowéj odnodze,

Dwakroć się dziwniéj Romussie zaświecił;

I hałas dwakroć zdawał jéj się sroższy.

Aż strach jéj serce dziewicze ucisnął,

I łzy się z oczu puściły gorące,

I, jakby domu i swoich żal było,

Głowę ku swojéj obróciła stronie,

Za rodzicami wzdychając Romussa.

Pod kopytami zatętnił podwórzec.

Zniknął woźnica. Dziewczynę porwali,

Wiedli do pięknéj zamkowéj komnaty.

Kędy się wielkie paliło ognisko.Swalgoni w bieli, nócąc pieśń weselną,

Kobiéty, starce i tłum wielki ludu,

Ściśnieni w głębi, ciekawie patrzali.

Witol za stołem pokrytym obrusem

Siedział milczący. Romussę wiedziono,

I na kobierzec, na szyte wezgłowie,

Na postrzyżyny drużki posadziły.

Zdjęto ruciany wianek jéj dziewiczy,

I na ramiona spłynęły warkocze,

A zpod rzęs czarnych białe łzy upadły.

Drużki już smutną pieśń znowu nóciły:

Biedna, biedna dziewczyno!

 Gdzie jest wianek twój?

Żegnałaś się z rodziną!

Z oczu twoich łzy płyną!

Nie wrócisz już do domu!

Ni pocieszać cię komu!

 Teraz tutaj dom twój!

Biedna! Lepiéj ci było

 W chacie z matką żyć.

Wszystko cię porzuciło.

Co było, jak nie było.

Teraz idziesz to niewolę,

Zaczynasz ciężką dolę,

 Bo z mężem będziesz żyć!

O Romusso! płacz łzami!

 Jest czego łzy lać.

Za twemi rodzicami,

Swobodą, wspomnieniami,

I za braćmi drogiemi,

I za Bogi twojemi,

 Mąż ci łez nie da lać!

Potém podeszli rodzice przybrani

I przez obrączkę włosów nadpalili.

Składaną Bogóm ofiarę zbierali.

Miód i pieniądze na progu rzucili.

I znowu pieśni nócili. A Witol

Siedział za stołem, i na narzeczoną

Patrzał wpół smutku, wpół nadziei okiem.

Wiedli ją potém około ogniska,

I, zawiązawszy oczy, od drzwi do drzwi

Chodząc, u progów zboże i pieniądze

Starzy swalgoni, śpiewając, sypali.

Potém najstarszy z weselnych kapłanów,

Róg miodu wziąwszy, połączył ich ręce;

A pijąc, do nich wołał: — Niech wam Bogi

Szczęście, dostatek dadzą, i potomstwo,

I długie lata w miłości i zgodzie! —

Od izby drugiéj rozwarto podwoje.

Tam na cisowym zgotowano stole

Ucztę weselną. Już starzy rodzice

Na młodą parę za stołem czekali.

Wśród pieśni tłum się do izby przeciskał.

Zasiedli młodzi; uderzono w rogi;

Piszczałki, trąby z śpiewem się ozwały;

A taneczników postrojonych koło

Wesołym skokiem okrążyło stoły.

Witol, przy pięknéj usiadłszy Romussie,

Choć czoło jasne, oblicze spokojne,

Chociaż miał szczęściem rozjaśnione oczy,

Wspomniał w téj chwili na zemstę Perkuna,

I mimowolnie czoło zaszło chmurą,

A oręż smutnie zabrzęczał u boku.

Grajtas się patrzał zwieszony nad gmachem,

Grajtas, co zemstą i gniewem oddychał.

Szumiała daléj weselna biesiada;

Krążyły rogi; pieśń ucztę stroiła,

Jak skroń dziewczyny stroi ruty wianek:

Starzy swalgoni długie szczęścia lata

Wróżyli wnukóm ich wnuków przez wieki;

A Grajtas leciał pod stopy Perkuna,

Jęknął boleśnie, aż go pan usłyszał.

— Co ci jest? duchu! —

      — Spójrz, ojcze, na ziemię

Spójrz, ojcze, tylko! — nie będziesz mnie pytać.

Synowi Mildy zemstę poprzysiągłeś,

Mnie z nią zesłałeś słabego na ziemię.

Twoja się zemsta o niego rozbiła,

Jak kropla wody o skalę odwieczną.

Milda mu dała silę niepożytą,

Kapłani mądrość, odwagę nadludzką.

Ja go nie mogę zwyciężyć, o panie!

A on na ziemi z twéj się zemsty śmieje.

Czemuż nie spuścisz na niego piorunu?

Ty grozisz tylko, a on się weseli;

Ty ducha za nim wysyłasz z swą zemstą,

On ślubowiny ponad Niemna brzegiem,

Ucztę wesołą, spokojnie obchodzi.

Wszędziem go ścigał, nigdziem nie zwyciężył.

I twój posłaniec pohańbione czoło

Nieraz milczący ukrył w czarnéj chmurze.

Mamże się poddać, przyznać mu zwycięztwo?

Daszże ty, ojcze, tak mu szydzić z siebie?

Ludzie powiedzą: — Perkun się zestarzał,

Nie umie nawet i pioruna rzucić. —

I lud odejdzie od twoich ołtarzy,

Innego Boga będzie sobie szukać.

Ojcze! dlaczego, przysiągłszy na zemstę,

Jednemu człeku dajesz szydzić z siebie?

Tyś go swym palcem na zgubę naznaczył;

Bogi i duchy siły mu dodały —

Twój wyrok poszedł, jak dziecięce słowo,

Jak wiater, co się po wierzchołkach lasu,

Nie śmiejąc ruszyć gałęzi, kołysze.

Ojcze! pozwolisz, aby ród przeklęty

Z niego na twojéj ziemi się rozmnożył?

Czy nie masz więcéj piorunu w twém ręku?

Lepszego, niż ja, twojéj zemsty posła? —

Mówił, a lice Perkuna pałało,

I oczy jego, jak zarzewie krwawe,

Coraz błyszczały pod chmurną powieką;

Mówił, a ręka Boga się wznosiła

I drżała długo, aż z niéj piorun błysnął.

Warpelis łoskot po niebach roztoczył,

A w błyskawicy ponad Niemna brzegiem

Zajaśniał zamek Witoia płomieniem:

Bo piorun upadł w nowożeńców parę,

I, świętym gmachy objąwszy pożarem,

Weselną ucztę w stos śmiertelny zmienił.

Piorun, co upadł na Witola głowę,

Odbił się w sercu nieszczęśliwéj matki.

Ona nieszczęście uczuła z daleka,

Zadrżała, okiem powiodła przed siebie,

I, rozpuściwszy wonnéj szaty skrzydła,

Leciała ponad syna swego zamek.

Płonął on, żółtym płomieniem objęty.

Dusza Witola na Jodziowym cieniu

Leciała na wschód, do ojców krainy.

Z mieczem Krewejty i głową zwieszoną.

Smutny, na zgliszcza zamczyska patrzając,

Powoli mléczną odjeżdżał już drogą.

Spójrzała matka, zalała się łzami,

I szatą mglistą cień syna owiała;

Mówić nie mogąc, łkała i płakała.

— Ty jedziesz, synu, z ojcem się połączyć.

Czemuż ja z tobą polecieć nie mogę

Do wschodniéj ziemi, ojców waszych kraju?! —

— O matko! — rzekł duch — dawniéj ku wschodowi,

Jakby ku szczęściu, poglądałem chciwie;

Teraz powoli jadę, patrzę w ziemię,

Bom cóś drogiego na ziemi zostawił. —

— Żal tobie świata? nie płacz go, mój synu!

Żal skarbów lobie? tam ich nie potrzeba.

Żal może sławy? pójdzie ona z tobą. —

— O matko! nie żal mi świata i życia,

Nie żal mi skarbów — ja ich nie kochałem,

Nie żal mi sławy — sława idzie z duchem,

Lecz żal mi młodéj narzeczonéj mojéj,

Która tam za mną srébrne łzy wylewa

I w dzień wesela z popiołem się żeni;

Żal mi: bom życia nie dożył swojego,

Bo się u Niemna serce pozostało,

Co mnie w tył, nawet od ojców krainy,

Ciągnie do żony, która po mnie płacze. —

Matka, słuchając mowy téj, dumała;

Potém mu rzekła: — Zaczekaj w tym gaju.

Nim się trzy razy słońce do kąpieli

Spuści, i wyjdzie obmyte i świéże,

Ja wrócę tutaj. Na Dungus polecę.

Zapytam Pramżu o wyrok kamienny,

I u Perkuna może co wybłagam. —

Rzekła, uściskiem pożegnała syna,

I znów ku nieba Milda poleciała;

A cień Witola u ojca mogiły

Trzy dni i nocy na Jodziu się błąkał.

Na próżno czekał i jęczał na próżno:

Bo dnia piérwszego nie wróciła matka,

I dnia drugiego nie widać jéj było,

I trzeci dzień się kłonił do wieczora,

I wieczór przyszedł, zeszło z paszy bydło.

Niebo już coraz ciemniało i zachodu,

A jeszcze matki z Dungusu nie było.

Na próżno Witol wyglądał po niebie —

Nic nie mignęło, nikł nie przelatywał.

Nareście Aussra czwarty dzień już wiodła,

Kiedy cień biały zsunął się ku niemu

I Milda ręce otwarła do syna.

— Pramżu przeczytał odwieczne wyroki,

Na starym w Dungus wyryte kamieniu.

Ty życia swego pod inną postacią

Możesz tu dożyć, nim na wschód powrócisz.

Twoja Romussa dla ciebie orlicą

Resztę żywota dopędzić wzleciała.

Ty za nią orłem polecisz, mój synu!

A kiedy łowiec orlicę zastrzeli,

Albo na gnieździe od starości skona,

Ty wolny skrzydła orle tu otrząśniesz

I wrócisz wówczas do ojców krainy. —

Jeszcze mówła, już się duch Witola

Orlemi skrzydły uniósł w nowe życie;

A przeciw niemu leciała orlica,

Krzykiem wesołym Witola wołając.

Spójrzała matka, ale za chmurami

Nie było widać nic, tylko z daleka

Krzyk ją milośnéj pary dolatywał.

Płynęły lata szczęścia, jak godziny.

Witol z Romussą, skrzydłami białemi

Pod chmury razem wznosząc się swobodnie,

Lecieli, coraz nowe kraje, światy,

Oglądać z góry.

      Siedém mórz minęli,

Na siódméj ziemi na chwilę spoczęli,

I słali gniazdo na wyniosłéj skale.

Ale na obcym niemiło im brzegu.

Nie ta już ziemia, którą ukochali,

I nie to sionce, które Litwie świeci.

Tęskno za puszczą obu nadniemnową.

Podnieśli skrzydła i na wschód wędrują.

Sześć mórz mijają, siódme białe morze,

I brzeg znajomy, i litewską mowę

Słyszą pod sobą. Usiedli na dębie,

Skrzydła spuścili, pozwieszali głowy.

Ale niedługo i tu pozostali.

Orłu piersiami chce się próć powietrze,

Orzeł chce nowych krajów, nowych światów.

Wierna orlica orła nie porzuci.

I lecą jeszcze na wschód, ojców kraju

Szukać, i mogił zapomnianych dziadów,

Które nad drugiém morzem się podnoszą.

A tam znów tęskno za Litwą kochaną.

To się wracają i na zachód płyną,

i posiadali nad Niemnowym brzegiem.

Tak wieki płyną, wydając się chwilą;

Lata migają, jak piorunów błyski.

Oni dziś w gnieździe na litewskiéj ziemi,

Jutro daleko w cudzy kraj wędrują,

I lecą jeszcze i wracają znowu.

Aż orle pióra od słońca zbielały.

Szpony osłabły i piersi mu wyschły.

I począł tęsknić za duchów krainą,

Kędy go czekał ojciec i dziadowie.

Roztoczył skrzydła, chciał lecieć — Romussa

Jękliwym głosem Witola wstrzymała.

— Dokąd? mój luby! —

      — Czas do ojców ziemi. —

I tęskno z Litwy, i tęskno za niemi;

Tęskno: bo cóż się po mnie pozostanie?

Gniazdo na dębie, w gruzach gród mój stary,

Pamięć zagasła i piosnka u ludu! —

— I dziécię — cicho Romussa mu powié. —

Spójrzyj — to syn twój. — Roztoczyła skrzydła —

Rozbite jaje na gnieździe leżało;

W niém dziécię białe, jak w kolebce, spało.

Witol nań oczy spoglądał orlemi,

I czuł, że nie tak żal mu było ziemi.

Ale na czyjąż zda dziécię opiekę?

Myślał, i siwe roztoczywszy skrzydła,

Wzbił się w powietrze, nad puszcze poleciał.

A matka siedzi i tuli piersiami

Dziécię kochane, i ojca wygląda

Dzień jeden, dwa dni; głosem go przyzywa;

Strach ją przejmuje; coraz częściéj woła.

Wabi Witola; ale puszcza głucha

Szumem jéj tylko dzikim odpowiada;

I nic nie słychać, nic widać nikogo.

Siedém dni mija, słychać tentent w lesie —

Stu jeźdźców zbrojnych przez gościniec jedzie,

A stary orzeł przed niemi ich wiedzie.

Stali u drzewa i patrzą do góry.

Orzeł swe gniazdo ścisnął w silne szpony

I z dzieckiem razem u stóp wodza złożył.

Spójrzeli, krzykną zdziwieni rycerze.

Śpi dziécię w gnieździe pod orłów skrzydłami.Kunigas Witen do niego się zbliża,

Patrzy na cudo, i orla siwego,

Jak Bóstwo, wita, uderzywszy czołem.

Ptak głos radośny ostatni wydaje,

Wzleciał, nie ptakiem — rycerz to na koniu

Złotemi skrzydły pędzi wschodnią drogą;

Z gwiazdą na czole i gwiazdą na piersi,

Z białym na ręku sokołem, z ogary,

Na Anafielas odważny się wspina.

Za nim tuż tęskny duch orlicy leci;

Spogląda na wschód, to na dziécię swoje,

To znów na niego, dzieląc się na dwoje.

Znikli. A chłopię w gnieździe się obudzi,

Z strachem pogląda na stojących ludzi,

Wyciąga ręce za matką orlicą.

Witen do piersi przytula je swojéj.

— Boski dar — rzecze — radośnie przyjmuję.

Niechaj na Bogów służbę się wychowa.

W gnieździć znalezion, gniazdo da mu imie.

Lizdajkon będziesz zwał się, orli synu!

Anafielas. Pieśń II. Mindows

Pieśń druga. Mindows

Rodzicom,

co mam najlepszego,

ofiaruję

d. 25 marca 1842 r.

Mindows

I

W Krywiczan grodzie zgiełk i zamięszanie;

W murach zamkowych kunigasów pocztyBajoras stoją, zbrojne ludu tłumy.

Konie rżą, wyją psy i gwarzą ludzie.

Ale nie poznasz po ich czołach, z mowy,

Co ich przygnało, co tutaj spędziło.

Stoją, nie jako na ligi zwołani,

Nie na wesołą ucztę, ni na wojnę,

Nie jak kiedy się ze zwycięztwa cieszą,

I brańców palą wielkim Bogóm Litwy.

Na ich obliczu, zwycięztwa radości

Nie znać, ni żądzy łupów ani boju.

Twarze ich blade i usta ich drżące,

A oczy raz wraz na zamkowe mury

Z trwogą, nadzieją, łzami się podnoszą. —

Jedni upadli na wałach znużeni,

Jakby z dalekiéj tylko co podróży,

Głowy oparli na żylastéj dłoni,

Drudzy cóś radzą, cóś po cichu gwarzą,

A gdy się sługa przybliży zamkowy,

Milkną i patrzą, czekają i idą

Przeciw słów jego żebrzącém wejrzeniem,

Jak gdyby wieść im przynosił żądaną —

Straszną? Wesołą? Nie poznasz po licu —

Cóż to, czy sąsiad stos wojny zapalił?

Czy z ruskiéj wieści złe przyszły wyprawy?

Czy Duńczyk na brzeg morski wylądował,

Czy Mongoł w Litwę i Ruś z ogniem kroczy?

Co ich spędziło? Czy łupu nadzieja?

Czyli potrzeba obrony od wroga?

I czemuż wszyscy pospuszczali głowy,

Ciągle patrzając ku bramie zamkowéj?

O! nie strach wojny spędził kunigasówZ Żemajtys, Kuru, z Rusi i Jaćwieży

Głos poszedł Litwą — Ryngold wielki kona; —

I jak w posuchę pożar błota pali

Ognistym pasem, sunąc coraz daléj,

Tak wieść leciała skrzydły sokolemi,

Przez siedém puszczy, aż do siódméj ziemi;

I wszyscy wstali i miecz biały wzięli,

I szłyk na głowę i puklerz do ręki.

Siedli na konie, dzień i noc jechali,

Aż do Kryniczan grodu się dostali.

A Ryngold konał, ciężko, jak zwierz leśny,

Którego strzelec srogą raną zwali,

Siły mu weźmie nie wyrwawszy życia —

Konał i skonać nie mógł olbrzym stary.

I z Nowogródka, od łoża Xiążęcia,

Biegł głos po Litwie w głąb puszczy i lasów —

Ryngold umiéra — Lud padał od trwogi;

Gdy Ryngold umrze, wnet odżyją wrogi,

A Litwa, którą cisnął w silnéj dłoni,

Na sto rozpadnie części rozerwana,

Bezbronna stanie, sąsiadóm gospodą,

Pastwiskiem koni Mogułów i Lachów.

Szła wieść jak Maras blada, aż do morza,

A kędy przeszła, twarze pobielały,

Zadrżały ręce, serca zastukały —

Starcy schylili ku mogiłom głowy,

Młodym oszczepy w rękach się zachwiały,

A matki dzieci do piersi tuliły,

Jakby już wieścią wojny się straszyły.

Na zamkach wały sypali bajoras,

Po kiemach łuki gięli, smoląc strzały,

Wszędzie milczenie głuche, smutek cichy.

A kunigasy, bajoras ciągnęli

Do Nowogródka zamknąć ojcu oczy,

Zobaczyć, kogo posadzi po sobie,

Któremu z synów odda miecz i czapkę,

Którego Krewe ludowi ogłosi. —

I cicho było w Litwie jak przed burzą,

Gdy niebem ciągnie czarny obłok z dala,

Milczący jeszcze. Słonce świéci z góry,

A oczy ludzi patrzą już na chmury,

I widzą burzę, co przyjdzie przed nocą.

W Krywiczan grodzie, na zamku, na górze,

W największéj izbie, przed ogniem gasnącym,

Ryngold spoczywał na niedźwiedziéj skórze.

Nie olbrzym Ryngold, nie Kunigas wielki,

Lecz starzec bliski stosu i mogiły —

I widać było w bladéj jego twarzy,

Jak gasło życie, siły uciekały, —

Bo w twarzy ludzkiéj maluje się dusza,

Jak kwiat nadbrzeżny w przezroczach jeziora.

I widać było, jak płomień żywota

Czasem się wzmógłszy rumienił jagody,

Poruszał usta i oczy zapałał,

To znów przygasał, i oczy zmrużone

Mdłym wzrokiem patrząc w Wschód, wieczności stronę,

Zdały się żegnać świat ten, witać drugi.

Ryngold umiérał, jak żył, w ciężkim boju,

I ponad łożem, na którém spoczywał,

Duch jego walkę z ciałem jeszcze toczył.

On rwał się uciec do ojców krainy,

A długiém życiem niestargane ciało,

Nazad na ziemię, na świat ten ściągało.

Lecz już za walką, widny był zgon bliski,

Bo coraz rzadsze zgasłych oczów błyski

I coraz ciężéj słowa z ust się rwały,

Jak dropie w polu spłoszone, co długo

Skrzydłami miecą, nim w górę podlecą.

Ręce olbrzyma zimny pot obléwał,

I już po biały miecz ów nie sięgały,

Którego podnieść ani by zdołały;

Okiem nie wzywał towarzyszów boju,

Uchem nie czekał, rychło róg zadzwoni,

Konał milczący, na Wschód poglądając,

Skonać nie mogąc, a skonać żądając.

— Synów zawołać — synów! rzekł nareście,

Podnosząc głowę po długiém milczeniu;

Niech przyjdą tutaj i Montwiłł, i Trajnys,

Niech Mindows przyjdzie. Gdzie synowie moi? —

Wyrzekł i skinął — znowu padł milczący,

Znów na Wschód patrzał oczy zamkniętemi.

Wtém we drzwiach czarna zadrżała zasłona,

Wzniosła się, Montwiłł wszedł, za nim opadła.

Zadrżała znowu, i Trajnys wszedł drugi,

Wstrzęsła się jeszcze i Mindows najmłodszy

Z braćmi przed ojca łoże się przybliżył.

Mindows, którego Ryngold przyznał synem,

Choć z niewolnicy ruskiéj się urodził,

Najmłodszy wiekiem, najwyższy postawą,

Co się przy braciach jak jastrząb wydawał

W wróbli spod strzechy wypłoszoném stadzie.

Mindows Ryngoldów syn, w którego oku

Błyszczała żądza boju, krwi pragnienie,

Nienasycona duma, wzgarda ludzi.

Prosty jak sosna, silny jak dąb stary,

Mądry jak Żaltis, którego czczą w Litwie.

Wszyscy trzéj padli twarzą przed olbrzymem,

I szaty jego kraje całowali,

I żałośnemi jęki go witali;

Ale łzy w oczach żadnego nie było,

Tylko w Mindowsa oku rosy kropla

Świéciła jedna, samotnie zwieszona.

— Powstańcie — Ryngold rzekł; wstali w milczeniu,

Jeden drugiego pożera oczyma.

Stoją; a radzi rzucić się na siebie;

Tak ich nienawiść wzajemna rozpala;

Wtém głos Ryngolda w uszach im zatętni. —

Starzec się podniósł i oparł na dłoni,

I oczy wlepił w synów, resztą ognia

Płonące jeszcze. — Widzicie, rzekł z cicha.

Mnie czas umiérać, dzisiaj jeszcze może

Z ojcami będę we Wschodniéj krainie.

Wam Litwa na trzech. Czy ją rozedrzecie

Jak psy zbroczoną skórę po niedźwiedziu?

Mów, Montwiłł starszy, co ty zrobisz z Litwą? —

— Ojcze mój, panie! rzekł, Litwa spokojna,

Wrogi jéj w jamach dyszą przestraszone —

Nikt nie napadnie, nikt dla mnie nie groźny,

Spokojnie będę po tobie panował,

Z zamku do zamku przejeżdżał na łowy,

Od kunigasów pobiérał daniny —

Z Rusi mi srébro i futra przyniosą,

Znad morza będą słać wory bursztynu,

I białe miecze, i błyszczące zbroje.

Spokojną, oddam synom Litwę twoję,

Kiedy już nogą nie sięgnę strzemienia,

I w dłoni łuku napiąć nie potrafię,

Ani oszczepem strzaskać łba wilkowi.

Nic mi nie braknie! — Już żonę i dzieci

Bogowie dali, dni starych pociechę.

A Litwa moja rozkwitnie w pokoju,

Bo jéj wróg dotknąć nie będzie śmiał długo. —

Ryngold srébrzystą potrząsł tylko głową

I szemrał — Pokój! o pokoju marzy,

Łowach, daninach, o żonie i dzieciach!

Ślepy! — Z pogardą twarz zmarszczoną zwrócił,

Dał znak, a Trajnys po bracie jął mówić.

— Ojcze! twojemu nie dam spocząć mieczu,

Póki nie zgromię butnych kunigasów,

Póki zaległych nie ściągnę haraczów,

Mojéj nad sobą nie uznają władzy.

Wiém, twemu sercu gorzéj bolą swoi,

Co się z obcemi łączą, niżli wrogi.

Ja ich pogniotę. I każdy z wydziału

Co rok przyniesie i pokłon mi winny,

I dań zaległą. — Nie dam się im burzyć

I wiązać z sobą i z nieprzyjacioły,

Jedną pić wodę; — własną krew rozléwać.

Nie zasnę, łuku nie zdejmę z ramienia,

Póki na Litwie sam nie będę panem! —

Ryngold wzniósł głowę, słuchał głosu syna,

I oczy blaskiem żywszym mu jaśniały,

Ustami ruszał i dłonie mu drżały —

Mówił, on słuchał; skończył, spuścił głowę —

— Ty to dokonasz? rzekł, Trajnys! ty słaby!

Ty! — I znów z wzgardą oczy precz odwrócił.

Kądziel prząść tobie i nócić piosenki,

A nie miecz biały i łuk brać do ręki,

Nie za haraczem złych ścigać poddanych. —

Spójrzał, a Mindows oczy iskrzącemiOjca wzrok spotkał — lecz milczał ponuro.

Nic nic rzekł — Tobie koléj, — Ryngold cicho.

— Napróżne słowa, Mindows mu odpowié,

Po czynach męża znać, a nie po mowie.

Patrz, ojcze, widzisz tę głównię z ogniska;

Biorę, druzgoczę, tak wrogów połamię

Jako to drzewo! Oto miecz twój biały,

Co go niczyje nie dźwignęło ramię —

Miecz to olbrzyma, władam nim jak kłosem,

I biada ludóm, na które go wzniosę. —

Rzucił miecz, umilkł — Ryngold wstał z posłania

Drżący, lecz siły dobywszy ostatek,

A w oczach jego tyle życia było,

Jakby nie konał, nie patrzał przed chwilą

W Wschodniéj Krainy otwarte mu wrota.

— Tyś syn mój prawy! krzyknął, ty następca,

Im dość wydziałów. — Tobie Litwa cała. —

Chciałeś pokoju, Montwiłł, siedź na Litwie,

Stara stolica moja, Kiernów, tobie,

Chociaż na Litwie i starym Kiernowie

Nié ma spokoju u nas i nie będzie!

Lecz gorszy wydział na saméj granicy,

Kędy co chwila patrzą najezdnicy.

Nie dam Jaćwieży — Lach ci zasnąć nie da,Nie dam Krewiczan, tu Rusin zagląda,

Ani Kuronów, po których już Niemcy

Łakomą rękę z dala wyciągają.

Chciałeś pokoju! myślisz o pokoju!

Lecz kiedyż w Litwie było nam spokojnie?

Weź Kiernów, Niemiec rzadki gość w Kiernowie:

Z żoną i dziećmi przesiedzisz spokojny

Czasy najazdu i granicznéj wojny.

A kiedy twoją najadą dziedzinę,

Masz się gdzie chronić, znajdziesz gdzie uciekać.

Ty, Trajnys, lubisz bój i żądasz boju —

Weź Żmudź, bajoras możni są na Żmudzi:

Będziesz tam z niemi walczył o daniny,

I patrzał, by się z Niemcem nie wąchali.

Tobie, Mindowsie, miecz mój, Litwa cała,

Potrafisz hardych utrzymać lenników,

A karki krnąbrnych jak drzewce zgruchotać.

Tyś po mnie panem, bracia ci poddani —

Słyszycie! Kiedy na wojnę zawoła,

Stać mu do boku, jakbym ja był żywy,

I wołał na was. Mindows syn mój prawy,

Bo w niego moja przelała się dusza,

On miecz mój podniósł i nie puści z dłoni. —

Chciał mówić, upadł na twarde posłanie.

Sił mu zabrakło, tylko wskazał Krewie,

Aby ze skarbcu płaszcz i czapkę nieśli,

Znamiona władzy. Naglił do pośpiechu,

Bo już mu brakło głosu i oddechu,

I życia reszty, ciekły, jak z naczynia

Zbitego, woda lejąc się, ucieka.

Montwiłł z Trajnysem milczący stanęli,

Piérwszy raz w życiu na siebie spójrzeliBez nienawiści, zazdrości i gniewu,

Szukali w sobie swych myśli, przeszłości.

— Zwołać bajorów, ryczał Ryngold stary,

Niech kunigasy, hołdownicy moi,Bajoras śpieszą do mnie i smerdowie

Niech przyjdzie Krewe — Pan wasz, schylcie głowy,

Mnie czas do ojców, ja dosyć walczyłem,

Powracam do nich! Zostawiam wam syna,

On pan na Litwie, jemu miecz oddałem,

Mieczem on moim buntownych ukarze,

Padnijcie przed nim, i bijcie mu czołem. —

I izba cała tłumem zaczerniała,

A wszyscy padli i czołem mu bili.Krewe xiążęcą czapkę nań nałożył,

Płaszczem osłonił młodzieńcze ramiona,

Ojciec miecz oddał. — Piérwsi wstydem zlane

Bracia mu dumne karki uchylili,

Ale nie dusze. Duszami szarpała

Zazdrość, co gorzéj niż Poklus rwie serce,

Gorzéj niż wilcy dzicy szarpią ścierwa.

Mindowe dumném pójrzał po nich okiem,

Jak niewolników zmierzył wzgardy wzrokiem,

I hołd jak winny od braci przyjmował.

Krewe Krewejta przed wrota zamkowe

Wyszedł, i wołał cisnącym się tłumómImię Mindowsa, następcy. — Schwycone

Z ust do ust, strzałą na Litwę leciało,

Aż się o morskie obiło gdzieś brzegi,

I na wierzchołkach starych puszcz szumiało.

A w izbie konał Ryngold, olbrzym stary,

Jak gdyby z mieczem oddał resztę życia;

Tak gasnął prędko. — I na Wschód patrzając,

Wyzionął duszę wielką — Poleciała

Na Wschód sokolém skrzydłem w ojców kraju

Spocząć po bojach —

      — Mindows u nóg jeden

Klęczał ojcowskich i rękę całował,

Która już zimna, bezsilna leżała —

Martwa na wszystko, na wszystko skośniała

I tknąwszy miecza nawet nie zadrżała. —

Mindows śmiertelny pot ocierał z czoła,

I oczy zamknął zagasłe na wieki.

— Teraz jam panem, rzekł do siebie wstając. —

Spojrzał po braciach. — Jad z oczu im błyskał.

— I biada zdrajcóm, dodał, zdrajcóm biada!

Bo miecz Ryngolda nie będzie próżnował,

On nie ma pochew, aby się w nie schował,

Krwi pragnie! Dawno jéj już nie kosztował! —

A bracia stali, patrzali na siebie,

Ręce spuścili, czoła krwią oblane,

Wstyd i gniew w fałdy pogiął, jako morze

Burza najeża falami gęstemi.

Milczeli, ale dusze ich się rwały

Zemstą targane — Stali i skinęli

Wzajem na siebie. — Zasłona zadrżała.

Wyszli obydwa. — Mindows rzucił okiem.

Dojrzał przyszłości; na smerdę zawołał.

— Tikimas, rzecze, idź, śledź braci kroki,

Oni nie darmo za ręce się wzięli

I wyszli zgodni. — Oni knują zdradę,

Miej na nich oko. Znam ja moich braci,

I wrogów, co ich nie lękam się tyle. —

Z tamtemi w polu spotkam się, zwyciężę —

Ci w domu, we śnie, gryźć będą jak szczury

Drogą spokojność — i wierność lenników

Złotem psuć swojém, łaski obietnicą.

Ślad w ślad za niemi. — A kiedy usłyszysz

Nie wieść o zdradzie, ale domysł zdrady,

Do mnie powracaj. — Lekarstwo na zdradę

W ręku mam silne — Ja ich uspokoję. —

Tikimas głową skinął i na sercu

Rękę położył i zniknął z komnaty.

II.

W Krywiczan grodzie, na zamku, na górze

Wielki stos płonie, na stosie, olbrzyma

Ciało Ryngolda, co go wróg nie pożył,

Płomień pożéra; i serce mu mężne

Wyjada naprzód, i mądrą mu głowę

Wypala potém, i ręce mu silne

Krępuje więzy i na piersiach siada,

W oczy zagląda, źrenice wyjada.

Nié ma olbrzyma! poleciał duch jego

Do ojców kraju, złotemi skrzydłami,

Na białym koniu żeglował przez chmury,

Widział lud wszystek jak na Wschód wędrował,

A sokół przed nim leciał złotopióry,

Ogary za nim, za nim niewolnicy.

Widzieli wszyscy, jak go orszak duchów

We wrotach ze czcią, z radością przyjmował.

Jak stary Kunas z długą srébrną brodą

Rękę mu dawał, jak Kiernas, dąb Litwy,

Konia powstrzymał i całował w głowę,

I jak Eglona na czoło olbrzyma

Sypała kwiaty i błogosławieństwa.

Widzieli wszyscy, jak w ojców orszaku

Na wieczne łowy i szczęście wędrował.

Sutink, Iminus wiedli go pod ręce,

Złotą doń czarę alusu przepili,

A na cześć jego burtynikas staryŚpiéwał pieśń długą, jak Niemen z Wiliją.

Wszyscy ojcowie w milczeniu słuchali,

Głową wstrząsali i w ręce plaskali.

Widział i śpiéwał tilusson ludowi,

Jak Ryngold ojców po kolei witał,

Jak go ojcowie z kolei witali,

I jak z Murgami poskoczył na łowy

Z łukiem na barkach i oszczepem w ręku.

Mindows stał jeden przy ojcowskim stosie,

Braci nie było. Oni czoła skryli,

I oczu na świat pokazać nie śmieli,

W zakątach zamku bezsilni usiedli.

I o nieszczęściu swojém rozmyślali.

Piérwszy raz, odkąd dziećmi być przestali,

Zeszli się bracia, Montwiłł ze Trajnysem,

I nienawiści wzajemnéj zabyli,

Wspólną pałając ku Mindowsu bratu.

— Trajnys! rzekł Montwiłł, pora nam o sobie

Pomyśléć, bracie! Na łożu śmiertelném

Ojciec postradał i serce, i głowę,

Dał miecz obcemu, Mindowsa następcą,

I naszym panem ogłosił po sobie.

Będziemże cierpiéć i połknąwszy wzgardę,

Zostaniem jego sługami na zawsze?

Nie, Trajnys, myśmy prawa krew olbrzyma —

Mindows nie brat nasz, Mindows syn nieprawy,

Jemu nam służyć, nie nam schylać głowy.

Będziemże cierpiéć? Nam Litwa na poły,

Tobie — mnie. — Jemu służba i niewola.

Ojciec już duszą nie na tym był świecie,

Kiedy dziedzicem cudze wybrał dziecię.

Damyż tak zostać? Trajnys! powiedz, bracie! —

— Chciałem cię o to zapytać, Montwille,

Czy scierpisz dzieci swoje poddanemi,

I siebie w jarzmie. — Cóż ci po Kiernowie

I brzeżku ziemi, w któréj nie panować,

Lecz jęczeć będziesz musiał i rwać włosy,

Ojcowskie ziemie widząc w obcych ręku.

Wiém, rzekł po chwili, ty mnie nienawidzisz,

Ja ciebie z twemi. — Lecz na bok niezgody,

Nam Litwę trzeba odebrać mu wprzódy,

A potém wrócim, gdy zechcemy, znowu

W dawną nieprzyjaźń, w braterską nienawiść. —

— Co poczniesz? Montwiłł mówił bratu cicho,

Co poczniesz? jechać by nam do swych dzielnic

I zebrać wojska, i napaść Mindowsa,

Nim się wytrzeźwi szczęściem upojony,

Zanim do niego głupi lud się zbieży.

Swoich z kiernowskich włości prędko zbiorę,

I nim się o nich dowié, tu przylecę.

Znam zamek, mnie tu od młodości znają.

Otworzą wrota, napadnę i zgniotę.

Ty z swymi przybądź na czas Żmudzinami,

Nam na wpół Litwa cała, pęta jemu,

Lub śmierć, na którą niewolnik zasłużył. —

A Trajnys milczał i potrząsał głową.

— Zła, bracie, rada, nim ty do Kiernowa,

Zanim ja na Żmudź dobiegę, on zwącha

Co go stąd czeka. Ty nie znasz Mindowsa:

Wzrok ma sokoli, a rękę Olbrzyma,

Spojrzy, przeczuje, zabije nas obu!

Zła rada, Montwiłł! — A jeśli tajemnie

Nie weźmiem zamku, nie chwycim go w jamie,

Myśmy zginęli, on nam nie przebaczy.

Z nim kunigasy, bajoras, lud wielki.

Z nami kto pójdzie?? Zła rada! — I cicho

Jął mówić Trajnys. — Na co wojsko zbiérać?

Daleko jechać, długo się sposobić,

Gdy wszystko można tu i zaraz zrobić?

Ty masz przyjaciół, i u mnie są druhy,

Do nich idź, rękę wyciągnij, pomogą.

Mindows przyjaciół nie ma w całym dworze,

I nikt go nie znał do wczoraj, nie słyszał,

Że był na świecie. Zmówić się ze swemi;

Mindows spokojny, on pogardza nami,

Myśli, że już nas zdeptał jak robaki,

Że głowy podnieść nie będziemy śmieli. —

Noc ciemna, Montwiłł, najlepiéj usłuży

Miecz ostry w ręku. Czego czekać dłużéj?

Dzisiaj go zabić, i paskudne ścierwo

Krukom wyrzucić za mury zamkowe! —

— A Montwiłł mruczał — Czy znasz ty Mindowsa?

Chytry jak sarna, co się psom wywija —

Wiész ty, czy da się w łożu zamordować,

Jak stary niedźwiedź drzemiący w barłogu,

Co nic nie słyszy, śniegiem otrząśniony?

Cóż, jeśli chybim? — Kto nam rękę poda?

Paść będzie tylko, dać pod nogi głowy,

I czekać stryczka lub ciężkiéj niewoli.

Nie mamy wojska; przyjaciół ratunek,

Krucha podpora; nie ruszaj jéj, cała,

Ledwie ją dotkniesz, w proch się rozsypała —

— A mamy złoto, srébro ruskie mamy —

Miecze i zbroje, konie, niewolniki,

Kupim przyjaciół, kupim pomocniki. —

Tak mówił Trajnys — Montwiłł niedowierzał,

Milczał, to mruczał — Jechać nam do dzielnic

I zebrać wojsko, i z wojskiem uderzyć.

— Na co nam wojsko, na jednego człeka?

Wstyd, Montwiłł, nas dwóch, a on jeden samy;

Ty masz trzech synów. — Na zamku nas dzieli

Dwie ściany tylko; straż, co u drzwi czuwa.

Trudnoż mu życie dziś odebrać jeszcze?

Idź ty do swoich, ja pójdę za swemi.

Zbierzmy przyjaciół, a nim stos ojcowski

Dogaśnie, drugą rzucim nań ofiarę,

Pójdzie na łowy z ojcem, ulubieniec!

Lepiéj tam jemu, szeptał Trajnys cicho,

Na co nam czekać, czego zwlekać dłużéj?

Żeby on stosy do wojny zapalił,

Zgromadził ludu, zamki poosadzał,

Kupił przyjaciół, ujął kunignsów

I nas bezbronnych wziął, jak w gnieździe ptaki!

Jam widział w oczach, on nie będzie czekał,

Nie będzie bał się, namyślał i zwlekał —

My go nie weźmiem, on na nas uderzy —

I nie czas będzie! Dziś, dzisiaj, Montwille,

Dzisiaj lub nigdy. — Kto ma jutro w ręku?

Jutro? A jutro on zabić nas może! —

— Dobrze, rzekł Montwiłł, idę, kunigasówZakupię sobie. — Ty nie żałuj srébra,

Podarków, słodkich słów i obietnicy. —

Spójrzeli w oczy sobie i odeszli,

I oba stali milczący na progach,

I tak myśleli w swych duszach o sobie,

— Zabić Mindowsa i Montwiłła zabić,

Mnie Litwa cała, na co nią się dzielić? —

A Montwiłł myślał — Mindows syn nieprawy,

Trajnys mój młodszy, niechaj giną razem,

Mam ja trzech synów, im i mnie kraj cały —

Za jedném cięciem dwóch pozbędę wrogów. —

I poszli oba, a Tikimas wyjrzał

Z zakąta, w którym wysłuchał rozmowy,

Śmiał się patrzając za odchodzącemi. —

— Nie tobie Litwa, rzekł, ni tobie panie!

Mindows Kunigas. Nie wam z nim się mierzyć.

Śmierć dla was obu, stosy i mogiła.

Tikimas ogień znalazł pod popiołem —

Pójdzie do pana, uderzy mu czołem

I powié wszystko. Nagrodę dostanie

Sto osadników i srébra sto rubli!

O, poczekajcie, nie śpieszcie się cieszyć!

Mindows się nie da ze śmiercią uprzedzić! —

I szedł do niego, padł na twarz przed panem.

Kunigas didis! rzekł, śledzić kazałeś,

Już zwierz jest w kniei i czas iść myśliwym,

Bracia już na twą głowę się zmówili.

Poszli dłoń złocić bajoróm, przyjaciół

Kupować sobie. — Dziś nocą napadną;

Wszystko słyszałem. — Głowy ich dojrzały,

Czas zerwać, psóm twym oddać na pożarcie. —

— Prawdaż to? krzyknął Mindows. Wnet się zrywa,

Prawda? Tyś widział, ty słyszałeś zdradę? —

— Na piorun Boga Perkuna, na brodę

Przysięgam, obu słyszałem jak knuli,

Aby Cię z życia haniebnie wyzuli.

Każ śledzić, poszli bajorów osaczać,

Sieci stawiają na sług twoich wierność. —

— Sami w nie wpadną, rzekł Mindows, wiedziałem,

Widziałem wszystko — ale nie ich oczy

Ujrzą na stosie niewolnicy syna.

Xiężnéj synowie sami pójdą przodem

Na gody z ojcem do Wschodniego kraju.

Zbierz ludzi, gdy zmrok padnie, przyjdziesz z niemi,

Każdy siekierę niechaj ma i stryczek.

Tutaj ich Mindows spotka. — Osadź wkoło

Wiernemi swemi. — Kiedy noc zapadnie,

Przyjdą, to wpuścić do mojéj świetlicy,

Do łoża mego. --- Teraz w ślad za niemi,

Bież za ich tropem, patrz, kto będzie z niemi,

I milcz jak mury. — Rzekł Mindows, powstaje,

Wyprawił sługę, sam pozostał z mieczem,

Ostrza próbował, uśmiéchał się k niemu,

I wyjrzał, prędko Saule w morze wpadnie,

A noc nadejdzie i Menes, i gwiazdy.

III

Piérwsze już kury piały, w zamku cicho,

I cicho było na świecie. Noc letnia

Z xiężycem, z gwiazdy nad ziemią wisiała,

Nad wody para wlokła się, jak gdyby

Kipiały rzeki i wrzały jeziora.

W dali pełeda hukała samotna

Siedząc na dębie, i derkacz na błotach

Krzyczał, i żaby kumały gwarliwe,

Jak lud, kiedy się do grodu zgromadzi,

O wojnie, łupach lub o sobie radzi.

Na nowogródzkim zamku cisza długa;

Lecz po xiężycu widać było cienie,

Tam, sam, po wałach migające w dali;

Jacyś się ludzie schodzili, szeptali,

W ręku oręże, oszczepy dźwigali,

Szli, nikli, znowu wchodzili, czekali.

A Mindows nie spał, z wiernemi bojary,

On czekał zdrady, gotów był do kary,

I na Ryngolda wielkim mieczu sparty,

Wyglądał, rychło bracia nań naskoczą.

Pierwsze już kury piały, w zamku cicho,

Bracia knowali, odkładali zdradę —

I trzykroć za prog wyszli ze sługami,

I trzykroć nazad tchórzliwie wrócili.

— Niech uśnie Mindows, — do siebie mówili.

Kury znów piały. Trajnys rzekł do brata.

— Teraz czas, idźmy. — I z Montwiłłem idą.

Trzech synów z białym mieczem poskoczyli:

Wikind, Towciwiłł i Erden najmłodszy.

— Ojcze! mówili, i my pójdziem z tobą,

Praweśmy wnuki Ryngolda, i miecz nam

Rozpala dłonie, zemsta pierś rozdyma.

My z tobą, ojcze, na co pomoc obca?

Trzech, czyż jednego zdławić nie zdołamy? —

Lecz Montwiłł wstrzymał synów swych u proga.

— Wy nie pójdziecie, rzekł, młodeście dzieci,

Dla was i życie, i zemsta, i boje!

Dość nas, zostańcie. — Kto wié! Bogi wiedzą,

Który z nas wróci, czyja krew popłynie!

Zostańcie, byście może ojca głowę

Pomścili potém. —

      — Co mówisz? Montwille!

Przerwał mu Trajnys, w górę miecz podnosząc;

Wątpisz, lękasz się! On jeden, nas tylu.

Chodźmy! czas; jutro rozprawiać będziemy!

Kury już piały dwa razy. — A Montwiłł

Skinął swym synóm, aby pozostali.

I trzéj synowie miecze z rąk puścili,

I oczy smutno w ziemię utopili.

Stali na progu, za odchodzącemi

Długo, zazdrośni walki, spoglądali.

W ciszy szli bracia podwórcem zamkowym;

Straży nie było, we wrotach zapory;

I szli wciąż, idąc, z Mindowsa szydzili.

— Tak pewny siedzi i śpi tak spokojny,

Jak gdyby prawe dziedzictwo po ojcu

Odebrał, jakby nie bał się nikogo.

Patrzcie, we wrotach straży nie postawił,

Otworem wszystko! —

      I szli daléj znowu,

Nigdzie nikogo. — Aż u drzwi świetlicy,

Kędy spał Mindows, stanęli, i razem,

Jak gdyby Gulbi jaki ich zatrzymał,

Wryci, z oddechem zapartym, jak słupy,

Stali. Nikt naprzód drzwi nie odryglował.

W ciemności jeden na drugich spoglądał,

Oczyma jeden drugiego popychał.

Aż Trajnys wyszedł i rygiel odsunął;

Tuż za nim wszyscy wpadli do komnaty.

Przez okno xiężyc świécił na róg izby;

Kędy Mindowsa twarde łoże było,

Rzucił się Trajnys z podniesionym mieczem,

I Montwiłł za nim, i bajory wierne,

Padli do łoża, padli — odskoczyli.

— Zdrada! zawołał Montwiłł, jego nié ma! —

— On jest!! — głos zawrzał, i z Ryngolda mieczem

Wpadł Mindows wściekły na wylękłych braci,

Ciął, i Trajnysa łeb rozpłatał w dwoje.

Padł Trajnys, jęczéć nawet nie miał czasu,

A Montwiłł ukląkł, miecz rzucił, i czołem

Proch zmiatał podły, przed nieprawym bratem

Błagał litości — Mindows deptał nogą

Kark jego, pastwiąc się nad nim i szydząc.

— Litości na dziś! wołał; jutro znowu

Przyjdziesz tu w nocy, abyś jeszcze może

Prosił litości. — Jakżeś, hardy bracie,

Zgiął kark przede mną, synem niewolnicy!

I śmierć nie lepszaż nad taką sromotę?

Patrz, nogą głowę xiążęcą twą gniotę,

I szydzę z ciebie, najgrawam z bojaźni!

O! nie przebaczę! Nie. We Wschodniéj Ziemi

Idź szukać ojca, ty z dziećmi twojemi. —

— Z dziećmi, łkał Montwiłł. O! niechaj ja ginę,

Lecz za cóż one? O! pozwól żyć synóm,

Wydrzyj im ziemię, zostaw tylko życie —

Odbierz ojcowską tę lichą puściznę,

Kiernow, co ojciec dał na pośmiewisko

Starszemu swemu! Mindows! nie dość tobie

Zwycięztw i władzy? Cóż te słabe dzieci,

Cóż oni tobie? Niech choć one żyją! —

— Te słabe dzieci, to wilczęta młode,

Rzekł Mindows; teraz bawią się ze psami,

Lecz gdy im zęby porosną, to kiedyś

Poduszą owce i pójdą do lasa.

O! nie, wybiję wilki i wilczęta! —

Skinął, wnet sługi Montwiłła porwali.

I w silnych rękach, za gardło schwycony,

Skonał bełkocząc niewyraźnie — Dzieci! —

— Tych, krzyknął Mindows, wskazując bojary,

Uwiązać dzikim koniom do ogonów,

I puścić w lasy; miecza na nich szkoda;

Precz z niémi! — Słudzy milczących powiedli,

A zamek zawrzał, zapłonął ogniami,

Zahuczał ludem, i nim kury trzecie

Zapiały, dziesięć dzikich biegło koni

Ze wrót zamkowych, po obszérnéj błoni,

Każdy za sobą wlokąc zdrajcy ciało,

Które się z życiem wrzeszcząc passowało;

I wiatr donosił z dala tentent koni,

I jęki winnych. Potém tentent tylko,

Potém szmér głuchy — i cisza głęboka,

I krwawe tylko pozostały ślady

Zbrodni, wycieczki i kary, i zdrady.

IV

W ciemnicy dzieci Montwiłłowe płaczą,

Siéroty śmierci niechybnéj czekają;

Trzech ich. Najstarszy Wikind gniewem pała,

Średni Towciwiłł ojca swego płacze,

Najmłodszy Erden drży, śmierci się lęka;

A wszyscy razem patrzą i czekają,

Rychło siepacze drzwi lochu otworzą

I miecz lub stryczek przyniosą od stryja.

Lecz nié ma kata, i dzień jeden mija

I drugi mija; o chlebie i wodzie

Jęczą siéroty pod zamkową wieżą,

Na mokréj słomie powiązani leżą.

A starszy jeszcze gniewem, zemstą pała,

I średni jeszcze ojca swego płacze,

Najmłodszy męki lęka się i śmierci.

Siedém dni mija, i co dzień, co rana

Trzy dzbany wody i trzy bochny chleba

Przynosi strażnik, kładzie i odchodzi,

Słowa nie powié, słowem nie osłodzi

Ciężkich mąk siérot. Na próżno go starszy

Wyzywa słowy, na próżno doń średni

Łzami się modli, na próżno najmłodszy

Jękiem go błaga, on słowa nie rzecze,

Nie spojrzy nawet, i jak wszedł, wychodzi.

Siedzą siéroty pod zamkową wieżą,

Liczbę dni tracą, dzień nocy podobny,

Bo jak noc ciemny i jak noc milczący;

I nic nie słychać, tylko brzęk łańcucha

I jęki więźniów, dochodzące ucha

Z dala, przewlekłe, bolesne, spod ziemi.

Już starszy gniewu cierpieniem postradał,

Już średni łez swych zapomniał po ojcu,

Już młodszy śmierci lękać się zaprzestał,

I wszyscy razem piersiami wyschłemi

Wołali tylko — Powietrza, swobody,

Lub śmierci prędzéj i męczarnióm końca! —

A śmierć nie przyszła, i wrota zaparte

Stały jak wprzódy, i jak wprzódy sargasMilczący, co dzień chleb nosił spleśniały

I stęchłą wodę. I milcząc spoglądał

Na siérot troje, a jeszcze litości

Nie uczuł w sobie, i głosu im nawet

Z świata, z którego wygnani, nie przyniósł.

Siedémkroć siedém błysnęło poranków,

Siedémkroć siedém razy Saule świetne

Wpadło do morza i wstało obmyte;

Dwa razy Menes zmieniał twarz zrąbaną,

A wrota stały jak wprzódy zaparte.

Cierpienia rosły w duszy siérot trojga,

Jak mchy wilgotne na murach więzienia.

Pęta się wjadły w odrętwiałe nogi,

Wybladły lica, przygasały oczy,

I uszy dźwięków świata zapomniały,

A sargas ani śmierci, ni swobody,

I nic nie przyniósł — prócz chleba i wody.

V

Schły w ciężkich więzach Ryngoldowe wnuki,

A Mindows nad ich głowami panował.

Braci nie było, nie lękał się zdrady,

A miecz Ryngolda wstrzymywał sąsiady,

I weszło Litwie pomyślności słońce,

Bo kunigasy, posłuszni Mindowie,

Kłonili czoła i nieśli daniny.

Nikt nie śmiał szemrać, ni podnosić głowy.

Tylko niemieckich Zakon wojownikówZagrażał Żmudzi, Liwóm i Kuronóm:

Ale sie jeszcze Volquin nie odważył

Wyciągnąć ręki po Mindowsa włości,

Bo był sam słaby, bo już miecz Ryngolda

Zostawił krésę na niemieckiéj zbroi.

Czekali pory, czekali niezgody,

A braci z Niemiec wołali do siebie,

Oręże ostrząc na progach swych grodów.

Lecz cicho było w Litwie Ryngoldowéj,

Żmudź tylko stała przed Zakonem w trwodze.

Kuroni w kiemach siedzieli spokojni.

Jaćwieże z pługiem chodzili po niwach,

Krywicze ruskiéj zabywali braci

I dłoń braterską Litwinóm dawali.

Pińsk, Mozyr, Siewierz, Czerniechow swym grodómSypali wały, zaborole bili,

I słali Kniaziu bogate daniny.

Nie było w całéj Litwie kunigasa,

Co by Mindowsa sprzeciwił się woli,

Co by nie stanął do zamkowéj straży,

Ludzi nie przysłał, odmówił daniny,

Lub skrył się w lasy i uciekł do wrogów,

Gdy do wrót poseł kołatał xiążęcy.

Z krwi braci zdrajców wyrósł kwiat pokoju,

Co ponad Litwą jasną wznosił głowę

I liśćmi lud jéj osłaniał ubogi.

Lammechin królik u Kurów panował.

I Ryngold nawet pożyć go nie zdołał;

Na próżno co rok po haracz wysyłał:

Posłańce jego nigdy nie wracali,

Lub pohańbieni, w żebraczém odzieniu,

Do domów swoich wlekli się, nie śmiejąc

Oczu pokazać na Krywiczan grodzie.

Raz wyszedł Ryngold z Jaćwieżem i Litwą,

I Lammechina kraj cały splądrował,

I krukom ucztę na długo zgotował,

A do ogonów końskich przywiązani

Kurów tysiące szli litewskie pługi

Ciągnąć i sypać horodyszczów wały.

Lecz nie porosły zielono mogiły;

Już się Lammechin znów Litwie buntował.

Posłów Ryngolda z wieprzami postawił,

I bez rąk nazad do pana odprawił,

Kazawszy rzec im, że Kuronów daniUnieść nie mogli i ręce stradali. —

A Ryngold wówczas z Ruskiemi wojował.

Lew z Włodzimiérza, Światosław z Kijowa

I Dymitr Drucki szli wojskiem nad Niemen,

A ponad niemi stada kruków czarne

Płynęły chmurą na pobojowisko.

i byli z niemi Kurdasa Moguły,

I wielu kniaziów ruskich, i bojarów, —

Już byli wielki Krywiczów gród wzięli,

I ponad Niemnem pustosząc ciągnęli.

Spotkał ich Ryngold nad rzeką, i trzy dni

Trwała tam walka zacięta, aż duchy

Z ciał lecąc, jeszcze w powietrzu walczyły.

I była uczta jastrzębióm i krukóm.

A pole trupy ruskiemi usłane

Zwie się Mohilną, bo mogiły stoją

Jak kretowiska po łące, széroko.

Kniaziowie ruscy do Łucka się gnali,

I w Łucku wojska mężnego płakali.

A Ryngold na Żmudź szedł Zakon wojować,

I miecz skrwawiony spłókać w Białém Morzu,

Lammechin kurski wzbił się dumą wielką,

Bo olbrzym nie miał czasu w dół spoglądać,

Zdeptać na ziemi drobnego robaka.

I potém znowu Ruś Ryngold plądrował,

Co Alexander kniaź mu odwetował;

Nabrawszy jeńców, u końskich ogonów

W daleki połon Litwinów prowadził,

Gdzieś tam nad rzeki płakać ich osadził,

I panu pasznie uprawiać cudzemu.

Wielu tam trupy tylko dociągnęli

Na Ruś, i krukom za pastwę służyli;

Wielu uciekło, i nazad do braci,

Wpół żywi, potém zwlekli się nierychło,

Gdy wojnie koniec i wszystko ucichło.

Litwini potém pod Torżek gonili,

Paląc i pędząc od pługów, od roli

Ludu moc wielką, siwe skotu stada.

Gonił Jarosław kniaź Włodzimierowicz

Z Nowotorżany, na białym rumaku,

Jeńców im odbił, i Litwinów wielu

Padło daleko od swych, w obcéj ziemi.

Twercy, Dmitrowcy, gdy pod Toropeczem

Na kark im siedli, jak kleszcze się wpili,

I krwią litewską napasłszy, za niemi

Na progi domostw, do Litwy gonili.

Kurski kunigas tymczasem spokojny

Siedział, i Litwie urągał się dumny,

Ro Litwa posłów swoich nie pomściła,

Krwi swéj przelanéj, sromoty zniesionéj.

Aż Ryngold wielki skonał. — Mindows prędko

Wspomniał na Kurów, i znów posły idą,

Ale nie prosić dani, nie targować;

Ponieśli łyka, winniki i strzałę,

I miecz, i ogień. Mówili od pana.

— Jeśli do trzech dni dani nie oddacie,

Jeśli włos spadnie z świętéj posłów głowy,

W dni siedém łyka przyjdą na dorosłych,

Winniki drobnym, strzały w pierś bojaróm;

Miecz na twą szyję, Lammechinie dumny,

A ogień ziemi Kuronów wszérz i wzdłuż. —

Lammechin słuchał, lecz posłów nie skrzywdził,

Tylko dzień jeden nic nie rzekłszy wstrzymał,

I myślał, radził zwoławszy bojary,

I znowu radził, aż do trzech dni zwlekał;

Na czwarty dań im zaległą oddali,

I dary Kniaziu bogate wysłali,

Konie i futra, srébra i bursztyny.

Lammechin uznał Mindowsa nad sobą,

I przysiągł na swą brodę, z Kuronami

Stanąć, gdy stosy wojenne zapalą. —

Tak wielki Mindows, nie podniosłszy miecza,

Kurów zwojował postrachem wyprawy,

A sam Lammechin do Krywiczan grodu

Przyszedł bić czołem Ryngolda synowi.

VI

Świéciło słońce litewskiemu światu,

A Montwiłłowi synowie, w ciemnicy

Siedząc, płakali, ni słońca, ni drogiéj

Nie widząc ziemi. I młode ich lata

Płynęły, jako strumień trzęsawiskiem,

Błoty czarnemi i ciemnemi bory.

I nikt nie przyszedł słowem ich pocieszyć,

I nikt nie przyszedł pokarmić nadzieją.

A lata biegły na Litwie szczęśliwéj

Jasne, jako dni Karwilis miesiąca,

Spokojne, ciche, jak noce pogodne.

Mindows sam jeden na Litwie panował,

A wróg i lennik Mindowsa szanował.

Raz na Krywiczan zamku, letnią porą,

Spoczął Kunigas po łowach szczęśliwych,

Kiernowskie lasy z łukiem i oszczepem

Przebiegłszy, wrócił; za nim na stu wozach

Wieziono żubry, łosie i jelenie,

Dziki, niedźwiedzie. W zamkowym podwórcu

Wisiały skóry sączące posoką;

Na progu sługi łuki naciągali.

Śmieli się, gwarząc i prawiąc o łowach.

Wtém sargas, któren wrót zamkowych strzeże,

Rozdjął podwoje, wyglądał na drogę,

Jak gdyby gościa przeczuwał na szlaku.

— A, na Budintoj — rzekł, do zamku jedzie

Poseł Krewejty, z białą laską w ręku,

Z wieńcem na głowie. — Poznałem z daleka.

Na święto jakie, czy woła na wojnę?

Nie darmo do nas z krzywą laską śpieszy. —

Mówił, a szlakiem z daleka migała,

Z laską podróżną, postać jakaś biała.

I widać było pobożnych wieśniaków

Tłumem za posłem biegących z pól, numów,

Jak szaty jego białe całowali,

Czołem mu bili i zatrzymywali.

On chwilę stawał, i znowu szedł skoroPruskim gościńcem do Krywiczan grodu.

A sargas patrzał; kiedy wrót był blisko,

Wrota na rozcież przed posłem otworzył,

I upadł na twarz: przeszedł wejdalotaMost, zaborole, na podwórce śpieszył.

Słudzy na jego widok się porwali,

Czekając słowa, milczeli i stali.

On z białą laską szedł aż do świetlicy,

Gdzie starszy smerda u ogniska siedział,

I przyjął posła czarą miodu pełną,

Prosząc, by spoczął, aż oznajmi panu.

Poszedł: znużony usiadł wejdalotaU gościnnego ogniska i dumał.

A wkoło cicho niewolnicy stali,

Słowa czekali, skinienia patrzali.

Przyszły kobiéty, i znużone nogi

Wodą obmyły, i szytym ręcznikiem

Otarły — potém pokarmy przyniosły,

Których połowę oddał wejdalotaKobolóm zamku, pół sługom zamkowym.

Sam wody napił się, placka skosztował.

Aż wrócił smerda. — Kunigas was czeka,

Rzekł — Idźcie za mną. — Otworzył podwoje,

I w głąb na zamek Ryngoldow prowadził.

W prostéj komnacie pan Litwy spoczywał,

Na ziemi leżał na niedźwiedziéj skórze;

Dwa psy ogromne nogi mu lizały;

Na berle, w kącie, drzémał sokół biały;

Tuż tarcz wisiała, złotemi gwoździami

Nabita, świecąc, jak niebo gwiazdami.

Po ścianach łuki, oszczepy i strzały,

Szłyki bogate, wielkie miecze białe.

Nad drzwiami, w murze, Kobol z żubrzą głową,

Sparty na kiju, nieruchomy stoi.

W oknie zasłona wzniesiona, a przez nie

Widać gród cały, i wzgórza dalekie,

I lasy w głębi jak sinieją stare.

Wszedł wejdalota — Pokój tobie, panie,

I szczęście — rzecze u progu; twarz skłonił

I Kobolowi oddał cześć pokorną. —Krewe Krewejta Alleps mnie wysyła;

Z Romnowe idę, od dębu świętego,

Od straszliwego Perkuna ołtarza.Krewe chce widzieć Mindowsa w Romnowe;

On Bogów wolę ma jemu objawić,

I głos, co z dębu słyszał Bogów usty,

Przyszłość wróżący. Nim siedém dni minie,

Czeka was Krewe. — Co Kunigas wielki

Odpowie Krewie? Ja nazad powracam. —

A Mindows podniósł pochyloną głowę,

Słuchał i milczał — Potém rzekł kapłanu.

— Nim siedém razy słońce w morze wpadnie,

Mindows przybieży na rozkaz Krewejty. —

Znów wejdalota skłonił się Kobolóm,

Znów Xięciu; zamilkł i wyszedł z świetlicy;

I już się w izbie gościnnéj nie wstrzymał.

Dziedzińce przebiegł, mosty, zaborole;

Mrucząc modlitwy, nazad śpieszył drogą.

Słońce zapadło, w ciemnościach na szlaku

Świéciła w dali suknia jego biała,

Daléj i daléj coraz się migała,

Znikła nareście. Na zamku ruch, wrzawa;

Nim Menes wejdzie, Kniaź wyjeżdża w drogę;

Konie ze stajni wywodzą, siodłają,

Słudzy biegają, psy wyją, rżą konie,

Oręże brzęczą i szeleszczą strzały.Kunigas z kilką nie jedzie sługami,

Niemcy tam siedzą blisko od Romnowe;

Sto koni bierze z sobą i stu ludzi

Zbrojnych, odważnych, Jaćwieży, Litwinów.

Każdy na plecach ma łuk, strzał secinę,

Każdy u boku biały miecz zza morza,

Za pasem pałkę i procę skórzaną.

I koń każdego doświadczony w biegu,

Dwa dni, dwie nocy bieży bez noclegu.

Już xiężyc wyszedł skrwawiony na niebo,

Jakby zbroczony wczoraj mieczem słońca,

I jeszcze z licem nieobmytém rosą.

Mindows na pruskim już pędził gościńcu

W pyłu tumanach. Wierni za nim słudzy

Wokoł jechali milczący, a okiem

Daleko naprzód przed konie gonili.

Brzask wschodni niebo ukrasił czérwono,

Gdy wpośród lasu, na łące zielonéj

Wypocząć stali. I nim wyszło słońce,

Jechali znowu, cały dzień bez drogi,

Na zachód zawsze, lasy i polami,

Przepłyli rzeki, darli się puszczami,

Brzegami jezior śpiących kłusowali,

A gdzie na drodze kiemy spotykali,

Wychodził starszy z chlebem przeciw panu

I bił mu czołem. Od sioła do sioła

Wiódł ich przewodnik nieznanemi szlaki,

Na rzekach brody wytykał mielizną,

Brzegiem trzęsawisk twardą znaczył drogę.

Dzień i noc jechał Mindows niecierpliwy,

Ani dał zasnąć ludziom, spocząć koniom,

I nim siódmy raz czyste słońce wstało,

W dwóch rzek zakrętach ujrzeli Romnowe,

Dokoła wodą, jak gród, opasane.

Święte się miejsce murami czerniło,

I starych dębów liśćmi zieleniło,

Nad których wierzchy dym gęsty się wznosił,

Płynący strugą niebieską do góry,

Pod nogi wielkim trzem Bogóm litewskim.

Ujrzał dąb święty Kunigas, zsiadł z konia,

I z ludźmi ziemię pokornie całował,

A Bogóm wylał ofiarę dziękczynną

Za szczęsną podróż. Potém krętą drogą

Jechali w lewo ponad rzeki brzegiem,

Aż u bram grodu nad wałem stanęli.

Tu już lud wielki czekał Kunigasa,

I stary Krewe wyszedł przeciw niemu

Z krewów, wróżbitów, wejdalotów tłumem;Ewarte z laską, dwakroć zakrzywioną,

I sigonoci, sznurem przepasani,

Z torbą na plecach i kijami w rękach,

Wielkim go krzykiem witali wesoło,

Podnosząc ręce, bijąc ziemię czołem,

Kładnąc się wszyscy na Mindowsa drodze.

Sam jeden Alleps nie uchylił głowy;

Szedł prosto starzec poważny ku niemu,

I wiódł go z sobą przed Bogów ołtarze.

Z daleka one ogniami jaśniały,

Trzy obok święty dąb obejmowały,

Z którego twarze trzech Bogów zczerniałe,Żółtemi oczy z bursztynu patrzały.

Pod gołém niebem trzy ognie gorzały,

Mur tylko czarny opasał je wkoło,

Na nim wisiały żubrów, turów rogi

Oprawne w srébro, łuki i kołczany,

Zbroje, w ofierze Bogóm przyniesione,

Bursztynu bryły, i wieńce korali,

I z muszli morskich nizane równianki,

Kuronów dary, nadmorskich mieszkańców.

Były tam czaszki z nieprzyjaciół głowy,

Zbroje w niemieckich kuźniach wykowane,

Miecze z dalekich krajów od zachodu,

A wśród nich w murze posągi drewniane.

Krasnemi barwy i kruszcem odziane,

Stały, jak stoją u zamczyska progu

Słudzy xiążęcy, — straż starszemu Bogu.

Jedne na końskich nogach ludzkie ciała

Dźwigały z trojgiem głów i rąk sześciorą,

Drugie z piersiami siedmią wezbranemi

Jakby siedm ziemi miały karmić niemi.

Siedziały w wieńcach ze kłosów i kwiatów.

Ówdzie Lietuwa z kocią stała głową,

Z mieczami w rękach, do wojny gotową.

Daléj Ragutis gruby w saniach leżał,

I w ręku czaszę trzymał napełnioną,

Dwojgiem ust pijąc słodki miód kowieński.

Walginy posąg czworo głów kończyło:

Owcza, wołowa, ptasia i wieprzowa,

Na cztéry strony zwrócone patrzały,

Czworaki rodzaj zwierząt zasłaniały

Od moru, chorób i w przednówek głodu.

Tam Tawals, straszny kobiécemu oku,

Śmiał się bezwstydnie, jak kozioł lubieżny,

Na szyi dary młodzieży dźwigając:

Sznury korali, muszli i bursztynu.

Ogromnym wężem stał Auszlawis Bożek,

Chorym pomocny, i z roztwartéj paszczy

Srébrnym językiem zdał się ludzióm grozić;

Na szyi jego ofiar tyle było,

Że skórę węża i kształty zakryło,

I u nóg jeszcze leżał stos bogatych

Darów, któremi kupowali zdrowie

I biedni kmiecie, i możni kniaziowie.

Lecz nie tu wszystkich Bogów razem czczono,

I oni tylko na Perkuna dworze,

Resztkami ofiar żywiąc się w pokorze,

Stali jak słudzy, strażnicy świątyni.

W konarach dębu trzéj wielcy Bogowie

Strasznemi głowy nad mury sięgali:

Perkun wpośrodku, z piorunami w dłoni,

Ze wzrokiem srogim i zmarszczoną twarzą;

Pokole czarne z rozczochranym włosem,

I Atrimp olbrzym, Bóg wody i morza.

Przed niemi płonął ogień na ołtarzach,

Żywiony ręką milczących kapłanów.

Tu im ofiary zabijano krwawe,

Któremi łaski błagano, lub karę

Odwrócić chciano od skazanéj głowy.

Tu upadł Mindows na twarz, rzucił dary.

Sam Krewe ogień Perkuna podsycił;

Podniósł się w górę! — płomień dobréj wróżby.

I wejdalotów dwóch z dębu świętego

Liści spleciony wieniec na Mindowsa

Włożyli głowę. A gdy krew bydlęcia

Wylano, kiedy skończono ofiarę,Kunigas z Krewą wyszedł, i gościnę

Allepsa przyjął na nocleg w Romnowe.

— Jutro, rzekł starzec, nim słońce się wzniesie.

Staniesz sam jeden u dębu świętego;

Tam ci ogłoszę wielkich Bogów wolę. —

Mindows nic nie rzekł. Już dawno się Saule

Kąpało w morzach; noc gwiazdami tkana

Świat pod namiotem czarnym kołysała.

Ustał gwar, ognie pogasły, i jeden

Tlał się już tylko u dębu świętego.

Mindows się rzucił na niedźwiedzią skórę

I usnął twardo, jakby Brekszta sama

Powiek się jego dłonią swą dotknęła,

Lecz ledwie oczy jego się skleiły,

Wstrząsł się — bo straszny sen stanął przed duszą,

Krwią mu i ogniem potrząsał nad głową

Przyszłości czarną rozdziérając szatę.

I widział Mindows, jak wrogi szarpały

Ojców dziedzinę, jak Litwę rozdarli.

W piersi jéj miecze Niemieckie stérczały,

I ruskie pęta nogi krępowały;

Lach z ran płynącą krew jéj pił i szalał.

Próżno Jaćwieże wkoło matki stali,

Próżno Litwini wroga odpędzali,

Próżno Krywicze u nóg jéj padali.

Trzech synów matko nieszczęsną przywiedli

I w ręce własnych nieprzyjaciół dali.

Widział na zamku Krywiczan krzyż złoty

I Bogów twarzą leżących na ziemi —

Ołtarze zbite, dęby wyrąbane;

W świętych jeziorach mogulskie się konie

Poiły, w gajach świętych zrąbywali

Na drwa, na chaty, Ragan dęby stare,

Jesiony, które potop pamiętały,

Jodły, co piérwsze wyrosły na ziemi. —

Straszny sen piersi uciskał Mindowsa;

Widział się w więzach, a na swojéj głowie

Koronę z kajdan złoconych ukutą,

Widział trzech synów, chociaż nie miał dzieci —

Dwoje ich we krwi, w czarnéj sukni trzeci.

I widział jeszcze swych braci pomszczonych,

Jak mu grozili, jak się najgrawali,Ćmy wrogów pędząc na Litwę spokojną,

Dmąc ognie, które po zasiewach biegły,

Wsie, grody, pola i lasy wyżegły,

Piersi Mindowsa piekły, ponad głowę

Wznosząc ramiona czérwone i płowe.

O, straszny sen był, i miotał się pod nim,

Jak pod niedźwiedzim pazurem, Kunigas,

A wyrwać nie mógł. I miotał straszliwie,

I jęknąć nie mógł, ani ust otworzyć,

Ni rąk poruszyć, ni ratunku wołać,

Ni ócz rozewrzéć i odegnać mary.

Tak noc ubiegła, a straszne widziadła,

Na chwilę z piersi Mindowsa nie spadły.

Czy Kaukie tak się mściły, że pokarmu

Nocnego dla nich u łoża nie było?

Czy Gajłę Poklus wysłał, by go dręczyć?

Już kury piały, gdy ciężkie powieki

Rozwarł Kunigas, i z piersi westchnienie

Wzleciało. Spojrzał — Brzask jaśniał na wchodzie,

A wszystko jeszcze w śnie ciężkim leżało.

Podniósł się, czas mu do dębu świętego,

Wyrocznią Bogów usłyszéć. Przed sobą

Ujrzał Allepsa; starzec z siwą brodą

Skinął nań ręką i zniknął we mroku;

Wstał wnet i za nim, przyśpieszając kroku,

Szedł przed ołtarze dymiące trzech Bogów.

Już się ofiara paliła przed niemi,

I wejdaloci ogień podsycali;

Alleps wszedł, skinął, zniknęli kapłani;

Mindows sam jeden ze starcem pozostał,

Który na ogień rzucał liście suche,

Bursztyn, żywicę, włosy z bydląt głowy,

I len, ofiarną posoką skropiony.

Dokoła cisza poranku leżała,

Sam ogień tylko potrzaskiwał, syczał.

Nagle gałęźmi stary dąb poruszył, —

Zaszeleściały; zda się, że Perkuna

Posąg się zatrząsł, i wpośród milczenia

Te słowa z dębu usłyszał Mindowe.

— W ciemnicy trzech jest — Przekleństwo nad głową! —

Krew dwóch wylana pomsty Bogów woła.

Trzech oddaj za dwóch. Niech idą swobodni. —

I wstrząsł się Mindows, i usta otworzył,

Chciał mówić, nie mógł. A milczenie znowu

Spadło nań; tylko ogień na ołtarzu

Trzaskał i świszczał. Weszli wejdaloci,

A Alleps podniósł Mindowsa za rękę,

I za świątynię czarną wyprowadził.

— Słowa wyroczni, rzekł Mindows, co znaczą? —

— Nie wiesz, Mindowsie, jacy to trzéj płaczą

W ciemnicy zamku, pod nogi twojemi,

Jakich dwóch zguba zemsty Bogów woła? —

— Wiém, na Perkuna! Dwa wilki zabiłem,

A troje wilcząt w ciemnicę wsadziłem.

Puścić ich? Jutro wyduszą mi stada.

Jutro na Litwę z wrogiem się sprzymierzą.

Puścić ich! Lepiéj niech gniją pod wieżą! —

A Alleps rzekł mu — Taka Bogów wola;

Uczyń, co zechcesz, lecz pomnij, o panie,

Straszny jest gniew ich, straszniejsze karanie

Więcéjże straszy cię otroków troje,

Niźli trzech Bogów gniew i ręka mściwa? —

Mindows milczący tylko skinął sługóm,

I żegnał starca. — Konia, wołał, konia! —

Bo sen mu jego przypomniał się straszny.

Przeczucie groźne piersi uciskało.

Koń stał. Złotego nie tknąwszy strzemienia,Kunigas wsiadł nań i leciał, jak wicher,

Gdy na ramionach czarną chmurę niesie.

I on na czole dźwigał chmurę czarną!

Alleps spoglądał, lecz w mrokach porannych

Mignęły konie, potém tentent tylko

Dźwięczał nad rzeki brzegami, w pagórkach,

Odbity ciszéj, — uciekał, uciekał. —

I znowu cisza głęboka w Romnowe.

VII

 Nad lasu wierzchołki wyniosłe

 Dwie sosny głowami sięgają,

 Na sosnach dwie pary gołębi

 Wzlatują, szczebiocą, gruchają.

 A sosny od ziemi spróchniałe,

 Podcięte siekierą bartnika,

 Zieloną gałęzią wiéwają,

 Choć z dołu pożółkłe zsychają.

 I dymią — Bo ogień dziuplami

 Ku górze się wije milczący,

 Rdzeń zjada i życie wypija.

 I chwila, a wiater, co teraz

 Gałęźmi wesoło kołysze,

 Zawieje i sosny obali,

 A łoskot po puszczy poleci,

 I gdzie się gołębie podzieją?

 Nad lasu wierzchołki wyniosłe

 Dwie sosny głowami sięgają,

 Na sosnach dwie pary gołębi

 Wzlatują, szczebiocą, gruchają.

Puszcza myśliwych rogami dzwoniła,

I psy śpiéwały, goniąc za jeleniem.

Co żyło w lesie, darło się krzakami,

Łamiąc leszczynę bokami, głowami;

Leciały łosie i żubry z pastwiska

Spłoszone, w ciemne ukrywać się knieje,

A jeleń głowę uwieńczoną zwrócił,

Słuchał, poskoczył, znów stanął, i w biegu

Sadził przez drzewa, zawały, ruczaje.

Tuż za nim łanie tchórzliwe, nogami

Nie tknąwszy ziemi, leciały jak ptaki.

I stada kozłów pierzchały zdziwione,

Nie wiedząc, w którą uciec miały stronę.

Z tyłu myśliwy z łukiem się zasadził,

Z przodu ryś, zdrajca, czatował na drzewie,

Z boku ogary łajały, i coraz

Bliżéj ich głosy, coraz słychać było

Wyraźniéj szczeki radośne pogoni.

Aż meszka stary wywlókł się z łożyska,

Przeciągnął, oczy zaspane otworzył,

Najeżył szerścią i znowu położył;

Tylko łeb podniósł i z pogardą słucha,

Kto śmiał najechać bór jego spokojny.

Wilczysko szare, co wraca z obłowu

Obżarte, ciężkie, w głąb lasu umyka,

Patrząc dokoła. Tam lis żółty śpieszy

Do jamy swojéj na wzgórzu spokojnéj;

Strurchały zając pod krzakiem przypada,

A z drzew gałęzi zrywają się stada

Dzikich gołębi, spłoszonych cietrzewi,

I wron, i kruków, i gałek, mieszkańców

Starego lasu, które czarną chmurą

Wznoszą się, krzycząc, i wzlatują górą.

Sokoł i jastrząb usłyszeli gwary,

I oba ciężko ze drzew się porwali,

Oba żeglują w powietrzu spokojnie,

Płynąc, jak łodzie po cichém jeziorze.

Lecz któż to puszczy przerwał ciszę długą?

Z dwóch stron dwa stada psów się odzywają,

I przeciw sobie idą i stawają.

Jakby wzajemnie spotkać się dziwiły.

Mindows w podróży dzień łowóm przeznaczył.

— Któż śmié w téj kniei zapuszczać ogary? —

Mówił, i gniewny wysłał sług swych pięciu.

— Weźcie mi śmiałka, przywiedźcie przede mnie.

W milczeniu słudzy posłuszni skoczyli,

Lecz się zaledwie w krzaki zapuścili,

Dwu jeźdźców nagle stanęło przed niemi,

A nim czas mieli wyrzec jedno słowo,

Piérwszy ich ciężkiém przekleństwem powitał.

— Ktoście? zkąd? Jakiém prawem w moim lesie?

Związać, do zamku odesłać związanych! —

Milczeli, z strachu osłupieli słudzy —

Wtém Mindows przeciw nieznajomym skoczył,

Stanął — i słowa nie wyrzekł zdziwiony.

Piérwszy był łowiec z posiwiałym włosem,

Twarzą zoraną marszczki głębokiemi,

Silny, barczysty, znać nie z meszką tylko

W puszczach się dawniéj sam na sam potykał.

Na twarzy miecza znaczne były ślady,

Jak stare drogi zarosłe darniną;

Jednego oka brakowało w głowie,

Usta, przecięte wpół, sine wisiały.

Straszny był jeszcze, ze brwią namarszczoną,

Z czołem jak chmury piętrzącym się w wały,

Postawą dębu starego, piorunem

Roztrzaskanego, z zdrowemi konary,

Wzniesioném czołem i barki silnemi,

Któremi jeszcze wiatróm się urąga.

Drugi myśliwy tak przy nim wyglądał,

Jak kwiat, co rośnie pod dębu gałęźmi.

Krew z mlékiem lice, wysmukły jak brzoza,

Co ponad krzaki wyskoczy schylone,

I wzniesie czoło liśćmi umajone.

Długie mu włosy na barki spływały,

Złotą przepaską tylko przytrzymane.

Lekki łuk, lżejszy kołczan miał na barkach,

A konik pod nim, jak śnieg piérwszy, biały,

Strojny był w złotém wyszytą purpurę.

Dziecię to słabe, czy młoda dziewica?

Łatwo odgadnąć spójrzawszy na lica.

Było w nich męzkie, odważne spójrzenie,

Uśmiéch kobiécy, rumieniec dziecięcy,

Duma i zapał, i cóś jeszcze więcéj,

Czego i Bojan żaden nie wyśpiéwa.

I Mindows spójrzał, a serce mu w piersi

Zabiło silniéj, niż kiedy u łoża

Ojca ogniste polano druzgotał.

Słudzy stanęli, szeptali, patrzyli

Pańskiego wzroku, rozkazu czekali.

Stary myśliwy krzyczał na Mindowsa —

— Ktoś ty? na Bogi! — kto jesteś, zuchwały,

Co mi tu kradniesz w moim lesie zwierza,

I o dniu białym wypłaszasz mi knieje?

Mów! Słyszysz! — albo tą strzałą, na dzika

Gotową, serce harde ci przebiję. —

— A ty ktoś taki? — rzekł Mindows spokojnie.

— Nie pytaj! stary odpowiedział w gniewie.

Ja pytam ciebie, jam tu pan, mam prawo;

Jak śmiałeś w las mój puścić się z ogary? —

— Bom pan i lasu, i twój, i téj kniei! —

Rzekl Mindows, gniew swój hamując na chwilę.

— Cóż to? nie znasz mnie? Znać dawno z tych lasów

Nie wychodziłeś za domowe progi. —

Imię twe? stary! Chcę wiedziéć! słyszałeś? —

A stary oczy błyskał iskrzącemi.

Wargi mu drżały, potém ciekło czoło,

Marszczył brwi, patrzał. — Tyś Mindows! na Bogi!

Zawołał, albo nim się tylko zowiesz,

Abyś bezkarnie z cudzéj wyszedł kniei. —

— Jam Mindows! groźno Kunigas powiedział;

Uderz mi czołem, starcze, jedź do domu,

I daléj moich nie przerywaj łowów. —

Wahał się stary, lecz córka mu dumnie

Krzyknie — To kłamca! Mindows w Nowogródku.

Spójrzyj! — Także to Kunigas wygląda?

Z pięcią sług w obcéj sam jeden by stronie

Polował w kniejach? — Tyś nie Mindows, kłamco!

Hola, dodała, związać, bo uciecze.

To zbieg z kurońskich granic lub bajorasPruski, przed mieczem Niemieckim spłoszony. —

Wtém Mindows dobył róg oprawny w złoto,

Zadął — I ziemia zatętniała wkoło,

Stu sług przebiło gałęzie splątane,

I milcząc swego otoczyli pana. —

Starzec nic nie rzekł, okiem Kniazia zmierzył,

Zsiadł z konia, upadł i czołem uderzył,

A wziąwszy nogę Mindowsa całował.

Córka na koniu przelękła została,

I lice drobną ręką zasłaniała.

Aż las się zatrząsł od Mindowsa śmiéchu —

— Gościnnie moi przyjmują poddani.

Ktoż ta Miedziojna? Sudymuncie stary!

Córka to twoja? —

      A bojar się podniósł

I odrzekł — Córka, panie! — Nie mam syna,

Jedna mi ona po żonie została.

Córka, lecz serce męzkie w piersi bije;

Z łukiem na plecach jeździ ze mną w knieje;

A gdy raz Niemcy grodzisko napadli,

Na wałach stała, jak dzisiaj na łowach,

I biła Niemców, jak bije jelenie. —

Mindows spoglądał, potrząsł czarną głową,

Jak dzik, gdy paszczę otworzy széroką.

— Na łowy, krzyknął, i do was, mój stary,

Pojadę chwilę odpocząć, do grodu —

Daleko jeszcze? — Tu w lasach, śród błota,

Zamczysko moje, na wałundę drogi. —

— Na łowy! daléj, — rzekł Mindows, i konia

Puścił ku lasu. — Psy zagrały znowu,

I w ciemnéj puszczy myśliwi zniknęli.

VIII

 Nad lasy, doliny, pagórki,

 Ze grzmotem, błyskaniem, łoskotem,

 Szła burza i wszystko niszczyła,

 I ptaki się kryły na drzewach.

 I zwierza kopały się w jamy,

 I ludzie do numów zbiegali,

 I sokoł, co leciał wysoko,

 Spadł z skrzydły zmokłemi na gniazdo.

 Lecz gniazdo nie było sokole,

 Drozd małe w niém tulił pisklęta;

 I sokoł znów lata wysoko.

 A piskląt już nié ma na gnieździe. —

Trzy dni ubiegły w Sudymunta grodzie,

Trzy dni na łowach, na ucztach, w spoczynku.

Mindows trzy razy złotego strzemienia

Dotykał nogą, i wracał się znowu.

I pił, ucztował, nie mogąc odjechać.

Czy mu miód lepiéj z Sudymunta czary

Smakował biały, czy łowy szczęściły

W kniejach tutejszych?? — Już dzień wschodził czwarty,

Siodłali konie, Mindows żegnał starca.

— Niech Marti przyjdzie, rzekł, pożegnać pana. —

— Tak rano! Jeszcze śpi dziecię kochane. —

— Zbudzić je, — krzyknął Mindows niecierpliwie.

Posłali. — Wkrótce weszła piękna Marti,

Jeszcze współsenna i rumieńcem nocy,

Jak rosą kwiaty, pokryła. Nieśmiała

Do nóg się pańskich żegnając schylała.

Mindows płomienném pożerał ją okiem.

— Pojedziesz ze mną, rzekł, wskazując na nią,

Pojedziesz ze mną, ja cię xiężną, moją

uczynię żoną. Już konie gotowe.

Pożegnaj ojca, ja biorę cię z sobą. —

Ona spójrzała, i w oczach niebieskich,

Na jedném łza się srébrzysta zrodziła,

Na drugiem radość zapaliła jasna;

Ale gdy ojciec zajęczał boleśnie,

Dwie łzy po białéj stoczyły się twarzy.

— Panie! rzekł ojciec, mojemu dziecięciu

Cześć to za wielka. — Ty żartujesz, panie!

Marti przy ojcu do śmierci zostanie.

Stary Sudymunt wszystko już postradał,

Co kochał, co go cieszyło, co życie

Słodziło starca. — Jedna pozostała,

Jedna mu córka. Czy ten skarb ostatni

Wydrze Kunigas?? Wszak w Litwie szérokiéj

Tyle jest dziewcząt od Marti kraśniejszych! —

Mindows go groźném zatrzymał milczeniem.

— Ja chcę! — rzekł dumnie; wybieraj się w drogę. —

I stąpił naprzód. Sydymunt mu czołem

Uderzył do nóg — Nieszczęsne spotkanie!

Zawołał — Biada tym łowóm i dniowi!Patrz, Xiążę! siwy włos na mojéj głowie,

Siwego włosa szczędzą i Bogowie;

Czyż ty się nad nim nie zlitujesz? Panie!

Czyż chcesz za wiernéj gościny nagrodę,

Skarb mój najdroższy uprowadzić z domu? —

Szyderskim śmiéchem Mindows odpowiedzał.

Stary się podniósł, a w oku już nie żal,

Nie łzy błyskały, lecz zemsty pragnienie;

Zacisnął usta i ręce, a stojąc,

Jak gdyby dziecię swém osłaniał ciałem,

Raz jeszcze usty jął błagać sinemi —

Kunigas! weźmij wszystko, weźmij ziemię,

Weź moje stada, i barcie, i ludzi,

Zostaw mi córkę! — Dam okup, dam złota,

Ile zaważy Marti, dwoje tyle. —

Mindows znów śmiał się i zatrzymał chwilę.

— Gdzież złoto? krzyknął; zkąd ono u ciebie? —

— Pójdę, rzekł stary, zdobędę na wrogu,

Zburzę mu miasta, wytnę w pień mieszkańców,

Ile rozkażesz, przywiodę ci brańców,

Ile rozkażesz, przyniosę ci złota,

Lecz nie bierz córki, bo mi weźmiesz życie! —

— Coż mi twe życie, rzekł Kunigas szydząc.

Stary, spróchniały dębie, coś niezdatny

Ani na belkę do chaty wieśniaka,

Ani na twardy oszczep dla wojaka?

— Na koń, bo miecza dobędę, na Bogi!

Nie próbuj gniewu; gniew mój — gniew Perkuna! —

Sudymunt jeszcze do nóg mu się rzucił

I płakał gorzko. — Mindows pchnął starego,

Szedł ku drzwiom, wiodąc Marti we łzach całą.

Lecz stary powstał i drzwi zaparł sobą.

— Nie pójdziesz! krzyknął, nie pójdziesz! chyba mnie

We własnym domu zabijesz na progu,

Zgwałcisz najświętsze gościnności prawo!

Nie weźmiesz Marti! Ja bym dziecię moje

Dał w szpony kruka, co rozdarł swych braci,

Co stos ojcowski krwią starszych obroczył,

Co w sercu nie ma dla sierot litości! —

Ja bym ci drogie oddał dziecię moje!!!

Nigdy! — Idź po mnie, zabij bezbronnego,

I śmiercią moją kup, jeśli chcesz, żonę! —

— Precz, Sudymuncie! — Mindows ku drzwióm kroczył,

Odpychał starca — on stał murem wryty,

Gniew coraz oczy bardziéj mu płomienił.

Skinał na sługi. — I wpadli siepacze.

Marti ojcowski oszczep pochwyciła;

Sudymunt sługi rozmiatał prawicą,

A Mindows, paląc się złością, szedł straszny,

Nic już nie słyszał, o wszystkiém zapomniał.

Pchnął; a Sudymunt upadł na kamienie

I krwią się oblał, jęczał i przeklinał.

Słudzy płaczącą Marti pochwycili. —

— Na koń! wrzał Mindows, na konie i w drogę! —

Wypadł w przedsienie, a głos gonił za nim —

— Przeklętyś, zdrajco, przeklęty na wieki!

Ty, twoje dzieci, ród twój, ziemia cała! —

Przeklęty! — Będziesz w ostatniéj godzinie

Na próżno także bronił twoich dzieci. —

I już z podwórca zamku uciekali,

A głos za niemi wciąż wołał — Przeklęty! —

Pędzili pół dnia, pędzili dzień cały,

Ptaki nad niemi i wiatry wołały,

Drzewa szumiały i rzeki — Przeklęty! —

IX

Marti jechała i gorzko płakała,

Za łzami drogi nie widać jéj było,

I słów Mindowsa nie słychać za łzami.

Pięknéj przyszłości obrazem, nadzieją,

Ona wpółmartwa w uszach ciągle miała

Ojcowskie słowo ostatnie — Przeklęty. —

A przed oczyma siwą jego głowę,

Skrwawioną strasznie, o kamień posadzki

Rozbitą, w prochu starzaną, zgniecioną.

Trzy dni, trzy nocy pędzili do grodu,

Czwartego ledwie, o zmroku, ujrzeli

Zamczyska wieże i mury czérwone,

Wodą, jak wstęgą siną, opasane,

I gród dymami siniejący z dala.

Mindows rozpuścił po gościńcu konie;

W godzinę stali u zamkowéj bramy.

Nazajutrz zamek zahuczał weselem.

Zwołano kniaziów, bojarów, kapłanów;Kunigas Marti za żonę pojmował.

Marti z łez jeszcze nieotarte lice

Ukazać oczóm ciekawym musiała.

Z rozpuszczonemi na barki włosami

Siedziała w kącie Xięcia narzeczona,

O ojcu jeszcze dumając, o sobie,

I o przyszłości swojéj, krwią oblanéj.

Siedém dni uczta weselna tam trwała;

Mindows chciał zbrodnię zapomnieć; lecz w oku

Gniew wrzał mu jeszcze, i zgryzoty piekły

Serce xiążęce, i w uszach mu brzmiały

Wciąż jedne słowa — Przeklęty! przeklęty! —

Na próżno w rogi, w lietaury dzwonili,

Na próżno śpiéwy wesołe nócili;

Wciąż jednym głosem w ucho KunigasaWołał duch zemsty — Przeklęty! przeklęty! —

Złamałeś święte gościnności prawo,

A Bogi ciebie i ród twój ukarzą. —

Uciekał z tłumu, szedł do pięknéj Marti,

Lecz łzy jéj ojca przypomniały znowu,

I patrząc na nią, jakby na swą zbrodnię

Patrzał, i srożył, gniewał się i zżymał.

Siódmy dzień jeszcze na zamku święcili:

Noc była czarną osłoniona chmurą,

W świetlicach śpiéwy kobiéce dźwięczały,

Gorzał światłami gród Krywiczan cały,

W podwórcach beczki miód strumieniem lały,

U stołów starsi smerdowie, przybyłych

Przyjmując, rogi wychylali pełne.

Mindows uciekał od wszystkich, od żony,

Sam jeden wyszedł ku wrotóm zamkowym,

Z spuszczoną głową, z zaiskrzoném okiem,

Stanął na moście, oparty o wieżę,

I szarpał suknią na piersiach wzburzonych;

Za nim z daleka gwar został zamkowy;

Zaledwie uszu i śpiéwy, i mowy,

Z wiatrom dobiegły, niewyraźnym gwarem.

Tu cicho było; sargas jeden tylko

Z oszczepem w ręku po wałach przechodził.

Mindows stał, słuchał, i usłyszał — jęki!

Z głębi, zpod ziemi szły ku niemu głosy

Płaczliwe, ciężkie — i na głowie włosy

Wstały mu. Zdał się Sudymunta słyszéć,

Zdał się rozeznać w nich przekleństwa nowe.

Na ród swój cały i na swoją głowę. —

Słuchał, lecz uszy nie zwodziły; znowu

Głos szedł i jęki od wieży zamkowéj.

Jeden i drugi, i trzeci, i więcéj. —

To pojedyńczo boleśnie skomlały,

To razem wszystkie głośniéj się wznosiły. —

Mindows od wieży zawołał strażnika —

— Kto tu, rzekł, jęczéć śmie w dzień mój weselny?

Czyj to głos z ziemi na wierzch się dobywa? —

A strażnik pobladł, i usty drżącemi

Nie śmiał nic wyrzec, stanął martwym głazem.

Mindows go spytał znowu, i przekleństwo

Rzucił na sługę. — Przelękły, nieśmiało —

— Trzéj Montwiłłowi, rzekł, siedzą synowie,

I jak pisklęta nieustannie płaczą.

Wnet głębiej jeszcze zrzucę ich, byś, panie

Nie słyszał więcéj nienawistnych głosu. —

A Mindows myślał, z zachmurzoném czołem —

— Do mnie ich przywieść, rzekł, i zdjąć z nich pęta. —

Odszedł, a sargas smutnie potrząsł głową.

— Ostatnią sobie wypłakali chwilę —

Szeptał, i zeszedł w głęboką ciemnicę.

Na zgniłéj słomie siéroty leżały

Z spuszczoną głową, z przygasłemi oczy;

Twarze ich z dala wychudłe bielały,

A zdarte suknie ledwie osłaniały

Skostniałe członki z wilgoci i chłodu.

Starszy na rękach opartą miał głowę,

Średni do muru przyparł się barkami,

Najmłodszy leżał jęczący na ziemi.

Wszedł sługa, wszyscy obrócili oczy —

— Śmierć nam przynosisz? rzekł Wikind do niego;

O! niech Ci Bogi nagrodzą, człowiecze!

Lepsza śmierć jedna, niżli tysiąc co dzień,

W smrodliwym lochu, w pętach i niewoli;

Gdzież stryczek, gdzie miecz i siekiera kata?

Bracia, pójdziemy do ojca, do swoich. —

Zerwał się Wikind, podnieśli się młodzi;Sargas w milczeniu pęta rozwiązywał,

I mówił do nich — Mindows was na zamek

Prowadzić kazał; kto wié, co gotuje,

Swobodę może, może przebaczenie! —

— O, nie, Wikind mu zawołał z rozpaczą,

On ojca zabił, stryja, nas zabije. —

I sciskał braci, rzucał się na szyję.

— Dziś w ziemi Wschodniéj będziemy z ojcami;

Skończone męki, życie utrapione.

Podnieś się, Erden, wstawaj, Towciwille!

Idziemy na śmierć! jaki dzień szczęśliwy! —Sargas chciał szaty zdarte im odmienić. —

— Jakże staniecie przed nim w dzień wesela

W łachmanach starych, jak żebrak odarci? —

— Tak, rzekł mu Wikind, niech po sukni widzi

Co dusza nasza, co ciało cierpiało,

Jak się na szmaty zgniło, rozleciało—

Niech pęt czérwone policzy znamiona,

Bo łez i jęków nikt nam nie policzy. —

I wyszli bracia, Montwiłłowe dzieci,

I szli podwórcem zamkowym, wśród gwaru,

A kto ich postrzegł z biesiadników tłumu.

Myślał, że mary z Poklusa otchłani

Na ziemię cudem z rąk mu się wyrwały.

Tak lica blade, tak oczy zmęczone,

Tak ciała zbite, zsiniałe, zranione.

 I szli przedsieniem, weszli do świetlicy;

Mindows przy ogniu siedział zamyślony,

Wzniósł oczy, spojrzał i powstał w milczeniu.

Ale litości nie widać w nim było,

Raczéj szyderski uśmiéch, co po wargach

Latał, jak jastrząb lata ponad niwą.

Wszyscy na braci oczy obrócili,

Nie śmieli żalu pokazać, lecz w duszy

Każdy żałował młodości zgniecionéj,

Kwiatu, któremu dzik rozrył korzenie.

Mindows z daleka patrzał na trzech braci —

— Wolniście, rzekł im, w świat idźcie, gdzie chcecie.

Na waszym ojcu zdrady się pomściłem;

Jak umiém karać, i wyście poznali.

Dość mi — i nie chcę znęcać się nad wami. —

Zawołał smerdę. — Każdemu sto koni,

Stu ludzi zbrojnych, trzy szaty, wór srébra,

I w świat! — Wasz ojciec postradał dzielnicę,

Wy nic nie macie. Z łaski méj wam daję

Czém w świat się puścić. — Dokoła nas kraje,

Łatwe zdobycze — Ruś wam stoi całą,

Jak niegdyś ziemia Krywiczan leżała;

Upadłe jabłko pod jabłonią starą,

Po które tylko schylić się i zgarnąć.

Idźcie; — trzy miecze, trzy dzielnice wasze.

Co miecz zdobędzie, niech głowa utrzyma.

Zbierzcie lud w Litwie, idźcie na Ruś razem,

A jeśli Bogi poszczęscą wyprawie.

Pomnijcie, żeście mnie winni i życie,

I kraje wasze, i hołd, i daninę.

Posłuszni stańcie, kiedy na was skinę.

A kiedy stosy wojenne zapalą,

Montwiłła dzieci niech piérwsze z oszczepem

Poskoczą wszystkie do boku Mindowy. —

Rzekł i na braci rzucił wzrok surowy.

Ci stali biedzi, milczący, a w głowie,

Jak sen im dziwny, szły Mindowsa słowa.

Starszy padł twarzą, upadli dwaj drudzy,

Milcząc przed panem uderzyli czołem.

Skinął i wyszli, a wieść zamek cały

Dziwna przebiegła — Mindows po raz piérwszy

Przebaczył! Dzieci Montwiłła uwolnił,

Obdarzył, z ludźmi wysłał na wyprawę! —

I nikt nie wierzył, wszyscy się cisnęli

Widzieć ich, dotknąć, i pytali wszyscy

— Co znaczy łaska? co kryje łagodność?? —

X

Siedm lat ubiegło, jak Montwiłła dzieci,

Z mieczem, z nadzieją, na Ruś wyjechali.

Mindows na Litwie swobodnie panował,

Kuronów więzy przywiązał złotemi,

Ugłaskał dzikich i połączył z swemi.

Mindows z Zakonem Niemieckim wojował,

Lecz Zakon jego, ani on Zakonu

Pożyć nie mogli; jak dwaj zapaśnicy,

Sparli się, stali i sił sprobowali,

I nieruchomi trzeciego czekali,

Co by dopomógł zwycięztwem przeważyć.

A z Rusi wieści dziwne przybiegały,

I Mindows wierzyć nie chciał uszom swoim,

Posłańców z wzgardą i śmiéchem odprawiał.

Trzéj synowcowie, Montwiłłowe dzieci,

Poszli, na Rusi trzy xięztwa zdobyli,

W trzech wielkich xięztwach siedzieli swobodni,

Żaden daniny Mindowsu nie płacił,

Żaden z pokłonem nie przysłał bojara;

I Mindows wierzyć nie chciał głuchéj wieści,

Śmiał się, urągał, odgrażał, a czasem

Za miecz porywał i na Ruś iść żądał.

To znów miecz rzucał i oko sokole

Zwracał na Prusy, na Zakon, co z jaja

Kluł się, jak orzeł, coraz rosnąc w siły,

I już do lotu skrzydła podejmował.

Prawdą to było, czemu on nic wierzył.

Sprzyjały Bogi siérocéj wyprawie —

Pustą Ruś stała z mogulskich łupieży,

Lud rozproszony tułał się po lasach,

Warownych grodów wały zarastały,

Mury waliły, zaborole gniły,

I puszczyk z wierzchu wieży się odzywał.

Gdzie sioła były, popioły zostały,

Gdzie cerkwie święte — belki osmalone

Na czarnéj ziemi leżały zbroczone —

Na łąkach trawy spasły Tatar konie,

Na polach chwast się pożółkły kołysał,

Gdzieniegdzie tylko ślad życia pozostał

W świéżych mogiłach, w białych jeszcze krzyżach.

I weszli na Ruś odważne otroki,

Zajęli zamki, lud z lasów zwołali,

Wały podnieśli, zaborole wbili,

I mury puste kamieniem podparli.

Lud wyjrzał z lasów, cisnął się pod grody,

I zasiał sioła, zamieszkał swe chaty,

Łąki zieloność okryła majowa.

Pola pod pługiem czerniały na nowo,

Cerkwie się święte żółciły na wzgórzach,

Wróciło życie, odwaga, nadzieje.

Tak Wikind Witebsk z garstką swego ludu

Podbił, i w zamku xiążęcym panował,

Towciwiłł Połock zajął pod moc swoją,

Erden z Smoleńskiem Drucko opanował.

A tyle kraju krwi nie kosztowało,

Ni łez, ni boju, bo pustką leżało.

Z garstką tam ludzi wygnańcy przybyli,

Tysiące Rusi pod władzę podbili,

I z ludem swoim łącząc się, na wieki,

Litwy się Bogów, ojców swych zaparli,

I w cerkwi świętéj chrzest wszyscy przyjęli,

Krzyż całowali, na piersi nosili,

Chorągwie swoje krzyżami znaczyli,

Litewską pogan skórę precz rzucili.

Ale w ich duszy było pogan znamię,

Chęć zemsty trwała, gniew niezapomniany.

Złączeni z ludem, ostrzyli oręże

Na matkę swoją, na Mindowsa głowę.

I przez lat siedém zemstę swą kowali.

Siedém lat rękę kniazióm podawali,

Siedm lat z Zakonem szeptali po cichu.

Siedém lat wojsko tajemnie zbiérali.

Aż silni związki i wojskiem stanęli.

I rzekli — Pora za ojca, za stryja,

Za ciężką naszą młodych lat niewolę,

Pomścić się. Puścić ogień w Litwy lasy,

I kopytami roznieść zboże z łanów,

Mieczem do kropli wylać krew litewską,

Zasiać na miejscu grodów i siół mnogich,

Pustynie, zgliszcza, mogiły zielone —

Tryznę dla duchów sprawić niepomszczonych!

XI

W połockim zamku trzéj bracia na radzie,

Jak Litwę zniszczyć, stryja upokorzyć.

Każdy z nich swoje zdanie w szalę kładzie;

Jęli się spiérać, i waśnić, i sporzyć.

— Stójcie, rzekł Erden, najmłodszy z trzech braci;

Nam zgody trzeba, więcéj niżli rady,

Zgody trzem z sobą i zgody z sąsiady.

Mistrz nam swą pomoc obiecał, poprzysiągł,

I kniaź Daniłło do wojny gotowy.

Czegóż chcieć więcéj? Iść, bić i pustoszyć!

Na Nowogródek pociągniemy siłą,

A nim się Mindows zdziwiony obudzi,

Wpadniem, zabierzem; w świetlicy, gdzie ojciec,

Gdzie stryj zginęli, krwi się ich pomściémy.

Mistrz Inflant swoich wysyła rajtarów,

Daniłło ruskich otroków nam daje,

Nasze trzy wojska nie pobiegą z placu.

O ojcze! pomścim świętéj twojéj głowy,

Na zbójcy twoim, na dzieciach i rodzie.

Do ostatniego zgnieciem niemowlęcia! —

— Lecz Litwę, myślisz, rzekł Wikind ponuro,

Łatwo zwojować, jak zgnieść pisklę w ręku!

O, nie! Ruś jeszcze Mohilnę pamięta;

Kto wié, co czeka — zwycięstwo czy pęta?

Śmierć może! Mindows oczyma sowiemi

W dzień i w noc patrzy i śledzi dokoła,

Zemstę gotuje, jak my tutaj jemu!

Nie wierzcie, bracia, zwycięztwu łatwemu.

Nie razem trzeba, koleją zaczepiać.

Znużyć go walką ciągłą, nieustanną,

I ze stron wszystkich obsaczyć jak zwierza,

Miotać nim, targać, aż postrada siły,

Wówczas dopiéro na Litwę padniemy,

Jak jastrząb pada na zlękłego ptaka. —

Mieczem i ogniem kraj cały przejdziemy,

Grody zdobędziem i ziemie zajmiemy. —

— Na imię boże! rzekł Towciwiłł średni,

Nikt nie wié losu i końca wyprawy,

Aż z niéj powróci, zrachować do domu

Część łupów swoich, albo swego sromu.

Wiedział Świętosław, że mu zponad Niemna

Nad Styr aż przyjdzie bez hełmu uciekać?

I ze Lwem razem z sromotnéj porażki

Wynieść miecz tylko złamany na dwoje,

Ranę i pamięć przegranéj, na duszy,

Tak ciężką, jako kamień na mogile? —

Szła Ruś naówczas w wielkiéj rati sile —

Kurdas im wysłał seciny Mogułów,Ściągnęli ludu chmury jak szarańczy,

Szli tłuszczą z szumem, ze śpiéwem, i wcześnie

Łyka na brańców kręcili po drodze.

A jak wracali!! krwią i łzami zlani!

Bracia! Bóg chrześcijan wié, co będzie z nami!

I w imię Jego pójdziem pomścić ojca!

Czas już, zaprawdę, bo wiek w nas przygłuszy

I żądzę zemsty, i boju pragnienie,

I pamięć ojca, i naszych krzywd własnych. —

Ja pierwszy na się Mindowsa wywiodę,

Wyślę mu z wieścią starego Litwina —

On dani zechce, ja posły odprawię

Z urągowiskiem; Mindows przyjdzie z swemi.

Tu go pożyjem; na swojém śmiecisku

Lepiéj się walczy, niż na cudzéj ziemi.

Ruscy go prędko z Połocka wygonią,

My siądziem na kark, pognamy do Litwy. —

Mówił, i wszyscy przystali na zdanie,

Zaraz starego zwołali Litwina,

I iść mu prosto na Litwę kazali,

A o synowcach oznajmić Mindowie,

Że się na Litwę zbierają i grożą,

Że urągają Kunigasa władzy. —

— Mów, rzekł Towciwiłł, tak, żebyś mu z serca

Gniew dobył wielki, żebyś go zapalił,

Żeby twéj mowy nie wysłuchał końca

I wyszedł na nas przed zachodem słońca.

XII

Przez bory, błota, puszczami, siołami —

Szedł z Rusi poseł w Mindowsa stolicę.

Zwał się on Letas, wiek styrał na służbie

Niewdzięcznym panóm. Zsiwiały, schylony,

Jeszcze im służył, choć mu sił nie stało;

Chyba słowami, nie ręką być sługą.

Stary lis, znał on, gdzie jak począć było,

Gdzie chytrym, prostym, gdzie mężnym się zrobić,

Gdzie słowy, radą, gdzie posłużyć głową,

Gdzie ręką zbrojną i twardym oszczepem.Dawniéj Mindowsa towarzysz młodości

I łowów sługa — doradźca swawoli.

Niejedną sarnę objechał on w zimie,

Nieraz na wdzięczne dziewczę naprowadził;

Teraz on został Towciwiłła sługą,

W Rusi wojował i przeżywał długo,

I wrosł do cudzéj jak do swojéj ziemi.

Stary znów Litwę młodych lat zobaczył,

Litwę, któréj się widzieć nie spodziewał,

Bo chrzest na Rusi przyjął ze swym kniaziem

I siadł już ziemię uprawiać spokojnie.

Z kijem wędrowca wszedł w kraj swój znajomy,

Usłyszał język, ujrzał swojskie twarze,

A w sercu, mchami starości porosłém,

Iskra się jakaś młoda odżywiła,

Którą wspomnienia jare rozdmuchały.

Szedł i nie suchém spoziérał już okiem

Na kraj, który go otaczał, wesoły

Tak, jak gdy młody z mieczem go przebiegał,

Z łukiem na plecach i procą u pasa.

I dawne Bogi w serce kołatały,

Dawne przesądy w głowie się plątały,

Dawnego życia nałogi wracały.

Powitał Kielo Dejwasa kamienie,

I święte gaje, i święte strumienie,

A choć w ich świętość dawno stracił wiarę,

Z nałogu wracał w obyczaje stare.

Gdy sigonotę spotykał na szlaku,

Bił mu pokłony, kraj szaty całował,

Liście świętego dębu od kapłanów

Kupował w drodze i wieszał na szyi.

Popiół od Znicza ołtarzy miał w torbie,

I krew ofiarną na płótnie zsuszoną.

Kobolóm w chatach skłaniał się pokornie,

A gdy noc padła, idąc na postanie,

Krzyżem się zbroił od szatańskiéj siły. —

Bo w głowie jego dwa życia walczyły,

Dawne i nowe, a w obliczu ziemi,

W któréj przepędził młode swoje lata,

Wszyslko mu młode do piersi wróciło.

Już nowogródzki zamek witał stary,

Znane mu mury, i wieże, i wały,

Znane mu drzewa i domy; lud tylko

Nieznanych twarzy, inny, wzrosł tu młody;

Starzy ku ziemi od lat się schylili,

Ci wzrostem, tamci wiekiem się zmienili.

A zamek stary stał zawsze ten samy,

Jedna mu szczerba nie przybyła w murze,

Jedna mu cegła nie wypadła z boków.

Woda tak płynie, jak dawniéj dokoła,

Dwie wieże w górę harde wznoszą czoła,

I zaborole ostry grzbiet swój jeżą.

Za niemi widać straż wolnemi kroki

Idącą z hełmy, szłykami na głowie,

Mieczami w ręku, z dala świécącemi. —

Stary wszedł na próg zamkowy, drżąc w sobie;

Tak mu się żywo przypomniał wiek młody,

I panowanie Ryngolda olbrzyma.

— Bogi niech strzegą tego domu progów,

Rzekł w wrotach. — Jestem podróżny z daleka —

Chciałbym odpocząć — Z Rusi idę, bracie!

Dawniéj służyłem Kniaziowi waszemu.

Może mi dacie położyć gdzie głowę,

I przespać precz noc w podwórcu pod wroty. —Sargas nań spójrzał i popchnął wzgardliwie.

— Precz ztąd, włóczęgo, — poszczują cię psami —

Zamek to pański, nie żebracza chata. —

— Na Litwież to ja? odrzekł Letas stary —

Nie wierzę uszóm i oczóm nie wierzę!

Dawniéj najlichszy żebrak o gościnę

U pana prosił i nie był popchnięty.

A za zgwałcenie gościny szła Maras,

Czérwoną chustą trzęsąc nad siołami,

I ród występnych wysłała trupami.

Teraz. — A teraz, sargas odpowiedział,

Idź, bo na zamek Kunigas Mindowe

Przyjmuje tylko sług swoich i braci. —

— I jam też sługa — Letas odpowiedział;

Lecz stary sługa, niezdatny — dlatego

Pod wroty leżę i psami mnie szczują.

Spytajcie starszych, wszak Letasa znają,

Może w twarz spójrzą, i choć mi na twarzy

Lata deptały, poznają zmienioną. —

Nadeszli słudzy i patrzali z dala;

Letas niektórych zwołał po imieniu,

A choć w żebraczém i lichém odzieniu,

Poznany został. — Na zamek go wwiedli

I u ogniska rozpytywać siedli.

Kniaź wracał z łowów i postrzegł żebraka.

Skinął nań, Letas padł do nóg Mindowsa.

— Nie poznasz, panie, starego już sługi,

Z torbą żebraczą i siwemi włosy.

Jam Letas, panie, i z Rusi powracam!

Mindows zsiadł z konia i szedł do świetlicy,

Letasa z sobą przed ogień prowadził,

Usiadł na skórze i jął się go pytać.

— Wyszedłem, panie, z Towciwiłłem młodym

Na Ruś bogatą po łup i zdobycze.

Bogi szczęściły, podbiliśmy ziemię

Széroką — Końca i z najwyższéj góry

Nie zajrzysz wkoło. Lud z lasów powrócił

Do siół spalonych, na zgliszcza domowe.

Piękna Ruś, panie! Każdy z twych synowców

Xięztwo wziął, jakie sam wybiérał sobie.

Cuda tam, jakich nie ujrzysz na Litwie:

Futra bogate, naczynia złocone,

Bronie za morzem przez duchy robione,

Zbroje z żelaza i ze stali kute,

Stada ogromne i bydła, i koni.

I czegóż nié ma! Lasy zwierza pełne,

Rzeki ogromne, jeziora jak morza,

Dęby jak słupy niebo podpiérają,

Pola kłosami jak falą spływają.

Takie to ziemie Montwiłłowe dzieci,

Twoim orężem, o kniaziu, podbili.

Ale na Litwę zapomnieli swoją,

Na ciebie nawet zapomnieli, panie,

Swoich się Bogów wyrzekli i wiary —

Wszyscy chrzest w cerkwi Rusinów przyjęli,I zaprzysięgli się na twoją zgubę!

Stary, jam na to nie mógł patrzéć długo,

Ja pamiętałem, żem był twoim sługą.

Rzuciłem wszystko, wziąłem kij żebraczy,

I tu do Litwy zawlokłem się mojéj. —

Mówił, a Mindows porwał się ze skóry,

Zacisnął pięści, tocząc wzrok ponury —

I pytał znowu, srożył się i zżymał,

A Letas ogień wybuchły poddymał.

I badał starca o xięztwach podbitych,

O ziemiach tamtych, o synowców spisku. —

Letas mu mówił, jako się zjeżdżali,

Jak Litwę-matkę napaść zamyślali,

Jak Mistrz Inflancki podał kniaziom rękę.

— O hańbo! krzyknął Mindows rozjuszony.

Jam ich na Rusi wyprawił podbicie —

Samem na siebie podał im oręże.

O, lepiéj było zdusić ich w ciemnicy,

Wilczęta, których nie ugłaszcze człowiek —

Lepiéj ich było oślepić, i z kijem

Wyprawić żebrać i modlitwy śpiéwać —

Lepiéj, o lepiéj stokroć jeszcze było

Z ojcem i stryjem wyprawić ich razem!

Lecz stójcie — Mindows ma miecz Ryngoldowy,

Miecz ten niejednéj spróbował już głowy,

Trzy mu się jeszcze na potém zostały,

Lecz na trzy jeszcze ostrza mu wystarczy. —

XIII

Wrzał Mindows gniewem, jak wrą jezior fale,

Gdy burza wzdyma, o brzeg rzuca niemi,

Jak wrą i szumią bory wichrem zgięte,

Gnąc swe konary i ścieląc po ziemi;

Jak orzeł, gdy mu z gniazda wezmą dzieci,

Jak dzik, gdy strzała uwięźnie mu w oku. —

Aż Letas z dala drżał przed gniewem jego. —

A głosem Kniazia nie Krywiczan zamek,

Nie gród Krywiczan jeden się rozlegał,

Głos jego Litwę przelękłą przebiegał;

Ludzie padali milczący, pobledli,

I cicho drżący nawzajem pytali —

Kogo Mindowsa straszny gniew obali? —

Wpośrodku zamku, na wzgórzu, nad wodą,

Stał stos z smolnego zrzucony łuczywa;

Stos to wojenny. — Kiedy się zapali.

Płoną po całéj Litwie wojny stosy,

Każdéj się góry wierzchołek zażega,

Z sioła do sioła ognisko przebiega,

Stanie się odbić nad morzem Kuronów,

Nad świętym Bugiem, nad Styru brzegami,

Nad Wilją, Niemnem, błotnistą Prypecią.

I gdy stos wojny w nowogródzkim zamku

Zapalą, wojną Litwa się rozlega.

Co dźwignie oszczep, łuk naciągnąć może,

Wszystko wychodzi na skinienie pana.

Kniaziowie z zamków z swemi poczty śpieszą,

Bojary ludzi po siołach zgarniają.

I płacz po Litwie żon, niewiast i dzieci,

I jęk po Litwie na płomieniach leci.

A lud, co został po siołach bezbronny,

Pędzi się w lasy, za błotami kryje,

I słucha, rychło wróg wbieży w pustynie

Z mieczem i ogniem, mszcząc się za swe klęski?

O, stos to straszny — i długo stał zimny,

Aż urósł wielki, jak gniew Kunigasa.

Każdy dzień jedno dorzucał łuczywo,

Każdy dzień gniewu do serca doléwał,

I w wieczór jeden — płomień objął wielki

Suchy stos wojny; — błysnęło na zamku,

Buchły płomienie; na górach sąsiednich

Żółte im głowy stosów wtórowały.

A wkoło, jakeś pójrzał, po równinie

Płonęły wszędzie, migały z daleka.

I słychać było płacz żon, jęki matek,

Krzyki dorosłych, giętych łuków chrzęsty,

I proc świstanie, i zmięszane głosy

Pożegnań, pieśni, wojennego śpiéwu.

Cała się Litwa płomieniem objęła,

I wrzała gniewem Kunigasa swego.

Starce, co jeszcze z Ryngoldem walczyli,

Co piérwsi w Rusi po Mogułach siedli,Wiżos wdziewali, szłykiem głowę kryli,

Z łukiem na plecach i oszczepem w dłoni,

Z pałką za pasem, biegli w swoich grodach

Łączyć się z starych dowodźców orszakiem.

Na progach numów żegnał się syn z matką,

I płakał, ciesząc, że z łupem powróci; —

W grodach xiążęta, bojary, smerdowie,

Tłumy swych ludzi szykowali zbrojne,

A wejdalota błogosławił wojnę,

I przepowiadał zwycięztwa i sławę;

A burtynikas poległych imiona

W pieśniach potomnym podać obiecywał,

Nieśmiertelnemi uczynić na ziemi.

Ówdzie się z młodą Litwin żegnał żoną,

Dziecię na ręku jéj śpiące całował,

Wychodził, wracał, usiadał na progu,

Modlił Kobolóm, Kawie lał ofiary,

I szedł, i tęském ozierał się okiem,

Aż mu za lasem znikła chaty strzecha,

Męztwo z zapałem do serca wstąpiło.

Już gasły stosy, biegli wojownicy;

Pod nowogródzkim zamkiem usłał niemi;

Jakby mrówisko rozsypane nogą,

Czerniało z dala — wrzało i szumiało.

Daleko w polach, piesi, jezdni, tłumnie

Biegali, stali, leżeli, krzyczeli,

Pieśni śpiéwali i strzelali z łuków.

Jeszcze Kunigas nie dał znać do boju,

Czekali, a tuż drogami wszystkiemi

Lał się lud zewsząd, jak na wiosnę wody

Lecą z gór warcząc czarne, zapienione.

O, któż wypowié, co w Mindowsa sercu

Działo się, kiedy z okna zamkowego

Na lud swój pójrzał, nie mógł zliczyć tłumów,

A ciągle nowe ufce przybywały,

Aż, tak jak zajrzał, doliny usłały,

I gród ich pełen, i lasy sąsiednie,

A gwar nad wojskiem, jak szum puszczy staréj,

W powietrza falach ciągle się kołysze

I mile głaszcze Kunigasa ucho.

Pieśni wojenne nad tłumy żeglują,

Jak śpiéw słowika wiosną ponad krzewy.

Mindows wciąż słucha, sercem, duszą całą,

I czeka jeszcze — jeszcze ludu mało.

Aż gdy ich było jak piasku nad morzem,

Jak dészczu kropli, jako gwiazd na niebie,

Rzekł — Dość; — i z zamku na białym się koniu

Sam ruszył naprzód — A wnet wojsko całe,

Odgłosem jednym ochotnym zabrzmiało,

I z rykiem wściekłym za jego śladami

Biegło, leciało, rzucając oszczepy.

— Ha, synowcowie! wołał Mindows w gniewie,

Nie chcę ja inszéj od was teraz dani,

Jak głowy waszéj, ziem waszych i grodów,

Które, jak wodą, ludem mym zaleję.

Szli, aż gdzie stary dąb był ponad drogą

Tam wejdaloci ofiarę i wieszczbę

Czynili wojsku przed wielką wyprawą.

I braniec Rusin, z nagiemi piersiami,

Stał, krwią swą mając wróżyć im na drogę.

Czemuż tak rychło Mindows ztąd ucieka,

Czemuż do końca ofiary nie czeka?

Nikt nie wié — ale smutni wejdalociSpuścili głowy, ręce załamali.

Biada ci, ludu, — zła wieszczba na wojnę!

— Zła wróżba, — z cicha w tłumach powtarzają;

I zmilkły śpiéwy i zwolniały kroki,

I każdy westchnął, oczy zasmucone

Zawrócił jeszcze na rodzinną stronę —

Jakby ją żegnał, może raz ostatni.

Mindows się pędzi na swym koniu białym,

Za nim kniaziowie, starsi i bojary,

Z spuszczoną głową, milcząc w tropy jadą —

I lud się wlecze, lecz teraz leniwo.

Zła wróżba wszystkim odwagi odjęła,

Wojna straszniejsza niż wprzódy stanęła.

Patrzcie! Sam Mindows pośród drogi staje.

Coż znowu? drugaż jeszcze wróżba licha?

Żółta tam liszka przez zagony sadzi —

A liszka wrócić do domów im radzi;

Lecz któż powróci, kiedy serce pała

Gniewem i zemstą, kiedy siłę czuje,

I w swój upadek i w zły los nie wierzy?

Pojechał Mindows, wojsko się ciągnęło,

Poszli, tylko się bojaźliwsi starzy

W lasy rozpierzchli, do domów wrócili.

Młodszym na sercach piekła żądza boju,

I chciwość łupów, i sławy pragnienie. —

Poszli w Ruś, poszli!! — a krucy stadami

Lecieli kracząc wojsku nad głowami;

I coraz większe, czarniejsze ich chmury,

Na próżno chcą je odegnać strzałami;

To się rozpierzchną, to w górę podniosą,

A lecą ciągle i kraczą złowrogo;

I gdzie się stada spotkają z nowemi,

Garną je w siebie. — Rzekłbyś, wojsko drugie

Powietrzem ciągnie, ostrząc dziób i szpony.

I słychać jako Litwie urągają,

Jak się paść trupy Litwinów zmawiają.

Tylko Jaćwieże wróżby się nie boją. —

Jaćwież się śmierci nie lęka, ni wojny;

On w pieśniach braci żyć pewien na wieki,

Umrze z pogodném w ustach pożegnaniem,

Z ręką na sercu! A duch jego leci

Prosto do Wschodniéj, do ojców ziemicy!

Jaćwieże naprzód pędzą niezlęknieni,

I pieśni wojny dzień i noc śpiéwają.

Jaćwiezka pieśń wojenna

 Bądź mi zdrowa, miła,

 Bądź mi, ojcze, zdrowy!

 I dziadów mogiła —

 I ogniu domowy!

 Bądź mi zdrowy, bracie,

 Bądź mi zdrowa, żono!

 Nie czas siedziéć w chacie,

 Stosy zapalono.

 Pójdę ja polować

 Na wrogi, daleko —

 Palić i rabować

 Za dziesiątą rzeką.

 Za rok powróciemy,

 Zastukam do chaty —

 To wam przyniesiemy

 Z Rusi łup bogaty.

 Ojcu szatę drogą,

 Matce pieniądz złoty,

 Żonie zausznice

 Zamorskiéj roboty.

 A jeśli po roku

 Bracia wrócą z wojny,

 Nie płacz, ojcze miły,

 Syn twój śpi spokojny!

 Duch już w ojców kraju

 Dziadóm się pokłonił,

 I za cieniem wroga

 Daleko pogonił.

 O, nie żal nam życia,

 Nie żal naszéj ziemi;

 My w pieśni na wieki

 Żyć będziem ze swemi!!

XIV

Widać już zamku połockiego mury,

I mętnéj Dźwiny czarne widać wody.

Mindows z radości zatrząsł się i gniewu,

Wojsko się jednym głosem odezwało.

A głos to wielki, jak głos morza w nocy!

Między Usaczem, Połockiem stanęli,

Doliny wielkim zalegli obozem.

O biada wrogóm! biada niskim siołóm!

Gdzie miecz litewski przez pola zaorze,

Dziesięć lat trawa nie wyrośnie potém,

Dziesięć lat ludzie na zgliszcza nie wrócą. —

Litewski najazd, jak Maras niszcząca,

I niemowlętóm nawet nie przebaczy,

I starców siwych nie oszczędzi włosów! —

Postrzegł lud ruski litewskie mrówisko;

Jęknęły dzwony i ludzie jęknęli,

Popi przed święte szli modlić Ikony;

A tam w dolinie już ze Dźwiny piły

Konie Jaćwieży, Żmudzi i Kuronów.

Towciwiłł wyjrzał z zamkowéj wieżycy,

I plasnął w dłonie, i Bogu dziękował.

— Mindows już w ręku! — Wnet posłańce śpieszą

Do Mistrza Inflant, do Kniazia Daniłła,

Wikinda brata i brata Erdena.

— Mindows już stoi nad błotnistą Dźwiną,

Czas nam do walki, przybywajcie skoro. —

Lecą posłańcy — a Mindows spoczywa,

Widokiem zemsty przyszłéj pasie oczy,

I nieprzyjaciół straszy czarną zgrają.

Wnet się Litwini dokoła puszczają,

Lecą, i sioła, i gródki pustoszą,

Śmierć, głód i postrach na plecach roznoszą.

O ziemio ruska! biada, biada tobie!

Niedawno jeszcze Połowcy wnętrzności

Rwali ci, krew twą pełną dłonią pili;

Potém cię Moguł związał i zwojował,

Lud twój rozproszył i popalił grody,

I kędy przeszedł, zostawił pustynie,

Gdzie wilk wył bury i sowy krzyczały,

Gdzie krucy trupem ruskim się spasali.

O ziemio ruska! biada tobie znowu!

Chwila spoczynku nie wyszła, i Litwa

Znów resztę twoich idzie morzyć dzieci. —

Lecz nie płacz, Rusi, powstrzymaj łzy krwawe;Bóg twoich wrogów zaślepił, Bóg odjął

Siłę ich mieczóm, głowóm ich rozumy.

Oto już Mindows pod Połockiem leży,

Nad Dźwiną konie żmudzkie się spasają,

W Połocie Kuron kąpie się z Jaćwieżem;

Czemuż na mury zamkowe nie biegą,

Czemuż czekają aż się wrogi zbiorą,

I dają czasu siły nagromadzić? —

Dzień trzeci jasnym kończył się wieczorem,

A jeszcze Litwa obozem leżała,

Jeszcze wojenne nie zagrzmiały krzyki.

Letas w namiocie stał u nóg Mindowsa.

— Idź, rzekł Kunigas, idź do Towciwiłła,

Niechaj przychodzi czołem mi uderzyć.

Niech dań powinną natychmiast zapłaci,

A z wojskiem swojém idzie przeciw braci.

Powiedz, niech spojrzy w dolinę przed siebie,

A dość mu będzie, by nawet myśl walki

Odepchnął, jako szaloną myśl zguby.

Idź, dwa dni jeszcze namysłu, spoczynku —

A potém nie czas będzie łaski prosić.

Łeb jego będzie na wieży proporcem,

A ciałem kruki podzielą się czarne. —

— O panie! Letas rzekł, do nóg padając.

Znam Towciwiłła! Nie ślij mnie do niego;

On jako zdrajcę i zbiega ukarze.

Stary twój sługa, przy tobie zostanę. —

I wysłał Mindows dwu swoich posłańców.

Poszli — Dzień cały nazad nie wrócili.

Za niemi drugich dwu — I ci przepadli.

Tylko na murach połockich wisiały

Ćwierci ich czarną oblane posoką,

A ponad niemi sępy wzlatywały.

Dzień piąty jasném słońcem się zwiastował;

Mindows do boju swoim go naznaczył.

Od rana obóz poruszał się cały,Lietaury biły i rogi zagrzmiały,

A konie rżały w górę wznosząc głowy.

Z dala zaczerniał ludem wał zamkowy,

I ponad Dźwiną hufce się sunęły

W zbrojach żelaznych, w hełmach wyzłacanych

Ciągnęły brzegiem i w zamku się skryły.

Z drugiéj znów strony sznur sunął się długi

Do bram Połocka, a zamek rycerzy

Pożarł, jak morze ryby w sobie chłonie.

Widział to Mindows, rwał włosy na głowie,

Poznał po zbrojach inflantskie posiłki,

Poznał po śpiéwach Rusinów Daniłła,

I klął, że wczoraj zamku nie dobywał.

Za poźno było! Szły wojska z okrzykiem,

I drugi okrzyk z wałów odpowiedział,

Stali u rowu, co zamek obléwa,

I płynie czarną i głęboką wodą.

A Mindows ujrzał posłów swoich głowy

Wbite na pale u bramy zamkowéj,

I ciała ćwierci po murach wiszące.

— O hańbo! krzyknął, jeszcze szydzą ze mnie!

O zemsta! zemsta! — Wpław na wały razem! —

Rzucą się naprzód Litwini odważni

Na drugą stronę, lecz w połowie rowu,

Strzały chmurami na głowy im lecą,

Kamienie na nich posypią się gradem,

I z pędem wody bierwiona puszczone,

Tamują w pędzie, rozbijają, topią.

Jedni tonący do swoich ramiona

Wznieśli, ostatkiem głosu ich wołając,

Drudzy już na dnie w Poklusa otchłani.

A Mindows zadrżał i most rzucać każe. —

Klecą więc drzewo i belki związują.

Na wałach zamku najgrawanie słychać,

Szyderskie śpiéwy wzlatują i strzały.

Rzucon most, lecą Jaćwieże na wały,

Padają, drudzy po trupach wstępują.

Na próżno Ruś ich i Niemcy witają

Ostremi groty, kamieńmi, oszczepy

Jaćwieże idą śpiéwając odważni.

Drapią się mężni Litwini za niemi,

Prusacy idą, idą Krywiczanie.

Aż most się ugiął pod ludu ciężarem,

Pod trupów mnóstwem i koni, i ludu —

Chrzęszczy, ugina, i zatrząsł, i łamie;

Wody Połoty niosą jego szczątki,

A ludzie toną, wołając ratunku.

Tam garstka tylko przy zamku została,

A na nią tysiąc z murów się wytacza,

I wkoło biorą, i mężnych Jaćwieży

Ilu tam poszło, tyle trupów leży.

Krzyk się zwycięztwa széroko rozlega,

Mindows rwie włosy, łaje i przeklina ---

A krwi widokiem już wojsko rozżarte,

Rwie się na zamek, opasuje wkoło.

Na próżno zewsząd wodą go obléwa.

Sypią w rów chrósty, drzewa i kamienie

Ciągną domostwa z spalonego sioła;

Trupy się nawet poległych zaparły,

By żywym usłać bracióm zemsty drogę.

Dzień cały próżno tamować chcą wody;

Trzy razy groblę sypali Litwini,

Trzy razy groblę wyrwali Rusini,

Aż słońce zaszło i noc czarna spadła —

Przerwała boje, pracy nie przerwała.

Wśród nocy piesi ciągną drzewa stosy,

Rzucają w rowy; las się cały wali —

Ziemię nadbrzeżną szłykami wynieśli,

Dawnych wojaków zrywają mogiły,

Kurhany znoszą, wykopują doły —

A Mindows z czołem zachmurzoném stoi:

I sen mu nawet nie spadł na powieki! —

Na zamku cicho, tylko się niekiedy

Biały płaszcz przemknie ukradkiem po wałach,

I błyśnie zbroja w pomroce stalowa. —

Litwini drzewa i chrósty gromadzą,

Pod nocy cieniem ścielą w zamek drogę.

Czyli Towciwiłł zasnął po zwycięztwie,

I wroga bać się przestał? czy ucztuje? —

Czemuż nie słychać ni wojennéj wrzawy?

Ni strzały sypią, ni kamiéńmi z procy? —

Kury już piérwsze na grodzie zapiały,

Jeszcze Mindowsa żołnierze u rowu —

Reszta obozem leży po dolinie,

I ranni jęczą; a co wyszli cało,

Pokryte wstydem czoła ukrywają.

I drugie kury na zamku zapiały,

A Mindows nie spał, lud ciężko pracował.

Wtém nagle krzykiem ozwą się dokoła,

Lasy i wzgórza — ziemia zatętniała.

— Na konie! na koń! wróg nas opasuje —

Na koń! — I wszyscy z ziemi się porwali;

Popłoch i przestrach, i sama noc ciemna,

Naprzeciw Litwie pomagają wrogóm.

Zgiełk straszny. Każdy chwyta, co pod ręką;

Ten miecza zabył, ten pozbył oszczepu,

Ten szczyt gdzieś w ziemi porzucił zabity.

I rwą się konie, i tłum z wrzaskiem leci;

Jedni się w Dźwinę rzucają przed wrogiem,

Pierzchają drudzy gościńcem ku Litwie —

Sam Mindows próżno lud swój w bój ustawia,

Na próżno krzyczy, posyła, przemawia,

Strach wszystkich serca, głowy opanował;

Czerń, kunigasy, starsi i bojary,

Cisną się naprzód. Nad szyją zlęknionych,

Błyska miecz Niemców, ostry miecz stalowy,

Strzały Kijowian świszczą nad głowami,

I chmury kruków, ze snu przebudzone,

Lecą na Litwę, o szłyki czarnemi

Biją skrzydłami, w oczy zaglądają,

I trupa licząc, radośnie krakają.

Biada ci, Litwo, bo wiele téj nocy

Wdów będzie płakać, i ojców, i matek;

Wielu nad Dźwiną wieczny sen umorzy

Bez stosu, śpiéwów, i łez, i pogrzebów!

Ludzie padają, jak las burzą ścięty,

Po szyjach braci bieży garść zostałych;

Tam brańców wiążą, tam śpiących mordują:

A kędy przejdą pancerze stalowe,

Zmiotą i wszystko na ziemię obalą.

Mindows do boju nie wiedzie już ludu,

On sam ucieka z garścią swych bojarów —

A lud bez wodza, jak ciało bez głowy,

Rozpierzchły szuka w gęstwinach przytułku,

Za rzeki falą od mieczów schronienia!

Dzień wstał i krwawą oświécił dolinę;

Pokotem na niéj trup leży usłany,

Zbite namioty, skruszone oręże,

I ziemia czarną oblana posoką.

Gdzieniegdzie jęki, słabe słychać głosy

Rannych, co śmierci prędszéj przyzywają —

Inni w milczeniu leżą i konają,

Aby wróg z jęku nie szydził nad niemi.

Sam jeden Jaćwież, z poszarpaném ciałem,

Z rozbitą głową, nie stracił odwagi,

Śpiéwa konając i ze wroga szydzi,

Oczyma duszy patrzy w ojców stronę,

I w Wschodnią Ziemię, do pradziadów leci,

Matki ni żony nie płacze, ni dzieci!

A Mindows z garścią Litwy już daleko,

Z wstydem na czole, a gniewem na duszy.

Trzy dni tak leciał, trzy dni bez ustanku;

Za nim się reszty niedobitków pędzą,

Bezładne stado, które wilk rozpłoszył.

Stanął w granicach, zbiérać wojsko każe,

Rozesłał gońce po posiłki nowe,

Czeka na zbiegi, a gniewem się pasie,

A snu na chwilę nie przyjmie na oczy,

I sercu nie da odpocząć od złości.

Lecą bajoras do Litwy wysłani,

Nowe się wojska w obozie gromadzą,

I zpod Połocka wracające zbiegi

Stają schwytani w Mindowsa szeregi. —

Stanął Kunigas, przeliczył ich okiem,

— Dość, rzekł, pójdziemy na ziemie Zakonu;

Wojska ich teraz w Połocku ucztują,

Myślą, że ranny z ziemi nie powstanę,

I długo będę lizał swoją ranę. —

Rzekł, i w bezbronne Liwów ziemie wpadli;

Biada ci, ziemio, biada wam, mieszkańce!

Już łuny świécą; sioła, lasy, pola,

Ogniem zniszczone, zryte kopytami.

Gdzie przejdą, sypią za niemi mogiły,

Gdzie przejdą, — głuche zgliszcza i pustynie.

Lud próżno w lasy i błota ubiega.

Stadami w połon pędzą go Litwini,

Jak bydło wiążą i przed sobą gnają.

I brańcy płacząc wloką się za wojskiem,

Starce, otroki, kobiéty i dzieci:

Co śmierć po siołach z ogniem oszczędziła,

Spętane wloką na ciężką niewolę.

A Mindows leci, jak burza po ziemi,

Niszczy, co spotka, u nóg swoich ściele.

I nikt mu nie śmié nastawywać czoła;

Pobity, teraz mści się na Liwonach.

Przeszedł ich ziemię ogniem i mieczami,

Wpadł w Żmudź, w Zakonu posiadłości nowe,

I po nich morskim zalewem przepłynął,

Za sobą drogę ścieląc pustyniami. —

Lecz spoczął wreście syt zemsty i mordów,

W lasach się z jeńcy obozem rozłożył.

Ogromne stada skotu za nim gnają,

I ludzi z bydłem pędzonych stadami.

Ogromne stosy łupów wojsko kładzie,

Palą ogniska, zwycięztwem się cieszą. —

Dosyć Mindowsu na dziś; odpoczywa.

Lecz jeszcze patrzy ponad Dźwiny brzegi,

Bo swego sromu nie mógł zetrzéć z czoła,

I krew Rusinów zmyć go chyba zdoła.

XV

Rozbity obóz w zielonéj dolinie

Śpiéwem zwycięzców i jękami brańców,

Płomieniem stosów smolnych się zażega.Kunigas usiadł na niedźwiedziéj skórze,

I wzrokiem rzuca na tłumy Liwonów,

Związanych, krwawych, zgnębionych, wybladłych,

Resztą się życia wlokących — w niewolę!

— Przyjdziesz, rzekł, Mistrzu, z połockiéj wyprawy

Do swego kraju z zwycięztw się weselić;

Przyjdziesz i znajdziesz zgliszcza tylko czarne,

I puste sioła, i zwalone grody,

Po drogach strugi czarnéj krwi i trupy!

Bogi nie dały, abyś szydził ze mnie —

Padłem, lecz jeszcze by się mścić, podniosłem!

Wrócę na Połock, kiedy ty usiądziesz

Płakać na zgliszczach swoich siół i grodów!

Wrócę na Połock, Towciwiłła głowę

Zatknąć na wieży, na postrach lennikóm. —

Mówił tak, dumał, znużony pochodem,

Pochylił głowę, usnął kołysany

Zemstą spełnioną i zemsty nadzieją.

Lecz cóż to w dali gęste lasy łamie? —

Czy żubr spłoszony w dalekie ostępy

Ucieka, młode prowadząc za sobą?

Czy niedźwiedź bartnik na sosnę się wdziéra?

Czy nowe pędzą stada niewolników? —

Nikt nie posłyszał, wszyscy śpią w obozie,

Tylko u ognisk brańcy jedni płaczą;

Siedzą podparci na rękach, skurczeni,

Grzeją się zziębli u resztek płomieni,

A po ich twarzy łzy płyną strumieniem.

Oni tam myślą, gdzie zgliszcza ich domów,

Gdzie braci, ojców leżą zimne ciała

Bez mogił, w polu, ptakóm pierś bezbronną,

Zranioną mieczem pogan, nastawując.

Oni tam myślą, gdzie były ich chaty,

Pola żółtemi kłosami okryte,

A gdzie dziś stérczą osmalone słupy

I czarna ziemia popiołem zwalana.

Tak płaczą brańcy, a we śnie zwyciężcyDo domów swoich, do braci wracają,

I swoich zwycięztw piosenkę śpiéwają.

A w lesie szumi! Cóż to lasy łamie?

Czy żubr spłoszony w dalekie ostępy

Ucieka, młode prowadząc za sobą,

Czy niedźwiedź bartnik na sosnę się wdziéra?

Czy nowe pędzą stada niewolników?

Nie; bo nie słychać jęku, ani krzyków,

I sto niedźwiedzi, sto żubrów tak w lesie

Nie chrzęszcze idąc, gałęźmi nie łamie!

Brańcy podnieśli opuszczone głowy,

I gorącemi łzy spalone oczy.

Aż z lasu tysiąc głów mignie dokoła;

Za każdym dębem hełm świetny się błyszczy,

Z każdéj gałęzi łuk napięty wstaje,

I białe płaszcze świécą już z krzyżami.

Porwane więzy; rękami, zębami

Szarpią je brańcy, zrywają, zrzucają,

Chwytają głównie z ognisk przygaszonych,

Chwytają oręż od wrogów uśpionych.

Krzyk powstał wielki, puszcza się rozlega;

Wkoło krzyżaccy rycerze z łukami,

Wkoło już ruscy Daniłła wojacy.

Budzi się Litwa w pętach lub w skonaniu,

Z mieczem na gardle, i litości woła,

Brańcy swojemi wiążą ich pętami.

Mindows się porwał, snem to jeszcze sądzi,

Oczóm nie wierzy, krzyczy na bojarów.

Ale w tym zgiełku nikt głosu nie słyszy;

Nad głową strzały gradem polatują,

Walą się drzewa i gniotą zbudzonych,

Świszczą kamienie z procy rozpuszczonych,

Błyskają miecze nad Litwinów szyją,

Konie w ucieczce swych panów tratują,

Ogniska zgasłe wiatr rozwiał széroko,

Palą się jedni, jęcza i konają,

Drudzy na próżno litości wzywają,

Trzeci na próżno na swoich wołają,

Aby ich zgarnąć do poźnéj obrony.

A Mindows dopadł konia, i z bojary,

Tnąc knechtów, lasem przecina się z niemi.

Gonią go strzały, ludzie i kamienie,

Osaczą razem, orężem ich zwali,

Woła na swoich i pomyka daléj.

I gonią znowu, opasują kołem,

Lecz miecz Ryngolda stal jak drzewo płata,

I lecą zbroje i głowy na ziemię,

On znowu wolny, ku Litwie ucieka,

A zanim jeszcze białe płaszcze lecą,

I strzały świszczą. — Na próżno! na próżno!

Mindowsa w polu nie złapiesz, Krzyżaku,

Ani się mieczem dotkniesz jego głowy!

Ale cóż Mindows z bojary swojemi,

Gdy łup i wojsko w zasadzce zostało,

Gdy z tłumów ledwie garstka przy nim ludu,

Brańcy odbici, zdobycze porwane,

A wojsko leży w lesie na dolinie?

I stanął Mindows, i twarz zwrócił smutną

Ku swoim. Jęki uszu doleciały,

Krzyki go jeszcze na drodze dognały.

Nie mógł ich słuchać, mścić się nie miał siły,

Spiął konia, skinął, w Nowogródek leci —

Lecz jak powrócić na Litwę, do swoich?

Gdzie wojsko wielkie, gdzie jego rycerze?

Gdzie łupy mnogie, których wyglądają?

Mindows zsiniałą twarz osłonił szatą,

I nocą wrócił w nowogródzki zamek.

A ruskich brańców, co w pętach siedzieli,

Nazajutrz wszystkich wycięli siepacze.

XVI

Spójrzyjcie, Mindowsli to na swym zamku

Siedzi, jak braniec, smutny i znękany?

Włosy mu wiater rozwiéwa bezładnie,

Broda zczochrana, osłupiałe oczy,

I szata na nim, jako wyszedł z boju,

Zmięta, skrwawiona, uwalana błotem.

A jednak siedém dni minęło temu,

Jak padły w żmudzkich puszczach Litwy woje;

Jeszcze Kunigas nie zasnął, nie spoczął,

Jeszcze po swojem wojsku żal mu w duszy.

Z okiem wlepioném w siniejące góry,

Duma i targa szaty na swéj piersi,

I wzywa Bogi, i dzień ten przeklina,

Którego wyszedł w połocką wyprawę.

Aż Marti żona podchodzi ku niemu,

I tak go cieszy łagodnemi słowy —

— Panie mój, przestań gniewu i rozpaczy;

Nie pomści rozpacz, gniew wrogów nie zbije —

Myślmy o zemście, lecz myślmy spokojnie.

Mindows niedźwiedzią odwagę miał, siłę,

Teraz mu trzeba rozumu lisiego.

Daj wrogom z swego zwycięztwa się cieszyć,

I zapal stosy, i zbierz wojska swoje;

Nie zawsze jeden zwycięża, Mindowsie,

A kto ostatni, ten lepiéj zwycięży. —

— O, nie mów, Marti, rzekł Mindows surowo;

Marna pociecha, kobiéce to słowo.

Ty nie wiész, co to iść z zemstą i gniewem,

A zwyciężonym powrócić do domu,

Z sercem tak pełném rozpaczy i sromu.

Ty nie wiész, co być zmuszonym uciekać,

Gdy ręka boju i krwi wroga pragnie,

Życie mizerne jak łania ratować.

Jest czego, Marti, rozpaczać bez końca —

A woje moje — Litwa i Kurony,

Leżą w Połocie, Dźwinie i na Żmudzi,

Bez mogił, stosu, korzyści i sławy.

O! czemum wilcząt nie podusił młodych,

Czemum ich, Bogów posłuchawszy woli,

Puścił, ażeby pojadły mi stada? —

Mówił, i smutnie utopiwszy głowę,

Znów patrzał kędyś na dalekie góry,

Znowu rwał brodę i szaty rozdziérał,

I zęby zgrzytał — krwawa łza mu ciekła

Z spiekłego, gniewem spalonego oka.

Aż Wojsiełk, dziecię, podchodzi ku niemu,

I raczki białe na szyi zawiesza,

I głaszcząc ojca, szczebioce, pociesza.

A Mindows westchnął i odepchnął dziecię,

W pierś się uderzył, wyleciał w podwórzec.

W podwórcu słudzy kupami stawali,

I cóś po cichu tajemnie szeptali.

Okryty kurzem, błotem, w zdartéj szacie

Goniec go spotkał i uderzył czołem.

— Biada nam, krzyknął, biada Litwie całéj!

Wróg ją pustoszy — Ruś niszczy i pali.

Płoną już stosy, lecz palą się sioła,

I lud ze strachem w lasy się rozbiega.

Towciwiłł jechał do Rygi do Mistrza,

Zbratał się przeciw nam z chrześcijanami,

Przeciw nam zawarł z Ruskiemi przymierze.

Ja wracam ztamtąd. Panie! już nie tajna

Zmowa na ciebie, spisek twych sąsiadów.

Towciwiłł nie już Kiernowa po ojcu.,

Lecz całéj Litwy spodziéwa się dumny;

Bogate dary przyniósł Inflantskiemu,

Dał mu się ochrzcić, drugi raz dla drużby;

Mistrz mu już Litwę zdobyć obiecował,

On Mistrzu krajów odstąpić połowę,

Żmudzi od Inflant, Jaćwieży, Podlasia —

Kniaziu Daniłłu z Kijowa — pół Rusi.

Kniaź Daniłł przysiągł z Wasylem przymierze —

Już pędzą w Litwę, już łuny wśród nocy

Świécą dalekie — Wchodzą nasze wrogi!

Ratuj nas, panie! Daszże nas w niewolę? —

Mówił, a wszyscy — Ratuj! — powtarzali.

A Mindows ręce załamał, zębami

Zgrzytnął, i posła nieszczęść popchnął nogą. —

— Wstań! rzekł — O, jeszcze Litwa nie zdobyta,

I jeszcze Mindows nie dźwiga kajdanów!

Towciwiłł wcześnie przedał zwierza skórę,

Zwierz jeszcze w lesie, ustrzelić się nie da —

Zapalić stosy i lud mój gromadzić. —

I wnet bojary na konie usiedli,

I biegli, biegli w cztéry Litwy strony,

W dziewięć pokoleń, lud wołać do boju.

Ale już straszną wieścią porażony

Lud sioła, chaty opuścił i grody,

Chronił się w lasy przed hydną niewolą,

Krył się za błota w niedostępne puszcze,

Za rzek koryta, trzęsawisk zapory.

Posłowie Kniazia wszędzie puste progi,

Wszędzie znaleźli tylko ściany gołe.

Lud ich nie słuchał; unosząc dostatki,

Pędził się w bory, klęską wystraszony.

Groźby bojarów, i kapłanów mowy,

I gniew Mindowsa nie wstrzymał ich w biegu.

Tak, gdy się stado rzuci w którą stronę,

Pędzą się wszystkie za piérwszą, przelękłe,

I dokąd idą, nie wiedzą; lecz lecą,

A strach za niemi ognistą ich miotłą

Pędzi daleko, aż padną znużeni.

Z wstydem wrócili Mindowsa posłańcy:

Garść ledwie ludu w nowogródzkim zamku,

Przy Kunigasie wierna pozostała;

A co dzień posły z straszną wieścią śpieszą,

Jak ptak złowrogi z krakaniem przed wojną.

Daniłł kijowski, Wasyl z Włodzimiérza,

Chmurami ciągną na Litwę otwartą;

Już na pagórkach Wołkowyska leżą,

I gród zdobyty, wycięte załogi,

Zdobyły Zdzitow i Mścibow, co słaby

Leży w dolinach, bez wałów i wody.

Już podstąpili pod Słonima mury,

I kniaź, co trzymał załogę zamkową,

Uderzył czołem i otworzył wrota.

O hańbo! ciągną na Mindowsa zamek,

Na Nowogródek; dwa już wojska śpieszą,

I jak dwie rzeki płyną przeciw niemu.

Mindows policzył garstkę swego ludu —

Nie wstrzyma zamek napaści Rusina;

Nié ma czém wałów osadzić dokoła,

Nié ma z kim w pole wynijść na spotkanie!

I targał brodę, i przeklinał siebie.

A poseł posła z straszną wieścią gonił,

Nowemi klęski do serca uderzał.

Jesienne zbiory poszły z płomieniami,

Pola rozryte, spustoszone sioła,

I lud kupami pędzony w niewolę.

Nieprędko Litwa z klęski się podniesie,

Nieprędko Mindows stać może do boju. —

On pała zemstą, a woła pokoju —

Pokój go nową może nadać siłą. —

Jeśli przymierze odrzuci Daniłło,

Mindows w bój pójdzie, aby poledz w boju,

Aby nie widzieć hańby swéj i sromu,

A ludu swego nędzy i niewoli!

Z czołem od wstydu zlaném, krwawą twarzą,

Mindows swych posłów wysłał do Słonima.

Hardy Kunigas sam prosi pokoju,

I zemstą serce choć się burzy srogą,

Pokorę zmyśla, o przymierze prosi.

I nie dość posłów, nie dość próśb pokornych,

Mindows Daniłłu śle Wojsiełka syna

W zakład, że słowa dotrzyma danego.

Na próżno dziecię płacząc ręce k niemu

Wyciąga drobne, wracać chce do matki,

Na próżno Marti u nóg jego leży,

Za dzieckiem błaga, by go w wrogów szpony

Sam nie oddawał, własnéj krwi nie gubił.

Mindows i płaczu Wojsiełka nie słuchał,

Ani skarg matki, ani jéj przekleństwa.

On chce pokoju, nie patrzy, czém kupi;

Ojca by oddał za rok odpoczynku,

By wojsko zebrać, lud zegnać do boju,

Wyniszczyć wrogów — a do serca jego

Płacz dziecka, matki łzy nie przemawiają.

Wysyła posły — Skinął im, i rzecze —

— Jedźcie do kniazia Daniłła ode mnie,

Dajcie mu dziecię na zakład pokoju.

Zawrzeć przymierze na rok, na pół roku!

Dam mu co z Rusi, niechaj precz ustąpi. —

Towciwiłł na mnie puścił te ogary!

Chcą trzymać z Litwą, niech trzymają ze mną;

Towciwiłł nigdy nie będzie tu panem!

Ja go w proch zetrę! niech mój lud zgromadzę

Ze mną przymierze weźmie Ruś na Lachy,

Ja im przysięgi dotrzymam na Bogi,

Ja zakładnika własne daję dziecię.

Idźcie, zawrzyjcie pokój, jak możecie.

Pokoju trzeba dla Litwy! a potém —

O! potém sokoł znów wzleci wysoko,

Kiedy obcięte odrosną mu skrzydła. —

Poszli posłowie; dzień mija i drugi,

Mindows na wieży siedzi i pogląda

Na szlak daleko, zkąd wrócą posłowie,

I ile razy tuman się podniesie,

Serce uderzy, zaiskrzą się oczy.

Ku wrotom zamku łakomie poskoczy.

A tuman wiatry poniosą daleko,

A posłów nié ma; dni długie się wleką,

I nocy świécą łuny czérwonemi,

I nowogródzcy drżą mieszkańcy grodu.

Wróg bliżéj coraz, posły nie wracają.

Trzeci dzień mija, z wysokiéj wieżycy

Nie widać nawet tumanów w dolinie,

Tylko śnieg biały jął kłęby wielkiemi,

Wiatrem niesiony, rozścielać po ziemi;

Okrył świat białą narzeczonéj szatą,

Stanęły wody mrozami ujęte.

Ziemia skośniała i błota stężały.

A posłów nié ma, choć siedém dni mija;

Mindows wciąż siedzi. — Z wysokiéj wieżycy

Topi wzrok w białéj, dalekiéj przestrzeni.

Cicho jak w puszczy! smutno jak w mogile!

Ósmego ranka któś do wrót zapukał; —

Poseł xiążęcy, lecz któż by go poznał? —

W łachmanach zdartych, w zwalanéj odzieży!

Włos rozczochrany, kij i torba w ręku!

Mindows naprzeciw posła swego bieży.

— Swarno! gdzie syn mój, towarzysze twoi? —

— Panie! rzekł Swarno, biada! wszystkim biada!

Wróg się z pokoju urąga, z przymierza,

Na Nowogródek wojsko jego zmierza.

Wojsiełka Daniłł wysłał do Słonima,

I w monastérze z popami osadził.

Nas w Wołkowysku trzymali pod strażą.

Jam jeden umknął; bijąc się lasami,

Dopadłem tutaj. — Tamci schną spętani.

Gdyśmy Daniłła obozu dognali,

Szliśmy ku niemu z gałęzią zieloną:

Twarzą na ziemię padliśmy przed kniaziem.

Dziecię twe, panie, płacząc przed nim klękło!

— Kniaziu! rzekliśmy, dość boju, krwi dosyć!

Chciałeś, i Litwę zniszczyłeś po woli!

Mindows z przymierzem ku tobie przysyła,

Chce ci być bratem, a w zakład pokoju

Syna własnego, krew swoją oddaje. —

Myśmy mówili, on dumnie twarz zwrócił,

I słów nie słuchał. — Mindows chce pokoju,

Rzekł, niech się ochrzci, niech odda Ruś całą.

Z pogany bratać wstyd nam i sromota.

Do Nowogródka pójdziem pokój robić. —

Mówił, i tyłem od nas się odwrócił.

Próżnośmy, leżąc u nóg, go prosili —

Syna twojego wysłał z swym bojarem,

Kazał go ochrzcić i postrzydz na mnicha;

Nas, skutych w więzy, w wołkowyskim grodzie

Trzymali Ruscy o chlebie i wodzie.

Tak Daniłł twoich posłów uszanował! —

A Mindows słuchał, nie dał gniewu znaku,

Twarz swą odwrócił i zamruczał tylko —

— Dobrze! niech idzie; mam lud, z ludem zginę!

Bogi tak chciały, bym upadł pożyty! —

Lecz nic! rzekł, biegąc do swojéj świetlicy,

Nie — Mindows jeszcze nie padnie przed niemi;

Wyciągnę rękę, Zakonu przymierze

Za kawał Żmudzi u Niemców zakupię.

Wojskami jego Daniłła pobiję,

A swojém potém wypędzę Krzyżaków. —

Mówił i dumał o ognisko sparty —

— Na jutro posły do Mistrza wyprawię. —

Towciwiłł dał mu połowę Jaćwieży,

Ja mu dam całych — jutro ich odbiorę!

Przysięgi zechce — przysięgnę sto razy!

Lecz niech mi wroga wyżenie z granicy!

Pożąda darów, dam bogate dary,

Pożąda ludzi, — wszystko — dla pokoju. —

Rok tylko, Litwa spocznie, i gdy skinę.

Znów wojsko zbiorę i moje odbiorę! —

XVII

Nazajutrz, ledwie świt szary na niebie,

Drzwi skarbcu Kniazia na oścież otwarto.

Skarbiec Mindowy nie był jeszcze pusty.

Trzy pokolenia kładły w niego łupy,

A rzadko stary Dozorca wyjmował. —

Drogiemi szaty uwieszone ściany,

Świécił złotogłów, jaśniały purpury,

Pawłoki kraśne, suknie srébrem tkane,

Pasy z spięciami bogato kutemi,

Z góry do dołu zawieszały ścianę.

Daléj, futrami jeżyła się druga,

Ruskich soboli pękami bez liku,

Kuny drogiemi, lisy, niedźwiedziami.

Na lewo oręż połyskał bogaty,

Tarcze kamieńmi wokoł nabijane,

Gwoźdźmi złotemi, srébrnemi ubrane,

U dołu ostre, by je wbić do ziemi,

I jak za murem walczyć poza niemi.

Zbroje świécące, miecze, których ręce,

Jak gwiazdy niebios, na murze świéciły,

Kołczany z skóry kraśnéj i złoconéj.

Wpośrodku stosy naczynia złotego

I srébrnych konwi, sztab ze srébra kutych,

Leżały, stały w pół ściany wysoko.

Beczki srébrnemi ujęte okowy,

Pieniędzy pełne, zabranych na Rusi.

Ogromne bodnie, z kruszcu wyklepane.

Z wierzchem różnemi skarby nasypane —

A któż policzy, co w Mindowsa skarbcu

Bogactwa było? Co srébra? co złota? —

Wpośrodku czapka xiążęca leżała,

Z purpury szyta, perłami ubrana,

Z dołu sobolem puszystym odziana,

I znamię władzy, wielki miecz Ryngolda.

Co go nie dźwignął pospolity człowiek,

I laska drogim sadzona kamieniem.

Rano, tajemnie, wszedł Mindows; za sobą

Dwóch wiódł bojarów do skarbcu tajnego,

Sam najbogatsze futra powybiérał.

Najdroższą zrzucił purpurę ze ściany,

Największe nogą odsunął naczynia,

Sam misy srébrne odliczył ze stosu.

— To, rzekł bojaróm, dla Mistrza są dary;

Chciwy on, — złota nie popchnie od siebie,

Dumny on, — posły pochlebią mu dumie.

Idźcie ode mnie, wezwijcie pomocy.

Rusin na gardle miecz mi chłodny trzyma.

Piérwszy raz rękę podaję Mistrzowi,

Niech mi pomoże, niech wojsko przysyła.

Nie pożałuje, gdy Mindowsa zbawi. —

Powiedzcie, co jest w skarbcu moim złota;

Nigdy Towciwiłł nie widział go tyle.

Powiedzcie, ile na Litwie jest ziemi;

Towciwiłł dał im skórę, a zwierz żyje. —

Ze mną przymierze Mistrza pobogaci —

Niech przyśle lud swój, Mindows mu zapłaci.

Idźcie — dzień i noc śpieszcie, bo wróg nie śpi,

I choć go zima w pochodzie wstrzymuje,

Coraz bliższemi świéci mi łunami,

I coraz bliżéj do serca mi zmierza. —

Bojary czołem Xięciu uderzyli,

I szli, a niosąc z sobą dary drogie,

Dzień, noc do Mistrza z poselstwem śpieszyli.

Długo jechali, bo drogi zamiotły

Śniegi i wrogi, i jak zwierz lękliwy,

Puszczą i błoty sunąć się musieli,

Aby nie spotkać Daniłłowych ludzi.

A drogę gwiazdy wskazywały w nocy,

We dnie zimowe, blade, zmarzłe słońce.

Nieprędko wieże Marienburga grodu

Ujrzeli czarno wyniosłe na niebie.

Naówczas gałąź sośniny zieloną

Niosąc przed sobą, do wrót kołatali.

A świetny poczet był posłów Mindowy;Bajoras Swarno przodkował im stary:

Siwe miał włosy, siwą po pas brodę,

Łagodne czoło, spokojne spójrzenie,

Męztwo się z jego oka przebijało,

A usty mądrość przemawiała stara.

Swarno już przeżył wiele klęsk i boju,

I wiele szczęścia, i niedoli wiele.

Sam jeden został ze swojéj rodziny,

Wzdychał za ojcy i za braćmi swemi,

A życia nie miał za orzech dziurawy;

I Swarno wszędy do niełatwéj sprawy,

Gdzie męztwa trzeba, wymowy, rozumu,

Gdzie się nie wahać, choćby dać i głowę.

Za nim szedł Linko barczysty i silny,

Ręka poselstwa, jak Swarno był głową.

Postrach on wrogów, bo w boju ich miecie,

Jak drzewa burza, jako łodzie morze.

Z Pogezów rodu, znał pruski kraj cały,

Drogi przez puszcze i brody przez rzeki,

A gdzie zapukał do chaty wieśniaka,

Wszędzie gościnę dali mu ochotnie,

Bo brat był Prusom, choć wierny Litwinóm.

Trzeci był Spudo, do boju i rady,

Choć młodszy, stare miał serce i głowę;

Ni go łagodne namowy uwiodły,

Ni go pogróżki zastraszyć zdołały.

Silny na rękę, nieraz bój z niedźwiedziem

Skończył, przynosząc zdartą z niego skórę.

Czwarty Wargajło, co dziesięćkroć może

Posłował w Rusi, Prusiech i do Lachów.

Nieraz pił nawet w namiocie MogułaKobyle mléko z bawolego rogu.

On wszystkie świata miał w ustach języki:

Z Niemcy ich dziką rozmawiał się mową,

W Rusi z Ruskiemi, na Polsce z Lachami,

Mówił jak swojak, a nigdy mu słowa

Nie brakło jeszcze. I ludzie mówili,

Że z ptaki nawet po ptasiemu gadał,

Zwierzętóm dzikim wyciem odpowiadał,

I wiódł na sidła samiczém wołaniem.

Dziwny to człowiek; on, — poselstwa usta.

Reszta składali posłuszne im ciało,

I tak czynili, jak cztérech kazało.

Orszak był świetny; sto koni żmudzinów

Niosły posłańców, i dary, i sługi,

I kiedy Swarno zatrąbił u bramy,

Ledwie ostatni na most podjeżdżali.

Kraciastém oknem, wilczemi ślepiami

Niemiec się spójrzał, otwor zaryglował,

A sam poleciał w głąb zamku z pośpiechem.

Długo posłowie przed wrotami stali,

Długo na próżno trąbili, czekali,

Aż z okna biały kaptur się wychylił.

I druga głowa. — Po prusku pytali —

— Czego chcą tutaj? po co przyjechali? —

Wargajło naprzód skłonił nizko głowę,

I rzekł im pruską pożyczając mowę:

Kunigas didis, Mindows nas posyła

K wielkiemu kniaziu, waszemu Mistrzowi;

Dary bogate niesiemy od pana,

I słowa wielkie — pokoju i zgody.

Prosim nas wpuścić z gałęzią zieloną. —

Długo szeptano, zanim ich wpuszczono,

Aż z brzękiem żelaz rozpadły się wrota,

I Swarno wjechał naprzód, za nim drudzy.

Legli obozem w podwórcu zamkowym,

A starszych wwiedli do wielkiéj świetlicy,

Kędy i dary zniesiono bogate.

Było się Litwie podziwiać tam czemu,

Bo choć tam złota, srébra nie widzieli,

Ludzióm, orężóm, muróm się dziwili.

Tam ludzie w szatach żelaznych chodzili,

A to żelazo, jak liść cienki kute,

Miękko na ręku, na nogach leżało,

Zda się na każdy marszczek przystawało.

Insze ich łuki, insze były strzały,

Wszystko z żelaza, a w Litwie ostremi

Kośćmi strzelali na wojnie rybiemi.

I ludzi insza była tam postawa,

Inszy ich język i inne oblicze,

Inszy obyczaj niż w Litwie i Rusi.

I gród ich cudny był; — tak się tam mury

Cienkie a silne wspinały do góry,

Tak okna w dziwne wyrzynane wzory;

Błony jasnemi choć zakryte były,

We wnętrze gmachu słońce przepuszczały.

W środku sklepienie, jak niebo nad głową,

Wysoko, śmiało gięło się w półkole,

Żadną podporą nigdzie nie wstrzymane.

Ściany różnemi jaśniały barwami;

Tam drzewa na nich, tam zamki widziałeś,

I ludzkie twarze zaklęte, milczące.

Aż Linko patrzał na te cuda długo,

I rzekł do Swarna — To duchy robiły,

Człowiek by tego żaden nie dokazał. —

Ale Wargajło kiwał siwą głową,

Nic nie rzekł, ale niczém się nie dziwił.

Dwóch w białych płaszczach szło ku nim rycerzy,

I posłów z sobą do Mistrza wezwali;

Bogate suknie posłowie wdziéwali,

A sługi, niosąc Mindowsowe dary,

Szli z niemi, kędy Mistrz ich oczekiwał.

Na wielkiéj sali, gdzie widno jak w polu,

Bo słońce okny wchodzi w nią wielkiemi,

Farbując na nich promień w barwy różne,

Mistrz w krześle siedział wysokiém, złoconém,

W żelaznéj zbroi, przy mieczu bogatym,

I w białym płaszczu, w złoconym szyszaku,

Na którym czarne pióra powiéwały.

Na piersiach czarny nosił krzyż na zbroi,

Płaszcz drugim krzyżem znaczony na boku,

Długi włos ciemny barki mu pokrywał,

I broda gęsta na piersi spływała.

Dokoła niego rycerze z mieczami,

W białych też sukniach, z czarnemi krzyżami,

Daléj zakonni bracia w czarnéj szacie,

Niemieckie pany i knechtowie zbrojni.

Weszli posłowie i skłonili głowy;

Swarno chciał mówić, lecz litewskiéj mowy

Mistrz nie rozumiał; Wargajło więc mądry

Słowa starszego Niemcowi tłumaczył.

— Panie! mówili, Mindows ci przysyła

Dary, a z niemi przyjaźni ofiarę;

Żąda on od was pokoju, przymierza,

Sąsiedzkiéj zgody, sojuszu bratniego.

Stańcie mu dzisiaj od Rusi w obronie,

A on wam stanie, gdy k niemu skiniecie.

Towciwiłł zdrajca zmówił się z kniaziami,

Wojuje Litwę, bierze nasze grody,

Z Inflant mu brat twój, kniaziu, dopomaga.

Lecz cóż Towciwiłł dać wam, panie, może?

Obietnic wiele, pokłony, nadzieje,

Śpiéwa on pięknie, lecz nie zniesie jaja.

Ubogie kniazię na Połocku siedzi,

A Litwę kraje, jak swoją częstuje.

Mindows jéj panem, bądźcie wy z nim lepiéj.

Oto wam dary przysyła w zadatek —

Da wam z swych skarbów, wydzieli z swéj ziemi,

Tylko mu wroga spędźcie natrętnego.

Towciwiłł pana swojego raz zdradził,

I was on zdradzi, gdy siły nabierze.

Mindows wam rękę daje, daje szczérze,

A kto na wielkim Kniaziu się zasadził,

Nie będzie wiary swéj w niego żałował. —

Mówił, a Mistrz go wysłuchał spokojny,

Dary on wdzięcznie od Kniazia przyjmował,

Za przyjaźń bratnią od serca dziękował.

— Cóż, rzekł, gdy Mindows poganin, przymierza

Mieć z nim nie możem, prawa nasze bronią.

Towciwiłł przyjął chrzest niedawno w Rydze,

Brat nasz, i jego trzymamy jak brata.

Nie wzgardzim dary, przyjaźnią sąsiada,

Ale za wiarę tylko wojsko nasze

Wyjść może w pole i bić się z wrogami.

Znak, który widzisz na piersiach wyryty,

Znak to jesl wiary i chorągiew boju;

Gdzie on, — dłoń nasza, gdzie są insze bogi,

Póki sił stanie, my tych ludów wrogi;

A pan wasz, Mindows, uczciż krzyż ten święty?

Zwali bałwany? przyjmie chrzest z swym ludem?

Naówczas oręż nasz jemu w obronie,

I cały Zakon za Mindowsa staje. —

Mówił, a posły milczeli; do ziemi

Wzrok się ich skłonił, z głowy schylonemi.

I stary Swarno po chwili odpowié.

— Mindows nie wiedział warunków przymierza.

Całemu kraju rzucić ojców wiarę!

To jedno, co pójść w niewolę swych wrogów.

Miałby się z ludem zaprzeć starych Bogów,

Których dziadowie, pradziadowie czcili?

Nie, Mindows tego nigdy nie uczyni,

Choćby miał kraj swój postradać i życie! —

— Wam to on mówił? — spytał Mistrz spokojnie.

--- Mówił?! rzekł Swarno — nie, nie mówił słowy,

Lecz trzebaż na to przestrogi i mowy?

Możeż inaczéj Mindows odpowiedziéć? —

Milczeli wszyscy. Mnich jakiś do ucha

Szeptał Mistrzowi tajemnicze słowa.

Długo Mistrz słuchał, potém odpowiadał,

Zwoływał drugich, umawiał się, radził;

A choć Wargajło nastawiał im ucha,

Mówili jakimś językiem zza morza,

Którego nawet i on nie rozumiał.

Aż stała rada. Mistrz powstał i rzecze —— Dzięki za dary, ja sam z odpowiedzią

Do Nowogródka jutro z wami śpieszę;

Bezpieczneż drogi i pewne są szlaki? —

A Linko rzecze — Nie bójcie się, kniaziu!

Na moją brodę — lasami przejdziemy,

I włos nie spadnie wam, nikomu z głowy.

Jeśli jedziecie z słowami pociechy. ---

Śpieszcie, na Bogi, bo Rusin zażarty

Na Nowogródek szarańczą się sunie,

I nie czas może będzie posiłkować,

Gdy tylko grodu zgliszcza zastaniemy! —

— Jadę więc, Mistrz rzekł. — Daniłło do domu

Pociągnął z łupem: głód i ciężkie mrozy

Gnały go ostrzéj niźli wroga strzały.

Teraz nie straszny, a gdy Mindows zechce,

Nigdy Daniłło strasznym mu nie będzie. —

Słysząc to posły, wznieśli ręce w górę,

I Bogóm swoim dziękowali głośno,

I kniaziu Mistrzu za dobrą nowinę.

XVIII

Kto szlakiem leci do Mindowsa grodu?

Jastrząb to leci czy białozor siwy?

Czy krucy lecą, czy kawki i sroki?

Bo czarno, biało i szaro migocą,

Pstremi machając nad sobą skrzydłami.

Nie białozory, jastrzębie i kruki —

W białych to płaszczach Mistrz jedzie z Krzyżaki,

A czarne suknie z białemi płaszczami

Jak skrzydła wieją, wiatrem uniesione.

I Mindows patrzy, a nie wié, czy wrogiem,

Czyli mu jadą w goście przyjacielem.

Ludem swym wały obsypał, a wrota

Stoją zaparte drągami przed niemi.

Aż stary Swarno przed Mistrza poskoczy

I skinie swoim, że z drużbą Mistrz jedzie.

Otwarli wrota. Sam Mindows w podwórcu

Kniazia Andrzeja, dając rękę, witał.

Rozkazał sługóm, by ucztę gotować,

I jak rodzonych Krzyżaków przyjmować.

Rzekł, spełnion rozkaz. Wnet ogniska wielkie

Niecą na zamku, beczki miodu niosą,

I całe woły pieką się u ogniów,

Dla knechtów, służby i Niemców drużyny.

Nigdy tak Litwin wroga nie przyjmował.

Dawniéj on mieczem Zakon mniszy witał,

Dawniéj kładł stosy, by palić rycerzy; —

Teraz najstarsze wytoczył im miody.

Teraz im łapy opieka niedźwiedzie,

Jelenią pieczeń przyprawia, szpik żubrzy;

Teraz ich głaszcze, teraz im się kłania.

Wielki Mindowsie! gdzież jest pycha twoja?

Gdzie twa nienawiść, gdzie serce, co wczora

Na widok płaszcza białego tak biło,

Wznosiło ręce, lice czerwieniło?

Gdzie duma twoja? Wróg pod dachem Kniazia,

Mindows go raczy darami i słowy,

Ledwie że przed nim nie uchyla głowy.

Tak mówią starsi, bajoras, smerdowie,

Ciężko wzdychają na Litwy niedolę. —

Na to ci przyszło, Litwo ponękana,

By twoje wrogi z tobą się bratali,

My im pokorni nogi umywali!

O Bogi Litwy! gdzie gniewna twarz wasza?

Czy w niebo teraz, czy na inszą ziemię

Patrzysz? Perkunie! Czy gniew twój nas karze

Niewolą, gorszą niewoli sromotą?! —

Tak mówią starsi, bajoras, smerdowie,

Ciężko wzdychając na Litwy niedolę.

A Mindows Mistrza uracza i gości;

Na jego twarzy oznaki radości;

Po prawéj Niemca przy sobie posadził,

Bliżéj od ognia, na miękkiém wezgłowiu;

Coś mu po rusku gada, szepcze w ucho,

I dłoń podaje, i marszczy się groźnie,

I znowu czoło jasno wypogadza.

Patrzają Kruhlcy, dziwią się i smucą.

— Kiedyż to Mindows tak był z Niemcem zgodny?

On, co gdy dawniéj dotknął obcéj dłoni,

Jak gdyby węża spotkał, rękę sciskał,

Gniew buchał słowy, gniew oczyma tryskał.

I dzień tak cały razem z sobą siedzą,

I drugi mija, jeszcze Niemiec w zamku;

Trzeci się kończy, koni nie siodłają.

A Mindows chodzi po swojéj świetlicy,

Czoło namarszczył, brwi zsunął, wzrok wtopił,

Duma głęboko, co mu Niemiec powié.

W głowie przewraca, za serce się chwyta,

I czasem ręką, jak gdyby odpychał,

Miota od siebie, to znowu spokojny,

Siedzi i duma. — Bajoras, kniaziowieSami nie wiedzą, co w Mindowsa głowie.

A Mistrz mu mówił, zaraz dnia piérwszego —

Kunigas! z tobą nie będzie przymierze,

Póki ty w swojéj pozostaniesz wierze.

Myśmy tu przyszli, by pogan nawracać,

I krzyż wbić u was, połączyć was z sobą.

Porzuć swą wiarę — wyrzecz się swych Bogów.

My twoi, Kniaziu, bracia, sprzymierzeńce. —

Mindows się wzdrygnął i odskoczył zrazu.

— Ja! to uczynić! niech zginę z mym ludem! —

Mistrz umilkł, znowu — Nie będzie przymierza,

Rzekł mu; — z pogany prawa drużyć bronią.

Pójdziemy walczyć. Cóż zyskasz? Mindowe!

Co roku będziem twą Litwę plądrować,

Zwiążem się z Rusią, z wszystkich stron uderzym.

Nie dziś, to jutro na Mindowsa tronie

Siądzie Towciwiłł, naszym chrztem obmyty. —

— Towciwiłł zdrajca — rzekł Kunigas w gniewie;

On po mnie! Nigdy! prędzéj Świętą Rzekę

Wróbel wypije; prędzéj dłonią morze

Wyczerpie człowiek, niżli to być może! —

— Sami widzicie, mówił Mistrz powolnie,

Piérwsza wyprawa zbawiła was ludu;

Zajęte miasta, rozbiegli się wszyscy,

Syn twój u wroga; gdyby nie głód z zimą,

Może dziś Daniłł byłby na tym zamku,

Przy tém ognisku grzał się i ucztował! —

Mindows wciąż milczał i brew marszczył czarną.

— Patrzcie, Mistrz mówił, dokoła was krzyże,

Dokoła wiara wszędzie Chrystusowa

Kraje twe, panie, sciska i oblega.

Wszędzie pogańskie skruszono bałwany;

Kniaziowie złote włożyli korony,

Pan nasz, papież ich rzymski błogosławił.

I wszyscy, jedném związani przymierzem,

Razem idziemy. — I cóż wasze Bogi?

Alboż was w chwili nieszczęścia broniły?Bóg nasz jest większy, nasz Bóg, Bóg to świata,

Jeden na wszystkich, a to Jego znamię! —

I wskazał na krzyż, — wszystkie siły złamie.

Nasz Zakon, Kniaziu, dowodem jest temu,

Z czemeśmy przyszli, co dziś jest, co będzie.

Czemuż się wasze Bogi nie broniły,

Gdy w Prusiech końmi targano bałwany,

Gdy święte gaje niszczyła siekiera?

Lepiéj by było iść wam z całym światem,

Nie przeciw światu targać się całemu,

Samiście jedni pozostali w błędzie.

Papież nasz, wiarę gdybyście przyjęli,

Ześle obrońców, da wam przyjacieli,

Na waszą głowę da koronę złotą,

Taką, o jaką ruski Daniłł prosi,

Jaką ma polski król, inni królowie.Bóg nasz da mądrość, bogactwo i siłę,Bóg nasz, — Bóg wielki, Bóg nasz, — Bóg jedyny! —

— Słuchaj mnie, Niemcze! rzekł Mindows po chwili,

A wiesz ty, co to wyrzec się swéj wiary?

Jam się urodził w niéj, wyrósł, wychował,

Wiara z krwią w ciele, po mych żyłach płynie,

Wiara, to dusza, która żyje we mnie. —

Znam Bogi moje; oni życie drugie

Dadzą po śmierci, z ojcy w Wschodniéj Ziemi! —

— To nasz Bóg daje, rzekł Mistrz, wieczne życie,

A waszych Bogów kłamliwe są słowa.

Widzieliżeście wracające duchy?

Nieśliż wam ztamtąd nowiny dziadowie?

Nasz Bóg sam zstąpił na ziemię strapioną,

I sam swą wiarę na sercach zaszczepił. —

Mindows go słuchał. — Nigdy! rzekł z rozpaczą.

Lud mój za swoje da się posiec Bogi,

Lud ich nie rzuci, ja ich nie porzucę!

On powié — Bogów opuścił — my jego.

Stanę się nędznym żebrakiem, tułaczem,

A Poklus ducha przez tysiączne wieki,

Za straszną zbrodnię, w Pragaras piec będzie. —

A dnia drugiego Mistrz u ognia znowu

Wczorajszą począł z Kunigasem mowę.

O! gdyby nie Ruś, gdyby nie strach wroga,

Mindows by mieczem usta mu na wieki

Zamknął, i przerwał nienawistne słowa.

Teraz zwalczony milczał, słuchał Niemca,

Choć jego słowa na duszę padały,

Jako grad pada na pola złocone.

Lecz wieczór, kiedy z rogiem miodu w ręku,

Weselszy, śmielszy, o swoich wyprawach

Jął mówić dawnych, o Ryngoldzie ojcu,

Mistrz nie śmiał słowa wtrącić do rozmowy.

Mindows by jego nie poszczędził głowy.

Z Mistrzem był czarny mnich jego Zakonu;

Mowę litewską dobrze on rozumiał;

Christjan mu imię, był Mindowsa wieku,

Ale go więcéj życie w murach zjadło,

Niż boje Kniazia; bo lice miał blade,

Twarz chudą, oczy głęboko zapadłe,

I włos już siwy srébrzył się na skroni.

Mnich był pokorny, cichy i łagodny,

Nie znał on gniewu, nie namarszczył twarzy,

Obelgi równo z łagodnemi słowy

Przyjmował milcząc i schylając głowy.

Już dnia drugiego on za Mistrza mówił,

Często Mindowsa zaczepiał o wiarę,

Jéj tajemnice, pochodnią wymowy,

Objaśniał ciemnym oczom poganina.

A Xiężna Marti, słuchając, wejrzenia

Zwrócić nie mogła, ani ust otworzyć,

Bo słowa jego szły prosto do duszy,

I w niéj jak pieśni najmilsze dźwięczały.

Kiedy Chrystusa malował im Boga,

I śmierć męczeńską, i życia ofiarę,

Ona płakała, przeklinając zbójców,

Gdy Mindows dziko uśmiéchał się tylko.

Nieraz on mowę przerwał Christjanowi,

I chrześcijańskiemu urągał się Bogu;

Naówczas Marti, w dół spuściwszy oczy,

Jakby za męża swego się wstydziła.

A Christjan, jakby nie słyszał słów jego,

Znowu spokojny nawracać poczynał;

Znów Marti oczy ku niemu się wzniosły,

I podziwieniem, ciekawością tlały.

Już dnia trzeciego Mistrz żegnał Mindowsa;Kunigas jeszcze nie puszczał od siebie.

— Powiedz mi, rzecze, co będzie z przymierza? —

— Przyjm naszą wiarę, Mistrz mu odpowiedział,

Lud twój na wieki wybawisz i siebie.

Patrz, wszyscy wkoło już się w krwi obmyli,

Ty jeden jeszcze sam zostałeś z sobą.

Przyjm wiarę naszą — ona daje siłę,

Człowieka wznosi, niepożytym czyni,

Uczy odwrócić i znosić niedolę —

Wrogóm przebaczać. — Co? Mindows zakrzyczał,

Wrogóm przebaczać?! O, zła wiara wasza;

Przebaczyć! żeby z słabego się śmieli! —

— Tak, przerwał Cbristjan; Bóg nasz, — Bóg dobroci,

Krwawéj ofiary nie pragnie od dzieci,

Chce szczęścia wszystkich, zgody i pokoju. —

Bogi twe złe są, im z ludzi ofiary,

Im krwi potrzeba — Perkun wasz najwyższy

Jedną ma rękę zawsze w piorun zbrojną —

Nasz ręce łaski, przebaczeń ma pełne,

Nasz sam za lud swój na krzyżu umiérał,

I w chwili zgonu zabójcom przebaczył.

Kto wasze Bogi? — bezduszne bałwany,

Ręki ludzkiemi, przez was samych kute;

Nasz Bóg i wody, i te drzewa stworzył,

Które wy czcicie. — O, nawróć się, panie!

Tysiące ludu wyrwiesz z szpon złych duchów! —

— A gdy się ochrzczę, wy mnie wspomożecie?

I wrogów moich wygnacie ode mnie? —

— Tyś nasz naówczas, rzekł Mistrz, my swą siłą

Zasłonim ciebie, a ojciec nasz z Rzymu,

Wszystkim swym synóm dotknąć cię zabroni. —

I Mindows zamilkł, dumał niespokojny.

— Cóż, rzekł, gdy wiarę mych ojców porzucę,

Co lud mój powié, co rzekną sąsiedzi?! —

Że Mindows zdrajca, odstąpił swych Bogów,

I szyję poddał pod stryczek Zakonu. —

— Nie! Mistrz mu Andrzéj, ty większy niż kiedy,

Sławniejszy będziesz od swych przodków, panie!

Wstyd prawdę rzucić, by się fałszu chwytać,

Lecz nie wstyd błędy dla prawdy porzucać.

Pomyśl o wielki, o mądry Mindowe,

Jak na twém czole królewska korona

Pięknie by, jasno nad Litwą świéciła —

Jakbyś był wielkim monarchą i królem,

Gdybyś szedł z nami, ze światem szedł całym.

Cóżeś ty teraz? — Jak wyspa wśród morza,

Sam we swych błędach, od ludów zachodu,

Wiarą jak tamą i murem się grodzisz. —

Na was, na pogan, jak na zwierzę dzikie,

Z całego świata na wojny zwołują,

A nikt wam ręki, przymierza nie poda!

Ty zechcesz — skiniesz, i Litwa za tobą

Pójdzie, jak poszła Ruś za Włodzimiérzem,

Jak Lachy poszli z królem Mieczysławem.

I tamtych królów naród błogosławi,

Świat czci ich cały, kości ich wielbione

W świątyniach leżą, przed Boga obliczem;

Dusze ich stoją u Boga na niebie —

W koronie światła, szczęśliwości, sławy!

Tobie, Mindowsie, przystało być Litwie,

Czém byli Rusi Olga z Włodzimiérzem,

Polsce Dąbrówka z Mieczysławem królem. —

Mówił Mistrz, Marti z siedzenia powstała,

I nieruchoma pojąc się słuchała,

A rękę męża podejmując z wolna,

Mistrzowi z swoją w milczeniu podała.

Mindows nie cofnął podanéj prawicy,

A Mistrzu w oczach radość zabłysnęła.

— Przyjmiesz więc wiarę? o litewski królu! —

Spytał raz jeszcze. Marti powiedziała —

— Przyjmiem ją, panie, przyjmiemy ją z ludem. —

— Przyjmę, tak! przyjmę, rzekł Mindows Mistrzowi,

By wrogi pożyć, położyć pod nogi,

I zdeptać, zniszczyć, stratować, jak podłe

Robaki, co mi duszę wyjadają. —

Mnich Christjan klęczał, modlił się za pogan,

Modlił się płacząc, by ich Bóg oświécił,

I chęć im dawszy, dał władzę pojęcia

Tajemnic wielkich, dał cnoty téj wiary.

Wiedział jak ciężko rozstawać się z wiarą,

Co głaszcząc wszystkie zwierzęce popędy,

Dogadza zemście, rozkoszy nie broni;

Wiedział, jak ciężko zwlec skórę, co wrosła

Na duszy w latach siły i młodości. —

Modlił się, wiedząc, że cudu potrzeba,

Ufając, że Bóg da cud jego modłóm.

A gdy wstał, twarz mu świéciła radością,

Siły uczuciem, niebieską nadzieją.

Jął im tłómaczyć wiary tajemnice,

A Bóg go natchnął, że słowy jasnemi,

Jak słońce w pół dnia, szedł prosto w ich dusze.

Sam Mindows często ponury wzrok zwracał,

I zadziwiony słuchał mnicha długo,

A Marti w duchu już wiarę Chrystusa

Przyjęła była — Jéj Christjana mowa,

Nigdy się ciemną i długą nie zdała,

Zawsze pragnęła; gdzie rozumu siły

Słów nie dognały, serce zbiegło z niemi.

I święte słowa przyjęły się w duszy,

Jak ziarno w płodną rolę wyrzucone;

Ledwie jéj łono obejmie nasienie,

Krzew już zielony wybił się nad ziemię,

Rośnie, rozrasta, ku niebu podnosi,

I kwitnie barwy oczóm rozkosznymi,

I owoc słodki ustóm ludzkim daje.

XIX

W dwie strony lecą wieści rozczochrane:

Jedna z posłami litewskiemi jedzie

Na zachód, o chrzest prosić u papieża,

I ludy wita braterstwem w Chrystusie;

Druga po Litwie szérzy się, za sobą

Niosąca postrach, łzy i narzekanie,

Bo Mindows Litwie chce niemiecką wiarę

Narzucić, stare ojców zwalić Bogi.

Słyszy i drży lud, i z zgrozy truchleje,

Słyszą i lecą z tą wieścią kapłani;

A kędy, stając na grobach olbrzymów,

Ludy zwołają, by w nich wzbudzić wiarę,

Wszędzie lud bieży z pałającą piersią,

I klnie Mindowsa, Niemców i Krzyżaki;

Na kości ojców, na ojców mogiłach,

Świętą przysięgą wiąże się, że skona

Wprzódy, niżeli uklęknie przed krzyżem.

Daléj i daléj wieść na Litwę bieży,

A kędy zajdzie, spokojność wyżenieI łzy zostawia, strach zostawia blady. —

A wejdaloci z wierzchołka kurhanów,

Głosy wielkiemi lud z puszcz wywołują.

Dymią się po wsiach ofiarne ogniska,

Kozły ofiarne i kury padają.

Krwią ich skropiony lud z obliczem smutném,

Wraca się modlić Kobolóm swéj chaty.

Jaćwież usłyszał o Mindowsa zdradzie,

I Jaćwież przysiągł dać pod miecz niemiecki

Prędzéj swą głowę, niż przed krzyżem skłonić;

Pożegnał żonę, precz odepchnął dzieci,

Porwał za oszczep, siedzi w chaty progu,

I czeka walki, i Niemców wygląda.

Na Żmudzi świętéj nigdy burza letnia,

Co zwali lasy, wybije zasiewy,

Tyle łzów, jęku, strachu nie wzbudziła,

Ile wieść straszna, że Mindows chrzest bierze,

Że posły ciągną do Krewy za morze,

Prosić, ażeby krzyż wbił ponad Litwą.

Wstrzęśli się wszyscy, a starcy mówili —

— Perkun nasz wielki, on spuści pioruny,

I noga Niemców nie wyjdzie ze Żmudzi. —

A wejdaloci szli rokując klęski,

Strasząc ich głodem, wojnę powiadając,

Ziemi trzęsienia, straszne wód wylewy,

Burze, pioruny, na niewierne ludy.

I drżeli wszyscy. Bajoras po zamkach,Kunigasowie, starszyzna, lud wiejski,

Każdy drżał; wiary, którą wyssał z mlékiem,

Nie chcąc do piersi przyrosłéj odrzucić.

Tylko po zamkach na Rusi granicy,

Od Lachów brzegu, od niemieckiéj strony,

Starsi, co dawno z obcemi drużyli,

Co żony sobie chrześcijanki brali,

Jednakiém okiem na wszystko patrzali,

Czekali, myśląc — co z ludźmi, to z nami! —

Lecz nigdy jeszcze od stu lat nie było

Tylu pobożnych u dębu w Romnowe,

Tylu nad morzem u Znicza Praurimy,

Tylu u brzegów świętych rzek i jeziór,

Tylu po starych gajach poświęconych,

Nigdy się tyle ofiar nie składało

W ręce kapłanów, nigdy u ołtarzy

Tyle się ogniów dzień i noc nie tliło.

Świątyń się mury tłumem opasały,

U brzegów rzeki, pod wierzby staremi,

Siedzieli starzy, nad Litwą płakali,

Młodzi na ojców mogiły wchodzili

I cienia dziadów na pomoc wołali.

A burtynikas z gęślą od wsi do wsi

Szli, wyśpiéwując swoje dajnos stare.

Kędy się gęśla ozwała, co żyło,

Biegło na głos jéj, jakby żegnać chcieli

Pamięć lat starych, która w pieśni żyje!

A Litwa była jak wielkie ognisko,

Kiedy je wodą kobiéta zaleje;

Na chwilę spadną płomienie, i czarny

Dym się podniesie, zwijając kłębami —

Wnet buchnął płomień silniejszy niż wprzódy.

XX

Był w on czas w Żmudzi kunigas, Mindowsa

Blizki pokrewny, Trojnata miał imię.

Nigdy z innemi na stryjowskim zamku

Chleba, w gościnie korząc się, nie prosił.

Aniś go widział na wojnie z innemi

U boku pana, na pańskim obozie.

W lasach głębokich, jak zwierz przeżył dziki

Młodość zieloną. Tylko na głos rogów,

Ze swoim ludem sam jeden się gonił;Gdzie wojna była i krew lać się miała,

Sokołem padał, odlatał sokołem.

Cudzéj nad sobą nie uznawał władzy,

Nie cierpiał pana — on sam panem sobie.

Nieraz Mindowsa szeptali dworacy,

Że Trojnat z wojskiem nie idzie z innemi,

Że na dwór jego bić czołem nie śpieszy. —

Lecz on był wszędzie, gdzie rogi zagrzmiały,

Dnia się nie spóźnił na pobojowisko.

I Mindows dumę synowca szanował,

Ani go na dwór ku sobie przywołał,

Dani corocznéj nie liczył tak ściśle.

Znać bał się — może kochał po kryjomu.

A Trojnat żył tak zamknięty w swym grodzie,

Dzieląc czas łowy, wojną, odpoczynkiem,

Przed ogniem swoim dumając domowym,

Lubiąc posłuchać burtyników śpiéwa,

Nieraz wieczory, nieraz nocy całe,

Dumał na łokciu oparty, gdy siwy,

Ślepy mu starzec nócił dziadów pieśni;

A wówczas piersi wznosiły się w górę,

Oko paliło, za oszczep porywał,

Wstrzęsał rękami, zębami zazgrzytał,

Niemców klnąc, Lachów, Tatar i Rusina.

Lecz niczém jego dla Lachów nienawiść;

Prędzéj by dłoń swą podał Tatarowi,

Prędzéj Rusina ugościł wesoło,

Niźli na widok Niemca się utrzymał.

Jak psy żebraka, Niemca nienawidził,

Czuł go z daleka i wstrząsał się groźny,

Nie słuchał mowy, nie patrzał postawy,

Dość mu, że Niemiec, ażeby był wrogiem.

I Niemcy rękę Trojnata już nieraz

Przez zbroje stalne na karkach poczuli;

Nieraz on nowe grody ich popalił,

Wyciął załogi i mury rozwalił,

Nieraz ich w lesie wytropiwszy ślady,

Napadł znienacka w pierwospy na braci,

I krwawe łoże usłał dla uśpionych.

A nigdy złapać nie dał się Krzyżakóm,

Z zasadzek jak wąż uchodząc zpod trawy.

Wielka też była Krzyżowych nienawiść

Ku Trojnatowi; trzykroć z całą siłą

Szli pod gród jego, trzykroć go palili.

Zorali gruzy i potrzęśli solą;

I trzykroć jeszcze wzniósł się zamek nowy.

Jak gdyby szydząc z krzyżackiéj potęgi.

Trojnat z połockiéj powrócił wyprawy

I znowu dumał przy ogniu domowym,

Gdy wieść, co Litwą biegła niewstrzymana,

Na progu jego zamczyska upadła.

— Mindows się Bogów litewskich wyrzeka,

Mindows niemiecką przysiągł przyjąć wiarę.

Zatrząsł się Trojnat i za miecz pochwycił,

Łuk swój na plecy, procę wziął do pasa,

Spalił ofiarę Kobolóm zamkowym,

I konia dosiadł, i poleciał w Litwę.

Po drodze pytał, bo wieści nie wierzył,

A wszędzie płacząc lud mu odpowiadał.

— Posły Mindowsa już poszły na zachód.

Mistrz Andrzéj długo w Nowogródku gościł,

Przyjazne dłonie z Mindowsem złączyli;

Przyobiecał mu pomoc przeciw Rusi.

Już mnichy idą po Litwie z krzyżami,

Już palą dęby, święte łamią gaje,

A z wierzchu bramy nowogródzki Kobol

Upadł na ziemię i rozbił się w druzgi. —

Słysząc to leciał Trojnat prędzéj jeszcze;

Piekło go w piersi, ręka silna drżała,

A koń, co pana głos i myśl rozumiał,

Jak jeleń sadził przez knieje i bory,

Przepływał rzeki, na góry się drapał,

Nie stanął spocząć, nie odwrócił głowy,

Aż gdy stanęli u bramy zamkowéj,

Zsiadł Trojnat, wstrząsnął zasępione czoło,

Spójrzał. Mnich czarny na podwórcu siedział,

A wkoło niego gmin stojąc ciekawy,

Słuchał spokojnie nauk nowéj wiary.

W duszę Trojnata jakby Poklus rękę

Zanurzył ostre utopiwszy szpony —

Chciał ubić mnicha, — niepojęta siła

W miejscu go wryła i rękę wstrzymała.

Wtém starszy smerda czołem mu uderzył,

I do Mindowsa prowadził świetlicy.

Trojnat czarnego klnąc pominął mnicha.

W progu komnaty Mindows stał ponury,

I oczy ich się w milczeniu spotkały.

Trojnat Kobola u drzwi próżno szukał,

Nie znalazł, spójrzał, i za miecz u pasa

Chwytając, groźno spytał Kunigasa.

— Cóż to? czy Niemcy Litwę zwojowali?

Czyś ty niewolnik, czy niemiecki sługa,

Że czarnéj sowie hukać tu pozwalasz,

Na swoim zamku, Kniaziu, w uszy twoje? —

Nic nie rzekł Mindows, lecz okiem go zmierzył,

I ręką dał znak, ażeby umilknął.

— Milczéć nie będę, rzekł mu Trojnat dumnie;

Słyszałem wieści, wieścióm nie wierzyłem,

Chciałem sam ujrzéć, ujrzałem oczyma,

Dotknąłem ręką — i jeszcze nie wierzę.

Mindows więc wiarę swych ojców zaprzedał,

Mindows się zakuł w złocone kajdany,

Mindows to czyni! I lud swój, jak stado,

W ręce rzeżnika, na śmierć zaprzedaje! —

A Mindows jeszcze milczał uporczywy,

Ciągnąc Trojnata, do środka świetlicy

Weszli, a Żmudzin wciąż gniewny gardłował —

— Na drzewo mnicha, co pod twoim bokiem

Śmié lud od Bogów litewskich odwodzić;

Ty wiész, ty na to pozwalasz, Mindowsie!

Czyliś zapomniał, żeś syn Ryngoldowy,

Czy krew niemiecka w twoich żyłach płynie?

Czy matka twoja z psem się całowała,

Gdy ciebie, zdrajco, na świat wydać miała?

Tyś to, czy nie ty, niewolnicy synu,

Nadziejo Litwy, nieprzyjaciół strachu —

Mów, kto cię przywiódł na występek taki? —

Mindowsa oczy już gniewem pałały,

Już usta sine kołysząc się drżały.

— Jam to, zakrzyknął, ja jeszcze Mindowe!

A kto mnie nie zna, po ręku poczuje,

Żem ten sam jeszcze, co mych braci pożył!

Jam sprzymierzeniec Krzyżaków, a pan wasz.

Jutro bałwany litewskie wywrócę,

A kto niemieckiéj nie chce przyjąć wiary,

Niech idzie z ojcy do Wschodniego Kraju,

Starym się Bogóm ode mnie pokłonić!

Jam to, Trojnacie, lecz nie pogan kniaziem,

Królem litewskim Litwy chrześcijańskiéj.

Wielki Bóg chrześcijan oświécił mnie z góry,

Precz wygnał Bogi Litwy z duszy mojéj! —

Mówił, a Trojnat do miecza się chwytał.

— To prawda, prawda! wielkim krzyknął głosem,

Prawda, żeś zdrajca, niewolnicy synu!

Prawda i prawda, że cię Litwa cała,

Zaprze jak wroga, jak obcego sobie,

Prawda, że głową nałożysz przymierze!

Spełnią się słowa i kara nie minie. —

— Wziąść go i zabić! — zakrzyczał Mindowe.

— Mnie zabić — mojéj krwi nie brakło jeszcze?

Zawołał Trojnat — nowym Bogóm swoim

Miłą z litewskiéj krwi chcesz dać ofiarę.

Weź, zabij; po to przyszedłem do ciebie,

Ażebym prawdę usłyszał z ust twoich,

I śmierć z twéj ręki odniósł, bym najpiérwszy,

Ojcóm twym poszedł twą zbrodnię zwiastować!

Zabij mnie — alboż trudno ci krew swoją

Przelać, wszak braci, wszak stryja zabiłeś,

Wszak się na klęski, na zbójstwa rodziłeś,

Wszak od Ryngolda stosu do téj chwili,

Krew Litwy lałeś wodą bez ustanku.

Zabij — Lecz słuchaj. — Litwa wre już cała:

Dziś moja, jutro twoja padnie głowa —

Jechałem, wszędzie płacz słyszałem tylko,

Przysięgi na śmierć, spiski na twą głowę —

Myślisz, że łatwo odwrócić od wiary?

Patrz na te dęby, co stoją na wałach,

Każ być sosnami; gdy się staną niemi,

Litwa się ochrzci i rzuci swe Bogi —

Myślisz, że łatwo odwrócić od wiary!

Widzisz tę rzekę, co do morza płynie;

Zawróć ją nazad, niech się w górę toczy!

Myślisz, że łatwo spędzić gmin groźbami!

Nie; my nie chcemy pokoju z Niemcami,

Niemieckiéj wiary, niemieckiéj opieki! —

A ręka, która tknie się naszych Bogów,

Wprzódy niż one zwali się na ziemię:

A głowa, co się przed krzyżem pochyli,

Pod krzyżem krwawa upadnie z tułowu.

Ja dziś, a ze mną jutro Litwa cała,

Do wrót twych będzie tą groźbą stukała —

I przyjdą wszyscy: starce, żony, dzieci,

Piérwszy raz z prośbą, — ty wzgardzisz prośbami,

Drugi raz z groźbą, — groźby nie usłuchasz;

Trzeci raz z mieczem, — po twą głowę, Kniaziu! —

Mówił — lecz w więzach ostatnie już słowa,

Pieniąc się, skończył; bo na znak Mindowsa,

Pętlę na szyję niewolnik narzucił,

I ciągnął z sobą w ciemnicę głęboką.

— Twoje proroctwo pełni się na tobie,

Złowróżby ptaku, co mi śmierć zwiastujesz! —

Krzyczał Kunigas. — Lecz miecz Ryngoldowy

Nie tknie podłego niewolnika głowy —

Jutro lud ujrzy obnażone ciało,

Krukom na pastwę na wałach rzucone,

A kto z groźbami wybierze się do mnie,

Pójdzie się wprzódy z twym trupem poradzić. —

Wrzał długo Mindows; i ledwie świt ranny,

Słońce z kąpieli wschodzące zwiastował,Kunigas stał już przed wroty ciemnicy,

A lud zwołany napełniał podwórzec.

Czemuż tak nagle lice mu pobladło,

Trzęsą się ręce, wargi posiniały.?

Wściekle się rzuca i ludzi rozbija? —

Czemuż tak szybko od zamkowéj wieży,

Do swéj świetlicy rozjuszony bieży?

Czemu nie każe zuchwalca ukarać?

A lud powoli szemrząc nazad płynie?

Trojnata nié ma, nié ma u wrót straży,

Uciekli nocą, a w lochu na ścianie

Stryczek pozostał tylko i siekiera.

XXI

Gdzie Trojnat leciał? — po Litwie, po Żmudzi,

Leciał na siwym koniu, w każdém siole

Stawał, i ludzi zwoływał w gromady,

Starców z siwemi głowy i brodami,

Młodych i dzieci, i córki, i żony.

I w każdém siole żal wielki rozpalał,

I w każdém siole klął Niemców przed ludem,

Jątrzył na mnichów, na Mindowsa zdrajcę —

Do wrót każdego zamczyska zatrąbił,

Za chleb gościnny płacąc im nadzieją.

Za nim, jak w lesie za pożarem idą

Płomień i dymy, szedł zapał, nienawiść —

Mężczyzni oszczep smalili na Niemca,

Kobiéty u nóg bożyszczów płakały,

I kędy przeszedł, lud do walki wstawał.

A Trojnat pędził, gdzie święte Romnowe,

I stare dębu wznoszą się konary;

Chciał przed Allepsem, uchylając głowę,

Na bój śmiertelny wziąść błogosławieństwo;

Zbliżał się, ujrzał wielkie ludu tłumy,

Gwar, szum i krzyki usłyszał z daleka.

Ponaglił konia i u murów stanął.

Lecz się nie spodział takiego widoku; —

W starém Romnowe Krzyżacy gościli,

Konie ich piły z Świętéj Rzeki wodę,

A przeciw dębu, w rozbitym namiocie,

Mistrz Andrzéj z mnichy i pany ucztował.

Trojnata twarz się krwią i łzami zlała,

Miecz mu zastękał i ręka zadrżała,

Zsiadł z konia, w tłum się mieszając zebrany,

Patrzał i jęczał — Co tu Niemcy robią?

Po co tu przyszli? Zkąd te Litwy tłumy? —

I wejdaloci, jak żołnierz pobity,

Pierzchają, włosy rwąc, targając szaty,

Na ziemię bladą upadają twarzą,

Płaczą i jęczą, i klątwy strasznemi

Oczy Perkuna chcą zwrócić ku ziemi.

— Ojcze! rzekł Trojnat, wstrzymując ewarte,Ewarte, co go znał od lat dziecięcych —

I u was Niemcy! Czego lud się zbieżał?

Na Bogi, powiedz, zkąd płacz ten i żałość? —

— Widzisz, rzekł Kapłan, Bogi opuściły

Litwę występną, skarały nas Bogi!

Niemiec na Prusy stąpił jedną nogą,

A drugą podniósł, oczekując chwili,

Gdy na litewskiéj postawi ją ziemi.

Chwila ta przyszła! Mindows zaparł Bogi,

Dawno już kapłan z krzyżackiego grodu,

Chodził do starca Allepsa tajemnie,

Dawno już wieści szérzyły się straszne,

Że Krewe wiarę swoją chce porzucić,

Pójść służyć Niemcóm, ołtarze wywrócić!

I nikt nie wierzył, tak jak nikt nie wierzy,

Z pogodnych niebios że piorun uderzy.

A prawda była!! Alleps zaparł wiarę,

W Krzyżaków ręce dał święte Romnowe.

Posłowie jego z białą laską biegli,

I lud zwołali, nie na święto stare,

Nie na ofiary! — na widok sromotny! —

Mówił i płakał gorzką łzą ewarte,

Oczy drżącemi zasłaniał rękami.

Aż zpod namiotu wyszli w płaszczach białych

Krzyżacy zbrojni, i szli pod dąb święty,

Przed którym zgasły ołtarz wywrócony

Leżał na ziemi i dymił resztami.

Lud płakał wszystek, ręce załamywał,

I kary tylko wyglądał od Bogów,

Czekając, rychło zatrzęsie się ziemia,

Rychło pioruny z nieba nań uderzą,

Wyleje morze i słońce zagaśnie,

I wichry wściekłe nad głową zahuczą. —

A była cisza i jasna pogoda,

I wpośród jęków górowały śpiéwy,

Któremi chwałę Bożą opiéwali

Chrześcijańscy mnisi, a szereg ich czarny,

Z krzyżem szedł z wolna ku dębu świętemu.

Tu Alleps stary, ze srébrzystą brodą,

W sukni zakonnéj, na piersi krzyż biały

Niosąc, szedł z niemi milczący i blady.

Lud ujrzał Krewe i jęk się podwoił,

I śpiéw zagłuszył, i popłynął w niebo,

Jak gdyby z serca jednego wyleciał

Przez jedne usta, tak silny, tak jedny! —

Umilkły tłumy, siekiery błysnęły,

Trzy razem dębu stary pień podcięły.

Lud płakał milcząc, kiedy Bogów twarze

Padły strzaskane na święte ołtarze;

A gdy do końskich ogonów wplątane

Perkuna, Pokla, Atrympa olbrzyma

Posągi, jęły wlec się po téj ziemi,

Któréj świéciły opieką lat tyle,

Padł wszystek czołem, i łzami swojemi

Ziemię chciał obmyć, któréj Bogi tknęły.

A dąb stał jeszcze, choć go stal niemiecka

Ostremi zęby szczerbiła powolnie.

Wtém okrzyk wielki nad ludu głowami

Wzniósł się w powietrze, radośny, zwycięzki.

Kapłan, co święte podrąbywał drzewo,

Stał ranny. Ostrze nań się obróciło,

I krew płynęła, a Litwa wołała —

— Boga chciał zabić, boska moc skarała! —

I mnisi stali w zdumieniu i trwodze,

Aż jeden wyszedł, stanął wyżéj ludu,

I rzekł, ku niebu twarz wznosząc natchnioną —

— Chrystusie Panie! wspomóż sługi Twoje,

Okaż, żeś prawdą — uczyń cud ludowi!

W imię Twéj matki, ucznia najmilszego!

Uczyń cud, Panie! Świętym krzyżem Twoim

Żegnam tę ranę; niech niebieska siła,

Co trędowatych, ślepych uzdrawiała,

Na nas niegodnych zleje się --- o Panie! —

Modlił się klęcząc nad zranionym bratem,

Aż rana krwawa zamknęła się sama. —

Naówczas okrzyk dał się słyszéć drugi —

— Wielki Bóg chrześcijan, wielki Bóg — wołali.

Wnet drudzy sami siekiery porwali,

I z czarnéj kory obnażone drzewo,

Coraz to szérszą szczerbą się rozwarło,

Zachwiało — z hukiem padając na ziemię.

— Tak padną wszyscy poganie, rzekł kapłan.

Tak padnie wiara fałszywa, tak padną

Wrogi bezsilne pod naszemi stopy!!! —

I Niemcy wszyscy wesoło wskrzyknęli,

A Trojnat dopadł konia, i ze zgrozą

W Litwę poleciał z krwawą łzą na oku.

Kiedy Bóg prawdę śle na biedną ziemię,

Żadna człowiecza moc jéj nie przełamie.

Na próżno ziemscy przeciw niéj mocarze

Stawiają mury, odgrodzą się wałem;

Leci z powietrzem, lud ją wciąga z tchnieniem,

Wysysa z mlékiem, we snach się nią poi,

Nie znając, w duszy przeczuwa ją swojéj.

I padną mury, wały się rozsypią,

Prawda zwycięzka wejdzie ponad ludy!

Bo Bóg śle prawdę, idzie siłą bożą,

A przed nią króle, mocarze się korzą.

Przed nią padają trupami zuchwali.

I wejdzie wszędzie, i wszystko obali.

Tak szła na Litwę Chrystusowa wiara:

A choć ją chwasty zarosłą wiecznemi,

Choć ją znalazła przed Bogi leżącą,

Cześć i ofiary bałwanóm niosącą,

Choć fałsz wiekami puścił w niéj korzenie,

I wrósł na sercach, i zapełniał dusze,

Życie przesiękło nim i tlało całe —Bóg chciał, Bóg skinął, i wszystko upadło:

Bałwany konie rozniosły w doliny.

Święte się gaje na ziemię zwaliły,

A głowa wiary, Krewe chrztem obmyty,

Szedł lud nawracać, niosąc krzyż na piersi.

XXII

Pogodne niebo nad Litwą świéciło,

A w Litwie pełno łez i płaczu było,

Bo stare Bogi skruszył miecz krzyżacki,

Bo starą wiarę z serc ich chciał wygonić.

Już świętych gajów, jeziór i strumieni

Czcić zabroniono — I ognie pogasły

W świętém Romnowe, — na Dubissy brzegu,

Kiernowskich świątyń zaparte podwoje,

W Zantir krzyż wbity, ramiony czarnemi,

Panuje z dala spustoszonéj ziemi.

W Rikajoth ołtarz zburzyli Krzyżacy,

Na Świntorozie Znicz pogasł odwieczny,

I pusto, głucho; jak zajrzysz daleko,

Płacz tylko widać, jęki tylko słychać.

A na mogiłach, nocą, syny płaczą

Wspomnienia ojców, których nie zobaczą;

Kobole z chat swych schowali pod strzechy,

Kryjąc się dla nich z ofiarą ubogą.

A w Nowogródku dzień już wielki świta,

Dzień chrztu, dzień sławy; na Mindowsa głowie

Spocznie korona, którą Rzym mu skronie

Ozdobił, miłym nazwawszy go synem.

I pełen zamek rycerzy i gości,

Niemców i mnichów: z dalekiego kraju

Nieznane szaty, piérwszy raz zdumiałyLud widzi, słyszy nieznane języki.

A Mindows dumnie wzniósł głowę nad wszystkich,

Z wesołém wrogów powitał obliczem,

I dłoń im podał, którą bił niedawno.

Niemcy, o zgrozo! patrzą jak panowie,

Rozkazy dają, królują na dworze,

Wszyscy posłuszni — bo srogie rozkazy.

— Śmierć nieposłusznym! — rzekł Mindows ponuro.

I mnisi szydzą z litewskiego ludu,

Palcem, jak bydlę, Litwę pokazują,

Wołają, patrzą, i jak zdechłe zwierzę,

Nogą popchnąwszy, zewsząd opatrują.

Lecz w sercu Litwy jest nienawiść jeszcze,

Jest zapał jeszcze, tleje ogień skryty.

Biada wam, mnisi, co niosąc krzyż boży,

Duchu Bożego na sercu nie macie.

Biada wam! Bóg się zaprze sług niewiernych,

I pokalanéj nie przyjmie ofiary.

Mistrz Andrzéj siedzi z Mindowsem w świetlicy,

A podle niego, na ławie, pisarze

Na skórach białych piszą jakieś słowa,

Które im Krzyżak cedzi od niechcenia.

Piszą i piszą — Mindows zamyślony

Słucha, nie słyszy, bo słów nie rozumié.

Patrzą świadkowie, pismu się dziwują —

A co w tém pismie, oni nie pojmują.

Mistrz Andrzéj chytrze, szydersko się śmieje,

Niekiedy spyta Mindowsa nawiasem,

I znowu słowa pisarzóm swym rzuca,

Jak gdyby kości dla psów wygłodniałych.

— Daliście wiele, rzekł na koniec, Kniaziu:

Żmudź całą, Karszow i Wejzeńskie włości,

Wangę, Szaławją, lecz na cóż to liczyć?

Dzięki wam, Kniaziu! Zakon za twą duszę

Wiecznie się modlić, wspominać cię będzie.

I warta darów królewska korona,

Błogosławieństwo od ojca papiéża.

Na domiar darów, jeszcze daj nam jedno —

Macie dwóch synów, Ruklę i Repikę,

Trzeci w zakonie u Rusi, nie liczę,

Bo umarł światu i oddał się Bogu.

Kto wié, co leży w czarném czasu łonie?

Kto wie, jeżeli zamrzecie bez dzieci? —

Mindows się porwał — Co, Mistrzu, mówicie?

Bez dzieci!!! przecie synów dwóch u boku —

Bóg to wié jeden, co wam przyszłość chowa.

Tém bardziéj, niczém obietnica wasza;

A dowód serca ku nam pozostanie —

O serce tylko chodzi nam, o panie!

Powiémy ojcu naszemu papiéżu

Patrz, jak syn młodszy kocha swoich braci —

Patrz, pisze, jeśli bezdzietny dni swoich

Dokona w Bogu — dziedzictwo nam całe

Zostawi swoje, byśmy Bożą chwałę

Mnożyli po nim, i wiarę krzewili.

Mindowsie, Królu! — daj nam dobre słowo. —

Wzgardliwie Mindows twarz swoją odwrócił,

I ręką machnął, jak gdyby się godził.

Wnet Mistrz pisarzu nieznanemi słowy

Jął sypać gęsto, długo, i pod pióry

Sczerniała skóra. Jak ziarna na rolę,

Padały słowa, przyszłością nabrzmiałe. —

A Mindows milczał, na wszystko zezwalał. —

Co mu się stało? Niepojęta zmiana!

Mindowsże to był, wróg Niemców zajadły,

Mindows, co Prusy pustoszył od młodu,

Co Kurów sobie pociągnął od wiary,

I nowe stawiał po zgliszczach ołtarze? —

Onże to teraz kornie schylał głowę,

I rękę, co go cisnęła, całował?? —

Południe było, a niebo pogodne,

Czyste, nad grodem Krywiczan świéciło.

W dolinie tłumy zebrane szemrały —

Litwy bajoras, kunigas, smerdowie,

Prosty lud, gwałtem z starych puszcz przygnany,

Czekał chrztu, którym pokropić go miano.

W godowych szatach nawróceni stali,

Lecz smutne twarze, od wstydu czerwone,

Na ziemię patrząc, posępnie spuszczali.

Wpośród nich mnisi chodzili, co słowy

Niepojętnymi dla tłumu mówili. —

A miecz krzyżacki i krzyżackie zbroje,

Gęsto błyskały nad zwalczonych głowy.

W środku wysoko usłane siedzenie

Dla Króla Litwy i Królowéj stało —

I ołtarz przed niém, nad którym krzyż złoty,

Świécił odbitym słonecznym promieniem.

Ze wrót zamkowych wyszedł szereg długi,

I wił się jak wąż złoty po dolinie,

Aż sparł o stopnie królewskiego tronu.Na tronie z Martą siadł wielki Mindowe,

Na prawo Andrzéj Mistrz Krzyżacki staje,

Dokoła w strojach świetnych Marszałkowie,

Starsi Zakonu, i Henryk Chełmiński,

I arcybiskup Rygi, i mnich Christjan.

Powstał nareście Mistrz i czytał zwoje,

Zamorskich krajów językiem pisane,

A wszyscy stojąc w milczeniu słuchali,

I jedni tylko wiedzieli Krzyżacy,

Co ojciec z Rzymu napisał do syna.

Biskup wnet Henryk do chrztu stał ubrany,

Mistrz wiódł Mindowsa i Marti Królowę,

Przed ołtarz święty, do łask bożych zdroju.

Lecz próżny obrzęd — gdy uchylał głowę,

Sercem niezgięty, stał jeszcze Mindowe

I nie pojmował znaczenia téj wiary,

Któréj wyznawcy zostawał imieniem —

Stał, dziko patrzał, szemrał przysiąg słowa,

A wzrokiem tonął w dalekiéj przestrzeni,

I myślą tonął w przyszłości pochmurnéj.

Lecz nie tak Marti białą wzięła szatę,

Ona i duszę czystą nią okryła,

Ona na krzyż ten z przestrachem patrzyła,

I kiedy głowę schylała przed Bogiem,

Duszą upadła przed Jego obliczem.

Mindows znów wstąpił na tron swój złocisty,

Przed którym teraz tłum się cisnął ludu.Bajoras i czerń kropiono i chrzczono,

Sześćset głów chrześcijan z pogan uczyniono,

Lecz chrzest tak padał na zamknięte dusze,

Jako deszcz pada na skały wysokie,

I spływał po nich, nie dawszy im życia.

Posłuszni stali do świętych obrzędów,

Z pogańskiém sercem, z starą pogan duszą,

Milcząc ponuro, poglądając dziko.

Niejeden oczy gdy podniósł na mnicha,

Szukał na próżno oręża przy boku,

Procy u pasa macał niecierpliwy.

Nie było w tłumie radości okrzyków,

Gwarów wesołych, rozjaśnionych twarzy —

Długie milczenie wisiało nad niemi,

Tęsknota skrzydły tuliła szaremi. —

Znów do Mindowsa wstąpili kapłani,

I poświęconą nieśli mu koronę;

Berło błyszczące w prawicę mu dali,

Olejem świętym czoło pomazali,

Błogosławionym mieczem przepasali.

Lud patrzał na to i milczał zdumiony,

On miecz pojmował, nie pojął korony.

Wtém spójrzą w górę, — ujrzeli nad tronem,

Jak kruk się czarny unosił powolnie,

Krakał złowrogo, długo toczył wkoło,

Ozwał się jeszcze i pociągnął w lasy —

I przyleciała kukułka i siadła,

Siedémkroć, siedząc, smutnie zakukała,

Jakby za siedém lat śmierć zwiastowała,

I nie widzieli wróżb mnisi, rycerze,

Którzy Christjana biskupem święcili,

Nie widział Mindows, co dumnie piastował

Ciężką koronę na wzniesionéj głowie —

I nie widziała Marti, któréj dusza

Radością nowéj wiary zajaśniała;

Ale lud widział i szemrał po cichu,

I pluł na wróżby i patrzał zpode łba

Na Niemcy, Króla, ołtarz i biskupa.

Wtém wstrząsł się Mindows, i z czoła korona

Padła na głowę Mistrzu Andrzejowi,

Padła i ciężko skronie mu zraniła,

I wpół rozbita na ziemię stoczyła.

Pobledli wszyscy; — lecz już czas na ucztę,

Znowu sznur długi do zamku się ciągnie;

I idą wszyscy w podwórce, gdzie stoły

Czekają gości, gdzie pod namiotami

Stary miód złotą wyléwa się strugą.

Pusto na tronie i pusto w dolinie,

Tylko kruk znowu krąży ponad niemi

I kraka, skrzydły żeglując czarnemi —

Kukułka kuka, a peleda z lasu,

Jak dzwon żałobny, wolno się odzywa,

I psy Mindowsa smutnym wyją głosem.

XXIII

Jak dawniéj rzeki do morza się toczą,

Juk dawniéj morze bije się o brzegi,

Jak dawniéj niwy zieloność przybiéra,

I drzewa szumią, i ptacy śpiéwają,

Jak dawniéj Litwie wschodzi roku ranek,

Wiosna zielona z wieńcami na głowie,

Jak dawniéj śpiéwa kukułka na lesie,

I sokoł biały toczy pod chmurami,

I sroki siedząc na płotach szczebiocą!

Jak dawniéj wszystko — a Litwa nie stara,

Inne w niéj wszystko — bo inna w niéj wiara.

Bogi, upadłe na ziemię, nie wstały,

I wejdaloci w tłumach zaginęli,

I świątyń mury mchem obrosłe stoją,

I wywrócone nie dymią ołtarze.

Wąż tylko, dawny mieszkaniec podziemia,

Z starą raupuże w swojéj został chacie,

Ostatni z dawnych Litwy Bogów żywy.

Nié ma świąt starych na Litwie wesołych,

Nié ma Kobolów ponad chaty drzwiami,

I krew ofiarna nie leje się więcéj.

A Litwin smutno spoziéra i wzdycha,

Wspomina lata niedawno ubiegłe,

I nad drewnianym pługiem zamyślony

Stoi na polu, łzę ręką ociéra,

Na swoich dziadów mogiły spoziéra,

I myślą z niemi pobratać się leci,

On, co ich więcéj nigdy nie zobaczy,

Bo im zaparte wrota chrześcijan raju.

Na miejscu świątyń czarne stoją krzyże,

Które ze strachem pomijają ludzie.

I stary tylko sigonota czasem

Siądzie na zgliszczu, wyciągając rękę,

W imię dawniejszych Bogów o jałmużnę

Prosząc przechodnia bojaźliwym głosem.

Smutno na Litwie, jakby po potopie,

Co wszystko stare pochłonął z wodami,

I uniósł w bezdnie do przeszłości morza.

Smutno na Litwie; i pieśni smutnemi,

Stary burtynik przeszłość przypomina,

A śpiéw mu płynie jak jedno westchnienie,

Jakby jęk jeden, jakby ciągłe łkanie.

Smutno na Litwie: Krzyżak od Mindowy,

Za kawał złota, co mu ciśnie skronie,

Wziął żyzne włości, poddanych tysiące.

Już nowe grody na Litwie powstają,

I czerwonemi mury się podnoszą;

Dumnemi szczyty wybiegły do góry,

Jak duszą chciwą Krzyżak nad sąsiady.

I nie dość Niemcóm w tych krajach panować,

Które im na łup odrzucił Mindowe,

Gdzie lud krwawemi milcząc płacze łzami,

Nie dość im co dzień głębiéj miecz zapuszczać

W łono litewskie; najpiękniejsze ziemie,

Jak owoc z drzewa otrząsać dla siebie,

Nie dość, że co rok szérzéj się rozsiedli,

Że co rok słabszy Mindows, powolniejszy,

Oddaje więcéj poddanych i kraju,

Nie dość — panują jeszcze w pańskim dworze,

Piérwsi nad wszystkich. Mistrz rozkazy daje,

Mistrz szydzi z Króla, grozi mu, i nieraz,

Widziano w Litwie niemieckich rycerzy

Dumnie goszczących, jakby w swoim domu. —

Coż Mindows? czyli zardzewiał do boju?

Czy czarownego dali mu napoju,

Co siły wziął mu i męztwo osłabił?

Czy wstydu swego i hańby nie widzi?

Czy ludów swoich jęczenia nie słyszy?

Czy tak mu dobrze w krzyżackich okowach,

Jak źrebcu w stajni, przy niepróżnym żłobie?

Czyli zapomniał na Ryngolda ojca?

Czy się już nigdy w duszy poganina,

Nie ozwie dawna młodych lat piosenka?

Coż Mindows?? Mindows na swym zaniku siedzi,

Złotą koronę zamknął w skarbcu swoim,

Zniewagę swoją w głębinie swéj duszy;

Milczy i duma, i pokorny słucha

Co dzień dumniejszych, silniejszych Krzyżaków:

I nieraz jeszcze śle im złote dary,

Starszemu w Rydze i w Marij-grodzie,

Z darami śle im miłéj drużby słowa,

I milczy, siedzi, i spokojny duma;

A kiedy spójrzy na bojarów twarze,

To czoło zmarszczy i oczy odwróci,

Bo każda twarz mu wyrzutem milczącym,

Bo z ust się każdych przekleństwa spodziéwa.

I w nocy cichéj huknienie peledy,

Krakanie kruka strachem go przejmuje,

Na drzwi skrzypnienie z siedzenia się zrywa,

Miecza od pasa i ręki od miecza

We śnie nie zdejmie. I sen mu powieki

Tuląc, udręcza, na piersi usiada,

A jak sęp piersi szarpie, drze i krwawi.

I milczy, siedzi, słucha niespokojny,

I śle podarki Mistrzu krzyżackiemu,

A nad swym ludem, jak nad pardew stadem,

Wisi jastrzębiem z rozpiętemi skrzydły,

Ze krwawém okiem i ostremi szpony. —

Łzami cichemi lud przeszłości płacze,

Z pokorą nagiął zakrwawioną szyję,

Po któréj Krzyżak szydząc stąpa dumny —

I milczą wszyscy, patrzą i czekają;

A burtynicy starą pieśń śpiéwają,

Wywodząc z piersi spleśniałe wspomnienia.

Śpiéw ich cichemi kończy się proroctwy —

— Dawna nam wiara, dawne czasy wrócą. —

I lud powtarza wzdychając — powrócą. —

Lecz próżno czeka i patrzy daleko —

Bo nic nie wraca — tylko Krzyżak leci,

I płaszczem białym, złotą zbroją świéci!

A w nocy ciemnéj, nieraz na mogiłach,

Lud się gromadzi, by ojców wspominać. —

Nieraz tam stare bojary się schodzą,

I kunigasy razem z czernią płaczą —

Nieraz wieść głucha wpośród nich upadnie,

Jak kropla rosy — Ale wejdzie słońce,

I rosa — nazad do nieba powróci. —

Smutno na Litwie, bo Niemiec w niéj panem,

Smutno, bo Mindows, nie Mindows już stary,

Nie syn Ryngolda, — Niemców wychowaniec,

Niemców niewolnik, co lud swój zaprzedał

Za garstkę złota — za pokoju chwilę. —

Jak dawniéj rzeki do morza się toczą,

Jak dawniéj morze bije się o brzegi,

Jak dawniéj niwy zieloność przybiéra,

I drzewa szumią, i ptacy śpiéwają.

Jak dawniéj Litwie wschodzi roku ranek,

Wiosna zielona, z wieńcami na głowie,

Jak dawniéj śpiéwa kukułka na lesie,

I sokoł biały toczy pod chmurami,

I sroki siedząc na płotach szczebiocą —

Jak dawniéj wszystko — lecz Litwa już inna,

Z Litwy uciekły, — swoboda, wesele!

Dla Niemców teraz otwarta gospodą,

Dla Niemców niwy w zieloność się stroją,

Pola złotemi powiéwają kłosy,

Dla Niemców zdroje czystéj wody płyną,

Ptacy śpiéwają, gaj cienisty szumi —

I wszystko dla nich — Litwa dla nich cała,

Służebną dziéwką Zakonu została!!

XXIV

Płynęły lata; próżno Litwin patrzał,

Nic na gościńcu nie widać mu było;

Na próżno czekał i zemsty, i boju,

Karmił się wieścią, nadzieją fałszywą —

Dziś przyszła, jutro wiater ją odnosił,

A zawsze Krzyżak Mindowsa był panem,

A zawsze Mindows Krzyżaka był sługą,

A zawsze stękał lud w jarzmie na karku.

W Trojnata zamku smutek, cisza głucha;

Trojnat się więcéj z Żmudzi nie wychylił,

Rozpuścił sługi i pochylił głowę.

Siedział u ognia martwy, nieruchomy,

Czekał, wyglądał, rychło stos położą,

Poślą do ojców, do Wschodniego Kraju.

Więcéj on nie był na Mindowsa dworze,

Więcéj się z swego nie wychylił grodu.

Dokoła Żmudzią Krzyżacy owładli,

I on dań płacił i cierpiał, że z okna

Krzyż widział, wbity na staréj mogile,

Czerwony zamek na świątyni zgliszczu,

I miecz zardzewiał i łuk się rozciągnął,

I procę myszy pogryzły w kawałki.

On nie wziął więcéj ni miecza, ni łuku.

Nawet na łowy nie wyszedł z zamczyska —

I nikt go więcéj nie widział na Litwie.

Stary burtynik, towarzysz od młodu,

Z nim razem tylko pozostał na zamku;

On mu pieśniami wskrzeszał świetne czasy,

On życie jeszcze nadzieją w nim trzymał,

On ciężkie dzisiaj przeszłości wspomnieniem

Goił, zmazywał; i Trojnat w milczeniu

Słuchał Nergesa, a gdy głośniéj kiedy

Zaśpiéwał pieśni boju i zwycięztwa,

Zaśpiéwał śpiéwem jaśniejszéj przyszłości,

Naówczas Trojnat przez okna otwarte

Wskazywał nowy Niemców gród czerwony.

Wskazywał miecz swój, rdzą czarną okryty,

Na łuk rozpięty, rozsypane strzały,

I choć nic nie rzekł, Nerges go rozumiał.

— Umrzéć nam tylko, Trojnat mawiał smutnie;

Więzy za twarde, nic ich nie pokruszy.

Niemcy nam w środek wpili się do duszy,

Oni panami i Litwy, i Żmudzi —

Kto wié, dziś może lub jutro starego

Pana téj ziemi, zpod dachu na słotę

Krzyżak wygoni z kijem za jałmużną.

Kto wié, czy przy tém ognisku ja długo

śmierci wyglądać i konać tak będę!

O, biada Litwie, Żemajtys, Kuronóm!

Obcy pan nasze dziedzictwo najechał.

Cóż jemu Litwa? czém on jest dla Litwy?

Ona mu polem boju i gonitwy —

On dla niéj wilkiem — z struchlałego stada,

Głodną paszczęką po jedném wyjada,

A resztę chowa na ucztę jutrzejszą.

Biada nam, biada! Bodajby, Nergesie,

Prędzéj powieki zamknąć i nie widziéć

Hańby dzisiejszéj, jutrzejszéj niewoli! —

— Posłuchaj, Nerges stary odpowiedział,

Bogi są wielkie; człek dziś tylko widzi,

A jutra nie zna, jutro w Bogów dłoni.

Biada, kto z strachu kona bez nadziei —

Słuchaj, kunigas, piosnkę ci zaśpiéwam. —

Nerges łuczynę do ognia dorzucił,

Rogiem się miodu pokrzepił do śpiéwu,

Starym u nóg swych leżącym ogarómPogłaskał drżącą ręką łby wzniesione.

Wziął swoją gęślę, i Jaćwieżów mową

Taki śpiéw kniaziu Trojnatowi nócił.

XXV

Uten.Pieśń Negresa

Ponad Święta rzeką, na wysokim stosie,

Kukowojta ciało ligussoni palą,

I pieśni śpiéwają, a mieczem młodzieńcy

Od ciała złe duchy krzycząc odpędzają.

I na stos mu kładą — ogary lubione,

Siwego sokoła i konia żmudzina,

I łuk z rogu gięty, i czaszę złocistą,

I ostatnią żonę, i żonę najdroższą,

I na stos mu kładą — biały miecz zza morza,

Szczyt skórą okryty, a złotem nabity,

I pieśni śpiéwają i ducha żegnają,

A pieśń jęki głuszą, żałobnemi śpiéwy,

Kobiéty, puściwszy na wiatr złote włosy,

Płaczliwie zawodzą — aż za trzecią puszczą

Widać dymy stosu, słychać jęk i płacze.

I syn smutny stoi, Uten w czarnym szłyku;

Spuścił sokoł młody ciężką smutkiem głowę,

Ręce silne złamał, oczy w łzach pływają.

A łzy to po ojcu; — nie wstyd ich, bo święte,

Świętsze niż ofiary krople krwi czerwone.

— Cóż ja teraz młody, woła, pocznę z sobą!

Żmudź wrogi dokoła pasem otoczyli;

Nié ma ciebie, ojcze! Idziesz z białym mieczem

Z Murgami na wozach gonić się ognistych,

Kunkietojów słuchać nieśmiertelnych pieśni;

Nié ma, ojcze, ciebie, i Żemajtys płacze,

Włosy rozpuściła, oczy potopiła,

Ręce załamała, stoi we łzach cała. —

I płakał tak rzewnie; kapłani nócili,

A sokoł się biały nad stosem unosił,

I ganiał wróblęta z krzewów wystraszone.

I rzekł mu ewarte — Patrz, Utenie młody,

Jeden sokoł tylko, a walczy ze zgrają,

Przed jednym sokołem sta wróbli pierzchają. —

I w serce Utena odwaga popłynie.

Miecz mu zadrżał biały od gorącéj dłoni.

Aż ojca spalili i tryznę sprawili,

I kości schowali ponad Świętą Rzeką,

Na górze wysokiéj, na zielonym gaju,

Z kamienia na wierzchu zmarłego postawęWykuli i wbili, a lud mu się modli,

I po dziś dzień miejsce Kukowojczys zowie.

A Uten szedł z mieczem wojować z Niemcami,

Ale stal ich twarda miękkiéj piersi broni.

Pałka się litewska o zbroję rozbiła,

A Niemcy u Dźwiny nowy gród stroili,

I co dzień to głębiéj na Żmudzi gościli.

Wojował ich Uten i nie dał im rady,

Ustępować musiał przed silne sąsiady,

Aż Niemiec zuchwały w Żmudź zapuścił konie,

I pasał swe stada na żmudzkim zagonie,

I pił z Świętéj Rzeki brudną wargą wodę,

I krwią drogi znaczył, wytykał krzyżami,

Aż Utenu tylko dwa zamki zostało,

Dwa zameczki małe na puściznę całą.

Lud jęczał w niewoli i gryzł swoje pęta,

I czekał, i wzdychał do Żemajtys Bogów.

Uten głowę zwiesił, siedział u ogniska,

I patrzał na ogień, jakby na stos własny;

I miecz mu zardzewiał, a nie śmiał do ręki

Wziąść i pójść na wojnę z Niemcami wojować.

Oj często sokoła wróble oskakują,

Póki siedzi w gniezdzie, nad gniazdem wzlatują,

I szydząc świergocą, w oczy zaglądają; —

Ale rozpuść skrzydła, o biały sokole! —

Pójdą wróble stadem na dalekie pole,

Nie zajrzą do gniazda, walki nie wydadzą. —

Tak powstał i Uten, z ostatniego grodu

Wyleciał z rozpaczą, ponad Dźwiny brzegi

Biegł na koniu białym z bojary wiernemi,

A przed nim pierzchały knechtów liczne stada,

Jak wróble pierzchają przed białym sokołem,

Jak biegą zające przed czarnym ogarem.

Poszedł Uten z mieczem, ciął Niemców, i krzyże,

I zamki popalił, załogi wymorzył,

I wyrzezał knechtów, wypalił na stosach;

I Żemajtys znowu kosy zaplatała,

W wianek się zielony do niego ubrała,

I znowu śpiéwali w Kiernach pieśń wesołą,

A Uten na Żmudzi szczęśliwie panował,

Gród założył nowy nad jeziora brzegiem,

A Niemiec w swéj norze siedział przelękniony,

I na świat już biały nie pokazał głowy. —

Kunigas Trojnacie! tyś białym sokołem,

Co nad Litwą z Żmudzią powiéwasz skrzydłami,

Ty siedzisz na gniezdzie, a wróble świergocą,

Ty siedzisz i słuchasz; lecz rozpuść swe skrzydła,

Pierzchnie tłum przed tobą, zadymią ołtarze,

I Niemiec na stosie ofiarą zgoreje,

I duchy się ojców we Wschodniéj Krainie

Z syna rozradują i sił mu dodadzą.

O Kniaziu Trojnacie! tyś Żmudzi sokołem;

Uderz w białe skrzydła, leć nad Litwę starą,

Znów Litwa warkocze zaplecie wesoła,

I w zielony wianek białą skroń ustroi;

I bojary — głowę szłykami nakryją,

I panem nad Litwą całą cię ogłoszą.

O Kniaziu Trojnacie! po co na twém gniezdzieŚpisz lata tak długie, mieczu rdzewiéć dawasz?

Czas tobie poleciéć, czas już krew przeléwać.

O Kniaziu! nie słyszysz łzów i narzekania;

Bogi same znaki do boju ci dają.

Ziemia się zatrzęsła, Udegita stary,

Złoty miecz na jasnem wywiesił ci niebie,

Co nocy promiennym miga ci warkoczem

I do walki wzywa, walkę przepowiada.

Na zamki krzyżackie piorun bije boży.

Próżno swoim Bogóm ofiary składają,

Własne Niemców Bogi próśb ich nie słuchają.

O Kniaziu Trojnacie! dość tobie spoczynku,

Dość już rdzy na mieczu, dość łez na téj ziemi,

Rozpuść białe skrzydła, broń twojego ludu.

O Kniaziu Trojnacie! nie słyszysz jak huka

Nad Krzyżaków zamkiem pełeda wśród nocy,

Kukułki kukają, kruki czarném stadem

Krążą nad murami, śmierć im wróżą rychłą.

Weź za miecz twój biały, zapal wojny stosy,

I lud twój powstanie, pobieży za tobą,

I trupy krwawemi pomścisz Bogi twoje.

XXVI

Słuchał go Trojnat, i oko błyskało;

Znać w duszy pieśń mu burtynika grała,

Ale za miecz swój nie pochwycił jeszcze,

Nie wstał ze skóry i odrzekł powolnie —

Nie mnie sokołem, nie mnie być mścicielem;

I ja, i miecz mój, obydwaśmy starzy;

A Krzyżak w piersi Litwy rękę trzyma,

I jéj wnętrzności i życie wydziéra.

Gdzie lud, co stanie do walki z Niemcami,

Gdzie są oszczepy do krwawego boju?

Oszczepem woły w pługu popędzają,

Łuki spalili na miejscu łuczywa.

Pokój im smaczny i jarzmo niemieckie,

Bo w chatach siedzą i dzieci kołyszą,

I złote kłosy na polach zżynają. —

— O, nie, rzekł Nerges, Kunigas Trojnacie!

Ty siedzisz w gniezdzie sokolim wysoko,

I tyś nie widział, co się w Litwie dzieje.

Stoją oszczepy, łuków nie spalono,

A żnąc na polach nie pieją wesoło.

Schylone karki, posmucone dusze,

Bo gdzie są Bogi, gdzie nasze ołtarze??

Drżą, lada chmurka z nieba się ukaże,

Aby ich Perkun nie wybił swym grzmotem;

Płaczą, bo Litwa nie Litwą, Trojnacie! —

Niemiecka ziemia, ochrzczona mieczami.

O, nie! na Litwie, Kniaziu, nie wesoło,

I róg bojowy, gdy z jednéj rubieży

Na wojnę wyzwie, głos jego przebieży

Przez puszcze Litwy, przez rzeki i góry.

Cały lud wstanie, pójdzie i pokona. —

Chciał mówić Trojnat, wtém u drzwi zasłona

Nagle się umknie; trzech odartych ludzi

Wpadli ze łkaniem, i do nóg mu czołem.

Porwał się Trojnat — Co wam? ludzie! — rzecze.

— Przebacz! wołali, my niewinni temu. —

— Coż wam przebaczyć? — Podnieśli się z ziemi,

Trojnat ich poznał. — Trzéj to jego słudzy,

Trzy dni jak z dary wysłał ich starszemu

Bratu, co w pruskiéj zamieszkał granicy;

Trzy dni minęły, jak poszli z darami.

Teraz wracali z próżnemi rękami.

I starszy rzekł mu — Szliśmy za rozkazem

Na włości Niemców — W lesie nas spotkali

Niemieccy knechci, i wszystko wydarli,

W pęta związali; zaledwieśmy z życiem

Uciekli nocą. —

      Trojnat buchnął gniewem.

— Wiedzieliż, czyje od was wydziérali? —

— Stośmy im razy błagając mówili,

Ale szyderstwy nam odpowiadali. —

— I pan twój, rzekli, nasz, i co ma, nasze;

Niech dzięki złoży, że jeszcze mu ogniem

I mieczem do wrót starych nie stukamy,

Że nie przychodzim po pogańską głowę. —

— Dość, wrzasnął Trojnat, dość tego, na Bogi!

Lub oni moją, lub ja ich mieć będę!

Konia i sługi!! — zakrzyknął, miecz stary

Porwał ze ściany i wylał ofiarę.

Zdumieni słudzy z daleka patrzali,

Jak szłyk wdział czarny, zbroił się do drogi,

W skórzane wiżos obuł silne nogi,

Lecz słowa więcéj nie wyrzekł; w milczeniu

Nocą wyjechał za zamkowe mury,

Konia ku Litwie gościńcem skiérował.

Uderzył nogą i z wichrem poleciał.

A kędy leciał, jak wiatr liście spadłe

Podnosi z ziemi i ze sobą niesie,

Tak on Litwinów spadłe serca wznosił,

I niósł za sobą na nadziei skrzydłach.

Wszędy po Żmudzi, po litewskich siołach

Radość na chmurnych zabłyskała czołach. —

Trojnat na Niemców prowadzić chciał woje!

Trojnat ich wyzwał, aby na głos rogu

Stanęli wszyscy pod chorągiew starą,

Znamię przez krewów niegdyś poświęcone.

I lud biegł za nim, słowa jego słuchał,

Jako na wiosnę piérwszego słowika,

Jako przed wiosną żórawich zawodów.

Gdzie tylko słowy w pierś ludu uderzył,

Piersi, jak głośny lietauros, wtórzyły,

I wojną wrzały, i wojnę głosiły.

XXVII

I jechał daléj, jechał bez spoczynku,

Trzy dni, trzy nocy; czwartego nad rankiem,

Ujrzał Krywiczan grodu mur czerwony,

Stanął we wrotach, szedł pieszo w podwórzec.

Inny już teraz był zamek Mindowy:

Nie widać łowów, wojny przygotowań,

Nie rżą tu konie, nie wyją ogary;

Sokoły młode nie trzepią skrzydłami,

Otroki mieczów nie ostrzą na progach,

I ciżby nié ma, co dawniéj ochotna

Wszystkiemi wroty do zamku płynęła;

Nie słychać głosu probowanych rogów,

Nie widać łupów na wrogach zdobytych,

Ani skór zwierząt na łowach zabitych.

Głuche milczenie na zamku gościło;

Niewielu dworzan przed wroty siedziało,

W sinią dal smutnie, ponuro patrzało.

Ogary spały z najeżonym włosem,

Wychudłe; czasem łeb wznosiły czarny,

Smutnie zawyły, i znowu spuszczały.

Zarósł mchem dawniéj gościnny podwórzec,

Rzadkiemi teraz deptany nogami.

Milczały ściany, i cisza dokoła,

Jak na zwaliskach spalonego sioła,

Siedziała, palec na ustach trzymając.

Czasem mnich czarny sunął się dziedzińcem,

I w ciemnych przejściach, jak duch nocny, znikał.

Czasem się znowu śpiéwy nieznajome

Ze drzwi dalekich ponuro ozwały.

I stanął Trojnat, i zmierzył oczyma

Pustynię — dawną litewską stolicę.

— Otoż, rzekł w duchu, co Niemcy zrobili

Z twojego domu, z twéj duszy, Mindowe!

Spętali ręce i duszę spętali;

Każą ci konać w ciszy i pokoju,

W gnuśnym spoczynku, w odludnéj komnacie! —

I szedł, i stanął na świetlicy progu,

Gdzie Mindows gnuśniał w haniebnym spoczynku,

Stanął i patrzał. — I toż to Mindowe!! —

Mindows na skórze niedźwiedziéj spoczywał,

Ręce na piersiach założone trzymał,

Oczy w ognisko wlepione bez ruchu —

Sam jeden, pusto w komnacie szérokiéj,

Nogi bez wiżos, bok bez białéj broni,

Włos rozpuszczony żałobnie po skroni. —

Nawet ognisko nie jasno pałało;

Ledwie w niém główni dwie zagasłych tlało.

Stanął i patrzał Trojnat, a Mindowe

Usłyszał szelest, podniósł ciężko głowę,

I oczy martwe wlepił w twarz Żmudzina.

— Mindows to? Trojnat zbliżając się rzecze,

Mindows to gnuśnie u ognia spoczywa,

Gdy Litwa z Żmudzią, dwie siostry rodzone,

Płaczą i smutną pieśń pogrzebną wiodą.

Mindows to jeden, bez sług, bez przyjaciół?

Wiernego miecza, sokołów, ogarów?

Otóż co mnichy zrobili już z ciebie —

Martwca, co chłodne ciało u ogniska

Grzeje, i czeka stosu i mogiły.

Zapomniał wojny i lęka się wroga!

Tyżeś to Mindows, ów syn Ryngoldowy,

Co miecz Ryngolda dźwignąć byłeś zdolny,

Coś swoich braci twarde zwalił głowy?

Tyżeś to, powiedz, czy duch twój tu przyszedł

Na ziemię dawną, obaczyć się z swemi,

I u ogniska rodzinnego płakać?

O wstyd ci, hańba, gnuśny Kunigasie!

Pęta na nogach, jarzmo na twéj szyi.

Ty nie śmiész nawet strzęsnąć się, zaryczéć,

Ażeby lasy twój ryk usłyszały,

Ażeby ludy ku tobie przybiegły,

I srogie pęta twoje rozwiązały.

O! wstyd, Mindowsie, tobie niańczyć dzieci,

Nie ponad Litwą i Żmudzią panować! —

Sromoto! lud lwój i wiarę przedałeś.

Ziemię twą mnichóm, w kawałki rozdartą,

Rozdałeś, jako szatę dla żebraków.

Podły, i nawet krwią nie zajdą lica,

I wstydu nie masz, by ci oblał skronie,

I miecza nie masz zabić się ze wstydu.

A twoi wierni, druhy twoje, Niemcy,

Patrz co po Litwie panując zrobili.

Krew rozléwają, niewiasty sromocą,

Dzieci od matek gwałtem wydziérają,

Lud pędzą zamki budować na siebie,

Żelazna pletnia na grzbietach skrwawionych!

Ty śpisz, ty siedzisz gnuśny u ogniska,

I jęków drzémiąc nie słyszysz Mindowsie! —

Patrz co twe druhy robią w twojéj ziemi.

Tyś jest niewolnik, oni tu królowie;

Dali ci złotą koronę na głowę,

Ażeby oczy nią zasłonić tobie.

Już wkrótce przyjdą i ciebie zakują,

Jak mnie chcą zakuć: obedrą cię z mienia,

Jak mnie odarli. Wierne druhy twoje —

Siedém dni ledwie łupieztwu minęło,

Posłałem sługi do pruskiéj granicy;

Wrócili słudzy z rękoma próżnemi,

Niosąc szyderstwo i odgróżki mnichów.

Powiedz, Mindowsie, wiecznież ty spać będziesz?

Nigdyż już na nich nie dobędziesz miecza?

Zgrozo! tyś nie jest Litwin, ty nie pan nasz.

Krew niewolnicy zimna w tobie płynie,

Leniwe zwierzę, co w ciepłém łożysku.

Dajesz bezbronny dusić się ogaróm. —

Mówił, krwią lice Mindowsa się kryło,

Wargi mu drżały, i powstał, i szukał

Miecza dokoła, a miecza nie było.

— Na ci miecz, wołał szydersko doń Trojnat,

Kądziel zapewne mnichy dali tobie!

Nie masz czém nawet ukarać zuchwalca,

Co pod twym dachem w oczy tobie pluje.

Na ci miecz, Mindows, lecz umiészże jeszcze

Zwiędłemi palcy za miecz ująć twardy? —

I śmiał się. Mindows budził się z uśpienia,

Niezrozumiałą tłómaczył się mową.

— Trojnacie! rzekł mu, tyś jest wróg Krzyżaków,

Słuchasz złych ludzi; co oni ci winni? —

— Oni niewinni! tak, oni niewinni!

Oni są czyści, wdzięczność im na wieki!

Wdzięczność, że Bogów zrzucili ołtarze,

Że nas spętali, że z mienia odarli —

Krew naszą piją, łzy naszemi poją,

Na karkach naszych grody sobie stroją,

I co dzień szmaty ziem twych drą ci nowe,

By je przyłączyć do ziemi Zakonu. —

— Oni nam lepszą — dali nową wiarę —

Oni — A Trojnat rwał Mindowsa mowę —

— Nie mów, rzekł — Słowa nie z serca ci płyną,

Wstyd swój chcesz pokryć dziurawemi szmaty,

Wstyd ci, a nie chcesz zeznać swego wstydu,

Bo nie masz siły złego już naprawić!

Lecz słuchaj, Kniaziu, słuchaj mnie, Mindowe!

Tyś jeszcze silny; byleś zerwał pęta,

Lud twój się cały popędzi za tobą.

Te ziemie, które z swych krajów oddałeś,

Wrócą do ciebie — Ruś ci dam w przymierze,

Prusy przyjętą wiarę znów porzucą,

I one pójdą z tobą, za swe Bogi.

Powstań, o! powstań, rozbudź się, do ręki

Weź miecz Ryngolda i procę Utena;

Idź, a gdzie w rogi zatrąbisz do boju.

Co żywe wstanie — dzieci i kobiéty,

Pójdą kamieńmi ciskając na Niemca!

Wszyscy swe życie za wiarę położą.

Bo po swych Bogach cała Litwa płacze! —

I powstał Mindows i ręce otworzył.

— Prawdaż, rzekł — prawda, co mówisz? Trojnacie!

Jest z kim wojować? będzie kim zwyciężyć?

Lud mój czy wstanie, czyli pójdzie ze mną?

— Patrz, rzekł mu Trojnat, widzisz krucze stado,

Co na tych gajów opadło wierzchołku?

Cisza w niém, ani śród gałęzi czarnych

Widać już ptaków. Ot jeden się zrywa,

Krzyknął płaczliwie, i z lasu całego,

Chmura się czarna w jedną chwilę wzniosła.

Tak lud litewski zerwie się, Mindowsie,

Na jedno twoje ku niemu skinienie.

Oszczepy, łuki wezmą i pobiegą;

A nim trzy razy słońce się obmyje,

Białego płaszcza nie będzie na Litwie,

Biały płaszcz będzie mogiły pokrywał. —

— Lecz nim dziesięć kroć słońce się obmyje,

Rzekł Mindows ciężko, od Pregeli, Dźwiny,

Od brzegów Morza Białego, od Lachów,

Z Rusi dalekiéj obrońce nadbiegą,

I białe płaszcze będą w Litwie mściły;

A znowu lud mój w lasy się rozbieży,

Mindows sam jeden w swym zamku zostanie,

Jak kiedy posły wysyłał do mnichów.

I wówczas padnie Mindows i nie wstanie! —

— Nie, krzyknął Trojnat — Lachów Tatar straszy,

Pilnują strzechy, nie puszczą z rąk broni.

Ruś twoja, panie, dam ci ją w przymierze;

Kuroni znowu do ciebie się zwrócą,

Prusy swą wiarę i mnichów porzucą.

A jednych Niemców łatwo nam pokonać.

O! uderz w rogi, na głos twój przybieży

Tysiące ludu z Żmudzi i Jaćwieży. —

A Mindows dumał i potrząsał głową —

— Nie, nie, Trojnacie, tyś nie poznał ludu,

Ty nie znasz Litwy, ty marzysz jak senny.

Lud pójdzie z nami; lecz tęskno mu stanie

Za chatą swoją, spokojem domowym,

I rzuci oręż, i w lasy poleci.

Ty nie znasz ludu. Ruś się czai, czeka

Na głos lietaurów, przybieży rozdziérać

Pastwę gotową. I Lach znajdzie chwilę

Odbiedz od domów, by Litwę plądrować.

Kuroni zamków krzyżackich się boją.

Prusy swych dawnych Bogów zapomnieli. —

— Co mówię, Trojnat rzekł z ręką na piersi,

Na to na dawne przysięgnę ci Bogi.

Jam przeszedł krajem i podsłuchał głosu.

Ja wiém, czém piersi ludu twego biją.

I z Prus mnie nieraz wiater zalatywał,

Niejeden Kuron jęczał już przede mną.

Mindowsie! — słowo — a pójdę i wojsko

Spędzę, jak chmury szarańczy straszliwe. —

— Idź, rzekł Mindowe — idź, rób, ja z daleka

Patrzać się będę; kiedy lud mój stanie,

I ja z nim pójdę. — Idź, bo tutaj szpiegi

Słów może naszych za drzwiami słuchają. —

Zwrócił się Trojnat, spojrzał poza siebie,

Ale w ciemnościach nic widać nie było,

Tylko z daleka jakby szelest sukni

Powlókł się, zginął na ciemnych przedsieniach.

— Pomnij, Mindowsie, tyś rzekł, — pójdę z ludem, —

Trojnat mu szeptał — Ja przyjdę po ciebie,

Nie sam już jeden, z tysiącami ludu —

Pomnij, bo Litwy gdy nie będziesz wodzem,

Najpiérwszym swoich poddanych tyś wrogiem.

Ja sam ci strzałę w pierś poślę kłamliwą,

Ja sam ci wydrę twe serce zajęcze.

Pomnij!! — I wyszedł, podwórzec przebiéga,

Na konia siada, w czwał leci i znika;

A Mindows usiadł u ognia i duma,

Piersi mu tchnieniem ciężkiém się podnoszą,

I serce bije gwałtowniéj i chyżéj.

Wtém z bocznéj weszła komnaty Królowa,

Z dziecięciem jedném, co u piersi ssało,

Drugie przy matce wesołe igrało.

Weszła, a Mindows nie widział, nie słyszał,

On myślą latał po krwawym już boju.

Aż mały Rukla bliżéj zaświergotał,

I z dumań zbudził Mindowsa wielkiego.

Strząsł myśli Mindows, wzniósł głowę, tuż żona

Milcząca stoi, z dziecięciem u piersi;

Patrzy na niego smutnie zamyślona;

I jakby chciała w oczach jego czytać,

Tak wzrok swój śmiało topi w jego wzroku.

— Mindowsie! rzekła, jam wszystko słyszała;

Drugi raz zdrajcą ty jesteś, Mindowe!

Raz lud swój, wiarę swych ojców zdradziłeś,

A teraz lepszą chcesz porzucić wiarę,

Teraz chcesz znowu przyjaciół swych przedać.

Krzyżacy, Królu, przyjaciele twoi;

Oni koronę dali ci na głowę,

Oni na duszę lepszą wiarę dali.

Rzuciłeś Bogi litewskie bezduszne,

Poznałeś chrześcijan jedynego Boga,

I znów chcesz zstąpić do fałszu dawnego!

O panie! spojrzyj na tych dzieci dwoje;

Przyszłość im straszną, może śmierć gotujesz —

Za co? Za Bogi z kamienia i drzewa!

Za Bogi, które krew piją, i łzami

Poją się, jako najsłodszém mieciones.

Pomnij, że w walkę idziesz z całym światem.

Wszyscy się wezmą za wzgardę swéj wiary;

Ty padniesz, Królu, ty i twoje dzieci. —

I obcy przyjdzie siąść na twą stolicę —

Trojnat ci wojnę szepcze, jak wąż w raju,

O którym mnisi uczyli nas biali.

On z wojny karmię dla siebie wyniesie;

Chce ciebie zrzucić, aby sam królował,

Stanie na piersi twéj, by dosiądz tronu,

I nogą popchnie cię, kiedy upadniesz.

O panie! nad twą ulituj się duszą —

Panie! nad dziećmi ulituj się swemi! —

— Milczeć, kobiéto, i kądziel prząść tobie,

Rzekł Mindows dziko, zgrzytając zębami.

Milczéć, na Bogi! lub zmilkniesz na wieki —

Alboż kobiéty uczyć mężów mają! —

Rzekł, i ponurém potoczył wejrzeniem,

I dziécka swego odepchnął usciski,

Wskazując na drzwi, by wyszła, Królowéj.

I wyszła Marti, zléwając się łzami,

A jeszcze Mindows pogonił ją słowem —

— Milczéć, kobiéto, i kądziel prząść tobie,

A nie kłaść palców, kędy wrota skrzypią! —

XXVIII

Dzień był niedzielny; z kaplicy zamkowéj

Dzwon na modlitwę nowochrzczonych wzywał.

Leci próżno dwakroć, trzykroć się odzywał,

Lud nie chciał słyszeć do modlitwy znaku;

Tylko bajoras z Mindowsa orszaku,

U wrót otwartych, z spuszczonemi głowy

Stali, a przy nich Biskup Christjan smutnie

Na pustą drogę od grodu poglądał.

I łzę miał srébrną na zamgloném oku,

Bo nikt nią nie szedł. A już tydzień trzeci

Próżno zwołuje nieposłuszne dzieci,

Próżno tych, których chrztem niedawno darzył,

Łagodném słowem chce utrzymać w wierze.

Lud słów nie słucha, ucieka od niego;

A gdy do dzieci zbliży się Litwinów,

Matki na ręku tuląc je unoszą —

Starcy kapłana nie chcą słuchać głosu,

I milcząc nikną w ciemnych numach swoich.

Przyjdzie dzień Pański, próżno dzwon zwołuje,

Milczy gród, milczą okoliczne sioła,

A lud się w puszcze i pola rozbiega.

I Christjan płacze nad ślepotą ludu,

Modli do Boga, błaga z niebios cudu. —

Lecz czas nie przyszedł — Bóg modlitwóm głuchy,

I dziś dzwon jęczy dwa razy, trzy razy,

Christjan spogląda, — nikogo na drodze.

Na mieście rozruch i wesołe krzyki,

A przed kaplicą kapłan, chłopiąt dwoje,

Kilku bojarów i kilku Krzyżaków.

Mindows przez okno wygląda zamkowe.

Patrzy on drogą; brew, co oko kryła,

Wzniosła się w górę, wzniosła, rozmarszczyła.

Gdy na Biskupa spoziéra z wysoka.

Jak śmiéch szyderski przez usta przelata,

I jakby radość w twarzy się maluje.

Christjan podchodzi bliżéj, skłonił głowę,

Łzawemi oczy spogląda na drogę,

W pustą kaplicę; — i u Króla wzrokiem

Odstępstwa przyczyn zda się wypytywać.Kunigas milcząc odrzekł mu spójrzeniem,

Wzruszył ramiony, i gdzie indziéj głowę

Zwrócił, gdzieś patrzy w dal na sine góry,

Aż tuman widać na pruskim gościńcu,

I coraz bliżéj, coraz sunie bliżéj,

Christjan nań oczy ciekawe posyła,

Ręce założył, myślą gdzieś ucieka;

Widać wyraźniéj wpośrodku tumanów,

Czarnych bachmatów najeżone głowy,

I hełmy czarne, rozsypane grzywy,

Rozsiane szaty jak skrzydła nad niemi. —

Krzyżacy jadą; na sukni, na zbroi

Połyska znamię braci, znak zbawienia;

Christjan ich poznał, podniósł ręce w górę,

Dziękuje Bogu, który mu ich zsyła.

W kaplicy pustéj, u świętéj ofiary,

Będzie miał kilku pobożnych słuchaczy.

Czwarty raz dzwonek na modlitwę woła,

Ale już na nią, zdjąwszy hełmy z czoła,

Śpieszą Krzyżacy kurzawą okryci —

Mistrz to jest Pruski i Komtur z Ragnety,

I braci kilku, rycerze i knechty.

Mistrz ledwie wyjął ze strzemienia nogę,

Mindowsa słowy, skinieniem nie witał,

Wszedł do kaplicy, ukląkł przed ołtarzem,

Potém dokoła wzrok ciekawy toczył,

I widząc pusto, gdy Christjana zoczył,

Spytał go gniewny zdziwioném wejrzeniem.

Biskup w łzach oczy podniósłszy ku niebu,

Opuścił ręce, zwiesił smutny głowę,

I zdał się mówić — Lud opuścił wiarę! —

A w licu Mistrza gniew począł się żarzyć,

Oko zpod powiek wywarło się czarne,

Zbroję żelazną oddech jął unosić,

I płaszczem miotać gniew w piersiach wezbrany.

Pomyślał chwilę, zwrócił się z pośpiechem.

— Komturze! rzecze, weź braci i knechtów,

Na gród leć z szablą, napiętemi łuki,

Przypędź niewiernych trzodę do kościoła,

A gdy się oprą, nieposłuszni staną,

Chrzcij krwią i mieczem pogan zatwardziałych. —

Stał Komtur, Mistrz mu dał rozkaz po wtóre,

Ukląkł i powstał, na zamek królewski

Szedł wolnym krokiem, jak do swego domu.

Mindows choć widział, choć wszystko usłyszał,

Chociaż się zatrząsł na słowa rozkazu,

I pięść zacisnął, i posiniał cały,

Ale nic nie rzekł. — Od okna odbieżał,

Poszedł w głąb zamku, starszego na dworze

Wysłał powitać Mistrza dobrém słowem.

Na gród Krywiczan leci Niemców zgraja,

Pomiędzy ludu tłum jak piorun pada,

Niezrozumiałym wołając językiem,

Strasząc orężem, przeraźliwym krzykiem,

Wskazując ręką na górę zamkową.

Litwa się tłoczy pod dachy swych numów,

I cieką drogą; kobiéty i dzieci

Płacząc się pędzą i pod strzechą chronią,

Za niemi Niemcy rozbiegli się gonią.

Lud leci, ciśnie, pcha się i wywraca,

Konie spłoszone tratują na drodze

Upadłych starców i bezsilne dzieci,

Które na słońcu jesiennem się grzały.

Połowa ludu wcisnęła się w domy,

Połowa krzycząc zbija się w gromadę;

Knechci ją mieczem ku zamkowi gnają,

Depczą kopyty, strzałmi popychają;

Wielu upadło we krwi ubroczonych,

I stratowanych, zabitych, ranionych.

Krzyżacy ku nim odwracają głowy,

Szydząc — Mieczami niewierni ochrzczeni,

Nie zdradzą wiary, zostaną zbawieni! —

Z wrzaskiem przed progi kaplicy wpędzony

Tłum zaległ jęcząc podwórzec zamkowy.

Dzwon na modlitwę odezwał się znowu,

I Christjan wyszedł bezkrwawą ofiarę

W obliczu pogan za pogan sprawować.

Milczenie, jękiem przerywane głuchym,

Boleśnie w uszy kapłana uderza;

Nie takich chciał on słuchaczy z Litwinów,

I nie o takich Boga swego błagał.

Teraz on za nich modli się ze łzami,

Kielich ofiarny napełniając niemi.

Mistrz klęczy, patrzy na skrwawione twarze,

Na zdarte plecy, na wylękłe lica,

I szydzi w swojéj cudzoziemskiéj mowie;

Szyderstwo mimo ludu przelatuje,

Ale ze twarzy poznał Litwin wroga.

I spuścił oczy, i jęki powściąga,

Aby zły człowiek z boleści nie szydził. —

Już po ofierze, Mistrz wyszedł za wrota,

A lud z podwórca popłynął w milczeniu;

Jedni ranionych nieśli, drudzy ze krwi

Twarze i plecy idąc ocierali,

Inni zabitych zbierając po drodze,

Pieśnią żałobną nad niemi płakali.

XXIX

Cisza. Mistrz w wielkiéj ucztuje świetlicy,

Wokoło niego bracia, biesiadnicy,

Bojary, których swém złotem przekupił,

Komtur, do rady towarzysz i broni,

Bracia zakonni, co u końca stoła,

Milcząc, ostatki uczty spożywają.

Na piérwszém miejscu, w bogatéj zasłonie,

Marti siedziała na wzniesionym tronie.

Ona ku wierze serce swe skłoniła,

I jéj posłańcom duszą rada była.

Obok niéj Rukla z Repiką, synowie,

U nóg na złotém siedzieli wezgłowiu.

Lecz Mindows kędy?? Chmurne Mistrza czoło; —Kunigas uczcie odmówił przodkować,

Bojaróm kazał swych gości przyjmować;

Nikt nie wié, czemu nie ukazał twarzy.

Bez niego smutna biesiada, miód stary

Nie szumi w rogach, głowy nie zawraca.

Na próżno Marti uśmiéchem łagodnym,

Słowy słodkiemi pić i jeść zaprasza.

Duszy i głowy biesiadzie brakuje.

Mistrz smutny siedzi, i coraz z pode łba

Spojrzy na swoich, da znak jakiś, milczy,

To na Królowę zwróci wilcze oczy,

To na stół wlepia pochmurne wejrzenie.

O! nie tak dawniéj w nowogródzkim zamku

Ucztował Krzyżak, nie z takiém obliczem,

Kiedy mu Mindows z swéj ręki róg żubrzy

Podawał pełen kowieńskiego miodu.

Nie tak wśród uczty cicho tu bywało.

Teraz, zaledwie szepty się rozminą,

Zaszumią ciche, jak gałęzie w lesie,

Skrzydłami ptaka w przelocie ruszone.

I znowu cisza. Tylko niewolnicy

Stąpają cicho, naléwają czasze,

Które nieraźnie wypróżniają mnichy.

Zatętniał zamek, Mistrz zapłonął twarzą,

I spytał okiem — Kto nowy przybywa,

Kto o téj porze z zamku się oddala? —

Królowa skinie na swego bojara,

I niespokojna o wieści go pyta —

— Powiedz, co w zamku za tentent i rżenie? —

On zniknął, chwilę w przedsieniu zabawił,

I z upragnioną wieścią nazad wraca —

Kunigas, rzecze, na Sądu Dolinę,

Jedzie do ludu. — Mistrz dosłyszał słowa,

I róg złocony gruchotał zębami.

— Jechać, rzekł swoją mową do Komtura.

Jechać, gdy gościa powinien przyjmować? —

Ha! tak to? tak już? On mi to zapłaci,

I będzie wiedział, co pruski Mistrz może. —

Czy nim, jak sługą, wolno mu pomiatać.

Chociaż korony królewskiéj na głowie

I berła nie ma — lecz daje korony

I z głów zdejmuje, które szał obłąka.

Stara się w sercu poganina duma

Ozwała, ludu buntem wywołana. —

I szeptał jeszcze, a trwożliwe oko

Marti, na próżno słów tajne znaczenie,

Z ruchu i oczu wybadywać chciało.

Mistrz usty śmiał się, i jakby rozprawiał

O dawnych sprawach, swobodne miał czoło.

Kończąc się ku niéj obrócił pogodny,

Na dwoje chłopiąt poglądał troskliwie,

I matkę o nich jął się wypytywać,

Ona spokojna, bo nie widzi burzy,

Śmiejąc się, złote głaszcząc synów włosy,

Młodszego bierze na kolana swoje,

Róg mu złocony do ustek przytyka,

Słodkim napojem piérwszy raz go nęci.

Tak uczta idzie, a Mindows za grodem,

Siadł na koń, w Sądu Dolinę pośpiesza.

Był w niéj dąb stary, pod którym od wiekaKunigas siadał sądzić ludu sprawy,

Bojary rady otoczony swemi.

Dwónastu starców pod dębu konary

Na mchem obrosłych siadało kamieniach;

Z kolei wszyscy wyroki dawali,Kunigas słowem sprzeczny sąd rozstrzygał.

Niegdyś w konarach dębu Perkun siedział,

Teraz tam w górze biały krzyż zatknięto,

Ale kamieni starych nie zabrano,

Ale pamięci miéjsca nie zniszczono.

Tu Mindows jechał z starszemi bojary —

Pod dębem sądu miéjsce i plac kary.

Winni krwią swoją stary pień broczyli.

Lub na gałęziach drzewa obwieszeni.

Na pastwę krukom, a na postrach złemu,

Długo sinemi ciałami świécili:

A kości spadłe na zielonéj trawie

Bielały, póki ziemia litościwa,

Co niewinnego i winnych pokrywa,

Nie wzięła reszt ich w macierzyńskie łono.

Przed Kunigasem dzieccy na gród śpieszą

I w rogi trąbią, na Sądy wołając.

Każdy z żałobą niechaj pod dąb śpieszy,

Winnego wlokąc przed pańskie oblicze;

A stanie mu się wedle praw, co z wieka

Z ust do ust idą, od dziadów podane.

Dawniéj mężowie, starcy i kobiéty,

I dzieci biegły na Sądu Dolinę.

Tysiące ludu u dębu stawało:

Jedni z żałobą, a drudzy z obroną,

Inni, o łaskę prosząc, bili czołem,

Inni słuchali, by kiedyś swym dzieciómO Kunigasa Sądach i o karze

Powiedzieć, ucząc ich sprawiedliwości.

Teraz na próżno dzieccy przez gród jadą

I trąbią w rogi, do domostw stukają;

Nikt nie wychodzi na Sądu Dolinę.

Zasiadł Kunigas, zasiedli bojary,

Dolina pusta jak zajrzał daleko.

Nikt nie szedł z grodu, nie przybieżał z sioła.

Aż gniew na czoło wystąpił Mindowsa,

I usta zaciął, i miecz ciśnie w dłoni.

Posyła sługi, aby lud zwołali;

I jadą, znowu wracają i stoją,

A nikt nie idzie — i pusto dokoła.

Kunigas powstał, wzrok potoczył krwawy.

— Nikt więc dziś do mnie nie przyjdzie już z ludu?

Nikt nie ma krzywdy, nikt łaski nie żąda? —

Aż starzec siwy pod dąb się przybliża,

Stanął, i głową trzęsąc osrébrzoną,

Sparty na kiju, na Kniazia spoziéra.Swalgon to niegdyś, weselnym kapłanem

Był on, a teraz z jałmużn ludzkich żyje,

I śmiało w oczy pogląda Mindowie,

Nie zląkł się czoła, nie zląkł brwi zmarszczonych.

— Nikt tu nie przyjdzie, rzekł w chwilę powolnie;

Po co do ciebie? Tyś tu nie jest panem —

Niemiec nad tobą i nami panuje.Spójrz na te plecy, — krwawe na nich rany;

Niemiec to pędził do swego kościoła.

Pod twoim zamkiem, Kunigas Mindowe!

Tyś patrzał, śmiał się, nie broniłeś swoich,

Boś lud swój przedał za czapkę złoconą,

Boś Bogi przedał za szczyptę pochlebstwa. —

O! nikt nie przyjdzie — bo czegóż od ciebie,

Łaski czy sądu mają się spodziéwać?

Sprawiedliwości nié ma, kto jéj w sercu

Nie ma — i po nią nie idą do ciebie.

Łaski! Tyś łaski oddał Niemcom wszystkie;

Po cóż do ciebie? Z pokrwawionym grzbietem

Pójdzie z podarkiem Litwa, i przed wrogiem

Uderzy czołem, sądu jego prosić! —

Słuchał Król, milczał, nie wybuchał gniewem,

Patrzał na starca, i siedział oparty.

Dumając o czémś, ręką gniotąc czoło.Swalgon na kiju zwieszony wciąż mruczał.

— Milcz! rzecze starszy bojar do swalgona,

Milcz! Sameś starą przyniósł w stryczek głowę,

Wiesz, że śmierć karą za zuchwałą mowę. —

— I po śmierć szedłem, odrzekł swalgon stary;

Po śmierć! bo ciężkie teraz nasze życie —

I dość już żyłem, i nadto widziałem,

Czego ojcowie nie dumali nasi,

Czegom nie marzył. Od wojny i moru,

Od głodu gorsze, wszystkich kar Perkuna.

Widziałem pana, co przedał poddanych,

Widziałem ludzi, co wiarę przedali,

Wrogów, co z wrogi drużbiąc się, bratali,

W sokolém gniezdzie czarne kruków plemię! —

Coż ujrzę więcej i czego żyć dłużéj?

Czas umrzeć, każcie zdjąć mi z karku głowę,

I u świętego dębu tu pochować. —

Mindows powstaje, oczy w górę zwrócił;

Usta mu drgały, wstał, podniósł prawicę,

A już siepacze starca pochwycili,

Myśląc, że da znak kary na zuchwalca. —

— Puścić go! krzyknął, niech idzie swobodny. —

I usiadł na koń; zdziwiony dwór cały

Na pana swego poglądał zwątpiały.

— Puścić! powtórzył Mindows niecierpliwie.

Idź, starcze, Litwą, rzekł głosem stłumionym,

Powiedz, coś mówił, powiedz, jak słuchałem,

I żeś ztąd odszedł swobodnie i cało;

Pojmie lud po tém, co się ze mną stało. —

Swalgon przyklęknął i podnosi dłonie.

— Panie! pod konia cisnąc się zawoła,

Prawdaż, com słyszał, prawda, co widziałem? —

Ale Kunigas już do zamku czwałem

Poleciał z swoich bojarów orszakiem. —

Wstał starzec, ku wsi pociągnął się szlakiem,

Lecz nieraz jeszcze odwracając głowy,

Stawał i patrzał ku górze zamkowéj.

Nieraz znów w ziemię wzrok topiąc zamglony,

Myślał, podchodził, i stawał, i wracał;

To ręce w górę, to głowę podnosił.

Dziękował Bogóm, czy ich o co prosił?

XXX

Koniec biesiadzie. Mistrz powstał od stoła.

Lecz mu biesiada nie rozjaśnia czoła;

I tak jak wprzódy milczący, ponury,

Usiadł u okna, patrzy się w podwórzec.

Na drogę oczy nieruchomie wlepił,

Ręką paciórki od pasa odczepił,

I liczy, usty mrucząc cóś drżącemi.

Aż wraca Mindows i tętni dziedziniec;

Mistrz przeciw niemu wychodzi z świetlicy.

Stali, spójrzeli. Niemiec rękę daje,

Król potrząsł głową, wejrzeniem powitał,

I wszedł z nim razem. Siedzą, milczą jeszcze.

Mistrz przebąkiwać zaczyna cóś z cicha.

Ale łagodnie, ale tak pieszczono,

Jak gdyby jeszcze rozmawiał z Królową.

Cedził po słówku, dobrał każde słowo,

Do serca razem mówiąc i do dumy.

— Królu mój! rzecze, czego nad twém czołem

Smutek ja widzę, w sercu boleć muszę?

Ty tak szczęśliwy, tak wielki, potężny,

Wkrótce największy z mocarzów północy.

Przy naszych radach, przy naszéj pomocy,

Zwojujesz wrogów, zabierzesz ich kraje,

Széroko państwo rozciągając twoje.

Królu! dlaczegoż smutek na twém czole?

I powiedz, czego jeszcze ci nie staje? —

A Mindows rzekł mu — Serca mego ludu. —

I zamilkł Niemiec, i głos podniósł znowu.

— Na co ci serca? masz miecz w silnéj dłoni,

Który, gdzie każesz, nieposłusznych goni. —

Głowa, co nie chce ugiąć się przed tobą,

Upadnie z karku, tocząc się w mogiłę.

Na co ci serca, gdy siłę masz? Panie! —

A Mindows rzekł mu — Cóż, gdy sił nie stanie?

— Z nami ci, Królu, nie zabraknie siły.

Tyś zwątpił, miałżebyś się wahać w wierze?

Chciałżebyś z nami rozerwać przymierze?

Z nami? wiernemi przyjaciółmi twemi,

Których rękami tyś Król twojéj ziemi—

Mówił mu Krzyżak. — Słuchaj, rzekł Mindowe,

Nie zawsze mieczem rządzić i postrachem —

Ostatek serca dzisiejszym zamachem —

Od siebie, wiary, mnieście oderwali —

Przyjdzież kto teraz do ołtarzy Boga,

Do których pędzą mieczem zakrwawionym?

Wczoraj z wyrzuty biegł pokrewny do mnie,

Trojnat, któremu sto wozów zabrano,

Kiedy za waszą wstąpiły granicę.

Trojnat na Żmudzi silny; na cóż było

Niechęcić ku mnie, zrażać go od siebie.

Biegł mi swą krzywdę położyć pod nogi,

I mówił — Toż to przyjaciele nasi?

Cóż wróg gorszego zrobi czasu wojny? —

Mistrzu! — Trojnata rozkaż oddać mienie. —

Mistrz rwał się z ławy, i ostre spójrzenie

Na Króla rzucił, dobywając głosu.

— Trojnat powinny tobie, lecz, o Królu,

Zdrajca, Zakonu nieprzyjaciel główny.

On nie chciał przyjąć Chrystusowéj wiary,

A jego zamek — zbiegowisko złego,

Mrówisko zdrajców. Przez względy dla ciebie,

Dotąd gom w kupę nie zmienił popiołów.

Po co słał dary na pruskie granice? —

Podkupić starszych i bunty podsycać.

Do naszych zamków kołatał on niemi,

Słuszna, żeśmy je na zdrajcy zabrali. —

— Słał je, Król rzecze, w Prusiech bratu swemu.

Oddać potrzeba. —

      — Nie oddam — Mistrz woła,

Na Boga mego, szczypty nie powrócę.

A będzie jęczał i będzie się rzucał,

Pójdę, na cztery rogi gród zapalę,

Budę łotrowską, jakby na szyderstwo,

I wrót mych jeszcze stojącą na straży, —

— Zamilczcie! Mindows krzyknął z oburzeniem.

Trojnat mi krewnym. —

      — Trojnat mi jest wrogiem.

Odparł Mistrz, pięścią o ławę uderzył,

I będzie wrogiem, jak mój Bóg mi Bogiem. —

Mindows wstał milcząc, i raz jeszcze rzecze —

— Mistrzu! po twojéj przyjaźni mi trzeba,

Byś jego mienie z rąk wypuścił cało.

Z płaczem się u mnie powrotu domagał,

Na oczy z wami przyjaźń mi wyrzucał. —

— Nie! i nie stokroć Mistrz gniewny zawoła

Imię Chrystusa, to najdroższe imię —

A klnę się na nie, że mu nic nic wrócę.

Znam go — on milczy! cichy, bo bezsilny;

Lecz daj mu siły, na nas je obróci. —

— Kup go, tę krzywdę nagradzając, Mistrzu! —

— Kupię go, kiedy upadnie mu głowa,

Gdy rąk związanych podnieść nie podąży,

Nigdy inaczéj. Znam ja serca tajnie.

On zawsze wrogiem; dumne pogan dziecię,

Niechaj zna Zakon, gdy go Zakon gniecie. —

— Mistrzu! przysięgi pośpieszne, rzekł Mindows;

Oddasz mu mienie — ja wymagam tego —

Ja chcę, byś oddał, i zło z tego wróżę. —

— Zło!! Mistrz wykrzyknął. — Jakież zło być może?

Cóż Litwa z Żmudzią przeciwko Zakonu?

Co Trojnat z Żmudzi, ty z twojego tronu,

Gdy wkoło wrogi na skinienie nasze

Wpadną, rozerwą posiadłości wasze?? —

Nic nie rzekł Mindows, upadł na siedzenie.

Blady był, częste pierś wznosiło tchnienie,

A z oczu widać, jaka w jego duszy

Walka się toczy nienawiści z trwogą.

To czoło wzniesie i błyśnie oczami,

To spuści czoło i oczy utopi,

Uderzy ręką i opuści obie.

Mistrz się przechadza dumnie, końcem miecza

Bije podłogę, językiem nieznanym

Na pogan klątwy straszliwemi bucha.

— Mistrzu! doń Mindows, radą i prośbami

Wzgardziłeś memi, odpychasz od siebie? —

Niemiec się z gniewu otrząsł i obrócił.

— Królu! zginając rzekł jedno kolano.

Za cóż za wrogiem prosisz u Zakonu?

Tyś brat nasz; z nami trzymaj, nie ze swemi,

My tobie wszystkiém, i pókiś ty z nami,

Żadna cię siła nie wzruszy na świecie —

Bo papież rzymski — pan całego świata;

Słowem on Króle stwarza, słowem zrzuca.

Tyś chrześcijanin, pomazaniec Boga.

Poganin tobie ni krewnym, ni bratem,

Zapomnij o nim. Myśmy słudzy twoi,

Gdy czynić każesz, co czynić przystoi. —

Wstał; lecz Mindowsa nie złamał pokorą,

Słowy pustemi. On został milczący,

Ponury, smutny, i gości swych zimno,

Nie tak jak dawniéj ochotnie przyjmował.

Nim noc zapadła, już skinieniem głowy

Żegnał on Mistrza, do swojéj świetlicy

Śpieszył się — dumać zamknięty sam z sobą.

XXXI

Nazajutrz, ledwie trzeci kur zaśpiéwał,

Mistrz wstał i suknię niespokojny wdziéwał,

I cicho szepcząc kapłańskie pacierze,

Ze stołu kartę po karcie podnosił,

Wlepiał w nie oczy, rozmyślał nad niemi,

Czytał, czytając sciskał ramionami,

I zbudził śpiące chłopię, co u proga

Na garści słomy spokojnie, głęboko,

Snami młodości i znużenia spało.

Zbudził, na karty skórzane mu wskazał,

W których już palcem niespokojnym zmazał

Jedno, a drugie nakreślił u góry.

— Siadaj, rzekł chłopcu, pisz mi kartę nową;

Jak tutaj stoi, pisz mi słowo w słowo.

Opuść zmazane, dodaj, co dodałem,

I śpiesz, Komtura zwołaj, niech przychodzi,

I Biskup Christjan, — dla ważnéj narady. —

Słudzy pobiegli, on duma i duma,

To karty czyta, to ciska zwojami,

To patrzy w wielkie wiszące pieczęcie,

To usty jakieś wyrzuca przeklęcie.

Śmieje się, marszczy, zastanawia, marzy,

A wszystkie myśli widać mu na twarzy,

Jak widać w stoku przezroczystym na dnie

Liść, który z wierzby schylonéj upadnie.

Usiadło chłopię z kartą na kolanie,

Oczy w pargamin żółty wlepia śpiące,

Po białéj karcie wodzi cugi drżące,

I tak jak senne wiły się marzenia,

Wije litery w kształt kwiatów i ptaków,

W kształt ludzkich twarzy i rysów szatana;

To znów drobnemi litery, jak makiem,

Usypie czarno kartę rozwieszoną.

Wszedł Christjan. Mistrz mu łagodnie się skłonił,

I Komtur za nim, w czarny płaszcz owity;

Weszli, stanęli trzy wśród izby cienie.

Stali. Mistrz wkoło potoczywszy wzrokiem,

Rzekł do Christjana — Ojcze! źle u ciebie;

Na twoich ręku Litwę i Mindowsa

Złożyłem, w twojąm powierzył opiekę.

Powiedz, co się tu, ojcze, u was dzieje,

Jaki tu ogień zpod popiołów tleje?

Trzeba go zalać, zagasić go trzeba.

Mindows ponury, milczący, a z lica

Patrzy, bodajbym nie zgadł, tajemnica.

Serce już jego dalekie Zakonu;

Z ludem mu bije. Lud warczy, choć leży,

Zerwie się wkrótce i na rzeź pobieży,

Mindowsa szatan jakiś podbuntował.

Nie takim był on, gdy nas potrzebował,

Coś złego wróżę — trzeba Litwie radzić.

I ciszéj dodał — Innego na czele

Z rąk naszych kogo nad niemi posadzić. —

A Christjan milczy, łza mu z oczu płynie,

I z cicha rzecze — Zgadliście, o panie!

Źle z Litwą; któś ją tajemnie podżega.

Co dzień mniéj było ludu u ołtarzy,

Aż nikt nie został. W lasy się gdzieś kryją,

I tam bałwanóm stare ognie palą.

Mindows przez szpary patrzy na niewiarę;

I jemu jeszcze słodkie błędy stare —

I jemu cięży dłoń nasza na głowie,

Marzy i milczy. Biada, gdy wypowié,

Co w duszy jego milcząc się zebrało,

Zawczoraj Trojnat przyleciał tu czwałem,

Wpadł do świetlicy i długo cóś prawił,

I krzyczał głośno, i nie usiadł za stół,

Rogu nie wypił, nie przyjął gościny;

Koń stał i czekał u bramy zamkowéj.

A ledwie kilka zmówiłem pacierzy,

Tentent się znowu rozległ po zamczysku,

Poleciał nazad do rodzinnéj Żmudzi. —

— On uknuł zdradę, on już zbiera ludzi —

Komtur Ragnety poszepnął Mistrzowi.

— Więc śmierć mu, zdrajcy! Mistrz krzyknie z zapałem,

Niech z zamku jego zgliszcza tylko dymią!

Nim do stolicy wrócę, na gród jedźcie,

Wziąść buntownika, a szatrę rozwalić. —

— Wyjechał, Christjan opowiadał daléj,

Weszła Królowa, która u drzwi stała,

I wié, co mówił, bo wszystko słyszała.

Weszła — i jęki słychać tylko było.

Chwila, — ucichło; Mindows sam pozostał,

Długo ciężkiemi myślami się chłostał;

Nazajutrz, wiecie, jak was przyjął, panie! —

Wiém wszystko, widzę, Mistrz gniewnie zawoła,

Na dłoni zdrada, dowodów nie trzeba.

Lecz biada zdrajcóm!! — Podajcie mi radę. —

Komtur rzekł — Czekaj; zdrada na wierzch spłynie,

Wówczas koronę zrzucić mu i z głową.

Zostaną dzieci ze słabą Królową,

Tyś opiekunem i ojcem przybranym,

Litwę masz w ręku, i uczynisz z niemi,

Co sam zapragniesz, dla dobra Zakonu. —

A Christjan rzecze — Znam kraj, z kijem w dłoni

Przeszedłem sioła, grody i hradyszcza,

Byłem w ich chatach, jadłem razem z niemi,

I jedną myślą nieraz z niemi żyłem,

I z jednéj czary miód gościnny piłem.

Lud dobry — Wielu nawróciłem słowy,

Że krzyż całując, przyjmowali wiarę. —

Cóż? Gdym plecami do nich się obrócił,

Każdy Chrystusa dla Perkuna rzucił.Nieprędko jeszcze oświecą się wiarą,

Płaczę! Lecz widzę, Bóg od nas twarz swoją

Odwraca gniewny od niemiłych dzieci.

O! nie tak, Mistrzu, nawracają ludy,

I nie tak pasą owce Chrystusowe —

Ty mieczem walczysz, miecz na twoją głowę

Zwróci się, wedle słów Pisma Bożego.

My winni, panie, kiedy nas odbiegą

Nie dusz zbawienia, korzyści szukamy.

Nie dobra ludu, doczesnych dóbr sobie;

A kto nawraca orężem i siłą,

Imię Chrystusa ten na próżno wzywa;

A kto nawraca dla korzyści swojéj.

Ten pracy gorzkiéj owocu nie zbierze.

Idźmy jak bracia, nawracajmy szczérze,

Naówczas ludy uznają w nas braci;

Owoc sowity za trudy zapłaci.

I ujrzym słońca wiary choć jutrzenkę,

Nad biédną ziemią w pomnikach leżącą;

Ujrzym wschód ziarna na Chrystusa roli,

Bóg błogosławić będzie, i pozwoli

Bogatém pracy dusznéj cieszyć żniwem.

Nie walczyć z niemi, lecz się trzeba zbracić,

Łagodném słowem zakraść się do duszy.

Niechaj zapomną o dniach nieprzyjazni,

Sypmy im dary, pociechę, osłodę.

Serc nie nawrócim zemstą i żelazem.

Bo z tych, co padną, wyrosną mściciele.

Powoli wiarą karmmy dzicz zbłąkaną,

Jak Jezus karmił rzeszę wygłodniałą

Chlebem i rybą — pokojem i zgodą.

Oślepłe oczy na światłość otworzą!

Gotujmy rolę, w którą słowo boże

Padnie i zejdzie, gdy się dni wypełnią. —

Skończył, a Mistrz mu z uśmiéchem odrzecze —

Kapłańskie słowa i mnisze to rady,

Lecz niemi, ojcze, nie podbijesz ludu.

Mieczem nawracać, strachem trzeba złamać,

Połowę wyciąć, aby ochrzcić drugą.

Nie na to miecz nam do boku wiązano,

Byśmy niewiernych słowy nawracali.

Krzyż by nam tylko, kij dano pielgrzymi,

Gdybyśmy słowy wiarę szerzyć mieli. —

Lecz dość. Wy znacie Króla i Królowę,

Co ona myśli, co myśli Mindowe? —

— On, Christjan mówił — Jego nikt nie zbada;

W duszy ma walkę, co mu patrzy z oczu,

Ale tajemnic płocho nie wygada.

Ku wierze zimny, z szyderskiém spójrzeniem

Na tajemnice najświętsze spogląda,

Ona — nam sprzyja — ona — zgody żąda,

I całą Litwę nawrócić by chciała.

Ale cóż może kobiéta u boku

Męża, co nie da niewieściemu oku

W duszę swą spójrzéć, kierować myślami? —

— Dobrze, Mistrz rzecze: gdy ona za nami,

Zdrowa twa rada, przyjmę ją, Komturze! —

Ostatnia próba, dziś nowe przymierze,

Król mi przysięże, nowe nada ziemie:

Szerzéj me prawa w téj karcie spisane,

I z niemi kiedyś dopomniéć się stanę

Wszystkiego kraju, którym Zakon z łaski

Jeszcze mu tylko zarządzać pozwala.

Jeśli się oprze poganin zuchwały,

Pokaże zdradę, i nie ujdzie cały. —

Mówił, gdy szelest na komnaty progu —

Wbiegli bojary od Króla z pokłonem.

— Król, pan nasz, rzekli, chce Mistrza odwiedzić. —

— W porę! Mistrz szepnął. Czekam u drzwi pana,

Wdzięczen za łaskę. — I już ku drzwióm śpieszy,

Gdy Mindows w nich się ukazał witając

Mistrza skinieniem ręki, a Komtura

Głowy schyleniem, Biskupa półsłowem.

Wszedł, a z nim słudzy, lecz skinął, by w dali,

U progu jego rozkazów czekali.

Szeptał Mistrz jakieś dzięki za gościnę.

— Przestańcie, Mindows rzekł, nie teraz pora

Mówić o próżném, gdy ważniejsze czeka —

O zwrót zdobyczy prosiłem was wczora;

Dzisiaj przyszedłem prośbę mą ponowić. —

— Panie! Mistrz rzecze, nie dręcz mnie prośbami,

Na które muszę, choć nie chcę, odmawiać.

Trojnat swéj głowy niech na karku strzeże,

A co postradał, tego nie odbierze. —

— Na prośby moje królewskie, — rzekł Mindows.

— Na Boga mego kląłem się, klnę jeszcze,

Nie wrócę szczypty z słusznego obłowu. —

A Mindows zamilkł, chodzi po komnacie,

Rzekł do Biskupa — Pomóżcie mi, ojcze!

Wy lepiéj od nich lud litewski znacie:

Kto go na sercu obrazi, on długo

Krzywdę pamięta, mści się krzywdy swojéj.

Także wam trzeba téj drobiny mienia, ___

Takżeście wielkie skarby tam zabrali? —

Nic już Mistrz nie rzekł, lecz pochylił głowę,

I milcząc, twarz swą od Króla odwrócił.

— I jam, rzekł, z prośbą, ale mię odmową

Nie popchniesz, Królu! — słuszna prośba moja.

Lat kilka zbiegło naszemu przymierzu;

Czas, co żre wszystko i wszystko spożywa,

Słowa zaciéra, przysięgi rozrywa,

Zżarł karty stare i pamięć braterstwa.

Trzeba nam sojusz poprzysiądz na nowo;

Dawne warunki, dawne tylko słowo,

Powtórzyć jeszcze i odnowić z nami.

Ojciec nasz, papież, słał do nas z listami,

Rozkazał nowym węzłem związać z wami.

Błogosławieństwo swoje ci przesyła,

Jako wiernemu synowi Kościoła;

Pragnie od syna, ażeby odnowił,

Co przy chrzcie przysiągł, bo mu oddał w pieczęKraje skrzydłami Zakonu objęte.

W karcie przymierza kraje nasze stoją,

I ten warunek, że gdy Bóg przeznaczy

Umrzéć wam, Królu, bez dziedziców prawych,

Zakon twym synem przybranym zostanie. —

Król stał i słuchał, uśmiéch wargi krzywił,

Oczy gniew mrużył, dłoń piekło pragnienie

Krwi, wojny, boju, zemsty za spodlenie.

— Na cóż powtarzać, co się raz przyrzekło?

Alboż nie dosyć jest jednéj przysięgi?

Krzywoprzysiężców czeka wasze piekło,

Wyście to z waszéj czytali mi księgi —

Będzież ważniejsze co się dwakroć rzecze?

Mistrzu! nasz ojciec z swych dzieci żartuje,

On im nie ufa, gdy przysiąg wymaga.

Nasze przymierze niezłamane stoi.

Chce je połamać, kto się o nie boi. —

Potrząsnął głową. Mistrz mu — Lecz, nie starych,

Nowych ja przysiąg domagam się, panie!

Lud wasz porzuca raz przyjętą wiarę,

Wy do niéj ludu nie zmuszacie swego,

Od chrztu już lata bez owocu biegą,

Czas zacząć szczepić Chrystusowe słowo. —

— Szczepcie, rzekł Mindows z uśmiéchem pokrytym,

Dałem swobodę, i dziś jéj nie przeczę.

Czegóż wam braknie? Nie dośćże krwi ciecze?

Nie leżąż trupy u kościołów progu?

Macie ofiary dla swojego Boga. —

— Nie takich ofiar Bóg nasz, Królu, żąda. —

— Nie takich?? Mindows pochwycił złośliwie,

Wyścież je sami położyli wczora —

Wy znacie lepiéj, jakiemi go błagać!

Ja, jakem przyrzekł, tak będę pomagać. —

— Oto jest karta nowego przymierza —

Rzekł Mistrz — pieczęci twéj brak tylko, panie! —

— Pieczęci mojéj nie będzie tu nigdy! —

— Zrywacie przyjaźń! zakrzyczał Mistrz głośno,

Chcecie więc wojny? —

      — Chcę od was spokoju —

Mindows odpowié — nie łamię przymierza —

Trwa i po dziś dzień, a wyście je sami

Kruszyć zaczęli Trojnata grabieżą.

Waszych to przysiąg odnowić by trzeba,

Ale ich nie chcę, — znam, co one ważą! —

— Trojnat! wy jeszcze, Królu, za Trojnatem?

On ci, czy Zakon milejszym jest bratem?

Zakon od ciebie wymaga przymierza —

Przysiąż je — albo wojna z tobą, panie! —

A Mindows hardo podniósł dumnéj głowy.

— Grozisz mi wojną? Toż to wasza wiara

Ogień i wojnę pod gościnną strzechę

Rzucać ci każe? Z tém przybyłeś do mnie? —

Mistrz głos i mowę na razie odmienił.

— Królu! rzekł słodzéj, ty zmuszasz do wojny,

Czemuż bo staréj przyjaźni nie wznowić?

Mógłżebyś druhóm przymierza odmówić?

Sprzyjasz Trojnatu i przestraszasz zdradą,

A gdy przymierze przed cię nowe kładą,

Odwracasz oczy i serce od niego.

Cóż Zakon z takiéj przyjaźni ma wróżyć?

Że stary sojusz nie może nam służyć.

Nowych potrzeba — Daj pieczęć swą, panie! —

A Mindows na to — Wróć Trojnata mienie. —

— Poprzysiąż, Królu! — Ty wróć, co zabrałeś! —

— O! nie, na Boga! — Więc nie chcę przymierza.

— Więc wojna? Królu! — Nie poczynam wojny,

Ale gdy Zakon raz w rogi uderzy,

Mindows na skórze długo nie zależy. —

Rzekł, i za rękę Mistrza w okno wiedzie.

— Patrzaj na góry dalekie, co w mroku

Rannym szarzeją na sinym obłoku,

I stoją głowy lasami obrosłe,

Spokojnie wiatrem kołysząc porannym.

Tak śpi i Litwa, tak Mindows śpi jeszcze;

Lecz skinę — z gór tych stosy się zapalą,

I z lasów lud się wytoczy w doliny.

Skinę, i pożar po Litwie poleci.

Wy chcecie wojny — przyjmuję wyzwanie. —

Mistrz się tak śmiałéj nie spodziewał mowy,

I znów jął prosić łagodnemi słowy —

— Królu! tyś nie jest pogańskim już xięciem,

Tyś syn papieża, tyś jest brat nasz w wierze;

Tobież wojować z nami, z braćmi twemi,

Co ci koronę włożyli na głowę,

W twe serce wiarę zaszczepili nowę? —

— Koronę z głowy, wiarę z serca zrzucę —

Rzekł Mindows — pójdę, do swych Bogów wrócę.

Wy chcecie wojny, lud mnie mój usłucha,

Pójdzie, i cały za Bogi powstanie. —

— Któż wojny pragnie? — Mistrz jeszcze odpowié;

Zakon pokoju, Zakon chce przymierza.

Odnowić przyjaźń, przysięgi odnowić —

Miecza on z pochew nie wyjmie na brata,

Póki brat gwałtem nie popchnie mu ręki.

Pieczęć twa, Królu — pokój — biję czołem. —

— Trojnata mienie — Mindows odpowiedział.

— To wróg nasz, jego śmierć okrutna czeka,

A Zakon dotąd dla poprawy zwleka! —

— Więc nie przymierza, ale wojny chcecie,

I wasz Bóg widzi — wy w wojnę ciągniecie! —

— Słowo, Mistrz rzecze — rozważcie, o Królu!

Złamane dawne przysięgi, przymierze —

Cały świat chrześcijan na odstępcę spadnie,

Ruś pójdzie z nami. — Pomnij rok, gdy z dary

Przysłałeś posły, prosząc drużby naszéj —

Ten rok powróci, i znowu na Litwę

Tłumy się z krzyżem i mieczem potoczą.

Tyś jeden — Trojnat Żmudzią nie zawłada;

Zakon ją ochrzcił i w swych ręku trzyma —

Tyś jeden, tobie przymierzeńców nié ma,

A w twoich druhach jest zawiść i zdrada —

My jedni wierni i do końca twoi. —

Czas jeszcze, Królu! Gdy ten próg przestąpię,

Już po nim będzie — Pomnij na swe dzieci;

Z twéj głowy, z ich głów korona upadnie —

Silniejszy naszéj nie sprostałeś sile;

Dziś, gdy w mym ręku twoich krajów tyle —

A Mindows szydząc jął Mistrza prześmiéwać —

— Kraj wasz na karcie spisany — na ziemi

W moich jest ręku — wam imię, mnie ludzie —

W sercach się jeszcze dawna wiara tleje;

Za nią, gdy skinę, wnet wszyscy polecą —

I Prusów wzruszę, gdy wyciągnę dłonie,

I Kurów z dymnych wywołam szałasów.

Grody są wasze. — W zamkach otoczeni

Będziecie pastwą głodu i płomieni!! —

Mistrz umilkł, groźnie marszczył czoło dumne,

A Christjan przykląkł, całując kraj szaty,

I błagał Króla pokornemi słowy —

— Miałżebyś, panie, gubić duszę twoją —

Odstąpić Boga prawego na wieki? —

Łaskaw dla pogan, co nie znają wiary,

Bóg nasz odsyła po śmierci w te kraje,

Gdzie nié ma srogiéj męki i katuszy —

Ale on ciężki dla odstępców duszy —

Strasznie przez całą wieczność ich pokarze! —

— Dość, ojcze! — Mindows — słyszałem sto razy;

Nie chcę ja waszéj odstępować wiary,

Wy sami chcecie i wojny, i zdrady —

Czyliż nie trzymam przysięgi — z sąsiady?

Kraje nachodzą, które w drużbie żyją? —

Wziąłemże własność, zniszczyłem włość czyją? —

A wy —

      — Nie kończcie, Królu, Mistrz zawoła.

Raz jeszcze proszę — chcecie drużby naszéj? Wojna czy pokój? —

      — Wojna mnie nie straszy —

I ja was pytam, drużby czyli boju

Chcecie ode mnie? —

      — Przymierza, pokoju!

Oto list, pieczęć każ przywiesić, panie! —

— Trojnata własność —

      — Nigdy! —

      — A więc wojna!

Wojna! — I Mindows ku drzwiom się obrócił,

Skinął na sługi — Niech zapalą stosy! —

Krzyknął. I dymy wzniosły się do góry,

Płomień wstrzelił nad zamkowe wieże,

A sto płomieni z gór mu okolicznych

Żółtemi głowy wnet odpowiedziało. —

— Wojna! — lud jednym odezwał się głosem;

A posły, niosąc żagiew zapaloną,

W dziewięć pokoleń Litwy się rozbiegli —

Za niemi radość, krzyki i wesele,

Jakiemi dawno kraj się nie rozlegał;

Za niemi tłumy, wyrastając z ziemi,

Biegły z łukami, oszczepy, procami;

Starce i dzieci, i niewiasty słabe,

Co żyło, numy rzucając otworem,

Pod gród Mindowsa dumnie się cisnęło.

XXXII

Milcząc, z ponurą, gniewliwą i bladą

Twarzą Krzyżacy od Mindowsa jadą;

Patrzą na stosy, a w sercu ich płonie

Taki sam ogień, krwawych bojów chciwy.

Przez ciemne lasy, krętemi szlakami,

Ciągną noc i dzień do Marij-grodu.

Za niemi goni krzyk ludu radosny,

Jak ptasząt śpiéwy, wróżby młodéj wiosny.

Za niemi gonią wojennego tłumu

Gwary zapału, nienawiści krzyki,

I przekleństw tyle, ile na ich głowie

Włosów jest, ile w morzu kropel wody.

Wesołą Litwę rzucili za sobą,

Włości żmudzkiemi jechali do domu. —

Lecz Żmudzi starsza siostra wyciągnęła

Rękę, Żemajtys na nogi powstała,

Oczy przetarła i pieśni wtóruje.

Mistrz szarpie płaszcz swój i bije się w czoło,

I mścić odgraża ogniem i mieczami.

Już w Prus granice wstąpili — o trwogo!

I tu wzburzony lud, zamki się palą,

Biją ofiary przy ogniach kupami,

Ludzie ze śpiéwy cisną się staremi,

I Bogów dawnych czcząc, czołem im biją.

Już zakopanych dobyli bałwanów,

Wśród dróg na słupach stoją znów, i twarzą

Czarną Krzyżaków sile urągają.

Ujrzawszy Mistrza lud nie bije czołem,

Ani się ciśnie całować strzemienia,

Podnosi pałki, dosiada swych koni,

I długo wrzeszcząc męczy się w pogoni.

Mistrz blady, dwakroć zwraca się, Komtura

Bada wejrzeniem, skarży mu się wzrokiem;

A wszyscy milczą, jadą, bo gniew taki

Nie da się w słowa zamknąć, wydać mową. —

Litwa zerwała z Zakonem przymierze,

Krzyże zwalone na sąsiedniéj Żmudzi;

Jeszcze raz Prusy, na głos pobratymców,

Wiarę już dawniéj wszczepioną rzucili!

Nim Mistrz dojechał do swojéj stolicy,

Dwóch posłów biegło spotkać go z wieściami;

A jakie wieści!! — Kuroni się wznoszą,

Liwoni bratnie posłyszeli głosy.

Ognie domowe zgasili, szłyk wzięli,

Ciągną za braćmi, za ojców swych Bogi.

Jaćwieżska ziemia śpiéwem się rozlega,

Pieśnią radości, wieszczbami zwycięztwa.

Pieśń jak dészcz w maju na ziemię upada,

I rosną męże pod kroplmi żyznemi.

Zda się, że w puszczy każdy dąb ich rodzi,

Że w polu z każdéj powstają mogiły,

Że z chat po dziesięć zpod strzechy wychodzi.

A w każdym mężu za dziesięciu siły.

XXXIII

Widziałeś kiedy, gdy bociany młode

Z gniazda się po raz pierwszy porywają,

I wkoło niego nieśmiałe latają;

A stary ojciec pogląda za niemi,

Oczyma dzieci przeprowadza swoje? —

Tak Mindows patrzy z nowogródzkiéj wieży

Na lud, co zewsząd w bój z wrogami bieży.

Jeszcze on nie wdział szłyka, i do boku

Miecza Ryngolda nie przypasał jeszcze, —

Czeka i patrzy, a serce mu w piersi

Skacze, jak ptaszę, co ze szpon sokoła.

Długo dręczone, wyrwać się podoła.

Nie ten już Mindows, który u ogniska

Lat tyle milcząc ponury przesiedział;

Barki schylone wzniósł, jak się po burzy

Chylony wiatrem dąb znowu odgina,

I czoło podniósł, i rozjaśnił oczy,

Wesół, nadziei wzrokiem wkoło toczy,

A kędy pójrzy, gdzie myślą pobieży,

Widzi tłum zbrojny i chumry rycerzy.

Naówczas serce harde piersi wzdyma,

Ręką po oręż do boku się ima,

I woła starych wróżbitów, kapłanów,

Stokroć zagląda w wróżby, pyta losów,

Słucha wyroczni niepojętych głosów.

Nie jedne piersi jeńców już rozbito,

A krew z nich strugą płynęła szczęśliwą!

Codziennie posły od Trojnata biegą,

Nowiny niosąc od kraju wesołe;

Wszędy za wiarę i Bogi lud wstaje,

I płyną tłumy, i ciągną się zgraje,

Wyją jak wilcy głodni pośród nocy,

Krzycząc, aby ich na Niemca prowadzić.

Od morza brzegów tajne Kurów posły,

Poddaństwa znamię, wieść buntu przyniosły

Z na śmierć gotowych Podlasia Jaćwieży.

Zarosły Junda do Mindowsa bieży;

Ze Żmudzi sławnéj czcią dla starych Bogów,

Tłum się już straszny przyciągnął dla wrogów,

I podle zamku położył obozem.

Wre całe państwo, wrą Prusy rwąc więzy,

Które im Zakon na szyję narzucił —

Prusak do dawnych Bogów już powrócił,

I stare z Litwą braterstwo odnowił —

Szaleje Mindows z wielkiego wesela;

Na zamku wojną zajęte, co żyje.

Poseł za posłem, szpieg za szpiegiem goni —

Tam lecą dzieccy, tam zbrojne orszaki.

Dzień i noc tętni podwórzec zamkowy;Kunigas do snu nie położy głowy,

Nie spoczął chwili, sam lud swój zwołuje.

Zachęca, karmi, uzbraja i poi

Miody staremi i młodą nadzieją.

A Marti płacze w niewieściéj komnacie;

Jéj nie tak łatwo nową wiarę rzucić:

Ona do serca kobiéty przystała,

Z krwią się jéj, myślą, uczuciem zmięszała.

Na próżno Mindows śle jéj wejdalotów,

Ona odpycha litewskich kapłanów,

Ona krzyż cisnąc na piersi zbolałéj,

Modli się jemu. — Małych dzieci dwoje

Uczy tajemnie chrześcijańskiéj modlitwy;

Sercem przeczuwa ona złe dla Litwy.

Ona wie, że Bóg chrześcjan wielkim Bogiem,

A Zakon Jego tajemnic tłómaczem.

Na te do wojny zgotowane tłumy

Patrzy, jak na śmierć idących, wyklętych.

I widzi we snach — po litewskiéj ziemi

Krew, która płynie rzeki czerwonemi

Widzi mogiły trupów, co się wznoszą

Jak sine góry w cztéry strony świata,

I ogień widzi, co na wiatru skrzydłach

Z płomiennym mieczem leci rozjuszony ---

A po nim — głucho w Litwie spustoszonéj

Do matki z dziećmi u piersi małemi

Wróg na mogiłach płaczące — pościnał.

I stada kruków, jedyni dziedzice,

Krzyczą z sowami w szérokiéj pustyni.

Tak Marti marzy, łzami dzieci głowy

Zlewa, i łzy swe oddechem gorącym

Wysusza, cisnąc do piersi swéj synów —

A Mindows z łez się urąga i strachu.

I tysiąc przekleństw usty zwalanemi

Rzuca na wiarę wyznawaną wczora.

Na próżno u nóg jego Marti leży

I błaga męża słowy, co kamienie,

Co by wzruszyły zwierzę rozjuszone —

On szydzi ostrzéj, najgrawa się srożéj,

W kościele uczty Raguta odprawia,

A krzyże dzikim koniom do ogonów

Powiązać kazał, w lasy puścić z niemi.

Tak Mindows srogi mści się na téj wierze

Upokorzenia swojego, niewoli

I hańby, która dotąd jeszcze boli —

XXXIV

Wieczór był; w zamku ognie zajaśniały,

A wkoło ognisk lud rozłożył mnogi,Menes pół twarzy wychylił zza chmury,

I szedł, powoli wznosząc się do góry.

Wiatr od zachodu szumiał w chmurach dziki,

Niosąc daleko wojsk zebranych krzyki,

Bijąc się piersią o mury zamkowe.

Leciał, znów wracał, upadał i wznosił,

I świszczał głosy duchów nieziemskiemi.

A kiedy ucichł, w puszczy niedalekiéj

Ozwał się strasznéj wróżby krzyk peledy,

Bąk w trzęsawiskach jak strażnik zawołał,

Czajka ze gniazda od dzieci spłoszona

Krzyknęła biedna macierzyńskim strachem,

I stada kruków, i wron z drzew wierzchołków

Krakały, tuląc pod skrzydłami głowy.

Niebo pochmurne było, i na ziemi

Smutno pod nocy skrzydłami czarnemi,

Pod wichru Pana rozdąsaném skrzydłem.Menes krokami stąpał powolnemi,

Jakby się na wschód chciał jeszcze powrócić,

I wpół odbytą pielgrzymką porzucić.

A w zamku gwarnie, szumnie i wesoło;

Choć wicher świszcze, choć Peledy huczą,

Wszędzie trzaskają ogniska łuczywa,

A każde liczna otacza drużyna,

Róg z miodem z ręku do ręku przechodzi,

I piosnka z ust się na usta przenosi.

Dawne swe dzieje sobie powiadają,

Smolą oszczepy, łuki wyginają.

Palą się ognie w świetlicach zamkowych,

W wielkim podwórcu, przed wroty wielkiemi,

I za wałami w Żmudzinów obozie,

Mięszają blaski ognisk i odgłosy

Pieśni i gwarów, wykrzyków i zwady,

A wicher szumi, a krucy krakają,

A chmury czarną pędzą na wschód zgrają.

Mindows wychylił obnażoną głowę,

Nadstawia uszu na wrzawy bojowe;

One mu milsze niżli głos słowika,

I wicher miło w jego uszach szumi,

I chmury czarne jak przyjaciół wita.

Kruków zaprasza na niemieckie trupy,

Wiatry na zgliszcza niemieckiéj stolicy,Puhaczów prosi, by w uszy krzyczały,

I z serc odwagę do reszty wygnały.

On słucha, ludu głosami się poi,

A czasem piosnkę, co mu lata młode,

Co jaką wspomni zwycięztwa przygodę,

Kiedy do uszu doleci, uchwyci

I sam zanóci — Aż wicher zawyje,

I głos mu szumem potężnym pokryje.

Wtém gdy wiatr upadł, pogasły ogniska,

Tentent się rozległ — Razi jego uszy,

I mimowolnie odbija się w duszy.

Sam nie wié, czemu tentent go przejmuje,

Czegoś się lęka, spodziewa i czeka,

Wesołe czoło bez przyczyny chmurzy.

We wrotach głosów kilka się ozwało,

W podwórcu kilka kopyt zatętniało,

I któś już kroczy do świetlicy proga.

— Kto tam? — zakrzyczał Kunigas; sam bieży,

Staje i patrzy.

      A w czarnéj odzieży,

Z długiemi włosy, młodą jeszcze twarzą.

Na któréj złoty mech się wysypywał,

Wchodzi człek jakiś i przed nim poklęka;

Pochylił głowę, kędziory jasnemi

Po prochu powlókł i pomiótł po ziemi.

Potém niebieskie wzniósł na Kniazia oczy,

I słowa, milcząc, czekał niespokojny.

— Ktoś ty? Kunigas groźno go zapyta.

Posłaniec zgody, czy posłaniec wojny?

Z sukni Rusina znać! Po co przybyłeś? —

— Czyliżeś nawet nie poznał mnie, panie!

Chłopię mu głosem rozpłakanym rzecze;

Czyliś tak bardzo zapomniał o synu,

Że ci twarz jego nawet nie przypomni? —

Wykrzyknął Mindows — Wojsiełk!! tyś to? synu! —

Ręce mu obie na szyję zarzucił,

I błogosławiąc w czoło go całował.

— Zkąd idziesz? kędy lat przebyłeś tyle?

Mów, u ogniska grzéj się domowego! —

Krzyknął na sługi — Wtém Marti przypada,

Z twarzą spłakaną, bez głosu i blada,

I pocznie syna sciskać, błogosławić,

Tysiącem pytań narzucać na niego,

Tysiącem pieszczot macierzyństwa swego,

Długie tęsknoty nagradzając sobie.

— Wojsiełku! rzecze, myśmy cię umarłym

Mieli, i nieraz płakali po tobie.

Rzadka wieść do nas dobiega od Rusi,

I tych nie stało; myśmy w sercu naszém

Pogrzebli ciebie, opłakali stratę.

O! Bóg to wielki, co cię nam powrócił.

Tyś nasz! tyś z nami, abyś nas nie rzucił! —

— Matko! mój ojcze! smutno Wojsiełk powie,

Jam nie swój, nie wasz, świat nie dla mnie waszy;

Mnich jestem biédny, bez rodu, imienia,

Modlitwom, Bożéj służbie poświęcony.

Przyszedłem jeszcze raz w życiu zobaczyć

Was, potém znowu powrócę do braci,

Do méj izdebki, do mego kościoła,

Z których mnie nic już na świat nie wywoła,

Bom się przysięgą zobowiązał życie

Na Bożéj służbie spędzić, w monastérze. —

— Tyś chrześcijanin?! krzyknął Mindows w gniewie.

Rusin mi syna przerobił na wroga,

Ale ty swego musisz rzucić Boga,

Wrócić do dawnych, jak ja powróciłem. —

— Wojsiełku! matka ze łzami przerywa,

Zostań przy wierze, nie porzucaj wiary;

Dość i za nasze przestępstwa już kary,

Niech nad twą głową nie wisi miecz Boży. —

— Milczeć, kobiéto! rzecze Mindows srogo;

Ty zrzuć te suknie, weź szłyk, i do boku

Oręż przypasuj — idź za mną na wojnę.

Cała się Litwa zbieżała do boju.

Syn Kunigasa pójdzie ze swym ludem. —

A Wojsiełk na to — Jam świętą przysięgą

Życie pokoju wziął na wieki ciche.

Nie mnie z orężem iść na wrogów Litwy,

Modlić się tylko za was i świat cały.

Boga mojego nie rzucę, bo w sercu

Wszczepiona wiara wrosła już głęboko —

A kto ją poznał, kto światło niebieskie

Ujrzał, ten więcéj w ciemności nie wróci —

Kto wziął tę suknię — w grobie jéj nie zrzuci.

Jam ciebie, ojcze, szedł za wiarę błagać;

Ty ją poznałeś, i tyś ją porzucił.

Ku złym się duchóm z modlitwą obrócił,

A z sobą ciągniesz lud swój na przepaście.

Błagam cię, ojcze, nie gub duszy swojéj,

Błagam cię, powróć do Chrystusa Boga! —

— I po toś przyszedł, byś ojcu twojemu

Rady przynosił, rzekł Mindows — starszemu?

Po toś w domowe zajrzał znów grodzisko,

Byś pamięć dawnéj wojny i sromoty,

Złą wróżbę z sobą przyniósł nieszczęśliwy?

Ale ty ojca nie znasz jeszcze swego —

Z niego masz życie — śmierć możesz mieć z niego.

— Śmierć! wtórzył Wojsiełk; Bóg mój dał mi siłę

Śmierci urągać —

      — I urągać ojcu? —

Wołał Kunigas, popchnąwszy go nogą.

A matka w swoje chwytając objęcia,

Oczy na męża biadając zwracała.

— I ty, i syn twój, niepoczciwe plemię,

Nie krew litewska, nie moja w nim płynie —

Wołał im Mindows. Jam rzucił swe Bogi,

Abym dał usnąć Zakonu potędze,

Abym dał w siły porosnąć ludowi —

Lecz w sercu miałem i mam ich jedynie;

Was szał opętał, niemiecka zaraza;

Ciebie Rusini przeuczyli w swego. —

Biada wam, biada obojgu, z twą matką! —

I ku drzwiom podszedł, ode drzwi powrócił,

Smerdóm swym kilka słów po drodze rzucił,

Milczał, a z gniewu trząsł się jeszcze cały. —

Wojsiełk wstał, ojcu pod nogi się wlecze.

Całuje, łzami gorącemi zléwa —

— Posłuchaj syna, o ojcze mój drogi!

O panie! daj się prośbami ubłagać.

Bóg chrześcijan Bogiem prawdy i światłości;

Już wiarą Jego objęły świat cały,

Aż na granicach Litwy się opiéra,

O twoje piersi, ojcze, się rozbija —

Daj ją swojemu ludowi, a wieki

Imię twe będą błogosławić długie. —

— Zdrajco! chcesz, bym się dał w ręce Zakonu,

Lub w pęta ruskie! Wysłał cię kto pewnie,

Abyś Mindowsa rozbroił słowami,

Bo drżą sąsiedzi i miecza się boją.

Kajdany tobie, zdrajco, i śmierć tobie! —

— Tegożem tutaj idąc się spodziéwał.

Rzekł Wojsiełk klęcząc, gdym ojcowski zamek

Witał wejrzeniem, witał serca biciem,

By mnie tu więzy, sroga śmierć czekała

Za to, żem przyszedł z słowami pokoju.

Uderzyć czołem tobie ojcze, matko!

Wróg mnie nie wysłał, sam szedłem do ciebie,

I nie ze zgodą, ojcze, dla Zakonu. —

Walcz z niemi, jako ze złemi sąsiady —

Lecz na cóż przeciw Bogu się podnosisz? —

— Chrześcijanin na nich, rzekł Mindows, nie pójdę —

Z krzyżem na piersi na ich krzyż uderzyć —

Litwini Bogów swoich wielkim głosem

Wołają, dawnych ofiar i ołtarzy;

A ty, posłańcze wroga bezrozumny,

Radzisz mi wojnę razem i przymierze —

Dopóki Mindows z Zakonem się bratał,

Lud się go zaparł — Lud wraca do niego,

Bo Mindows do swych dawnych Bogów wrócił. —

— Ojcze! więc wszystko na ziemi utracić,

Śmierć ponieść raczéj, niżli zgubić duszę —

Nad niebo chrześcijan przenosisz zwycięztwo,

I szczęścia chwilę nad raj, wieczność całą! —

— Raj wasz niemiecki, — nie chcę tego raju!

Gdzie bym z Niemcami, Rusią i Lachami

Siedział, nie mogąc podnieść na nich ręki —

Mnie ojców moich czeka Ziemia Wschodnia! —

Marti płakała, tuląc twarz swą w dłoni,

Wojsiełk opuścił głowę, i znów nogi

Ojcu całował, pełzając po ziemi.

— Precz, zdrajco! słowy ani łzy twojemi

Nie wzruszysz mnie już — dość hańby i sromu,

Czas podnieść głowę i więzy pokruszyć. —

O! dobrze Litwie, dobrze Litwie było,

Póki jéj Zakon nie wpił się do boku,

Jak wilk do brzucha koniowi się wpija,

Dopóki sama, swobodna od morza

Do morza dwóma ramiony sięgała —

A gdzie stąpiła, ludy podbijała —

Przyszli, przynieśli wojny i niewolę!

O! ja nie usnę, póki téj gadziny

Gniazda nie najdę, nie wybiję dzieci. —

Precz ty, kobiéto, z łzami do kądzieli,

Precz ty ode mnie, nieposłuszne chłopię!

Mindows nie darmo stos wojny zapalił,

I krew go chyba krzyżacka ugasi. —

Rzekł, skinął, — weszli bojary z łykami:

Wskazał im syna, wołał — Do ciemnicy

Wrzucić posłańca wrogów — Rusi szpiega. —

Wojsiełk słów nie mógł znaleść w ustach drżących,

A Marti płącząc ku mężu bieżała.

— Okuj mnie, woła, a puść wolno syna!

Czyż nie masz nawet ojcowskich wnętrzności,

Czyż tak dopełniasz świętéj gościnności,

Gdy krew twa własna pod twój dach się chroni?

Mindowe! na twe zaklinam cię Bogi,

Każ go rozwiązać. — Nemejas i Peskja

Pomszczą na tobie zgwałconéj gościny —

U nóg twych leżę — zrób co zechcesz ze mną,

Zlituj się — albo wiąż i matkę razem,

I dzieci resztę —

      Stał Mindows i słucha;

Brew zmarszczył strasznie — Precz mi z tą kobiétą! —

A Marti w więzy kładła ręce swoje,

I syna ciałem schudłem zakrywała.

Bojary stali odpychać nie śmiejąc.

Sam Mindows porwał jéj rękę, odrzucił,

I pchnął. Aż z słabéj niewiasty przed chwilą,

Co łzy błagała i u nóg leżała,

Silna i straszna Litewka powstała.

Taką raz pierwszy ujrzał ją Mindowe.

W oczach jéj gniewy wybuchłe błyskają,

Drżą wargi sine i pięści się wznoszą,

Skoczy wilczycą, co szczenięcia broni —

I nie prośbami do Mindowsa woła,

Nie zniża głowy, nie uchyla czoła. —

— Mindowsie! krzyczy — nie tknij go — śmierć tobie,

Jeśli Wojsiełka nie puścisz swobodnie —

Ja śmierć ci zadam, ja mą własną ręką

We śnie zabiję, uduszę jak zwierza,

Co do kolebki przypełznął dziecięcéj —

Śmierć tobie, matki przekleństwo i żony —

Krew na twą głowę, zbójco rozjuszony! —

Jam słaba — słaby mocnego zwycięża,

Żądło gadziny z nóg obala męża.

Ja tobie będę żmiją i gadziną,

Ja padnę błagać u mojego Boga

Zemsty na ciebie! Chrystus nie wysłucha!

Ja Bogóm Litwy poniosę ofiary,

Ja lud poburzę, ja zbójców zapłacę —

Krew dam za śmierć twą, za twe życie — życie!

To syn mój Wojsiełk! — Bojary! słyszycie!

To jego dziecię, dziecię mych wnętrzności! —

On chce je zabić, jak zabił swych braci —

I ojca mego — jak was był zaprzedał

Rzeźni Zakonu — jak znowu zaprzeda.

Jeśli upadnie. — Jego wiążcie, zdrajcę ---

Wolność wam — skarby! ocalcie mi syna!! —

Wrzał Mindows gniewem, a bojary stali.

Na biédną matkę, na niego patrzali,

I syna wiązać pańskiego nie śmieli.

— O matko! — Wojsiełk rzecze — niech ja ginę —

Ty żyj — dwóch braci pierś twoja osłania —

Dla mnie czém życie? Jam się zaparł życia —

Jam przysiągł dać je za Chrystusa wiarę! —

Podawał ręce i nastawiał szyję. —

Mindows stał słupem — Wtém ze drzwi zdyszany,

Włosy splątane, rozczochrana broda,

Zbryzgany błotem, z sukniami w nieładzie,

Wpada posłaniec z laską w ręku białą,

Mówić nie może, zwalił się na ziemię,

I ręce tylko do góry podnosi —

Zaledwie słowo — Zwycięztwo! — wymówił.

Zatrząsł się, na Wschód poglądając, kona. —

Tuż za nim drugi z pośpiechem nadbiega,

I zamek wielkim krzykiem się rozlega.

— Zwycięztwo! Łado! — wołają — O Łado! —

— Czyje zwycięztwo? — Mindows posła pyta.

Drugi posłaniec temi mówi słowy —

— Trojnat, Kunigas, bije czołem tobie —

Wysłał trzech gońców od pruskiéj granicy,

Z wieścią zwycięztwa i szczęścia życzeniem;

Trzydzieści zebrał tysięcy on ludu,

I bieżał z niemi kraj Niemców pustoszyć;

A kędy przeszedł, ogień z krwią buchały,

Gdzie się ukazał, ludy drżąc pierzchały. —

Szliśmy Prusami na Czerneńskie włości,

Wzięli Orzymów, trupów legły stosy —

Kobiéty same zagnano w niewolę,

Bo nie zostało dziecię, ni pacholę —

A matkóm wrogów rozpróto wnętrzności,

Ażeby więcéj synów nie rodziły. —

Kościoły chrześcijan popiołami leżą —

Kapłani końmi dzikiemi stargani.

Trupy ich krucy z mięsa obdziérają,

I ze zwycięztwa naszego się cieszą. —

Płock wzięty, xiążąt sprzymierzonych miasto,

Poszło w popioły, załoga pod topor —

W połon niewiasty, łupom skarby wielkie.

I Prusóm mniszym srodze się dostało!

O! takiéj uczty dawno nie bywało. —

Zakon się zaparł na warownych grodach,

Lecz przyjdzie ogień i głód — ich wyduszą. —

Mówił posłaniec, a Mindows radosny

Słuchał go, ręce podniósłszy do góry. —

Do Marti ucha nie leciały słowa;

Ona o syna swojego truchlała,

Rękę pośpiesznie Wojsiełkowi dała. —

Powstał, a gdy lud płynął do komnaty,

On wyszedł z malką, na podwórzec śpieszy.

— Uciekaj! — Marti woła, i w uścisku

Chciałaby wstrzymać, a lęka się chwili

Utracić jednéj, i sama odpycha.

— Uciekaj, synu! powtarza mu z cicha,

W lasy bież ciemne przez szlaki tajemne;

Ja ojcu twemu na pomstę zostanę —

Uciekaj ścieżki, manowcy błędnemi,

Bo pogoń pójdzie, bo wyśle za tobą,

Kiedy ze swojéj radości ochłonie. —

Na głowę jego kładnąc drżące dłonie,

— Bóg chrześcijan z tobą! rzekła raz ostatni;

Jedź, synu! — Wojsiełk już na konia skoczył,

I wrota minął, i pędził gościńcem;

A za nim matki niespokojne oko,

Łzami zalane, w ciemności patrzało;

I gdy w oddali za nim przetętniało,

Kiedy gdzieś zniknął w głębi puszczy ciemnéj,

Klękła, i krzyż swój na piersi zwieszony

Całując, za nim szlak pusty żegnała.

XXXV

W rogu świetlicy blada lampa świéci,

Rzuca blask drżący ponad głowy dzieci —

Śpią one. Złoty włos ich pomięszany,

Spojone usta, rączki na ramiona

Wrzucili sobie, i w bratnim uścisku,

Snami dusz w kraju wieczności spoczęli.

Nad niemi Marti klęczy, i modlitwę

Cichą za dzieci do Boga posyła;

A łzy srébrzyste płyną zpod powieki

Na głowy synów, na piersi ich białe.

Marti ich chrześcijan Bogu poleciła,

Chrystusa matki za niemi prosiła:

Ona zna boleść, — sama matką była.

Sama po synu, za synem płakała.

Czuje zgon blizki; bo Mindows szalony

Zwycięztwem Litwy i odstępstwem syna,

Srogiemi męki chce probować żony,

Ażeby Boga swego odstąpiła.

A Marti w sercu modli się do Boga,

Żeby jéj męki nie dał dożyć srogiéj —

Bo słaba, męczarń lęka się i siebie —

Bóg ją wysłuchał — I oto w modlitwie

Twarz się promieni, łzy płynąć przestają.

Oczy wlepione na niebo patrzają —

I radość w nich się nadziemska maluje.

Po raz ostatni swe dzieci całuje,

I jeszcze łzami swemi błogosławi.

Potém krzyż złoty kładzie pod ich głowy,

Modli się jeszcze, pada na posłanie,

Czując, że z niego więcéj już nie wstanie.

Po dwakroć zrywa się, oczy podnosi

Na dzieci swoje — i upada znowu —

Usnęła — śpi już snem szczęśliwych ludzi,

Z którego nic ją więcéj nie obudzi,

Nawet dziecięcia płacz ukochanego.

Usnęła — nad nią niebo się otwiéra,

Chrystus Pan jasne ukazał oblicze.

Promienną głowę, Boskie oko swoje,

Którego jedno gdzie padnie spójrzenie,

Rozbija ciemność i burze uśmierza,

I na raj ziemię oschłą z łez przemienia.

A wkoło niego archaniołów cztéry

Błyszczą uwite w wielki wieniec złoty.

Przy boku Matka, co razem na syna

I na świat patrzy, i serce swe dzieli

Miłością Boga i miłością ludzi;

Niebieską, białą osłoniona szatą.

I stóp jéj czarny trup węża zgnieciony,

Na czole wieniec z siedmiu gwiazd spleciony;

Z serca Jéj promień na ziemię upada,

Promień miłości, co objął świat cały,

I na Jéj syna odbił się obliczu. —

I widzi Marti niebieską krainę,

Widzi, jak z niebiós po złotym promieniu

Anioł się śmierci spuszcza nad jéj łoże,

Nie straszny potwór, co życie wydziera,

Z kośćmi suchemi i wygasłem okiem,

Biały to poseł szczęśliwéj wieczności,

W szacie ze światła, z gałęzią zieloną

Pokoju, szczęścia! — z złotemi skrzydłami —

Na jego ustach uśmiéch się kołysze,

W oczach łza błyszczy, na wpół łza wesoła,

Wpół łza litości — Nią płacze po stracie,

Z temi, z któremi zmarły się rozdziela.

O! jak łagodnie przymyka powieki,

Jak lekko duszę na ręce przyjmuje,

Żadna tak matka dziecięcia nie tuli;

I jak ją pieści, gdy z nią w niebo leci! —

Oto u łoża Marti w głowach staje,

Czeka jéj duszy — Już w jego objęciu,

I białą szatą otulił już drżącą —

Leci z nią — Marti pół w niebie, a jeszcze

Dwakroć od nieba za dziećmi swojemi

Duszą się matki zwróciła ku ziemi.

Rankiem wszedł Mindows do żony świetlicy,

Z nim dwóch ewarte i dwóch wejdalotów,

Słudzy, siepacze za niemi cisnęli —

I stali w progu, iść daléj nie śmieli.

Marti leżała blada na pościeli.

Ale ust tchnienie już nie poruszało,

Życia na licu, w rumieńcu nie było,

I piersi wpadłych oddech nie podnosił.

Złożone ręce, zamknięte powieki —

Weszli, a hałas nie zbudził uśpionéj —

Tylko się dzieci porwały z posłania,

I dwoma głosy matki zawołały.

Mindows stał nad nią niemy i wybladły,

Trup żywy jeszcze nad nieżywym trupem. —

— Umarła! — krzyknął, i zamilkł ponuro,

Aż płacz dziecięcy zdrętwiałego zbudził.

— Na konia! woła, na wrogi, za wiarę! —

Leci w podwórzec zjadły, bez pamięci,

— Na koń! na wojnę, na mnichy, na Lachy! —

Wypadł najpierwszy, za nim tłum się goni,

I całe wojsko zpod zamku się rusza,

Rozwija, wielkim boju krzyczy głosem,

W ślad bieżąc, kędy podkowy złotemi

Koń jego drogę wybija przed niemi.

XXXVI

Biada téj ziemi, w którą koń Mindowsa

Bieży, za sobą wiodąc ludu tłumy;

Bo kędy czarną powieje on grzywą,

Sypie z niéj iskry, i sioła goreją;

Kędy on parsknie, mór nozdrzami bucha,

Ludzie padają, zwierz rycząc ucieka —

I pusto, ani ujrzysz w siołach człeka,

Ani bydlęcia w spokojnéj zagrodzie,

Ani kłosami wyzłoconych łanów.

Tylko szlakami leżą trupów stosy,

I pędzą stada bydląt, niewolnika:

I słychać pieśni zwycięzkiéj odgłosy,

Jak się z płaczliwą zwyciężonych mięsza.

Mindows na Lublin goni lacką ziemią.

Drewniany zamek oblega płomieniem;

Wpadł, zniszczył, wrócił z łupem i jeńcami.

Danjel Halicki w ślad za nim się goni,

I zgliszcza puste osadza swojemi.

Łupy Mindowsu, Danjelowi kraje.

Zaledwie wrócił w nowogródzki zamek,

Połockie posły czołem biją jemu,

Proszą na wojnę przeciw Smoleńskiemu.

Mindows chorągiew trzechtwarzą rozwija,

Leci na Smoleńsk, pustoszy krainę,

A powróciwszy, zastał Tatar doma.

Więc na Tatary gna z ludem, i z granic

Wypchnął najezdców i zatrzasnął wrota.

Nie śmie wróg napaść — Mindowsa poznali:

Ręka spoczęła i siły nabrała;

Na kogo wzniesie ją, nie ujdzie cało.

Zaledwie zima pochody strzymała,

Ale wre w sercu żądza niezgaszona,

Pragnie krwi jeszcze: długo wojnę zwlekał,

Bezczynny leżał, na to święto czekał.

Teraz niełatwo zrzuci szłyka z czoła,

I do sąsiadów o pokój zawoła.

Wrócił na zamek, spojrzał po świetlicach.

Naprzeciw ojcu wyszło dzieci dwoje,

Same, i nié ma komu wieść za rękę.

Pusto na zamku, pusto! Jeszcze słychać

Pogrzebu wonie; w niewieściéj komnacie

Sprzęty jak dawniéj rozrzucone leżą:

Kądziel zerwana, krośna niedotkane.

Rąbki nie całkiem kraśną nicią szyte;

Jak gdyby Marti wyszła w sad za rutą,

Jakby za różą wyszła w las zielony,

Jakby ze sługi na łąkę wybiegła,

Lub płócien swoich bielących się strzegła.

Mindows dziesięćkroć do świetlicy wkroczył,

Jak gdyby szukał czegoś; a gdy zoczył

Krosna milczące, kądziele porwane,

I rąbki białe kurzawą zwalane,

Wrócił znów, siedział u ogniska długo,

Wysyłał patrzeć pogody na dworze,

Czy z wojskiem swojém już w pole wyjść może?

A zawsze sługa odpowiadał — Panie!

Zawieje kręcą śniegami białemi,

Że ani nieba, ani widać ziemi. —

Znowu Kunigas usiadał na skórze,

Na ogień patrzył, to po zamku kroczył,

I błędnym wzrokiem aż do komnat toczył,

W których Królowę zdał się widzieć jeszcze.

Raz wieczór szumiał śnieżystą zawieją,

W ognisku węgle niedogasłe tlały;

Mindows gdzieś myślą uciekł w dawne boje.

Pamięcią wojny znów odbywał swoje,

Gdy w ucho jego — pieśń kobiéca wleci —

Zerwał się, bieży do świetlicy dzieci,

I szybko podniósł ode drzwi zasłonę —

Spojrzał i stanął, a oczy zdziwione

Słupem się wryły — Nie postąpił krokiem.

Nie wyrzekł słowa długo. — Cóż zobaczył? —

Królewską kądziel w ręku białogłowy,

U stóp jéj dwoje bawiących się dzieci. —

Ona śpiéwała — Piosnka tak wesoła,

Dawno od zamku ścian się nie odbiła;

Ona śpiéwała, i w swém śpiéwie cała

Kędyś pieśniami w kraj pieśni uciekła.

I Mindows patrzał. Nie Marti to z grobu

Powstała młodszą, bo nie Marti lice;

Twarz jéj weselsza, ognistsze źrenice.

I głos nie Marti Królowéj, a przecie

Inna, a tamtéj podobna; tak kwiaty,

Na jednéj oba kwitnące łodydze,

Jednéj są barwy, woni, choć ich lica

Nie jedne obu. — Zamężna? dziewica? —

Kto ona? — myślał, i postąpi ku niéj.

Naówczas z ławy zerwie się kobiéta.

Uciekać pocznie — On goni i pyta —

— Ktoś ty? — odpowiedz. — Nie służebna moja?

Nie z dworu mego, obca, znać ze stroju,

Ruskie to szaty. — Ktoś ty, i zkąd tutaj? —

Klękła kobiéta, i podniósłszy oczy,

Mówić mu zacznie — Przebacz, Kunigasie!

Jam siostra Marti cioteczna, na pogrzeb

Zjechałam tutaj, bo nie było komu

Xiążęcéj żonie płakać na pogrzebie;

Przybyłam, żal mi sierot było rzucić,

I od dnia do dnia odkładam powrócić.

A tam mąż czeka i gniewa się może! —

Jutro ztąd jadę, dziś wieczór ostatni,

Chciałam się dziećmi méj siostry nacieszyć. —

— Po cóż od sierot, rzekł Mindows, się śpieszyć?

Czy na xiążęcym zamku źle wam może,

Małe wam izby, niewygodne łoże?

Lub sług wam mało, nudno saméj jednéj? —

— O! nie, nie źle mi! — lecz nudno za swemi,

Doumand sam został, i nie wojny pora.

On u ogniska siedzi, nié ma komuPieśnią lub słowem dum rozerwać smutnych. —

— Doumand, rzekł Mindows z szyderskim uśmiéchem,

Znajdzie pociechę, zapomni o stracie;

Wam gdy tu dobrze, zostańcie przy bracie. —

I siadł u ognia, skazał Doumandowéj

Kądziel rzuconą i piosnkę przerwaną

Kończyć. — Kobiéta długo się wzdragała;

Uciekać myśli, jednak nie ucieka,

I twarz odwraca, a patrzy zpod oka,

Dąsa się niby, usta w uśmiéch strojąc.

Aż wpół ją porwał Mindows i posadził.

I kazał śpiéwać — Ona milczy jeszcze,

Nić długą ciągnie, białą ręką zwija,

To spuści oczy, to wzniésie na niego.

A tak jéj wdzięcznie zawstydzonéj, gniewnéj,

Że Mindows patrzy wciąż na Doumandowę,

Zapomniał piosnki i oczy w nią wlepił.

Aż dzieci poczną cóś bełkotać do niéj,

I ona ku nim rumianą twarz skłoni,

Pieści się z niemi, na kolana bierze,

Włos złoty głaszcze i całuje w czoło.Kunigas patrzy — Trzeba dziecióm matki,

Trzeba i mnie żony — niech im matką będzie,

A dla mnie żoną. — Wstał, po izbie kroczy.

— Zostaniesz tutaj, rzekł jéj; do Doumanda

Gońca ślę jutro, by ciebie nie czekał. —

Wyszedł, i zaraz szlakiem ruskim bieży

Spudo z podarki w xiążęcą stolicę.

Nazajutrz xiężna topi we łzach lice.

— Pozwól mi jechać, do swoich powrócić! —

Mindows się śmiéje — Alboż źle ci ze mną?

Pozostań tutaj — Dziś w nocy duch Marti

Nad łożem mojém ukazał się biały,

I mówił do mnie, bym cię wziął za żonę;

A jak duch kazał, ja zrobię, na Bogi! —

Za dwa dni xiężnie łezka znowu z oczu

Wytrysła biała, i prosi Mindowsa —

— Puść mnie do męża, odpuść mnie do domu;

Po moich smutno, i mąż mnie przeklina. —

— Mąż cię zapomniał i wziął sobie drugą;

Tyś moją, Marti! — duch cię mnie poślubił.

Niech Doumaud milczy, bo włość mu najadę. —

A dnia trzeciego xiężna jeszcze prosi,

Ale tak cicho, że słów jéj nie słychać.Kunigas nic już na prośby nie mówi —

Lecz przyszedł wieczór, — on u nóg jéj siedzi.

Ona go pieśnią litewską kołysze;

A rano ledwie z kobiécéj świetlicy

Wychodzącego widzą domownicy. —

Już dnia czwartego milczy Doumandowa,

Nie prosi wracać do męża i domu.

A na jéj czole nié ma kropli sromu.

W drogich bursztynów sznury się ubrała,

Perłami włosy złote posplatała,

Kraśnemi szaty piersi osłoniła,

I śpiéwa w oknie stojąc jak jaskółki,

Kiedy do gniazda na wiosnę przylecą.

A dnia piątego Mindows na Doumanda

Wspomniał, i ona usta mu zatuli.

Śpiéwać zaczęła, zagłuszyła słowa,

I zaśpiéwała — Jam nie Doumandowa;Kunigas wielki zaślubił mnie sobie,

Dał sznury pereł i bursztynu sznury,

Dał szaty złote i szaty z purpury —

Do ubogiego grodu nie powrócę.

Pana mojego na wieki nie rzucę. —

Aż dnia szóstego goniec z Rusi śpieszy;

O Doumandowéj mąż wieści się pyta —

Kiedy mu wróci, dawno po pogrzebie,

Czegóż się bawi w nowogródzkim zamku? —

Gońca ode wrót odegnali słudzy;

A ona stała w okienku wesoła.

I złote włosy czesała śpiéwając;

Gońca widziała, jakby nie widziała.

Perły nizała i piosnkę śpiéwała.

XXXVII

Zimowe śniegi na górach topnieją,

I ode wschodu ciepłe wiatry wieją;

Ziemia się czarna zielonością stroi,

Lasy strząsnęły szron z gałęzi swoich.

Ptaki w powietrzu szczebiocą wesołe,

Ciągną żórawie, dzikich gęsi stada,

I bocian szuka nad krynicą żeru:

Czuć wiosnę, słychać — Mindows spójrzał w pole,

I wysłał konne na szlaki pacholę.

Pacholę wraca — Ziemię wiatr osuszył,

Koń już nie grzęźnie. Tylko w rzekach wody

Zebrane, warcząc toczą się ku morzu.

Na polach sucho, i ruń się zieleni.

— I czas na wojnę — Mindows wnet zawoła,

Rozsyła gońce po siołach, po grodach —

Wojsko się zbiera w zamkowéj dolinie.

Dobrze Mindowsu u ogniska leżeć

I słuchać pieśni kobiécéj, co brzęczy

Jak śpiéw słowika po rosie majowéj.

Ale nie uśpisz wilka słodkim śpiéwem; —Kunigas w zamku nie usiedzi długo. —

Śniegi stopniały, czas w krzyżackie włości.

I już trzytwarza chorągiew powiéwa,

W rogi zatrąbią, w lietaury uderzą;

Poswisły strzały, wzniosły się oszczepy.

— Na Niemca! tłuszcz się ozwie jednym głosem,

Na Niemców! lasy wtórzą im swym szumem,

Na Niemców! — krucy nad głowami kraczą.

A Mindows stanął na swoich wojsk przedzie,

Krzyknął — Na Niemca! — w Liwów włości jedzie.

XXXVIII

Nie darmo wróżył wejdalota stary

Pomyślną wojnę i łupy bogate.

Krzyżackie zamki zbiérają po drodze,

Krzyżackie włości, jak we żniwo pole,

Zmiatają idąc; ścierń po nich zostaje.

Ściernią mogiły i kiemów zwaliska.

A kędy pójdą z chorągwią czerwoną,

Trzech Bogów Litwy twarzą naznaczoną,

Wszelki lud czcząc ją do wojska się łączy.

Posłowie Kurów, na drodze spotkali,

Bili Mindowsu czołem i prosili —

— Wybaw nas, panie, zpod władzy Zakonu;

My twoi dawno, my Litwinów bracia,

Krzyże podepczem, Znicze zapalemy.

Pójdź w ziemię naszą, podaj nam prawicę.

Na nasze karki, na Karszowskiéj włości.

Zakon wzniósł zamek, łańcucha ogniwo,

Którym chce związać nas, jak związał Prusy. —

Mindows rzekł — Dobrze — i w Kurów kraj jedzie,

Ujrzał zamczysko na górze wysokiéj,

Którą Jerzego ochrzcili Krzyżacy.

Zamek Karszowin czerwienił wieżami,

I dumny siedział, jako pan na tronie,

Na kraj patrzając, co u stóp mu leżał.

Mindows ze swemi do zamku przybieżał,

I skinie ręką, pędzi tłuszcz na mury:

Ludzie jak mrówię drapią się do góry,

Obstąpią wkoło i ognie podłożą.

Wzniosły się dymy, i krzyki, i wrzawa,

Trzy dni płomienióm pastwy dostarczają.

Trzy dni Krzyżacy w ogniu się trzymają.

Czwartego powiał wicher, padły wrota,

Wali się wojsko i radośnie woła,

Morduje mnichów, knechtów i rycerzy.

Czarnym pomostem Niemców wojsko leży;

A płomień chodzi w podwórcu zamkowym,

I szuka sycząc, co by pożarł jeszcze.

Nic nie zostało. Ale łupy mnogie

Wywiodła Litwa, zbroje i oręże

Na Litwie rzadkie, kunigasów chluba,

Bojarów skarby, podziwienie tłumu;

I bydła stada, i szat drogich skrzynie.

Jeszcze żarł płomień niedogasłe gruzy,

I dym się siny nad niemi unosił,

Nadbiegli szpiegi, że wojsko Krzyżaków

W Koruńskie włości toczy się ogromne.

Aż tentent kopyt słychać już z daleka,

I chrzęsty zbroi, i rumaków rżenie,

I Niemców ciche przedbojowe pienie.

Duńczycy z niemi, z niemi Niemców siła,

Z krzyżem na piersi, wojować przybyła;

Chorągwi tyle, ile sosen w puszczy,

A hełmów tyle, ile w polu trawy.

A drzewców tyle, ile trzcin nad wodą.

Idą i palą, pustoszą kraj własny,

Idą i wszędy Mindowsa pytają,

Ślą przeciw niemu, bić się z nim żądają.

Mindows rzekł — Walki chcą, będą ją mieli!

Stoję nad Durem i nie ruszę krokiem;

Niech przyjdą do mnie, tu w polu szérokiem,

Jest się gdzie wojskom, kto lepszy, rozprawić.—

Rozbili szałas, ognie rozłożyli,

Stanęły czaty, — padła noc spokojna:

Słuchają wszyscy. Tętni za puszczami.

Chrzęszczą już zbroje, rżą Niemców rumaki.

A ich nie widać! I dzień wschodzi drugi,

Już tentent bliżéj, pieśni wyraźniejsze,

Ich nié ma jeszcze — Mindows wysłał szpiegi,

Szpiegi ich za dzień idąc nie widzieli —

I poczną dumać Litwa i Żmudzini —

— Wielka tam siła, gdy jak morze z dala

Szumi tententem, i pieśnią, i rżeniem.

Lecz wielkie Bogi, i Mindows nasz wielki! —

A Mindows wysłał w manowce wojaka.

Z Kurów on rodem. Bez pałki, w odzieży

Prostéj, jak gdyby szedł dopatrzéć barci;

Poszedł, i dwa dni nie widać go było,

Trzeciego wrócił, a za nim tuż w tropy

Krzyżackie wojsko czarną wali chmurą.

On cóś, upadłszy czołem, szepcze Kniaziu,

A Mindows wesół, ofiarę gotuje,

Oręż wybiera, przemawia do ludu,

Nadział skórzaną zbroję, wziął miecz biały,

Stoi, i szydząc patrzy jak w równinie,

Wychodząc wojsko długo się rozwinie:

I pod namioty nad rzeką spoczywa.

Patrzy — nad wojskiem kruków stado leci;

On kruków wita — litewskie to kruki,

Piérwsze zaczęły bój z nieprzyjacielem,

W drodze rzuconych kosztowały trupów,

Szpony ich ostre, dziób od krwi czerwony.

Nie darmo kraczą, nie darmo tu lecą.

— Witajcie, kruki! Jutro dla was uczta

Ze łbów niemieckiéj braci i Duńczyków,

Jutro upadnie duma Zakonników,

Ze łbami starszych, z trupy niewolników.

Jutro!! — I patrzał. Za obozem szary

Tłum się zebranych Kuronów rozłożył,

Kuronów, których gwałtem przypędzono

By zwiększyć liczbę, jeżeli nie siły.

Skinął bojaru starszemu, i szepnie —

—Pójdziesz do braci, mów, co czynić mają,

Niechaj na Bogi ojców pamiętają! —

Nazajutrz ledwie Aussra się rumiana

Na niebo toczy, ledwie dzień szarzeje,

Ruch na obozie Krzyżaków panuje,

Wojsko przez Dur się przechodzić gotuje.

Zatknięte tyki, gdzie bród przebyć mają,

Słudzy oznajmić Kniaziu przybiegają,

On wojsku leżéć, oczekiwać znaku

Każe. Sam stoi, i w rannym dnia świciePatrzy milczący, ręką sciska brodę.

Oczy zatopił w czarny tłum swych wrogów,

Cóś szepcze. Czyli modli się do Bogów,

Czy klątwą bije, gdy mieczem nie może.

Już świt poranny na hełmach niemieckich

Połyskać zaczął, już we słońca wrotach,

Złote zasłony barwy się kraśnemi

Stroiły, w górę unosząc powolnie.

Już ptastwo w puszczy śpiéwać poczynało,

I rosa znikać. Na wozie złocistym

Łado wyjeżdża. Jeszcze długim sznurem

Ciągną się Niemcy zza Duru, za niemi

Kuroni idą. Oko ich Mindowsa

Szuka, nie widzi w końcu wojsk, jak wczora.

W pośrodek siebie Krzyżacy ich wzięli:

Znać im nie wierząc, upewnić się chcieli.

I już dwa wojska nic z sobą nie dzieli:

Oba na jednéj stanęły równinie.

Czekają oba, aż wódz na bój skinie;

W milczeniu krwawém mierzą się spójrzeniem,

I klną się w sercu bijącém od gniewu.

Mistrz na pagórku stanął i pogląda,

Zarzucił okiem na tłum Litwy cały,

Wzgardliwie głową wstrzęsa i ramiony;

Potém ku swoim w drugą zwraca stronę,

I na pancerze, na oręż pogląda,

Któremi zbrojni krzyżowi rycerze.

— Na zgubę swoją przyszli, dumny rzecze,

i noga ztąd ich żywo nie uciecze.

Dobrze im kraje bezbronne plądrować,

Niewiasty wiązać i starców kłaść trupem;

Lecz kiedy przyjdą na ostrz naszych mieczów,

Pałki litewskie i litewskie łuki,

Nie tak im łatwo o zwycięztwo będzie. —

Wtém syn Pipina, Macho nawrócony,

Podejdzie, głowę skłaniając z pokorą,

I Mistrzu pocznie temi mówić słowy —

— Panie! do boju ciasno nam z tą tłuszczą;

Konie nam spłoszą, gdy strzały wypuszczą,

I zgiełk nastanie, i tył mimo woli

Podać możemy. Lepiéj zsiadłszy z koni,

Pieszo się z niemi uganiać po błoni.

I tak nas więcéj, i lepiéj orężnych;

Zwycięztwo w ręku. Z końmi na te tłumy

Nic nie poradzim: przyjmij dobrą radę. —

Mistrz zwrócił głowę — Na koniach, bez koni,

Trupy to pewne i wygrana nasza!

Liwonów nawet i Kurów nie liczę;

Źle zbrojni, ledwie na liczbę cóś znaczą.

My sami garść tę zdusim, zanim słońce

Krok ujdzie w górę. —

      Wtém rękę podnosi,

A Macho bieży, wszyscy z koni skoczą

I czarnym wałem na Litwę się toczą.

Mindowsa wojsko murem milcząc stoi;

Już krzyk bojowy rozległ się w powietrzu,

Już biegną Niemcy, oni jeszcze krokiem

Nie drgnęli z miejsca — Chorągiew czerwona

Stoi na drzewcu zwinięta, spuszczona.

Już twarze Niemców poznać można było.

Już psie ich wrzaski dochodziły uszu.

Dopiéro Mindows gniew tłumiony długo

Puścił, jak wicher puszcza Pramżu z dłoni.

I chmura strzał się w powietrze podniosła,

Chorągiew z wiatrem powiała wschodowym,

Jaćwieże pieśń swą pogrzebną zanócą,

I pójdą wszyscy, jak wał morski idzie,

Złamali szyki, wywrócili zbrojnych,

Cisną się w Niemców skupione szeregi.

Dwa wojska, jak dwaj zapaśnicy starzy,

Zwarły się z sobą, że widzóm się zdało,

Jeden człek, jedno nieforemne ciało.

Tak wojska w jeden wielki kłąb się gniotą,

Cisną Krzyżowych, przyparli do rzeki,

A wtém Kuroni, co szli z Krzyżakami,

Pieśń swą pogańską nagle gdy zanócą,

Na swych się panów z orężem obrócą,

I siec ich poczną. Tak z dwóch stron sciśnieni

W śmiertelnych bolach Niemcy się szamocą.

Na próżno oręż żelazny i zbroje,

Nic nic pomogą. Mistrz na odwrót woła,

Gdy ujrzał zdradę Kuronów, i wojsko

Sciśnięte zewsząd, walczące z rozpaczą.

Ale ucieczka zaparta żelazem,

Co bronić miało; okuci, pod zbroi

Padli ciężarem, by nie powstać więcéj.

Konie daleko, za Kuronów zgrają

Swobodne rwąc się, po błoniu hasają.

Do nich przez Kurów przebić się nie mogą.

Już wielki zastęp Niemców martwy leży,

Po grzbietach jego Litwa depcze nogą.

Oręż wydziéra, z nim za resztą goni —

Jednych Dur w sinéj pochłonął już toni,

Drudzy o litość wołając, na ziemi

Leżą zgnieceni zbrojami własnemi.

A pieśń litewska nad głowy ich leci,

Coraz weselsza i głośniejsza coraz;

Nócą ją Liwy, Kury i Jaćwieże,

Litwa, Prusacy, jednéj matki dzieci.

Chorągiew boju w krwi zmyta, czerwieńszą

Stała, i wieje zemstą i mordami,

A przy niéj Mindows z mieczem podniesionym,

Obnażył piersi, rozwiał mu wiatr włosy,

Broda jak brzozy gałęzie się chwieje,

Oczy jak wilcze ślipie w nocy świécą.

Leci i rąbie, i tratuje Niemców.

Już Mistrz uchodził, gdy Mindows go zoczył,

I poparł konia, i Niemca doskoczył.

— Zaczekaj! krzyczy, czas się z sobą zmierzyć.

Długom ja musiał kłamać wam pokorę,

Niech ci choć życie za mój wstyd odbiorę! —

I tnie go mieczem, gdzie hełm nie krył z tyłu,

W skórzany kaftan, wnet razu poprawi,

I Mistrz spadł z konia, w krwi się swojéj pławi.

A Mindows nogą zdeptał dumne czoło,

Plunął mu w oczy, proszącemu łaski.

— Życia! byś moje wydarł, wilcze wściekły.

Zawołał, życia! — masz tam drugie życie,

Na lepszym świecie, w który wy wierzycie,

Idzże na ucztę z Poklusem i Niołą. —

I rozdarł pancerz, miecz mu wbił do serca.

A gdy krew trysła, wziął w dłoń krwi niemieckiéj,

I pił ją ciepłą, jak strumienia wody

Pije zwierz w upał, szukając ochłody.

Potém na gardle stojąc wrogów wodza,

Potoczył wzrokiem. Aż jaśniéj mu czoło

Myślą, jak wieńcem, stroi się wesołą:

Bo mało Niemców w lasy się schroniło,

I nié ma komu walczyć, a w dolinie

Czarny Zakonu ścierw drgający leży;

A nad nim Litwin pastwi się, odziéra,

I pieśń zwycięztwa nóci, pieśń radośną.

XXXIX

Litwa po boju nad Durem wydycha;

Jeńców przed szałas Mindowsa przywiedli;

I stoją Niemcy nadzy i wybledli,

Z spuszczoną głową, z oczy zagasłemi;

Litwa się pastwi i nęci nad niemi.

Do serc im, śmiejąc się, z łuków strzelają.

Porą wnętrzności, oczy wyrywają,

Końmi dzikiemi członki ich targają —

Tak ich zwycięztwo owiało swym szałem,

I krew niemiecka zawróciła głowy.

Mindows się patrzy, na niedźwiedźiéj skórze

Leżąc — i oczy lśnią mu się weselem,

Bo jeszcze mści się nad nieprzyjacielem.

Wtém przyjdzie k niemu wejdalota stary,

Stanął i głową potrząsa srébrzystą.

— Zwycięztwo, rzecze — Litwa się weseli,

Bogi je dały, a Bogóm ofiary

Nié ma ze wrogów — Starym obyczajem,

Najlepszy jeniec szedł na stos po bitwie.

W krzyżackich ręku jużeście obrzędów

Swych zapomnieli, cudzych ucząc błędów. —

Mindows tłum jeńców gnać kazał ku sobie.

— Wybierz, rzekł starcu — Niechaj los rozstrzyga. —

Wziął garść orzechów; dziesięć pełnych było,

A jeden pusty — Jeńców jedenastu.

I w szłyk wrzucili losy, ciągnąć każą —

Mindows się patrzy, i znajomą twarzą

Uderzon, powstał — Hirchas! tyś w niewoli! —

Zawołał, patrząc na Niemca, co z boku,

Z głową na piersi, z rozpaczą na oku,

Stał milcząc, czekał ciągnienia kolei.

Hirchasa Mindows znał, bo mieszkał długo

Z Christjanem w zamku, był Christjana sługą,

Potém kapicę mniszą w zbroję zmienił,

Poszedł na wojnę — i popadł w niewolę.

— I jam tu z braćmi, rzekł, na moją dolę

Nie płaczę, Królu, nad twoją boleję!

Ja życie ziemskie, tyś wieczne utracił. —

Mindows się rozśmiał. Wtém szłyk Hirchasowi

Podnieśli — Orzech wyciągnął dziurawy.

— Na stos z nim, na stos! — krzyczy tłum wśród wrzawy,

A Mindows powstał, nakazał milczenie.

— Drugi raz losy ciągnąć — rzecze w gniewie;

Ten człowiek ze mną spał pod jednym dachem,

Niech wyjdzie wolny, daruję mu życie. —

— Życie! rzekł Hirchas, potrząsając głową;

Cóż życie warto, gdy jedno twe słowo

Może mi dać je, odebrać je może? —

— Ciągnij więc losy drugi raz, Hirchasie,

I rzuć w szłyk życie, kiedy niém wzgardziłeś. —

Drugi raz znowu koléj szłyk obchodzi;

W milczeniu każdy orzech swój ogląda.

Czwartym stał Hirchas, znów los śmierć mu daje.

— Bogi chcą! na stos — krzyczą ludu zgraje,

Na stos go! na stos! Bogóm na ofiarę! —

Mindows brew zmarszczył — Wejdaloto! rzecze.

Na śmierć Hirchasa dozwolić nie mogę.

Ciągnąć raz jeszcze — niech staje z innemi,

Jeśli raz trzeci — Ledwie rzekł te słowa,

Zgraja się znowu wściekłym ozwie wrzaskiem.

Hirchas raz trzeci wyjął orzech śmierci,

I spuścił głowę. — Dzięki za twą łaskę,

Panie, rzekł cicho; Bóg to mój, nie wasi,

Chce mojéj śmierci, bym na klęskę braci,

Na hańbę mego nie patrzył Zakonu. —

Zwrócił się, poszedł; wnet z lasu lud kłody

Przyniósł, i suchych gałęzi zgromadził.

W środku doliny stos wzniósł się wysoki,

Na niego w zbroi, hełmie, na rumaku,

Hirchas poskoczył. Ogień wejdalociPodniecą zewsząd, i płomień do góry

Szyję wyciągnął, dymem sinym bucha;

I pieśni ryczą, i Litwa dokoła

Z drzewcem na koniach pędza się po błoni,

Złe duchy od swéj ofiary odpędza.

XL

— Nie czas nam bujać, nie czas się weselić,

I leżéć, patrząc na niemieckich trupów.

Oto stos zdartych z nieprzyjaciół łupów —

Łupy kapłanóm i wojsku podzielić,

I daléj z wojną! póki nowéj głowy

Didalis Zakon z ziemi nie podniesie.—

Tak mówił Mindows; na głos jego mowy,

Wodze się wszyscy zebrali dokoła.

I Trojnat przyszedł i usiadł na skórze.

— Piérwsza część Bogóm, Mindows daléj rzecze,

Druga mnie, panu, trzecią lud podzielić —

Bojarom moim ze skarbu nagrodzę. —

Milczeli wszyscy. Trojnat wzniósł się tylko,

Wstał, i na łupy wyciągnął dłoń silną.

— Czekaj, Kunigas! rzekł, podział niesłuszny.

Coż temu będzie, co podżegł tę wojnę,

Który lud zebrał i pierwszy prowadził,

Zażegł stos wojny — zwyciężył, gdyś jeszcze

W zamku swym leżał ospały, bezczynnie? —

Zatrząsł się Mindows. — Walczyłeś i łupy

Wziąłeś z Mazowsza, rzekł, wszak jeńcy twoi

Poszli na okup. Ja do części wówczas

Nie szedłem z tobą, za łupem nie słałem.

Pełny twój skarbiec, pełny zamek lackich

Zbroi, naczynia, i sukien, i koni;

Więcéj masz pono, niż ja w Nowogródku. —

— Bo więcéj mnie się niż tobie należy,

Rzekł Trojnat dumnie — przyszedłeś gotowe

Zbiérać, gdziem potem i krwią zasiał własną

Przyszłe zwycięztwo; gdym lud twój poburzył,

Uderzył trwogę, i ciebie z twéj nory,

Hańbą w twarz bijąc, wywlókł mimo woli. —

— Milcz! wrzasnął Mindows; ktoś ty, byś z tą mową

Śmiał do Mindowsa uszu się przybliżyć?

Ktoś ty? — poddany. —

      — Kto? jam równy tobie!

Trojnat zakrzyczał, taż krew we mnie płynie;

Jam panem Żmudzi, Kurów i Jaćwieży,

Ty Litwy panem, i mnie się należy

Taż cześć co tobie — ten udział co tobie. —

— Należy, Mindows ze złością odpowié,

Cześć, jakąm bracióm wyrządził zuchwałym;

I udział twój cię nie minie, Trojnacie!

Chceszli ujść cało, siedź w zamku spokojnie,

Wezwę na wojnę — przyjdź służyć na wojnie,

A dumę swoją i język powściągaj,

Abyś się kiedyś znów stróżóm zamkowym

W ciemnicach jeszcze nie kłaniał pokorniéj,

Niżeli dawniéj. — I ręką znów wskazał

Trzy łupów działy — Jedną wejdalociNa wozy kładną, wiozą do Romnowe,

Drugą bojary tłum zebrany dzielą,

Trzecią za szałas Mindowsa zanieśli. —

Trojnat zamilczał, ale chmurne oko

W pierś się Mindowsa topiło głęboko,

I patrzał długo, dumał, nim na konia

Siadł, i z swym ludem popędził ku Żmudzi.

XLI

Rok ubiegł — Zakon podniósł smoczą głowę,

Znów niesie wojnę, znowu lud gromadzi,

I znowu Litwa z braćmi idzie społem,

Zwycięztwem śmielsza, odważna nadzieją.

Znów Zakon klęskę krwią zapisał swoją,

Bo ledwie płaszcze Krzyżacy przywdzieli,

I na koń siedli, kraj, co niszczyć mieli,

Sam się uczynił pustynią, by wroga

Nie karmić sobą. — Siół mieszkańcy sami

Ogień we własnych podniecają numach,

Z dziećmi na barkach w głąb lasów się gnają.

Za bagna, w gęste puszcze się chowają.

I przyszedł Krzyżak, zdumiał się pustynią,

Głód go wycieńczył. Trojnat przyszedł z tyłu,

Napadł i odarł. Obóz pruski wzięto,

Bezsilne wojsko padło pod pałkami;

Ledwie kto został, by klęski nowinę

Zostałym bracióm na zamkach zwiastować.

Z łupów, próżnemi wory ładowanych,

Dziesięć Mindowsu posłał Trojnat wozów.

— Skarbów nie trzeba, dość ich w Nowogródku;

Wory posyłam, by je miał w co chować —

Rzekł Trojnat słudze. — Jeden nazad wrócił,

Resztę na dębach Kunigas wywieszał,

Grożąc Trojnatu zemstą swoją krwawą;

A Trojnat śmiał się, z pieśni radośnemi,

Z ludem swym ciągnął nazad do swéj ziemi.

XLII

Znowu rok mija; — wojną spustoszone

Krzyżackie kraje pustyniami leżą,

A Mindows patrzy za zdobyczą świéżą.

— Nie jeden Trojnat Lachów będzie łupił,

Pójdę ja na nich! — rzekł. Na Ruś śle gońce,

Daniłłu z Swarnem przymierze przynosi,

Na lackie ziemie obudwu ich prosi.

— Jak wy beze mnie, jam bez was nieśmiały;

Razem nas lacka siła nie pokona. —

I Daniłł przyjął i Swarno przymierze.

Poszli na Płockie, a co krwi się lało,

Co łupów wzięli, co jeńca przygnali,

Długo to lackie serce pamiętało,

I długo w pieśniach ten najazd śpiéwali.

Trojnat nie poszedł na Lachów z Mindowsem;

On w sercu gniew swój rozżarza, hoduje.

On długo czeka, długo zemstę duma,

Ale nie wrzuci kamieniem do wody

Krzywdy swéj nigdy — i póki mu bije

Serce pod piersią, w niém i zemsta żyje.

I Mindows swoją pamiętał urazę,

Lecz nie śmiał wojny nieść w Trojnata ziemie —

Jedna krew obu, jedno obu plemię;

I zna odwagę, zna siłę Trojnata:

Bo Trojnat w Żmudzi, jak Mindows na Litwie,

Panem — nikt przeciw nie podniesie czoła,

A na róg jego cała Żmudź powstanie,

Na rozkaz jego pójdzie choć na braci. —

I nieraz stary burtynik mu śpiéwa

Takiemi pieśni w wieczory zimowe,

Jakby chciał z piersi wydobyć rozkazu,

Iść na Krywicze i na Nowogródek.

Nieraz bojary o skarbach Mindowsa

Szepcąc mu cicho, żądzę podpalają,

Nieraz za jego przymierze z Zakonem

Błotem obelgi na niego rzucają.

A Trojnat milczy i nie chmurzy czoła,

Ale co myśli w duszy, nikt nie powie —

Bo myśli jego w siwéj siedzą głowie,

Jak psy zamknięte: nie ujrzysz, aż w kniei,

Kiedy wybiega za zwierzem w pogony,

I w piersi jego leży tajemnica,

Jak na dnie wody bursztynowa bryła.

Gdy burza wstanie, to bursztyn wyrzuci.

I nieraz gwarzą przy ognisku starzy —

— Trojnatu panem być by nad wszystkiemi,

I Żmudź, i Litwę trzymać w silnéj dłoni;

Nikt by się wówczas na nią nie poważył,

Bo Trojnatowe męztwo wszyscy znają.

Wiary on swojéj nie sprzedał Krzyżakóm,

A komu przysiągł raz, tego nie zdradził. —

I Trojnat nieraz słucha szeptów dworu,

Ale tak słucha, jakby wiatrów szumu,

Jezior mruczenia i ptasiego śpiéwu.

Tymczasem wiek mu coraz bieli głowę,

I oczy gasną, ramiona się chylą.

Częściéj u ognia Trojnat, niż na łowach,

I częściéj pieśni burtynika słucha,

Nawet uważniéj nadstawia jéj ucha;

A kiedy dumą pieśń w serce zadzwoni,

To zmarszczki schodzą z wyłysiałéj skroni,

I myśl się jakaś jasna po niéj snuje.

Kiedy Mindowsa wspomną przy nim imię,

Nie wzgardą dawną to imię przyjmuje,

Lecz z gniewem szepcze niepojęte słowa,

Których znaczenie próżno chcą odgadnąć.

A ludzie wiedzą, że kiedy Trojnata

Wargą gniew w słowach wylany poruszy,

Wkrótce on mieczem i ręką zawłada.

Trojnat nie darmo dwa razy Doumanda

Na jego zamku tajemnie odwiedził,

I Doumand, mówią, zemstę jakąś knuje,

A choć pozornie głowę korną chyli,

To żal mu żony i tęskno mu po niéj;

I wychudł z złości, któréj braknie siły.

Jeździł on na Ruś i powrócił z Rusi

Z rozpaczą tylko! — Odtąd w Żmudź śle gońce,

Z Trojnatem często na łowy się zjadą,

I długo w nocy u ogniska gwarzą,

Nim się na jednéj skórze spać układą,

Co mówią, nie wié nikt, bo obu mowa

W tak ciche, tajne ubiéra się słowa,

Że duch jéj nawet podziemny nie słyszy.

Darmoż te tajnie i narady wspólne?

Darmo już Trojnat lud w swéj ziemi zbiéra,

Doumand kryjomo Rusinów gromadzi?

— Nie darmo — szepczą żmudzcy bojarowie,

— Nie darmo — stary burtynik powtarza.

Ale czas płynie; dniami, miesiącami,

Z założonemi on siedzi rękami,

I tylko czasem wyjeżdża na łowy,

Na ciche znowu z Doumandem rozmowy.

XLIII

Na zamku swoim znów siedzi Mindowe,

Bezczynny, pieśni słuchając kobiécéj.

Nigdy on w lata swoje dawniéj młode,

U kolan Marti dni tylu nie siedział —

Nigdy jéj pieśni nie słuchał tak długo,

Nigdy tak miło jéj się nie uśmiéchał.

I Marti sługą tylko jego była,

Marti wieczerzę u ognia warzyła,

Dziecię kołysząc, lub przędąc z kądzieli

Złoty len na swą xiążęcą namitkę;

Lub w krosnach szyła kraśnemi barwami

Rękawy koszul białych, jak jéj ciało,

Kraśnemi barwy, jak rumieniec lica.

A jeśli kiedy pieśń z ust jéj płynęła,

To smutna, cicha, jako ruczaj w lesie

Szumi samotny, i sercu tęsknemu

Miło jéj słuchać. — Mindows takiéj pieśni

Słuchać nie lubił, uciekał z komnaty,

Tam u swojego ogniska spoczywał.

Inna bo piosnka Doumandowéj żony:

Wesoło, ciągle wesoło świergocze,

I tak jak ona śmieje się, szczebioce;

Staremu uśmiéch na usta wywoła,

Młodemu dumę napędza na czoło.

Inna bo, inna Doumandowa żona:

Dzień cały w nowe stroi się przybory,

Bieży nad strumień, patrzy, czy do twarzy,

I zmienia chustki, zapaski, korale,

I nowém kwieciem coraz skroń ubiéra,

Z któréj nie schodzi uśmiéch i pogoda.

I Mindows dla niéj nieraz dzień przesiedział

Dłużéj niż myślał, i nieraz dniem wrócił

Prędzéj niż przyrzekł. Gdy jechać na wojnę,

To serce jego bije niespokojne,

To stokroć swoim bojaróm nakaże

Strzedz jéj jak oka w głowie — I posyła

Gońców z daleka to z darami dla niéj,

To z dobrém słowem, to z troską o zdrowie.

W całéj bo Litwie drugiéj takiéj nié ma,

Z takiemi usty, z takiemi oczyma,

I z taką kosą, co wstążki jasnemi

Spleciona, jeszcze wlecze się po ziemi;

Z tak białą piersią i z takim uśmiéchem,

Z takiém na ustach i w sercu weselem. —

Gdy Mindows troską czoło swe zachmurzy,

Ona, jak wietrzyk wiejąc przeciw burzy,

Burzę i gromy daleko rozwieje.

Gdy gniew na sine usta mu wystąpi,

Ona uscisków i próśb nie żałuje;

Póty na swoich kolanach kołysze,

Póty go usty drobnemi całuje,

Dopóki gniewu nie odpędzi z twarzy,

I innym ogniem serca nie rozżarzy.

Nie darmo Doumand posły za posłami

Śle, żony swojéj do siebie przyzywa,

Nie darmo włosy wyrwał sobie z głowy,

I nocy jednéj nie zasnął spokojnie,

Nie darmo żalu po niéj, gniewu tyle.

— Weź ziemie moje, przez posły powiadał;

Nie tyle ważył, gdybym je postradał.

Ile jéj stratę — boś życia połowę

Wziął mi z nią z domu, bo piersi rozciąłeś,

I z piersi serce zakrwawione wziąłeś. —

Lecz darmo prosił i darmo zaklinał:

Mindows milczeniem zbywał jego posły,

A zamiast żony podarki mu dawał. —

Doumnand podarki nazad mu odsyła,

I milczy teraz, ale milcząc knuje.

Dwakroć do żony słał szpiegi tajemnie,

Dwakroć ich Mindows na zamku wywieszał,

A teraz oba milczą — Mindows myśli,

Że się pocieszył po żony utracie,

I inną z sobą na zamku posadził.

Lecz Doumand w sercu i miłość ma dawną,

I gniew ten samy; lecz je kryje w duszy,

By lepiéj uwiódł i podszedł go skorzéj.

Tymczasem Roman Dubrawski nad Dnieprem

Puścił zagony po Mindowsa kraju,

I pali sioła, i zajeżdża grody,

I łupy bierze, pędzi lud w niewolę. —

Doumand do pana śle swoje pacholę

Z tą wieścią smutną —

      — Mam lud z sobą zbrojny;

Każesz mi stanąć, jam gotów do wojny,

I Roman kniaź swe zuchwalstwo przypłaci.

Pójdę na niego i w więzach przywiodę. —

— Pójdziemy razem, Mindows posłóm rzecze;

Długo już siedzę bezczynny u ognia.

Niech kniaź wasz z ludem w mój zamek przybywa.

Ściągnę ja swoich, i razem pognamy.

Odbijem łupy, w Rusi pohulamy. —

I poszli posły z Kniazia odpowiedzią.

Na nowogródzkim zamku stos się pali,

Na górach ognie błysnęły w oddali,

I jak széroka Litwa, lud gromadzą.

Rano Trojnatu znak na wojnę dali —

On od ostatniéj wyprawy, ze Żmudzią

Nie stał ni razu do Mindowsa boku —

Teraz — o dziwo! — słuchają rozkazu —

— Zbiérać się ludzióm i wojskom gromadzić —

Sam na koń siędzie i ludzi powiedzie.

Gdzie? — W Nowogródek — burtynikas stary

Szepcze, wyprawie nie chcąc dawać wiary.

Ale już Trojnat na siwego wskoczył,

I z swemi ludźmi gościńcem potoczył.

— Kto u wrót zamku? — pyta się Mindowe.

— Trojnat! — bojary powiedzieli z cicha.

— Pożno przypomniał posłuszeństwo swoje —

Mindows rzekł z gniewem; lecz gniew pohamował,

Bo właśnie Trojnat w próg izby wstępował,

I pochyliwszy ubieloną głowę,

Naprzód powitał Kobole zamkowe,

Potém Mindowsu bił czołem w milczeniu.

Mindows się dziwił pokorze, w spójrzeniuSzukał zuchwalstwa, wymówek, i z gniewem

Wybuchnąć pragnął, czekając rozmowy.

Trojnat zimnemi powitał go słowy,

O dawnych zajściach nie wspomniał Mindowie,

I pytał tylko — Gdzie z wojną pójść mają? —

— Roman Dubrawski nad Dnieprem plądruje,

Rzekł Mindows dumnie. Bez pomocy waszéj

Zniósłbym garść jego — Dawnoście już z nami

Na wojnę razem, Trojnacie, chodzili,

I dziś my się was widziéć nie spodzieli. —

— Z Zakonem walka ustała do czasu,

Rzekł Trojnat, w lackie sam nie pójdę ziemie,

Wojny zachciałem i do was przybyłem.

Pewniście bez nas; — nie zawadzi siła,

A łupów nie chcem, Mindowsie, od ciebie,

Dosyć nam swoich łupów i zdobyczy —

I siadł na skórze, u ognia się grzeje.

Milczą obadwa, obadwa z niewiarą

Patrzą na siebie z pode łbów, to znowu

Wiodą rozmowę, a słowa ich z sobą

Sieką się, jako w wojnie miecze wrogów.

Wtém wrzawa w zamku, wojenne odgłosy —

Doumand z swém wojskiem przybywa wezwany.

Mindows się podniósł i smerdę z rozkazy

Do Doumandowéj wysłał potajemnie.

On wszedł, a Mindows nie poznał po twarzy,

Tenli to, co go, gdy z Rusią wojował,

Widział na wojnach, nieraz biesiadował

U jednych ogniów, u jednego stoła?

Nie ten to Doumand; choć go wiek nie schylił,

Choć włosa lata nieliczne nie wzięły,

Ale go troski zjadły i tęsknota.

Zagasłe oczy głęboko gdzieś wpadły,

Policzki suche, zmarszczone, pobladły,

Usta się sine scisnęły, zacięły,

Na czole zmarszczki, jak bróźny na polu,

A w każdéj siedzi i wzrasta cierpienie.

A z każdéj widać i nocy bezsenne,

I długie żale, i tęsknicy wiele.

— Doumand! — rzekł Trojnat, i — Doumand! — powtórzył

Mindows zdziwiony, podchodząc ku niemu.

Stanęli. Doumand dziki wzrok ponurzył,

I nagiął karku, i panu swojemu

Czołem bił kornie, a gdy schylał czoło,

To krwią się zlało i oczy nabrzmiały,

Płomień z nich buchnął, a usta mu drżały.

Jak liść osiny od jesiennéj burzy.

— Cóż Roman? — Roman, Doumand mu odpowié,

Wciąż idzie daléj, wciąż pustoszy ziemie!

Śpieszyć na niego, biedz przeciw potrzeba.

Daléj z łupami, gdy pogoń usłyszy,

Gdzieś się ukryje w puszczach i przypadnie. —

— Jutro — rzekł Mindows. — Jutro — Trojnat wtórzył,

A mówiąc — Jutro — wzrok w Doumanda wnurzył,

I pchał głęboko, aż do jego duszy.

Skinęli sobie. Mindows nic nie widzi.

Ognia poprawił i usiadł na skórze,

Wyciągnął rękę do Doumanda dłoni.

— Tyś druh mój wierny, rzecze mu z uśmiéchem,

I gniewu w sercu twojém wszak już nié ma?

Wszakżeś po żonie pocieszył się twojéj?

Jedna kobiéta wartaż tyle żalu? —

A Trojnat dodał — Jam siwy i stary,

Ale za młodu takżem nie miał żony.

Człeka zepsuje łatwo głos pieszczony,

Łatwo mu wojnę odradzi, gdy w domu

Jest go zabawić, jest przytrzymać komu. —

Stradałeś żony, dobrze ci, Doumandzie!

Teraześ wolny, do boju gotowy;

I nie żal czasu, i nie żal ci głowy,

Nie żal ci życia. Kiedy wróg napadnie,

Ty od dnia do dnia nie będziesz odwlekać,

Rano znać dadzą, wieczór na koń siędziesz.

A Mindows troskę wziął na stare lata,

Ot patrz, jak dawno u kolan jéj leży,

Ruś go wyzywa, na Lachów nie bieży,

I przędzie z żoną u złotéj kądzieli,

I piosnką babską tylko się weseli.

O, nie wojakom w dom kobiétę wwodzić;

Jest bez nas komu wojowników rodzić.

A nasze wojny, to są dzieci nasze,

Pożyją one dłużéj niż my, panie!

Z niejednéj jeszcze potomstwo powstanie,

Co nasze imię po świecie rozsławi. —

Mówił, a Mindows zwrócił się ku niemu,

I szydząc z niego — Myślicie, Trojnacie,

Że sami tylko wojować umiécie,

I sami tylko w pole wyciągacie

Wieczorną dobą, lub o rannym świcie!

Ale i Mindows nie zapomniał jeszcze

Oszczepem władać i lud swój prowadzić;

Ani go pieśnią przykuła do domu

Kobiéta, ani starość, ani trwoga.

Mindowsa znają széroko sąsiedzi,

Że nie z kądzielą, nie u krosien siedzi. —

A Doumand milczał, wciąż mu usta drżały,

To blednął, znowu czerwienił się cały,

To niespokojny rzucał się po skórze.

Już kury piały — za dębowym stołem

Siedzieli jeszcze, jeszcze ucztowali,

A róg przechodził od ręki do ręki.

Mindowsa czoło jaśniało pogodą,

Usta nadzieją zwycięztwa się śmiały,

Już liczył łupy, już jeńców związywał,

Kniazia Romana zamykał w ciemnicę.

A Trojnat patrzał i potrząsał głową,

I wzgardą każde wtórzył jego słowo.

— O Kniaziu! rzecze na koniec, jest u mnie

Stary burtynik; on i wróżyć umié,

I pieśni śpiéwać o ojców przygodach,

I prawić dzieje dawniejszego świata.

Nieraz on mówił o strzelcu, co w bory

Szedł na niedźwiedzia i spotkał bojara,

A bojar spyta — Dokąd to? mój bracie! —

— Na łowy idę; niedźwiedź upatrzony,

Pójść go wziąć tylko. — Nuż bojar o skórę

Niedźwiedzia mówić. A strzelec za srébra

Sztukę ja sprzedał. I w bór. — A coż w borze?

Niedźwiedź go rozdarł. Nie chełp się przed czasem,

Kniaziu! Alboż wiész, kto z nas żyw powróci

Z wyprawy naszéj? co z niéj przyniesiemy? —

Mindows się śmieje z wróżby i powieści.

— A złe wam myśli, to wróćcie do domu;

Będzie i bez was zadławić go komu. —

Wtém powstał z ławy, idzie do świetlicy,

A słudzy świeżą słomę kniazióm niosą,

I ogień niecą, i skóry miękkiemi,

Wysłali łoże szérokie na ziemi.

Ale im do snu nie kleją się oczy.

Zaledwie Mindows z izby, oni oba

Stanęli, radzą, ludzi swych zwołali,

Długo rozkazy tajemne dawali,

I mieczów ostrzy ręką probowali;

A Trojnat, straże ustawiwszy wkoło.

Odesłał sługi i u ognia siedzi.

XLIV

Już kury pieją raz drugi, noc bieży,

Jeszcze się ogień w świetlicy Trojnata

Pali, i jeszcze nie spoczęli oba.

Cicho na zamku, tylko szmer stłumiony,

Jak szepty ludzi, to z wiatrem się wznosi,

To milknie znowu, i cisza głęboka.

A na podwórcu migają się cienie,

Po dwa i po trzy; już zamku przedsienie

Pełne Żmudzinów, już straże u bramy

Zabite leżą na zamkowym wale.

I straż Doumanda osadziła wrota;

Bojar Trojnata do świetlicy wpada.

Kunigas! czas już; zamek nasz, dokoła

Naszych już ludzi opasany strażą.

Dwóch tylko u drzwi Mindowsa wartuje,

Reszta z Poklusem w Pragarze na godach.

Nim ranek wejdzie, powrócą bojary,

Za resztą ludu wysłani po siołach,

I Mindows jeszcze może walczyć z niemi.

Teraz czas, panie! Gdy zdradę wywietrzy,

Uciec nam może, zna kryjówki grodu.

Idźmy. — I Doumand porwie się z pościeli,

— Idźmy! zawoła; dościeśmy czekali,

Dosyć kłamali, dosyć przecierpieli;

Idźmy! — I Trojnat za miecz swój pochwycił,

Rozwarli wrota, a zdrajca prowadził.

Pod drzwi komnaty podstąpili z cicha;

Na progu straże rozciągnione spały,

Lecz pochwycone krzyku nie wydały,

I jęk stłumiony zgon tylko zwiastował.

Doumand szedł naprzód, bo zemstą wrzał cały,

Słowa rzec nie mógł, a usta mu drżały,

Ręce się trzęsły i serce mu biło

Miłości siłą i rozpaczy siłą.

Przeszli komnatę jedną — cisza wkoło,

Drugą — i u drzwi sypialnéj świetlicy

Stanęli. Ucho chciwe Doumand wkleił —

Dwa słychać tylko, dwa tyłko oddechy,

Jedno westchnienie długie, w śnie zrodzone.

I wpadli nagle. Na miękkiéj pościeli,

Mindows na piersiach Domnandowéj żony

Leżał w śnie piérwszym; jéj ręce na szyi

Jego związane, a usta na czole

Leżą różane. Obok szaty zdjęte,

Kraśne odzieże, błyskotki przeklęte,

Któremi serce przekupił kobiéce.

Ujrzał to Doumand, i nim Mindows oczy

Rozkleił, mieczem rozpłatał mu głowę.

Zraniony jeszcze porwał się, i z rykiem

Padł jak zwierz dziki. Kobiéta zbudzona

Krzycząc się zrywa, na kolana rzuca.

Wtém Trojnat skoczył i poprawi razu.

Mindows krwią spłynął, zatoczył się, pada,

A Doumandowa przed mężem swym blada,

Wyciąga dłonie, pełznie do nóg jego.

— Panie! — zawoła. On nie słuchał głosu,

Za włosy porwał, miecz w piersi utopił.

— Kraśne ci szaty uszył twój Mindowe,

Kraśniejsze Doumand daje ci na drogę!

Dobrze wam było żyć razem na ziemi,

Idźcież we dwojgu do jednéj mogiły. —

Mówił, i oczy w twarz żony utopił.

Ujrzał ją Doumand, poznał ukochaną,

Zemsty zapomniał, miłość przypomina,

I miecz wyrywa, i siebie przeklina,

Z piersi przebitéj krew usty wysysa,

Woła, na ręce bierze i podnosi,

U martwéj jeszcze przebaczenia wzywa.

Na próżno! — oczy zagasły, śmiertelny

Całun na bladéj rozesłał się twarzy,

Głowa opadła. Jednym znakiem życia

Krew, z białéj piersi płynąca potokiem.

Ale już Doumand na trupa Mindowy

Upada, zemstą pragnie się napoić.

A Trojnat stoi, spójrzał, z myślą nową

W dalsze świetlice szalony poskoczył.

Wtém Mindows wstaje, za nim się potoczył,

Cały krwią zlany, z najeżonym włosem,

Z wzniesioną pięścią; — Doumanda obalił,

Dognał Trojnata, za szyję u proga

Chwycił i jego na ziemię wywrócił.

Depcze nogami; — chce mówić, — nie słowa,

Głos tylko jakiś z piersi się dobywa,

Głos niewyraźny, stłumiony, warkliwy,

Jak zwierza, kiedy pod myśliwca strzałą

Padłszy, chce jeszcze raz tchnąć piersią całą.

Ale nierówna walka ich i siły;

Powstaje Trojnat, trzeci raz ciął mieczem,

A jeszcze ducha nie wypędził z ciała.

Ostatkiem życia Mindows nań się rzucił,

I skonał, cisnąc w bezsilném objęciu.

— Dzieci swych bronisz, wilcze, Trojnat woła:

Nie — nie! ja życia szczenięciu twojemu

Nie dam jednemu! wszystkie wymorduję! —

Słuchaj mnie: z tobą ród twój ginie cały —

Słuchaj! jam długo zemstę w piersi chował,

Nie żebym w końcu słaby ją darował! —

Mówi, i ręce rozrywa, i bieży.

Gdzie na posłaniu dwoje dzieci leży;

One z przestrachu powtulały głowy,

I cicho płaczą; i ojca, i matki,

I swych służebnych na próżno wołają.

Wywlókł ich Trojnat z posłania za włosy,

Rzucił na ziemię i zdeptał nogami,

Rozkrwawił mieczem, aż z rozdartéj piersi

Dziecięce dusze w mękach uleciały.

XLV

Na nowogródzkim polu czyja to mogiła,

Ogmmném ciałem swojém garść kości pokryła?

Mindowsa to mogiła, jak Mindowsa sława

Stara, wielka, na poły zapadła do ziemi.

Szły przez nią pokolenia, deptając nogami,

Przysypując swém ciałem, wygryzając boki

Pługiem, co głębiéj co dzień rył ją i rozrywał.

A nad nią nieraz wieśniak pieśń Mindowsa śpiéwał,

A nad nią nieraz stanął i westchnął podróżny.

I nieraz starce, siedząc z dziećmi na kolanach,

Prawili im o wielkich Mindowsowych bojach,

Nieraz pieśnią, powieścią, z grobu wywołany,

Wstał olbrzym z snu, i głową sięgając w obłoki,

Z wielkim mieczem Ryngolda wznosił się nad ludem,

Cieniem swoim przyszłość im i jutro zakrywał.

Teraz — teraz zarosła mogiła chwastami,

I olbrzym już nie wstaje, bo spróchniał w mogile,

Jak pamięć jego między Litwą już spróchniała.

I pusto na mogile, i pusto dokoła;

Tylko pszczoła zabrzęczy, szuka w chwastach miodu,

Tylko ptaszek przeleci, smutno zaświergocze,

Tylko człek czasem przejdzie i westchnie po cichu.

I z Mindowsa mogiły tylko kurhan mały,

I z Mindowsowéj sławy ledwie tylko imię!

Anafielas. Pieśń III. Witoldowe boje

Pieśń trzecia i ostatnia. Witoldowe boje

Litwie i Żmudzi

Te Trzy Pieśni

Anafielas

poświęcił

J.I.K.

Witoldowe boje

I

Dlaczego duchem po rodzinnéj ziemi

Błądzę ja zawsze, rozkopując groby,

I szukam życia zgasłego pod niemi,Życia wśród prochów, śmierci, wśród żałoby?

Dla czego idę ze świata upioremNa Anafielas, gdzie naddziadów cienie,

Z łukiem na plecach, a w rękach z toporem,

Z siwemi brody, siadłszy na kamienie,

Płaczą i patrzą ku rodzinnéj stronie

Szklannemi oczy, bez łzy i uśmiechu,

Sparłszy na oręż spracowane dłonie,

Sparłszy na ręce piersi bez oddechu?

Dla czego duch mój nie pójdzie z żywemiŻyciem dzisiejszém serca rozweselać,

I bujać z niemi, i rozśmiać się z niemi,

I ich roskosze i radość podzielać?

Dla czego w górę zwracam tęskne oczy,

i szukam duchów, co w nieba wzleciały,

W kraj nieśmiertelny, smutny a uroczy?

Dla czego z niemi i w nim żyję cały?

Dla czego w pieśni umarłych, co ludzi

Piersi nie grzeje, serca nie porywa,

Wiecznie się głos mój wysila i trudzi,

I ledwie ustał, znowu się odzywa?

Czemu sam jeden na Anafiel lecę,

Na próżno ciągnąc zimny lud do siebie;

Wskazując przeszłość, stary ogień niecę,

Sam tylko, Litwo, mając łzy dla ciebie?

Czemu?? — nie powiém, i wy nie powiécie,

Bo nikt z was nie wié słowa téj zagadki:

Z piastunki ręku czemu drobne dziécię,

Płacząc, się ciągnie do grobu swéj matki?

Matką mi — przeszłość, a piastunką — życie.

II

O morze! sine morze! kto nad cię piękniejszy?

Z wszystkich Stwórcy objawień kto większy od ciebie?

Nic twych wdzięków nie zgasi, wielkości nie zmniejszy;

Piękneś w obliczu ziemi i piękne przy niebie,

I wielkie, i ogromne, jakby Bóg cię stworzył,

Aby wieczność wystawił, ludzi upokorzył.

Czy słońce się przegląda w twéj zielonéj fali,

I, topiąc swe promienie w przezroczyste głębie,

Stem barw ciebie ubiera, płomieniem zapali,

Lub maluje, jak opal, jak szyje gołębie,

Czy noc czarna zapadnie, Menes wejdzie blady,

I strugą światła śrébrną wysypie swe ślady,

Ty zawsze wielkie, piękne, ty zawsze cudowne!

Oko ludzkie, co na twych przestrzeniach spoczywa,

Drogie myśli z twych głębin, obrazy czarowne,

Droższe pereł, korali, nurzając, dobywa;

A ucho twego głosu słuchając zdumiałe,

Zda się słyszy, jak w niebie nócą Bożą chwałę.

Ciche, tyś wielkie, straszne w swoim majestacie,

W lazurem, zielonością wyszywanéj szacie;

Zburzone, ty falami bijąc brzeg zszarpany,

Rycząc, z wnętrzności białe wyrzucając piany,

Trwogą napełniasz serce, duszę niepokojem,

Jakbyś ziemię pochłonąć chciało w łonie swojém.

Morze! czemuż ten, co cię pokochał namiętnie,

Jak piérwszą miłość w duszy, pamięć twoję chowa,

I wspomina o tobie z uniesieniem, smętnie?

We snach ku twoim brzegóm zwraca mu się głowa

I serce na szmer fali podnosi się twojéj,

A w oczach wciąż twa wielkość i piękność mu stoi?

III

Chmurne niebo nad głowami,

Żółte piaski naokoło,

W dali szumi bałwanamiSine morze burzą wzdęte,

Wyżéj Świętéj Góry czoło,

Sosnowym wiankiem opięte,

Chmury lecą po niebiosach.

Po ziemi piasku tumany,

Wiatr w sosen zielonych kosachWyje burzą rozpasany,

I zaszumi gdzieś na chmurze,

To na morzu, to na górze.

Znowu cicho, znowu fale

Konają na piasków łonie,

Chmury toczą się wspaniale,

Sosny zgięte wznoszą skronie,

Cisza wkoło, którą zrywa

Ptaków gromada krzykliwa.

Lecz już znowu ryczy morze,

Piaski z brzegów wiatr rozprasza,

Chmury rozrywa i porze,

Sosen gałęzie podnasza,

Lecz nie słychać w burzy ryku

Sosen szumu, ptaków krzyku.

Wieczór chmurami odziany,

Już zachodnie gasną zorze

Blaski krwawemi; bałwany,

I dalekie błyszczy morze,

A na górze zza gęstwiny

Dym się w niebo podniósł siny.

Na górze, w sosnowym wianku,

Bieleją mury świątyni;

W niéj goreje bez ustanku

Ogień Litewskiéj Bogini;

Dwanaście dziewic swojemi

Tli go rękoma białemi.

I nieraz żeglarz zbłąkany,

Gdy burza z łodzią szaleje,

Wierzch góry w sosny odziany,

Ogień, co na górze tleje,

I Bóstwo wzywa w rospaczy,

Aż znak wybawczy zobaczy.

Pusto; na niebios przestworzu

I ptak jeden nie przeleci;Łódź nie czernieje na morzu;

Na ziemi w piasków zamieci

Duchy szalonemi skokiNa Bałtyk lecą széroki.

I znowu wiatr się uśmiérza,

Chmury rzadnieją nad głową,

I wolniéj fala uderza

W żółtą mieliznę piaskową,

Ptaki nad morze wzleciały

A sosny szumieć przestały.

Czyjaż tam suknia bieleje

Na wydmach piasku w oddali?

Wiatr jasnym fartuszkiem wieje.

Czy to bóstwo wyszło z fali?

Czy to Bałtyku królowa,

Po kochanku płacze wdowa?

Czy to morza córa biała

Zbiera rozpierzchłą drużynę,

Którą burza rozsypała,

Bijąc o brzeg fale sine?

Czy zbiera rybki, co drgają,

Na piasku wody czekają?

Czy to Praurma góry swojéj

Idzie kapłanki odwiedzić?

Służby, co w świątyni stoi,

Tajemne kroki dośledzić?

Praurma, co na Litwy niebie

Nie zna możniejszéj nad siebie?

Nie bóstwo to, nie duch morza,

Żmudzka to idzie dziewczyna,

Widymuntówna to hoża,

Bojara córka jedyna,Wejdalotka z Świętéj Góry

Śpieszy pod ołtarza mury.

Na głowie wianek ruciany,

Na szyi sznur bursztynowy,

Rąbek biały spływa z głowy,

Fartuch w dzwonki obszywany,

A koszulka z lnu żmudzkiego,

Jak piana morska białego.

Niespokojna — noc zachodzi,

Gasną zorze, duchy wstają,

Z morza na spróchniałéj łodzi

Już topielce przybijają,

I po brzegach wyć poczęli,

Pastwę ciągną do topieli.

Duchy nocy już głosami

Ptaków krzyczą, i czarnemi

Skrzydły wioną nad głowami,

Smutne pieśni nócąc ziemi.

Ona śpieszy — noc zapada,

A przed nocą wrócić rada.

Już pod górą, a po błoniSłychać tentent i parskanie:

Jakiś jeździec za nią goni;

Miecz mu brzęczy, a w kołczanie

Pióra strzał zaszeleściały,

A koń parą bucha cały.

Ona bieży, on ją goni;

Po piasczystéj lecą błoni;

Ale biały koń wyściga

Coraz dziewczę, coraz bliżéj,

I jak strzała tylko miga,

Ku niéj prędzéj, ku niéj chyżéj.

Aż ją dognał; ona stała,

Serce biło, twarz pałała;

On jéj w oczy zadziwiony

Patrzał długo, patrzał śmiało.

— Dziewczę! z któréj idziesz strony?

Co cię w burzę tu zagnało? —

— Córką jestem Widmuntową,Wejdalotką z Świętéj Góry;

Bracióm strawę niosłam dniową,

Gdy mnie burza, gdy mnie chmury

Na morskim brzegu zastali,

I dzień cały zatrzymali.

Teraz wracam do ołtarzy.

Nie czyń złego, puść mnie, panie!

Bóg podróżnych niech ci zdarzy

Szczęsną drogę, powitanie

W progu zamku, gdy spoźnionyDo dzieci wrócisz i żony. —

— O! do zamku mi daleko!

Widmuntówno! nie dziś stanę;

Za siódmą on stoi rzeką,

A gdy wrócę, nie kochaną

Żonę, ale psy, sokoły,

Powitam w nim, niewesoły. —

I poleciał. Ona stała;

Raz ku górze, dwa ku niemu

Tęskno, smutno spoglądała;

I powoli ku swojemu

Szła ustroniu, a dumała

Z okiem w ziemi, w myślach cała.

Jasne niebo, znikły chmury,

Żółte piaski złotem świecą,

Na wierzchołek Świętéj Góry

Stada dzikich ptaków lecą,

I krążąc nad nią wokoło,

Pieśń zaśpiewały wesołą.

Już nie szumi gaj sosnowy,

Morze do snu się kołysze,

Fala, brzeg całując płowy,

Ledwie szmerem przerwie ciszę.

Światło wkoło, radość wkoło,

W niebie, na ziemi wesoło.

Tam rybacy z siecią płyną

I pieśniami brzeg żegnają,

Wiosłem wodę porąc siną,

Pieśnióm wtóry wybijają.

Światło wkoło, radość wkoło,

Na ziemi, morzu wesoło.

Ale słońce już zapada

Do kąpieli po upale,

Na noclegi ptaków stada

Lecą w jezior ciche fale,

A Święta Praurymy Góra

Cieniem słoni się ponura.

Tylko na jéj sosen skronie

Jeszcze słońce rzuca blaski;

Stoją w złocistéj koronie,

Ponad morze, ponad piaski

Harde, smutne wznosząc głowy,

Stróże świątyni Królowéj.

Czyjaż tam suknia bieleje

Na żółtych wydmach w oddali?

Wiatr jéj rąbkiem jasnym wieje.

Czy to bóstwo wyszło z fali?

Czy to Bałtyku Królowa,

Po kochanku płacze wdowa??

Czy to morza córa biała

Zbiera rozpierzchłą drużynę,

Co fala powyrzucała,

Bijąc o brzeg fale sine,

I zbiera rybki, co drgają,

Na piaskach wody czekają?

Czy to Praurma góry swojéj

Idzie kapłanki odwiedzić?

Służby, co w świątyni stoi,

Tajemne kroki dośledzić?

Praurma, co na Litwy niebie

Nie zna możniejszéj nad siebie?

Nie bóstwo to, nie duch morza,

Nie Praurma w ludzkiéj postaci;

Biruta, Żmudzinka hoża,

Wraca od rybaków braci,

Z rucianym wiankiem na skroni,

Z próżnym koszem w białéj dłoni.

Znowu tęskni, znów ją goni

Jeździec na siwym żmudzinie;

Niedźwiedzi ma szłyk na skroni,

Burka czarna z ramion płynie,

Łuk rogowy, miecz u boku,

W ustach uśmiech, duma w oku.

Widmuntówna go ujrzała

I szła daléj — serce biło;

Zrumieniona, w strachu cała,

W sercu, w uszach jéj tętniło;

Nie widziała, gdy ją witał,

Nie słyszała, gdy zapytał:

— Dokąd? Widmuntówno hoża!

Dokąd poźnym znów wieczorem?

Już zachodnia gaśnie zorza,

Krucy kraczą ponad borem —

Duchy lecą, widma lecą,Kaukie złém już okiem świecą! —

— Kapłanką jestem Zniczową,Wejdalotką z Świętéj Góry;

Bracióm strawę niosłam dniową,

Pod świątyni wracam mury.

Od złych duchów, złego człeka,

Praurmy broni mnie opieka. —

— Widmuntówno! pojedź ze mną.

Dość kapłanek ma Prauryma.

W moim zamku pusto, ciemno,

I zaświecić komu nié ma;

Zamek smutny, opuszczony —

Dzieci nie mam, nie mam żony.

Pojedź ze mną. Skarb mój mnogi,

Sług mam wielu, kraj széroki,

Skarby kładnę ci pod nogi,

Sługóm każę strzedz twe kroki,

Złote wieńce, miękkie szaty,

Kraj mam wielki, dwór bogaty.

Widmuntówno! pojedź ze mną;

Siwy nas uniesie dwoje.

Pod zasłoną nocy ciemną

W Litwę polecimy moję.

Nim się druga noc rozściele,

Na Trokach będzie wesele. —

— O, nie, panie! jam Zniczowa,Wejdalotka z Świętéj Góry;

A kto przysiąg nie dochowa,

Perkun karze ogniem z chmury;

Kto przysiąg świętych naruszy,

Perkun karze ogniem w duszy.

Porzuć Widmuntowe dziecię.

Sto na Żmudzi dziewcząt, panie,

Pójdzie z tobą, gdy zechcecie,

Dzielić na Trokach mieszkanie.

Jam piérwszy wianek z méj głowy

Rzuciła w ogień Zniczowy. —

— Sto kapłanek ma Prauryma,

Jest tam komu Znicz rozdymać;

U mnie w Trokach jednéj nié ma

Domowy ogień utrzymać.

Ucieczka będzie tajemną,

Siadaj na koń i jedź ze mną. —

— O, przed Bogów okiem, panie,

Żaden krok się nie utai.

Przez morski odmęt, otchłanie,

Z głębi lasów, z ludów zgrai,

Bóg wywlecze przeniewiercę

I piorunem trafi w serce.

Tu mi miejsce, tu przysięga,

Tu mój ojciec, bracia mili,

Tu rodzinnéj rzeki wstęga,

Tu mi żmudzki ptak mój kwili,

Wszystko moje, kraj mój miły,Wejdalotkę uwięziły. —

— Litwa, Żmudź — siostry rodzone,

Język bratni, kraj to krewny,

I dłonie ich połączone,

Los ich nie rozerwał gniewny.

Twa rodzina — mą rodziną.

Siadaj, jedź ze mną, dziewczyno!

Piękny zamek na jeziorze,

W zamku wesołe komnaty,

Tłumy sług na moim dworze.

Sznury pereł, drogie szaty,

Xiążęcą czapkę na skronie,

Złotą kądziel dam ci w dłonie.

Będziesz wieść xiążęce życie.

Wśród sług wesołego dwora,

Śpiewem budzona o świcie,

Śpiewem uśpiona z wieczora,

Na posłanie twe puchowe

Kładąc od trosk wolną głowę. —

— O, nie, panie! o, nie, panie!

Ja chcę tylko żyć ze swemi.

Za roskosze wszystkie stanie

Roskosz widzenia swéj ziemi.

Tu mój ojciec siwy żyje,

Tu mój brat z morzem się bije.

Tu dzieciństwa zeszły lata,

Nad morzem muszle zbierała,

Na tym brzegu jam czekała

W poźną noc rybaka brata,

Tum zrywała piérwsze kwiaty,

Tam w dolinie dym méj chaty. —

Ona bieży, on ją goni;

Próżno dziewczę się wyrywa,

Po piasczystéj lecą błoni.

Z wiatrem końska igra grzywa,

Burka z wiatrem się poddyma.

Kiejstut dogonił ją, trzyma,

I porywa, na koń sadza.

— Próżne łzy, Biruto, twoje!

On nie takie staczał boje,

Nie taki łup uprowadza.

Nigdy łzy go nie skruszyły,

Nigdy jęk nie wydarł siły.

Leci Kiejstut, a na ręku

Płacze swojéj braci, ziemi,

Płacze, w głośnym lejąc jęku

Żal za rodziną, za swemi,

Płacze sercem i oczyma,

Płacze dziewczę — płacz nie wstrzyma —

I tak woła: — Bogi moje!

Zwiejcie burzę, gromy ślijcie,

I kapłankę weźcie swoję,

I niewolnicę odbijcie! —

A Bogowie nie słuchali,

Jeździec coraz jechał daléj.

Ona woła: — Ojcze stary!

Wyślij lud twój, sługi, woje,

Na porywcę wzywam kary,

W obcych rękach dziecię twoje. —

I nie słuchał ojciec stary,

Jeździec sadził przez obszary.

Ona woła: — Bracia moi!

Wy na morzu, wy daleko,

Nie ujrzycie siostry swojéj.

Siostrę waszą w połon wleką. —

I bracia jéj nie słuchali,

Jeździec coraz leciał daléj.

— Nocy czarna! straszna nocy!

Nie gaś słońca, niechaj płonie.

Saułe! wzywam twéj pomocy,

Świeć mym bracióm na pogonie;

Gdy mnie szukać się rozbiegą,

Wiedź ich prosto śladem jego. —

Lecz i słońce nie słuchało,

Nie słuchała noc jéj czarna,

Piaskiem drogę zasypało.

Siwy biegł, jak leci sarna,

Kiedy łowiec za nią w lesie

Psy i strzały zbójcze niesie.

Ona płacze; łzy jéj biegą,

A za łzami, za lasami,

Ni domku ojca starego,

Morza z złotemi brzegami

Nie widać, ni Świętéj Góry,

I Praurymy znikły mury.

Wszystko znikło przed jéj okiem,

Wszystko minął jeździec w biegu;

Już na polu gdzieś szérokiém,

Na nieznanéj rzeki brzegu.

Ona to, co postradała,

Jeszcze w mokrych oczach miała.

IV

O! dzień to wielki, dzień był uroczysty.

Gdy kurzem osunięty, cały krwią oblany,

Kiejstut na zamek zawitał ojczysty,

A sługa w bramie, z zgiętemi kolany,

Z łbem nachylonym, powitał go słowy:

— Kniaziu! do zamku gość nam przybył nowy.

Serce Kiejstuta zatrzęsło się w łonie.

On przeczuł, jaki gość na zamku świeży;

Więcéj nie pyta, z potu otarł skronie,

Konia porzucił i w świetlicę bieży.

Biruta siedzi na łożu rumiana,

A białą piersią karmi swe pacholę,

Wstała na nogi przeciw swego pana

Z radośną krasą na wesołém czole.

— Patrzaj, Kiejstucie! syn ci się narodził!

Ty syna chciałeś, masz mieczu dziedzica,

Co, jak ty, będzie w krwi krzyżackiéj brodził,

Co, jak ty, będzie bicz i nawałnica

Na wrogów Litwy! Weźmij go na ręce

I pobłogosław w imie Bogów Litwy. —

A Kiejstut syna podniósł, i dziecięce

Rysy rozpatrzył. Czy rękę do bitwy,

Oczy wojaka ma, siły żołnierza?

Patrzy i patrzy, czoło mu jaśnieje.

Dziecię nie płacze na widok rycerza,

Rączki podaje, do niego się śmieje,

Już nie ku matce, ku ojcu swojemu.

Na wpół weselem, wpół się smutkiem kraje

Biruty serce — synu jéj małemu

Lepiéj żołnierski uścisk zasmakował

Niżli matczyny; syn już od jéj łona

Wyrwał się, bojów zapachu skosztował;

Znów będzie samą, znów osamotniona!

Zdjął szłyk i usiadł Kiejstut, i kołysze

W niedźwiedziéj burce na kolanach syna,

A matka patrzy, niespokojna dysze,

Oczyma wodzi, serce jéj się ścina,

Jak Trockie, w mrozy zimowe, Jezioro.

Łzów nie uronisz, Widmuntowa córo,

Ale cię boleść, jak mróz kwiaty, zwarzy,

Dziki swój pazur zostawi w twéj twarzy.

Już do twéj piersi nie zrywać się jemu;

Ojciec kołysze rękoma twardemi,

A Witoldowi tak lubo małemu;

Lepiéj niż kiedy piersiami białemi

Tyś go karmiła, i piersią kobiécą

Do snu na próżno chciała skleić oczy.

Patrz, on się śmieje; na powieki lecą

Mary wesołe, sen jakiś uroczy.

Kiejstut Birutę pocałował w czoło.

— Dzięki ci! Rodź mi takie, jak ten, syny.

Trzeba ich Litwie, by stanęli wkoło

Murem żelaznym bezbronnéj krainy,

Któréj gór, morza, gdy Bogi nie dały,

W piersiach swych synów ma morza i wały;

Trzeba nam ręki i głowy do boju,

Bo długo jeszcze nie będzie na Litwie,

I nigdy może nie będzie pokoju —

I żyć nam w boju, i umierać w bitwie. —

Mówił, a słowa leciały do ucha.

Ona słyszała, a jakby nie słucha;

Cóś może biedna o swym synu marzy,

Bo widać myśli na schmurzonéj twarzy.

I nic nie rzekła, nie odpowiedziała,

Syna przyjęła, cisnęła do łona,

Piersi mu białéj do ustek podała;

Dziecię nie wzięło — żółcią zaprawiona.

Ilekroć Kiejstut powracał z wyprawy,

Bieżał do syna — piérwszy to syn jego.

Piérwszy raz serce, co w bój wrzało krwawy,

I do dziecięcia zabiło małego,

I biegło, jako łanie ku swym biegą.

A kiedy przybył, nie ściskał dziecięcia,

Ani je tulił, ni pieścił ustami,

Lecz na żołnierza chował pacholęcia,

Grając mu w rogi i dzwoniąc szablami;

Nie chował syna jako ptaka w klatce,

Co go hodują, aby pięknie śpiewał;

Nie dał kobiétom, własnéj nie dał matce,

A pierś mu męzką prawicą rozgrzewał;

Nosił jak orlę do łowów uczone,

Jako sokoła, co, gdy skrzydła wzrosną,

Spójrzy na ptastwa stada wylęknione

I puści na nie z źrenicą radośną,

I pójdzie w górę bujać po obłokach;

Chował go, jako chowają ogary,

Którym krew lizać, mięso szarpać dają,

Aby, gdy przyjdą do lat, w zgrai staréj

Poszły, za starą nie zostały zgrają;

Chował do boju Witolda młodego,

Na niewygodach, na łowach, na koniu;

A w odpoczynku nie pieśnią kobiécą,

Ni śpiewem dziewic ucho mu głaskano,

Ale Jaćwieży pieśni mu śpiewano,

Co ogniem idą, ogień w sercu niecą,

I całe życie potém w duszy świecą;

Pieśni o dziadów zapasach szalonych,

Pieśni o ojców bojach utrapionych!

Niemi młodego karmią bez ustanku,

Niemi do serca ojciec mu kołata.

O! bo najdaléj, co w życia poranku

Do serca pójdzie, w serce się zaszyje,

Tego nie zetrze wiek, życie nie zmyje,

Tego poźniejsze nie zagaszą lata.

Ledwie zagrzebiesz, na wierzch znów wychodzi,

Człeka odżywia i znowu odmłodzi.

Napróżna praca! Gdy w serce upadnie,

Myśl czy uczucie pozostanie na dnie

I długie lata, jak koncha perłowa

W przepaściach morza duszy się przechowa.

V

Płyną lata jak fale, wiatr losu je wzdyma,

Płyną falą do brzegu, o brzeg się rozbiją,

I rozprysnął się bałwan, a po nim nic nié ma!

Trochę piany, którą się suche piaski myją,

Trochę muszli, i rybek, i bursztynu bryła,

Co się wstydząc przed słońcem, do ziemi zaryła.

Czasem fala o brzegi kiedy się rozbije,

Piany nie pozostawi, nie rzuci bursztynu,

Rozpryśnie się o skały, zimny kamień zmyje

I topielca wyniesie, na postrach dla gminu.

Nikt fali nie policzy, fali nie wywróży,

Pogody nie przepowié, nie przepowié burzy.

Płyną lata falami na trockiém zamczysku,

I Biruta nie płacze po żmudzkiéj rodzinie,

Wieczór tylko w zachodu jaskrawym odbłysku,

Gdy, jak morze, jeziora świecą fale sinie,

Kiedy wody zaszumią, ptak jaki zakwili,

Ona myślą ucieka do ubiegłych chwili,

I wspomina na ojca, wspomina na brata,

Na świątynię Praurymy, na ojczyste kraje,

Na pamiątki z innego, z młodzieńczego świata,

Których do szczęścia sercu Biruty nie staje,

Ale nie pójdzie ona za rodziną swoją,

Bo przy łożu Biruty dwie kolebki stoją.

W jednéj kolebce córka śpi z złotemi włosy,

Xiężycowe ma jasne oblicze, spójrzenie,

I pogląda, jak xiężyc, gdy wejdzie w niebiosy,

Siejąc po białym świecie srébrzyste promienie;

Jako gwiazda przyświeca nad dolą matczyną;

Przy niéj mroki przyszłości jaśnieją i giną.

W drugiéj kolebce matki i ojca nadzieje,

Młody Witold usypia. To słońce u wschodu

Jeszcze wielkiémi blaski po świecie nie sieje,

Lecz słońce i olbrzyma rozpoznasz za młodu.

Inaczéj gwiazdy świecą, srébrny xiężyc świeci,

Inszym wzrokiem patrzają drobne ludu dzieci.

On w kolebce sokolém patrzy już wejrzeniem,

I dziecinnych zabawek, jak siostra, nie żąda,

Do zbroi się wyciąga bezsilném ramieniem,

Na miecz ojcowski okiem gorącém pogląda,

A gdy biją w lietaury, gdy w rogi zadzwonią,

Serce mu skacze małe, drobną klaszcze dłonią.

A gdy Kiejstut na wojnę szłyk niedźwiedzi wdzieje,

Kiedy burkę narzuci i wiżos obuje,

Mały Witold do ojca wesoło się śmieje,

Za szyję obejmuje, sukni uwiązuje,

Jak gdyby już chciał dzieckiem dzielić niespokojny

Zwycięztwa nad Krzyżaki i z Lachami wojny.

— Nie czas jeszcze, Witoldzie! — ojciec mu powiada —

— Nie czas — mówi mu matka — śpij jeszcze spokojny,

Przyjdą i tobie lata, a Litwa ci rada

Da lud zbrojny do ręki i miecze do wojny.

Śpij w kolebce. Za wcześnie obudzą sąsiady,

Wrzawa boju, pożogi i Rusi napady.

Śpij, Witoldzie! Po ojcu miecz wziąwszy skrwawiony,

Nie dasz mu w pochwach drzémać i rdzą się okrywać.

Trzech strasznych wrogów stoi z każdéj Litwy strony,

Nie będziesz mógł spać wówczas, nie będziesz spoczywać,

Usiąść nie będzie kiedy na ojczystych progach,

Z sokoły, psami hulać po Litwy rozłogach.

Śpij, Witoldzie, śpij, dziecię, snem na całe życie!

Spadnie ci potém Litwa na piersi brzemieniem,

Wrzawa wojen obudzi o młodzieńczym świcie,

I do grobu wojenném wieść cię będzie pieniem.

Sen twój na życie całe; po nim nie spać tobie,

Aż z przodkami twojemi, w Swintorohy grobie. —

A dziecię, zda się, słucha, i słowa nie słyszy,

Wciąż za tarczę błyszczącą, to za łuk porywa,

I za ojcem, gdy jedzie, niespokojnie dyszy;

A matka go w objęciach ściska nieszczęśliwa,

Pieśnią wojny usypia najmilszego syna,

W zbroję twardą go kładzie, gdy kwilić zaczyna.

Rośnie olbrzym w żelazie, karmiony od młodu

Mlékiem żmudzkiéj dziewicy, żmudzką pieśnią boju,

I po żyłach już płynie krew starego rodu

Dziadów, którzy nie znali spoczynku, pokoju,

Co dziecinną już ręką gdy wzięli miecz biały,

Szli z nim w boju niezbytym przez długi wiek cały.

VI

Nad kolebką Witoldową

Dwa duchy ciężą skrzydłami:

Czarny duch wisi nad głową,

Świeci krwawemi ślipiami,

A w paszczy język śpieniony:

To słowika głosem śpiéwa,

To zahuczy rozjuszony,

Jak wąż, sowa się odzywa;

U nog dziecka biały klęczy,

Ręce załamał i jęczy,

A po twarzy dwie łzy płyną,

To wytrysną, to znów zginą.

Dziecię śpi i przez sen słucha

Czarnego, białego ducha.

Oba w drobne szepcą uszy,

Obu pieśni grają w duszy.

Czarny okrył mu skrzydłami

Śpiącą, sny młodemi, głowę,

I serca objął połowę,

I tak mu śpiewa, tak mami:

— Ty będziesz wielki, wielki jak przodkowie,

Wielki jak Bogi, co siedzą w Romnowie,

Litwy ty panem, ty panem na Rusi,

Przed tobą wszystko paść, czołem bić musi.

Gdzie mieczem skiniesz, ludy ci pokłonią,

Zgarniesz je w jedno olbrzymią twą dłonią.

Na próżno Lach ci krzyż złoty ukaże,

Ty wiész, że Litwy Bogi, Bogi twoje.

Niech zdrajcy padną na wylękłe twarze,

Ty z krzyżem tylko zwodzić będziesz boje.

W ręku twych wojna, wojna na twém czole,

Wojna twą sławą, twéj wielkości pole,

Krew ci ofiarą, co serce ochładza,

Łza — napój słodki, który sen sprowadza!

Ty będziesz wielki, jak wielcy przodkowie,

Dziadowie twoi z kamienia i stali,

Co suchém okiem w morza krwi patrzali,

Nogą na wrogach podeptanych stali,

Rusi na piersiach, Krzyżakóm na głowie,

Lachóm wnętrzności jedli i szarpali.

W tobie krew krzyża nieprzyjaciół płynie,

Ojców, co w wierze wytrwali do końca.

Tyś Litwy panem, i Litwa nie zginie —

Tyś wiary ojców i swobód obrońca.

Skroń twoję sława uwieńczy koroną

Z kości twych wrogów i ciał ich splecioną!! —

Dziecię śpi i przez sen słucha,

Do czarnego śmiejąc ducha,

I serce mu drobne bije,

I myśl ciemna w głowie wije,

I rękami szuka broni,

I już wrogów we śnie goni,

Ciśnie Litwę w silnéj dłoni

I przyciska ją do łona.

Rozszarpana, pokrwawiona,

Z zdartą piersią, w łzach i jęku

W Witolda spoczęła ręku.

A duch biały cicho śpiewa.

Nie słychać go w dziecka duszy;

Śpiew anielski nie porywa,

Śpiew pokoju nie poruszy;

Bo wciąż w uszach brzmi bojowo

Czarnych duchów wielkie słowo.

— Ty będziesz wielki, nie twych przodków sławą,

Nową sławą, nową chwałą,

Nie pogan wielkością krwawą,

Chrześcijan spokojną i trwałą.

Ty będziesz wielki — serce twe usłucha

Głosu chrześcijańskiej wiary,

Złego wyrzeczesz się ducha,

Czarnych bogów Litwy staréj.

Ty będziesz wielki — pod twojém ramieniem

Pokój i wiara rozświecą;

Będziesz dla Litwy wytchnieniem;

Ludy pod skrzydła twe zlecą.

Ty będziesz wielki, bo przebaczysz wrogóm,

Bo lud przyciśniesz do łona,

Krwawym nie skłonisz się bogóm,

Litwy, tyś Rusi — obrona.

Pogasisz ognie, co tleją, pogańskie,

Krzyża ty będziesz podporą;

Błogosławieństwa ci Pańskie,

Na wysokiém niebie gorą. —

Dziecię śpi, przez sen nie słucha,

Do czarnego tuli ducha.

Biały u nóg jego klęczy,

Załamał dłonie i jęczy,

A wciąż pieśń pokoju śpiéwa,

Do serca się nią dobywa.

Kołyszą tak bohatera

Pogan bogi, Anioł Boży,

Ich pieśń serce mu otwiera,

Pieśń anielska nie otworzy.

I płakał łzami duch w bieli

A czarne duchy się śmieli.

VII

Ryngoldzie wielki! dobrze Litwie było

Pod twemi skrzydły w jedno wzrastać ciało.

W Mindowsa ręku jeszcze się łączyło,

Co po nim tylko rozpadać się miało.

Syn mścić śmierć ojca zrzucił suknie mnisze,

Lecz jemu w boju klasztorne zaciszeŚmiało się jeszcze. Ni serca, ni dłoni

Nie miał mnich zemstą za ojca zagrzany.

Ni sił ojczyznę z złéj podzwignąć toni,

Sąsiady zwalczyć, upokorzyć pany.

Na próżno na koń siadł z szłykiem na głowie.

Śmieli się z mnicha rycerza kniaziowie,

I jednéj nocy w Włodzimierza grodzie

Miecz zdradny w piersi bezbronne posłali;

Krew upłynęła ostatnia w cnym rodzie,

Oni się ciesząc, na bezpańską gnali

Litwę sierotę, co po swoich panach

Na mchem zarosłych płakała kurhanach.

I Krzyżak leciał część swojego łupu

Garnąć, Lach leciał na wołyńskie włości,

Rusin Krewiczan chciał wziąść bez okupu,

A kniazie Litwy w wzajemnéj się złości

Nad trupem matki o puściznę bili,

Krwią swoją ziemię użyżniając wrogów,

I jeden z drugim tłukli i walczyli,

Święcąc na przemian wiarę swą i Bogów.

I długie walki, długie były boje,

Aż Gedymina prawicą objęta

Litwa na rany zapomniała swoje,

Ale o zemście we wnukach pamięta.

Walczył Gedymin, walczy Olgierd z bratem,

W karki sąsiadów tnie ciężkim bułatem,

A każde cięcie krwi strumień wyciska;

Leje się! Lecz cóż na krwi Litwa zyska??

VIII

Biruta siedzi u złotéj kądzieli,

I z wolna, myśląc, wyciąga nić długą;

Ilekroć wzrokiem spotka się ze sługą,

Pyta o pana, czy go nie widzieli?

— Powiedzcie, Kiejstut nie wraca z wyprawy?

Nie słychać trąbki? nie widać kurzawy? —

A słudzy milczą, cisza wpośród grodu,

Cisza na jasném i gładkiém jeziorze,

Nie pyli droga. Drogą od zachodu

Wracać powinien Kiejstut o téj porze,

A jego nié ma! Dnie samotne płyną,

I tęskniéj z każdą przebytą godziną.

Nié ma Kiejstuta! Czy znowu Krzyżacy

Wzięli w niewolę zaciętego wroga?

— Powiedz mi, wietrze, powiedzcie mi, ptacy,

Czemu gród pusty, czemu milczy droga?

Powiedz, kukułko, zwiastunko dobrego,

Czemu mi pana nie widać mojego??

Czemu łodź jego jeziora nie porze?

Nie słychać rogu, którym żonę wita?

Tyle już razy zagasały zorze,

A wzrok Biruty próżno się oń pyta;

I ranki wschodzą, i noce zapadną,

Dokoła z wieścią nie spotkać się żadną.

Czego tak długo bawi się na Żmudzi?

Wszak pobiegł tylko na krzyżackie włości

Na siwym koniu, z małą garścią ludzi,

Z żagwią i mieczem do Krzyżaków w gości;

Wszak nasze wojny, jak burzy nachody,

Nazajutrz po nich jednym śladem szkody.

I czas powrócić, dość komturów gonić.

Dwadzieścia ranków, jak już nié ma wieści.

Biruta ciche łzy poczęła ronić,

A sercem przestrach owładnął niewieści.

Czy Kiejstut o swéj zapomniał rodzinie,

I gdzieś z obcemi czas mu miléj płynie?

Ona wygląda sama; przy jéj boku

Nié ma Danuty — Danuta daleko!

Xiążę Mazowsza uwiózł ją od roku;

Pod obcym dachem, pod cudzą opieką;

Młode się dziewczę w Laszy kraj dostało,

A matce po niéj łzy puścizną całą.

Nié ma Witolda — Witold nie wytrzyma

U kolan matki; on w podworce bieży,

Koni, orężów szukając oczyma,

Wieści o wojnie u starych rycerzy;

Pyta i słucha sercem stare dzieje,

I ręka drga mu, a głowa szaleje.

I teraz matkę odbieżał stroskaną,

Ponad jezioro leci z starym Grydą;

Młodzieńczą głowę sparł mu na kolano,

A myśli jego już na boje idą,

Już ostrzy miecz swój i konia dosiada,

Z ogniem i śmiercią lecąc w kraj sąsiada.

A matka duma i patrzy po drodze —

Droga ciemnieje, zachód gaśnie cały.

Oczy jéj we łzach, serce jéj we trwodze,

Duchy do uszu złowrogie szeptały,

Sen ciężki w nocy pierś cisnął stroskaną;

Nie ustał, choć ją rozbudziło rano.

Słucha — w oddali cóś zatętnia głucho,

Któś drogą pędzi. Kądziel z rąk wypadła,

Wstała, nastawia niespokojne ucho,

Ręce złamała, na twarzy pobladła,

I chciałaby się rzucić na jezioro,

Płynąć, by wieści dostać o nim skoro.

Już widny tuman. Może gnają stada?

Może z pol ludzie wracają na sioła?

Nie — bo jéj serce o wieści powiada,

Nie — bo jéj serce wielkim głosem woła:

— Kiejstut powraca z dalekiéj wyprawy!

Lecz czy zwycięztwem, czy swą raną krwawy? —

I róg się ozwał na przeciwnym brzegu.

Ona pobiegła, kędy łodzie stały,

Na przewozników, niespokojna, w biegu

Woła, wysyła, dwór wzruszyła cały:

— Pan wasz przybywa! lećcie! pan przybywa!

Róg się Kiejstuta nad brzegiem odzywa. —

I promy pędzą, łodzie się uniosły,

Laskami robią i długiemi wiosły,

Żeglują szybko po cichém jeziorze;

Jéj niespokojność, jak łódź fale, porze;

Czeka i czeka — nie widać ich w mroku.

Całun na ziemi, noc na bystrém oku.

Już bliżéj szelest i szum prutéj fali,

Już płyną, ale w milczeniu, bez krzyku;

Nigdy z zwycięztwem tak nie powracali.

Kiejstut bez burki, bez swojego szłyku,

Nie widać konia, siwego żmudzina,

Milczący xiążę, niewielka drużyna.

I Witold skoczył, przeciw ojcu śpieszy,

I patrzy z matką. Już Kiejstut wysiada —

On klaszcze w dłonie, przybyciu się cieszy,

Wiesza u sukni, na ojca napada,

Matkę wyprzedził i odpiął miecz biały,

Krwi na nim wroga szuka zardzewiałéj.

A Kiejstut milczy, zimno syna wita,

Birutę, co mu do nóg się skłoniła,

Na zamek krótkim wyrazem odsyła,

Cóś do swych ludzi szepce, i nie pyta

O psy swe lube, o sokoły skore —

Znać na wyprawę wyjechał w złą porę.

W świetlicy zbroję pożyczaną zrzucił,

Kazał myć nogi; milczy, ciężko wzdycha,

Syna uściski, pytania odpycha,

Czoło pochmurzył, w sercu się zasmucił,

Jakby nie witał swych domowych Bogów,

Jak gdyby cudzych dotknął stopą progów.

Niosą mu wodę, róg alusu złoty,

Sama Biruta podaje wieczerzę,

Z czoła pył sciera, a z serca tęsknoty

Próżno chce zetrzeć — nikt jéj nie odbierze.

Kiejstut milczący, srom na jego twarzy,

A w duszy zemsta gotuje się, żarzy.

Chwycił róg drugi, miodem się pokrzepia,

I westchnął ciężko. Syn się sukni czepia,

Pyta go: — Ojcze! powiedz, gdzieś był? drogi!

Czyli ci język odebrali wrogi?

Dlaczego żony nie witasz i syna?

Siedzisz tak smętny? Gdzie smutku przyczyna? —

— Smutku? — rzekł Kiejstut — nie smutek mam w duszy,

Zemstą ja płonę, bom upokorzony.

Wspomnienie hańby słowa w ustach kruszy.

Nie śmiém do dziecka ozwać się, do żony,

Bo raz już drugi więzy krzyżackiemiZwiązanym jęczał. Chcę się mścić nad niemi!

I będzie zemsta! — porywczo zawoła. —

Wysłałem ludzi, gromadzą się woje,

Nogóm nie spocznę, nie obetrę czoła,

Póki Krzyżakóm nie oddam za swoje.

Pozna mnie Henryk, żem się nie postarzał.

Nie zawsze będę u nóg mu się tarzał. —

Oni słuchają, on im opowiada:

— Wiécie, jak Winrych Kniprode niedawno

Wysłał w Ruś naszą psów niemieckich stada;

Lecz zanim wyszli, już nam była jawną

Wyprawa owa, i z Olgierdem razem

Szliśmy ich spotkać — żelazo żelazem.

Patryk był z nami, z nami lud dobrany.

Biegliśmy przeciw, piérwsi uderzyli,

Lecz, wstyd i hańba! zewsząd opasany

Lud nasz na próżno, i myśmy walczyli.

Darmo ja jeden, wiodąc mych Żmudzinów,

Wścieklem się dwakroć rzucał na psich synów.

Murem ze stali opasawszy ciała,

Gromada Niemców niewzruszona stała;

Strzały bezsilnie odbite od zbroi

U nóg padały; pałki, jak trzcinowe,

W rękach pękały. Już pierzchali moi.

Próżnom zachęcał, wiódł w potyczkę nową.

Zewsząd Krzyżaków moc nas opasała.

Olgierd z Patrykiem ze stratą wywiedli

Wojsko z zasadzki. Moja część została

Walczyć i ginąć. Przelękli, wybledli

Ludzie się zpod méj wymykali dłoni,

W lasy skrywając od Niemców pogoni.

Wtém na mnie Henryk z Eckersburga zmierza

Ja k'niemu; konie łbami się oparły;

On drzewcem długiém w siodło mi uderza;

Chciałem ciąć, padam na poły umarły,

I słyszę wrzawę, radośne oklaski,

Jęki Litwinów i Krzyżaków wrzaski.

Chciałem się dźwignąć — jak mrówię opadli,

Wnet więzy ręce i nogi krępują,

Na swego konia związanego kładli,

Wkoło się cisną, z placu ustępują;

I widzę jeszcze, jak Patryk na ziemi,

Spadłszy, z zbójcami bije się wściekłemi.

Ale go Litwa z niewoli odbiła.

Mnie wiodą szybko; odetchnąć nie dali,

Dzień i noc aż do Malborga jechali;

Aż się przede mną brama otworzyła,

Któréj myślałem, że nie przejdę żywy —

By do was wrócić! Wróciłem szczęśliwy. —

Złamany padłem boleścią i trudem,

Kędyś w ciemnicy głębokiéj zamknięty,

Płacząc nad sobą, płacząc nad mym ludem,

Żarty boleścią i zemstą przejęty.

Noc była — prędko znużenie owładłoI snem żelaznym na powiekach siadło.

Budzę się — ranek przez okno już wpada;

O, smutny ranek, co wita przez kraty!

I światłość jego jak tęskna i blada!

Obejrzę ściany podziemnéj komnaty:

Widać Krzyżacy zgotowali wcześnie,

Albo ciemnicę przybrali mi we śnie.

Dokoła wisiał kobierzec bogaty,

Dzbany srébrzyste na podłodze stały,

I miękkiem znalazł zgotowane szaty,

I przybór wszelki, i porządek cały.

Chcieli, bym, jak źwierz, zapomniał mą dolę,

Jak gdyby można osłodzić niewolę!

Jam szaty targał, przybory deptałem,

Porwałem kratę, wyjrzeć na świat chciałem:

Niebam nie ujrzał, tylko ziemię czarną

I jakieś Niemców postacie poczwarne,

Co, szemrząc cicho, snuły się po murach

W sukniach wlokących i czarnych kapturach.

Wtém u drzwi ciemna zadrżała opona,

Któś wszedł. Jam twarz swą odwrócił do ściany —

Niech wróg nie patrzy, jak niewolnik kona,

Niechaj z boleści nie szydzi pijany,

Nie ujrzy twarzy, głosu nie posłyszy,

Tchnienia ostatku, co mi w piersiach dyszy.

Aż głos litewski posłyszałem znany.

Marzeniem — myślał — sen to nocny jeszcze,

Odbiły w uszy obłudny głos ściany;

A może wróżba? może słowa wieszcze?

Kto wié? Wtem znowu głuchą przerwał ciszę;

Mowę litewską, język bratni słyszę.

I twarz odwracam, patrzę — we drzwiach blada

Postać znajoma, lecz suknie niemieckie;

Szepce cóś do mnie i czołem przypada.

Pokłon to szczéry? podejście zdradzieckie?

Wierzyć głosowi? czy milczeć do końca?

Szpiegli to Niemców czy Litwin obrońca?

I patrzę w oczy. Na Bogi! poznałem —

Stary to sługa. Dawno, dawno temu,

W bitwie wziętego Alfa opłakałem.

Zkądże Alf tutaj? do mnie przyszedł? czemu?

Czy z Ziemi Wschodniéj duch się jego zjawił,

Ażeby pana z niewoli wybawił?

— Mów, Alfie! — wołam — ty stary mój sługo!

Gdzieś krył się, kędy przebywał tak długo?

Czy żyjesz życiem naszém? Czy cię Bogi

Ze Wschodniéj Ziemi na stos mój przysłały?

Śmierci to wyrok, czy swobody drogiéj? —

On zmilkł, a palce na drzwi mi wskazały.

Zniknął; lecz wieczór znowu Alf przychodzi,

I mówi: — Panie! jam w Niemców niewoli.

Rok już dziesiąty ciężkiéj płynie doli,

A dzisiaj mi ją dopiéro los słodzi.

Chrześcijanin jestem, lecz w duszy mi Bogi

I wiara dawna, i kraj jeszcze drogi.

Dziesięć lat ciężkich przebyłem, o panie,

Służąc wrogowi, myjąc obcym nogi,

A za posługę — tylko urąganie,

Kajdany ciężkie miałem i wzrok srogi.

Teraz mi wierzą! — o! nie znają ludzi!

Z snu lat dziesięciu jedna chwila budzi!

Sługą jam twoim — miéj nadzieję, panie!

Oto żelazo — pod kobiercy temiŁatwo otworzyć mur w pobocznéj ścianie.

Koń na cię czeka z sukniami mniszemi.

Wiém, jak się cieszą, że Kiejstut w niewoli,

I wiém, jak twoja wolność ich zaboli. —

— Ty ze mną, Alfie! — Ja tu — rzekł — zostanę.

Starym, a zemsty jeszcze mi nie dosyć.

Wpośród nich pomszczę niezgojoną ranę. —

— Oni zabiją. — Wiém, jak się wyprosić,

I o śmierć nie dbam. Idź, wyłamuj ścianę;

Ja u drzwi twoich na straży zostanę. —

Trzy dni i nocy, po jednym kamieniu,Żelazem, ręką szarpałem w milczeniu;

Otwór kobierzec zasłaniał nad łożem;

Nareszcie gwiazdy ujrzałem na niebie;

— Alfie! — krzyknąłem — już uciekać możem. —

On szepnął: — Jutro, koń czeka na ciebie. —

Czekałem jutra. On mi przyniósł szaty,

Komtura oręż, biały płaszcz na zbroję,

I hełm złocony, i pancerz bogaty,

Sam wdział, ucieczkę przygotował moję,

I łzą żegnając, rzekł: — Pamiętaj, panie,

Na sługę swego, który tu zostanie.

Koń u wrót czeka, jedź wolno ze grodu;

Chociaż dzień świeci, nikt nie pozna ciebie;

Potém bież szybko do słońca zachodu.

Dobieżysz lasu za słońca na niebie.

Daléj niech Bogi litewskie cię bronią

I przed niemiecką ukryją pogonią! —

Jak rzekł, tak było. Wśród ludu, w południe,

Na czarnym z wolna jechałem bachmacie.

W ulicach było i gwarno, i ludnie;

A gmin, poznając starszego po szacie,

Bił mi pokłony, gdym wyjeżdżał z grodu.

W lesie stanąłem w godzinie zachodu.

Jam konia puścił; nienawistne szaty

Zdarłem i w błocie nogami zdeptałem;

Trzy dni, o głodzie, bez snu, ciężkie czaty,

Słuchając głosu pogoni, sprawiałem;

Czwartego, drąc się puszczą i gąszczami,

W Mazowszem dążył bez drogi, nocami.

Gwiazdy mnie wiodły, mchy na drzewach wzrosłe;

Jagodą śpiekłe gasiłem pragnienie;

W dzień się na drzewa drapałem wyniosłe,

I gdy dokoła głębokie milczenie,

Jak ptak na wiotkiéj gałęzi zwieszony,

Chwiląm snu siły krzepił wycieńczony.

Nareście Bogi do Danuty cało

Dójść mi pomogły. Zaledwo poznali,

Tak zdarta suknia, tak zranione ciało,

Tak głód, niepokój, twarz mi poorali!

W łachmanach, z kijem, z podartemi nogi,

Wpadłem bezsilny na znajome progi.

Trzy dni na łożu, w łaźni się krzepiłem,

Snem się i miodem z kolei poiłem,

Aż znowu siła wróciła, i ciało

Wspomnieniem zemsty i żądzą zadrgało.

Wróciłem, ale nie spoczywać gnuśnie.

Kiejstut spokojnie bez zemsty nie uśnie. —

Rzekł, i do swoich bieży, ludzi woła,

Nie kładł się w łoże, nie usiadł do stoła,

Witolda ręce odepchnął, nie słucha

Biruty cicho szepcącéj do ucha,

Aby na jutro swą zemstę odłożył.

Stary kunigas odmłodniał i ożył.

IX

Rannemi brzaski niebo świeci wschodnie,

Cicho na ziemi, wesoło, pogodnie,

Ptacy śpiewają, drzewa szumią w lesie,

Jezioro srébrną pianę na brzeg niesie.

Któż by pomyślał o zemście, o wojnie,

Kiedy tak lubo, cicho, tak spokojnie?

O! próżno świat się w wdzięczną stroi ciszę,

Ptacy śpiewają i perlą się rosy,

W złocistą szatę stroją się niebiosy!

Czyż to zranioną duszę ukołysze?

Czyliż to zemstę wrzącą uspokoi,

Która krwi pragnie, krwią się tylko poi? —

Kiejstut na konia siada biedz za wrogiem;Żony nie żegnał, nie uściskał dziecka,

Ani z domowym pożegnał się progiem.

Jemu na myśli tylko krew niemiecka,

I bój z Niemcami, wojna i pożary.

Na wszystkich razem chce zemsty i kary!

A Witold ojca w progu hamuje:

— Ojcze mój! ojcze! weź z sobą na wojnę!

W domu ja tęsknię, w domu ja próżnuję,

Tak gnuśne wiodąc życie, tak spokojne!

Pokocham wczasy, gdy weźmiesz na boje,

Jeśli nie dźwigną miecza ręce moje.

Weź mnie na wojnę! Ja już mieczem władam,

Zbroję uniosę i konia dosiadam,

Łuku naciągnę, strzałów się nie zlęknę,

Raniony w boju na ranę nie jęknę.

O! weź mnie, ojcze! ja ciebie obronię,

Piersiami memi ja ciebie osłonię. —

A Kiejstut głową potrząsnął zsiwiałą.

— Czekaj! Niedługo będziesz wzrastał w siły.

Chwilę poczekaj jeszcze, chwilę małą.

I mnie tak niegdyś wojny się już śniły,

Gdym mieczem jeszcze nie władł, i bezsilny

Mamił się, w zapał mój wierząc omylny.

Czas tobie jeszcze! Może ojca głowy

Mścić będziesz, synu! Czekaj, bądź gotowy.

Jeśli nie wrócę, padnę na wyprawie,

Tobie krwi mojéj pamięć pozostawię.

Rośnij. Sił trzeba, aby Litwy bronić,

Piersi, jak twoje, aby ją osłonić. —

Kiejstut już płynie. On stoi u brzega,

Załamał ręce, twarz mu żądzą pała,

Żądzą młodzieńczą. Odmowa podżega.

Matka, co stała opodal, słuchała,

W drżące objęcia swego syna wzięła,

I milcząc, płacząc, do piersi cisnęła.

On pobiegł ukryć wstyd i żałość swoją;

Niewolnik, wyspę obieżał dokoła,

Siadł na łódź, z łukiem nie mogąc i zbroją

Walczyć, chce z wodą, i na sługi woła,

I płynie w lasy ze źwierzem bojować,

Aby krwi dostać i boju skosztować.

X

Na Johannisbergskim grodzie

Cicho, spokojnie; wieść żadna

Braci i mnichów nie mięsza.

Idą z jutrzni, z paciórkami,

I ziewają, pomrukują,

To na niebo poglądają,

To do siebie cóś przemówią;

Jedni w łowy się wybrali,

Drudzy w pogan sioła idą

Za daniną, za zbiegami;

Kilka starców tylko w chórze

Nóci pieśń rozbitą piersią.

Nagle wrzaski, krzyk, popłochy,

Wrota z trzaskiem zamykają,

Wszyscy pędzą się na mury,

Nawet starce z chóru biegą,

Młódź za oręż chwyta skora,

Konie siodła, ludzi zbiera.

Na dolinie tuman pyłu;

Po chorągwi znać czérwonéj,

Po maleńkich koniach Żmudzi,

Kiejstut swoich wiedzie ludzi;

Nie na sioła to bezbronne,

Lecz na zamki, lecz na grody.

— W imie Jana! héj! kto żyje,

Kto udźwignie oręż, łuki,

Niech na mury śpieszy z nami!

Wróg nasz liczny; już nam wyje

W uszy pieśnią swą pogańską.

Prędzéj! do wrót i na mury!

Dość się modlić, odpoczywać,

Trzeba bronić! Ognia, wrzątku

I kamieni mu na głowy!

Powitamy, odepchniemy!

Niech zuchwały się nie waży

Na nas drugi raz porywać. —

Tak wołają, i co żyje

Na wał leci i na blanki,

Przez strzelnicę łuki mierzą,

Z murów kamieniami sypią,

A pogański zastęp mnogi

Zewsząd już otoczył górę,

Wszystkie wrota opanował,

Wszędzie zaszturmował razem;

Pod bramami ogień niecą,

Po drabinach na wał drapią;Śpiewając, konają jedni,

Śpiewając, cisną się drudzy.

— To szarańcza! — komtur woła —

Bracia! w imie Boże! żywo!

Gaście ognie, brońcie bramy! —

Ale próżno, bo Litwini

Już płonące sieką wrota,

Już się cisną, w zamek gnają,

W cztéry rogi podpalają,

Wiążą, gniotą i ścinają,

A gdy zgliszcze pozostało,

Mur się zwalił, zamek spalił,

Z pieśnią zwycięztw odciągają.

Tam u morza, u wód białych,

Większy zamek, większe łupy —

Pociągnęły zbrojne kupy,

Strzały świszczą, ognie błysły,

Gdański gród w płomieniach stoi.

Nie spodzieli się Krzyżacy;

Ledwie zbroje na się wzięli,

Ledwie oręża dobyli,

Już więzami skrępowani,

Leżą na stosy zwaleni.

Kiejstut jeszcze nierad zemście,

Kiejstut daléj jeszcze bieży.

W niewolnika Niemców tłumie

Szukał na próżno Henryka,

By się na nim mścić niewoli.

Nikt nie wiedział o Henryku.

— A więc w domu go znajdziemy,

W Eckersbergu on ucztuje.

Pójdziem w gości, go powitać

I zaświecić mu do uczty! —

Znowu bieży i nie staje,

Aż pod zamku dopadł wrota.

Henryk wyszedł sam na mury,

I zbladł, poznawszy Kiejstuta.

Próżna walka z garstką małą.

Szedł się modlić, zamknął bramy,

A na murach nie zostało,

Tylko kilka z Niemców braci.

Komtur zbroję wdział stalową,

Płaszcz wojenny, hełm świecący;

Wié, że w ofierze pogańskiéj

Męczennikiem dzisiaj spłonie;

I modli się, i spowiada,

I pobożnie złożył dłonie;

Słucha, rychło wroga ręka

Chwyci go i precz wywlecze?

Henryk upadł u stóp krzyża;

Wrzawa co chwila się zbliża;

On się modli; wié, że śmierci

Już mu wybija godzina;

Słyszy w uszach głos Kiejstuta,

Słyszy już swych braci jęki;

Dosyć czekać! sam wychodzi.

Kiejstut przeciw niemu goni,

Hełm strąca, za włos porywa.

— A! trzymam ciebie, psi synu!

I zemsta moja gotowa,

Gotowa Bogóm ofiara! —

Henryk słowem ni skinieniem

O łaskę wroga nie prosił,

Wzrok tylko w niebo podnosił

I wszystko zbywał milczeniem.

A już się stos z bierwion suchych

W podworcu wielki zapalił;

Sam Kiejstut swoję ofiarę

Wepchnął na jego wierzchołek;

Stanął i patrzy z pociechą,

Jak w mękach Niemiec wróg kona;

A tłuszcza w ręce poklasła,

I wielkiem — Łado! — zawrzasła. —

Teraz w pień załogę całą!

Lecą, i cięli bezbronnych

Knechtów i braci zakonnych.

Krwią się podwórce oblało,

A krew — pożoga, popiołem

Gorącym sypiąc, pokrywa.

I trzeszczą dachy i wieże,

Padają mury i wrota.

Litwa łup unosi tylko,

Koni niemieckich dosiada,

A leżąc wkoło obozem,

Na pożar lubo pogląda.

Ale niedługo ich radość.

W Gdańsku Kollina zabrano.

Krzyżacy za jeńcem gonią

Z Restemburg i Bartensteinu,

Lecą w pogoń komturowie.

Już szpiegi o nich znać dają

Kiejstutowi. I łup cięży,

I walką znużył się długą;

Ale miałżeby uciekać,

Gdy jeszcze krwi się niemieckiéj

Choć kropelkę napić może,

I dłużéj w szable podzwonić?

Noc czarna z trwogą nadchodzi,

A z nocą czarni Krzyżacy.

Lud we śnie szuka spoczynku;

Wrzaskiem zbudzony do bitwy,

Oręża znaleźć nie może.

Więźnie łyka potargali

I broń litewską porwali.

Sam Kiejstut konia dosiada

I chce ucieczką już bronić;

Werner Windecken nań wpada.

Nié ma tarczy, by zasłonić,

I z konia do niego zsiada.

Pieszo się spotkali oba.

Nierówna walka — tuż bratu

Na pomoc śpieszą Krzyżacy.

Komtur nieszowski go rani,

Windecken mieczem już płata,

A Bartenstejnski na ziemię

W krwi płynącego obalił.

I słychać głosy zwycięztwa,

I pierzcha Litwa do lasów.

Kiejstut znów wzięty w niewolę

Jęczy związany na ziemi,

Targa się z więzy swojemi.

XI

Dość jednéj rany na ciało,

Dość jednéj na duszę rany,

By człek i szczęścia przeszłego

Zapomniał, i dni pogody.

Cóż, gdy boleść niezgojona

Nową raną się podwoi,

Nowy ból wpije do łona?

Wówczas rozpaczą targany

Człowiek śmierci tylko woła,

I końca wzywa męczarni;

A każda chwila, co płynie,

Równa się wiekóm, tak długa!

Kiejstut zamknięty w ciemnicy,

Wlepił krwawe oczy w ziemię,

Nie jęczy, ani wyrzeka,

Milczący śmierci swéj czeka,

Ani w wybawienie wierzy;

Nie spójrzał po swém więzieniu,

Nie rzucił okiem na straże;

Siedzi i kona w milczeniu,

Siedzi, umysłem na Litwę

Gnając, gdzie dziecię zostało,

Co śmierć jego pomścić może,

Co za krew krwią Niemców spłaci.

Noc idzie, głosu ludzkiego

Nie słychać; tylko gdzieś straże

Stąpają wkoło; chrzęst zbroi,

Mieczów brzęk do ucha wleci;

To znów milczenie grobowe!

Mury wilgotne, milczące,

Nad więźnia zgięły się głowę,

Jak wyrok nad nim wiszące,

Wyrok, co straszy, nim spadnie;

Długo ponad nim kołysze,

Aż żelazną, zimną dłonią

I kark, i serce ugniecie.

Noc idzie — rygle powoli

Rozsuwa ręka strażnika.

Ciemno. Któś stąpa w ciemnicy

I cicho pyta Kiejstuta.

On milczy. Głos mu nieznany,

Głos Niemca. Chwilę on uszy

Nastawił, myśląc, że Alfa

Litewską mowę usłyszy;

Ale któś wita grobową

Wrogów niepojętą mową,

Któś wita szyderstwem może.

Lepiej, że Kiejstut nie słyszał.

Milczenie. — Kniaziu Kiejstucie! —

Któś znowu szepce mu z cicha —

Czyliż już głos ci znajomy

Uszu ni serca nie dotknie?

Takeś strapiony na duszy,

Takeś stłuczony na ciele,

Że głos przyjaźni nie wzruszy

Uszu ni serca twojego?

Odpowiedz, kniaziu Kiejstucie!

Głos wszakże pyta cię znany.

Ten, co ci niesie pociechę,

Gościem na zamku był twoim. —

I Kiejstut rwie się z pościeli,

Augustyn komtur! Poznaje.

— Czy szydzić ze mnie przychodzisz?

Czy śmierć mi rychłą zwiastować? —

— Nie szydzić przychodzę, panie,

Ani śmierć tobie zwiastować;

Z pociechą idę do ciebie.

Twéj córki jam chrzestny ociec,

I tobie, panie, pokrewny,

Niosę na duszę ochłodę,

Niosę ci, kniaziu, swobodę.

Wstawaj i prędzéj idź ze mną. —

On słowóm jeszcze nie wierzy.

— Ty, Niemiec, miałżebyś wroga

Na karki własne wypuścić? —

— Chrześcijanin, mego Boga

Spełniam rozkaz — komtur rzecze.

Nieprzyjaciołom darować

On kazał, nie mścić się winy,

Dobrém za złe im odpłacać.

Wiém, że nie wszyscy Zakonu

To uczucie w sercu mają.

Ja — ojca córki mej chrzestnej

Z srogiéj chcę wywieść niewoli.

Może ty za to, o Kniaziu,

Gdy wojnę znowu w kraj naszyNieść będziesz, jako bicz Boży,

Wspomniawszy na Augustyna,

Przebaczysz komu z méj braci;

Może — ach! modlę się o to —

Ty kiedyś błędy porzucisz,

Świętéj się wierze nawrócisz.

Już jedno z dzieci twych przecie

W Chrystusa imie ochrzciłem.

Idź i pomnij, że w Zakonie

Nie wszystkie zemstą tchną serca.

Oto płaszcz i kaptur mniszy;

Wdziéj na się, uchodź; u bramy

Powiedz, żeś z wieścią posłany

Od naszych do Marii grodu.

Oto jest pismo. Uciekaj!

Koń na cię czeka u fórty. —

A Kiejstut słucha, nie wierzy,

Na szyję padnie komtura.

— Miecza daj! miecza na drogę!

Bez miecza jechać nie mogę,

Jak ptak bez skrzydeł ulecieć.

Miecza na drogę, komturze! —

Komtur od pasa odczepił

Miecz długi, ręką dał drżącą,

I przez drzwi biegł już otwarte.

Kiejstut szybko mijał wartę,

Wnet bramy przeszedł i mury,

Siadł na koń, leciał ku Litwie,

I znowu wolny, powietrzem

Piersią széroką oddychał;

A krótka jego niewola

Jak sen się ciężki wydała;

I śpieszył na trocki zamek,

By nowe wojsko zwoływać.

XII

Troki i Wilno sąsiadują z sobą,

Blizkie, jak serca Olgierda, Kiejstuta.

Tyle lat oni i bojów przeżyli,

A nigdy chmura na braterstwa niebie

Burzą i gromem im nie zagroziła.

Dzieci chowają, w puściźnie im drogą

Przyjaźń na serca wszczepiając młodzieńcze,

Bo Litwie zgody potrzeba i siły,

I rąk, coby ją ściśnięte broniły.

Olgierd i Kiejstut, jak dwa palce dłoni,

Związani z sobą; nic ich nie rozdzieli.

Kiejstut przed starszym siwą głowę kłoni,

Lecz Olgierd serce dla brata otwiera.

I mówi Kiejstut Witoldowi swemu:

— Pomnij, rodzeństwo Olgierdowe, synu,

Bracia to twoi; zgoda między wami

Losy to Litwy i przyszłość jéj cała.

Olgierdowicze i wy póki w zgodzie,

Dopóki przyjaźń w bratnim wytrwa rodzie,

Dopóty Litwa wrogóm się ostoi. —

I mówi Olgierd Jagielle starszemu:

— Pomnij, Kiejstuta dzieci, bracia twoi.

Jak ja Kiejstuta, ty ich kochaj, synu!

Razem, wy silni. Pomnijcie, jak Litwie

Niezgoda krwawe rozdarła wnętrzności.

Pomnij, za dziadów ilekroć się bracia

Zadarli z sobą, wróg zawsze korzystał:

Jednego ciągnął i bił nim, jak mieczem,

Jednego puszczał na drugich ogarem,

A kiedy wszystkich wycieńczył, na wszystkich

Szedł i zwycięzał! Na waszych ramionach

I losy kraju, i wasz los jest przyszły. —

Tak młode łącząc bratnim węzłem dłonie,

Kiejstut z Olgierdem spokojnie patrzali

Na staróść, która marszczyła im skronie,

Na przyszłość, która wschodziła w oddali.

Był u Olgierda starszy, u Kiejstuta,

Jagiełło, Witold, rówieśnicy z sobą;

Oba u ojców jak źrenice w oku,

Dwie latorośle u dwóch dębów boku;

Na nich nadzieje przyszłości ojcowskie;

I jako z siedmiu synów Giedymina

Olgierd a Kiejstut świecili nad Litwą,

Tak po nich Witold z Jagiełłą ojcowskie

Zająć dzielnice, słońcami wejść mieli,

I stać na straży od napaści wroga,

I stać na straży od wnętrznéj niezgody.

Oba dorośli — nie jednacy oba.

Na trockim zamku Witold się hodował,

A wojną młoda pałała źrenica;

Miecza w kolebce dziecięciem probował;

Wprzódy nim chodził, już rwał się do koni;

A gdy bojowy róg na wojnę dzwoni,

To klaszcze w dłonie, śmieje się dziecina.

Ilekroć ojciec na siwego siadał,

Wieszał się burki, do boku się czepiał,

I płakał, że go na wojnę nie brali.

On między chłopiąt, rowieśników gronem,

Dębem był młodym, co wyrość rokuje

Puszczy ozdobą, Perkuna świątynią.

Oko mu czarne ogniem duszy wrzało,

Piersi wzdymały na boju wspomnienie,

A dłoń szukała nie zabawek dziecka,

Miecza ciężkiego, szłyka wojennego.Łza z jego oka nie trysła wezbrana,

Serce się miękkiém nie wstrzęsło uczuciem;

Chyba gdy wojnę wspomniał, któréj pragnął,

Na którą próżno za ojcem się zrywał,

Serce mu twarde na chwilę zabiło.

I w duszy jego nie było miłości

Ku ludzióm; nie miał, kogo by ukochał.

On rozkazywał, nieposłusznych gromił,

A pacholęta na jego skinienie

Drżały, przed panem lasów jak drży źwierzę.

Cudzéj on rady nie wezwał, nie prosił;

Wzgardą za radę i za miłość płacił.

Czuł siłę w sobie, gryzł ojcowskiéj woli

Wędzidła, kopiąc niecierpliwy ziemię.

Inny Jagiełło. On sercem za młodu

Więcéj żył, boju nie pragnął gorąco;

Lubił samotność i słowika śpiewy,

I kwiaty, dzikich puszcz Litwy mieszkańce.

Nieraz u Wilii, u Niemna wieczory,

Siedząc nad brzegiem, w zadumie przepędzał;

Patrzał na wody, jak kędyś leciały,

Patrzał na chmury, jak się białe gnały,

Jak się z wiatrami kołysały drzewa,

Słuchając pieśni lubego słowika.

I jemu nieraz na dźwięk rogów boju

W sercu krew starych ojców się rzuciła;

On chwytał oręż, lecz pragnął pokoju,

I szukał sercu swemu towarzysza.

Samotny, tęsknił nie za wojny wrzawą,

Za przyjacielem, za nieopisaném

Czémś, do czego się rwą niewieście dusze;

I wieczną próżnię czuł w sobie, i wiecznie

Tęsknił on za czémś, czegoś oczekiwał;

Z rowieśnikami nie panem i wodzem,

Był przyjacielem; jednego obierał,

Jednemu serce i duszę otwierał;

I potrzebował, by ręka silniejszaWiodła go z sobą, myśli mu natchnęła

I panowanie nad sercem objęła:

Jagielle trzeba przyjaciół — za młodu

Z pacholąt swoich on dobiera sobie,

Prostych wieśniaków przyciąga i wabi;

Ni rozkazuje im, ani ich pędza,

Ale, jak ptaki nęcą, sypiąc ziarno,

Tak on ich wabi, słodkie sypiąc słowa.

On i Wojdyłło razem w Wilnie wzrośli,

Wojdyłło, biedne, opuszczone dziecię;

Do ciężkich posług na Olgierda dworze

Z młodu mu serce i plecy nagięto;

Wojdyłło jednak xiążęcego synaŁaski zawcześnie zaskarbił i umysł

Poddał już sobie; niewolnik, sierota,

Jagielle bratem stał się, przyjacielem.

Olgierd to widział? Nie widział, bo dziecię

Rosło swobodne, a nikt nie naginał

Xiążęcych synów do wielkiéj przyszłości.

Jak dzikie kwiaty xiążęcy synowie

Rośli, bujając po ponarskich górach,

Z Wilią na czółnie pływając z rybaki,

Z osocznikami w las pędząc na łowy.

A wszędzie młode pacholę Wojdyłło

Jagielle panu towarzyszył swemu.

Jeśli się wahał, okiem wzywał rady;

Wojdyłło radę z uśmiechem poddawał,

Wojdyłło rękę w złym wyciągnął razie,

Wojdyłło plecy pod pletnią nastawiał.

I rosła przyjaźń, jak dwie rosną brzozy.

Co u pnia z jednéj wywiną się kory;

A choć się jedna ku ziemi pochyli,

Druga wysoko gałęźmi wystrzeli,

Zawsze są z sobą i wspólny los dzielą.

Wojdyłło w zamku najlichsze posługi

Spełniał, nie szemrząc; Jagiełło mu nie raz

Jaśniejszą przyszłość cicho obiecywał;

Jagiełło mówił: — Ja w tobie mam brata,

Ty we mnie brata na przyszłość mieć będziesz.

Tak żyli w Wilnie. A Witold? On nie miał

Przyjaciół. Orzeł sam buja w powietrzu,

A kiedy orła drugiego zobaczy,

Nie bratać z nim się, ale walczyć leci.

XIII

Nie z jednym Litwa wojuje Zakonem;

  Ruś ją ścisnęła dokoła,

  Z orężem w górę wzniesionym

  O zabrane kraje woła.

A Olgierd wielki trzyma ją w postrachu,

  Nad Rusią Litewską czuwa.

  Odbija cięcia zamachu

  I wgłąb' się coraz posuwa.

I jedną ręką nieprzyjaciół siecze,

  Drugą wyciąga w przymierze;

  Gdzie krew w bojowisku ciecze,

  On ślub z pobitemi bierze.

Kiejstut litewskich od Zakonu włości,

  Olgierd ich od Rusi broni,

  A gdy wielkiéj siły w gości,

  Wielkiéj potrzeba pogoni,

Naówczas oba połączają dłonie,

  I razem idą na boje,

  W wzajemnéj stojąc obronie,

  Miecze, serca łącząc swoje.

Oni, przy ojca poprzysiągłszy stosie

  Bratnią przyjaźń, bratnią zgodę,

  W poźniejszych wojnach i losie

  Przysięgi strzymali młode.

I Kiejstut, kiedy Jawnuta wygonił,

  Czapki nie włożył na skronie,

  Starszemu bratu pokłonił,

  Jemu rząd Litwy dał w dłonie.

Odtąd obadwa sąsiady wojują,

  Obadwa lenników gniotą,

  O łup z sobą nie targują,

  O brańców, ziemie i złoto.

Teraz Olgierda Kiejstut w pomoc wzywa,

  Zakon do wojny go łudzi,

  Wojsko ze wszech stron przypływa,

  Z Tatar, Rusi, Litwy, Żmudzi.

— Czas, mówi Kiejstut, młode ptaki wprawić,

  Bo gdy stare siły stracą,

  Komu nieprzyjaciół dławić?

  Niech oni za nas zapłacą.

Witold do wojny duszą się wyrywa,

  Ledwie go wstrzymać w komnacie,

  I Jagiełło jéj wyzywa.

  Synów z sobą bierzmy, bracie! —

I wzięli synów; do Sambij wkraczają

  Na dwoje wojska rozbite,

  Otelsburg oblegli zgrają,

  Palą, i boju niesyte,

Pędzą na Rudaw. Pod rudawskim grodem

  Czarne pustką stoi sioło.

  Przed wrogiem przestrach szedł przodem,

  Wymiótł — pustynia wokoło.

Tylko na zamku bracia się zamknęli,

  Bo gród warowny na górze,

  Knechtów i lud swój ściągnęli.

  Błyskają zbroje na murze.

Kiejstut z Olgierdem obozem tu legli,

  By wojsku wypocząć chwilę,

  By zamku lepiéj ustrzegli,

  I w spoczynku, swojéj sile

Dali znak w Prussy széroko pustoszyć.

  Codziennie ufce latały,

  By lud wylękniony płoszyć,

  Ogniami zażedz kraj cały.

Winrych Kniprode mistrz nie spał; on wiedział,

  Że w jego włościach wróg zjadły

  Na zgliszczach spokojny siedział,

  Gryzł kraj, jak owoc upadły.

Ciągnął Kniprode na obóz Litwinów.

  Oni pod Rudawskim grodem,

  Starcy zaprawiają synów

  Codziennym w walki pochodem.

Witold wybiega na Żmudzinów czole,

  Pali, niszczy, i niesyty,

  Jak koń, gdy wyleci w pole,

  Ziemię rozbija kopyty.

Jagiełło smutnie za siebie ogląda,

  Za Wilnem i za spokojem;

  Serce nie bije za bojem,

  Przyjaciela swego żąda.

A Winrych ciągnie przez kraj spustoszony;

  Litwin go czeka, i co dnia

  Nowym łupem obciążony,

  Co dzień litewska pochodnia

Podpala nowe i pustoszy sioła.

  Prussy do mistrza swojego

  Z żałobą i płaczem biegą,

  Kraj cały o pomoc woła.

Stanęły wojska pod rudawskim grodem,

  Dwa rozsypane mrówiska:

  Kiejstut, Olgierd idą przodem,

  I chorągiew mistrza błyska.

Oczyma zetkną się, siły swe liczą;

  Krzyżak krew przelaną mierzy,

  Litwin się cieszy zdobyczą;

  Wnet ufiec w ufiec uderzy.

XIV

Stanęły, patrzą dwa wojska na siebie,

Oczyma wodze lud zebrany liczą.

Kiejstut i Olgierd po sobie spójrzeli,

Potém na synów niespokojnym wzrokiem.

— Bitwa to krwawa, bój nie lada będzie!

Młodym ptaszętóm za trudne to pole.

Odprawmy dzieci, niech jadą do domu. —

— Odprawić! — Witold do ojca zawoła —

Uciec przed bitwą z sercem pełném sromu!

Lepsza śmierć, ojcze, niż hańba tak sroga! —

Jagiełło milczał, Olgierd milczał stary,

I Kiejstut umilkł. Wtém Winrych do boju

Dał znak, i ciężkie zastępy stalowe

Na lewe skrzydło Olgierda uderzą.

Kiejstut już podbiegł na siwym swym koniu,

Z Olgierdem dzieci, dając znak, zostawił.

A Olgierd? Nigdy nie stał tak do walki.

Sam nieraz w szyki rzucał się, jak w fale,

A kędy stąpił, rozprysły się przed nim;

Teraz na syna z trwogą się ogląda;

I każda strzała, co z kuszy wyleci,

Głowę i serce odrywa do dzieci;

I każdy rycerz, co się na nich rzuci,

W tył go na syna odwraca obronę;

Nie umié walczyć; w pocie siwe czoło,

Serce w krwi pływa; piérwszy raz on w boju

Uląkł się wroga i dał znak odwrótu.

Na próżno Witold zostać się napiera,

Wyrywa swoim, chce do ojca gonić;

Olgierd otoczyć każe i ucieka.

A Witold ojca wielkim głosem woła:

— Został! sam został! ja bym miał go rzucić? —

Nic nie rzekł Olgierd, lecz nie dał się wrócić.

Litwa w ucieczce, lecz drogo kupili

Krzyżacy swoje zwycięztwo kłamane —

Pozostał Kiejstut i po stali siecze,

A młoty Litwy hełmy z głów zsadzają,

Pole się braci trupami uścieła,

Tłuszcza się Niemców, jako las, zwaliła,

A dwóchset braci z krzyżami czarnemi

W krwią pobroczonych białych płaszczach tarza;

Już mężny Kuno Hatlenstein na ręku

Krzyżackiéj braci wielką oddał duszę;

Schindekopf goni za wojskiem Kiejstuta,

Lecz w sercu strzała uwięzła litewska,

I do Labtawa nie dobiegł za niemi,

I skonał mężny pod rany ciężkiemi.

Jeszcze po dziś dzień krzyż od wieków wbity.

Pomnik zwycięztwa krwią opłaconego,

Stoi i smutnie pogląda ku Litwie,

Stoi i smutnie powiada o bitwie.

XV

U kniazia Światosława, na smoleńskim grodzie>,

Rośnie xiężniczka piękna jak słońce o wschodzie,

Hoża jak ranne słońce, gdy się z mgły wybija.

Rumiane lice Anny i oczy jéj jasne

Jako słońce poranku; a kosy jéj długie

Jak promienie słoneczne, gdy świat opasują

I w uścisku złocistym do serca go tulą.

Xiężna ją, jako dziecko jedyne, w pieszczotach,

Na kolanach piosenką i skazką kołysze,

Karmi ją białym chlebem, słodkiemi potrawy,

Ubiera ją we kwiaty i kraśne korale,

Włosy jéj to rozplata, to czesze i plecie,

To rozpuszcza puklami po białych ramionach.

Żadne jéj tak nie było ukochaném dziecię,

Żadne tak wypieszczone, nie wzrosło tak hożo.

A strzegli ją od skwaru, strzegli ją od chłodu,

Na nią, jak na źrenicę swoich ocz patrzali.

Ale niedługo matce cieszyć się dziewczęciem,

Ale niedługo ojcu pocieszać się synem:

Córce wynijść potrzeba z domu za młodzieńcem,

Synu swojego chleba dobijać się czynem,

Dobijać się walkami sławy i imienia.

I gdy Anna dorosła, córka Światosława,

Smutno się stało, i mówiła w sercu:

— Czemu ona nie dzieckiem! Na próżno dziecięce

Dawała jéj zabawy, w dzieciństwie utrzymać

Chciała córkę, na próżno! Mgłą jéj oko zaszło,

Pierś się wznosić zaczęła tęskno, nie za matką,

Ale za czémś nieznaném. Toczyła wejrzeniem.

I matka to widziała. Wówczas pieśni dawne,

Wówczas skazki poranne mówiła jéj stare,

I znów czesała włosy, znów, jak dziecię małe,

Sadzała u swych kolan, by rozbawić smutne.

Wszystko na próżno! Oko ciągle gdzieś szukało,

Czego jeszcze nie znało, co poznać pragnęło,

Co, nim przyszło, już duszę i serce zajęło.

— Matko! — pytała Anna, córka Światosława —

Zawsze nam tak tu siedzieć? zawsze żyć w téj ciszy?

Zawsze pieśni tych słuchać, skazki rozpowiadać?

Zawsze na twych kolanach głowę tęskną składać? —

— Zawsze, córko! A czegóż więcéj ci potrzeba? —

— Więcéj? Nic więcéj, matko! Inszego mi tylko,

Kogoś inszego — czegoś — pragnie smutna dusza.

Kiedy u wrót zatrąbią, to serce mi bije,

I czekam, gdy nadejdzie. Gdy z wojny przyjadą,

To patrzę wracających, szukam między niemi

Tego, com nie widziała jeszcze na téj ziemi,

A co go czekam, czekam! — Kogo, córko, czekasz? —

— Alboż wiém? matko moja! Ja się pytam ciebie,

Czego czekam i kogo? i tęskno mi czemu?

A gdy głowę na twoich położę kolanach,

To nie usnę, jak dawniéj; marzę niespokojna;

A i w głowie i w sercu ciągła jakaś wojna. —

Tęskno matka potrząsa głową posrébrzoną,

I tuli biedną córkę na drżące swe łono.

Raz tam na Rusi Kiejstut zapędził się z wojną,

I do xięcia w Smoleńsku, co Litwie był druhem,

Przyszedł spocząć, od potu otrzeć skroń swą znojną,

Przyszedł u gościnnego zagrzać się ogniska;

I zobaczył on Annę, córkę Światosława,

I pomyślał, że syn mu dorastał już w domu.

A na przyszłą znów wiosnę na Smoleńsk powrócił,

Ale nie sam, Witolda przyprowadził z sobą.

Milczał, i ze swatami nie posłał do ojca;

Tylko kiedy na skórach spocząć się układli,

Siadł starzec i gasnące rozniecił zarzewie.

— Słuchaj — rzecze — Witoldzie! wziąść ci żonę pora.

Jam cóś stary, i bracia na mnie tam czekają!

Co noc ojciec nad łożem ręką mnie wskazuje.

Tyś mój najstarszy, w tobie i rodu nadzieja,

I nadzieje litewskie. Czas tobie wziąść żonę,

Czas ci mieć dzieci, żeby, gdy brzemie zacięży,

Na nich złożyć miecz wojny i o kraje pieczę.

Na zamku Światosława tyś nie widział córki?

Hoża Anna! Jam myślał — to dla ciebie żona. —

— Nic, ojcze, nie widziałem — Witold odpowiedział. —

Twoja wola, i wedle twéj woli się stanie.

Mnie jeszcze o kobiécie żadnéj się nie śniło! —

I posnęli. A w xiężnéj, Światosława żony,

Świetlicy, także cicha toczy się rozmowa.

Anna siedzi przy matce; włos jéj rozpuszczony,

W złotych włosach się biała twarzyczka jéj chowa,

A głos z ustek różanych tak płynie pieszczony:

— Matko moja! widziałaś gości, którzy wczoraNa zamek nasz przybyli. Starszy, wzrostem mały,

Burką grzbiet ma okryty, głowę skórą wilczą,

Na siwym, żmudzkim koniu do ojca zajechał;

Obok niego był młódszy. O! piękny i młody!

Takiego kniazia wzrostu, lica i urody,

Jeszcze u nas nie było! Kto to? matko miła! —

Matka tęskno westchnęła i cicho mówiła:

 — Z ojcem Kiejstutem, syn to Witold młody,

 Xiążęta żmudzkie i trockie, z daleka.

 Nieprzyjaciele to Rusi odwieczni;

 A choć ich teraz w Smoleńsku przyjmują,

 Choć oni z nami, kto wié na jak długo? —

— Ale ten młody? — Anna znowu matki pyta —

 Czyż nieprzyjaciel? On jeszcze tak młody!

 Czyż już był w wojnach, czy już krwi kosztował? —

 A matka na to: — Litwin się za młodu

 Wprawia do boju, by, gdy sił dorośnie,

 Rękę do szabli i duszę zgotował;

 Lecz ród to dziki, ród pogański, Anno,

 I Chrystusowéj niecierpiący wiary. —

Córka na to zamilkła, i włosy złotemiSiwe oczy zapuszcza znowu i zasłania,

I niby zadrzémała; a matka ogania

Muchy nad nią natrętne, komory brzęczące,

Na gorącą jéj głowę kładnąc ręce drżące;

Drzemiącą czy uśpioną cicho błogosławi.

Nazajutrz Kiejstut przybrał nową szatę, strojną

Od bogatego futra, złota i szkarłatu,

Do xięcia Światosława na świetlicę śpieszy,

Cóś mu do ucha kładnie i rękę wyciąga,

Jak gdyby jakiéj zgody od niego domagał,

Czy jakiejś z nim zapragnął skończenia umowy.

Długo Światosław myślał, opierał się, wzdragał,

Wreście smutno uchylił, choć niechętnie, głowy,

I temi do Kiejstuta odezwał się słowy:

 — Niech wola wasza będzie. Córka moja,

 Młode to ptaszę, zpod skrzydeł macierzy

 Niechaj na nowe gniazdo do was bieży.

 Ale was proszę, szanujcie jéj młodość!

 Ale zaklinam, miejcie wzgląd! Pieszczone

 Dziecię wezmiecie. Kiedy w obce strony

 Zajdzie, wy dla niéj miejcie serce matki,

 I serce ojca, i słowa pociechy.

 O, smutno, smutno ulecieć zpod strzechy

 Temu, kto zpod niéj nigdy nie wychodził,

 Kto pod nią schował, kto pod nią urodził,

 I całą młodość prześpiewał u kolan

 Matki kochanéj, ojca łaskawego! —

Mówił Światosław, sługę za żoną wysyła.

A xiężna, jakby z dawna, co ją czeka, znała,

We łzach cała już przyszła, i słuchając, drżała,

I chciała cóś powiedzieć, a słów jéj zabrakło;

Twarz rękami zakryła, uciekła do córki;

Milcząc, na jéj ramiona zimne ręce kładzie,

Milcząc, patrzy jéj w oczy, i płacząc, upada.

A Anna na nią patrzy; chce płakać, nie może;

Jakiś dziwny niepokój ogarnął ją cały;

Oczy tylko ciekawe namiętnie pałały.

Potém za tydzień i we dwa tygodnie

Gody w Smoleńsku i huczne wesele.

Anna i matka, długo w swych objęciach

Leżąc, płakały. Zaszły żmudzkie wozy,

Szkarłatném suknem kryte, wioząc wiano;

Stanęły konie pod złotą oponą.

Witold odjechał z młodą do Trok żoną.

XVI

Za młodu, za młodu, u życia początku,

Do szczęścia niewiele potrzeba nam wątku.

Człek wszystko, co dotknie, jak król ów bajeczny,

Przerabia na złoto, i wszystko mu złotem;

Wśród głodu on syty, wśród boju bezpieczny,

Spokojny wśród burzy pod niebios namiotem,

I życie mu błyszczy, i wschód się rumieni

Od marzeń nadziei słonecznych promieni.

Minęło wesele, przebrzmiały już śpiewy,

A Witold u kolan swéj żony spoczywa;

I ojciec gdzieś pędzi Krzyżaków krwi chciwy,

Witold się za ojcem na wojnę nie zrywa,

I siedzi a siedzi, i siedzą we dwoje,

Dłoń w dłoni, pierś z piersią, włos z włosem zmięszany;

Ona mu swą młodość, a on jéj swe boje

Po cichu spowiada. I wzrok łzą zalany

Wyjaśnił się Annie. W początku to co dnia

O matce mówiła, do matki zsyłała,

A potém raz w tydzień, drugiego tygodnia,

A potém choć w miesiąc raz wieści żądała,

A potém wzdychała, czekając z pokłony,

Aż w tamte przypadkiem miał jechać kto strony.

O ludzka pamięci! tyś płocha wietrznica!

W początkach się targasz i szarpiesz nam duszą,

Lada co łzy ciśnie i żal twój podsyca,

Dwie chwile ból w tobie niestały zagłuszą;

Pamiątki, co nigdy nie miały mieć końca.

Topnieją, jak śniegi wiosenne od słońca.

I Witold z początku tak tęsknił za bojem,

Za ojcem, za koniem, za trudem i znojem,

A potém już rzadzéj na wojnę iść życzy.

Nie pragnie zwycięztwa, nie łaknie zdobyczy,

I mówi do siebie: — Mnie dobrze tak przy niéj!

Czyż walka, czy sława szczęścia mi przyczyni? —

A Kiejstut go wołał z uśmiechem na oku,

I Witold nie poszedł. Rzekł ojciec: — Do roku

Pogasną te ognie, i tęskno ci będzie

Przy żony kolanach, jak sokoł na grzędzie,

Na darmo przesiedzieć najdroższy wiek młody,

I znowu pośpieszysz na stare twe gody. —

Ale dnie za dniami, miesiące płynęły,

A Witold uciekał od walki i znoju;

Miękkie mu uczucia wskróś duszę przejęły.

I ręka odwykła od szabli i boju.

Raz Anna już spała, on sam do ogniska

Dorzucił polano, na ręku sparł czoło,

Wpół drzémał, wpół dumał, i głowę w dłoń wciska,

i szuka, sam czego nie wiedząc, wokoło.

Wtém przed nim u ognia cóś mignie i siada,

Grzeje się, nad płomień zeschłą dłoń podnosi;

Któś stary, pochyły i siwy; twarz blada;

Wszedł cicho i usiadł, nie mówi, nie prosi,

I słowa nie rzekłszy ni Bogóm, ni komu,

Rozgościł u ognia, jak gdyby był w domu.

Witold go postrzegłszy, zerwał się z pościeli,

Postąpił. — Któś taki? — zawoła nań gniewnie.

— Z daleka! — Lecz jakeście wchodzić tu śmieli?

To izba jest moja, ty nie wiész zapewne?

To izba xiążęca, gdzie męzka się noga,

Prócz mojéj, nie tknęła do drzwi tych i proga. —

A starzec wciąż ręce u ognia ogrzewa,

Popatrzył, i głową zbielałą pokiwa.

— O, wiém ja, gdzie jestem. Tyś Witold Kiejstuta;

To żona twa, Anna, ród panów smoleńskich;

Ta izba, tajemną ciemnością osuta,

To izba twéj żony i pieszczot małżeńskich,

To izba jest, w któréj gnuśniejesz, mój młody,

I życie swe dajesz za roskosz, za gody,

I sławę swą dajesz za szczęście weselne,

Swą wielkość i imie grzebiesz nieśmiertelne. —

— Ktożeś ty? kto jesteś, co śmiész mi sen mięszać?

I słowy jakiemiś dziwnemi, ostremi,

Nad duszą, jak jastrząb' nad ptakiem, zawieszać,

Co pastwę z wysoka upatrzył na ziemi?

Lecz, starcze, na Bogi! niełatwą jam pastwą!

Na inne, na inne polować ci ptastwo. —

— Któż nie zna Witolda? — rzekł starzec spokojnie,

Znów dłonie skośniałe nad ogień podnosząc,

A wzrokiem i głosem, i grożąc, i prosząc. —

Był Witold orlęciem, był Witold za młodu,

I lubił, jak orzeł, swobodę i wojnę,

I kochał, jak ojciec, swój kraj i swą chwałę;

Lecz orzeł, ów Witold, nie z orłów już rodu,

Gnuśnieje, jak wieśniak, u ognia świetlicy.

Na kądziel spogląda niewiasty xiążęcéj,

Trzyma się piosneczek, nie puszcza spodnicy,

I nad nią, nad spokój, nie żąda nic więcéj. —

— Lecz ktoś ty, co śmiész mnie do boju wyzywać? —

— Do boju? — rzekł stary — do boju, nie, młody!

Nikt ze mną do boju nie śmiałby wstępywać;

A tobie nie wojna smakuje, lecz gody.

Jam... — Powstał i sięgnął do stropu postawą,

A suknia się biała w pomroce roztoczy —

Jam duch jest, twój Gulbi; za Bogów tu sprawą

Stanąłem przed tobą, bym w żywe ci oczy

Twą gnuśność wyrzucił. Witoldzie! gnuśniejesz!

Myśliwy pies, długo nie idąc na łowy,

Zapomni o kniei i na rok już nowy —

Ty o nich zapomnisz —

Patrz w gwiazdę, co z dala świeci nad twą głową.

Ta gwiazda pod chmurą, gwiazdą Witoldową.

Chcesz, aby zagasła w kobiécéj komnacie?

Chcesz stłumić jéj ognie w kobiécym uścisku?

Nie tobie, Witoldzie, tu w miękkiéj spać szacie,

I leżeć próżnemu przy ciepłém ognisku,

Bo nie tym jest sława, nie dla tych są pieśni,

Co, jak mętna woda, stojąca gdzieś w dole,

Dają się pokrywać i zielskóm, i pleśni,

I wolą gnić cicho, niż wyrwać na pole,

By tamy rozrywać, by użyzniać role.

Nie na to, Witoldzie, tyś się w świat narodził,

Nie na to cię ojciec dziecięciem kołysał,

Ażebyś pokorny za kobiétą chodził,

Z ust tylko jéj słodkie pocałunki zsysał. —

Mówił, a Witolda twarz ogniem pałała,

I drżały mu ręce, ognista pierś drżała,

I miecza już szukał, jak gdyby zbudzony,

A chwytał niewieście przybory swéj żony,

Miękkie jéj sukienki, bogate zasłony,

A w twarzy jéj uśmiech napotkał sklejony,

Ten uśmiech tak słodki, co jeszcze go wabił,

Który go wycieńczył, zniewieścił, osłabił;

Spójrzał, lecz nie wrócił na małżeńskie łoże,

Wyrwał się w podwórzec i konia wieść każe,

Ludzi swych zwołuje; nim zabłysły zorze,

On z ojcem już pędzi po pruskim obszarze.

XVII

Na zamku wileńskim Olgierd odpoczywa,

Z Gedyminowego miód rogu popija,

I do snu mu głowa pochyla się siwa,

Pod głowy ciężarem ugina się szyja.

Na zamku wileńskim Olgierd odpoczywa,

Z Turzéj Góry patrzy na Świętą Dolinę.

Tam się dym ze Znicza ołtarzy dobywa,

Tam Wilii wody u stóp góry sine;

Tam i ojców stosy i ojców mogiły,

Tam i jemu spocząć, gdzie jego dziadowie.

Jemu walki dosyć — syn porosnął w siły.

Duchowi czas na wschód, czas do grobu głowie.

I duma i patrzy na gród Gedymina,

Siwą trzęsie głową, siwą trzęsie brodą —

Na grodzie za krzyżem krzyż rosnąć poczyna,

Kościoły się wznoszą, w górę wieże wiodą.

O, nie tak bywało! I na Łysą GóręPopatrzył, i znowu pochylił się, drzémie.

Tam trzy krzyże stoją, wysokie, ponure,

Patrzą, jak na swoję, na litewską ziemię.

I duma, i marzy. Nie ostać się Bogóm,

Nie ostać się staréj litewskiéj już wierze!

Ni mieczem obronić, ni zakryć nam wrogóm!

Krzyż stoi nad Litwą, krzyż Litwę zabierze.

I wzdycha, i patrzy; gdzie oczy obróci,

Krzyże widać wokoło — Juljanny tam krzyże!

I słychać, wieczorne mnich pieśni swe nóci,

I słychać, dzwon chrześcijan woła na pacierze.

Na zamku wileńskim Olgierd odpoczywa,

Z Gedyminowego miód rogu popija,

I do snu mu głowa pochyla się siwa,

Pod głowy ciężarem ugina się szyja.

Nagle podniósł głowę i oczy otworzył,

Róg popchnął złocony, patrzy w drzwi komnaty;

Ręka trząść przestała, wzrok omdlały ożył;

I uszy nastawił, słuch posłał na czaty.

Któś jedzie w podworcu, słychać koni rżenie,

I drzwi się otwarły, wprowadzają posły.

Z ruskiéj ziemi kniaziu przyszło pozdrowienie,

Od Dymitra z Moskwy wieść wojny przyniosły.

A starszy poselstwa, Fedko, się odzywa:

— Pozdrawia was ojciec nasz i dar przysyła,

Oto miecz od niego, krzemień i krzesiwa.

Z mieczem, ogniem do was przyjdzie nasza siła.

Przyjdziemy do Wilna na święcone jaje,

Skrzesać ognia w Litwie i miecza sprobować.

Dawno Dymitr w wasze wybiera się kraje,

Oznajmił się w gości, znajcie, jak przyjmować! —

A Olgierd się porwie i posłóm odpowie:

— O! dobrze! na Bogi! Kniaź Michał od roku

Na Moskwę mnie ciągnie. Przymierze odnowię.

Wszak za Brańsk, za Smoleńsk nie stąpiłem kroku.

Wy chcecie na mojém urągać śmiecisku,

Niepomni, żem w Moskwie pod Kremlem ucztował;

Że Dymitr sromotę już nieraz wziął w zysku,

Gdy z kniaziem Olgierdem o lepszą wojował.

Więc Moskwę powitam, i kraśne sam jaje

Dymitru przyniosę na święto w Sobotę.

Dla kniazia ubogie litewskie są kraje,

Sam w Kremla zastukać ja przyjdę drzwi złote. —

I posły skłonili głowami, wracają.

A Olgierd cóś dumał i gońców gnał wkoło,

Lecz dokąd? lecz po co? i gońce nie znają;

Wieść niosą, nie wiedzą, smutną czy wesołą.

A zima śniegami już wieje białemi.

Pod Wilno, na Piaski lud zewsząd gromadzą;

I Michał się Twerski obiecał iść z niemi,

W Smoleńsku Światosławu, gdy tylko znak dadzą.

I Drucki, i Andrzéj Połocki wybieży,

I Kiejstut, i Lubart od lackiéj rubieży.

Nikt nie wié, gdzie Olgierd gotuje z ćmą ludu,

A wojsko się zbiera do bojów i trudu.

I Olgierd nie mówi, a ludzie szeptają.

Na próżno! ust starych nikt mu nie otworzy.

Tak zawsze bywało. Do boju znać dają,

A wojsko — nie powié, gdzie jutro rozłoży.

Już wszyscy gotowi; brat Michał gdzieś daléj

Z Twercami się złączy i wojsko pomnoży;

Już czerni tysiące z pałkami zegnali,

Czerń drogę im wskaże i drogę otworzy.

A Olgierd z Zamkowéj pogląda sam Góry,

I wojska rachuje, i śmieje się w duszy,

I milcząc, skórzany szłyk bierze, ponury,

Daje znak ludowi — niech naprzód wyruszy.

Jeden wié sam Spudo, gdzie wojska powiedzie;

On czerni jest głową; Olgierd mu powierza,

I Spudo na koniu przed ludem na przedzie,

Na północ wskazuje, i ręką wymierza.

Ruszyli; przed niemi już lasy się walą

I mostem im ścielą pokornie pod nogi.

Czerń drzewa podcina, a sioła się palą,

A dymy, zniszczenie wytknęły im drogi.

I idą w milczeniu, bez chwili wytchnienia;

Gdzie wejdą, lud jeszcze u ognisk zastają;

I wieść ich, co z wiatry na skrzydła się mienia,

Nie może wyprzedzić, tak szybko się gnają.

Aż przyszli pod Wyłok, gdzie wodzem Bazyli;

Z smoleńskich on xiążąt, lecz z Dymitrem trzyma;

I twierdzę drewnianą próżno osaczyli,

Gdy dobyć jéj szturmem Olgierd czasu nie ma.

Gród został niewzięty, wódz tylko dał życie,

I ciągną a ciągną bez ustanku daléj;

W Sobotę aż Wielką ujrzeli o świcie

Kreml biały i Moskwę, i pochód wstrzymali.

Tu stoją. Nazajutrz, gdy Dymitr ze dworem

Na jutrznię do cerkwi wychodzi spokojny,

Spogląda — na Górze Pokłonnéj taborem

Litwini już leżą, jak mrówię lud zbrojny.

A poseł Olgierdow przynosi mu jaje.

— Weź, kniaziu Dymitrze, i spójrzyj dokoła.

Kniaź Olgierd ci miecz twój i krzemień oddaje.

Kniaź Olgierd co przyrzekł, to strzymać podoła. —

Z Zamieścia, Posadu, już dymy się wznoszą,

I płoną; pod Kremlu już ogień murami.

Bojary chleb z solą naprzeciw wynoszą.

— Kniaż Dymitr przyjaźni i drużby chce z wami. —

A Olgierd im starą wyciągnął prawicę,

I rzecze: — Dam pokój, niech będzie przymierze,

Oszczędzę twój Kremel, oszczędzę stolicę,

I mieczem mym tylko w twe wrota uderzę.

Niech będzie znak po mnie, niechaj ślad zostanie,

Żem przyszedł, ci jaje przyniosłem święcone;

A nie ślij mi posłów, gdy wojsko twe, panie,

Na polu nie stoi ku Litwie zwrócone. —

Na zamku wileńskim Olgierd odpoczywa,

Z Gedyminowego rogu miód popija,

I do snu mu głowa pochyla się siwa,

Pod głowy ciężarem uchyla się szyja.

Na pruskiéj, na polskiéj, moskiewskiéj wyprawie

Był Witold, z staremi uczył się wodzami,

I piérwszy raz w bitew skąpał się kurzawie,

Piérwszy raz krwi wroga dotknął się ustami.

A piérwsza ta kropla pragnieniem go piekła;

I odtąd niesyty ni trudu, ni sławy,

Gdzie róg mu zatętnił, gdzie wojna powlekła,

On, tęskniąc za bojem, gnał ciągle w bój krwawy.

XVIII

Na Polskę idą litewskie xiążęta:

 Lubart i Kiejstut na przedzie,

Witold z Jagiełłą, młode sokolęta.

 Czemuż ich Olgierd nie wiedzie?

Czy Michał Twerski, czy Smoleński woła

 Pomocy przeciw Dymitra?

Czy Moskwa pali sprzymierzeńców sioła?

 Krewiczan burzy Ruś chytra?

Spokojnie w Rusi; Twerski od wyprawy

 Na swéj stolicy spoczywa;

A jednak Olgierd nie śpieszy w bój krwawy,

 Chociaż go Lubart wyzywa.

I poszedł Kiejstut, Jagiełło i Jerzy,

 Litwinów zastępy mnogie,

A Olgierd został, sam siedzi na wieży

 I na pustą patrzy drogę.

Dobrze ci było, wielki Gedyminie,

 W boju umierać od strzały!

I nie zestarzeć, i w śmierci godzinie

 Polegnąć na polu chwały!

A syn twój, Olgierd, nie dźwignie oręża;

 Patrzy, jak młódsi się gnają;

Dłoń już bezsilną na próżno wytęża,

 Ręce duszy nie słuchają.

A Litwa znowu w lackie idzie kraje,

 Bo Polska stoi otworem;

Polsce Kaźmierza Wielkiego nie staje,

 Elżbieta pląsa z swym dworem.

Idą w Lubelskie, Sandomierz pustoszą,

 Nad San, w Podgórze wtoczyli,

Między San, Wisłę, po Tarnow lud płoszą,

 Mnogi łup zewsząd spędzili.

Dziewięć mil tylko Litwie od Krakowa.

 Legła zwycięzkim taborem.

Próżno wieść niosą, Elżbieta królowa

 Pląsa i śpiéwa z swym dworem.

Już nazad gonią ku Litwie z łupami.

 Na Litwie smutna wieść krąży:

Mistrz na Żmudź poszedł ze sprzymierzeńcami,

 Sześć ziem zjadł, na siódmą dąży.

Chce Kowno ubiedz. Nadniemeńskie włości

 Leżą pustynią dokoła,

Po polach świecą krwawe trupów kości,

 I spalone stérczą sioła.

Krwawą łzą Kiejstut płacze klęski swojéj;

 Witold go prosi: — Daj ludzi!

Krzyżak bezpieczny zwycięztwem się poi,

 Niech go krzyk rzezi obudzi! —

I zbiera swoich, na Prussy napada,

 W Insterburskie ciągnie włości:

Sam zamek wzięty, płomień go dojada.

 Rozdarte kraju wnętrzności!

Z łupami z piérwszéj powrócił wyprawy

 Witold, jeńców wiodąc mnogo.

— Patrzaj, Kiejstucie, czylim syn twój prawy?

 Licz ludzi, czy braknie kogo? —

XIX

Smutno na Wilnie! Olgierd zwołał braci

Ze syny swemi, żeby ich pożegnać,

I róg alusu ostatni wychylić.

Dłonią ich wyschłą ścisnąć raz ostatni.

Olgierda oczy sen już wieczny mruży.

Dosyć mu boju; żyć już nie chce dłużéj;

Synóm dorosłym i bracióm zostawi

Litwę na rękach, a starszemu swemu

Wilno stolicę i nad braćmi władzę.

Na Turzéj Górze Olgierd stary siedzi,

Po Świętéj patrzy grobowéj Dolinie,

Stos nakłaść kazał i braci wygląda.

Na Swintorozie bierwiona sosnowe

I dęby walą ze świętego gaju.

Stoi stos, na nim łoże Olgierdowe.

On patrzy na stos, na łoże pogląda,

Wiliję żegna i gród Gedymina,

Dymy Zniczowe i swych ojców groby.

Aż żona, kiężna Juljanna, do niego

Idzie i mnicha za sobą przywodzi.

— Mężu mój! Panie! — rzecze — życie całe

Tyś wiódł pogańsko! umrzyj chrześcijaninem!

Syny twe wiarę swéj matki przyjęli,

Po Rusi poszli chrztem świętym omyci.

Dokoła krzyże Chrystusowe stoją,

Patrzą ci w serce i okna zamkowe.

Wszak tyś sam nieraz starą schylił głowę

Bogu twéj żony. Umrzyj w mojéj wierze! —

Olgierd się podniósł, siwą trzęsie głową.

— Dajcie mi skonać, jak marli ojcowie,

Wśród swoich, w uczcie, z rogiem miodu w dłoni.

Nie chcę téj wiary, dla której od braci,

Od dziadów moich oddalić się trzeba,

I nie chcę bez nich chrześcijańskiego nieba. —

Mnich mu cóś szepce, on mnicha nie słucha.

— Żyłem z mym ludem, umrę z moim ludem!

Wpuścić Kiejstuta, Lubarta, Jerzego,

I syny moje, i Jagiełłę mego.

Niechaj do uczty nakrywają stoły,

Niech alus niosą, niech bojary mojePrzyjdą, kniaziowie i dworzanie wierni.

Ty rękę podaj i wiedź mnie do braci —

Rzecze do sługi. Otwarli podwoje,

I stary Olgierd wita rodnię swoję.

A oni smutni pospuszczali głowy.

I nic nie słychać, tylko starca piersi

Ciężkim oddechem głośno się kołyszą.

On usiadł, wzrokiem po zebranych toczy,

A już mrok śmierci okrywa mu oczy,

Już ledwie swoich poznaje po głosie;

Sam za róg bierze, napełniać go każe.

— Do was, o bracia, do was, syny moje,

Ostatnia czara i ostatnie słowa!

Olgierd za ojcem pójdzie Gedyminem,

Syn już za ojcem; on tęskni za synem;

Olgierd się dosyć nażył, nawojował,

Młódszym ustąpi i miecza, i życia;

Tobie, Jagiełło, wileńskiéj stolicy.

Prawda? Kiejstucie! ty synu mojemu

Nie będziesz bronił po ojcu puścizny?

My z tobą stary, długi wiek przeżyli,

Sercem na sercu. Zostawiam ci dzieci;

Bądź ty im ojcem, a wy mu synami,

A jego dziecióm braćmi rodzonemi.

Na waszéj zgodzie los litewskiéj ziemi.

Patrzcie, z Kiejstutem, z Lubartem my zgodni,

Iluśmy wrogóm nastawiali głowy!

Naprzeciw wielu kraj nasz obronili!

Bogi tam wiedzą, co za los was czeka,

Lecz Bogi zgodzie bratniéj błogosławią.

Do was, Kiejstucie! — I rękę wyciągnął,

Podał róg bratu. — Bądź mi zdrowy, bracie!

Już nam aż w Wschodniéj zobaczyć się Ziemi

Z tobą! ale już nie z braćmi wszystkiemi!

We Wschodniéj Ziemi na Wieczności Górze

Nie stanie wielu! W chrześcijańskim raju

Poszli, dziadowskiéj wyrzekając wiary.

Z tobą, Lubarcie, nie widzieć nam więcéj —

Tyś chrześcijanin — i z tobą, Jawnucie!Żegnajcie, bracia! Nad Olgierda dziećmi

Bądźcie opieką, zastąpcie im ojca!

Jeszcze raz, stary Kiejstucie, dłoń ściśnij.

Już cię nie widzę, niech usta uczuję,

Niech głos posłyszę. Patelo koło mnie

Leci z skrzydłami czarno okrytemi.

Żegnajcie, dzieci! duch mój będzie z wami;

Żegnajcie, słudzy, i wierne psy moje!

Ty, mój sokole! ty, mój mieczu biały!

I ty, Juljanno! ty jeszcze, Kiejstucie!

Podajcie miecza, niechaj z mieczem w dłoni

Skonam, gdy Bogi mi nie dozwoliły

Gedyminową śmiercią umrzeć w boju!

Niech w rogi dzwonią, w lietaury uderzą,

Niechaj mi nócą pieśń moję bojową! —

Mówił, i z wolna starą kłonił głowę;

Broda mu siwa na piersi spływała;

Miecz cisnął jeszcze, lecz ręka spadała;

I ani żony płacz, ani łzy dzieci,

Ani wojenne drużyny okrzyki,

Już go na ziemię odwołać nie mogły;

Ani dźwięk rogów nie odwrócił ducha,

Co śpieszył dziadów w Wschodniéj witać Ziemi.

Mówił, a płacz się rozległ po świetlicy.

Jeden był Kiejstut, co łzy nie miał w oku,

Bo jego boleść duszę ucisnęła

I łzóm zaparła na powieki drogę.

Tak skonał Olgierd. Stu płaczek się głosy

Ozwały nagle z jękiem i krzykami.

Ciało starego myli, ubierali,

Białą mu szatę, złote wiżos kładli,

Białym go mieczem na śmierć przepasali,

Rąbkiem mu białym przewiązano szyję,

W nim złoty pieniądz na wieczności drogę,

U pasa proca rzemienna wisiała,

A szłyk na głowie, giętki łuk u boku.

I siedział starzec, jak gdyby żył jeszcze,

Tylko nie patrzał zamkniętemi oczy,

Tylko nie dyszał piersiami wyschłemi,

Zda się, odpoczął po życiu, po boju.

Naprzeciw niego bracia, towarzysze,

Synowie, słudzy stali i kapłani;

Wszyscy do niego róg alusu pili,

Wszyscy żegnali Olgierda ze łzami,

I na dobranoc pieśni mu nócili;

A płaczki, wkoło usiadłszy na ziemi,

Łzy spadające do naczyń zbierały;

I w czarnéj sukni, we wdowiéj zasłonie,

Xiężna Juljanna u nóg męża swego

Płakała, szaty rozdarłszy na poły.

Już czas pogrzebu — na Świętéj Dolinie

Od Znicza iskrę przynieśli kapłani,

Raudę zanócą, na kniazia czekając,

Miękkie mu łoże ścielą z wonnych kwiatów.

Porwali słudzy zimne starca ciało.

Żegnaj, zamczysko! żegnajcie, komnaty!

Olgierd w was więcéj nie będzie ucztował,

Nie złoży łupu, powróciwszy z wojny,

Nie złoży głowy utrudzonéj bojem,

Olgierd na wieczne śpieszy już posłanie,

Przez stos gorący do zimnéj mogiły.

Przed ciałem jego odpędzają duchy;

Idą bojary, mieczami machają;

Juljanna idzie do stóp tylko góry;

Tu z płaczki swemi na ziemię upadła,

Chciała iść daléj, nie puszczą kapłani.

Tam krzyk i wrzawa dokoła doliny.

Słupy rozstawne — do słupów młodź goni,

Zdobywa pieniądz i zbroje, i leci,

Na duchy wrzeszcząc, aby je odegnać,

Olgierda ciała by skrzydłem nie tknęły.

Na stosie starzec z mieczem w skrzepłym ręku.

Z siwą mu brodą wschodni wiatr powiewa.

Dokoła bracia, synowie, kapłani,

I słudzy na stos dla xięcia wybrani.

Oni nie płaczą, bo idą za panem

Na lepsze życie, kędy ich niewolę

Sto nowych zmysłów, roskoszy osłodzi;

Oni nie płaczą — wszystkim oschły oczy;

Pieśń tylko wielka przez usta kapłanóm

W niebo za duchem Olgierda się toczy.

Rauda

Idź, duchu, do ojców ziemi,

Ziemi roskoszy, pokoju;

Leć skrzydłami sokolemi,

Siwą skroń otrzeć po znoju.

Tam czekają cię dziadowie,

Tam cię lepsze czeka życie,

Tam z gwiazdą jasną na głowie

Po Dungusu leć błękicie.

Coś zostawił na téj ziemi?

Troski tylko, bój i trwogi!

Leć skrzydłami sokolemi,

Gdzie twe ojce, gdzie twe Bogi.

Gród w żałobie, ród w żałobie;

Ty szczęśliwy w kraju słońca:

Tam zachodu nié ma tobie,

Twemu życiu nié ma końca.

Tu łzy płyną, krew tu płynie,

Nieprzyjaciel czyha z boku;

We Wschodniéj ojców Krainie

Wieczna jasność świeci oku.

Leć, o wielki duchu Litwy,

Leć do dziadów na biesiadę,

Na waleczne z Jodsy bitwy,

Na rozumną ojców radę.

Leć, o duchu! rękę swoję

Zostaw synóm, by z twą głową

Siedli w radzie, poszli w boje,

Cne potomstwo Olgierdowo.

XX

Poszedł Olgierda wielkiego duch z ziemi,

I wszyscy za nim na niebo spójrzeli.

Xiężna Juljanna trzydzieści dni płacze;

Ani do złotéj nie siądzie kądzieli;

Sama z płaczkami, w ustronnéj komnacie,

Łzy się zalewa; Olgierdowe prochy

W święconéj ziemi wykradłszy, z DawidemW Bogarodzicy cerkwi pochowała.

Jagiełło jeden z synów Olgierdowych

Po ojcu łzami zapłakał młodemi.

Kiejstut nie płakał; gdy się stos dopalił,

On westchnął tylko, z westchnieniem oddalił.

— Niedługo, bracie, tobie na mnie czekać!

Pójdę za tobą, bośmy całe razem

Przebyli życie. Złączyć się nam trzeba.Mnie syn zastąpi. Czas już Kiejstutowi

Odpocząć z tobą pod jedną mogiłą. —

Pojechał. W Wilnie sam został Jagiełło,

Sam, smutny; smutku nie zwierzył nikomu,

Ni staréj matce, ni bracióm rodzonym;

On tylko z sługą swoim ulubionym

Na tajnych radach dnie przepędzał całe.

Wojdyłło, z śmiercią Olgierda, niewolnik

Od posług wyszedł do rady bojarem.

Ani już ujrzeć Jagiełły bez niego.

Wszędzie obadwa. Czy na łowy jadą,

Czy w kraj daniny wybierać, czy zamki

Budować ludzi zwołują kapłani,

Wszędzie Jagiełło z ulubionym sługą.

Dla niego braci i stryja porzucił,

Dla niego z bratem Andrzejem się skłócił.

A Andrzéj poszedł, siadł daleko w Pskowie,

Na posłuszeństwo przysiągł moskiewskiemu.

I wszyscy patrzą, dziwią się xiążęciu,

Zkąd mu to serce do podłego człeka?

Niedawno jeszcze Wojdyłło parobkiem,

Z drzewem na plecach, w dziedzińca zamkowe

Szedł, ostrzyżoną pochylając głowę.

Potém Jagiełło ulżył mu ciężaru,

Między przyboczne umieścił go sługi.

On panu pościel słał, on jego ucha

Najbliższy zawsze; i nieraz wśród nocy

Słyszano długie, tajemne rozmowy,

Widziano, jako usiadał na skórze

U stóp Jagiełły, i długo cóś prawił,

I, jak pies, u nóg zasypiał na straży.

Póki żył Olgierd, przyjaźń się ta kryła,

Lękając blasku sokolego oka,

Bo stary byłby karał niewolnika,

Co się śmiał synu do serca podkradać,

I podłą dłonią tykać jego dłoni;

Lecz umarł Olgierd, ledwie stos przygasa,

Już się Wojdyłło przebrał w inne szaty,

Już włos, jak wolny człek, puścił po skroni,

Stanął z bojary, szyderskiém wejrzeniem

Śląc, kędy kniazie bracia pańscy byli,

Jak gdyby na nich, milcząc, się odgrażał.

Wszyscy szemrali; Jagiełło nie zważał,

A piérwszém słowem Wojdyłłę do siebie

Zwołał i szeptał; posłał go z rozkazy,

Jemu dał klucze od skarbcu swojego,

Jemu dowództwo dał zamkowéj straży.

I nikt się nie śmiał przeciwić, a wszyscy

Poszli z schylonem czołem, z raną w duszy,

I tak mówili: — Patrzcie, pan nasz młody

Jak starą radę ojcowską szanuje!

Ani do wiernych bojarów przemówi!

Serce podłemu dał niewolnikowi,

Jemu tajemnic swoich się powierza.

Patrzcie, jak dumny dzikim rzuca wzrokiem

Na nas, na syny xiążęce, na pana.

Szemrzą na dworze, i bojary jadą

Do Trok, Kiejstutu skarżyć się staremu.

— Panie! — mówią mu — zasil nas swą radą!

Lub nam tam nie być, lub nie być tam jemu.

Podły niewolnik razem staje z nami,

I jeszcze starym urąga się sługóm! —

A Kiejstut rzekł im: — Powróćcie do pana.

Wola w tém jego. Kiedy dał mu serce,

Godzien jest między staremi stać sługi.

Patrzcie nań tylko, by czego nie knował,

Bo w podłém ciele podła mieszka dusza;

Patrzcie, Jagiełło aby nie żałował,

Że zpod nóg wybrał przyjaciela sobie. —

Bojary poszli i na Wilnie siedzą;

A co dzień bardziej Wojdyłło u pana

W łaskę się wkrada, starych sług odpycha

Od drzwi szemrzących, od uszu odgania,

Dójść do Jagiełły, skarżyć się zabrania,

I ani bracióm, ni żałośnéj matce

Dostąpić jego komnaty dozwoli.

On pan. Jagiełło kryje się przed ludem,

Przez jego usta rozkazy posyła,

Na jego ręce podarki rozdaje,

Które Wojdyłło przez połowę kraje;

Ujmując łaski, srogości podwaja.

Biada ci, Litwo, w służebniczych ręku!

Biada wam, bracia! i wam, sługi stare!

Podły się sługa na xiążąt odgraża,

I w szale dumy, któréj granic nié ma,

Sięga po władzę, a prawego pana

W kobiécych dumać komnatach zasadził.

Biada ci, Litwo! jak biada domowi,

Gdzie słudzy rządzą, i do uszu pańskich

Nosząc wieść, podli niechęcą ku swoim,

A serce pańskie dla siebie wykradną.

XXI

Prędko śmierci Olgierdowéj

Wieść za siedém przeszła ziemi;

Nieprzyjaciel się nią cieszy,

I miecz ostrzy, i lud zbiera.

A xiążęta zniechęcone

Uciekają, Moskiewskiemu

Czołem biją, woje wiodą

Na spokojną Ruś Jagiełły.

Dymitr i Andrzéj we Pskowie,

W Perejasławiu już siedzą,

Starodub dobywać idą;

Tylko Orda ich hamuje,

Tatar na cuglach zatrzymał.

Zakon także na krzyżową

Prędko zebrał się wyprawę.

Xiążę Albert z Austryj idzie:

Günther hrabia Hohenstejnu,

Eberhard i Jan hrabiowie,

Pod Troki się zagonami

Zapędzili w włość Kiejstuta.

Przyszli, stoją nad jeziorem.

Zamek głuchy, jakby pusty;

Ni w nim rycerz się ukaże;

Mury milczą, znikły straże;

Tylko jezioro dokoła

Rozpuściło sine wody,

I ramiony szérokiemi

Pańskie gniazdo obejmuje.

Kiejstut w Trokach, Witold z ojcem,

I Biruta matka z niemi.

Oni patrzą, serce bije,

Ale nié ma wybiedz komu.

Ludu mało, a tam w polu,

Jak kłosy, Krzyżacy stoją.

Próżno Witold na brzeg bieży,

Próżno na prom z ludźmi zrywa;

Stary Kiejstut go wstrzymuje,

I zza muru patrzy z dala,

Jak odpływa Niemców fala.

Niemcy trzy dni w Trokach stali,

Trzy dni w zamek strzały słali;

Zamek milczał, a czérwone

Mury pociski odbiły.

Długo mistrz się z xięciem radził,

I pod Wilno odciągnęli.

Ledwie pył opadł za niemi,

Kiejstut z zamku na koń siada,

Ludzi zbiera; syn u boku;

Z garścią w pogoń Niemcóm śpieszy,

Bieży nocą. Rozedniało,

Ponad Wilnem łuna płonie,

Góry stoją w blasku całe,

Dymy kłębią się czérwone.

Stary stanął, złamał ręce.

— Gedymina grodzie biały!

Niemiec stos pod ciebie kładzie!

A Jagiełło gdzieś w komnacie

Milczy, ręki wznieść się lęka! —

— O! niechaj zginę, na Bogi,

A pomszczę się téj pożogi.

Za mną, za mną! — Witold woła —

Noc nam sprzyja! Tam ucztują,

Ani gości spodziewają.

Prędzéj! — Lecą, a nie drogą,

Nie szeroką — manowcami.

Od Rudominy po Wilno

Krzyżacy się rozciągnęli.

Na trzy rogi miasto płonie,

Tylko zamek w jego łonie,

Salamandra nie zgorzała,

Cały jeszcze, czarny stoi.

W obóz Niemców Kiejstut wpada.

Na Krzyżaków, co bez zbroi,

Pijąc, w pożar poglądają,

I klną pogan, i hulają.

Wpadł i siecze — łby padają.

Popłoch w wojsku; pod xiążęcyNamiot pędzą się kupami;

Swoich łuków i kusz zbyli,

W ziemię wbite zostawili

Tarcze twarde. Rwą się konie

I po górach uciekają.

Aż śle xiążę do Kiejstuta

I na zamek posły swoje,

Rozejmu u nich wyprasza.

— Rozejm! — stary Kiejstut woła —

Będzie, gdy was psów wygnamy,

Zatrzaśniem za wami bramy.

Bić nam trzeba, nie traktować,

Nie o zgodę się umawiać.

Dwa dni zgody, miesiąc wojny.

Zdrady lęgną się w pokoju.

A Jagiełło przyjął posły,

Xiążąt na zamek zaprasza,

Tydzień wypoczynku daje,

Bo Wojdyłło szepnął w ucho:

— Nie czas teraz nam wojować,

Wprzódy trzeba zebrać siły,

Wprzódy oręż nam ukować. —

Gedymina zamek jeszcze

Krzyżacką nietknięty nogą;

Piérwszy raz na nim w gościnie

Niemiec miód litewski spija.

O, wstań, wielki Gedyminie!

Wstań, na wnuka popatrz swego.

On z wrogami siadł u stoła,

On im w uśmiech usta stroi.

Wnukli to twój? z krwi to twojéj?

I Wojdyłło cóś tajemnie

Szepce komturóm do ucha,

Dzban po dzbanie nosić każe,

Róg po rogu do nich wnosi.

I świecą się Niemców twarze;

On pić i spoczywać prosi,

Ciągle szepce, a bojary

Trzęsą głową wyprawieni,

Patrzą u drzwi, patrzą z sieni,

I dziwują się téj zgodzie.

Kiejstut spójrzał, splunął w gniewie;

Co ma myśleć, sam już nie wié;

Syna na zamek posyła;

On zawrócił wojsko swoje,

Nie chce zgody, do Trok wraca.

Trzy dni mija, Witold jeszcze

Siedzi w Gedymina grodzie;

Trzy dni nié ma! Aż posyła

Stary ojciec. Strach o syna.

Goniec do Trok go wyzywa.

Jedzie Witold, ale smutny,

Głowę zwiesił, a na oku

Gniew połyska uduszony.

— Ojcze! — rzecze — Litwie biada!

Słaba ręka Litwą włada.

Cudza głowa, cudza rada,

Nie Jagiełło, nie my, ojcze,

Jeden rządzi sam Wojdyłło,

Jemu w głowie zawróciło,

Duma niewolnika wzbija.

Śmiał do stołu siąść przede mną!

Śmiał Jagielle stać u boku!

A dusza mu patrzy w oku,

Dusza nienawistna, podła!

Skrzydeł nie ma, by podlecieć,

To, jak wąż, sunie się w górę.

Jam z Jagiełłą żył od młodu,

Bratem, przyjacielem byłem;

Widzę, serce utraciłem.

W ustach, w oku, nic, prócz chłodu;

Słowy witał mnie zimnemi,

I pożegnał jakby sługę.

Długoż cierpieć będziem jeszcze?

Długo myśleć? długo czekać? —

Kiejstut milczy, duma, z czoła

Pot ociera; siadł na progu.

Syn na próżno o odpowiedź

Słowy, pytaniami wzywa.

— Czekaj! — wreście, wstając, rzecze —

Stary Kiejstut wié, co czyni.

Niech Wojdyłło pnie się; kto wié,

Jak wysoko dosiądz może?

Są na Litwie stare drzewa,

Wielkie sosny w puszczach naszych;

Ja najwyższą mu sprowadzę,

Na wierzchołek go posadzę.

Rzekł i siodłać konia każe.

— Gdzie? — do Wilna. — Zostań, synu!

Chcę oczami widzieć memi,

Jak niewolnik tam króluje. —

Już poleciał. Noc zapada,

Kiedy u stóp Turzej Góry,

Na Swintoroha dolinie

Zabrzmiał w wrotach róg Kiejstuta.

Straż poznała — drzwi otworem,

I bojary czołem biją.

Wjechał w zamek, oddał konia.

Czemuż uczcić włosy siwe,

Czemuż stryja uczcić swego

Kniaź Jagiełło nie wychodzi,

Ani dworzan swych wysyła?

Czy Jagiełły nié ma w domu?

Czy powitać nié ma komu?

Czy na łożu chory leży?

On w komnacie z psy swojemiBawi się, leżąc na ziemi.

U drzwi Wojdyłło na straży,

Pochlebstwem mu głaszcze uszy,

Marzeniami go kołysze:

— Wielki Kniaziu! nad twych dziadów

Wyżéj pójdziesz, ojca twego.

Wnuki uczyć z twych przykładów,

Wnuki dziwić będą tobie!

Rzekłeś słowo, i pokornie

Krzyżak wyszedł z twojéj ziemi,

Ani pustoszył po drodze,

Ani śmiał łupy zabierać.

W Rusi pokój, z Moskwy cicho.

Wielki Kniaziu! tyś potężny!

Drobne ptastwo wróg przy tobie. —

Wtém zaszumi, i Kiejstuta

Brzęknie w ziemię szabla kuta.

Wojdyłło się porwie z ziemi.

— Kto śmié iść tu? pańskie wczasy,

Pańską przerywać zabawę? —

I brwi zmarszczył, twarz zachmurzył,

Stoi, patrzy, nagle blednie,

Usta zaciął, wzrok ponurzył,

Zadrżał. Kiejstut pchnął go ręką.

— Kto — rzekł — wchodzi? kto ma prawo

Na dziadowski wchodzić zamek.

Ty precz, sługo! ni mi w oczy

Podłéj nie ukazuj twarzy! —

Jagiełło powstaje z ziemi;

Chce cóś mówić, drżą mu usta;

Nie śmié. Kiejstut dłoń podaje,

On wyciąga zimną rękę.

— Witaj, synowcze kochany!

Co ci wczas tak zasmakował,

Że z ogary siedzisz w kącie?

Jeszcześ miecza nie sprobował,

Jeszcześ razu nie szedł w pole.

Czy ten sługa ulubiony

W babskie serce ci zamienił? —

Młody kniaź się zaczérwienił,

I na blade jego lice

Krew płomienna wystąpiła,

Uśmiech usta rozgrzał sine;

Potarł czoło, i na ławę

Stryja sadził i przyjmował.

Ale smutno wieczór spłynął.

I Wojdyłło się w komnacie

Nie ukazał przed Kiejstutem.

Kiejstut ze drzwi, on do pana.

Blade lice, usta sine,

Jakaś boleść targa serce,

Bo i słów nie znajdzie w ustach,

I łzy niby w oczach kręcą.

Próżno Jagiełło wyzywa,

Próżno łagodnemi słowy

Odpowiedź z niego dobywa;

On milczący, zachmurzony,

Na bojary patrzy srogo,

Siecze sługi, milczy gniewny.

— Co ci? — z cicha kniaź go pyta —

Co ci na duszy usiadło? —

— Co? — Wojdyłło wreście rzecze —

Wstyd mnie boli, hańba piecze,

I bezsilna dłoń mnie pali.

Panie! tyś mnie wywiódł z prochu,

Ty mi dałeś serce swoje,

Ale twoi mi zazdrośni,

Popychają z wzgardą sługę;

Dla nich jeszcze jam niewolnik! —

— A! na Bogi! — kniaź odpowié —

Niech cię słowem kto obrazi!

Wezmę zuchwałego głowę,

Choćby brat mój był rodzony.

Tyś najbliższy serca mego,

I chcę, byś był piérwszy po mnie. —

Rzekł i chodzi, w sercu burza,

A Wojdyłło za nim okiem

Wodzi, radośnie spogląda,

I tak w chwilę rzecze znowu:

— Kniaziu! braci masz jednastu,

Stryjów sześciu i stryjecznych.

Mnogi ród Gedyminowy,

Mnoga krew jest Olgierdowa.

Jam co? — sługa i niewolnik,

Robak, coś go wywiódł z błota;

Ale w sercu niewolnika,

W jedném sercu jest dla ciebie

Prawa miłość i życzliwość.

Bracia twoi — wrogi twoje!

Stryj zazdrośném patrzy okiem;

On nad Litwą chce panować,

On na Litwie usiąść pragnie;

Jemu z oczów patrzy zdrada;

Zbiera wojsko na sąsiada,

A na barkach twych się oprze.

Bracia twoi — wrogi twoje!

Jedni knują zdradę w Rusi;

Już uciekli i poddali

Moskiewskiemu Dymitrowi;

Drudzy w domu cicho radzą,

Kogo w miejscu twém posadzą?

Jam ci jeden, kniaziu, wierny.

Jam niewolnik, ja mizerny,

Ale serce w mojéj piersiRodzonego brata, sługi,

Wiernego psa, bije u mnie.

Kiejstut!!! nie wierz jemu, panie!

On zawistném patrzy okiem

Na mnie, bo wié, że na straży

Stoję twojego spokoju,

Że dopatrzę w nocy zdradę,

Że nie dam mu złego knować.

Kiejstut na mnie, wszyscy na mnie.

Ciebie, kniaziu, ja osłaniam,

Patrzę, czuwam, złe odganiam.

Nie wierz, panie, z nich nikomu;

Zdrada u nich! w własnym domu,

Między braćmi, między twemi.

Wspomnij, wspomnij na Jawnuta.

Bodaj tobie jego losu

Nie gotował Kiejstut stary!

Wiész — po śmierci Olgierdowéj

Spadła władza z jego głowy,

Na Kiejstuta idzie prawem.

On ci jeszcze ją zostawił;

Lecz choć milczy, on niebawem,

Co z Jawnutem, zrobi z tobą!

Jam na straży. Na mnie wrogi

Mszczą się bezsilności swojéj! —

Mówił, Jagiełły oczyma

Gniew się patrzał, piersi wzdyma,

Chodzi, czoło białe chmurzy,

Słucha, staje, wzrok ponurzy,

To podniesie na Wojdyłłę;

W słowa jego wierzy święcie,

I już zdradę u drzwi widzi;

Drży o siebie, drży o władzę;

Duma, jakby ją utrzymać?

— Dość — rzekł — siedzieć, dość już drzémać.

Trzeba zdradę odprzeć zdradą.

Oni myślą, że w komnacie

Kądziel przędę, i bezsilny

Nic nie widzę, nie rozumiém!

Lecz, na Bogi! jam po ojcu

Wziął i siłę, wziął i głowę;

Czuję w sercu Olgierdową

Krew ojcowską, krew mych dziadów!

Ty, mój najwierniejszy sługo,

Coś wycierpiał, znosił długo,

Dziś zapomnisz. Daję tobie

Lidzki zamek na dzierżawę,

Z Lidą włości okoliczne.

Od dziś kniazióm i bojaróm

Równy stajesz. Tak jak bratu

Wydział daję. Na dzielnicy,

Tak jak oni, jesteś kniaziem.

Nikt nie będzie śmiał przeszłości

Zapomnianéj wydobywać,

Ażeby nią bić ci w oczy.

Na Perkuna! kto cię słowem

Dotknąć śmiałby, mnie obrazi,

Brata swego dotknie pana. —

Już Wojdyłło u nóg leży,

Nogi ściska i całuje;

Twarz rumieńcem mu zgorzała,

Pierś się wzdęła przepełniona,

A na oczach dwie łzy świecą.

Powstał dumny, jakby wzrosły,

Jeszcze wyżéj czoło wznosi,

Jeszcze dumniéj wzrokiem wodzi.

— Teraz — w duszy myśli swojéj —

Mam was w ręku, xiążąt rodzie!

Upokorzę, i za moje

Stokroć oddam wam sowicie;

Będę gniótł wam karki dumne,

Będę z wzgardą się naśmiewał.

O, za moje życie dawne,

Za wspomnienie lat dzieciństwa,

Wiele jeszcze, wiele muszę

Pastwić, znęcać się nad wami!Bo za każdą chwilę sromu,

Niewolnictwa i cierpienia,

By się w duszy méj zatarła,

Muszę spłacić z was każdemu.

Część pogardy, część boleści,

I krwią może trzeba będzie

Zmywać z duszy cierpień ślady.

Krwi utoczę, łez utoczę,

W łzach obmyję, w krwi ubroczę,

Ale zatrę przeszłość czarną!

Nikt nie będzie śmiał przede mną

W oczy podłość mi wyrzucać,

Łańcuch, którym u nóg nosił!

Brat Jagiełły! Jeszcze chwila,

Pójdę daléj, pójdę wyżéj,

Z krwią się jego zmięszam bliżéj!! —

Rzekł, i znowu pada czołem,

I wychodzi; już nie smutny,

Raźny, z obliczem wesołém.

Któż na drodze go spotyka?

W zdartej łachmanów odzieży,

Stara, uboga kobiéta,

Przeciw niemu, krzycząc, bieży,

I głosem wielkim wykrzyka,

I w objęcia drżące chwyta.

Na wybladłém licu staréj

Łzy płyną w marszczki głębokie,

Z ust głos jakiś się wyrywa.

Głos to matki. Nic na świecie

Nie ma tego matki głosu,

Kiedy wita swoje dziecię.

— O Wojdyłło! o mój synu!

Ciebież to ja widzę? ciebie?

Ty w tych szatach, ty tak wielki,

Ty na zamku bojar starszy!

Ty Porowéj biedny synu!

Niewolniku! wzięty z gminu!

Co za szczęście matki twojéj!

Oczy jéj ujrzały ciebie,

I umrzeć może szczęśliwa!

O Wojdyłło! o mój synu! —

Lecz Wojdyłło pobladł, stoi,

Cofa się, ręką odpycha.

— Ty mi matką? ja ci synem?

Ja ciebie nie znam, nędznico!

Jam kniaź! tyś jest niewolnicą!

Kto na zamek tę szaloną

Wpuścił babę? Precz z nędzarką!

Niech ją wyrzucą za wrota,

Niech ją psami ztąd wyszczują!

A kto jéj bramę otworzył,

Pójdzie jęczeć na dno wieży. —

Wnet siepacze porwą starą;

Ona stoi, osłupiała,

Ręce na pierś załamała,

Patrzy w oczy synu swemu,

I śmiech usta jéj wykrzywił,

Śmiech okropny, bezrozumny!

— Synu! — woła — tyś nie poznał!

Jak ci było poznać matkę?

Ona biedna, ty bogaty,

Ja w łachmanach, ty masz szaty!

A! i lice masz bojara!

O! i serce masz xiążęce!

Tyś nie syn mój, nie Wojdyłło.

Staréj matce się przyśniło! —

Na bladéj się jeży skroni

Włos jéj siwy, lica gorą.

— Nie poznałeś, o Wojdyłło,

Nie poznałeś niewolnicy!

Tyś jéj synem! tyś się rodził

W budzie, na słomie i gnoju,

Tyś z nią za jałmużną chodził,

Póki na dwór cię nie wzięli.

Nie poznałeś! niech cię swoi

Nie poznają! niech ci żona

Wydrze oczy! niech ród nowy

Da serce krukóm na pastwę!

Niech twe kości świecą białe

Bez mogiły i pogrzebu!

Zgiń! przepadnij! — Głos ustaje.

Słudzy ciągną, trup już wloką;

Piana zimna usta broczy,

Wywrócone białe oczy;

Duch uleciał na swe dziecko

Zemsty prosić u Perkuna.

Stał Wojdyłło, zęby ścisnął,

Zbladł, i nogą w ziemię bije.

— Kto wpuścił tę starą żmiję,

Tysiąc pletni i do wieży! —

Rzekł, i pędem w zamek bieży.

XXII

Na Troki posłaniec tajemnie wybiega,

Od Turzéj on Góry na Piaski gdzieś leci,

I kręci gęstwiną u Wilii brzega,

I zniknął w śnieżystéj daleko zamieci.

Brodę ma splątaną, wzrok ma obłąkany,

I włos rozczochrany, i suknię w nieładzie,

Konia prze ku Trokóm i leci zziajany.

Koń boki rozpiera, na zaspach się kładzie;

Wyciąga i leci, leci bez oddechu.

Lasami się pędzą. On podnosi głowę,

Oczyma je drogę, tak pragnie pośpiechu;

Przed nim śniegi białe i lasy sosnowe.

Ujrzał zamek Trocki, otrząsł z śniegu czoło,

Odetchnął swobodniéj, za siebie spoziera,

Śmielszy mierzy wzrokiem, zatoczył wokoło,

Już jezioro przebył, brama się otwiera;

Wbiegł i konia rzucił, ku świetlicy bieży,

Nie otrząsł obówia, snieg leci z odzienia,

Pot mu ciecze z czoła, włos na głowie jeży;

On minął podwórzec, przeleciał przedsienia,

Na komnaty wchodzi, kędy Kiejstut stary,

Z Witoldem u ognia na kamieniach siedzą.

Poczuły obcego, wzniosły łeb ogary,

Cóś mruczą do siebie i wzrokiem go śledzą.

On upadł i czołem bije o podłogę;

— Kniaziu! — rzecze — z Wilna wieści ci przynoszę.

Serce pęka z bolu, ledwie mówić mogę!

Wysłuchaj mnie, proszę, i ratuj nas, proszę!

Wojdyłło, o panie, spiski na was knuje,

Zniechęca Jagiełłę, do zdrady podmawia,

Wojdyłło się na was z Krzyżakiem spisuje,

Na xiążęcą władzę parkany zastawia.

Wczoraj jeszcze sługą starszym był Wojdyłło,

Dziś on kniaź, o panie! ma udział i włości.

Lidy mu w dzierżawę mało jeszcze było,

Do nowéj on prawa łaski sobie rości:

On śmiał podnieść oczy na krew swego pana,

Marij Olgierdównéj u Jagiełły prosi.

Maria Olgierdówna jemu obiecana!

Niewolnik już hardą głowę nad nas wznosi.

Ratuj nas, o panie, stare sługi swoje!

Wczoraj dwóch z nas ścięto, za to, żeśmy czołem

Nie bili Wojdylle; Olgierdowe woje

Z bracią twoją, panie, ponękani społem.

Andrzéj Olgierdowicz przez niego na Rusi,

Narymundowicza moskiewski przyjmuje.

Co dzień się do wroga uciekać któś musi,

Co dzień pada głowa, on wyżéj wstępuje.

Ratuj nas i siebie, o Kiejstucie panie!

Oni się z Niemcami na ciebie zmawiają.

Wkrótce Gedymina wszystkiéj krwi nie stanie,

Niewolnicze ręce Litwą owładają.

Wczoraj, wobec dworu, Jagiełło rodzoną

Zaręczył swą Marię Wojdylle podłemu;

Za miesiąc Wojdyłło wezmie ją za żonę.

Scierpiszże to? Panie! — darujesz to jemu? —

Witold wre, słuchając, Kiejstut westchnął stary.

— Na tośmy — rzekł — przyszli pod młokosa władzą!

Źle, żem ci, Olgierdzie, dochowywał wiary.

Staremu mi umrzeć spokojnie nie dadzą.

Kiedyś sługa jeszcze zajedzie na Troki

I będzie we własnym urągać mi domu!

Ale nie doczeka! Dość starcu dwa kroki,

By zapobiedz hańbie i uniknąć sromu.

Idź, pozostań w Trokach, Olgierdowy sługo!

Tu ci niewolnicy urągać nie śmieją.

Niech Wojdyłło szali; nie poszali długo:

Od Trok przeciwnemi wiatry mu zawieją. —

— Nie o nas tu, panie, nie o sługi chodzi —

Rzekł z pokłonem bojar. — Nie czas tobie zwlekać!

Między wami waśnie już Wojdyłło rodzi,

Z Krzyżaki się piszą — i chwili nie czekać!

Lada chwilę w Troki na ciebie napadną,

I nie sami, Niemiec na pomoc im stanie.

Wojdyłło cię podszedł; już umowę zdradnąPodpisali w zamku. Myśl o sobie, panie! —

Kiejstut gniewem wielkim rozżarzył się srogo.

— Na Bogi! tyś skłamał! Jagiełło pamięta,

Żem brat ojca jego. Mnie napaść nie mogą.

Przyjaźń nasza stara, braterska i święta. —

— Na Perkuna brodę! Oto czapkę kładę,

I takem mą głowę położyć gotowy,

Jeślim w ustach fałsz miał, jeśli w sercu zdradę,

Jeślim klamliwemi łudził ciebie słowy! —

Kiejstut stanął dumny. — A więc dobrze — woła —

Na Bogi me wielkie, nie będą się cieszyć!

Zetrę niewolnikóm dumne myśli z czoła,

I nie da się Kiejstut do boju uśpieszyć. —

Rzekł, Witoldu szepce. Witold odpowiada:

— Nie wierz, ojcze, nie wierz! Sam k'niemu pojadę,

Zobaczę, czy w sercu Jagiełły jest zdrada,

I odkryję zmowę, dójdę ciemną zdradę.

— Konia! — woła — konia! i ludzi dziesięciu!

Na Wilno! — A bojar do nóg mu się kłoni.

— Panie! nie daj jechać swojemu dziecięciu!

Mało wam na Wilno w tysiąc jechać koni.

Na co w paszczę smoczą kłaść rękę samemu?

Na co przeciw srogiéj wybierać się burzy?

Nie daj, panie, jechać synowi twojemu!

Stary sługa złe wam nie na darmo wróży. —

— Nie bój się, bojarze! — Kiejstut mu odpowié —

Jagiełło z Witoldem w przyjaźni za młodu.

Przeciw mnie, nie jemu, on w tajemnéj zmowie.

Witold mu z całego najmilejszy rodu. —

Bojar głową trzęsie. Witold na koń skoczył,

Dosiada i pędzi na Wilno, stolicę.

Kiejstut głowę zwiesił, wzrok dumą zamroczył,

Sparł czoło na dłoni, zatapia w tęsknicę.

Godzina minęła, mrok zapada szary,

Śniegi kręcą białe po jeziora lodzie,

Jeszcze u ogniska siedzi Kiejstut stary:

Myśli o Jagielle, duma o swym rodzie;

A często za miecz się wyszczerbiony chwyta,

Często ucho w długie posyła milczenie,

Duszy swéj się radzi, serca swego pyta,

I tamuje dłoni niecierpliwe drżenie.

Powstał, bo u bramy obcy róg zadzwonił

Nie litewskim dźwiękiem, jakąś dziwną mową;

Kiejstut za odgłosem uszyma pogonił,

Niecierpliwe oko śle w bramę zamkową.

Na czarnym bachmacie samotrzeć wjechała,

W zbroi i przyłbicy, postać jakaś biała;

Któś konia rzuciwszy, szybko w zamek kroczy,

I już przed Kiejstutem. On ciekawe oczy

Wlepił na Krzyżaka, nie daje mu dłoni,

Odstąpił i patrzy. Hełm mu twarz zakrywa,

Żelazo nieznane lice wkoło słoni,

I z piersi gość niemy głosu nie dobywa.

Długo tak zostali, mierząc się oczyma.

Krzyżak znak mu daje, by sługi odprawił;

Kiejstut ręką skinął, wzrok wlepiony trzyma;

Gość hełm zrzucił z czoła, na stole postawił.

— To ty! Augustynie! — Kiejstut się odzywa,

I ręce otworzył, wita go oczyma.

On paleć na ustach kładzie, głową kiwa,

I jeszcze się patrzy, czyli kogo nié ma?

— To ty! — Kiejstut woła — o! nie zapomniałem,

Że ty jeden z Niemców masz litewską duszę!

Jam cię dawniéj kochał, choć jeszcze nie znałem.

Z nienawiści twoich ciebie wyjąć muszę.

Tobiem ja dar winien najdroższéj swobody. —

— Cicho — komtur rzecze — cicho, kniaziu, panie!

Z nowemi przyszedłem przyjaźni dowody.

Głowie twojéj grozi tajemne knowanie.

Tyś jest chrześcijan wrogiem. Nigdy Krzyżak ciebie

Nie zdradził. Krew własna gotuje ci zdradę,

Jagiełło nasz Zakon pociągnął do siebie,

Na Kiejstuta zgubę, na rodu zagładę.

Nad Świętém Jeziorem, w Daug, pod twoim bokiem,

Zjeżdża mistrz z Jagiełłą, i na twoję głowę

Sprzysięgać się mają, krwi własnéj potokiem

Bratanek przymierze zapisuje nowe. —

— Prawdaż to?! — zawoła Kiejstut. — Dziś, komturze,

Z wieścią do mnie śpieszył wierny bojar stary;

Lecz nie chciałem wierzyć, by z téj strony burze

Wstać miały. Synowiec nie strzymał mi wiary! —

— Słuchaj — komtur rzecze — patrz na wiarę swoję!

Oto są owoce twéj i naszéj wiary:

Krewni na krew własną zaczajeni stoją,

Ja obcy sam z siebie nie szczędzę ofiary;

Ja Zakonu skarby w ręce ci przynoszę,

Od twéj głowy ciosy odwracam, o panie!

A w nagrodę, kniaziu, o jedno cię proszę:

Daj w twém sercu wierze Chrystusa mieszkanie.

Kiejstut zamilkł, tylko ciśnie dłoń komtura,

I milczy, a łza mu po jagodach ciecze;

On patrzy, ten milczy, i cisza ponura.

— Dzięki za troskliwą o mą głowę pieczę!

Dzięki ci! O wierze nie mówmy, mój bracie!

Zdejmij z serca wiarę, co z człeka zostanie?

Zedrzyj z niego skórę, choćbyś w złotéj szacie

Chodzić mu dozwolił, szata szatą, panie,

A zdartéj mu złoto nie zastąpi skóry!

Komtur dłoń wyciągnął, już żegna w milczeniu,

I nie rzekł ni słowa, wychodzi ponury,

Siadł na koń, w podwórcu zniknął w nocnym cieniu.

XXIII

Kędy był Witold? Na wileńskim zamku

Tydzień on siedział, pozostał na drugi.

Milczał, a patrzał to w Jagiełły serce,

To w twarz Wojdyłły. I dowodów zdrady

Szukał na próżno. Zdaje się, wróciła

Przyjaźń mu dawna. Brat uśmiechem wita,

Wiedzie na łowy, przyjmuje gościnnie,

Szepce do ucha tajemne swe myśli,

Które zpod serca ukryte dobywa.

Witold się dziwi, raduje, i śpieszy

Do Trok powracać. Nie puszcza stryjeczny.

— Jutro — mu rzecze — Marii wesele.

Marię druhowi daję serdecznemu. —

— Komu? — rzekł Witold — xiążęciu zapewne?

Z Rusi któremu? z Mazowsza Lachowi?

Z Litwy naszemu? Pruskiemu? ze Żmudzi?

— O! nie! — z uśmiechem Jagiełło odpowié.

Przy nim mi za nic pany i kniaziowie.

Brat to mój. Choć się rodził na niewolę,

Ja go wywiodłem, osłodziłem dolę,

Jam go uczynił równym mojéj braci.

On mi wiernością, on mi sercem płaci

Za wszystko. Jemu ja wierzę jednemu. —

— Bracie! — rzekł Witold — we mnież nie masz wiary?

Czyż i ja niżéj od Wojdyłły stoję?

Zabyłeś starą dla mnie przyjaźń swoję. —

— Pomnę — Jagiełło zimno mu odpowié. —

Czyż dwóch przyjaciół nie znaleźć na świecie?

Czyż ty i on się zgodzić nie możecie? —

A Witold dumnie twarz spłonioną zwrócił,

Zamilkł, nie czekał wesela, powrócił.

Smutne to było na Wilnie wesele!

Wojdyłły duma przez nie urość miała,

A krew Olgierda okryć się sromotą.

Maria w zamku świetlicy odludnéj

Ciężko nad brata rozkazem płakała.

Niewolnik, dawniéj na zamku był sługą,

W komnacie xiężnéj posługiwał długo,

I nieraz wzgardą popchnięty lub nogą,

Na dumnéj duszy przebolał on srogo,

A nie zapomniał, co cierpiał za młodu!

Nad wszystkich srożéj Marij go bolały

Wzgardliwe słowa. Żadnego nic stracił,

Wszystkie pamiętał, by za nie zapłacił.

Maria na ciężką szła jemu niewolę,

Płacząc, się bratu rzucała pod nogi.

— Chcesz mnie ukarać? komu chcesz daj, panie!

Wyszlij, na łódce puść w nawalne morze,

W puszczę każ źwierzóm rzucić na pożarcie,

Ale nie dawaj w nienawistne ręce!

On zemsty szuka we mnie, a nie żony! —

Jagiełło zimny, stał nieporuszony,

I nic jéj nie rzekł, wzrok tylko odwrócił,

Ręce odepchnął, a jęku nie słuchał.

Marija słała do braci, pomocy

Wzywając. Próżno! bo bracia daleko,

Bo pod Jagiełły została opieką.

Matki nie było, żeby się użalić,

Żeby od dziecka tę burzę oddalić.

I w dzień Perkuna weselni kapłani

Wiedli płaczącą w komnaty Wojdyłły.

Gdy mu obówie żona zdejmowała,

Spójrzał, uderzył, i rozśmiał się gorzko.

— Patrz, xiężno! — wołał — przyszłaś mi na ręce!

Za wszystko dawne teraz ci zapłacę.

Jam był niewolnik; teraz tyś poddana.

Na Bogi! Xiężno! poznasz we mnie pana!

Pomnisz, gdy nieraz, zgięty pod ciężarem,

Wszedłem w świetlicę i biłem ci czołem,

Tyś urągała obliczem wesołém,

Tyś nieraz słowem bolesném mnie w serce

Wbiła pogardę; i ode drzwi twoich

Nieraz mnie gnali za twemi rozkazy,

Krwawemi znacząc plecy moje razy.

Teraz ja prawo mam popchnąć cię nogą,

Duszę twą dręczyć, dręczyć twoje ciało,

Pastwić nad tobą i oddać ci setnie

Urągowisko, szyderstwo i pletnie.

Na łożu mojém tyś spocząć niewarta.

Idź u drzwi leżeć na twardéj pościeli.

Wojdyłło z tobą łoża nie podzieli,

A milcz! bo jęków uszy nie posłyszą.

Jękami sroższéj doprosisz się kaźni. —

Takie wesele Olgierdowéj córy!

We łzach, na słomie Marija spoczęła.

On popchnął nogą, drzwi zamknął za sobą,

I do Jagiełły poszedł się weselić.

Ona nie spała, ona łzy gorzkiemiWianek dziewiczy swój opłakiwała.

Nie taką dolę wróżyła jéj matka,

Nie takiéj ojciec spodziewał się stary,

Nie takiéj młodość świeciła jutrzeńką!

A teraz ona zeszła na służebną

Niewolnikowi! Olgierdowej córce

Serce się wzdęło, jak morze na burzę;

Płakała, miecza szukając dokoła,

A nic nie było, tylko garstka słomy

Na pośmiewisko u progu rzucona;

Płakała biedna. Aż do drzwi któś kroczy.

Ona wybiega, i patrzy ze łzami,

Komu się skarżyć, przed kim żal pokazać!

Stary to bojar Gierdo; przeszedł mimo

I zniknął w mroku. Marija go woła.

Zwrócił się, stanął, patrzy, nie pojmuje,

I oczóm swoim, choć widzi, nie wierzy —

Olgierda córka we łzach, stoi w progu,

Ręką na słomy garść u drzwi wskazuje.

— Mariam! ja Maria! ale nie Olgierda,

Nie pana Litwy córka ulubiona!

Podłego sługi, niewolnika żona,

Co na krwi pana mści się swéj niewoli.

Patrzaj, o Gierdo, lituj się méj doli!

Próżno Jagiełły prosić, jemu żalić,

Jedź do Kiejstuta, niech Kiejstut ratuje;

On krwi braterskiéj może pożałuje,

Nie da się słudze pastwić nad swym rodem.

A Gierdo stoi i duma głęboko;

I jemu nieraz dojadł już Wojdyłło;

On pałał zemstą, tylko strach starości

Odebrał siły. Na widok się xiężnéj

Oburzył znowu, cóś mruknął i znika.

I znowu do Trok któś po nocy bieży,

Gdzie Kiejstut z synem na naradzie siedzą,

Nowemi wieści do serc ich uderzy.

Oni cóś radzą tajemnie, szeptają;

Posła słuchali, spójrzeli po sobie;

Co czynić mają? nikomu nie mówią.

A noc spłynęła, oni nie usnęli,

Starszych wołają, cóś knują po cichu,

I gońców kilku do Wilna posłali.

Jeden powraca, i takie im wieści

Przynosi: w Wilnie gród pusty, wojsk nié ma;

Wszystkie w połocką ruszyły wyprawę;

Na zamku mieszczan kilkuset straż trzyma;

Wojdyłło szali, i wszelką obawę,

Widać, przymierze z Krzyżaki odjęło,

Przymierze, którém kupiono spokojność,

Wyjąwszy z niego Kiejstutowe xięztwo.

— Czas, kniaziu, jechać, bratanka odwiedzić,

I ... — Czas! — rzekł Kiejstut. — Zaraz lud gromadzą,

Witold niech idzie w podlaskie swe włości,

Ja sam z Jagiełłą i Wilnem poradzę. —

XXIV

Ponad grodem Gedymina

Turza Góra, zamkiem strojna,

Wznosi czoło uwieńczone

W murów czerwonych koronę;

U stóp góry Neris płynie;

Nad nią Swintorohy pole

Xiążęcemi mogiłami

Usypane; a na straży

Perkunowa tuż świątynia,

Gdzie się Znicza ogień żarzy;

Daléj za wał, za parkany,

Wilno pstrym się ciągnie sznurem;

Kościoł z krzyżem w jednéj stronie,

W drugiéj cerkwi dachy świecą;

Tam słup stoi, gdzie męczeńska

Krew pogańską chrzciła ziemię;

Lecz najwyżéj gród xiążęcy,

Dach świątyni, dym Zniczowy,

Ponad miasto wznoszą głowy.

Cisza w grodzie Gedymina;

Lasy wkoło go objęły,

Góry ścisnęły dokoła;

Milczy miasto śpiące w dole,

Milczą góry lasem strojne:

Nawet Neris, mrozem zjęta,

Falą niebieską nie szumi;

I na zamku cisza długa;

Dym się tylko czarny wznosi

Od ogniska, gdzie Jagiełło

Z ulubionym siedzi sługą;

Straż milcząca u wrót chodzi;

Nigdzie orężnego ludu,

Nigdzie krzyku bojowego;

Cisza, tylko ponad lasy

Ciągną ptacy z wieszczym krzykiem.

Od Trok, Lidy, Antokola,

Zmrokiem, cicho, jacyś ludzie

Idą w miasto, rozproszeni

W drobne kupki, małe grona;

Coraz kilku w miasto wpłynie,

Kędyś zapadnie i zginie.

Znać ze twarzy i odzienia,

Z pobożności znać Żmudzina:

Bo na widok się świątyni

Każdy z nich o ziemię rzuca,

Głowę zarosłą odkrywa

I szepce ciche modlitwy.

Coraz nowe tłumy śpieszą,

I jak w morzu nikną rzeki,

Tak oni znikli wśród grodu.

Wszystkich miasto pochłonęło.

Znowu cisza w starym grodzie.

Lasy wkoło go objęły,

Góry ścisnęły dokoła;

Leży, zasypia w dolinie;

Milczą góry lasem strojne;

Nawet Neris, mrozem zjęta,

Falą niebieską nie szumi;

I na zamku cisza długa;

Dym się tylko czarny wznosi

Od ogniska xiążęcego.

Od Trok, Lidy, Antokola,

Ciągną wozy, ładowane

Sianem, słomą, skórą kryte;

A przy każdym z nich woźnica,

Żmudzin, znać z odzieża, z mowy.

Wszyscy wolno w miasto jadą,

Obozem się w mieście kładą.

— Co w tych wozach? — strażnik pyta.

— Siano, słoma, skóry, bracie!

Do pana wieziem na Troki. —

Strażnik milczy, a woźnice

Dzikim jakimś śmieją głosem.

Stali w rynku, poglądają,

Szepcą z sobą i czekają.

Piesi ku nim się gromadzą,

To gdzieś pójdą, to cóś radzą.

A liczba ich rośnie coraz,

Z wozów, zda się, cóś ubywa,

Ale ruchy noc pokrywa.

Znowu cisza w starym grodzie.

Cóś na Trockiéj czerni drodze,

Jakiś szmer przerywa ciszę.

Ludzie z chat powybiegali,

Patrzą, dziwią; czy uciekać,

Czyli pozostać, nie wiedzą.

— Nasi to — poznali z mowy,

Litwini — widać z odzieży.

I wszyscy stoją w milczeniu.

Na drodze od Antokola

I od Lidy cóś czernieje.

Zewsząd wojsko gród zalewa,

Turzą Górę opasuje,

Aż róg Kiejstuta odzywaI strażnika wywołuje.

Na głos rogu zewsząd głosy

Jednym wrzaskiem się ozwały.

Trzysta Żmudzi z łukiem stoi,

Sześćset z wozów wyskoczyło,

Tysiąc Kiejstut przywiódł z sobą.

Gród zajęty; zamek wkoło

Opasany żywym murem;

Otwarte na roścież wrota;

Wojsko się w podwórce miota.

Gdzie Jagiełło? czy śpi jeszcze?

Gdzie Wojdyłło? czy ucztuje?

Czy swą młodą pieści żonę?

Czy na zdrady się gotuje?

Czy bojaróm się urąga?

Nowych ziem i nowéj władzy

U Jagiełły się doprasza?

Cisza w zamku; dym się wznosi

Od ogniska xiążęcego.

Kiejstut słudze oddał konia,

Sam jeden w komnaty śpieszy.

Wojdyłło go spotkał w drodze.

— Kniaziu! — rzecze ulubieniec,

Dumnie przed nim wznosząc czoło —

Wasz i mój pan widzieć z wami

W téj godzinie się nie może.

Nazad na miasto powróccie,

I pokoju nam nie kłóccie. —

Kiejstut dłonią niewolnicze

Usta stulił. — Nie mam pana!

Krzyknął głośno — twój, mym jeńcem!

Idę nie o słowo prosić,

Ale karać go za zdradę. —

Sługi woła. — Zwiążcie! strzeżcie!

W najciemniejszy loch go wrzucić,

Najcięższemi spętać więzy! —

Struchlał dumny ulubieniec,

Upadł czołem; ten go mieczem

Popchnął i szedł swoją drogą.

W drzwiach komnaty, blady, drżący,

Synowiec kniazia spotyka;

On nań wzrok rzucił gniewliwy.

— Dziękuj krwi twéj, że ci łyka,

Razem z tamtym, kłaść nie każę.

Brata mego pamięć droga,

Droższa, Jagiełło, niż tobie,

Coś na pastwę niewolnika

Siostrę swoję dał rodzoną.

Wiém o zdradzie, wiém o zmowie.

Tyś niewolnik, na méj łasce.

Wiész o losie Jawnutowym;

Ale Jawnut nas nie zdradzał;

On tylko w kobiécej dłoni

Wielkiéj Litwy nie mógł strzymać;

On na niewolnicze ręce

Nie zdał nas, nie przedał wrogóm! —

Rzekł, i sługóm nań wskazuje.

— Pęt mu nie kłaść, strzedz w ciemnicy. —

A Jagiełło blady stoi,

Słowa nawet rzec się boi;

Szumi mu w uszach i głowie;

Oczy chodzą krwią zalane

I szukają kogoś wkoło;

Krew to blade zleje czoło,

To do serca ustępuje;

To się wstrzęsie, to ponury

Wzrok do drzwi zwraca, do okna,

Jakby szukał, jakby czekał,

Czy kto nie wyjdzie z ciemności,

Nieproszonych wygnać gości?

Kiejstut na komnaty śpieszy,

I od skarbcu bierze klucze,

Zamek z końca w koniec schodzi,

Bo nie wierzył wieści zdrady;

Ale żywe znalazł ślady:

Na żółtéj spisane skórze

Przymierze w skrzyni leżało.

Kiejstut porwał, aż zawrzało

W oczach, w piersiach; podniósł w górę

I pod nogi deptać rzucił.

— Patrzcie, otoż to zapłata,

Żem ukochał dzieci brata,

Żem się dla nich wyzuł z władzy!

Żem koronę im na głowę

Dał, a sobie szablę tylko

Pozostawił, i na straży

U synowca stał we wrotach!

I oczyma po téj karcie

Wodzi, oczóm swym nie wierzy,

I z nią w ręku, jak szalony,

Do Jagiełły znowu bieży.

On złamany wpół, zgarbiony,

Jęczał na dnie dolnéj wieży,

Gdy w drzwi bijąc, Kiejstut leci,

I podchodzi, w twarz synowca

Bijąc zapisaną kartą.

— Patrzaj, zdrajco! spłoń ze sromu!

Wszak cię śmiercią karać warto!

Kupczyłeś krwią swego domu,

I mnieś przedał Krzyżakowi.

Gdyby nie ta krew płynęła

W żyłach twoich, dziś bym jeszcze

Urągał się śmierci twojéj!

Dziś byś jeszcze na Turzysku

Śmierć haniebną odniósł w zysku

Za niewiarę, za przedajne

Zmowy podłe, spiski tajne.

Co mi powiész? powiész słowo?

Czegoś głowę wtopił w ziemię?

Mów, czyś ty dał mnichom słowo,

Czyś ty przedał swoje plemie? —

— Ja — Jagiełło mu zawoła,

Skrwawionego wznosząc czoła —

Ja! jam karty téj nie pisał. —

— Pieczęć twoja! — Ja nie kładłem,

Jam przymierze zawarł tylko;

Ale słowa w niém nie było,

Co by na ciebie godziło.

Na Perkuna, na mą brodę,

Na ojcowski grób przysięgam. —

Kiejstut stał, a potém pędem

Wybiegł niżéj w lochy ciemne;

Gmachy przeleciał podziemne,

Nogą w drzwi dębowe bije

I otwierać każe sobie.

W ciemnéj cieśni, w czarnym grobie,

Co nad głową cięży nizko,

Leżał zausznik Jagiełły;

Rano jeszcze pan nad Litwą,

Wieczór — tłuszczy pośmiewisko;

Skrępowany, powiązany,

Warga mu się krwią zapiekła

I źrenica krwią zaciekła;

Ale jęku nie wycisnął

Strach, co nad głową zawisnął.

Spójrzał — sroga twarz Kiejstuta

Nad nim stoi; jak przykuta,

W duszę patrzy mu źrenica;

Przed jéj wzrokiem tajemnica

Nie ukryje się, nie schowa.

Kiejstut w jeńca bije nogą,

Kiejstut w twarz na powitanie

Plunął, i obelgą srogą

Z odrętwienia go wywodzi.

— Patrz — zakrzyczał — żmijo podła,

Patrz, do czego cię przywiodła

Wielkość twoja! zdrady twoje!

Dowód trzymam w mojém ręku.

Chciałeś stawić nam na karkach

Swoję wielkość! nam na barkach

Zamek sobie pobudować!

Ale Bogi w czas znać dały.

Wszystko widne — tyś mój cały!

Jutro kara! jutro kara!

O! na Bogi, niechaj SaułePrędko zemsty dzień oświeci.

Przez noc oka nie zamrużę,

Póki nie ukończę z tobą.

Patrzaj! maszli wstyd? człowiecze!

Niech ci krew po twarzy ciecze,

Bo łzy twojéj, łez twych mało!

Patrzaj — widna twoja wina,

A jutro — kary godzina. —

Wojdyłło głową o ziemię

Bije w milczeniu, i pada.

— Daruj mi, daruj, o panie!

Moja niewdzięczność i zdrada!

Moja wina! Jam zasłużył

Na karanie, lecz tyś wielki!

Co ci przyjdzie z krwi kropelki,

Którą zlejesz ziemię czarną?

Strąć mnie w lochy, strąć w niewolę,

Każ psy swoje karmić, panie!

Posłuszny na rozkazanie

Będę ciężką znosił dolę;

Ale śmiercią mnie nie karaj,

Ale nie bierz mego życia.

Pójdę, oczy twe mnie więcéj

Nie zobaczą, nie spotkają. —

— Życie! tobie! życie! tobie! —

Woła Kiejstut. — Ja bym swego

Dziś za zemstę nie żałował.

Słuchaj! kiedy słońce wstanie,

Jutro na Zamkowéj Górze,

Gdzie już raz mnichy wisiały,

Gdy tłum mścił na nich zuchwały,

Jutro tobie, chrześcijan druhu,

Wisieć także. Noc ci daję;

Przez noc jęczeć możesz jeszcze,

Włosy wyrwać z podłéj głowy

I o lochu bić się ściany. —

Rzekł, i wyszedł zadyszany,

Znowu gdzieś na zamek śpieszy;

Zbiera ludzi, i obsadza

Mury, wały, grodu wieże;

W miasto hufce porozsyłał.

Każdych wrót już sargas strzeże,

A posłaniec ku GrodnowiŚpieszy, zanieść Witoldowi

Wieść Kiejstutowej wyprawy.

I posłańcu powiedziano:

Niechaj Witold w skok przybywa,

Zemstę widzieć, zdrajców witać,

I przy ojcu zasiąść w Wilnie,

Na dziadowskim starym grodzie,

Gdzie się krew ma toczyć winna,

Gdzie Jagiełło okowany

Czeka na śmierć lub niewolę,

Czy swobodę gdzieś w ukryciu,

Hańbę w śmierci, hańbę w życiu.

XXV

Na wileńskim zamku, na Świętéj Dolinie,

Kiejstut siadł, i patrzy, kędy Neris płynie;

Patrzy, jak się głowy gór wkoło podnoszą;

Stary gród ojcowski ogląda z roskoszą;

I uśmiech po ustach błędny mu przelata:

Bo dawno tu nie był, bo młode swe lata

Przypomniał. Lecz teraz nie młodość wspominać,

Bo karać czas przyszedł, i wieszać, i ścinać.

Znów chmurno na czole. Powstaje z kamienia,

Klasnął w dłoń na sługi, wywołał z przedsienia.

— Biegnijcie na wieżę! patrzajcie na drogę!

Czas karać winnego; na Witolda czekam;

Ubiegł już dzień cały, ja zwlekam a zwlekam,

A jeszcze doczekać, dopatrzyć nie mogę. —

I słudzy pobiegli — patrzają, śpi droga,

Tuman się nie wznosi, nic na niéj nie czerni;

Tylko się po mieście przechadza załoga;

Wojsko Kiejstutowe, bojarowie wierni,

Na zamku, na mieście, wciąż lękając zdrady,

Obsiedli, i w zbrojne zbierają gromady.

A Kiejstut znów duma. Ciężko mu z Wojdyłłą

Dzień drugi pod jednym przeżywać już dachem.

Niechby się co prędzéj zemstą nasyciło,

Zdradę i zdrajcę jednym zwaliło zamachem.

Jagiełło strzeżony łzy płacze gorzkiemi.

Nie xięztwa żal mu tak, nie władzy straconéj,

Lecz hańby, co czoło plamami czarnemi

Na wieki piętnuje. Bez walki zginiony!

Wojdyłło związany co chwila wygląda

Siepaczów. Na duszy niecierpliwość trwożna.

On kary chce prędkiéj i śmierci pożąda,

A i śmierci nawet przyśpieszyć nie można.

I co drzwi zaskrzypią, co chód da się słyszeć,

To głowę podniesie, to przestaje dyszeć,

Patrząc, się podnosi. Drzwi miną. Dzień cały

Nikt chleba nie przyniósł ni wody spleśniałéj.

Woda, co ze sklepień na usta mu ciekła,

Padając kroplami, pragnieniem go piekła,

Powietrze dusiło, głód srogi dojmował,

I więzów już swoich zerwać nie probował.

Dzień płynie. O, gdyby choć szelest pod drzwiami,

O, gdyby głos ludzki z przekleństwem na głowę!

Milczenie śmiertelne; a woda kroplami

Wciąż z wolna upada w kałużę grobową,

Gdzie dziwne się gady wylęgły; wzrok płowy

Podnoszą zdziwione na więźnia twarz wściekłą;

Podłażąc, śliskiemi krępują okowy

Ręce mu związane, pierś potem ociekłą.

Południe — blask dniowy przez okno zaświtał,

A więzień wzrok podniósł, zębami zazgrzytał.

Nikogo! Pragnienie ogniem go paliło,

Głód jadł go, i chleba dać komu nie było!

Aż drzwi się otwarły, a we drzwiach któś staje.

— To ona! to Maria! — Z uśmiechem wzrok topi.

— Tyżeś to? Wojdyłło! — ze śmiechem mu łaje —

Tyś wrócił w niewolę, w twój podły stan chłopi,

Coś chodził w szkarłacie, i pańską krew z swoją

Mięszałeś? I gady już cię się nie boją,

Pełzną ci po piersi i patrzają w oczy!

Ropucha ci w usta jad z pianą swą toczy!

Gdzie słudzy, z których plec krew nieraz pociekła?

Gdzie żona, co drżąca za tobą się wlekła,

Ta, któréj kazałeś służyć ci schylonéj?

Tyżeś to? Wojdyłło! w kałużę rzucony,

Mój mężu i panie! O, tyś to! Przychodzę

Zobaczyć, pocieszyć się zemsty widokiem.

Niech duszę nasycę, niech serce ochłodzę

Po wielkiéj sromocie, po żalu głębokim. —

On głowę powoli od piersi podnosi,

Obelgóm odrętwiał i lżenióm szalonym;

Nic nie rzekł, lecz głosem konania omdlonym,

O kroplę ją wody i o chleb ją prosi.

— Ty wody chcesz! chleba! ty prosisz, Wojdyłło!

O, nié ma litości, jak mnie jéj nie było,

Gdym u nóg pełzając, w łzach cała, krwi cała,

Litości, spokoju, spoczynku żebrała.

Pij błoto z kałuży, jedz swoje wnętrzności,

Gryź więzy, Wojdyłło! To strawa dla ciebie.

Zapomnij o wodzie, zapomnij o chlebie,

Bo serca ty nie masz na świecie jednego;

A podłyś, jak gad ten, co pełza po tobie.

Brudniejszy od wód tych, co na twarz ci biegą. —

I śmiechem wtórując, na oczy mu obieStąpiła nogami — źrenice wyprysły,

Jęk z piersi się wyrwał, łzy krwawe zawisły

Na bladych policzkach. A ona, jak wściekła,

Na twarz mu plunęła, i klnąc go, uciekła.

— Biegnijcie — rzekł Kiejstut — biegnijcie na drogę.

Czas przybyć Witoldu. Na próżno go czekam,

I myślę, a myślą napadam na trwogę;

Chcę zemsty, a zemstę dla niego odwlekam. —

Słudzy wnet polecą, patrzają — spostrzegli,

Tumany gościńcem ku miastu się wloką,

I z wieży z tą wieścią do xięcia przybiegli.

— Tumany czarnieją, lecz jeszcze daleko! —

Sam Kiejstut na wieżę wystąpił wysoką.

Popatrzał, podumał. — To Witold tak śpieszy. —

I w wrota pobieży otwarte széroko —

Znać bardzo niecierpliw i bardzo się cieszy.

Już mury minęli i wrota przebyli,

Już w mieście podróżni. A Kiejstut na moście

Witolda pochwycił, nie daje i chwili.

— To Witold! to syn mój! Witajcie mi, goście!

W sam czas mi przybywasz! Przybywaj mi z radą.

Co robić ze zdrajcą, co robić ze zdradą?

Jagiełło pod wieżą, Wojdyłło w ciemnicy.

Na pniu położyli głowy zausznicy.

Co robić z Jagiełłą? co robić z Wojdyłłą? —

— Gdzież zdrada? — rzekł Witold — wszakże jéj nie było.

Jeśli jest, niech za nią zausznik odpowié;

Ja w zdradę nie wierzę, Jagiełłę kochałem.

Ojcze mój! na krewnéj nie mścijmy się głowie,

Bo Bogi na rodzie mścić będą się całém.

Ja w zdradę, o ojcze, w złość jego nie wierzę. —

— Masz dowód — rzekł Kiejstut — masz, patrzaj — przymierze

Tu stoi! Niech mnich ci przeczyta, w ich mowie,

Że przedał nas obu, na mojéj knuł głowie

Swą wielkość budować. I pisze mistrzowi,

Że Żmudzi, żmudzkiego kniazia się wyrzeka,

Że nawet wspomoże Krzyżaków w potrzebie.

Co Witold mi na to? co syn mój odpowié?

Czy nie dość jam cierpiał? czy nie dość jam zwlekał?

Czy nie czas, nie warto z ich karków spaść głowie? —

— Posłuchaj mnie, ojcze, a potém czyń woli

Zadosyć, jak zechcesz, jak serce ci powié.

Jam świadom Jagiełły ohydnéj niewoli;

Byłem sam na zamku, i byli świadkowie,

Co ze mną powiedzą, kto rządził za niego.

A brata mi oszczędź, synowca swojego!

Krwi jego nie żądaj! Wojdyłło cię zdradzał;

On z mnichy się związał, on mnichy nasadzał;

Wojdyłło niech padnie za zdradę ofiarą!

Jagielle... — A jemuż więc żadną już karą

Słabości — rzekł Kiejstut — złéj woli nie płacić? —

— Jagielle dać xięztwo i władzę utracić. —

— To mało! — To dosyć. Wypuścić na wolę,

A ciężko mu będzie wstyd znieść swój i dolę.

Upadnie, jak Jawnut, zniewagą przybity.

Ty panuj, mój ojcze! On z Wilna wygnany,

Gdzieś w lasy daleko, od oczów zakryty,

Niech żyje na hańbę i żale skazany.

To brat mój! i ja go kochałem, jak brata;

A zginie, to ciężką będzie mi ta strata,

Jak gdybyś mi rękę odcinał od ciała,

Co przy niém wyrosła, i co je wśpierała. —

Rzekł Witold, i ojcu do nóg się potoczył.

A Kiejstut rękami schwycił go za głowę,

I milcząc, na zamek ku wrotóm poskoczył,

Myśl jakąś zapewne hodując już nową.

XXVI

Nazajutrz, słońce nim wstało,

Już się w zamek lud gromadził.

Kiejstut na kamieniu siedzi,

Obok Witold z mieczem w dłoni,

A dwornia czeka rozkazu.

— Więźniów do mnie przyprowadzić. —

Skoczą natychmiast i wloką.

Przodem Jagiełło schylony,

Wzrok w ziemię, barki zgarbione,

Jak ciężarem przywalone,

Idzie, jakby szedł na ścięcie;

Ani obejrzy się wkoło,

Ani stryjowi pokłonił,

Ani na Witolda skinął;

Stanął, i czeka w milczeniu.

— Słuchaj! — rzekł Kiejstut powstając —

Warteś kary za twą zbrodnię;

Lecz Olgierdowa krew w tobie!

Nie chcę haniebną ją śmiercią

Rozlewać, ród hańbić własny.

Pójdziesz swobodny, i bratu

Będziesz za wolność dziękować.

On cię od zemsty zasłonił. —

Jagiełło stał bez podzięki,

Nie schylił głowy, ni wzrokiem,

Ni słowem wdzięczném przemówił;

Tylko po chwili rzekł z cicha:

— A Wojdyłło? a Wojdyłło? —

— Jego, zobaczysz, co czeka!

Chcę, żebyś patrzył na karę,

Byś ją pamiętał na wieki.

Oto i jego prowadzą. —

Z siném ciałem, krwią ociekły,

Wojdyłło wlókł się za tłumem;

Zadrżał, słysząc głos Jagiełły,

Głowę podniósł, trząść się począł,

I — Bądź przeklęty! — zaryczał —

Przeklęty! Olgierda synu!

Za ciebie śmierć ja ponoszę!

Na coś mnie wyciągnął z błota?

Na co podniósł? i niedźwiedzia

Z lasu wziął, bym oswojony,

Służył potém na igrzysko?

Może dzisiaj gdzie na dziczy

Spokojnie piłbym miód z rogu

I strzały ostrzył na wojnę.

Bądź przeklęty! — Pienił z złości,

Aż się pod siepacza ręką

Głos krwawą stłumił paszczęką.

Lecz doszedł Jagiełły uszu.

On zwrócił głowę, z litością

Spójrzał, bez złości i gniewu,

A Kiejstut rękę podnosi.

— Na górę wieść go! na górę!

Jest dąb tam stary na wierzchu;

Niech ten, co mierzył wysoko,

Wysoko na nim zawiśnie. —

I zaraz ciągną siepacze,

A za niemi tłum się ciśnie,

A za niemi, wielkim głosem

Wołając, idą kniaziowie:

Bo Wojdyłło nie miał druha,

Bo z każdego krwi utoczył;

I wszyscy teraz poklasnąSrogiéj śmierci zausznika;

I lud radośnie wykrzyka.

Jeden Jagiełło w milczeniu,

Nie śmié nawet podnieść wzroku.

Mijają wieże zamkowe,

Mijają wały nad rzeką;

A wciąż tłum wrzeszczy szalony.

Wciąż Wojdyłło klnie Jagiełłę;

I Maria krok w krok za mężem,

W uszy mu bije przekleństwy:

— Oto twój pochód zwycięzki!

Oto twa wielkość, Wojdyłło!

O, lepiéj, lepiéj ci było

Z błota twego nie wychodzić,

I niewolnikiem pozostać!

Słyszysz te krzyki dokoła?

Twa to drużyna wesoła,

Co wczora jeszcze przed tobą

Padała, bijąc ci czołem,

Dziś z wrzaskiem na śmierć cię wiedzie;

I nieodstępna twa żona

Krok w krok za tobą, Wojdyłło!

Chce patrzeć na męki twoje,

Chce widzieć twoje skonanie.

Aby na całe się życie

Słodkim napasła widokiem. —

Siepacze Wojdyłłę wleką;

On ich pyta: — Czy daleko? —

— Daleko! — woła mu żona —

Krwawa jeszcze, długa droga!

Chciałabym, byś nią szedł wieki,

Byś wołał śmierci na próżno,

I w mękach nie mógł wymodlić.

Jeszcze daleko! daleko!

Długa jeszcze, długa droga!

Ale już stryczek gotowy

Dla xiążęcéj twojéj głowy,

Już się na dębie kołyszą

Dwóch siepaczy i czekają.

O! nadto prędko umierasz!

Patrz, jaki pogrzeb wspaniały!

Tysiąc cię ludu prowadzi,

Na czele wojska, czeladzi,

Na czele dworni rozlicznéj.

Żyw idziesz na stos, Wojdyłło!

Nic masz oczów, nastaw uszy,

Nasłuchaj swojéj katuszy.

Za moje męki to kara,

Za mój wstyd śmiercią zapłata! —

A lud radośnie wykrzyka,

Lud, śmiejąc się, bije w dłonie,

I do Wojdyłly przymyka,

Sromoci go zemstą swoją,

Bije, plwa nań i urąga.

Długo tak, długo ścieżkami

Szli, gdzie dąb stoi na górze;

Aż gdy do niego zbliżali,

Upadł im więzień bezsilny.

Wówczas sznurami siepacze

Po grzbiecie bijąc go, zmuszą,

Ażeby powstał na nogi;

Ale na próżno; ból srogi,

Ani wycisną katusze

Jednego jęku z ust jego;

Martwy pod drzewem upada;

I wnet na rękach gromada

Do petli z łyka go wznosi,

Z okrzykiem gardło mu ściska,

I wrzeszcząc, ciągnie za nogi.

Wojdyłło ducha wyzionął,

I piana z krwawéj paszczęki

Kłębiąc się, duszę wyniosła!

Spójrzała Maria, pobladła,

i nieruchoma, u drzewa,

Jęknąwszy, martwa upadła.

— Taka jest zemsta Kiejstuta! —

Spójrzał, i nazad na zamek

Śpieszy, wieść każe Jagiełłę.

On smutny za nim się wlecze;

Ani go Witolda słowa,

Słowa pociechy i zgody,

Z odrętwienia wywieść mogą;

Dusza i usta zamknięte,

Wzrok stępiały, wargi ścięte!

Na zamkowéj, na świetlicy,

Kiejstut usiadł przy ognisku;

Dokoła niego bajoras,

Dokoła syny i krewni;

I Jagiełło stoi w dali,

Smutny, z pochylony głową.

— Słuchaj! — Kiejstut doń zawoła —

Widziałeś, jak zdrajców karzą?

Krwim twéj, nie ciebie, oszczędził;

I nie puszczę cię żebrakiem,

Byś po drogach chleba prosił,

Lub do obcych sciągał rękę;

Krewo ci z Witebskiem daję,

Kawał ziemi i xięztw dwoje.

Dość na słabe barki twoje.

Nie umiész bić się, ni rządzić,

Idź, i skarby zabierz z Wilna,

Wywieź na nowe twe xięztwo;

Nie chcę ci spadku odbierać.

Mnie po bracie należało

Rząd zabrać i władzę całą,

Teraz powracam do swego. —

Rzekł, a Jagiełło upada

Na kolana; lecz milczący,

Słowa przebąknąć nie umié.

Czy to bojaźni, czy dumie

Przypisać, Kiejstut sam nie wié;

Ale hamuje się w gniewie,

Każe powstać synowcowi.

— Idź, idź, Jagiełło! a bratu —

Rzekł — podziękuj za swobodę;

Bo na Perkuna klnę brodę,

Gdybym sam sądził, sam karał,

Gdybym na niego nie czekał,

Byłbyś dziś wisiał z Wojdyłłą,

A nad głowami waszemi

Karta przymierza z Krzyżaki! —

XXVII

Nad Niemnem, nad Wilią, stare dęby stoją,

Nad Niemnem, nad Wilią młode dęby rosną;

I wnuki po dziadach u ich wód się poją,

I wiosna po zimie, i lato za wiosną,

Przechodzą, przelecą — zawsze wody wodą

Płynęły jak płyną, ku morzu się wiodą;

Liść rośnie i spada, sypią się mogiły,

A wody tak płyną, jak od wieków były;

Ni je smutek wstrzyma, ni radość pośpiesza;

Czy łza w nich dziewicy, czy krew wroga wmięsza,

Przechodzą, przelecą — zawsze wody wodą

Płynęły jak płyną, ku morzu się wiodą.

Tak i życie nasze, na łzach, czy weselu,

Płynie, jak te wody, do grobu — do celu!

Na smutnym Witebsku Jagiełło sam siedzi,

Sam jeden, sam jeden! I nie ma u boku

Draba już, Wojdyłly, co dawniej wejrzenia,

Co dawniéj skinienia, posłuszny, czatował;

A bracia go tylko lekkiemi słowami

Chcą cieszyć we smutku; lecz ze słów znać braci,

Że serce nie boli, że w sercu się cieszą

Nieszczęściem braterskiém. On teraz im równy,

Bo zstąpił z stolicy; on niższy dziś od nich!

A jemu! dnie, noce, myślami ciężkiemi,

Jak mgłami czarnemi, zasnute ponuro!

Na słowa pociechy skinienia nie rzuci.

Sam Witold na zamek witebski go przywiódł,

Witold mu na rany lał leki pociechy;

Lecz zamiast wdzięczności, Jagiełło i słowa

Nie wyrzekł dobrego; a w sercu cóś chowa;

Co? — zemstę! — nie może zapomnieć Wojdyłły.

I smutno czas płynie na zamku witebskim!

Na próżno go matka pociesza, żal słodzi,

O dawnych mu dziejach, o starych mu zemstach,

Wygnańcach, co potém na wrogach pomścili,

Po cichu cóś mówiąc. On milczy uparty;

A imie Wojdyłły, gdy kto doń wyrzecze,

To łza mu ukradkiem po twarzy pociecze.

Lecz że łzy zarówno, zarówno z tęsknotą,

Jak z śmiechem, weselem, dni płyną człowiecze;

Szczęśliwe przelecą, a ciężkie przegniotą;

A równo i szczęście, i boleść uciecze.

Raz wieczór był ciemny i burza na dworze,

I wichry w ciemnościach szalały samopas,

W krużgankach zamkowych świszczały ponuro,

Do okien się tłukły; i promień ogniska

Z dymami na izbę przed wiatrem uciekał;

I ptastwo do blanków, do drzew się tuliło.

Jagiełło sam siedział, zgarbiony, ponury,

Cóś szeptał, jak gdyby chciał duchy zaklinać,

Wejrzeniem nieśmiałém na czarne wiódł mury

I wzdychał; a sługi w przedsieniu wesoło

Pieśniami mu serce zbolałe jątrzyli.

Czy wicher tak zawył? czy wrota zaskrzypły?

Czy róg się odezwał? czy puhacz skowycze?

Czy wjechał gość jaki? czy szumi w krużgankach?

Powoli komnaty drzwi przemkną się na pół,

Służebnik przed panem z pokłonem upada.

— Kniaziu mój! podróżny przyjechał do ciebie.

Czy każesz go puścić? —

      — Z daleka podróżny? —

— On z Wilna; po pilnéj przybieżał potrzebie,

I prosi, i błaga, by widzieć się z tobą. —

— Zapytaj o imie. — On imie powiedział.

To Hanul Nakiemna. —

      — Niech wnijdzie tu do mnie;

I podać mu wodę, podać mu róg złoty,

I placki, i mięso, i miodu krewskiego. —

Tak mówił; powstaje, sam do drzwi pośpiesza;

A w oczach nadzieja i radość raz piérwszy

Zabłysły; aż słudzy odmianie się dziwią.

Wszedł Hanul, i twarzą do ziemi przypada;

Jagiełło podnosi, za rękę go ciśnie.

— Ty tutaj! — zawołał — ty tutaj! ty u mnie!

I cóż cię, mój stary, na Witebsk przygnało? —

Tak mówił, a w głosie od płaczu mu drżało,

I oczy w starego jaśniejące wlepił,

Starą dłoń zatrzymał z uczuciem braterskiém.

A Hanul Nakiemna był starzec już siwy,

Olgierda dworzanin, Jagiełły druh z młodu,

Przyjaciel xiążęcia, krwi jego i rodu.

Włos mu już się srébrzył, a jeszcze policzki

Jaśniały rumieńcem, i oczy pałały.

Na sobie miał czarne odzienie zszarzane,

Nóż tylko za pasem, kij tylko okuty,

A włosy od prochu i pyłu zwalane,

A plecy od wieku i znoju schylone.

— O, powiedz mi, Hanul — Jagiełło zawołał —

Co w Wilnie się dzieje? jak stryj tam panuje?

Czy pamięć tam ojca brat całkiem wymazał?

I o mnie, i o nas zapomnieć przykazał?

Czy wiedzą na Litwie, że żyje Jagiełło?

Czy synóm Olgierda nie postać tam więcéj? —

— Nie! — Hanul odpowié — nie! Ród wasz xiążęcy

Na starą do grodu powróci siedzibę,

I tam, tam zasiędziesz, gdzieś przeżył od młodu;

A pamięć Olgierda nie zgasła na Litwie,

Ni ramie Kiejstuta wymazać ją może.

Wy zawsze przytomni! wy zawsze tam z nami!

A cicho lud gwarzy, wygląda powrótu. —

— Powrótu! powrótu! — Jagiełło rzekł smutnie —

Powrócić! być sługą, poddanym Kiejstuta!

To nadto sromoty dla syna Olgierda! —

— Powrócić panować! — Hanul mu odrzeka. —

Nam tęskno za wami, my na was czekamy.

Jam przybył... — I wkoło wzrok toczy nieśmiało.

— Mów, Hanul! nikt nas tu nie słucha, na Bogi! —

— Więc powiém. Już tobie czas wracać do Wilna;

Kiejstut tam bezpieczny, w wyprawy się gania,

Załoga maleńka, a Witold na Trokach.

Przyjaciół masz w Wilnie, słudzy ci pomogą.

Idź, zabierz co twoje, Olgierda dziedzictwo,

I rękę ci tylko ściągnąć już po niego. —

— O! nie tak to łatwo! — Jagiełło przerywa. —

Nie patrzy się Kiejstut, a jednak on strzeże.

I Witold zbyt blizko, i siły mam małe. —

— Sił wam tam nie trzeba, bo Wilno twe całe —

Rzekł Hanul. — Jam z swemi już mówił o tobie.

Im tęskno za panem, na ciebie czekają.

Przyjdź tylko i zabierz. —

      — O! byłażby prawda! —

Jagiełło wykrzyka, rzucając ku niemu. —

I mogęż ci wierzyć? —

      — Wierz słudze staremu,

Bo stary cię sługa wszak nigdy nie zdradził.

Gdy Kiejstut na Krewie z Witebskiem cię sadził,

My wówczas szeptali: — Niedługo tam jemu;

Powróci do swoich, na Wilno powróci. —

Czas nadszedł, my rękę ciągniemy do ciebie.

Chodź, xiążę, w stolicę. Swoi cię czekają. —

Wtém wnieśli miód krewski i rogi złocone,

I oba umilkli. Jagiełło do gościa

Wychylił, i wzrokiem wesołym pogląda.

A czeladź go widząc z tak jasném obliczem.

Dziwi się, cóś szepce o wieści wesołéj.

Nazajutrz odjechał. Pozostał Jagiełło,

Lecz nie już, jak wprzódy, samotny u ognia;

On zbiera swe sługi, do wojny ich zbroi;

A kiedy pytają — Z Kiejstutem — powiada —

Pójdziemy w krzyżackie nacieszyć się włości. —

I zamek się cały, i miasto się całe

Przybiera; łucznicy z strzałami gotują;

Ostrzą się szablice, i dzidy hartują,

I konie zdziczałe w pastwiskach zajmują.

Choć jeszcze Jagiełło dnia wyjścia nikomu,

Ni drogi nie wskazał, a wszyscy już wiedzą.

Że pójdą daleko, że wojnę poniosą.

Matka się pytała, przed matką zataił;

Brat młódszy się pytał, nic nie rzekł przed bratem;Bajoras chcą wiedzieć, bajoróm powiada,Że z stryjem Kiejstutem na Prussy napada.

I ranku jednego w trąb dziesięć zatrąbią,

W lietaury zabiją, chorągwie rozwiną.

On matkę pożegnał i smutny wyjeżdża,

A dokąd? nikt nie śmié domyślać, nikt nie wié.

Raz mówił, że do Pruss, to znowu, że w Krewie

Na zamku chce w swoich przesiedzieć czas włościach.

A w Wilnie? — O nowych lud szemrze cóś gościach.

W gospodzie Nakiemny co nocy mieszczanie

Miód piją, po cichu, tajemnie cóś gwarzą,

I chodzą — nieswoi; oczyma i twarzą

Wskazują, że spisek uknuty, i zdrady

Lękają się jakiejś, a sobie nie wierzą.

Co nocy na drogę do Krewa wiodącą

Kilku ich wychodzi; patrzają ze wzgórza;

Szepcąc cóś, wracają; gdy czarna okryje

Noc miasto, gościniec, i góry, i lasy,

Naówczas podchodzą, i z strażą zamkową

To piją, to ciche prowadzą rozmowy.

Na koniec i Hanul do Krewa się nocą

Przebiera, powraca, a znowu do niego

Mieszczanie ciekawi rozpytać się biegą.

A Kiejstut? — pociągnął na Siewierz, daleko.

Korybut go ztamtąd napada, jak gdyby

Za brata chciał pomścić; i coraz to głębiéj

Żmudź żyzną plądruje, i coraz to dłużéj

Nowgrodzkich swych wojów na Litwie wypasa.

A Witold? — On w Trokach. I często zagląda

W ojcowską stolicę; lecz spokój w niéj tylko.

Ilekroć przyjedzie, bajoras mu nizkoWybiją pokłony i bramy otworzą,

Podarki przyniosą, poddaństwem klną swojém,

Że wszystko w porządku, bezpieczny spać może.

A Witold im wierzy, bo każdy za młodu,

Dopóki go trzykroć zdrada nie pożyje,

Chce wierzyć przyjaźni i ufa wierności.

Na Wilnie namieśnik, sam Hanul Nakiemna;

On straże zamkowe, on warty grodowe,

On klucze od wrót ma, on klucze od murów;

On, zda się, najwierniéj Kiejstuta poddany,

On, zda się, Witolda serdecznie ukochał;

Nawet go zaprasza do Wilna na łowy,

Nawet go przywabia na pobyt w stolicy;

A kiedy wyjeżdża, za strzemię wstrzymuje,

Za nogi go chwyta i nogi całuje.

I Witold, po siwéj głaskając go głowie,

Uśmiechem, podarkiem ucina rozmowie.

Nie widać, nie widać z Siewierza Kiejstuta!

Gdzieś pewnie Korybut Olgierdów harcuje,

I chowa się w lasy, lub w zamkach zaszywa,

Że dotąd go pożyć stary kniaź nie może.

A w Wilnie? — spokojnie. Widać, nań czekają,

Bo co dzień z wieczora wychodzą na wieże,

Za wrota, za mury tłumami biegają;

Straż nawet, co zamku dzień i noc pilnuje,

Często się gdzieś zwlecze, pogląda ze wzgórzy,

W gościńcach tumanów powrótu szukając.

Był wieczór. Na wieży, na wysokim grodzie,

Dwóch ludzi usiadło, ku Krewu patrzali;

Do siebie ni słowa nie mówią, a coraz

Obadwa w tę stronę wzrok wiodą stęskniony;

Czy kniazia od Krewa czekają z téj strony?

Czy wróg im tam grozi? Lecz nié ma na wroga

Gotowych tu ludzi, ni broni; a bramy

Na oścież otwarte, choć wieczór się zbliża.

Wtém powstał Nakiemna, i rękę do czoła

Przyłożył, pogląda; cóś szepnął, i zbiega;

I drugi tuż za nim. Na drodze od Krewa

Pędzą się żołnierze, chorągiew powiewa.

A jedni wołają: — To Kiejstut powraca!

A drudzy z uśmiechem, jak gdyby szydzili,

Do wrót się pośpieszą — otwierać? czy bronić?

Czy witać Kiejstuta? czy z wrogiem spotykać?

Krzyk powstał w przedmieściach. Już wojska do zamku

Pędzą się wrzaskliwie; już mury minęli,

I straże zwalone, i bramy złamane.

A Hanul Nakiemna za konia prowadzi,

Z odkrytą sam głową, cóś głośno wykrzyka:

— Niech żyje Olgierda krew! Pana naszego!

Jagiełło nasz ojciec! poddani my jego! —

— Niech żyje Jagiełło! — tłum za nim powtarza.

I na most zamkowy wpadają z okrzykiem.

Wtém z zamku, o kiju, w xiążęcéj odzieży,

Drżącemi krokami spotykać któś bieży;

Włos biały wiatrem się rozwinął po skroni,

I broda po piersiach srébrna się rozwiła;

Policzki rumieńcem ma gniewu okryte;

Stał w wrotach, i straże wylękłe zwołuje.

— Na Bogi! na Bogi! kto wierny Kiejstuta!

To zdrada niegodna! Niech wrota zatrzasną!

Niech stają z łukami, najezdców odpędzą! —

Lecz nikt go nie słucha. Ci klęczą, i twarzą

Przed nowém się słońcem pokornie kłaniają,

Ci z bronią, głęboko od strachu chowają,

Ci mury przełażą i w pola zbiegają.

Na próżno się starzec i zmaga, i woła,

Na próżno wstrzymuje, zachęca i łaje —

Lud w jedną Jagiełły połączył się zgraję,

I rzuca czapkami, witając xiążęcia.

A starzec to widzi, i usiadł na ziemi

W poprzek wrót, osłonił na głowę połami,

Sparł plecy o wieżę, drogę zaparł sobą.

Jagiełły koń cofa, tłum cofnął się razem.

— Precz z drogi! precz z drogi! — za kniaziem wołają. —

Do zamku kto panu śmié drogę zapierać?

Otworzyć mu wrota! otwierać! otwierać!

Kto zaparł je sobą? kto stanął na drodze? —

Hanul się wprzód rzucił i starca pochwycił.

— Na Bogi! Widymund! Wy po coście w bramie? —

— Bronię jéj. — Przeciwko tysiącóm? wy stary! —

— Tysiąców nie przeprę. Jagiełło mnie złamie,

Niech starca jednego we wrotach zagniecie,

By nie rzekł kto potém, że jednéj nie było,

I jednéj tu duszy, co wiarę strzymała! —

Tak mówił; gromada na niego się rwała,

I suknie mu darli, i włosy szarpali.

Jagiełło zajeżdżał do zamku swojego;

Wtém spojrzy do góry — dąb stoi na górze,

Na dębie się chwieje kościotrup przegniły;

On oczy zakrywa — to ciało Wojdyłły

Zwyciężcę Jagiełłę na Wilnie witało.

— A! na kim się pomścić? a karać tu kogo? —

— Widymund jest tutaj, to ojciec Biruty. —

— Widymund! Do jutra niech leży w ciemnicy,

Gdzie leżał Wojdyłło. A rano ze świtem

Niechaj stos nakładną na Świętéj Dolinie,

Niech koło postawią na Górze Krzyżowéj:

Na stosie Wojdyłłę pocześnie spalimy,

Na kole rozbijem Kiejstuta krewnego.

— Lecz mało Widmunda, mnie mało starego.

Krwi jednéj za druha na świecie jednego:

Dwónastu niech starszych wywiodą na ścięcie,

Dwónastu niech młodych na stos mi wybiorą. —

Tak mówił Jagiełło, i w progi zamkowe,

Z krwi słowy i zemstą witając Kobole,

Wszedł znowu, ze drżeniem pochylił im głowę.

A rano, o świcie stos płonie w dolinie;

Wojdyłły trup na nim i młodych dwónastu;

Na pnie się starszyzny karki pochyliły;

A Widmund dał głowę na kole rozbity;

I ciało starego psy, gryząc, powlokły,

Wnętrznośćmi skrwawiwszy podwórce zamkowe.

XXVIII

Na twoję głowę, Kiejstucie,

Walą się chmury gromadą:

Oto się Wilno poddało,

Hanul Jagiełłę wprowadził!

Z Trok Witold, z matką i żoną,

Uciekać musi do Grodna.

Nié ma z kim stanąć w obronie.

Pije gorycz zwyciężony,

Klnąc dzień, gdy ojcu doradził,

By Jagiełłę swobodnego

W Witebsku z Krewem posadził;

Jagiełłę, co w jednéj chwili

Odzyskał wszystko stracone.

Już idzie w cudze dzielnice,

Po trockiéj hasa już ziemi.

Pamiętni swego przymierza,

Krzyżacy, Ruś, z nim są razem.

Trzech braci wojsko uderza,

Ogniem idąc i żelazem!

A Kiejstut? Kiejstut z Siewierza

Garść tylko wywiódł bezsilną.

O, jak powrócić mu pilno!

O, jak mu brwi się zmarszczyły,

Gdy o Widmundzie znać dano!

Kiedy go wieści goniły,

Że Witold musiał sromotnie

Z Trok ubiedz z matką do Grodna!

Ale nic nie rzekł, nie łajał,

Ani Jagiełłę przeklinał;

Konia ku Żmudzi skierował,

Oczy ku Żmudzi obrócił,

Wojsko się zbierać gotował.

Nigdy zło nie idzie jedno,

Zawsze się wlecze, jak chmury,

Kupą się ciągnie, gromadą.

I drugi goniec do Żmudzi

Leci z wieścią opłakaną:

Zięć z Mazowsza wyszedł zdradnie,

Całém Podlasiem już władnie;

Zajęte włości Kiejstuta;

Mielnik, Kamieniec, Drohiczyn,

Suraż — zabrane, podbite;

Brześć tylko, gdzie jest Biruta,

Zięć niewierny poszanował;

Resztę zagarnął pod siebie.

Wieść ta nie przydała bolu.

Kiejstut z wojskami już w polu.

— Na Jagiełłę naprzód! — woła —

Potem z zięciem obrachujem. —

I pod Troki ciągnąć każe.

Witold przyleciał tam z Grodna,

Kiejstut nadbiega ze Żmudzi;

I Jagiełło z Krzyżowemi,

Ze trzema braćmi swojemi,

Na odsiecz zamku pośpiesza.

Trzykroć zatętniała ziemia,

Trzykroć zaszumiały lasy,

A słońce wschodzące krwawo

Na trockie spójrzało pola,

W Trockiém zabłysło Jeziorze,

Jakby w krwi rozlanéj strudze.

Cicho w obozach; oczyma

Dwa wojska mierzą się wzajem;

Na dwóch pagórkach się kładły,

Z dwóch się patrzą wysokości,

I liczą ufce, proporce,

Z siłami swemi rachują.

Na jedném wzgórzu Jagiełło,

Z mistrzem i bracią, w milczeniu

Stoi, i od Trok pogląda;

Na drugiém Kiejstut z Witoldem,

Sparci na mieczach i smutni,

W żelazne Krzyżaków zbroje,

Co świecą słońca odblaskiem,

Patrzą; i na Żmudź swą okiem,

Skórami i pałki zbrojną,

Zwątpiały wzrok obracają.

— Słuchaj, Witoldzie! — rzekł stary

Nietrudno zgadnąć wygraną.

I nie wiém, czemu na trockie

Smutno poglądać mi wieże!

Patrz, chmura kruków tam wisi

I kracze, wzbiwszy nad mury.

Miałżebym nigdy już, nigdy,

Nie siąść przy trockiém ognisku?

I moje Bogi domowe

Pożegnać, rzucić na wieki!

Nie trudno zgadnąć wygraną —

Jagiełło silny Krzyżakiem;

Z nami tylko nasi staną,

Nieporządnym szykiem w boju;

I nie mają miecza, zbroi,

Twoi żołnierze i moi;

I trzech my nie mamy braci,

I ruskich wojsk my nie mamy.

Za wszystko męztwo zapłaci?

Czy jedném męztwem wygramy?

O, nie wiém, nie wiém ja, czemu

Oczu od zamku trockiego

Odwrócić chwili nie mogę!

A łzą mi oczy zachodzą!

A ręce drżą mi i serce!

I męztwo moje straciłem! —

— Ojcze mój! — Witold odrzeka —

Zawsze tak, chwila przed walką;

Lecz gdy się ruszą szeregi,

Ziemia zatętni, krzyk wzniesie,

Wówczas i serce zabije,

I męztwo dawne powróci.

Wszak Bogi za dobrą sprawą,

Bogi za zdrajcą nie będą.

Ofiarę spalim przed Khawą,

I niewolników dwónastu

Na dziękczynienie oddamy. —

— O, dałbym, synu, sam siebie,

Siebie Bogóm na ofiarę,

Bylebym głowę mógł starą

W ojczystych murach położyć!

Ale mnie tego nie dożyć!

Patrz! nad niemi sokoł biały,

A nad nami kruków stado!

Bogi znak przed bitwą dały;

Bogi przeciw nam, za zdradą! —

I ręce smutnie opuścił,

Usiadł na wzgórzu i patrzy,

Nie zwróci oka z zamczyska,

Dumą gdzieś leci daleko.

XXIX

Na drugiém wzgórzu trzech rycerzy stoi,

I patrzą, milcząc, na wojsko Kiejstuta.

Piérwszy obliczem odznacza i szatą:

Pancerz na piersiach, zbroja z stali kuta,

Nogi i ręce łuska mu okryła,

Miecz w złotéj pochwie u boku zwieszony,

Na hełmie czarną kitą wiatr powiewa.

Na barkach biały płaszcz krzyżem znaczony,

Po piersiach broda spłynęła mu siwa,

Powieki leżą na oczach znużone,

A czoło blade wpół przyłbica kraje.

Przy nim Jagiełło — wejrzenie zamglone

Strachem, radością, nadzieją, czy gniewem?

Czy szczęściem, czyli wróżbą nie po myśli?

Daléj Skirgiełło — rzadka czarna broda

W żółtéj mu skórze ciemne drogi kréśli,

A krwawe oko zpod brwi nachmurzonéj

Płowo się świeci, jak ognik grobowy;

Skoczyło wzrokiem w oddalone strony,

Niby potyczki przyszłéj plac rozmierza,

I rozstawuje wodzów i rycerza;

Potém w Jagielle pochmurne się topi.

Milczą dwa wojska; ranne słońce wstaje,

Nikt z dwu obozów walki nie poczyna;

I płynie ranek w ciszy uroczystéj,

Już dzień się rozlał, świat obielił cały,

Wojska tak stoją, jak wieczorem stały.

Kiejstut na Troki patrzy zamyślony,

Jagiełło szepce, rachuje i waży.

Dwa tylko ufce wyszły w przód dla straży.

A mistrz wciąż w ucho cóś kładzie Jagielle.

— Poczynaj, xiążę! w Imie Boże! śmiało!

Co to za wojsko? — zbieranina ludzi

Zaledwie zbrojnych, których wojsko moje

Biło już nieraz w kiejstutowéj Żmudzi;

Pobije znowu. —

      — Nie wierzcie tak sobie —

Jagiełło odrzekł, potrząsając głową. —

W wodzu jest wojska siła i otucha.

Kiejstut najgorszym potrafi wlać ducha.

A jego męztwa czyż jeszcze nie znacie?

Sił i odwagi wszakeście świadomi! —

Mistrz się uśmiechnął — nic nie mówił daléj.

A wtém Skirgiełło przystąpił do brata.

— Na co wojować? po co krew rozlewać?

I zdawać losy na walkę niepewną?

Wezwać ich tutaj, zabrać, pozwiązywać.

Wszystko się skończy za jednym zamachem.

Zdradą począłeś, kończże, bracie, zdradą!

Zwabić ich tutaj. Klnę się, że przyjadą.

Kiejstuta łatwo przyciągniem za synem.

Odjąwszy głowy, wojsko się rozsypie. —

Nic nie rzekł xiążę; widać, waha jeszcze;

A już Skirgiełło pośpiesza z gałęzią,

Wojsko przebiega w przeciwnym obozie,

Woła Witolda, by wyszedł przed szyki.

Postrzegł go Witold, posłyszał wołanie,

Siadł na koń, przeciw posłańcowi śpieszy.

— Słuchaj, Witoldzie! przyjaźni dziecinne

Długie i stałe — rzekł Skirgiełł do niego. —

Jagiełło pomni na braterstwo z tobą,

Wzywa, jak brata, do swego obozu.

Kto wie, czy zgody nie zawrzem bezkrwawéj?

Ja ci przysięgą na Perkuna brodę

Klnę się, że zdrady nie knowamy żadnéj.

Chcecie pokoju? zgoda na umowy? —

Wtém stary Kiejstut zerwał się z pagórka,

Leci do syna, Skirgiełłę spostrzega.

— Z jakąż wy wieścią? — z daleka wykrzyka.

— Widzicie, stryju! z gałęzią zieloną.

Jagiełło chce się z Witoldem rozmówić.

Ja w zakład u was za niego zostaję.

Puśćcie go. Może zgodzimy bez boju. —

Kiejstut pomyślał chwilę, dał znak głową.

— Idź — rzecze — synu! lecz żadną umową

Nie wiąż beze mnie. Mam w sercu obrazę,

Którą niełatwo zmyć słowy jednemi.

Czyjejś krwi na to, i wiele mi trzeba! —

Mówił, a Witold już konia dosiada,

Gałąź Skirgiełły pochwycił, wskok bieży,

Kędy na wzgórzu Jagiełło z Krzyżakiem

W milczeniu patrzą na Skirgiełły kroki.

Jagiełło rękę wyciągnął do brata.

— Ręki twéj nie chcę — Witold mu odpowié,

I w tył się cofnął. — Jagiełło! tyś zdradą

Podszedł nas z ojcem. Wiesz, jaka zapłata

Zdrajców? Wojdyłło wiesz jak ukarany? —

— Wiem — rzekł Jagiełło. — Tak i Widmund zginął! —

Witold zapłonął, znów cofnął i skinął.

— Bądź zdrów — rzekł. — Jam tu nie przyszedł się śpierać,

Lecz zgodę robić i pokój zawierać.

Zgoda niemożna, pokój niepodobny! —

— Czekaj! — mistrz przerwał — Kniaziu! jesteś młody.

Przez kłótnie często przychodzą do zgody.

Po co wymawiać dawne wasze żale?

Jagiełło zgody chce, nie nowéj kłótni.

Zjedźcie tu z ojcem, i mówcie o zgodę. —

— Z ojcem! Ja ojca tutaj nie przywiodę! —

Zakrzyknął Witold. — Kto raz zdradził, zdradza;

Ani ma wiarę, kto ją raz przełamał! —

— Nie zdradąż Kiejstut odebrał mi Wilno? —

— Nie, bo szedł karać za tajne przymierze,

I nié ma zdrady, gdy się swoje bierze. —

— Swoje? — Jagiełło szydersko zawołał.

— Swoje! Po bracie jemu było rządzić.

Oddał ci Wilno, bo chciał. Z jego łaski

Tyś w niém utrzymał. Odebrał, gdy żądał,

Gdy godnym rządów nie byłeś, mój bracie! —

— Próżne to słowa, próżno się śpieracie.

Czas idzie marnie. Niech rozejm ogłoszą.

Trzech braci kniazia zaręczą Kiejstuta,

Że się tu żadna nie osnuwa zdrada.

Chceli pokoju? niechaj do nas zjedzie,

Zawrzemy zgodę, zawrzemy bez boju. —

— On, do was? Czemuż nie wy by do niego?

Starszy — nie wstydby szanować starego,

Chocieś Widmunda nie baczył siwizny! —

— Poszedłbym z tobą — Jagiełło nieśmiało

Rzekł — ale nie nam dwóm być przy umowie.

Mistrz do waszego nie pójdzie obozu,

A ja bez niego nic zrobić nie mogę.

Przywiedź tu ojca. Nie wierzysz mi, bracie,

Trzech Olgierdowych synów da wam słowo,

Że, czy się zwiążem, czyli nie, umową,

Swobodny wróci do wojska swojego. —

Witold mu w oczy poglądał nieufnie,

Wahał się; potém na konia poskoczył

I ku swojemu wojsku pędem wraca;

Tam ojca bierze w namiocie na stronę

I pocznie mówić. Stary wstrząsa głową,

I brwi nachmurzył, i stoi ponury.

Wtém Olgierdowych synów trzech przychodzi,

I kładną klątwę, że się nie ma zdrady

Ani żadnego obawiać zamachu.

Kiejstut, wciąż milcząc, ciągle się opiera.

Na próżno Witold trzykroć przekonywa,

Na próżno Skirgiełł z braćmi poprzysięga.

Kiejstut się jeszcze podejścia obawia.

I walczy z sobą, bo chciałby ukończyć,

Nie zdając losów na bitwę niepewną.

Nareście spójrzał na trocki swój zamek,

I kazał konia siwego podawać.

Olgierdowicze spojrzeli po sobie

Bystro, przelotem; i wszystkim się wargi

Wzruszyły śmiechem radości ukrytéj.

Wtém stary sługa przeciw kniazia bieży,

— Na Bogi! Kniaziu! — krzyczy — co myślicie?

W paszczękę wroga nieść niemiłe życie?

Czy żony nie masz, synów i rodziny?

Czy ci się życie i wojna sprzykrzyła?

Po co tam jedziesz, zkąd dwakroć już zdrada

Do piersi twoich zmierzyła? Kiejstucie!

Wiesz, jak Jagiełło przywyknął wojować.

Każ wojsku napaść, każ nam występować.

Zginąć nam, Panie, to zginąć nam w boju,

A nie idź do nich, bo zdradą cię zmogą! —

Na wrzask się sługi rwą Olgierdowicze,

Z zapalczywością na niego powstają,

Dobyli mieczów, klną starca i łają.

— Nasza przysięga warta cóś, na Bogi!

Czegoż się lęka? czy i nam nie wierzy? —

Sługa wciąż krzyczał; wtém konie podali;

Siadł Witold, Kiejstut, trzéj Jagiełły bracia,I od obozu puścili się czwałem.

Kiejstut na trockie wieże oczy wlepił,

I nic nie słyszy, i nie patrzy na nic;

Tylko się myślą kąpie na jeziorze,

Dumami ognie rozpala w świetlicy,

I dni ubiegłe odżywia z popiołów.

Minęli obóz, dolinę i czaty

Przeciwnéj strony. Wtem z wzgórza, gdzie stali,

Mistrz i Jagiełło zniknęli pospołu.

Czyli naprzeciw Kiejstuta wychodzą?

Czy skryli w namiot? Nié ma ich na górze.

Wjeżdżają w obóz; do środka zmierzają,

Kędy chorągiew krzyżacka powiewa.

Skirgiełł ich wiedzie, z Witoldem Kiejstuta.

Konie oddali i idą spokojni.

W progu namiotu bojarów dziesięciu

Ciekawie patrzą szyderskiemi oczy;

I nagle jeden do starca poskoczy,

W tył szarpnął szablę od boku Kiejstuta,

Wnet drugi silnie za barki go chwycił,

Trzeci Witolda o ziemię powalił.

Skirgiełły nié ma, bracia z nim zniknęli;

Siepacze tylko z pętami przybiegli,

Wśród krzyków wiążą jeńców i unoszą.

A trąby trąbią, i obóz się zwija,

Wojsko do Wilna uchodzi z pośpiechem.

Żmudź pozostała, jak ciało bez głowy,

I, płacząc zdrady, do lasów rozbiegła.

XXX

Na krewskiém zamczysku

Jest wieża wysoka;

O stopy jéj fala,

Pluskając, uderza;

I jedno okienko

Na wodę pogląda;

Okienko z ciemnicy,

Co wiosną, gdy wody

Powstaną wysoko,

Zalana do wierzchu,

Gdy rzeki opadną,

Gdy wody odpłyną,

Na dnie jéj się tylko

Kałuża błotnista

Zostaje, i mury

Wilgocią przesiękłeGrzybami żółtemi

Okryją do zimy.

Na krewskiém zamczysku

Jest wieża wysoka;

Ciemnica pod wieżą

Wilgotna, smrodliwa.

Tam gady, ze szczelin

Wyszedłszy na słońce,

W okienku się grzeją;

Mchy rosną zielone,

I grzyby żółtemi

Sklepienie obrasta.

W ciemnicy téj dawno

Więzień już nie siedział.

Był jeden. Kto taki,

Nikt w Krewie nie wiedział.

A kości się białe

Pod oknem zostały

Po gościu ostatnim.

I od téj już pory

Zbutwiałe zapory,

Drzwi padły przegniłe,

I w oknie dębowe

Kraty już spękały.

Wtém goniec od Wilna

Do Krewa przybiega,

I każe ciemnicę

Dla więźnia sposobić,

Drzwi, kraty dorobić.

Jagiełło Kiejstuta

Chce w Krewie osadzić.

— Wszak on mnie dał Krewo,

Niech mu się wypłacę;

Wszak druha, Wojdyłłę,

Osadził głęboko —

I ja mu wynajdę

Ciemnicę głęboką,

Więzienie wilgotne,

Skonanie sromotne.

I zaraz za gońcem

Wysłali Kiejstuta.

Starzec był półżywy,

Jak gołąb' posiwiał,

Schylił się we dwoje;

A krwią mu powieki

Płynęły zagęsłą;

A ciało związane,

Nie strachem, lecz drżało

Słabością, niemocą:

Bo w jednéj on chwili

Zestarzał, na siłach

Podupadł, i lata

Z każdą mu godziną

Kark gięły brzemieniem;

Lecz skargi, lecz słowa,

Przekleństwa jednego

Nie wyrzekł; i milcząc

Na służby szyderstwa,

W kałuży się brudnéj

U muru położył;

I o nic nie prosił,

Nie żądał niczego;

Tylko wzrok w okienko

Raz powiódł, i znowu

Opuścił na ziemię.

O, wiele on, wiele

Przeżył już w swem życiu!

I trzykroć w niewoli

Krzyżackiej zostawał,

Cztérykroć się na śmierć

Schwytany gotował,

Lecz nigdy nadziei

Nie stracił, jak dzisiaj.

Dziś głowa opada,

Dziś pierś się zamknęła,

I oczy na słońce

Nie chcą już spozierać.

I wyrzekł do siebie:

--- Czas mi już umierać!

Jagiełło mnie strzeże,

Posadził pod wieżę!

Uciec ztąd nie można.

On śmierci chce mojéj.

Lecz biada mu, zdrajcy!

Ja umrę, a Witold

Na zbójcy się pomści. —

Tak jeden dzień spłynął,

I wody plusk tylko

O ściany wieżowe

Odbitéj do ucha

Doleciał więźniowi;

A słońce zachodu

Promieniem ostatnim

W okienko zajrzało

I w wodę zapadło.

Wieczorem siepacze

Z usługą przybiegli.

Pięciu ich tam było:

Proksza był i Bilgen,

Co wodę nosili,

Mostew był i Gotko,

Co u drzwi na straży

Dzień i noc czuwali,

I piąty Lisica.

Im zwierzył Jagiełło

Straż stryja. Lisicy,

Gdy z Wilna posyłał,

Rzekł głosem surowym:

— Jeżeli uciecze,

Wy głowy mi dacie.

Niech żyje, nie żyje —

O życie nie stoję,

Ucieczki się boję.

Jeśli go puścicie,

I wasze tam życie,

I waszéj rodziny,

Za niego odpowié! —

Lisica struchlałySłyszał to, a w głowie

Rozebrał po słowie,

Co pan mu powiedział.

I jechał do Krewa,

I swoim powtórzył.

Dniem, nocą na straży

Stawali w ciemnicy;

Szelestu się bali,

Westchnienia lękali;

Dziesięćkroć zajrzeli,

Nim na krok odeszli.

Ale dnia piérwszego

On leżał na ziemi,

Więzami ciasnemi

Ściśnięty, bezwładny,

I ludzie go widząc

Bez słowa, bez duchu,

Bez gniewu i ruchu.

Mówili: — Gdzie jemu

Z ciemnicy uciekać?

Zgnić jemu w więzieniu,

Na mokrym kamieniu

Kości tu zostawić. —

A w nocy usnęli,

I Kiejstut zębami

Gryźć począł sznur twardy;

I cicho, gdy spali,

Do okna przypełznął,

Na niebo poglądał.

Lecz czujny Lisica

W czas zajrzał w więzienie,

I zadrżał, Kiejstuta

Gdy w oknie zobaczył;

Wnet straże rozstawił

I więzy odnowił;

Sam zebrał siepaczy,

Poskrobał po głowie,

I dziko w swéj mowie

Namawiać ich zacznie:

— Kniaź mówił wyraźnie:

Niech żyje, nie żyje —

O życie nie stoję,

Ucieczki się boję.

Nam oka nie zmrużyć,

Dopóki on żyje.

Skrępujmy mu gardło,

A z pastwą umarłą

Spokojniéj, bezpieczniéj

Nam będzie na zamku.

Kniaź mówił Lisicy:

Niech żyje, nie żyje —

O życie nie stoję.

Czas starcu dać życie,

I lepiéj niż moje.

Mnie smaczny świat biały. —

A Mostew mu na to:

— Wy prawdę mówicie.

On był już za kratą,

Trzy razy od Niemca

Przez mury uciekał.

Kto go wié? duch jaki

Może mu pomaga?

A nuż znów uciecze!

Położyć nam głowy.

Nie lepiejże skończyć?

A kniaziu powiémy,

Że umarł z rospaczy,Że sam się udusił,

Że gad go zjadliwy

Ukąsił w pierś nagą. —

Mówili, szeptali.

Dzień drugi upłynął,

A Kiejstut widocznie

Upadać już pocznie:

I głowę pochyla,

I oczy zamyka,

I, zda się, co chwila

Ot duszę wyzionie.

Siepacze pod drzwiami

Czatują dzień trzeci,

Czatują i czwarty.

Czwartego wieczorem

Usnęli na chwilę.

A Kiejstut ku oknuPoskoczył z rospaczą,

I kratę wyłamał,

I głowę wysadził,

Gdy szelest go zdradził.

Zbudzą się strażnicy

I wpadną na niego,

A sznurem za szyję

Spętawszy, wgłąb' lochu

Ciągną go, krępują.

I gardło przedarte,

I usta otwarte;

Krew niemi buchnęła;

A dusza olbrzyma

Na Góry gdzieś Wschodnie

Leciała, w żałobie,

Rzucając po sobie

Swéj chwały puściznę

I zemstę synowi.

Długo tam siepacze

Nad trupem, w milczeniu,

Drżąc, stali, bez ruchu,

I jeszcze w nim duchu

Śledzili ze strachem.

Dniem jeszcze i nocą

Pilnują, by zmarły

Nie uciekł z więzienia.

XXXI

Kiedy w boju z Rusinem,

Kiedy z Niemcem, psim synem,

Albo zawziętym Lachem

Walcząc, kunigas padał,

Kiedy konał pod dachem,

Gdy już mieczem nie władał,

Gdy dziećmi otoczony,

Z włosem białym na skroni,

Zwycięzki, uznojony,

Z rogiem alusu w dłoni,

Pożegnawszy ród cały,

Kończył życie wesoło,

Syt i boju, i chwały,

Zwiędłe schylając czoło,

O, nie żal, nie żal było

Składać proch pod mogiłą,

I na stosie go palić,

Pieśń zwycięzką zanócić,

Grób kamieniem przywalić,

Kamień ziemią przyrzucić,

Na ziemi, na kamieniu,

Wznieść pamiątkę wodzowi,

By pamięć w pokoleniu

Wiek podawał wiekowi.

Lecz gdy bojem wpół zgięty

Ten, co walczył wiek cały,

Padł zdradliwie ujęty

Nie Perkuna postrzały,

Lecz rękoma siepaczy

I haniebném skonaniem,

Lud zaryczał z rospaczy,

Lud powstał z narzekaniem!

I Jagiełło, ze sromu,

Uciekł z Wilna stolicy,

Gdy trup do swego domu,

Do swéj staréj dzielnicy

Wracał w Dolinę Świętą.

Za nim ludów się tłumy,

Z twarzą smutkiem przejętą,

Z oczyma, z których dumy,

Czarne myśli patrzały,

Z Żmudzi, Litwy ściągały.

I na odgłos o zgonie,

Złamawszy drżące dłonie,

Biruta kądziel łzami

Przędzioną porzuciła;

Nocą bieżąc i dniami,

Aż do Wilna przybyła.

W wrotach dwa się orszaki,

Gdzie dwa schodzą się szlaki,

Otarły i spotkały:

W piérwszym jechał Jagiełło,

Drugi orszak składały

Wierne druhy Biruty.

Na wozie siedząc, stara,

Szkarłatami pokrytym,

Blada, jak piekieł mara,

W rąbku łzami omytym,

Z służebnemi jęczała.

Gdy twarz w twarz, oko w oko,

Z Jagiełłą się spotkała,

Czarną mignie powłoką,

Z oczyma czérwonemi,

Z włosy rozrzuconemi,

Powstała, ręką skinie.

— Stój! — zawoła na ludzi —

Stój, ty Olgierdow synie!

Niech przekleństwo cię zbudzi!

Stój i słuchaj, co wdowie,

Któréj męża zabiłeś,

Któréj życie skrwawiłeś,

Praurma Bogini powié:

Przeklętyś! Olgierdow synie!

Przez cię Kiejstut zginął stary!

Przez cię się Litwa wyrzecze swéj wiary,

Przez ciebie pożarta, zginie!

Klnę ciebie w imie Perkuna!

Klnę ciebie w imie Praurymy!

Niech pożarów świeci łuna,

Niech pożarów wznoszą dymy,

Kędy stopą dotkniesz ziemi!

Bądź przeklęty z dziećmi twemi!

Na pokolenia ostatnie!

Niechaj cię ścigają swoi,

Niech ręce wiążą cię bratnie!

Niech hańba w łożnicy twojéj

Siedzibę sobie uściele!

Niechaj cię zdradzi twa żona,

Niechaj zdradzi, kto ci miły!

Niech głowa twoja znużona

Próżno pożąda mogiły!

Klnę cię w imie wszystkich Bogów

Klnę w imie ojców i dziadów!

Niech nieszczęście u twych progów

Siądzie, pilnuje twych śladów,

Niech wszędzie z tobą się wlecze,

Jak cień, bojaźń i przeczucie!

I niech ci kamieniem życie

Cięży, jak wdowie Birucie!

Przepadnij! Olgierdow synu! —

Jagiełło oniemiały

Stał, wylękły, pobladły;

Srogie bole szarpały,

Szarpał gniew go zajadły;

Naglił konia; koń wryty

Wparł się w ziemię kopyty,

Potém ruszył, gnał siwy,

Aż padł w polu nieżywy.

W Swintoroha dolinie,

Gdzie dwie Wilije płynie,

Gdzie śpią Litwy kniaziowie,

Stos się wysoki wzbija;

Na nim złote wezgłowie,

Nad nim dym się już zwija,

I wstęgi niebieskiemi

Do Wschodniéj leci Ziemi.

W Swintoroha dolinie.

Gdzie dwie Wilije płynie,

Patrzy się Witold z wieży,

Gdzie ojcowski trup leży;

Kędy matka przybiegła

Łzami mogiłę zrosić;

Na twardéj ziemi legła

Bogów o zemstę prosić;

Modli się do Pokole,

Do Praurymy Bogini,

By pomścili jéj bole;

Z reszty życia im czyni,

Na lata swoje stare,

Z siebie, z dzieci ofiarę.

— Sroga to kara — woła — o Bogowie,

 Co na staréj legnie głowie!

Jam zawiniła, rzucając ołtarze,

 I dziś mnie Prauryma karze!

O! Niech go pomści! Ja dam moje życie,

Dam siebie, z dzieci najdroższe me dziécię,

I wszystkie dzieci oddam, i świat cały,

Byle nieszczęścióm naszym się nie śmiały

 Wroga serce, usta wroga.

 Niech piorun Perkuna Boga

 Spadnie Jagielle na głowę! —

Modli się — stos osiada,

Dymy objął wielkiemi

Wtém się ziemia rozpada,

I on idzie wgłąb' ziemi.

Kapłani wystraszeni,

Lud upadł na kolana.

Biruta się podnosi.

— Jam — woła — wysłuchana!

Tak padnie wróg przede mną,

W otchłań pójdzie podziemną. —

XXXII

Smutneś ty, Krewo! więźniów i wygnańców

Do starych murów przytulasz z kolei!

Jednemi wroty trup na pogrzeb wiozą,

Drugiemi więźnia na ciemnice twoje.

A straż, co stoi na wieży wysokiéj,

Nie patrzy pana wesołéj drużyny,

Czeka na jeńców i wygląda brańców.

Smutneś, zamczysko więźniów i wygnańców!

Namiestnik jękóm przywykł, jak weselu,

I rad, kiedy mu jęczy więźniów wielu;

Przynajmniéj w głuchéj starych murów ciszy

Cóś nad pluskanie zimnych wód posłyszy.

Na to ci przyszło? dawniejsza stolico!

Abyś się stała więzieniem, ciemnicą!

Jednemi wroty na wozie pogrzebnymKiejstut na Świętą odjechał Dolinę,

Drugiemi wroty w orszaku siepaczy

Witold na długą wwiedziony niewolę.

Witold to? — trudno poznać go z oblicza,

Bo boleść we twarz wryła się głęboko,

Przygasło dawniéj jaśniejące oko,

I usta sine, milcząc, się zawarły.

Żywy, a na wpół zdaje się umarły;

I nic nie widzi, co dzieje dokoła;

Na brzęk łańcuchów, na krzyki gawiedzi,

Skinieniem, okiem nie da odpowiedzi;

Zsunął się z konia, i powolnym krokiem

Poszedł, dumając, po dworze szérokim.

Zabójcy ojca patrzą się nań z boku;

Szyderskie myśli śmieją się im w oku,

Usta się krzywią; rękami w milczeniu

Cóś pokazują, jakby stryczek kładli,

Cicho Lisica szepce do Bilgena:

— Czy mu ta sama izba wyznaczona,

Gdzie ojciec Kiejstut przeżył dni ostatek?

Czy naszéj straży oddadzą młodego? —

Szepcą — wtém słudzy do Witolda biegą

I na komnaty w wieży go prowadzą,

W osobnéj izbie smutnego sadzają.

Pomni Jagiełło, że Witold mu życie,

W niewoli ojca, uprosił, ratował;

Więzi Witolda, lecz przykazał skrycie,

By go namiestnik w niewoli szanował;I kazał izbę na wieży mu jasną

Wysłać kobiercem, przyodziać skórami;

A chociaż straże u drzwi mu postawił,

Przynajmniéj okno puszcza blask słoneczny,

Przynajmniéj Witold na wody i lasy,

Na ziemię może okiem rzucić z dala.

Lasy mu szumią, szumi srébrna fala,

Słońce mu świeci; powietrzem swobodnie

Oddycha, ziemię obejmując wzrokiem.

Ale więźniowi nie patrzeć na słońce,

Ani zieloną wiosną się weselić,

Ni fali słuchać, ani ptaka śpiewu,

Ni piersią szukać słodkiego powiewu!

Jemu myślami karmić się gorzkiemi,

Jemu boleścią swoją się napawać,

I słuchać raudy, którą serce śpiewa!

Wszystko mu smutkiem, boleścią, rospaczą!

Tak Witold siedzi, siedzi, je sam siebie,

A śmierć ojcowska, co zgonem zagraża,

Nad głową skrzydły czarnemi roztacza,

I w nocy nawet sny słodkie odgania.

Nazajutrz w zamku ruch i wrzawa nocna.

Witold się zerwał, usiadł na posłanie,

— To zamach — myśli — na moje się życie

Sposobi! Idą wysłani siepacze! —

I chwycił drzewce z ogniska zgasłego,

Siedzi, a krwawe wejrzenie na wrota

Swego więzienia, odważny, posyła.

Aż w drzwiach zapora ciężka się ruszyła.

On wstał. Któś idzie — to idą siepacze.

Patrzy, a nim się rozpoznał w ciemności,

Z krzykiem na piersi Anna Światosławna

Rzuca się, płacząc, i do stóp mu pada.

— Ty tutaj! Anno! —

      — To ja, o mój Panie!

Przyszłam podzielać ciężką twą niewolę.

Smutne dni długie i nocy bezsenne! —

— Dzięki ci, Anno! Ale po cóż było

Saméj oddawać na Jagiełły ręce?

Z tobą ja stokroć więcéj boleść czuję,

Bo lepsze czasy na pamięć przychodzą. —

— Więc odejść każesz? —

      — Pozostań! na Bogi!

Jesteś, pozostań! Zesłał cię mój Gulbi,

Bym nie zmarł z nudów, nie zjadł się myślami.

Mówił, oboje płakali do rana,

A kiedy Anna, Światosława córka,

Usnęła ze dniem w Witolda objęciu,

Drzwi znów skrzypnęły — namiestnik wszedł stary,

Dziewkę służebną wprowadził w komnatę.

— Dzień już — rzekł — Kiężno! wróć do swéj świetlicy. —

— Jak to? więc w nocy tylko będziem razem? —

— Taki był rozkaz, idę za rozkazem. —

I obudzona Anna, płacząc, idzie;

Za nią komnaty drzwi ryglują znowu;

Witold jak po śnie wesołym się budzi,

I znów podparty na ręku zadumał,

Znowu pierś szarpie i włosy rozrzuca,

Śmierci się lęka, za każdym szelestem

Widzi ojcowskich siepaczy nad sobą.

Jak dnie mijają, co wieczór przychodzi

Anna do męża, i niewolę słodzi,

Tuląc się w jego skosniałém objęciu.

A! nie pieszczoty w sercu teraz jemu,

Nie szeptać z żoną, nie twarz jéj całować!

Jemu swobody chce się zakosztować,

Jemu na wolność chce znowu wypłynąć,

By mścić za ojca i na bojach zginąć.

Śmierć w tém więzieniu od katowskiéj ręki

Kiedy przypomni, włos na głowie wstaje,

Krew w żyłach zawre, piersi żarem buchną.

Tak walczy co dzień ze strachem, myślami,

Gnębi, spodziewa, rospacza i mami;

Na koniec znękał, spuścił smutną głowę,

Pobladł, i siły utracił znużony.

Niczém mu teraz słodki uścisk żony.

Co nocy, kiedy Kiejstutowéj śmierci

Przyjdzie godzina, z łoża się porywa.

Zda mu się słyszeć jęk z głębi ciemnicy,

I szamotanie, i stuk siwéj głowy,

Jak pada, bijąc o twardą podłogę.

Z łoża powstaje, chodzi po komnacie,

Ogień rozpala, a Anna zbudzona

Na próżno męża przywabia do siebie,

Chce cieszyć słowy, kołysać w uścisku.

Chodzi do świtu, i gorącą głowę

W dłoniach gorących tuli, a łzy jednéj

Nie może wylać, by z nią boleść sciekła.

Co ranek służba wchodzi do komnaty

I xiężnę Annę na zamek odwodzi.

Sam wówczas Witold z myślami zostaje,

Rzuca znużony na twarde posłanie,

I sen na chwilę klei mu powieki;

Ale i we śnie myśl szarpie wnętrzności,

Smutek powolnie szpik wysysa z kości.

Raz, wieczór, słońce nad jeziorem było,

Ptacy śpiewaniem z słońcem się żegnali,

I nic nie słychać, oprócz szumu fali

I szumu lasów, który wiatr przynosił.

Witold, oparty na oknie, oddychał

Wonném powietrzem, a myślą daleko

Latał po Żmudzi, zwołując poddanych.

W komnacie więźnia powoli sciemniało,

Ogień się tylko drżącém światłem palił.

A Witold ujrzał postać jakąś białą,

Co rosła, rosła, od ogniska wstała,

U ognia palce zziębłe rozpostarła,

Milcząc, żylaste ręce rozgrzewała,

Długo w twarz smutną Witolda patrzała,

I tak nareszcie ozwała do niego:

— Witoldzie! po co żałość ta, rospacze?

Niechaj kobiéta smuci się i płacze,

Niech dzieci piszczą, gdy w duszę im szpony

Zapuści boleść, żal nieutulony.

Mąż cierpi milcząc, boleść swą zwycięża.

Zimna wytrwałość piérwszą cnotą męża.

Nie tobie jeszcze łamać męzkie dłonie

I tulić głowę na kobiéty łonie.

Śmierci się lękasz — śmierć jeszcze daleko,

Ani, jak ojca, trupem cię ztąd zwleką.

Na twoich rękach losy Litwy całéj,

Pomsta za ojca, lata wielkiéj chwały,

Nieszczęścia, klęski. Długie życie twoje,

Długie twe prace, ciężkie jeszcze znoje.

Po co zachmurzać u młodości wschodu?

Wyjdziesz, o xiążę, wyjdziesz z tego grodu,

A boleść przeszła, boleść dziś tak wielka,

W przeszłości spłynie, jak w morzu kropelka.

Będziesz swobodnym. Litwa na cię czeka.

Tobie nad całą władza i opieka. —

Tak cichym głosem gdy mówił do niego,

Pełzły mu szaty, ciało się w powietrzu

Topiąc, niknęło, i z dymem uleciał.

Drugi to już raz Witold ducha swego

Widział, i w duszę odwaga wstąpiła.

Wtém drzwi skrzypnęły — Anna weszła cicho

I na kolanach położyła głowę.

— Panie mój! — rzekła — ty patrzysz; gdzieś oknem

Myśl wyleciała i daleko buja;

Chcesz być swobodnym — ja ci dam swobodę,

Ja cię z niewoli, w któréj schniesz, wywiodę.

— Ty? —

      — Ja, mój Panie! Posłuchaj twéj Anny:

Jutro, zaledwie świt wstanie poranny,

Zastukam do drzwi o służebnę moję;

Ty na się wdziejesz twojéj Anny stroje

I wyjdziesz z sługą. Ja tutaj zostanę.

Modlić się będę, abyś uszedł cało.

Koń w lesie czeka i drużyna wierna,

Algimund dawno błąka koło Krewa. —

Witold do piersi swą Annę przycisnął,

Z oczu mu promień radości wytrysnął.

— A ty? — rzekł. — Jeśli Jagiełło zatrzyma? —

— Jagiełło? Cóż mu po jednéj kobiécie?

Nie myśl — ja się méj nie boję niewoli;

Czuję, że on mi pójść z tobą pozwoli;

A zechce mścić się, pomści się na straży. —

Witold piérwszy raz na promiennéj twarzy

Zajaśniał dawném swobodném weselem.

— Jutro — rzeki — jutro znów wolny polecę!

Jutro! O! czemuż ranek już nie świta! —

Na próżno Anna wabi go ku sobie,

Chwilę ostatnią chce by jéj poświęcił —

Witold przez okno niebo o wschód pyta,Szaty nadziewa; ledwie na dzień brzaski,

Żonę płaczącą w czoło pocałował,

Zakrył zasłoną i wyszedł z służebną;

Z zamku w ciemności wyrywa się skrycie

I na Mazowsze popędził o świcie.

XXXIII

Cóż tak huczno, wesoło

Na malborskim dziś dworze?

Wszystkie okna się świecą,

Wszystkie dymią kominy,

Służba biega zziajana,

A za stołem biesiada,

I w podworcu gromada,

Za stołem z mistrzem panem

Witold usiadł za dzbanem,

A dokoła drużyna

Cichą, żywą rozmową

Bujną wrzawę godowąTajnym szmerem przecina.

Co tak huczno, wesoło.

Na malborskim dziś dworze?

Wszystkie okna się świecą,

Wszystkie dymią kominy,

Na podworcu tłum, wrzawa,

A w komnatach zabawa,

Krzyżakow izby pełne,

Żmudzi pełen podworzec,

Żmudź z Witoldem na boje

Zebrała się iść razem,

Za Kiejstuta się pomścić,

Na Jagiełłę uderzyć.

W świetlicy poza stołem

Siedzi on; Krzyżak siedzi;

Kniaź Olszański i żona,

Co z Krewa wypuszczona

Za mężem się pognała;

I Zofja Witoldówna,

Kwiat ogródka różany,

W polu biała lilija.

Przyjaciele Kiejstuta,

Witolda przyjaciele

Na Litwę się sposobią.

— Słuchaj — mistrz, ciągnąc na ustroń Witolda —

Słuchaj mnie — rzecze — ja ci pomoc daję,

Zamek malborski mieszkaniem wyznaczam,

Wojsko pod twoje zgromadzę rozkazy,

Ale pomnijcie, że piérwszy warunek,

Abyście chrztem się z pogaństwa obmyli. —

— Przyjmę chrzest — Witold odrzucił po chwili —

Przyjmę chrzest. —

      — Zawrzesz z Zakonem przymierze?

— Zawrę, jak chcecie. —

      — I stali w swéj wierze,

Trzymajcie z nami. Niech was Jagiełłowe

Nie wstrzęsą słowa pokoju i zgody. —

— Zawrę umowę, dotrzymam umowę. —

— Z nami, wy panem; Litewskie narody

Sciśniecie w ręku, zgarniecie pod siebie.

My wam staniemy do boku w potrzebie.

Pomnijcie, Mindows kiedy nas porzucił,

Zginął. —

      — O mistrzu! nie bójcie się o mnie.

Co wam przyrzekę, dotrzymam niezłomnie.

Na kiedy, mistrzu, na Litwę wyprawa? —

— Wojska gotowe. Dzisiaj przybył goniec.

Czas nam wyruszyć. Jagiełło nie w domu,

Trok waszych, xiążę, nié ma bronić komu;

On na Podlasiu u Janusza gości,

Suraż, Drohiczyn i Mielnik oblega.

Stare to także Kiejstutowe włości. —

Witold radośnie do mistrza przybiega.

— Więc po co czekać? Jutro w pochód idziem! —

— Jutro? —

      — Nie daléj. Gdy Jagiełło wróci,

Ciężéj nam będzie na Litwie plądrować. —

Czolner rzekł słowo w ucho komturowi.

— Więc jutro, xiążę, szczęśliwéj wyprawy. —

Dłoń zatarł Witold — O, długo czekałem

Bezbronny więzień, wygnaniec, bezczynny!

Jutro!! — I xiążę olszańskie porywa:

— Ty, Algimundzie, idź do naszéj Żmudzi,

Na jutro półki przysposób. O świcie

My występujem, i wy wystąpicie.

Bądźcie gotowi. We mnie krew inaczéj

Płynie po żyłach: drga ręka, drży serce!

O! gdyby ująć ojcowskie morderce.

Gdyby széroką, czérwoną krwi strugą

Pomścić się razem nad panem i sługą! —

Nié ma nocy na grodzie,

I dnia wszyscy czekają,

By wyruszyć o wschodzie.

Żmudzini potrząsają

Smolne oszczepy swoje,

Łuki z rogów wygięte,

Proce z skóry wycięte,

Rzadkie rdzawe szablice.

Krzyżacy zbroje jasne

Sposobią, i pancerze,

I hełmy podwiązują,

Włócznióm końce ze stali

Kują. Nim dzień zaświta,

Trzeba w pole wyruszyć.

Kniaź Algimund się gania

Z gromady do gromady,

Dzieli ufce, rozdaje,

I dowódzców stanowi,

I chorągwie podziela.

Z świtem Malborga bramy

Otwarły się széroko.

Czoło — ufiec krzyżacki,

Ciało — żmudzcy żołnierze,

Tył mistrz z swemi im bierze.

Tak litewska się siła,

Opasana dokoła,

Do krzyżackiéj wcieliła;

Z wielkim krzykiem puściła

Ojczyste niszczyć sioła;

A na czele proporzec

Krzyżem czarnym powiewa,

I chorągiew za niemi

Lśni znaki krzyżackiemi.

Dniem, nocą bez oddechu

Ciągną wojska pod Troki.

Mistrz nagli do pośpiechu,

Witold wielkiemi kroki

Z bijącém sercem leci

Ku rodzinnéj dzielnicy.

Ot już widać jezioro;

Na kępie, na jeziorze,

Czarne zamczysko stoi,

Wieże wysoko wznosi;

Ponad brzegiem jeziora

Drobne chaty czernieją;

Za chatami, wzgórzami,

Las z ciemnemi sosnami

Objął miasto dokoła.

Nim załoga postrzegła,

Zanim na mur wybiegła,

Już Krzyżacy schwycili

Prom i łodzie na brzegu,

Już na ostrow przybili,

Do bram walą, szturmują.

Obudzona załoga

W koszulach na mur bieży.

W zamku popłoch i trwoga.

A na czele dowódzcąStary Hanul wileński;

On szykuje, on wrota

Kazał ziemią podsypać,

Kazał wodą oblewać,

Z murów kamieńmi miota,

Po basztach stawi straże,

Wściekle bronić się każe,

Ani myśli poddawać.

Trzykroć mistrz doń posyła,

By się poddał z załogą.

On posłańca nie słucha,

W wojsko swe natchnął ducha,

Sam na wieży rozkazy

Daje, bieży, i w chwiliJuż Krzyżaków trzy razy

Oblężeni odbili.

A wtém łodzie sprzężone

Niosą ciężkie tarany;

Podstawiają pod ściany.

Na próżno na obronę

Wojsko, ogień, kamienie,

Wrzątek leje i kłody

Zrzuca. Wkrótce zabrakło

I kamieni, i wody.

Taran w bramy kołacze,

Wrota trzeszczą ugięte,

I żelazne okowy

Pospadały odcięte.

Strach załodze zamkowéj!

Ale noc czarna zrywa

Bój krwawy i szturm ciężki.

Mistrz do jutra odkłada.

Witold do wrót przybywa,

Po litewsku odzywa.

Próżno! — z murów zniknęli,

Słuchać nawet nie chcieli.

Noc oblężeni całą

W trwodze bez snu spędzili;

A zaledwie zadniało

Krzyżacy uderzyli,

Tłuką w wrota tarany,

Tłuką belki o ściany.

Wali się mur. Wyłomem

Wpada Witold z pogromem;

Za nim krzyżacka rzesza,

Ogień niosąc, pośpiesza.

Zewsząd się zamek pali,

Zewsząd Krzyżacy stoją;

Kogo mieczem oszczędzą,

Tego w płomień zapędzą.

I z trockiego zamczyska

Już kupa rumowiska,

Z któréj dymy się wleką

Po dolinie daleko.

XXXV>

Gdy Witold znosi Krzyżacką niewolę

 Okuty więzy złotemi,

Jagiełło z Litwą swoją ciągnie w pole

 Po zdobycze w lackiéj ziemi.

Na cóś ty, Lachu, Ziemowita wśpierał,

 Gdy nań Jagiełło mścił zdrady?

Na cóś w granice litewskie się wpierał?

 Sam się zadarłeś z sąsiady?

Ciągną Litwini w sandomierskie włości,

 Ku Łyséj Górze zmierzają —

Już widny biały gmach na wysokości,

 Do niego pędzą się zgrają.

I objął górę żywy łańcuch ludu.

 Na górze w dzwony uderzą,

A mnichy, klęcząc, oczekując cudu,

 Jeszcze w zagładę nie wierzą.

Biją we dzwony, chorągwie rozwito,

 Na przedzie świętego krzyża

Część niesie starszy, złotą blachą krytą;

 Tłum przed nią głowy uniża.

Mnich żegna pogan; ale zjadła tłuszcza

 Bieży na bożych kapłanów,

I strzał tysiące z giętkich łuków puszcza,

 We wrota bije z taranów.

A mnisi idą, pieśń piejąc pobożną,

 Ciągle w cud wielki ufają,

Tłuszcza się cisnie, z wrzawą leci groźną,

 Bramy klasztorne pękają!

Wtém kapłan żegna — lud na twarze pada;

 Upadł, by więcéj nie powstał!

Na karkach ludu Litwinów gromada.

 Bicz boży grzesznych ochłostał!

Biada, kto cudu od Boga spodziewa,

 Kto śmié go czekać od Niego!

Bo na ratunek Bóg mu nie przybywa,

 I nie podźwignie dumnego.

Pogańskie tłumy już w kościelne wrota

 Wpadły, przybytek pustoszą,

Na klasztor ognie dzika tłuszcza miota,

 Złoto i srébro wynoszą,

Łupy zbierają, a bezbronnych wiążą,

 Na wozy zabór swój kładą;

Lecz strach ich pędzi — wzrokiem wkoło krążą,

 Złupili, palą i jadą.

Bo dzwony ciągle z wież kościelnych biły,

 Jakby o pomoc wołały.

Próżno Litwiny wszystkie swoje siły,

 Hufce ku wieży wysłały.

Dzwonnicy we krwi leżą, a na wieży

 Uroczyste dzwonów głosy

Biją a biją, i dźwęk ich się szérzy,

 Po ziemi idzie, w niebiosy.

Coraz głośniejszy, coraz silniéj bije.

 Strachem przejmuje ich serce;

Zda się, że pomstę wywoła na szyję,

 Na świętokradźce, morderce!

I Litwa goni z łupami do domu,

 A wciąż jéj w uszach dzwon bije;

Patrzy na niebo i lęka się gromu.

 Strach pogańskie ugiął szyje.

Wpośrodku łupów, na wozie ładownym,

 Był rzucony krzyż złocisty;

Krzyż to ze drzewem zbawienia cudowném;

 W nocy stawał płomienisty;

A niebiańskiemi aniołowie chóry

 Hymn przed nim chwały śpiewali.

Ilekroć z pogan dotknął się go który,

 Wszyscy trupami padali.

Kiedy na Polską granicę przybyli,

 Stanął wóz z krzyżem, jak wryty;

Próżno ciągnęli, próżno się silili —

 Stał na polskiéj ziemi wbity.

Aż pogan zdjęła niepojęta trwoga.

 Szemrzą cóś z sobą i radzą.

Jest-li to siła chrześcijańskiego Boga?

 Jego to dzieje się władzą?

I kniaź Jagiełło, co się Bogów boi,

 Duchy i czary go trwożą,

Ukradkiem spójrzał po drużynie swojéj,

 Uląkł się przed mocą Bożą.

— Porzucić wóz ten — zawoła na swoje

 Lub zaprządz ludzi do niego.

Wolę ja wojnę, wolę krwawe boje,

 Niż sprawę ducha wielkiego.

Siły nie widzę, potęgi nie zgadnę.

 Włos mi powstaje na głowie! —

Ni go zaklęcia zmódz potrafią żadne.

 — Co to jest? niech mi kto powié. —

Wtém się Dowojny zbliża niewolnica;

 W Polsce to zajęta branka;

Z czarnemi oczy, wybladła dziewica,

 Hanna, z rodziny Habdanka;

Klęknie przed kniaziem i powié nieśmiało:

 — W tém Boża siła jest, Panie!

Wozu nie ruszyć mocą wojska całą;

 On w miejscu zawsze zostanie.

Na wozie leży część krzyża świętego,

 Na którym Chrystus, Syn Boski,

Umierał dla nas, dla świata całego,

 Umęczon przez lud żydowski.

Odeślij świętość! Cud to! czarów nié ma!

 Krzyż niech wróci w polską ziemię;

A wówczas żadna siła go nie wstrzyma,

 Lekkiém się stanie to brzemie.

Wielki Bóg chrześcian, wielki Bóg, jedyny!

 Bodaj nawrócił cię, Panie!

Oto znak czynił, by między swe syny

 Wziął cię pod swe panowanie. —

Mówi, Jagiełło zadziwiony słucha,

 Na wóz, to na nią pogląda;

Oczy mu błyszczą; i nabiera ducha,

 Prawdę słów jéj zbadać żąda.

Każe zawracać. Para wołów biała

 Wóz cudownie poruszyła,

I ciągnie nazad; a tłuszcza zdumiała,

 Milcząc, na cudo patrzyła.

I sam Jagiełło pozostał w milczeniu;

 Patrzy, swym oczóm nie wierzy;

Jedzie, a dumy siadły mu w spójrzeniu,

 A w sercu strach jakiś leży.

XXXVI

Między jeńcami w Polsce zabranemi

Był mnich ubogi, Franciszka zakonu.

Zakon nieobcy już litewskiéj ziemi.

Bracia to jego, męczeńskiego zgonu

Piérwsi poleli ziemię krwią chrześciańską,

Piérwsi winnicę w niéj krzewili Pańską.

Na piaskach Wilna, na miasta kończynie,

Stał ich kościołek, niby gród obronny;

A dachu nie śmiał wywodzić wysoko,

Ani się krzyżem na wieży pochwalić,

Ni dzwonu dźwiękiem do modlitwy wołać.

Wysoki płot go obejmował wkoło;

Brama dębowa milczała zaparta,

Broniła wejścia, jak w krzyżackim zamku.

I rzadko mnichy, od pamiętnéj chwili,

Na miasto wyszli, między lud wkroczyli;

Rzadko śpiew w nocy ponad ściany wzbity

Uszy pogańskie dziwnym dźwiękiem raził.

Kościołek zwał się Marii na Piaskach:

Wokoło niego Litwa z swemi domy

Rozstąpiła się, nieufna, daleko,

Jakby przeczuła potęgę Chrystusa,

Jakby jéj w oczy zaglądać nie śmiała.

Do tej to bramy jeniec uwolniony

Zapukał cicho. Lecz trzykroć na próżno

Stukał i wołał. Jak gdyby zamarli,

Tak mnichy w swojém gniezdzie się zamknęli.

Nareście głos mu ze wrót odpowiedział

Litewską mową. On polskim językiem.

I małą fórtkę otwarli mu z krzykiem.

A mnich ubogi, w obdartéj odzieży,

Wbiegł, i u krzyża, co stał niedaleko,

Padł na kolana, modli się gorąco.

Powstał. Wnet braci kilku doń przybiega,

I ciekawemi powitali słowy.

On im nic nie rzekł. — Naprzód boskie Bogu.

Niechaj uklęknę u kościołka progu,

Niech złożę dzięki, że mnie Bóg ocalił. —

Poszedł, drzwiczkami wcisnął się ciasnemi.

Kościoł, budynek był na poły w ziemi,

Na wpół nad ziemią stał słomą pokryty;

Wnętrze ubogie, jak ubogi z wierzchu.

Jeden w nim ołtarz, krzyż nad nim drewniany,

I jeden Jezus na krzyżu rozpięty,

I jeden obraz — Franciszek to święty,

Jak był do ziemi po śmierci schowany,

Jezusowemi naznaczony rany.

Nié ma podłogi, ni stropów ozdobnych;

Gołe tam drzewo, a gałęzie jodły

Zielone stoją, i ciemną zielenią

Smutny kościołek w gaj zaciszny mienią.

Jedna się lampa u ołtarzy pali

I błyska ciemno. Mnich u krzyża klęka,

Modlitwę jakąś niewyraźnie stęka;

Potém się podniósł; ale stać nie może —

Bracia, za ręce ująwszy go, wiodą

I w swoim domu sadzą znękanego.

Jemu drżą usta z bezmiernéj radości,

I siły traci, a oczy podnosi

W niebo, i jeszcze modli się gorąco.

Wody wziął w usta i czarnego chleba.

— Dość mi — rzekł cicho — dość, więcéj nie trzeba.

Ojcze gwardjanie, przyjmij spowiedź moję! —

Ukląkł, a bracia z strachem ustąpili.

.....................................

— Śmierć moja blizka — rzekł im, gdy wrócili. —

Czuję ją — idzie; a ojciec nasz miły,

Franciszek święty, co mi dodał siły

Dowieść to nędzne, grzeszne moje życie

Aż do téj chwili, do chwili szczęśliwéj,

Przez usta moje objawia wam dziwy,

O jakich, bracia, jeszcze nie marzycie.

Słuchajcie, bracia! Jam w Polsce zabrany;

Pogańska tłuszcza do granic mnie wlekła;

Lecz błogosławię męczeńskie kajdany,

Bom wielką duszę wyrwał z bramy piekła!

Bracia! jam xięcia Jagiełłę nawrócił!

Wkrótce nad Litwą błyśnie święte znamie,

Miljony ludów bałwany pokruszą,

A Polska, kropiąc chrztem świętym na Litwę,

Powiąże losy swoje z nią na wieki.

O! chwalmy Pana! Wielki! niepojęty!

Wołajmy: Święty! śpiewajmy Mu: Święty!

Niegodne usta wybrał na czyn wielki,

Tak jak dla niego dość deszczu kropelki,

By wywiódł z łona ziemi kwiatów cuda.

Przez moje usta wiarę w nim zaszczepił!

Niegodnem, Panie, niegodne naczynie!

Tyś jeden wielki! jam Twą mocą silny!

Tyś jeden wielki! Ty jeden niemylny!

Z Tobą i robak olbrzymy pokona;

Bez Ciebie jeden włos nie spadnie z głowy.

Chwała Ci, Panie! Mnie czas już umierać.

Jam spełnił życie. Patrzcie — niebo jasne,

Święty Franciszek rękę mi wyciąga,

Anioły skrzydły szeleszczą złotemi,

Cheruby sypią kwiaty różanemi,

A Święta Boża Matka swoję szatę

Nad moję głowę od blasków niebieskich

Wyciąga, ziemskie me oczy zasłania.

O, widzę, bracia, przyszedł czas skonania!

Wy chwalcie Pana, jako ja przy zgonie,

Robak niegodny, Pana na Sionie! —

Oblicze jego nieśmiertelną chwałą

Błyszcząc, bledniało i coraz jaśniało,

A wszyscy bracia na kolana padli

I konających modlitwy śpiewali.

Jemu się usta kłonią do uśmiechu,

I — oddał duszę w roskosznym oddechu.

A wtém powietrze napełnia się wonią,

Pieśni nieznane w uszy braci dzwonią,

Pieśni nieziemskie, niebieskiéj krainy,

Któremi Bogu anioły śpiewają.

Oni się modlą, i ciało oddają

W małym smętarzu piasczystéj mogile.

Na niéj drewniany krzyżyk stoi biały.

Kiedy modlitwy i śpiewy ustały,

Pytają bracia: — Kto był mnich nieznany?

Kto był szczęśliwy? kto był ten wybrany? —

On nie zostawił im imienia swego,

I nikt go nie wié.

XXXVII

Po wileńskim zamku chodzi

Sam Jagiełło; chodzi smutny,

Czegoś tęskny; czegoś ciężko

Mu na piersiach i na głowie;

Odwróci się, słowo powié,

I znów chodzi, i znów duma;

Aż bojara wziął Rusina

Do ogniska; tak zaczyna:

— Słuchaj, Siemion! tyś nie darmo

Rusin; w tobie jest Rusina

Chytrość wielka, rozum wielki;

I niedarmo cię używam,

Do wielkiego wzywam dzieła.

Chcesz-li twemu służyć panu,

Choćby służbę krwią przypłacić? —

Rusin czołem bije w ziemię.

— Jam twój, Panie! ja i plemie,

Do ostatniéj krwi kropelki,

Do dziecięcia, co w kolebce

Pierś matczyną ssie dopiéro.

Każ, a spełnię, co rozkażesz,

Choćbym cztéry stradał życia. —

Życia twego mi nie trzeba,

Ale głowy, Semen, twojéj.

Wiész Witolda! On z Zakonem

Klin mi w moję Litwę bije,

Na połowę ją rozpłatał,

Z wszystkim wrogiem się pobratał

I rozpisał ziemie moje.

Mnie nie walczyć teraz z niemi,

Mnie gdzie indziéj los mój woła.

Ty wiész — Polska chce mnie panem.

Dwóch państw losy się kojarzą.

Nie czas z nim prowadzić wojnę.

Niech powróci. Trok nie mogę,

Dam Podlasie, zamki liczne,

Dam dzierżawy, dam swobodę,

W równi z sobą go wywiodę;

Niech z Zakonem zerwie zmowę,

Mojéj Litwy dam połowę!

Słyszysz, Semen! Idź do niego,

Mów ode mnie, niech powróci,

Wszystko niech w niepamięć rzuci —

Moje losy z jego losem

Zwiążę; dam mu, co zażąda. —

Semen słucha, głową kręci,

Wszystko bierze do pamięci,

Wszystko od słowa do słowa

Po jednemu w sobie chowa;

Nic nie rzekł, upada twarzą,

I milczący na koń siada,

Sam jeden w pole się goni.

W królewieckim białym grodzie

Czemu smutno? Jakie śpiewy?

Jakie krzyki i jęczenia?

Jakie płaczki idą, płaczą?

Jaka matka tam z rospaczą,

Włos puściwszy na ramiona,

Jęczy, idąc rozżalona?

Witoldowych pogrzeb dzieci.

Jan i Jerzy w jednéj trumnie,

W różanych kwiatów posłaniu,

Na spoczynek idą wieczny.

Mistrz im pogrzeb sprawił wielki:

Mnichy w białych płaszczach idą

I śpiewają; a chorągwie

Powiewają; wóz żałobny,

Czérwonemi sukny kryty,

Lśni się kwiatami i złotem.

Pod szkarłatnym, pod namiotem,

Na trumience w kwiaty strojnéj

Dwoje dzieci śpi, białemi

Twarzyczkami świeci swemi;

A za niemi matka leci!

A za niemi sznurem długim

Płaczki z pieśni pogańskiemi.

Xięża z pieśnią chrześcijańską,

I sam mistrz cóś idzie smutny.

Bracia, kapłani Zakonu,

I rycerze, i lud wielki,

Tak ich wiodą do mogiły.

Witold z okna zamkowego

Na pogrzebny orszak patrzy;

A z oczu mu łzy nie biegą,

A twarz blada, marmurowa,

Nieruchoma, jak w świątyni

Posąg stoi u grobowca.

Pod oknami, łachmanami

Osłoniony odartemi,

Nędzarz jakiś sparty stoi;

To w Witolda patrzy oczy,

To na pogrzeb spójrzy, wzdycha;

I wyciągnął dłoń zmarszczoną,

Głowę odkrył ubieloną.

— Panie! w imie twoich dzieci! —

— W imie dzieci?! Nie mam dzieci! —

Witold zaśmiał się z goryczą.

— W imie dzieci, których nié ma,

W imie żalu twego, Panie,

Chciéj posłuchać mnie biednego!

Ja ci wieść przyniosłem z Litwy! —

— Z Litwy! — Witold westchnął ciężko. —

O, na Litwie, na rodzonéj,

Jak w Królewcu, pogrzeb wielki:

Wszystko stare, wszystko młode,

Wszystko wielkie, grzebią razem,

Wszystką po ojcach puściznę,

Wiarę naszą i zwyczaje,

Wszystko! Biedna, biedna Litwa!

Wielka otwarta mogiła! —

— Wielka kolebka, o Panie!

A nad nią wielkie świtanie,

Zorza dnia niewygasłego! —

— Któś ty? — Witold wrzący spyta.

— Kto? — jam nędzarz, jam posłaniec.

Lecz tu i mur słowa chwyta.

Czy pozwolisz mi do siebie? —

— Wchodź tu, starcze! przybliż śmiało. —

Semen obejrzał się wkoło.

Mrok już padał. Wszedł w komnaty,

I poselstwo Jagiełłowe

Rzucił w ucho Witoldowe.

Błysnął okiem Witold żywo,

Ścisnął starca. — Dałeś życie!

Wynagrodzę cię sowicie!

Idź, Jagielle nieś ode mnie

Dobre wieści. Zgoda z nami,

Wszystko stare zapomniane.

Daję rękę. Za dwie doby

Jam u niego. O mnichowie!

Pomszczę dzieci wam na głowie! —

Semen do nóg mu upada,

I znikł w ciemni. Witold siada.

Dwie łzy nieme twarz mu zlały,

Dwie łzy srébrne popłynęły:

Jedna za ojcem Kiejstutem,

Druga za dziećmi biednemi!

— Jagiełło mojego ojca,

Mistrz moich dzieci zabójca!

Obie rany niezgojone!

Obie śmierci niepomszczone!

Cicho, serce! nie bij w łonie!

Obie śmierci pomścić trzeba!

Bogi moje! dajcie życia!

A umoczę obie dłonie

W krwi lub we łzach moich wrogów! —

XXXVIII

Smutne to było dwóch braci spotkanie,

Ponura zgoda, co ich ręce splotła.

Obódwu w ustach konały wymówki,

Obu pierś żałość i chęć zemsty gniotła.

A jednak Witold i Jagiełło razem

Dłoń wyciągnęli. — Zapomnim przeszłości.

Zgoda na przyszłość! Litwa nam wystarczy.

Oba się zmieścim na rodzinnéj ziemi. —

Witold spójrzeniem żarzącém mu na to

Odrzekł i zmilczał. Potém u ogniska

Siedli. Nie wiedzą, jak począć rozmowę.

A wszystko, co ich otacza, dotyka,

Dawne im czasy, braterską ich przyjaźń,

Młodzieńcze lata zgody przypomina.

Między przeszłością, między dniem dzisiejszym,

Ile wypadków, ile krwi przelanéj,

I nienawiści powoli zebranéj!

Jagiełło sięga po polską koronę,

Witold chce Litwę zagarnąć pod siebie.

Piersi wzburzone, czoło namarszczone,

A każdy w sobie tajemnicę grzebie.

Jagiełło przecie ozwał się do brata.

Róg miodu złoty wyciąga ku niemu.

— Pijmy na zgodę. Bracie! lat niewiele,

A odmian tyle, wypadków bogato!

Jam chrześcijanin, tyś już chrztem obmyty. —

Witold się tajnie uśmiechnął szydersko.

— Jam nawrócony — rzekł Jagiełło daléj —

Wielki Bóg chrześcijan! Bóg to matki mojéj!Bóg wszego świata! —

 — Bóg Polski, mój bracie! —

Bóg Niemców — odparł Jagiełło szydersko. —

Ja w niego wierzę, bom poznał prawdziwą

Wiarę, i sercem ku niéj przystąpiłem. —

— Sercem? — rzekł Witold. — Jam przystąpił głową,

A Bogów ojców mych nie zapomniałem.

Przyjąłem chrzest ich, bo przyjąć musiałem.

Dali mi imie Wiganda Konrada.

Chrzciłem w Królewcu i chrzciłem w Taplawie,

Chrzciłem na Rusi, i ochrzczę w Krakowie. —

— Nie żartuj, bracie! Wielki Bóg chrześcijański!

Karze bluźnierców, zabija za zdradę. —

Witold zamilczał. — Ty naprawdę, bracie,

Mnichem zakończysz! — wybuchnął po chwili —

Ty, coś nabożny taki był do Znicza!

Co się tak lękał piorunowych gromów! —

Chwilę Jagiełło milczał i zadumał,

Obejrzał trwożnie i szepnął do brata:

— Wiészże? Witoldzie! ja i teraz jeszcze

Starych się Bogów naszych ojców boję!

Gdy nocą z Znicza ołtarzów zabłyśnie

Na moje okna światło jego blade,

Strach mnie przejmuje. Gdy Perkun grzmi z nieba,

Kryję w komnaty; nie wiém gdzie uciekać;

Usta się same modlą do Perkuna.

Lecz Bóg chrześcijański silniejszy mnie broni! —

Słucha go Witold oparty na dłoni,

I nic nie mówi, zamyśla głęboko.

Wtém się po zamku rozlega tętnienie.

Zmrok był, a słońca ostatnie promienie

W otwarte okna czérwone wpadały;

We świetle jego gorzał zamek cały;

Z dala od murów Zniczowéj świątyni,

Po jasném niebie dym się wił z ołtarzy;

A czarna chmura, nad głowy zwieszona,

Płynęła w stronę litewskiego wschodu.

— To posły nasze — rzekł Jagiełło dumnie —

Wracają z Polski. Lachy jadą z niemi.

Wiész, że do Polski na króla mnie proszą.

Ochrzcimy Litwę. Wielki Bóg chrześcijańskiBędzie mnie swoją osłaniał opieką.

Ja mu dam wiele, wiele dusz poddanych,

I krzyże jego na wieżach zaszczepię,

A Litwę z Polską połączę na wieki. —

Drzwi się otwarły, dowódźca zamkowy,

Jamund, o posłach Lackich oznajmuje.

Oni podchodzą i schylają głowy.

Jagiełło rękę swą ku nim wyciąga,

I każe rogi podawać złocone;

Prosi ich usiąść na ławach, skórami

Krytych, co wkoło ognia rzędem stoją;

Sam się ciekawie patrzy w posłów twarze.

Starce to, ale rumiane ich lica.

Piersi zbrojone blachy żelaznemi,

Suknie do ziemi, długi włos na głowie,

I brody bujne, i wąsy szérokie,

Na szyi złote zwieszone łańcuchy,

Szable u boku, noże za pasami,

Płaszcze złociste, sobolem podbite,

Kołpaki futry drogiemi pokryte.

Na czele posłów Włodźko z Ogrodzieńca,

Za nim z Ostrowa Krystyn szedł podczaszy,

I Piotr Szafraniec, i Hincza z Rogowa.

Wiedli ich posły Jagiełły, z powrótemZ polskiego kraju, od lackiéj królewnéj,

Skirgiełł, i Wigund, i Borys, xiążęta,

I Hanul stary, namiestnik wileński,

Co się z trockiego ognia uratował.

Oni tam dary złożyli Jadwidze,

A w zamian darów niosą obietnice,

Że się dwa kraje, dwa połączą ludy,

Jagiełło będzie nad Polską panował.

Wtém drzwi się drugie otworzą — xiążęta:

Korybut, Lingwen wchodzą do komnaty,

Obok Jagiełły kręgiem wszyscy stają,

Posły schylają i mówić rozpoczną.

Słodko Jagielle brzmi w uszach ta mowa,

Choć z rzadka polskie może złapać słowa,

Które mu stary Hanul wytłómacza.

Skończyli — xiąże przez Skirgiełły usta

Śle im odpowiedź z dziękami wielkiemi,

Stawić do Polski na czas obiecuje,

Ochrzcić się z bracią i całym swym krajem,

Żyć chrześcijańskim odtąd obyczajem;

Potém róg kazał podać, i przepija,

Posły zasadza, ucztę stawić każe,

Nogi im obmyć, suknie dać ze skarbcu.

Nim zasiadł za stół, krzyżem się przeżegnał,

A skrycie schylił przed Kobolem głowę.

Za wielkim stołem Jagiełło zasiada,

W prawo Skirgiełło, a Witold na lewo,

Lingwen, Korybut i Borys za niemi,

I posły polskie, i Hanul na końcu.

Z srébrnych mis dzikie parują mięsiwa,

Wpośrodku jeleń upadł na kolana,

Dokoła dzbany miodu, lipcu, piwa,

I złote czasze, i rogi oprawne.

Za gośćmi słudzy stoją, i żółtemi

Świecą nad głowy pochodniami z wosku.

Polacy patrzą, i dzikiéj prostocie

Dziwią; bo jadła na srébrze i złocie,

Ale znać pogan po sprzętów robocie:

Skóry ze źwierząt zawieszają ściany;

Wpośrodku ogień na wielkiém ognisku;

A psy xiążęce pod stołem o kości

Gryzą się, swarząc; a sokoły białe

Drzémią na grzędach nad głowami gości.

XXXIX

Stolico Piastów! dzień ci wielki świta!

Powstańcie z grobów, królowie

Brata w stolicy powitać;

Wyciągnijcie mu dłoń stalną,

Przeżegnajcie krzyżem świętym.

Ty, ze Skałki męczenniku,

Zbudź się, Stanisławie Święty!

Z srébrnéj truny wstań, biskupie!

Rękę, co zmarłych wskrzeszała,

Wyciągnij nad jego głową,

Błogosław na przyszłość całą!

Wstańcie umarli i żywi,

W tysiączne klaśnijcie dłonie,

Głosem radośnym ozwijcie!

Nowy król wjeżdża w stolicę;

Świetny orszak za nim jedzie:

Warneńczyk i Kaźmierzowie,

Alexander i Zygmunty;

Długie lata szczęścia, chwały,

Berło niosą, i koronę,

I królewskiéj władzy znaki.

To nie Węgrzyn, co za złoto

Kupił polskie panowanie;

To nie Elżbieta królowa,

Co szalała na Krakowie,

Gdy w krwi Polska się nurzała —

Jagiełło idzie, co wiarą

Pierś, krzyżem świętym naznaczył,

Co swą opuścił ojczyznę,

Co się swéj Litwy zapiera,

Aby nowy kraj do łona

W ojcowskim tulić uścisku.

Powstańcie z grobów, królowie!

Powstań, Stanisławie Święty!

Błogosławcie jego głowie,

I przyszłości błogosławcie,

Swoje mu cnoty oddajcie,

Swoje mu szczęście przelejcie.

Odwagę sercu natchnijcie,

Głowę jasnym, jak korona,

Otoczcie wieńcem rozumu —

Niech świeci polskiemu światu

Niezgasła i niezaćmiona.

Słońce powstało jasne, choć zimowe,

Promienie sieje po śniegu całunach,

We złoto wieże kościołów ubiera,

Dachy Krakowa posrébrza spiczaste;

We dzwony biją, a lud się gromadzi,

Z miasta strumieniem na gościniec płynie,

Czeka na wzgórzach — dziś litewskie xiążęPrzybywa polskiéj królewnie pokłonić.

Zimowe słońce zza mgły się wyrwało,

Jasnym promieniem witać go wychodzi,

I niebo szaty lazurowe wdziało,

I drzewa stoją w diamenty strojne,

A w każdém błyszczą, jak w kropelkach rosy,

I jasne słońce, i czyste niebiosy.

W Krakowie dzwony z cztérdziestu kościołów

Do ludu głosem radości wołają,

I o przybyciu pana znać mu dają,

I pieśń wesela, witając, śpiewają.

A w zamku starym, w zamku na Wawelu,

Choć się on przybrał, chociaż się przystroił,

Smutno tam czegoś. W komnacie sieroty

Słychać jęk cichy, modlitwę i łkanie;

A ile razy dzwony się poruszą,

Serce uderzy, ona z łoża wstanie,

Pada przed krzyżem, i całą się duszą

Modli do Boga; łzy po licu białém

Perłami płyną na piersi dziewicze.

— Siły! o Boże! Boże! daj mi siły

Dla Polski wszystko położyć w ofierze,

Wszystko poświęcić Chrystusowéj wierze,

Siebie i przyszłość, i młode wspomnienia,

Wilhelma! Boże! o, dodaj mi siły!

Niech łzy na oku nie ujrzy przybyły,

Niechaj nikt nie zna téj ciężkiej ofiary!

Modlę się Tobie, Boże! Matko Święta!

Przyczyń się za mnie, Stanisławie wielki,

Patronie Polski, przyczyń za sierotą! —

Wtém dzwony biją, krzyki się rozchodzą.

Jadwiga wstała i bezsilna pada.

Do drzwi jéj trzykroć zewnątrz zapukano.

— Zmiłuj się! Boże! ulituj nade mną!

Już idą! — Drzwi się otwarły powoli,

I Oleśnicki wszedł Zawisza młody.

— To wy! — Ja, pani! z poselstwa powracam. —

— Mówcie, o, mówcie! Wszystko znieść mam siły.

Źwierz-li to dziki? źwierz-li to straszliwy?

Potwora z puszczy litewskich? Zawiszo! —

— Nie, pani! Wkrótce sam za mną przybywa.

Ujrzysz, królowo! Lecz nie potwór dziki;

Człek, jak my wszyscy; młody, piękny, silny,

Szérokich ramion, ciemnéj barwy oczu,

Mowy łagodnéj, cichy i milczący. —

— Prawda? Zawiszo! zaklnijcie na Boga! —

Bogiem klnę, pani, że ci prawdę rzekłem.

Lecz wkrótce sama Jagiełłę zobaczysz.

W poczcie się licznym do Krakowa zbliża.

Z Lublina z pany szedł do Sandomierza.

Spytek z Mielsztyna spotkał go na drodze,

Poczet pomnożył, i wiedzie go z sobą.

Dzisiaj przed tobą kolana swe skłoni. —

Jadwiga oczy zakrywała w dłoni.

— Idźcie — mu rzekła — niechaj na przyjęcie

Gotują zamek. Stało się! Ofiarę

Przyrzekłam, spełnię. Teraz na modlitwie

O siły będę, o odwagę prosić.

Wyszedł Zawisza; ona sama znowu,

Klęczy i płacze. Wtém do drzwi pukają.

Serce królewnéj żywo bije w łonie,

Jakby przeczuła, kto na progu stoi.

Podniosła głowę. — Wnijdź — wyrzec się boi.

Gniewosz tam u drzwi, Wilhelma posłaniec?

Czyli sam Wilhelm? Któś niewieścią szatą

Zaszemrał, wchodzi. Jadwiga powstała,

Rękę wyciąga.

      — Wychodźcie! na Boga!

Na rany Pańskie! na Marij boleści!

Na wszystko święte zaklinam, wychodźcie! —

Wilhelm to w szacie kobiécéj przybywa;

On raz ostatni chce jeszcze sprobować,

Czyli się w młodém nie odezwie sercu

Dawniejsza miłość? Pada na kolana,

— Jadwigo! — woła — modlę się przed tobą!

Porzućmy wszystko! jeszcze czas uciekać!

Za chwilę niedźwiedź po pastwę przybędzie.

Tyś moja! moja! —

      — Nie twoja, Wilhelmie!

Jam chrześcijanka, jam Polski królowa!

Naprzód do Boga, a potém do kraju

Należę cała, i poświęcę jemu.

Na co na próżno serce mi rozdzierać?

Przyrzekłam Bogu, i Polsce przyrzekłam!Bóg za nas dał się na krzyżu rozciągnąć,

A ja dla Boga nie miałabym święcićTrochę boleści życia mizernego?

Ja bym dla Polski, co mi matką była,

Nie miała stłumić boleści dziecięcéj? —

Wilhelm powstaje. — Nic od ciebie więcéj,

Nic nie posłyszę? —

      — Idź! — rzekła — uciekaj!

Już słyszę dzwony i krzyki w ulicy —

Jagiełło jedzie. Spełni się ofiara! —

Wtém do drzwi idą państwa urzędnicy,

Starce z siwemi brody drzwi rozwarli,

Schylili głowy, w milczeniu czekają,

By ku nim wyszła. Wilhelm twarz osłonił,

Ucieka. Ona uklękła, i siły

Jeszcze w modlitwie szuka; potém wstała,

Zda się, wyrosła, zda się, wyjaśniała;

A wkoło głowy świeci blask męczeński,

Podwójna świeci, i ziemska korona,

I z palm, Aniołów ręką upleciona.

W ulice spłynął wszystek lud Krakowa,

We dzwony biją, odgłosy witają.

Orszak Jagiełły już bramy pominął,

I różnobarwnym sznurem się rozwinął.

Pięć ufców składa orszak Jagiełłowy —

Litwy i Rusi cztéry półki idą,

Tatary śniade, Witebszczanie bieli.

Bogate skóry na barkach im wiszą,

Czarne się łuki na plecach kołyszą,

Sajdaki świecą blachami srébrnemi,

Konie suknami kryte szkarłatnemi;

Na łbach ich szłyki z dzikich źwierząt puszczy,

Na piersiach wilków, niedźwiedzi pazury,

I miasto zbroi nabijane skóry,

I tarcze krągłe z gwoździami złotemi

Wiszą błyszczące na rękach wojaków.

Mężne ich lica i dzikie spójrzenia.

Ani się ludóm stolicy dziwują:

Nieraz po polskiéj plądrowali ziemi,

Miasta niszczyli, i z blizka patrzali

Na cuda owe, gdy w nie ogień mietli.

Wpośrodku ufców wozy skarbne idą,

A lud je liczy i wielość podziwia.

Dziesięć wielbłądów droższe dary niesie.

Każdy z nich suknem do ziemi odziany,

Każdego wiedzie Tatarzyn półnagi,

Ponad ufcami dwie chorągwie wieją:

Na jednéj Pogoń litewska wyszyta,

Druga się w słupy różnéj barwy mieni.

Bogaty orszak polski się na końcu,

Złotem i srébrem błyszczący przy słońcu,

Rozwinął. Spytek Mielsztyński go wiedzie,

W zbroi złocistéj wjeżdżając na przedzie;

Za nim Jagiełło na siwym bachmacie;

A wkoło niego jadą: Witold dumny,

Skirgiełł okrutny, Swidrygiełło chytry,

Jerzy, Korygajł, Michał syn Jawnuta,

Borys Olgierdow, pany i bojary,

Algimund xięcia Witolda pokrewny,

I starzec Hanul, namiestnik wileński,

Jamund, Sudzimund i z Rusi starszyzna.

Przy dzwonów dźwiękach, przy ludu okrzykach,

Ciągną orszaki prosto do Wawelu.

Tam już królowa, w polskich panów gronie,

Xiążąt Mazowsza, Szlązka, Oleśnicy,

Piękna jak anioł, a jak posąg blada,

Czeka Jagiełły: i słyszy — jéj ucha

Coraz to bliżéj i jazdy tętnienie,

I ludu krzyki, i wozów skrzypienie.

Cisza nareście — u zamku stanęli.

Wchodzi Jagiełło w królewskie komnaty.

Królewna, xiążę po sobie spójrzeli,

I stoją strachem przejęci oboje.

We dwa dni potém na Skałce, w Krakowie,

Jagiełło z braćmi chrzest przyjmował święty;

We trzy dni potém, na starym Wawelu,

Polska i Litwa, w narodów weselu,

Losy na wieki połączyły swoje.

A Witold patrzał, uśmiechał się dziko.

— Królem tyś Polski, lecz nie Litwy panem —

Mówił. — Na Litwie jeszcze nasza stara

Długo po sercach rosnąć będzie wiara.

A kto od ludu oddzielił się Bogiem,

Tego nie przyjmie lud za pana swego. —

Jeszcze Jagiełło w Krakowie ucztuje,

A z Litwy gońce śpieszą za gońcami.

Witold się smuci litewskiemi sprawy,

Twarzą się smuci, w sercu radość czuje.

Mistrz Czolner dumnie Dymitra z Goraja

Odrzekł, Jagiełło gdy go w kumy prosił,

I do Krakowa nie chciał na wesele.

On się z Andrzejem, Olgierdowym synem,

Nowém przymierzem połączył, i Litwę

Począł pustoszyć i nawracać mieczem.

Nie dosyć jednéj klęski — Andrzéj z Tweru

Litwę plądruje: smoleńscy kniaziowie

Pod Mścisław idą, Jagielle wydzierać.

Smutną Jagiełło wieść dostał w Krakowie!

Nié ma tam komu granic nagich bronić!

A Witold rzecze: — Ja pójdę, mój bracie! —

Skirgiełł się także z Witoldem wyrywa;

Korybut, Semen Lingwenowicz z niemi

Ciągną z Krakowa. Witold na Podlasie

Półki swe zbiera; Skirgiełło Ruś wiedzie.

Zaledwie wiosna śniegi z ziemi zdarła,

Już pod Łukomlą Witold bije w ściany;

Dobył, Andrzeja załogę wycina,

Swoją osadza, i pod Mścisław leci.

Nad szybką Werchę, pod Mścisławia mury,

Syn Iwanowy Światosław smoleński

Przyciągnął z kniaziem Iwanem i Hlebem,

Z Światosławiczem Jurją, i mnogiemi

Wojskami z Rusi, i bojary swemi;

A kędy przeszedł, ciągnąc do Mścisławia,

Krwawemi ślady gościniec zostawia.

Spalili sioła, zaparłszy do domów

Starców i dzieci, matki i dziewice;

Pod ściany chat im głowy kłaść kazali;

Wojskiem objąwszy, biedny lud palili;

Popiołem sieli i kościami drogi!

Zniszczał kraj wielki i zginął lud mnogi!

Już jedénasty dzień w Mścisławia mury

Biją tarany, a z wysokiéj wieży

Namiestnik próżno wygląda odsieczy.

Dnia jednastego trwoga na obozie.Światosław każe odstąpić od murów,

I ponad Werchą szykuje ze swemi —

Od strony Litwy, gromady czarnemi,

Witold przyciąga. Już proporce wieją,

I Mścisławianie odżyli nadzieją.

Litewskie wojska Witold ze Skirgiełłą

Wiodą; już wpadli na Rusinów szyki.

Ruś, opasana zamkami i wodą,

Stawi im czoło, lecz wkoło objęta.

Światosław ranny, krwią brocząc po ziemi,

W lasy ucieka; za nim ruskie kniazie;

Za niemi Litwa, i w połon zabiera.Światosław włócznią przebity umiera;

Iwan, Wasyla syn, rażony strzałą;

Hlebu i Jurij jeńcem być dostało;

Bojarów w rzece wytopiła Litwa,

I krwią okryta, z zwycięzkiemi wrzaski,

Do bram Mścisławia odpocząć przebiegła.

XL

Zielona wiosna Litwy czoło stroi,

I lasy szumią, łąki się zielenią,

I rzeki płyną ku Morzu Białemu,

I róże kwitną, i lilije białe; ,

Gaje się święte liściami ubrały.

Czemuż tak głucho? i wiośniane święto,

Święto pastusze, nikt już nie obchodzi?

Czemu nie widać Zniczów, ni kapłanów?

A lud z bojaźnią pogląda na niebo,

Jakby Perkuna lękał się prawicy?

Zielona wiosna Litwy czoło stroi,

I lasy szumią, łąki się zielenią.

Na Turzéj Górze siedzi starzec smutny —

To wejdalota od Znicza ołtarzy.

Szatą się okrył, by łza, co po twarzy

Płynie, w cudzém się nie odbiła oku.

Patrzy — u jego stóp czy Wilno stare?

Gedyminowe Wilno? Olgierdowe?

Taż to Wilija, w któréj się kąpały

Tury? i też to lasy poświęcone,

Które Zniczowy ogień podsycały?

Taż Świntoroha mogilna dolina,

Kędy śpią kości starych dzidziawirów?

Gdzie się pomięszał popiół Gedymina,

I proch Olgierda, i Kiejstuta prochy?

Spójrzał na góry — też, co dawniéj, góry?

Spójrzał na miasto — gródże to nasz stary?

Spójrzał pod stopy — gdzie Znicza świątynia?

Na Antokole — i tam zgasły dymy!

Spójrzał i płacze — na górze wysokiéj

Trzy krzyże żółte ramiona podniosły,

Świątynia Znicza świéżym krzyżem strojna,

Na Piaskach znamie chrześcijańskiéj wiary.

Na Antokolu krzyż żelazny wbity,

Po mieście krzyże, na zamku, na górach,

Wszędzie już! wszędzie! Gdzie Znicza kapłani?

Żebrzą rozbici, żebrzą rozsypani!

Gdzie gaje święte? — wycięte poległy!

Gdzie Bogi? — patrzcie, do Wilij ich wleką,

Młotami biją, toporami sieką.

A Perun zasnął, i z nieba jasnego

Ni grom zahuczy, ni się wstrzęsie ziemia.

Pod Krzywym Grodem, na Świętéj Dolinie,

Mnogi lud ścisnął i zamek oblega,

Pod starą swoję przytulił świątynię;

Ale na szczycie jéj krzyże spostrzega;

Na zamku drugi kościoł ponad głowy

Wzniósł się, i dzwoni dziwacznemi słowy;

A w bramie stoją: Jagiełło, królowa,

Biskup Bodzanta, wileński Wasiłło;

Słudzy białemi szatami lud dzielą;

Kapłani sieją między lud naukę,

Na białe szaty kropią świętą wodą,

Imiona dają, dary, obietnice.

Smutny lud patrzy, jak Bogów zwalono,

Smutniejszy jeszcze krzyżowi się kłania,

Uchylił głowy, gdy wodą skropiono,

A łzę, odchodząc, za przeszłość uronił.

Trzydzieści ludu tysięcy ochrzczono,

Wszystkie bałwany na ziemię zwalono,

Ognie zagasły i gaje wycięto.

Ale kto pamięć z serc odejmie świętą?

Chrzest jéj nie zmazał: poszła ona z ludem,

Co krok do serca skrwawionego woła:

— Tu był gaj święty, tu ojców mogiły,

Tu wasze matki Bogóm się modliły,

Tu wasi ojce wrogów pokonali,

Tu pradziadowie zdrajców ukarali. —

I lud powrócił do chat swych, na sioła,

Krzyże na piersi kładąc, a w mrok szaryBogóm litewskim oddawał ofiary;

Bał się i Boga chrześcijan, i Perkuna;

Za swą przeszłością wzdychał z serca głębi;

I przyszła chwila, gdy zmięszał dwie wiary,

Nowéj się lękał, nie mógł zabyć staréj.

Litwo! o Litwo! gdzie są dzieci twoje?

Olgierd, Gedymin, Kiejstuty, Mindowy?

Gdzie czasy sławy, gdy w zwycięzkich bojach

Na świat leciałaś, zabierając ziemie?

Gdy do bram Moskwy jedną bijąc ręką,

Drugąś na lackie wyciągała włości,

Zębami pruskie szarpała wnętrzności,

Nogami siekła po piersiach Mazurów?

Nad Morzem Czarném Tatarzyn wylękły

Łuk u nóg twoich porzucił, kark zgina,

A tyś mu na kark, idąc, nastąpiła,

Z Dniepru się wody i z Dniestru napiła,

Odwieczne Taurów zajęła sadyby,

W słońcu i morzu południa skąpała?

Gdzie wojny twoje? bohatéry twoje?

Gdzie Bogi? kędy i wielkość, i sława?

Teraz tyś Polski służebną! Na ręku

Dźwigasz już więzy! Oddałaś im pana;

A za jednego, tysiąc dali Lachy,Boga i mnichów, panów i niewolę!

Litwo przesławna! gdzie dni twojéj sławy?

Zgasły! I zaszło słońce dnia twojego,

Co w Rusi, w Polsce, nad morzami dwiema,Świeciło twoim zwycięztwóm krwią zlanym!

Czemu ojcowie z mogił nie powstali?

Czemu ze Wschodniéj nie przybiegli Ziemi

Wypędzić zdrajcę, co sprzedał swą wiarę,

Lud swój i braci! Czemu gromy z nieba,

Kiedy wywracał ołtarze odwieczne,

Na głowę jego nie padły, na głowy

Wszystkich służebnych?! Czemu się litewska

Nie wstrzęsła ziemia, nie pożarła w łonie

Przybylców chytrych i niewiernych panów?!

Gdy Mindows wiarę litewską porzucił,

Czemu na Litwie jeden jęk był tylko,

I jeden okrzyk boleści i trwogi?

Czemu w ołtarzach utrzymały Bogi,

A w sercach wiara, podania u ludu?

Dlaczego matki, maluczkie swe dzieci

Tuląc do piersi, obyczaje stare

Z mlékiem dawały i dziadowską wiarę?

Dlaczego teraz, kiedy chrzcił Jagiełło,

Lud nie zaszemrał? I poszli kapłani

Cicho, milczący? I padły świątynie,

I krzyże wstały, panujące czoło

Wzniosły, a na twarz runęły bałwany?

Lud biegł kupami, ochrzcić się pośpieszał?

Czemu? — Bo Litwy jasne dni skończyły,

Bo nowe słońce zaświecić jéj miało,

Starego życia godziny wybiły,

I legła w grobie z dawną swoją chwałą!

Krótki był dzień jéj! Słońce u zachodu,

Na wschodzie innéj wiary promień świta,

I krzyż zajaśniał u kraśnego wschodu —

Lud zachód żegna, nowe słońce wita.

XLI

Kto na wileńskim zamku panuje?

Kto się na Krzywym weseli Grodzie?

Kto dnie i nocy hula, ucztuje?

To Olgierdowicz. We swoim rodzie

Jagiełło wybrał na Wilno pana.

Skirgiełł z wilczemi usiadł oczyma,

Wziął w rękę Litwę, na wodzach trzyma,

A co pociśnie w silnéj swéj dłoni,

To krew wyciska, łzy Litwa roni.

Skirgiełł na Wilnie — Witold poddany,

Witold lennikiem Olgierdowicza.

W Grodnie się rozsiadł, rwie swe kajdany,

W myślach swe wojsko zbiera, rozlicza.

A Skirgiełł w Wilnie, na Krzywym Grodzie,

Mnichów pozbierał z Kijewskiéj Rusi,

Siedzi przy piwie, siedzi przy miodzie,

Pije i bije, biedny lud dusi.

W zamkowych oknach dzień i noc blaski,

Słychać śpiewanie i słychać wrzaski,

Dzień i noc świeci łuna ucztowa;

A lud strwożony tuli się, chowa,

Mija Gród Krzywy, do domów zbiega,

I ledwie dzieckich z dala postrzega,

Jak wróble, jastrząb' gdy na nie bije,

W lasy i góry przed niemi kryje.

Skirgiełło w Litwie. Smutno w czużynie!

Na Rusi przywykł gościć, ucztować.

Ciasno mu tutaj w małéj drużynie —

Ni z kim się napić, ni z kim polować.

— Pojadę na Ruś — woła pijany —

Niech dziką Litwę licho zabierze!

Lud wymęczony, biedny, znękany!

Zjadła go wojna, zjadło przymierze.

Cisnę a cisnę, i nic wycisnąć,

Ni z niego siłą datku wydusić.

Nieraz krwi struga musi wytrysnąć,

Nim do poboru potrafisz zmusić. —

Woła, i rogi napełniać każe,

Mnichów zwołuje, zwołuje straże,

Sadza na ławy, przepija z niemi;

A gdy znękani żarty pańskiemi,

Słowo mu jakie rzekną nieskładnie,

Woła na ludzi, rękoma skinie —

Wiodą w podwórzec — głowa upadnie!

Skirgiełł się śmieje. — Znaj mnie, psi synie!

I pusto w grodzie, pusto po siołach,

W kraju, jak gdyby świeżo po wojnie.

W zamku wesoło, na krwawych czołach

Trunek rozlany zabłysnął hojnie.

Skirgiełł weseli, śpiewa, ucztuje,

Ale mu na Ruś tęskniéj co chwila;

I róg po rogu duszkiem wychyla,

W drogę się jechać, w Kijew gotuje.

W Rusi i miody lepsze, i głowy,

Kraśniejsze dziéwki, druhy weselsze,

W Rusi bogatsze z ludu obłowy,

I Skirgiełłowe serce tam śmielsze.

Noc była ciemna, wicher wył z burzą,

Grzmiał Perkun w niebie i ziemia drżała,

W wileńskim zamku ognie się kurzą,

A w ogniach cała, w okrzykach cała

Góra Zamkowa w burzy szalała;

I słychać było biesiadne krzyki,

I widać było ognie płonące,

Z okien wylatał głos jakiś dziki,

I dymy czarne, i skry błyszczące.

W niebie szalało, szalało w grodzie.

Na każdy piorun wykrzyk wtórował

Skirgiełł tam w zamku, przy starym miodzie,

Swych ulubieńców, gości przyjmował.

W świetlicy wielkiéj okna otwarte,

Drzwi wywalone, w środku ogniska;

Dokoła pijane postacie sparte,

Do śpienionego miód leją pyska.

Ogień im w oczy, ogień na suknie

Skacze iskrami, płomieniem pryska,

Oni nie widzą, oni nie słyszą!

Gdy niebios piorun po ziemi huknie,

Aż się krawędzie ziemi kołyszą.

Pijani wszyscy! Co w gardło wleją,

To z pieśnią nazad wyjdzie im z gardła;

Tarzają w ogniu, z piorunów śmieją;

Rozum utonął, bojaźń umarła;

Miód im pozostał, co w mozgach światy

Jasne maluje, złotem, szkarłaty,

Co strach odebrał, rozum wygonił,

Ciało obnażył, dusze odsłonił.

W niedźwiedziéj skórze, w miękkiéj pościeli,

Skirgiełł się z swemi druhy weseli.

U jego boku dziéwka pijana,

Tuli się, śmiejąc, do swego pana.

Piersi jéj nagie, oko jéj łzawe,

Rozwite płyną po ciele włosy,

Usta krwią prysną, zda się, tak krwawe!

Niepojętemi mówią cóś głosy.

Krew na podłodze i krew na ścianie!

Czyja krew? Xiążę! powiedz mi, panie!

Ojca to dziéwki, matki dziewczyny!

Przyszli wypraszać córkę niebogę,

On ich krwią obmył swe zaślubiny,

Krew prysła w ściany, zlała podłogę.

Potém płaczącéj miód w usta leli,

Póki pijana, póki szalona,

Nie padła na pół martwa w pościeli,

Nie przycisnęła pana do łona.

A teraz patrzy na krew rozlaną!

Teraz się śmieje z plam na podłodze!

Skirgiełł ku sobie ciśnie pijaną

I pieśni każe śpiewać niebodze.

Rzucił na druhów oczy krwawemi.

— O, jak pijani! — Klasnął na sługi —

Ogień podłożyć pod pijanemi!

Niech ich żółtemi podleje strugi.

Zobaczym, jak się będą w płomieniu

Wić podpaleni. Czy ich wytrzeźwi? —

Posłuszna służba xięcia skinieniu,

Lecą pachołcy ku ognióm rzeźwi.

I płoną szaty, płonie świetlica!

Pęki podnoszą! Pan klaszcze w dłonie.

— O jakże pięknie drużyna płonie!

Jak im w płomieniach pięknie, do lica!

Pogasić ogień! dosyć płomieni!

Niech moja przyjdzie tu niedźwiedzica.

A okna zaprzeć i drzwi od sieni.

Zobaczym, jak ich czule uściska! —

Wnet z hucznym śmiechem rozewrą wrota.

Leci zgłodniała pańska służebna,

Wzniosła na łapy, oczyma błyska,

I na pijanych, wpółmartwych, miota.

— Odważnaś! Meszko! Byłaś potrzebna!

Ślicznie-bo moje spełniasz życzenie!

Rwij cielska podłe, nie żałuj strawy! —

W komnacie przestrach, głuche milczenie,

A potém krzyki, potém bój krwawy.

Wzniesie się człowiek, pada rozbity.

Z krwawéj mu czaszki źwierz mózg dobywa,

I ssie, cóś mrucząc; a Skirgiełł spity

Zabawce z łoża w dłoń przyklaskiwa.

— Precz mi z trupami! precz mi z niedźwiedziem!

Dawajcie rogi! znowu pić będziem!

Druhy tu do mnie! Bestje! na nogi!

Co? już padliście? nie podniesiecie?

Oknem ich, jak psów, rzucić na śmiecie!

Przypędzić z domów, wołać z ulicy!

Nowi przybędą wnet biesiadnicy.

I precz z tą dziewką! wygnać za wrota!

Przywieść mi inną, młódszą, weselszą!

Tą jakiś zły duch po łożu miota.

Dajcie mi młódszą, piękniejszą, śmielszą,

Co się nie zlęknie ognia, źwierzęcia,

Miodu, i swego pana xiążęcia! —

— Kto? do stu czartów! — Skirgiełł zaryczał,

Kiedy we wrotach rogi usłyszy. —

Jaki to tam pies tak zaskowyczał?

Kto śmié w noc poźną drwić z mojéj ciszy,

Kiedym przykazał, by z Litwą całą

Wilno usnęło, kamieniem spało,

I tchnąć nie śmiało, i drgnąć nie śmiało? —

Wzniósł się na łoże, a w drzwiach ukaże

Witold. I słudzy padli na twarze.

On pięść złożywszy, zęby zacisnął,

I klątwą dziką w oczy mu prysnął.

— Słudzy ci czołem, ty bij mnie, sługo! —

— Ja! tobie? Xiążę! poczekasz długo,

Nim Kiejstutowicz czołem uderzy!

Nikomu jeszcze nie biłem czołem! —

— To mnie uderzysz, lenniku hardy!

Wiész, że xiążęcą czapkę ja wziąłem,

W ręce xiążęcy miecz wziąłem twardy. —

— O! wiém! lecz widzę na twojém czole

Miód, nie koronę; a w twojéj dłoni

Róg, co podżega cię na swawole,

Z głowy ci resztę rozumu goni. —

Skirgiełł się porwał, chciał rogiem rzucić,

Ale bezsilny padł na podłogę.

— Po co przyszedłeś? pokój mi kłócić!

Idź w swoję drogę! idź w swoję drogę!

Albo cię każę ściąć tu przed sobą! —

— Mnie ściąć? Bezsilne, rozpustne źwierzę!

Ja bym ulęknąć miał się przed tobą? —

Rzekł, i z uśmiechem za brodę bierze,

Spójrzał mu w oczy, głową potrząsa.

Skirgiełł za rękę szarpie i kąsa.

— Patrzcie, o, patrzcie! Pan to tutejszy!

Oto Jagiełło dał Litwie pana!

Biedny mój kraju! Pan twój dzisiejszy

I drewnianego niewart bałwana.

Niechby Jagiełło widział cię, xiążę,

W błocie i we krwi obluzganego,

I namiestnika ujrzał swojego,

Jak z podłym gminem rozpustny wiąże,

Jak wieprzem w błocie podły się tarza,

I na swych braci w szale odgraża!

Litwo! o Litwo! biednaś ty ziemia!

Na takich panów ręceś popadła!

Twoje się stare słońce zaciemia,

Piękna twarz twoja zżółkła, pobladła! —

Puścił pjanego Skirgiełły brodę.

Ten pieni z gniewu, w gniewie bełkocze:

— Na pień lennika! na pień wywiodę!

Serce mu wyjem, krew mu wytoczę! —

Witold ramiony ruszył z pogardą.

Na próżno Skirgiełł ciągnął się, wrzasnął,

Chce go pochwycić. On popchnął hardo,

I drzwi za sobą, śmiejąc, zatrzasnął.

Jedzie i duma, śpieszy do Grodna,

W Podlasie bieży, zbiera swe woje.

— Na Bogi! Litwa lepszego godna!

Skirgiełło! w ręce popadła twoje!

Niedługo będzie królować źwierzę,

Przyjdzie silniejszy, swoje zabierze. —

Mówił, lecz napaść sił miał za mało.

Walczy sam z sobą, choć wre w nim męztwo.

Rozum wątpliwe wskazał zwycięztwo;

Każe mu czekać — czekać przystało.

Skirgiełł niedługo w Litwie pobędzie,

Na Połock rusza — czas Witoldowi;

Pójdzie na Wilno, w Wilnie usiędzie,

A wówczas biada Polski królowi!

XLII

Rannym snem usnęły i straże, i wojsko,

I Wilna mieszkańce, i zamku załoga.

Na wschodzie się brzaskiem złociło już niebo,

Wiatr dźwięki przynosił rozbite z daleka,

I liście jesienne, z drzew żółtych urwane.

Na Wilnie śpi wszystko; lecz Hanul Nakiemna,

Co znowu sam został na straży stolicy,

Nie zaśpi, na wieży już siedzi wysoko,

Na drogi, na cztéry, posyła on oko:

Na drogę od Grodna, od Lidy po Piaskach,

Na drogę wzgórzystą od zamku trockiego,

Za Wilią na góry i na Antokole.

A wszędzie spokojnie. Z kościołka Marii

Powolnie się dzwonek na jutrznię rozlega.

Lecz cóś tam ciemnieje w Antokolskiéj drodze!

Nie bydło, bo paść go nie pędzą w tę stronę,

Nie konie załogi z noclegu spędzone,

Nie Skirgiełł — w Połocku on teraz nad Dźwiną.

A orszak ku bramóm podsuwa się, skrada.

I w duszy Hanula cóś skrycie powiada:

— To wróg się na pańską zasadził stolicę! —

Laskami powolnie hufce się zbliżają,

Wilii brzegami piechotni czołgają,

A konni rozpierzchli w Popławskiéj Dolinie,

Migną, to ukażą; któś wnijdzie i zginie.

Wnet Hanul zatrąbił i woła na straże,

Sam pędzi ku wrotóm, zamykać je każe.

Wybiera swych ludzi, sam konia dosiada,

— Za króla Jagiełłę! — zawołał — tam zdrada! —

Zaledwie dopędził, gdzie na Antokole

Kończą się usypy, wał i zaborole,

Już postrzegł, że chwila o mieście stanowi.

Pośpiesza ze swemi, we wrotach sadowi,

Po wałach rozsypał żołnierzy wzdłuż drogi,

Sam z garstką wyjechał nielicznéj załogi.

Już u wrót, u murów przyparte drabiny,

I warty zabite, i ogień zażgniony!

Toż samo od lidzkiéj poczęto już strony.

Sam Witold, na czele Podlasian i Żmudzi,

We śnie chciał stolicę podstępem pochwycić;

Lecz nie dał mu Hanul zwycięztwem pocieszyć.

I Witold odparty odstąpił ze swemi.

A ognie zgaszono, drabiny złamano.

I Hanul z przestrachu ochłonął ciężkiego,

Pot z czoła zrytego obciera kroplisty,

Rozstawił strażników, na zamek powraca.

Na próżno się Witold o miasto ubiega,

Fortelem, nocami pod mury podkrada!

Już stary nie zaśnie; on czuwa a czuwa;

I czy to noc czarna na niebo zapada,

Czy brzaski poranne u wschodu zaświecą,

Czy wieczór spokojny na spoczynek woła,

On nie śpi — Witolda zna z dawna, z młodości;

Wié, że się nie zrazi stokrotną przegraną.

I we dwa dni potém znów od Antokola

Na czaty spokojne Żmudź cicho podpełzła;

Lecz chociaż we wrotach straż widnych nie było,

Wnet hufiec się silny zza bramy wytoczył;

A Witold za lasy wierszupskie uskoczył,

Na Wilno gniewliwém poglądając okiem.

Tak wołał po dwakroć od niego odparty:

— Na próżno, Hanulu! Jagiełło! mój bracie!

Na próżno bronicie, daremnie czuwacie!

Na Bogi litewskie, na imie ojcowskie,

Na matki méj głowę, na pamięć mych dziadów,

Ja panem tu będę! i prędzéj czy poźniéj,

Ja siądę na zamku, ja grodem owładnę!

Nie waszym to rękóm na Wilnie panować!

Nie Skirgiełł rozpustny kraj wielki utrzyma!

Żegnam cię, stolico! lecz wprędce powitam,

Nawiodę tu wrogów i ludu napędzę,

I siłą, czy zdradą, czy życia ofiarą,

Choć chwilę przed śmiercią nad Litwą usiędę,

Choć chwilę przed zgonem z koroną na głowie

Od morza do morza płaszcz krwawy roztoczę,

I berło złociste nad Rusią podniosę!

Na próżno! Jagiełło! rodzie Olgierdowy!

Sprzymierzcie się wszyscy, ja wszystkich pożyję!

I Lachy za wami, Ruś będzie za wami,

I Niemcy niech będą, ja wszystkich pobiję! —

XLIII

W komnacie ciemnéj, za stołem pokrytym

Suknem do dołu, xięgami zasłanym,

Pargaminami zawalonym stosy,

Stał krzyż z hebanu, z ozdoby srébrnemi;

Na nim Zbawiciel; u nóg trupia głowa;

A obraz Boga, sześcią skrzydeł strojny,

Dwóma ku niebu podnosić się zdawał,

Dwóma ku ziemi spuszczał litościwy,

Dwóma okrywał święte ciało swoje;

Na stole złotych dwoje świec gorzało;

Zegar piaskowy, szemrząc, pokazywał,

Jak czas nieznacznie po ziarnku upływał.

Nad kartą pisma stary człowiek siedział;

Czarną miał suknię, na niéj krzyż wyszyty,

Na głowie czapkę czarną, siwą brodę,

Oczy przygasłe, policzki wychudłe;

Żylastą ręką pargamin uciskał,

Jakby myśl jaką wycisnąć chciał z niego;

Podparł się, dumał; potém rzucił kartę,

I troski z czoła scierając uparte,

Przechylił, spójrzał, wykrzyknął zdziwiony.

Naprzeciw niego, z drugiéj stołu strony,

Stał niemy człowiek, niewielkiéj postawy;

Włos ciemny czoło wysokie osłaniał;

Broda bez włosa; twarz bez wąsów, biała,

Mimo kobiécych rysów, w sobie miała

Surowość męzką, dumę nieugiętą,

Upor żelazny i wolę zawziętą;

Brwi się na czole schodząc namarszczone,

Dwóma brózdami zaorały skórę;

A usta blade i silnie ściśnione

Śmiały się niby, śmiały niewesoło,

Jakby szydziły, jakby pewne siebie,

Rozkazem, groźbą ciężką zionąć miały.

Starszy był mistrzem Krzyżaków Zakonu,

A młódszy — Witold, co Krzyżaków zdradził.

Teraz on nazad do mistrza powraca:

Bo był w Mazowszu, a Jagiełły krewny,

Xiążę Ziemowit odmówił pomocy,

Olgierdowicze powstali na niego,

I nié ma w nikim, prócz mistrza, nadziei.

— Wy tu! — mistrz z zgrozą i dziwem wykrzyka.

— Jam tu, w twych rękach — Witold mu odpowié. —

Zdrajca! wszak prawda? to powiedzieć chciałeś?

Więc zdrajca w twoje znów przybywa ręce.

Słuchaj! na próżno łudzić się kłamstwami,

Wyście mi synów w Królewcu otruli.

Jam, mszcząc ich śmierci, Jagielle przebaczył.

Jagiełło Wilno Skirgielle oddaje,

Litwę na ręce plugawe powierza,

Mnie kark uginać każe przed tym źwierzem!

Ja znowu do was przychodzę z przymierzem.

Chcecie? nie chcecie? Słowo — rzecz skończona.

Kłamstwa nie cierpię. Mów mi prawdę gorzką,

A mów otwarcie. Jakem wszedł, wychodzę,

I wasze zamki popalę po drodze. —

— Xiążę! — mistrz rzecze — wy nas dobrze znacie.

My także wrogi Jagiełły i Lachów.

Czy możem rękę, którą wyciągacie,

Odepchnąć, aby pomścić się przeszłości?

Lecz cóż zaręczy, że z Jagiełłą znowu

Wy nie złączycie? nie zerwiecie z nami? —

— Ostróżni bądźcie, miejcie mnie na oku!

Daję wam słowo i pieczęć na karcie.

Zakon wié, komu i kiedy dowierza.

Chcecie? nie chcecie mojego przymierza?

Ja potrzebuję pomocy Zakonu,

I będę waszym, waszym druhem wiernym;

A jeśli Litwy rządami owładnę,

Mistrzu! wszak wielkie nagrody weźmiecie! —

— Starą umowę odnowić więc chcecie? —

— Starą lub nową zawrę, byle z wami

Pomścić się na tym wileńskim niedźwiedziu,

I na zlaszałym, bezmozgim Jagielle,

O, i na braciach, Mazowsza xiążętach,

Co teraz skomlą w Jagiełłowych pętach,

I że Jagiełło dał Ziemowitowi

Siostrę swą Olgę i radomską ziemię.

Gdym do nich przyszedł o posiłek prosić,

Zimném wejrzeniem na wrota wskazali! —

Mistrz słucha mowy, a wzrok mu się pali.

— Zgoda — rzekł — zgoda. Zawrzemy przymierze.

Chcecie się pomścić? dopomożem szczérze.

I nam Jagiełło stoi w gardle ością,

I nam Mazowsza dojadły xiążęta!

Skirgiełł! I Skirgiełł sroższy nad źwierzęta,

Dziki rozpustnik, pijaństwem swém wściekły! —

Witold mu rękę podaje. — Więc zgoda.

Mistrzu! każ pisać, każ wojsko gotować.

Moje mnie czeka na żmudzkiéj granicy.

Pójdziemy mścić się, polecim plądrować!

Czasu nie traćmy, by Jagiełło z Lachy

Nie ubiegł Wilna, swemi nie obsadził,

By Skirgiełł z Rusi wojska nie sprowadził.

Pójdziem! —

      — Pójdziemy. Zwołam jutro radę;

Sam na mych braci czele wyjdę w pole. —

— A teraz, mistrzu, wyznacz zamek który,

Gdzie bym bezpieczny mógł przebywać z memi.

Mnie już nie siedzieć na litewskiéj ziemi!

Żonę, rodzinę, na zakład ci daję. —

Mistrz w oczy spójrzał. — Sam wybieraj, xiążę!

Lecz pomnij, kto się raz z Zakonem zwiąże,

Zerwie umowę, Zakon raz przebaczy;

Za drugą zdradę zapłaci swą głową. —

XLIV

Dwóma na Litwę drogami

Wojska się toczą niezmierne:

Jedne się w Niemnie napiły,

Drugie napiły we Dźwinie,

I w biedną Litwę skoczyły.

Kiedy po burzy z pagórków

Potok błotnisty się wali,

I wszystko niszczy po drodze,

Kłosy na polach wybija,

Drzewa po lasach roztrąca,

Mniéj zniszczy, niżli w pochodzie

Krzyżak, gdy wejdzie na Litwę.

— Ochrzczeni! myśmy ochrzczeni!

Myśmy wam bracia w Chrystusie! —

Woła lud, zgiąwszy kolana.

— My cię chrzcimy krwią i mieczem!

Odpowiadają Krzyżacy,

I idą w Litwę głęboko,

Ranami ziemię płatają!

Ciecze krew, płomienie świecą,

Pola w garść idą popiołów,

A lud w krzyżacką niewolę!

Reszta w lasy nago bieży,

Karmi się korą zgłodniała,

Z dzikiém źwierzęciem po borach!

Witoldu chce się pod Wilno.

— Rany ja Litwy zagoję,

Gdy ją wezmę w ręce moje.

Teraz mi dobyć stolicę,

Teraz odzyskać dzielnicę,

Ojcowskie Troki dobywać. —

Przyszli pod Trockie Jezioro.

Ale u zamków na straży

Polacy stali wokoło.

Stary im Hanul dowodził.

Objęli Troki, spalili,

Zamek nietknięty pozostał.

Witold go gniewnie porzucił,

Wojsko do Wilna zawrócił.

— Łatwiejszą Wilno zdobyczą. —

I w nocy pod Wilno idą,

Pod Gedyminowe grody.

Ale strzeżone tu bramy,

Ale obsadzone wały,

I polska wiewa chorągiew

Z zamku Turzyska górnego;

Polacy już i tu siedli;

A Mikołaj z Moskorzowa

Przysiągł nie poddać stolicy,

Póki jednego żołnierza,

Dopóki jedną choć rękę

Mieć będzie na jéj obronę.

Krzywy Gród wały obsiadły,

Kobylenie, zaborole;

Głębokie rowy Wilii

Wodami toczą dokoła.

A ile razy Krzyżacy

Potkną się na polskie siły,

Wszędzie zepchnieni, cofają.

Mistrz brodę szarpie zajadły,

Witold włos z głowy wyrywa.

— Będziesz moje, będziesz — woła —

Choćbym miał całe me życie

Patrzeć na cię i zdobywać,

Choćbym miał ptakiem tam wlecieć,

Choćby się ziemią podkopać!

Wnet wojsko swoje sprowadza —

Wié, że Skirgiełło ma wracać.

W nocy do bramy przychodzi,

Jakby wiódł z Rusi posiłki.

Lecz próżno w wrotach domaga,

Aby go wewnątrz puścili:

Bo Mikołaj z Moskorzowa

Poznał, czy przeczuwał zdradę.

Z tyłu Witolda zachodzi

I do odwrótu przymusza.

Klnąc Lachów, Witold uchodzi;

Mistrz za nim ciągnie z swą siłą;

A w drodze żyzny kraj niszczą;

Bo Witold w duszy powiada:

— Niech zna, z kim walczy, Jagiełło!

Łatwiejszy będzie do zgody. —

Potém, gdy Malborga blizko,

Witold wiernego Małdrzyka

Jagielle z słowem posyła.

— Chcesz zgody? — oddaj mi Wilno;

Chcesz zgody? — zerwę z Krzyżaki.

Prędzéj czy poźniéj, w stolicy

Ja z władzą wielkoxiążęcąUsiądę, bracie, usiądę! —

Poseł w polską ziemię śpieszy.

Jagiełło wszystko przyrzeka.

— A teraz z wami, Krzyżacy! —

Nocą z malborskiego zamku

Witold skoczył z garścią swoich.

Żonę i córkę wyprawił

Przodem, na Żmudź swą rodzinną,

Do matki Biruty staréj,

Która na morskim gdzieś brzegu,

Gdy Litwa wkoło się chrzciła,

Wierna starym Bogóm swoim,

Praurymy ogień nieciła.

On sam, wśród nocy, swe siły

Zbiera, szykuje, rozgląda.

Z Malborga w mroku wychodzi.

Trzy zamki z krzyżackich włości

Pali i łupi po drodze.

Wielki mistrz ujrzał trzy łuny,

I odblask widział pożarny;

Ale nie wiedział, co znaczą —

Czy Polacy naszli Prussy?

Czy z Rusi wrogi wyrosły?

Szle na wszystkie strony posły.

Wszyscy śpieszą z odpowiedzią:

— Witold braci wymordował,

Zamki spalił, zdradę sknował! —

Uszóm mistrz swoim nie wierzy;

Zbiera wojsko, w pogoń śpieszy.

Ale już Witold w Podlasiu,

Śmieje się z sztuki, raduje.

A do Jagiełły wysyła.

— Oddaj mi Wilno, mój bracie!

Oto zerwałem z Krzyżaki,

Trzy zamki mnichóm spaliłem. —

Jagiełło w polskiéj był radzie.

Dokoła z brody siwemi

Wojewodowie siedzieli.

— Co z Witoldem począć? — pytał.

Aż starszy, Spytek z Mielsztyna,

— Co począć? — rzecze. — Dwa razy

Zdradził Krzyżaków, rozjątrzył,

Trzeci raz mu nie uwierzą.

Można już zapomnieć o nim.

Dla Polski wróg to niestraszny.

Oddać mu Wilno!! Nie, panie!

On by od Polski się z Litwą

Oderwał. Silnego ducha,

Gdy dziś, nic nie mając, straszył,

Cóż będzie, gdy weźmie Wilno? —

A słowa Spytka z Mielsztyna

Wszystkim do serca trafiły.

Jagiełło posła odprawił,

Na dalsze czasy zostawił

Resztę z Witoldem układów.

A poseł widział, że w Polsce

Źle o Witoldzie cóś myślą.

Zawiodła zgoda mniemana.

Śpieszy do Grodna posłaniec,

Śpieszy w nadniemeński zamek,

Gdzie Witold siedzi na wieży

I czeka jego powrótu;Śpieszy, lecz z głową spuszczoną,

Nie śmié poselstwa objawić.

Witold rozpoznał na czole

Niedobrą wróżbę przyszłości.

— Mów mi złe, a mów mi skoro!

Na złe lekarstwo jest w ręku,

Póki wyleczyć je pora. —

— O panie! — goniec mu szepce —

W Polsce źle słychać o tobie.

Radzi, żeś zerwał z Krzyżakiem.

Ani ci Wilna dać myślą.

Boją się, byś z większą władzą

Z polskiego nie chciał uścisku

Wyrwać się swobodny w pole. —

— Tak! więc Polacy się boją!

Zgadli! o! zgadli myśl moję!

Niech jutro wojsko się zbiera;

Niech trzechset ludzi o świcie

Śpieszy drogami różnemi

I do Wilna wejdzie skrycie;

Niech się po mieście rozproszą

I głosu mego czekają.

Ja w tropy idę za niemi.

Sprawimy w Wilnie wesele,

Wesele siostrze Ryngali!

Henryk, mazowieckie xiążę,

Chce Kiejstutównę poślubić.

Sprawim wesele w stolicy!

Wszakżeśmy z Jagiełłą w zgodzie. —

Rzekł, śmiechem usta wykrzywił.

Rozkazy daje, i rano

Z grodzieńskiego zamku śpieszy,

Ku Wilnu idąc dniem, nocą.

A wojsko jego rozbiteMałemi toczy kłębkami,

Lasy przedziera, górami.

On sam na orszaku przedzie,

Trzysta wozów tylko wiedzie.

W trzechset wozach z miodem beczki;

Dziki źwierz u Białéj WieżyNa wielkich łowach pobity;

Skrzynie z wianem i darami;

A pod skrzyńmi, pod beczkami,

Cztérechset zbrojnych Żmudzinów.

Mrok padał, wozy piaskami

Powoli w miasto ciągnęły;

A miasto spało gdzieś w dole,

I tylko okny drobnemi

W pomroce z dala świeciło.

Wóz piérwszy przybył do bramy.

— Kto? — zapytały się straże.

— Wozy z wianem i przybory

Na Kiejstutównéj wesele.

Witold nas, pan nasz, posyła.

Z Jagiełłą xięciem on w zgodzie.

Chce się w stolicy weselić. —

I piérwsze wozy już wchodzą,

A niecierpliwi żołnierze,

Podnosząc skóry nad głową,

Czekają Witolda znaku.

Wtém z zamku Sudzimund stary

Wypadł, ku wrotóm przybiega;

Długi sznur wozów postrzega;

Pyta, ogląda się na nie.

Na jednym skóry zadrgały,

Dwie się twarze ukazały.

Wnet zbrojny ufiec obwodzi

Z krzykiem wozy Witoldowe,

I wpadają na Żmudzinów,

I odwalają opony,

Mordują w wozach ukrytych.

Krzyk się rozlega daleko,

Strach napastników owładnął,

Pomoc od bram nie przybywa,

Z zamku załoga napływa,

Nié ma jak walczyć i bronić.

Sudzimund już wymordował

Jednych, za drugiemi goni.

I Witold, klnąc, bieży drogą;

Bieżąc, do Wilna odwrócił.

— Będziesz moje! będziesz moje! —

Rzekł, rękę w górę podnosząc. —

Sto razy padnę popchnięty,

Sto razy wrócę pod bramy,

Aż cię nareście pochwycę;

Aż Litwa w ręku mych cała

Powstanie wielka i sławna;

Aż Jagiełło na swym tronie,

Mistrz zadrży w Marii grodzie,

Ruski kniaź na Moskwie białéj. —

Raz jeszcze okiem, w noc ciemną,

Gniewném rzucił, i znikł w mrokach.

XLV

Gdzie Witold pośpieszał? dokąd z garstką ludu,

Na siwym swym koniu, dniem i nocą goni?

Czy na Żmudź, do matki Kiejstuta poddanych,

Po nowe zasiłki, po wojsko liczniejsze?

Czy na Ruś do kniaziów zawierać przymierze,

I z niemi na Lachy puścić się w zagony?

Czy razem z Tatarem pić wodę Dniestrową,

Białogrodzką ordę na Jagiełłę zmawiać?

Nie na Żmudź on śpieszy, nie na Ruś, do Tatar

Znowu do Krzyżaków z chmurném jedzie czołem.

Dwa ich razy zdradził, trzy im zamki spalił,

I krwi ich utoczył, i ziemie spustoszył,

Znowu do nich jedzie, znów o pomoc wzywa.

Lecz mistrz umarł stary; nowego wybrano.

Kto wié, jaka będzie z nowym mistrzem sprawa?

Z małą garstką ludu do Marii miasta,

We wrota zastukał, odmieniwszy imie.

Do mistrza z poselstwem z Litwy przyszedł głębi.

I nikt go nie poznał, na zamek wpuszczono.

Na zamkowéj sali w nocnym siedział mroku

Mistrz nowy, komturów otoczony radą.

Jakieś xięgi patrzą, listy przed się kładą,

I cicho cóś szepcą, a czoła zmarszczyli.

Wtém podwórzec tętni, trąbka się ozwała.

— Do mistrza! Nieznany chce się widzieć xiążę. —

Wnet bracia w krużganki rozbiegli się cicho;

Mistrz sam się pozostał, usiadł w wzniosłym tronie,

Czeka. Drzwi otwarły — Witold wchodzi dumnie.

On spójrzał i porwał, i stoi milczący,

Bo poznał Witolda, a boi się zdrady,

I lęka, czy zamku nie ubiegł ze swemi?

— Cny mistrzu! — rzekł Witold — otom u was znowu!

Z prośbą po raz trzeci, do was, do Zakonu. —

— Z prośbą? do Zakonu? Wy ze mnie szydzicie! —

— Na Boga, nie szydzę. Jagiełło mnie zdradził,

Ja zdradzam Jagiełłę, i do was znów idę. —

— Lecz Zakon ci, panie, trzy razy wszak wiary

Dotrzymał, nie zawiódł. —

      — O! Zakon dotrzymał

Obietnic, gdy dwoje w kolebce struł dzieci! —

Mistrz głowę opuścił.

      — Zapomnim przeszłości.

Jam u was! — pomożcie! Zapłacę Krzyżakóm

I sławą, i ziemią, i wojną z Lachami,

Zapłacę sowicie, co dla mnie zrobicie. —

Mistrz czoło pociera, komturów zwołuje.

Już wieść się rozeszła, że Witold na zamku,

Więc śpieszą i wkoło siadają naradzać.

Długo w noc się sporzą i ostro ścierają.

A Witold uśmiécha. On pewny, że znowu

Odepchnąć go nie śmią. I nim dzień zaświtał,

Na karcie przymierza ciśniono pieczęcie.

— Teraz — rzekł do mistrza — nie tak nam wojować.

Ja pójdę do swoich, od chaty do chaty,

Od sioła do sioła; a kto łuk naciągnie,

Kto procą wyrzuci, kto pałkę podniesie,

Ja wszystkich zabiorę; ja spędzę wam tłumy

Ze Żmudzi, z Podlasia, od Rusi, ze stepu,

Gdzie konie tatarskie w morzu się kąpają;

Ja pójdę i płacić, i prosić, i silić,

Ja zbiorę wam wojsko jak chmurę szarańczy,

By Litwę zalało, zniszczyło, zajadło,

Jak pomor, jak pożar na kark jéj upadło.

Wy, mistrzu, pójdziecie po Niemcach, po braciach,

W zamorskie krainy, w daleki kraj waszy,

I w imie swéj wiary zwołacie do boju

I panów, i xiążąt, szlachtę, gmin i miasta.

Niech wojsko potężne, olbrzymie wyrasta.

Nie czas nam garstkami walczyć już małemi.

Nam Litwę zajechać, i jednym obozem

Od morza do morza położyć széroko.

Ja idę do swoich; do swoich wy szlijcie,

I proście, i płaćcie; zwołajcie Krzyżowych.

A teraz milczenie! Siły swe gotujmy,

I w próżnéj się walce nie możmy przed czasem. —

Tak mówił. Z iskrzącém mistrz słuchał go okiem;

Szedł myślą zniszczenia za wojska potokiem,

I widział Jagiełłę, jak konał w objęciu

Nawały krzyżackiéj, jak ziemia széroko

Płonęła, gorzała i krwią się zlewała.

Aż twarz mu kraśniała i pierś mu buchała.

Za rękę Witolda pochwycił i trzyma.

— Czas drogi — rzekł Witold — do Grodna pośpieszam.

Jagiełło w Podlasiu już zamki mi bierze.

Nim Grodna dosięże i mnie tam zastanie,

Zbierajcie swe wojsko, zbierajcie, na Boga!

Ja gońców rozeszlę na dziewięć pokoleń —

Co żyje powstanie, co żyje zgromadzę! —

Nazajutrz o świcie znów Witold się pędzi.

Nie zasnął, nie spoczął. Gdzie sen mu? spoczynek?

Jagiełło dni dziesięć pod Brześciem już stoi.

Choć mrozy mu wojsko, choć głód go pożywa,

On krokiem od Bugu nie poszedł, aż w grodzie

Załogę osadził, i Hinczę z Rogowa

W dziedzinie Kiejstuta na straży postawił.

Ciągnie na Kamieniec, łatwo go zdobywa,

Bo miejsce to płaskie i rzeka obléwa

Niewielka, ni strome broniły urwiska.

Choć dziewięć swych tylko do szturmu wiódł secin,

Na wieży zamczyska już orzeł powiewa,

A Zyndram Miaskowski w Kamieńcu dowodzi.

Już ciągnie do Grodna. A Witold pośpiesza

Na odsiecz zamkowi. I nie zbiegł na porę.

Jagiełło po lodach przez Niemen przeprawił,

Dokoła zamczyska swój obóz rozstawił,

A szturmem nie mogąc, chce dobyć go głodem,

I czeka posiłków od braci, od Rusi.

Skirgiełło zwołany, Włodzimierz kijowski,

Korybut z Siewierza, pod Grodno przyciągną.

Stał Witold naprzeciw za rzeką i lody;

Chce przebyć, do zamku dostać się swojego,

Lecz Niemen széroko rozpuścił swe wody,

Kry chwycił, rozerwał, Jagiełłę odgrodził.

A Witold z przeciwnéj góry się szańcuje,

I patrzy, jak biją do murów tarany,

Jak jego pomocy załoga wyzywa,

Klnie Polskę z Jagiełłą, rwie włosy na głowie,

I gońca za gońcem posyła co nocy:

— Nie poddać mu zamku, choć wszystkim wyginąć! —

Jagiełło chciał odejść, lecz polscy wodzowie

Wciąż mówią: — Dobędziem! — i wciąż go trzymają.

Już w polskim obozie głód ciężki blademi

Rozpiął się skrzydłami; i żołnierz wymiera,

Chleb z ością i kłosem przegniłym pożera;

Dla koni daleko szukają posiłku,

I strzechy odarte zgłodniałym rzucają;

Mrą ludzie w obozie! Jagiełło chce wracać,

Polacy nie dają, i mówią: — Zdobędziem! —

A Witold? On patrzy, na oczach mu żarem

Pali się chęć zemsty. Nie przebrnąć za Niemen,

Ni dostać na zamek. Codziennie załoga

Posyła, wołając: — Ratuj nas! giniemy! —

On patrzy i duma; co począć, sam nie wié;

Klnie cały świat boży w rospaczy i gniewie.

Na koniec pomyślał — przez rzekę łańcuchem

Zarzucił i łodzie do ogniw posplatał,

Wojsko swe przez Niemen do zamku przeprawia.

Wtém z góry puścili Polacy bierwiona,

I kłody ogromne, i sosny z gałęźmi,

A Niemen je niesie na łodzie Witolda,

A Niemen o łodzie drzewami uderza,

I toną w niemnowych wód głębi Litwini,

Łańcuch się rozdziera, czółna pęd porywa,

A z mnogiéj wyprawy, na stronę przeciwną,

Na obóz Jagiełły jeden człek przybywa.

Na próżno, gdy płynął do wroga ku brzegu,

Witold nań zawołał, by raczéj utonął,

Niż sam szedł w niewolę; na próżno strzałami

Na zdrajcę puszczali, bo zdrajca wypłynął,

I wszystko powiedział, co Witold zamyślał.

Polacy do zamku na nowo szturmują,

Już mury się walą, rowy napełniają,

I wieże rozbite padają na głowy,

Polaków i Litwę gruchocząc pod sobą!

Wyłomem Jagiełły cisną się żołnierze.

I nie chce już Witold bezsilny poglądać

Na swoję sromotę. — Obozy — rzekł — związać. —

Siadł na koń, milczący ku Prussóm pogonił.

XLVI

Nigdy, jak Litwa pamięcią zasięże,

Straszniejsza na nią powódź nie spłynęła!

Ani tatarska tak straszną nawała,

Ni lackie wojny w Olgierdowéj ziemi!

Od czasów, kiedy wzdęte rzek powodzie

Zlały jezioro u Białego Morza;

Kiedy się ziemia pod Perkuna dłonią

Trzęsła, i w góry, w doliny skrajała,

Wodami cała spłynąwszy wysoko;

Od czasu, kiedy z wschodniéj przyszłe ziemi

Olbrzymów plemie w bursztynowych brzegach

Usiadło — wojsk się nie zebrało tyle

Na Litwę biedną! Zda się, kopytami

Ziemię rozdepcą, z rzek wodę wypiją,

Jedną mogiłą cały kraj pokryją.

Powstał mistrz. Wielkim głosem ku zachoduZawołał braci. Z daleka, zza morza,

Kędy się słońce kąpie w oceanie,

Idą rycerze na mistrza wołanie:

Z angielskiéj ziemi, z francuzkiego kraju,

Z niemieckich lasów liczne ufce płyną,

A każdym ufcem dzielny mąż dowodzi;

Idą łucznicy z dalekiéj gdzieś ziemi,

Wloką się działa z paszczami strasznemi;

Chorągwie dziwne nad wojskiem szeleszczą.

Obcych języki piérwszy raz o lasy

Litwy odbite, nigdy niesłychane,

Pieśnią rycerską powietrze wzruszają.

Konie rycerzy — olbrzymiego rodu,

Postawy silne, a każdy na sobie

Dźwiga żelazną, świecącą zbroicę,

W żelaznym szłyku blade czoło kryje,

W żelazne wiżos nogi obuł silne,

I łuk na plecach dźwiga, co go w Litwie

Ni podnieść człeku, ni wypuścić strzały.

Łupem jednego obcych wojsk żołnierza

Dziesięciu Litwy mężów byś uzbroił.

A wszystkich Witold na Litwę sprowadził!

Na Litwę swoję! On rzekł w duszy hardéj:

— Musi być moją! ja będę panować

Choćby nad pustą litewską mogiłą!

Choćby nad puszczą z dzikiemi źwierzęty! —

On rzekł i zwołał ufce wojowników;

A jak się chmura czarna w troje dzieli,

Kiedy ją wiatr rozporze na szmaty,

Tak wielkie wojsko rozbiło na troje,

I idzie, Litwie śmierć niosąc i klęski!

Na polach Kowna piérwsi się gromadzą,

Złączyli wszyscy i ciągną pod Troki.

Zamek nie ustał; działa go podarły;

Upadły wieże, bramy się rozwarły.

Weszli zwyciężcy na zwaliska grodu.

Miasto spłonęło, lud poszedł w niewolę,

Trupy pływają po mętném jeziorze.

Pusto i głucho! tylko rybitw biały

Skrzydełka kąpie, muska jego wody;

Tylko się krucy na ruinach chmurą

Zwalili, szarpać kościotrupy krwawe.

A Witold westchnął, patrząc na zniszczenie,

I wskazał ręką — ku Wilnu pójdziemy! —

Idą pod Wilno. Na Szyszkińskiém Polu

Skirgiełł im z garścią Rusi zaparł drogę,

Z nim Światosławicz Hleb i syn Jawnuta,

Siemion Zasławski, kniaź Hleb Czartoryski,

I Iwan Lwowicz, i ruskie bojary.

Sparły się wojska u stóp gór w dolinie;

A Niemcy, w prawą rozciągnąwszy stronę,

Objęli swoim żelaznym uściskiem

Ruś, co bezsilna z rospaczą walczyła.

I wzejdą krzyki, i zaświecą strzały.

Jak tur się dziki rzucił między wrogów

Witold, i miecza dobywszy jasnego,

Szuka Skirgiełły, bo pragnie krwi jego.

Poza nim Niemcy gonią Ruś wylękłą,

I aż pod Werki wybiegli za niemi.

Ziemia się trzęsie zryta kopytami,

Zielona trawa sczerniała, kraśnieje,

Krew, czérwonemi płynąc strumieniami,

Z pagórków, szumiąc, w doliny się leje.

Lipcowe słońce nad głowy rycerzy

Sieje promieńmi z płomieni zbitemi;

A czarne chmury, z wiatry gorącemi

W twarz Rusi idąc, piaskiem w oczy sypią,

Jakby się także z Witoldem zmówiły.

Już ruskie wojska rozbite na poły,

Część leży w dole, nieforemna bryła,

Którą niemieckie roztłoczyły konie,

Ludzi, rumaki w jedno ciało zbiły.

Druga część próżno ku Werkóm ubiegła,

Jazda krzyżacka ściga ją w pogoni.

A droga, kędy przeszli wojownicy,

Trupami, końmi, człońkami znaczona,

Kędyś w zaroślach garścią mięsa kończy.

Trzecia część, któréj Skirgiełło dowodzi,

Już tył podała, i śpiesznie uchodzi

Na stare Wilno. Witold z mieczem w dłoni,

Krwią zlany cały, ślad w ślad za nim goni.

Ciężkie niemieckie ufce się zostały,

Z Witoldem tylko jeden poczet mały.

Lecz gdzie strach pędzi, dosyć garści ludzi.

Noc pada, xiężyc na niebie się wznosi,

Skirgiełł uchodzi, Witold w plecach jego

Krwawi miecz wielki, obcina, zabiera;

Aż na przedmieścia wileńskiego grodu,

Bramy minąwszy, za Skirgiełłem wpada.

Tu żołnierz mordów i klęski niesyty,

Ogień pod domy rozrzuca széroko;

Wiater się z burzą zrywając i gromy,

Pędzi płomieniem na przedmieścia chatki!

I fala ognia, jak rzeka wylana,

Płynie po dachach, lud z domostw wygania,

Szérzy się, idzie, roznosi, rozlewa.

Wszystko, co żyje, w Krzywy Gród ucieka.

Co pozostało, napastnik rozsieka.

A burza, warcząc nad Witolda głową,

Piorunem z niebios i gradem pomaga,

Płomień rozdyma i przejmuje strachem!

Już jakby jedno płomienne jezioro,

Domostwa Piasków krwawym ogniem gorą!

Witold się patrzy, i ludzi rozgania

Pomagać burzy i zniszczenie szérzyć!

Chciał za Skirgiełłą do zamku uderzyć,

Lecz świéży z Grodu Krzywego posiłek

Stanął mu w poprzek. — Więc na jutro reszta —

Rzekł, i na Piaskach, w zniszczonym klasztorze,

Obóz rozbija i na swoich czeka.

Nazajutrz rano wojsko się przywleka.

Przybyli Niemcy obciążeni łupem,

Wioząc starszyznę, między bitwy trupem

Na polu walki poległą bez sławy.

Hleb Światosławicz, Siemion syn Jawnuta,

Zasławski xiążę, i Hleb Czartoryski,

I Iwan Lwowicz, życie utracili.

Cieszą się Niemcy z wygranego boju.

Dobra to wróżba! Wnet zamek obsiedli

Dokoła, wojska i działa obwiedli;

Z spalonych przedmieść deski osmalone

Zwłóczą, i budy dla starszych gotują;

Inni szałasy z gałęzi zielonych

Stawią; a patrząc na zamkowe mury,

Śmieją się, myśląc, że jutro tam będą

Gościć wesoło na krwawych komnatach.

Lecz łatwiéj było Skirgiełłę słabego

Pożyć na polu, niż Gedyminowe

Dostać zamczysko: bo polska w nim siła

I ruskie wojsko zbiło ocalone.

Na górnym zamku Moskorzowski wiedzie

Polską załogę: na dolnym Korygiełł

Dowodzi Rusią i garstką litewską.

Tu lud się z miasta wylękły zgromadził,

Z skarby swojemi i ubogiém mieniem;

Co żyło w Wilnie, pod mury uciekło,

Drżące ze zgliszczów za wały przywlekło;

I padli męże, starcowie, niewiasty,

Z łzawemi oczy patrząc na pogorzel,

Tuląc ku sobie, wyglądając chwili,

W której by w własnéj obronie walczyli.

Cicho na zamkach. Na górnym powiewa

Polska chorągiew; na niéj krzyż czérwony,

Wielki, widoczny, bije mnichów w oczy,

Aby wiedzieli, że nie na poganyWyszli — chrześcijańską krew ta wojna toczy.

Piérwszych dni działa burzące przywiedli

Niemcy, stawili, zamek okrążają,

Liczą wyżyny, wpatrują w parowy,

Tarany stawią i drabiny wiążą;

Potém stanęli, i ognistym mieczem

Opaszą zamki, ścisną je żelazem.

Próżno! załoga broni się, jak wściekła;

Na Krzywym Grodzie ojcowie i dzieci,

Każdy z swém mieniem, skarby najdroższemi,

Chce ważyć życie, by drugim ocalić;

I ile razy z bram wyrwą wileńce,

Tylekroć Niemców tłoczą pod nogami,

Sieką i biją, aż rzezią bezsilni,

Nazad do zamku powrócą oddychać.

A w nocy ani zasnąć, ni odpocząć!

To ogień rzucą, to najdą od boku,

To porwą jeńców. I nié ma spokoju!

Wojna straszliwa, bo wojna bez boju,

A w ciągłéj trwodze, ni wygrać nadziei.

Mistrz marszczy czoło, graf Algard się gniewa.

— Dopókiż będziem stać pod tym szałasem?

Patrzeć, jak dzieci, na tę garść poganów?

Nam trzeba działać, całą rzucić siłą. —

— Czekajcie — Witold w ucho mistrzu szepce —

Jutro wy wszystkich sposobcie do boju.

Na Krzywym Grodzie z dwóch stron pożar rzucą.

Płomień ich wewnątrz, my zewnątrz napadniem,

Obu zamkami i Wilnem owładniem. —

I kilku swoich wysłał potajemnie.

Niemcy tymczasem siedzą pod namioty,

Spijają miody i kości rzucają,

To z psy na łowy w lasy się puszczają.

Aż nadszedł wieczór. Niebo jasne było,

Xiężyc nie świecił, tylko piaskiem złotym

Gwiazdy na niebie błyszczą rozsypane.

Cicho w obozach. Wtém nagle zaświszczą

Z dwu stron płomienie nad parkan wybuchłe;

Krzyki za niemi. Wojsko już gotowe

W Krzywy Gród pędzi i bramy wywala.

Srogiemi jęki wrzeszczy lud zamknięty.

Na próżno wodze w dziedzińce go pędzą,

Stawią w szeregi — każdy matkę, żonę,

Dziecię porywa, ze skarbem ucieka.

Wybito bramy; lecz tłum, pędząc ślepy,

Na mur żelazny Krzyżowców napada;

Cofa się; ztamtąd płomienie go pieką,

Tu miecz go siecze i o ziemię wali,

Konie tratują, mordują łucznicy.

Wodze i ludzie głowy postradali.

Ani ratować, ni bić się i bronić!

Xiążę Korygiełł z Narymundem pińskim

Garść ludu wkoło siebie zgromadzili,

Ścisnęli szyki, do bramy skoczyli;

Lecz ciężka walka — Niemiec murem stoi,

I prze ich w ogień. Z rospaczą nań lecą,

Biją o zbroje — na próżno; już zbroje

Pieką jak ogień, szaty na nich palą,

Pękają łuki i pałki się kruszą,

Na głowach włosy płoną, całe ciała

Niebieski płomień syczący przebiega,

A Niemiec prze ich, ściele pod nogami,

Tnie mieczem, płata, i uciec nie daje!

Wrzask pod niebiosa wzniósł się przeraźliwy;

Brzęk mieczy, ognia trzaskanie i syki,

Hymnem zniszczenia śpiewają ogromnym;

Góra się Turza jasnością oblała,

I Łyse wkoło stoją w ogniu Góry;

A niebo czarne, na niebie obłoki

Żeglują krwawe, że w pożarnym blasku

Gwiazdy pogasły. Na wysokiéj wieży

Stoi Świdrygiełł, Moskorzowski stoi,

Xiążę pijane śmieje się szalono,

A stary Polak klęczy z złożonemi

Rękoma na krzyż, modli się gorąco,

I łzy mu płyną po zwiędłych policzkach.

Nareście pożar przygasać zaczyna,

Dym tylko gęsty ku niebu się wznosi,

Głównie goreją w stos wielki zwalone,

Trzaskają mury w ogniu rozżarzone,

I jęki słychać i niemieckie krzyki,

Dokoła grodu, jakby wał széroki,

Ciała zabitych leżą usypane.

Niemcy je szarpią, jako krucy czarni;

Zasiedli w zgliszczach nad ogniem gasnącym;

A śmiech ich dziki do zamku górnego

Doszedł, aż zadrżał Moskorzowski stary.

Na czarnym koniu, z rozczochranym włosem,

Nagiemi ręki, krwią spiekłą zlanemi,

Pędzi ku muróm Turzego Zamczyska

Jeździec od Niemców, a na długiéj włóczni

Chwieje, potrząsa bladą trupa głową,

Po niéj włos złoty spływa rozpuszczony,

Oczy otwarte, usta wykrzywione.

— To Korygiełło! — czarny jeździec woła. —

Patrzaj, Skirgiełło! brata twego głowa!

Patrz, stary Lachu! Tak poniesiem wasze! —

Aż Moskorzowski ukrył twarz rękoma,

A Skirgiełł, pieniąc, na ziemię się rzucił.

Straszny był ranek, gdy pobojowisko,

Trupem okryte, popiołem i gruzem,

Brzask oblał ranny, i z górnego grodu

Upadły oczy oblężonych na nie.

Na górnym grodzie zgiełk i niepokoje;

Niewielka siła Polaków została;

Skirgiełł dwór tylko ruski ma przy sobie.

Dwóch wodzów było. Na górze wyniosłéj

Zamek niewielki. Siły wycieńczone.

Wilno spłonęło, spłonął zamek dolny.

Znikąd odsieczy wyglądać, pomocy.

A wróg opasał, i szydząc, spoziera

Na gród, jak chłopcy na gniazdo ptaszęce,

Które, gdy zechcą, wezmą w swoje ręce.

I niechęć jeszcze dwóch wodzów niezgodnych

Przyszła ostatek odebrać nadziei.

Bo Moskorzowski, przez Jagiełłę dany,

Nie chciał Skirgiełły pijanych rozkazów

Słuchać. Skirgiełło próżno kark mu zginał,

Szalony, zamek przebiegał z drużyną,

Sam na nim panem. Ilekroć z dowódźcąZejdą się, kłótnia straszliwa wybucha.

Kniaź rozkazuje, a starzec nie słucha.

— Jam tutaj panem, nieposłuszny sługo!

Lub idź, lub moje wypełniaj rozkazy. —

Stary stał niemy. — Jagiełło mnie wsadził,

On moim panem. Zostanę, obronię,

Ani ztąd pójdę, póki on ode mnie

Nie weźmie władzy. — Dzień i noc się oba

Waśnią, a Niemiec do zamku szturmuje;

Działa na zgliszczach w długi rząd postawił,

Dzień i noc kule rzuca zapalone.

Mury się walą! Moskorzowski stoi,

Ludzi zachęca, wyłomy zapycha,

Ziemią nanosi, wory wełnianemi,

Gruzem i gliną; a gdy Niemcy zbliżą,

To belki dachów ciska i kamienie,

Wrzątek im leje i smołę na głowy,

Jak psów ich pędzi od bramy zamkowéj;

Czy z tyłu idą, czy z przodu, czy wkoło

Opaszą zewsząd — starzec się podwaja:

Wszędzie go widać, jak po blankach leci,

I piersią zbrojną wyłomy zasłania.

Witold się wścieka, Niemiec zęby zgrzyta.

— Cóż to? zaklęta twierdza, niedobyta?

To gniazdo wróble na góry wierzchołku! —

I coraz silniéj szturmują — na próżno.

Na zgliszczach miesiąc, dwa, jątrząc się, leżą,

Aż tęskną obcym wojna być poczyna.

Próżno ich Witold prosi i zaklina.

Co dzień z nowemi hufcami odchodzą.

Mistrz Witoldowi rzekł: — Na próżno dłużéj

Stać tu. Wrócimy. Teraz w kraj pożeniem,

Bo trzeba gości łupem przyjąć hojnym,

Krwią i pożarem nakarmić do syta. —

Obóz się ruszył. Witold się obraca

Ku zamku, nie chce żegnać bez nadziei;

Okiem mu tylko rzucił — Do widzenia! —

XLVII

Zaledwie spoczęło wojsko Witoldowe,

Krzyżacy po zamkach znojny pot otarli,

I zbroje zrąbane na nowo przekuli,

I łuki nagięli, strzały zaostrzyli,

A wiosna się w gajach ozwała wesoła.

— Pod Wilno! pod Wilno! — znów Witold zakrzyczał. —

Pod Wilno! na Litwę! Mnie nie spać spokojnie,

Aż Litwę odbiorę, aż wezmę stolicę.

O! chodźmy znów, mistrzu! Patrz w okno — jaskółki

Latają pod okny, bociany klekoczą,

I orzeł pociągnął gdzieś w chmury wysoko.

Już wiosna — biegnijmy! już pora do boju! —

Znów wojsko krzyżackie od zamków się zbiera,

I bracia powstali z legowisk zimowych,

Przywdzieli szyszaki i miecze przypięli,

Świętą pieśń zanócą, na konie wsiadają,

Z Witoldem na czele do Litwy ruszają.

Lecz nie tak im raźnie, bo liczba ich mniejsza.

Krzyżowcy za morza do domów wrócili.

Jagiełło tymczasem do Wilna poskoczył,

Gród wyższy umocnił, gród niższy otoczył

Nowemi osady, płotami, wałami,

I bramy nasrożył, i działa rozstawił,

Skirgiełłę na Kijew zarządzać odprawił,

A Jaszka nad Wilnem dowódźcą posadził.

Jaszko z Oleśnicy, mąż młody i dzielny,

Sam jeden na zamku; i począł się pilnie

Zakrzątać obroną. Dzień i noc zasiłkiZawożą, załogę wzmacniają, a zamki

Na nowo z popiołów i zgliszcza powstały.

Już czeka Krzyżaków, i pewien sam siebie

Wygląda na wieży, rychło się nagonią?

Ot szlakiem się cisną, ot obóz już kładą.

Lecz wprzódy się Jaszko uwinął, i miasto

W perzynę obrócił, by nie miał wróg dachu,

Od burzy osłony, lud wygnał na lasy;

Sam w zamkach szydersko śmieje się, patrzając,

Jak Krzyżak Krzywy Gród otoczył obozem,

Przy Marij na Piaskach kościołku położył.

Noc padła. — Niedługo mnichóm tu popasać! —

Rzekł Jaszko, i swoich przebudza, szykuje;

W piérwszym śnie otworzył zamczysko, napada

Na obóz Witoldow. Zaledwie stróżowie

Znak dali pobudki, i ciężkich swych zbroi

Krzyżacy nie zwlekli, nie dosiedli koni,

Już Jaszko na karku, uciera się z niemi.

Noc całą walczyli. Nad świtem, gdy mnichyNa konie się zwiedli i w zbroje ubrali,

On obóz rozbiwszy, do zamku ucieka.

Mistrz smutno, o brzasku, na pole pogląda,

Trupy swe policzył, popatrzał na mury.

— Ciągnijmy — rzekł — daléj. Na Wilno nie przyszła

Godzina. Dobędziem go poźniéj, Witoldzie! —

Na próżno go Witold zaklina, namawia,

Korzyści, widoki i sławę przedstawia.

On milczy, a wojsku ściągać się rozkazał.

Już obóz w milczeniu zwija się, Krzyżacy

Na konie usiedli, a Witold za niemi

Odciąga, klnąc mistrza, i oczy odwrócił.

— Raz jeszcze na próżno! raz może ostatni!

Lecz znowu powrócę, powrócę, zdobędę! —

Odchodzą; lecz idą po Litwie płomieniem;

Nad Wilią Gród Nowy rozryli; nad ŚwiętąZwrócą się, Wiłkomierz obegnać i palić;

A sioła po drodze, gdzie puste, zażegną,

Gdzie lud jest, to w pęta, i gnają na Prussy.

Aż przyszli nad Niemen. Nad Niemnem mistrz każe

Trzy zamki u brzegów swym ludzióm budować.

Trzy staną od granic zakonników straże,

By dawać znak mnichóm, gdzie wojnę gotować,

By ciągle na oku mieć Litwę, i szpony

Zapuszczać w nią głębiéj, i drzeć jéj wątrobę,

Co wiecznie odrasta, by zawsze ją zżerał.

Metemburg Witoldu mistrz w darze oddaje.

Dla niego, dla niego danina to licha!

On całéj chce Litwy, nie zamku jednego.

Odeszli; a Wigand na nowe grodziska,

Wysłany przez Jaszka, z Lachami naciska;

Trwogą je obegnał, lecz z niczém powrócił;

A w drodze zachorzał, i trupem z wyprawy

Na Świętą Dolinę odpocząć przyjechał.

Dano znać Witoldu, że Wigand nie żyje,

Brat luby Jagiełły. On szepnął: — Czas zgody.

Skirgiełło w Kijewie, ja siędę na Wilnie.

Dość przecie paliłem, dość krwi już wylałem.

Czas za krew, pożogę, sięgnąć po zapłatę. —

XLVIII

Xiężna Zofja Witoldowa

Kwitnie, jak róża w ogrodzie,

Jak nad Wilią lilje kwitną.

Nié ma równéj jéj w urodzie.

Złote kosy do nóg płyną,

Niebieskiemi błyska oczy,

Białe liczko zrumienione,

Usta uśmiechem rozwarte,

Ząbki jak kwiateczki białe,

A na czole ojca duma,

A w wejrzeniu dobroć matki.

Sława o niéj zapłynęła

Na moskiewski gród Wasila.

I Dymitrowicz wysyła

Do Witolda posły swoje,

Posły swoje, swaty, dary.

— Daj mi Zofję — ja ci bratem,

Ja ci będę sprzymierzeńcem. —

Xiążę Witold głową wzrusza,

Długo myśli, długo duma;

Aż rzekł posłóm: — Dobrze, zgoda.

Niechaj Wasil przyśle posły.

Dam mu Zofją, i przymierze

Zawrzem z sobą na wiek wieków. —

Wstrząsł Jagiełło się na tronie;

Polskim panóm pobielały

Z strachu lica; siwe brody

Wzięli w ręce i dumali;

Powiedzieli Jagiełłowi:

— Zwołaj, Panie, brata twego,

Daj Witoldu Wilno, Litwę.

Niechaj Polsce hołd przysięże,

Niechaj wiernie trzyma z nami.

Zły na wroga, dobrym druhem,

Dobrym sprzymierzeńcem będzie. —

I Jagiełło śle Henryka.

Henryk, mazowiecki xiążę,

Witoldowi dawno znany —

Kiejstutową córkę młodą,

Piękną Ryngalę zaswatał.

I wesele zgotowano,

Zebrał Witold dla niéj wiano;

Ale Henryk w dom powrócił,

Bracia Henryka obsiedli,

Narzucili suknię mniszą,

Serce chłodem obrzucili —

Henryk zabył narzeczonéj.

Teraz ku niéj Jagiełłowe

Znowu poselstwo go wiedzie.

Na malborski gród przybywa.

Tam wesele — Zofja młoda

Z włosem siedzi rozplecionym

Między dziewczęty kraśnemi,

Jak w trawie fijołek wonny.

Matka płacze, kryje oczy,

Ojciec usiadł na uboczy,

I podparty silną dłonią

Marzy o czémś, ani słucha

Jęku córki, dziewic śpiewu.

Ryngala siostra ponuro

Na wianek patrzy ruciany,

Duma w ciemnym kraju sali.

Wkoło światła jasno gorą,

Chodzą krzyżowi rycerze,

Ruskie szepcą cóś bojary.

Wtém drzwi na rozcież otwarły,

I wszedł Henryk w sukni mniszéj.

Nikł nie witał, nikt nie poznał.

On do Witolda podchodzi.

Dumném okiem kniaź go zmierzył,

Nie dał ręki, wzgardą wita.

— Cóż na zamek nasz was wiedzie?

Czyli pamięć umów dawnych,

Które dawno potargałeś? —

— Cicho, xiążę! — Henryk rzecze —

Nie tu miejsce, nie w biesiadzie,

O ważniejszych mówić sprawach.

Jestem na Zofij weselu.

Gdy zechcecie wiedzieć więcéj,

Wszak wielki zamek xiążęcy —

Inne miejsce na rozmowę

Znajdziem. Jam poseł Jagiełły. —

Na te słowa tajemnicze

Lica Witolda się palą;

Wstał, radość mu z oczów błyska,

Chodzi, obrzędy przyśpiesza,

Sam córkę sadza za stołem,

Sam przewodniczy biesiadzie.

A mistrz, widząc go wesołym,

Na karb zamężcia to kładzie.

I Anna, postrzegłszy, z cicha

Jego się szczęściem uśmiecha.

I Zofij oczy za łzami

Błysły tęsknemi uśmiechy,

Jakby matce dla pociechy,

Jakby ojcu na zapłatę,

Że szczęście, radość jéj wróży.

Jedna Ryngala nieśmiało,

Smutno siedzi w końcu stoła;

Rzuci okiem na Henryka,

Wzrok odwraca i unika,

By nie spotkać się z wejrzeniem.

On ją postrzegł — w jego sercu

Stary pożar się rozpalił,

Sukni swéj zapomniał mniszéj,

Porwał puhar, patrzy na nią,

Myśl gdzieś pędzi w młode kraje,

Znowu swaty jéj przysyła.

Lecz Ryngala spuszcza oko,

Łza na ręce z powiek spada.

— Można wiarołomnym wierzyć? —

Ale uczcie koniec szumnéj.

Witold żegna swoich gości,

Zofję w czoło pocałował,

Oddał matce. Matka z łzami

Do swych piersi przytuliła.

A! ostatni raz to może

Na dziewicze wiedzie łoże,

I uśpi ją snem dziecinnym,

Snem młodości, snem niewinnym,

Za którym jasne marzenia

Stoją ze skrzydły złotemi,

W których świat w niebo się zmienia,

W których słodziéj niż na ziemi!

Henryk jeszcze stoi w sali,

Witold za ręce go chwyta.

— Chodź, mój gościu! — szepce cicho —

Chodź! chodź za mną! Ja chcę wiedzieć,

Z czém Jagiełło cię przysyła. —

Weszli w Witolda komnatę.

Nagie ściany, twarde łoże,

Skóra niedźwiedzia na ziemi,

Na ścianie na krzyż dwa miecze,

W środku ognisko niezgasłe,

Znicz — litewskim obyczajem,

Żadnych bogactw, ni wygody,

Gliniany kubek do wody,

Trąbka miedzią okowana,

A dokoła biała ściana

Dymem ognia okopcona.

Witold drzwi opatrzył, ściany,

Obszedł dokoła komnaty,

W okno wyjrzał, i na czaty

Sługę u sieni postawił.

— Mów! — zawołał — co mi niesiesz?

— Xiążę! jestem posłem zgody.

Dość już wojny, dość zniszczenia.

Jagiełło daje ci Wilno

I wielkoxiążęcą władzę.

Zerwiesz na zawsze z Zakonem,

Na wieczność Polsce przysiężesz

Litwa twoja. Ty jéj chciałeś,

Dla niéj krew swoję i cudzą

Strumieniem szérokim lałeś.

Mów, czy poselstwo przyjmujesz? —

Witoldowi głos drży w piersi.

— Xiążę! — rzecze — raz już drugi

Jagiełło takie śle posły.

Raz zerwałem już z Zakonem,

On obietnic nie dotrzymał.

Może znowu mnie uwodzi? —

— Słowo jego — słowo moje.

Idź i zabierz. Wilno twoje.

Oleśnicki ma rozkazy.

Dosyć ci zapukać w wrota. —

— Słowo! słowo! — zadumany

Witold wtórzył. — Marne słowo,

Kiedy słowa wiatr rozwiewa. —

— A więc karta? — Henryk rzecze —

Oto polskie są pieczęcie. —

— Karta! karta! — Witold znowu —

Kartóm głupcy tylko wierzą.

Trzy-m pieczęcią moją cisnął

Dla Zakonu, trzy zerwałem,

Gdym chciał zerwać, myślał zdradzić.

— Czegóż więcéj możesz żądać? —

— Władzy! Litwy! Wilna mego! —

— A więc śpiesz, i idź po niego. —

— Dobrze — cicho Witold rzecze. —

Słowo biorę, biorę kartę.

Lecz na Bogi nasze stare,

I na nową klnę się wiarę,

Jeśli król zawiedzie słowo,

Ja wskroś Polskę przejdę całą

I powrócę z jego głową,

Choćby mnie kosztować miało

Własną moję! — Pięścią cisnął,

Zęby zgrzytnął, okiem błysnął.

Siadł, i rękę Henrykowi

Podał. Długo w noc się czarną

U ogniska ich rozmowa

Ciągnie, zrywa, rozpoczyna,

I rozżarza, i ucina.

Po północy kury piały,

Kiedy Henryk do komnaty

Wszedł i rzucił na posłanie.

Lecz sen powiek mu nie klei,

Bo wciąż przed nim, w wianku ruty,

Snuje się obraz Ryngali;

Zda się, słyszy głos jéj smutny,

I serce żywiéj mu bije.

— Mieć ją mogłem, mieć nie chciałem! —

W marach, mękach, sen żelazny

Ujął go w objęcia swoje.

A wciąż mary mu się snują

W weselnych rucianych wiankach,

Pieśni smutne w uszy biją;

Widzi siebie u ołtarzy,

Od ołtarza gdzieś wysoko

Idzie, idzie w trumnę czarną.

Z lewéj strony pieśń żałoby,

Z prawéj pieśń nócą weselną.

Słońce w okna zaświeciło,

Gdy się widzenie skończyło.

W podwórcu już pełno koni,

Wozy wiodą, znoszą skrzynie,

I wielbłądóm na ramiona

Kładną ciężkie Zofij wiano.

Jeźdźce w podróż się sposobią.

Środkiem Witold się przechadza,

Wszędzie spójrzy, powié słowo,

Lud zwołuje i zgromadza.

Wtém mu Anna zajdzie drogę.

— Mężu! Panie! — rzecze cicho —

Czegoż dziecię tak ci prędko

Z twego domu w świat wyprawiać?

Dzień mi jeszcze, dzień daj jeden! —

— Dzień — nie; dwa dni, Anno moja!

My z nią jedziem, ja ją wiodę.

Każ sposobić swéj czeladzi. —

— Lecz tyś wczoraj nie wspominał?

Chciałeś długo posłów wstrzymać. —

— Wczoraj, Anno! wczoraj przeszło,

Przyszło dzisiaj. Rób, co każę. —

Poszła Anna. Mistrz mu drogę

Zaszedł. — Dokądże tak skoro? —

— Chcę me dziecko przeprowadzić.

Pora ciężka. Niech ucieka.

Poźniéj wiatry, poźniéj burze.

A Moskwa, wiész! o! daleka!

Wasyl niecierpliwie czeka.

Posły nawet mnie prosili,

Bym nie zwlekał jednéj chwili.

I wy, mistrzu, wy też z nami?

Dłużéj podzielcie gościnę.

Ja na zamki moje jadę. —

— Jedźcie z Bogiem, jedźcie sami.

Mnie w Królewiec trzeba śpieszyć. —

— Cóż! dni kilka? — I dzień drogi. —

— Mamyż rozstać się tak prędko? —

— Prędko, prawda; nie na długo.

Powracajcie — czas nam w Litwę! —

— O! powrócę! jam gotowy!

Ludzi tylko więcéj zbiorę;

Algimunda ślę w Podlasie,

W Litwę wysyłam Małdrzyka;

Na Żmudzi matka żołnierzy

Kupi mi, wyśle tu do mnie.

Czekajcie mnie, mistrzu, zbrojno.

Wkrótce znów wyjdziemy w pole. —

XLIX

Malborskie wieże na niebie czerniały,

Słońce świeciło. Witold piersią całą

Odetchnął; spójrzał na zamkowe ściany.

— Bądź mi zdrów, mistrzu! niewolo Zakonu!

Kłamstwo tak długie, upokorzeń tyle!

Przecież się z wami rozstanę na wieki,

I Litwa moja! jam na Wilnie panem!

Krwią-m się dowalczył serca u Jagiełły.

O! gdyby prędzéj usiąść na stolicy,

I cienióm ojca położyć na grobie

Czapkę xiążęcą i miecz mój skrwawiony! —

— Do Metemburga! — zawołał czeladzi. —

Wy jedźcie z xiężną i posły ruskiemi.

Moi zostaną. — Gdzie Witold prowadzi?

Na Ritterwerder. Serce już mu bije,

By pomścić swoich na Zakonie dzieci.

On nie zapomniał niemowląt potrutych! —

— Na Ritterwerder! — Pod wrota podchodzi,

Trąbką zaśpiewa. Trąbka to im znana.

Dwa lata Witold był gościem Zakonu.

Więc most spuszczają. On do zamku wpada,

Ale nie gościem, wrogiem leci wściekłym.

— W pień ciąć załogę! — na swoich zakrzyknął.

Litwa się wali na bezbronnych braci.

Pełen podwórzec rannych i zabitych.

Co żyje, w zamku komnaty ubiega.

Jedni się chronią, drudzy prą za niemi.

Na cztéry rogi pali się budowa.

Mnichów wywlekli na brzeg Niemna, wiążą

Kamień u szyi, i w litewskich wodach

Topią! Za chwilę nic nie pozostało.

Wzgórze i zgliszcze! kupa tylko kości!

A Niemen płynie, jak płynął od wieka,

Choć w sine głębie sto trupów upadło!

Dwa dni, dwie nocy leci bez oddechu

Witold, po drodze woła lud do siebie,

Na Zakon jątrzy, podburza, wywodzi.

Wtém zbieg, niewolnik, za wojskiem przypada.

— Krzyżacy gonią! — Gonią! — Witold woła. —

— Za tobą, kniaziu! — On wojsko rozkłada;

Sam w lesie ciemnym ze swemi zasiada,

Gdzie błotem wązka ścieżka się przesuwa,

Długa a ciemna; z obu stron sosnowe

Stare się wznoszą litewskie olbrzymy;

I strumień wije, ziemię rwąc głęboko;

A trzęsawiska, zielonemi trawy

I żółtém kwieciem ukryte, tak śmieją,

Jak śmieją usta fałszywego człeka!

Wpośród nich olchy i dęby wyrosły,

Między sosnami blady liść wyniosły;

Z drzewa ściętego pomost środkiem słany

Groblą się długą wciąż boru wywija.

Z obu stron grobli Witold się zasadził,

Drzewa podcina, odwróty zamyka,

Przód im odsłania i czeka w milczeniu.

Aż tentent kopyt słychać w oddaleniu.

Znać z ciężkich kroków, że krzyżackie konie

Żelazem zbrojnych w pole braci niosą.

Zmrok pada. Komtur w las puszczać rozkaże.

Lecz ledwie w lesie — drzewa chwiać poczęły,

Grad strzał się sypie, z tyłu ludzie zbrojni,

Z przodu sam Witold naciera na braci.

Padają rzędem, jak sznurem ciągnęli,

Biegą ich konie, a Litwa zwycięzka,

Z okrzykiem; Łado! walki dokonywa,

I krwią się Niemców nasyca szczęśliwa.

   W zamkowym kościele

Śpiew wielki, zwycięzki o sklepienia bije,

 Wieją w podwórcu chorągwie litewskie,

 Na wyższym grodzie wiater Pogoń wzdyma.

      Otwarte bramy,

      Domy otwarte,

      Lud na ulice

      Płynie ściśnięty,

      Całą zalega

      Świętą Dolinę.

   Nie pogrzeb, nie stosy;

Weselny to obrzęd, obrzęd to radośny.

 Dzwony się z wieży odzywają tłumnie,

 A głos im ludu wtóruje do śpiewu,

      I światła płoną,

      Kadzidła dymią.

      Andrzéj Wasiło

      Stał u ołtarza,

      Witold na tronie

      Siedzi wysokim.

   Pod dachem złocistym

Jagiełło z Jadwigą, w złotogłów przybrani,

 W koronach, z berły stanęli w milczeniu;

 Dokoła polscy cisną się panowie.

      Litwa zdumiała

      Kościoł napełnia;

      A na ołtarzu,

      Kędy niedawno

      Znicz płonął stary,

      Kapłan mszą śpiewa.

   Potém wziął z ołtarza

Koronę xiążęcą perłami naszytą,

 Laskę xiążęcą, biały miecz błyszczący,

 I świat, zbawienia uwieńczony znakiem.

      Witold poklęka,

      Głowę pochylił;

      I starca ręka

      Na jego skronie

      Koronę kładnie

      Z błogosławieństwem.

   Na jego ramiona

Płaszcz rzucą szkarłatny, a w ręce marszałek

 Miecz nagi daje, z słowy poważnemi:

 — Oto miecz władzy nad ludami twemi.

      Karaj nas, Panie!

      Bądź sprawiedliwy;

      A miłosierdzie

      Niech w sercu twojém

      Srogość hamuje,

      Karę łagodzi! —

 A potém mu laskę

Podają złocistą, i drugi mu rzecze:

   — Panie! to godło łaski i pokoju.

   Miecz niech na obce służy ci narody.

      Nas rządź tą laską,

      Sercem rządź twojém,

      Słowem pokoju,

      Łaski twéj słowem.

      Więcéj łagodność

      Sprawi, niż bojaźń. —

 Siadł Witold na tronie.

I idą Litwini składać mu przysięgę;

   Klękają, ręce pokładli na xięgę,

   Służyć mu wiernie zaklęli do zgonu.

      Witold spoziera

      Dumnie dokoła,

      Berło podnosi,

      Wstrząsa koroną,

      Mieczem w powietrzu

      Zamachnął jasnym.

   I ozwą się śpiewy

Zwycięzkie, wesołe, o kościoł odbiją.

 Powstał Jagiełło, powstała królowa.

 Dzwony się w mieście z wszystkich wież ozwały.

      A Witold w duszy

      Rzekł dumnie swojéj:

      — Jam pan nad Litwą,

      Jam pan nad wami!

      Schylcie mi czoła,

      Pokłoń się, ziemio! —

   A Litwa się cała

Przed panem pokłania; i ludy jéj klękły;

 Puszcze szumiały, rzeki zamruczały,

 Kwiaty w dolinach pochyliły głowy.

      Z morza do morza

      Zadrżała ziemia,

      Góry schyliły,

      Doliny wstrzęsły,

      Ojcowskie duchy

      W dłonie plasnęły.

Rauda

Głucho, spokojnie, nad Trockiém Jeziorem,

Szumią gdzieś lasy z liści obnażone,

Czernieje ziemia, a chmury się szare

Ciągną z zachodu, biegąc kędyś śpiesznie,

Z piersią deszczami i wiatrem nabrzękłą.

W powietrzu jęki, jak gdyby się duchy

Ozwały razem z powietrza i ziemi,

Jakby żywioły, kłócąc, rozmawiały

Słowy smutnemi, głosy straszliwemi.

Głucho, spokojnie, nad Trockiém Jeziorem,

A wody jego w ciemnéj stoją szacie;

Gdzieniegdzie tylko fala podniesiona

Błyśnie, podbieży i u brzegu skona;

Rybitw, żałośnie śpiewając, podlata,

Białemi skrzydły jezioro zamiata,

To się podniesie w powietrze, to pada,

I ponad wodą sunie niespokojny.

U wrót zamczyska stoi straż litewska,

Wsparta na dłoniach, smutnym wzrokiem goni

Po czarnych lasach i po wyschłéj błoni,

A słowem jedném nie zrywa milczenia.

Zda się, cóś cięży nad zamkiem, nad krajem.

Na niebie, ziemi, nad usty ludzkiemi,

Smutek szaremi zawisnął skrzydłami,

Nad trocki ostrow, nad litewskie grody.

A w zamku smutno także, pusto, głucho.

Czeladź, stąpając po krużgankach grodu,

Boi się głosem swym cichość przebudzić;

Miga, jak cienie, lub siada na ziemi

Na dłoniach sparta; płacze łzy gorzkiemi.

Nie ten to zamek, Kiejstuta dziedzina,

Gdzie sadził żonę, gdzie piérwszego syna

Dała Biruta, gdzie z zwycięztw się swoich

Cieszył, i rogi złocone nalewał,

Gdzie u ogniska druhów swych gromadził.

Mury obrosły smutkami i cierniem,

Z wierzchołka wieży wiatr zniszczenie głosi,

Szepcze cóś o niéj falami jeziora.

Chwila, a wszystko w prochy się rozleci,

I nie zostanie kamień na kamieniu,

Nic nie zostanie u ludów w wspomnieniu.

Czemuż tak cicho na trockiém zamczysku?

Czemu jesienny wiatr jęczy tak smutnie?

I ludzie płaczą? ognie niezatloneGasną w ogniskach, dymią zapomnione?

Patrzcie — ostatni bohatér na Litwie

W czarnéj komnacie, na boleści łożu,

Leży i czeka bezsilny skonania.

Witold to wielki, lecz nie Witold młody,

Którego oko dumą się i siłą,

Ufnością w sobie i męztwem świeciło;

Nie ten to Witold. Złamany walkami,

Z oczy zgasłemi, dłońmi bezsilnemi,

Blada twarz kością przegląda zpod skóry,

Czoło się zryło, policzki zaklęsły,

Usta zapadły, a pierś, niegdyś pełną

Marzeń, nadziei, teraz smutek wzdyma.

U jego łoża, młoda, druga żona,

Z suchemi oczy, padła zamyślona;

Niepokój tylko widać na jéj twarzy,

Nié ma miłości, nié ma w niéj rospaczy.

Stary Algimund klęczał u nóg pana,

Nogi całuje, na piersi rozgrzewa,

Łzami srébrzystą brodę swoję zlewa;

Widzi śmierć blizką nad Witolda głową,

A nie chce wierzyć w koniec bohatéra,

I jeszcze okiem w twarzy życia szuka,

Jeszcze się cieszy marami próżnemi.

Cicho — i lampa, co u łoża błyska,

W trzy twarze smutne światłem swojém pryska:

Oświeca razem Witoldową żałość,

Juljanny smutek, Algimunda boleść

W ciszy wieczornéj, którą wiatr jękami

Jakby pogrzebną śmierć śpiewał zawczasu,

Przerywa tylko. Słychać ciężkie tchnienie

Piersi rozbitéj starca bezsilnego.

Wtém szelest cichy — wzniosła się zasłona,

Zadrgała lampa, i wszedł kapłan stary,

Postawy męzkiéj, rycerskiego lica,

Brwi namarszczonych; w żółtéj jego twarzy

Surowość patrzy, rozum beznamiętny,

Z dwóch oczu czarnych męztwo świeci dumne;

Lecz usta wyraz Chrystusa miłości

Złagodził, ujął i w uśmiech przegina.

Spójrzał nań Witold i wstrząsł się, a oczy

Zamknął na chwilę; potém je otworzył,

Z dumą i gniewem skierował na mnicha,

Nie mogąc ręką, wzrokiem go odpycha,

On idzie; ani ulęknął się gniewu;

Słowo poszepnął i u łoża siada.

— Xiążę! — rzekł cicho — czas myśleć o duszy.

Dopóki życie niesie nas, jak fala,

Walczymy z życiem, lub nieść mu się dajem;

Lecz gdy nas fale do brzegu wyrzucą,

Spokojną myślą czas dumać o końcu.

A sprawy ziemskie w téj chwili ostatniéj

Widzim, jak piasku ziarna, co je dzieci

Sypią z uśmiechem, igrając, swawolne.

Czém wielkość świata? czém duma człowieka?

Gdy mu się zgonem przywiera powieka,

Marne igraszki, znikome to dzieje,

Któremi wielkie serce nie boleje.

Wszystko, co duszą, co sercem wstrząsało,

Zda się drobnostką. Boleści, roskosze,

Ziarna to piasku na wieczności brzegu.

Xiążę! pomyślcie, konając, o duszy.

Po waszych ręku wiele krwi się lało,

Trzęśliście losem ludów, życiem ludzi.

Z twojéj wielkości cóż ci pozostało?

Boleść ostatnia! żal i zawiedzione

Nadzieje tylko! Nie myśl o koronie.

Chciałeś nad Litwą być królem i panem,

Byłeś — korony brakło twojéj skroni.

Walczyłeś z nami o błyskotkę marną,

Aż śmierć z téj walki wyniosłeś. O panie!

O! w chwili zgonu czém ci ta korona?

— Korona! — Witold krzyknął, wstając z łoża

Litwa — wyjęknął. — Umrę bez korony!

Umrę i Polsce zostawię dziedzictwo!

Litwę poddaną! Jam ją chciał mieć panią!

Jam chciał ją widzieć od morza do morza

Wielką, swobodną, niepodległą, silną!

Na trzy dni tylko dajcie, na godzinę

Koronę Litwy! Z śmiertelnego łoża

Wstanę i pójdę, i słupy zabiję,

Gdzie jéj granice; murem się odgrodzę

Od Polski waszéj. Przy litewskiém łonie

Polska pijawką, co z niéj krew wysysa.

Wiarę i język, ojców obyczaje,

Wszystko wyssała! i wyssie do reszty!

Nic nie zostanie, tylko cień wybladły

Bez sił i życia, jakim ja dziś jestem!

Przyjdzie zgon długi, ciężki, i na próżno

Zawoła śmierci. Będzie żyć musiała

Związana, ranna, bezsilna, zdeptana!

Korony! słuchaj, Zbigniewie! korony!

Na dwa dni dajcie! Niech ją mam na skroni!

Niech umrę tylko z tą myślą zwycięzką,Żem moję Litwę swobodną zostawił.

Potém rzucicie w błoto tę koronę,

Zedrzecie z głowy. Lecz dajcie na chwilę,

Korony dajcie! Niech na skroń ją włożę,

Niech ją poczuję chwilę i z nią skonam —

— Xiążę! — rzeki Zbigniew kardynał powolnie —

Próżne twe chęci. Walczyłeś mozolnie,

By Litwie twojéj wywalczyć koronę,

Ale na próżno. Nie teraz, o panie,

O niéj ci myśleć i o nią ci prosić.

Ty widzisz lepiéj, że chęć, co ci piersi

Napełnia, wrogóm twoim wyszła z głowy.

Polska i Litwa złączone na wieki.

Obu im siłę daje połączenie.

Rozerwij — obie bezsilne upadną.

Zygmunt chciał zguby, gdy tę myśl zatrutą

Rzucił ci w łono na ziarno niezgody.

Jednością stoją dwa wielkie narody.

Rozdziel je dzisiaj — jutro wróg napadnie,

Rozkraje w szmaty, i, jak Chrystusowe

Szaty u krzyża, rozegra je w kości.

Panie! czyż mało sławy ci, wielkości?

Ty wziąłeś Litwę zniszczoną, osłabłą,

Rzucasz ją wielką, silną i potężną,

Ty posunąłeś granice na Rusi,

Zatknąłeś słupy u Dniepru i Pontu,

Tatarskich carów zmusiłeś hołdować!

Małoż ci jeszcze? Witoldzie! czyż mało? —

— Mało mi jeszcze! — Witold rzekł z zapałem. —

Nie to marzyłem, nie tego ja chciałem!

Maż wiecznie Litwa, jak wasza służebna,

Kraj szaty nosić za polską królową?

O! nie! Jam chciał jéj koronować skronie,

Płaszcz dać ramionóm, berło dać jéj w dłonie,

I tron jéj złoty między morza dwómaPostawić — próżno! odumrę służebną!

Słuchaj — zawołał — słuchaj mnie, Zbigniewie!

Znasz ty me życie? znasz ty prace moje?

Wszystko to próżne! i zdrady, i boje,

I krew wylana strumieniem po ziemi,

I duma, która truła żywot cały.

Słuchaj! Mnie oczy zagasną za chwilę

Na długą wieczność. A teraz przed niemi

Widzę — marami ciągnie życie całe,

Ofiary wszystkie, ofiar moich cienie,

Wojny i wrogi, druhy poświęcone

Wszystko dla Litwy, wszystko za koronę,

Któréj w skonania, w zgonu nawet chwili

Wyście mi jeszcze dać pozazdrościli. —

Smutnie się Zbigniew uśmiechnął i rzecze:

— Xiążę! cóż by ci dodała korona? —

— Korona — życie — Witold mu przerywa —

Litwa potężna i Litwa szczęśliwa.

Słuchaj, biskupie! powiém życie całe,

Powiém ci moje życie, co się marnie

Kończy, ze zwycięztw mieniąc na męczarnie.

Ojciec mój skonał z Jagiełły rozkazu,

Dzieci mi Krzyżak potruł niemowlęta,

A jam Jagielle podał rękę zgody,

A jam z Krzyżakiem trzy razy się bratał,

Bo w piersi mojéj jedna myśl gorzała,

Duszę objęła, głową zawładała,

Nad całém życiem świeciła mi gwiazdą —

Litwę połączyć, Litwę wyswobodzić,

I wielkie państwo stworzyć ręką silną.

I jam pracował, jam trzykroć pod Wilno

Zdradą podchodził, jam krzyżackie tłumy

Na drogą ziemię prowadził z zniszczeniem,

Aż siadłem przecie na Olgierda tronie

I wziąłem Litwę w zakrwawione dłonie.

To nie był koniec. To życia początek.

Zdradziłem Zakon — powstał na mnie groźny,

Bracia Jagiełły poddać mi nie chcieli,

Ruś się zburzyła, Prussy całe wstały —

Jam stał i czekał. Swidrygiełł z Zakonem,

Skirgiełł się z Rusią na Litwę obalił,

Zniszczył mi włości, Podlasie wypalił,

Lud mój rozproszył, zamki mi wywrócił —

Jam cierpiał, walcząc; to wojną, to zgodą,

Nienasycone gardła im nalewał,

Bo jutro swoje odebrać spodziewał.

Siadłem na tronie; lecz Olgierdowicze,

Dumni, że bracia Jagiełły, ni dani

Oddać, ni władzy mej uznawać chcieli.

Poszedłem na nich, Ruś podbiłem znowu,

Nowogród, Owrucz, Żytomierz zająłem,

Głowy-m ich zniżył i karków nagiąłem,

Jednym zabrałem, drugim dał dzielnice,

Jednych na drugich pchałem. Jak ostrego

Miecza się w boju używa, jam braci

Na braci użył, przyjaciół na wrogów.

A kiedy miecz się stępił w ciężkim boju,

Skruszyłem, by go nie podjął kto drugi.

Trucizną zginął Wigand brat Jagiełły,

Bo Wigand zasiąść miał na Litwy tronie;

Skirgiełł trucizną umiera w Kijewie;

A kto zgotował obie? nikt z was nie wié.

Jam je zgotował, by dwóch nieprzyjaciół

Usunąć z drogi, Kijow Algimunda

Rękę mą prawą ujrzał na stolicy;

Nowogród wielki podbiłem méj włości;

Z Twerem przyjaźnią złączyłem, bym silniéj

Resztę mych wrogów i Zakon pożywał.

I Bóg mi sprzyjał. Ledwie myśl zawzięta,

Ręka wzniesiona, już głowa ucięta.

Padały grody i padały głowy.

Braci Jagiełły zabiłem w okowy.

Świdrygiełł dumny niosł ciężkie kajdany,

I błagać poszedł Polski radne pany.

Jam Ruś przelatał z Jerzym Światosławem,

Z Hlebem się darłem, z Rezańskim Olegiem,

I panowanie rozszérzając Litwy,

Nad Don i Wołgę szedłem toczyć bitwy.

Dzikie Tatarów ordy twarzą padły,

Władzę uznały i karki pokładły

Pod nogi moje. Jam ich wiódł w niewolę,

Litewską kazał uprawiać im rolę.

Tysiące ludu z nadmorskiéj krainy,

Ze stepu przyszło siąść w litewskie lasy.

Carami Tatar rzucałem, jak dzieci

Kule rzucają, i miotałem niemi,

Puszczając wzajem, aby się własnemi

Zębami jedli, rękoma szarpali,

Za to mi co rok dań bogatą słali.

Widziało Wilno, jakem ręką moją

Czapki xiążęce na ich wkładał skronie,

Miecze im dawał, by swą krew toczyli.

Wszystko dla Litwy! i wszystko na próżno!

Pomnę, o, pomnę sromotne ofiary

I ciężkie boje. Nie zawsze zwycięzko,

Często musiałem z pohańbioną twarzą

Uchodzić, ręką miecz ściskając próżno

I mówiąc w duszy: jutro mi nagrodzi.

Pomnę, nad Worsklą — skwarne było lato,

Polska się młodzież pod mój bok skupiła,

Szliśmy na Tatar, na Timur Kutłuka.

Stoim na stepie, słońce łby nam pali.

Po drugiéj stronie rzeki tabor leży,

W jarach, na wzgórzach, po wielkiéj równinie.

Timur mi posły z pytaniem przysyła;

— Dlaczego wojnę niesiesz w kraj ci obcy?

Czyliśmy kiedy twą Litwę niszczyli? —

Jam odpowiedział — Bóg mnie u kolebki

Naznaczył ręką na władzcę narodów.

Skłońcie mi głowy, lub idźcie w niewolę. —

Timur daninę dawał, jam odrzucił;

Przysłał podarki, popchnąłem je nogą.

I Tatar powstał z ślepiami czarnemi,

Rzekł: — Lepiéj umrzeć! — Pomnę bitwę srogą.

Z polską młodzieżą na Tatar idziemy.

Pierzchli, lecz kołem, jak siecią, nas biorą.

Plączą dokoła. Ledwiem z strasznéj rzezi

Uszedł do swoich, a orda rozlana,

Z brzegów wyszedłszy, Ruś mi pustoszyła.

Jam wszystko scierpiał, za wszystko zapłacił.

Byłem nad morzem w tatarskiéj krainie,

Kędy słonemi jeziory nasiane

Stepy się ziemskie z stepem morza wiążą.

Tam miecz Witoldow w Poncie się zanurzył.

Z koniem do morza wjechałem i wody

Pod panowanie litewskie zająłem.

Wszystko na próżno! Klęski i zwycięztwa,

Jedne ni drugie nie zmogły mnie przecie.

Padłem, wstawałem. Zwycięzcą-m nie spoczął,

Lecz szedłem daléj, szedłem bez ustanku,

I Litwy coraz szérzyłem granice,

Aby stanęła od Polski silniejsza,

Aby poczwarę, co jéj gryzła łono,

Mogła nawzajem za boki pochwycić,

W bok się jéj wpoić i krwią jéj nasycić.

Nareszcie przyszła chwila, com ją życiem

Okupił całém, i Zygmunt koronę

Litwy mi daje. Wstaje Polska cała,

Piersiami swemi ostatnie zwycięztwoZaparła, murem między mną, koroną,

Między mną, Litwą, stanęła i stoi.

Zbigniewie! padłem! Z namowy to twojéj!

Tyś w Łucku panów radnych na mnie burzył,

Tyś w Jagiełłowych piersiach pożar dmuchał.

Starzec bezsilny jak ojca cię słuchał.

Ciesz się — zwycięztwo twoje. Tyś mnie zabił!

Twoja to ręka serce z piersi staréj

Wyrwała chłodna, i drze bez litości!

Lecz słuchaj jeszcze! Myślisz, że w twéj Radzie

Pan twój ma, jak ty, czystych tylko ludzi?

O! nie! Jam waszych przekupił połowę

Za moje złoto; każde słowo wasze,

Każdy ruch w Polsce wiedziałem, i głosy

Jam im poddawał. Wyście mi koronę,

Z głowy Jagiełły zdjąwszy, oddać chcieli.

Mnie nie korony waszéj, ale Litwie

Trzeba potęgi, potrzeba swobody.

Na trzy dni tylko dajcie mi koronę!

Litwo! o Litwo! jam ci oddał życie.

Wszystko dla ciebie święcone — stracone.

Trzy dni, Zbigniewie! na dzień daj koronę!

— Na trzy dni życia — rzeki biskup ponuro —

Nié masz w twej piersi. Chcesz trzy dni królować! —

— Na trzy dni życia! — Witold się porywa. —

Bez niéj ja umrę. Daj ją, a żyć będę.

Ona uleczy, ona mnie odżywi.

Zbójco! Zbigniewie! oddaj mi koronę! —

Xiążę! — u zgonu myśli cię szalone

Porwały. Próżno! Coś stracił, nie wróci,

A życie leci, a śmierć nad twém łożem.

Bóg cię z rachunkiem na niebiosach czeka.

Czas jasném okiem rzucić w przeszłość ciemną,

Czas swoim wrogóm przewiny darować.

Xiążę! — i ukląkł — przebacz mnie piérwszemu!

Nigdy ja karku nie zgiąłem nikomu,

Lecz przebaczenia proszę u skonania

Dla duszy twojéj, byś nie poszedł z świata

Z urazą w sercu i gniewem na duszy. —

Witold nań spójrzał, na łoże opada,

Dwie łzy się spiekłe z oczu wydobyły,

Milczy, a twarz mu pobladła, rumieniec

Chwilę kwitnący, zagasnął pod łzami.

— Przebaczyć! — cicho rzecze — im przebaczyć!

W życiu-m nikomu nigdy nie przebaczył,

A ty chcesz, starcze, bym zabójcy, tobie,

Darował winę! O! nigdy! o! nigdy! —

— Xiążę! na duszy nie czuję ja winy,

Dla ciebie tylko błagam przebaczenia.

Noc idzie, płyną liczone godziny,

Śmierć coraz bliżéj — niech w chwili ostatniéj

Z światem i ludźmi zgodzi uścisk bratni. —

Wtém drzwi uchylą, i starzec się siwy

Wsuwa przed łoże. To Jagiełło stary.

Wszedł, naprzód w progu zastanowił trwożnie,

Ujrzał Zbigniewa i wzrokiem go bada.

Witold osłabłą wznosi z łoża głowę,

Rzucił oczyma w lice Jagiełłowe,

Rękę wyciągnął. — Bracie mój! o bracie!

Przebacz! — zawołał. (Piérwszy to raz w życiu

Wyrzekł to słowo). — Czuję, śmierć przychodzi.

Przebacz, jak ja wam mój zgon chcę przebaczyć!

Wyście zabili mnie — wy, Litwa, Korona. —

Słowa umarły, on upadł bezsilny.

Jagiełło płakał, a Zbigniew surowo

Powstał, i żonę przywodząc xiążęcą,

— Królu! — rzekł — Witold opiekę nad wdową

Oddaje tobie. Bądź ojcem sierocie. —

I Witold rękę wyciągnął gorącą.

— Bracie mój! pomnij na dziecięce lata!

W tym samym zamku myśmy je przebyli,W tejże komnacie. Gdy Olgierd z Kiejstutem,

Ojcowie nasi, gnali się na Lachów,

My z tobą tutaj, u brzegów jeziora,

Biegli za ptakiem, pływali za kwiatem,

Szczęśliwe czasy! Co po jasnym ranku?

Skwarnych dniach burzy? My dziś starce oba!

Obu nas lata złamały i zgniotły,

Obu się ciężko życie dało w znaki!

Tyś brat mój zawsze, bądź Juljannie ojcem. —

Jagiełło milczał, ale ściskał rękę,

Okiem przyrzekał, i upadł na piersi

Brata Witolda.

      — Bądź mi zdrów, Jagiełło!

Bądź zdrowa, żono! bądź, o Litwo, zdrowa,

Litwo! Korono! Litwo nieszczęśliwa!

Ja zamknę oczy, ty padniesz rozdarta.

O! ciężko myśleć, kraju mój, o tobie!

Ty się rozpadniesz, ty umrzesz mym zgonem! —

Wtém we drzwi wszystkie tłumami się cisną

Słudzy i czeladź, ostatni raz panu

Czołem uderzyć, rękę ucałować.

Płacz po komnacie, płacz po zamku szérzy.

Starcy na ziemię padają ze łkaniem.

I nagle cisza. Zbigniew wchodzi, w ręku

Niesie ostatni pokarm choréj duszy —

Z Bogiem przychodzi. Ciżba rozstępuje.

W milczeniu smutném kilka słów szemrało.

Dzwonek zadźwięczał, chory padł na łoże.

Spokojniéj teraz oko mu błyskało,

Piersi powolniéj, lżéj powietrze brały.

— Odsłońcie okno — rzekł — niech świat zobaczę,

I Litwę moję, i Trockie Jezioro,

Podnieście starca — niech raz jeszcze oko

Wzleci po górach, po lasach, po wodach,

Niech je pożegna, jak was pożegnało. ---

Spadła zasłona, i noc widać ciemną;

Na tle jéj chmurném gwiazdy rzadkie płoną,

Migają, gasną; a Trockie Jezioro

Falami bije o milczące brzegi,

I krzyk pełedy w dali się rozlega.

Wstał Witold, spójrzał, zadumał, i głowa

Schyliła, oczy zamknęły na wieki!

Gwiazda błyszcząca z niebios się zsunęła

I zgasła w dali na czarnych obłokach.

Koniec Witoldowych bojów

i Anafielas

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.