Przy jednéj z najskrajniejszych i najcichszych ulic miasta Ongrodu, znajduje się ogromne podwórze, z wysokim niegdyś, lecz w gruzy rozwalającym się, murem dokoła, z wysoką czerwonawą ścianą wielkiéj budowy w głębi. Monotonną powierzchnią starego i opustoszonego gmachu przerzynają długie rzędy okien, pozbawionych szyb, więc ziejących ciemnością i pustką; wśród nich z rzadka tu i owdzie, w górze kędyś, lub nad samą ziemią, mętnie świeci szkło zielonawe, zwiastujące, że ruina ta udzieliła schronienia jakiemuś ubóztwu. Tu i owdzie także powoje i bluszcze wieszają po gzemsach i załomach muru zwikłane gałęzie, a z pośród szczelin wychylają się dzikie lewkonie z blado-żółtym kwiatem.
Gmach ten, wraz z otaczającemi go mniejszemi budynkami i leżącym przed nim ogromnym dziedzińcem, był niegdyś własnością i mieszkaniem pewnéj możnéj rodziny, poczém przez zbieg okoliczności przeszedł w posiadanie władz krajowych, które, nie czyniąc z niego użytku żadnego, pozwalają od czasu do czasu zamieszkiwać w nim, w zamian bardzo małéj opłaty, ludziom biednym, tak biednym, że aż nielękającym się pustki téj i ruiny.
Przebywające tu niegdyś bogactwo pozostawiło ślady, które przetrwać zdołały dziesiątki lat. W czterech rogach podwórza stare lipy ocieniają rozłożystemi gałęziami niezmierny gąszcz chwastów bujających wysoko i szeroko: z pomiędzy chrzanowych i łopuchowych liści wykwita tu i owdzie zdrobniały hyacynt, lub połyskuje wątła asterka, kolczate osty uginają się pod ciężką gałęzią zdziczałego bzu, lub w krzew głogowy zamienionéj róży. Zresztą, gęsta trawa porasta dziedziniec, który nigdy brukowanym nie był, a gdy promienie słońca zaglądają do głębokiéj sieni gmachu przez drzwi, od dziesiątków lat nie zamykane, widać migocące po ścianach jéj spłowiałe barwy starych malowideł, a w katach jéj leżące, pokaleczone i pajęczyną osnute odłamy posągów.
Mniéj puste i smutne są budynki drewniane, stojące naprzeciw wielkiego gmachu, z oknami zwróconemi ku cichéj, wązkiéj ulicy, Były-to niegdyś pałacowe spichrze i stajnie. Drewniane ściany ich, długie, nizkie, zczerniałe od starości, zdają się znikać wobec przykrywających je staroświeckich dachów, wysokością swoją przenoszących kilka razy ich wysokość, śpiczastych w górze, szeroko rozpostartych u dołu.
Z cienia omszonych i daleko wystających gzemsów dachów tych wyglądają skromne okienka, nierówno, bo niżéj i wyżéj, osadzone w nizkich pochyłych ścianach, niepodobne ze sobą rozmiarami i wyglądem, bo złożone z mniejszych i większych szyb, wprawionych w ramy z nowego żółtego drzewa, lub spróchniałe i kruszące się, stosownie snadź do stopnia zamożności żyjących za niemi mieszkańców.
Tu, nad samym chodnikiem, wązkim i śpiczastemi kamieniami najeżonym, żydówka stara, nizka i zgarbiona, w barwistym starożytnym zawoju na głowie, utrzymuje sklepik wiktuałów i przez okno, o sporych, lecz mętnych szybach, ukazuje przechodniom od lat już niepamiętnych rzędy serów stwardniałych, żółtych obwarzanków i różnokształtnych butelek z różnobarwnemi płynami. Tu szukają schronienia słudzy, chwilowo zostający bez służby; rzemieślnicy, nie mogący nigdy wybrnąć z ostatecznego ubóztwa, zamykają w ciasnych izdebkach liczne rodziny swe, a sami każdéj prawie nocy budzą uliczne echa odgłosami nierównych stąpań swych i pijanych okrzyków; tu w najlichszych i najciemniejszych kątach tulą się uliczni żebracy, i co wieczór napełniają wielki dziedziniec gwarem zawziętych kłótni o podział zdobytych groszy, a co ranek rzucają nań chrypliwe tony pieśni nabożnych, które, z towarzyszeniem stuku koszturów i kijów uderzających o kamienie, dygocą i wloką się czas jakiś po cichéj ulicy, aż milkną, tonąc w dalekim gwarze. Tu w rogu podwórza, kędy lipa stara opuszcza na gzéms czarnego dachu wielkie swe gałęzie, odzywają się niekiedy słabe dźwięki fortepianiku ze staremi, brzęczącemi strunami, a z innéj strony, z głębi wielkiéj budowy o pustych oknach, wychodzi głośny i monotonny turkot maglu, zataczającego od rana do nocy wielkie skrzynie swe, pełne kamieni.
Od czasu do czasu, gdy milknie ponury głos maglu w oficynie malutkiéj, któréj nizka biaława ściana do połowy prawie kryje się za szarą zielenią rozłożystych chwastów, ciszéj lecz weseléj turkoce mała maszyna do szycia. Schylona nad nią szwaczka, z twarzą chudą i blademi oczyma, nie śpiewa nad robotą swą, jak to według opisów wszelkich czynić zwykły kobiety szyjące, lecz co chwila z niepokojem spogląda w okienko, przy którém siedzi, i głosem piskliwym, rozdrażnionym dlatego może, iż ze zmęczonéj piersi wychodzi, wykrzykuje parę spieszczonych imion dziecięcych. Właściciele imion tych są to drobne istoty, z bosemi stopami i rozczochranym włosem, które, w towarzystwie wielkiéj liczby istot im podobnych, napełniają dziedziniec wrzawą krzyków, wesołych lub płaczliwych, lub tententem mnóztwa stóp drobnych, depcących twardy grunt dziedzińca w swawolnéj gonitwie.
Rzecz dziwna! Ludność, zamieszkująca zakąt ten, zmienia się często, a jednak zawsze jest jakby tą samą. Gdybyś przez lat dziesiątki co miesiąc, co tydzień, codzień, zaglądał na ogromne podwórze, zobaczył-byś tu te same widoki i te same odgłosy posłyszał. Słudzy, czasowo bez zajęcia zostający, rozchodzą się ztąd w różne strony, aby na czas jakiś zamieszkać w pięknych kamienicach i ładnych dworkach miejskich, z których w zamian wychodzą mniéj szczęśliwi ich towarzysze i tu przybywają; dziadowie i baby kościelne idą szukać dochodniejszéj parafii, albo kłaść się na wieki po najuboższych kątkach miejskiego cmentarza; a ci, co przy pogrzebach ich zawodzili pieśni żałobne, stukają koszturami i kijami swemi po tych samych kamieniach, po których niegdyś stukali tamci: z bramy dziedzińca od czasu; do czasu wynoszą małe trumienki, zamykające w sobie martwe ciała dziecięce, a za niemi grubijańscy ci i nierządni ludzie, którzy co noc budzą mieszkańców ulicy pijanemi okrzyki, postępują zwolna, ze zwieszonemi głowami i płaczą. Liczba drobnych istot z bosemi nogami i rozczochranym włosem, hasających po wielkiém podwórzu, nie zmniejsza się jednak; przez okno oficynki, nad gęstwiną chwastów, zamiast chudéj szwaczki o wybladłych oczach, wygląda zarumieniona od ognia, z nagiemi, mokremi rękoma, praczka, i rozdraźnionym głosem przywołuje ku sobie swe dzieci.
Wszystko tu tak samo, choć wszyscy są inni. I tylko magiel, ten sam zawsze, co i przed lat dziesiątkiem, turkoce ponuro w głębi starego gmachu, i ta sama żydówka, mała i przygarbiona, kołysze starą głowę swą, obciążoną spłowiałym zawojem, za oknem, ubraném w obwarzanki, butelki i sery. Właścicielki maglu zmieniały się wiele razy, lecz on sam pozostał zawsze na dawném swém miejscu; staréj żydówce dopomagały w handlu córki jéj, potém wnuczki, a potém prawnuczki, lecz ona sama siedzi zawsze tam, gdzie siadywała przed laty i bezzębnemi usty rada jest opowiadać każdemu, kto słuchać zechce, długie i różne historye o wielkiém podwórzu, starym gmachu i wielu pokoleniach mieszkańców ich, które przesuwały się jéj przed oczyma, niby szeregi cieniów coraz innych, a wiecznie jednakich.
U murowanéj czerwonéj i napoły rozwalonéj bramy wielkiego podwórza tego, jedna z bab-żebraczek, która wczesnym rankiem zwlokła się ze swego barłogu, znalazła raz spoczywające na ziemi, grubą chustą owinięte, przed kilku dniami na świat wydane dziecię. Ranek był ciepły, choć jesienny; szara, lekka mgła zwilżała chustę, okrywającą nieruchomo ciałko, ale promień wschodzącego słońca osuszał ją i ogrzewał.
W kilka minut potém gwar niezwykły panował na wielkiém podwórzu. Pośrodku podwórza stała stara żebraczka, w podniesionych nieco, łachmanami okrytych ramionach trzymając dziecię i ukazując je ludziom, otaczającym ją ścisłém kołem. Patrzano i dziwowano się; jedni oburzali się i ściskali pięści, inni wzruszali ramionami, marszczyli czoła i spoglądali w górę, jakby chcieli i mogli domyślać się, do kogo właściwie należéć mógł przedmiot znaleziony; był ktoś, kto rozśmiał się głośno i grubijańsko, i ktoś, kto grubą ręką otarł łzę z zaspanych jeszcze oczu. Rozbudzona gwarem rozmów i wykrzyków, nadeszła nawet ze sklepiku stara żydówka Złotka i, spoglądając na dziecię przymrużonemi oczyma, kołysała przez chwilę głową na znak zadziwienia i żalu. Potém zwróciła się ku ludziom, stojącym dokoła i, pomarszczonym palcem ukazując dziecię, zapytała:
— A co wy z tém zrobicie?
Praktyczne to było pytanie, które jéj piérwszéj przyszło do głowy.
Radzono godzinę całą. Głos jakiś męzki odezwał się trochę nieśmiało, aby dzieci znalezione oddać w ręce zarządu policyjnego, który niech tam sobie zrobi z niém, co zechce, lecz, jako odpowiedź na to, podniosły się jednocześnie dwa, czy trzy głosy kobiece, takie piskliwe i taki potok łających wyrzutów wylały na głowę wnioskodawcy, że wniosek ów, poparty zresztą przez innych bierném zaledwie milczeniem, upadł w zupełności.
— Nieboractwo!
— Biedny robaczek!
— Niegodziwa matka jakaś!
— Łotr ojciec!
— Wstydziła się...
— Albo to łotry tylko tak robią...
I znowu:
— Cóż z niém począć?
Praczka z małéj oficynki rzekła pierwsza:
— A niechby sobie hodowało się tutaj!
Słowa te długo nie otrzymały odpowiedzi, aż po chwili dopiéro właścicielka maglu, najzamożniejsza osoba z całéj osady, spoglądając po wszystkich oczyma, które niespokojnie migotały śród tłustéj twarzy, zapytała:
— Niech-by sobie hodowało się! ale u kogo?
Milczenie powszechne trwało potém długo. Kilka osób zniknęło nawet z tłumu, spiesznie umykając ku swym mieszkaniom. Inni stali z opuszczonemi rękoma.
— A cóż? — ozwała się nakoniec stara żydówka — co tu długo gadać o tém? u kogo? niech będzie u wszystkich i koniec!
Zaledwie wymówiła te słowa, wyszedł z tłumu podstarzały mężczyzna, w ubogiéj, długiéj kapocie, i, zdjąwszy z głowy czapkę, oszytą baraniém futrem wyciągał ją giestem proszącym, od osoby do osoby przechodząc. Był to rymarz, jeden z tych, którzy nigdy z biedy wybrnąć nie mogli. Twarz jego nabrzmiała i gorąco zaczerwieniona nie świadczyła dobrze o cnocie i przyzwyczajeniach jego, ale w téj chwili okryła się szczególnie rozrzewnionym wyrazem. Trząsł głową tak, jakby bardzo, bardzo litował się nad czémś, wzdychał a mętnemi oczyma mrugał filuternie, zachęcając niby, lub przymilając się.
— No! no! — mówił — cóż robić? cóż robić?
— Cóż robić? — powtórzono chórem dokoła.
Przygarbiona imość, w watowanej salopce i kapturku, nieukrywającym zupełnie siwych włosów, zbliżyła się do dziecka, popatrzała na nie przez okulary i piérwsza rzuciła w czapkę rymarza drobny srebrny pieniążek. Potém wyjęła dziurawą chusteczkę z worka, w którym było mnóztwo drobnych robótek z bawełny i włóczki, otarła nią sobie oczy i podreptała na miasto, gdzie, od domu do domu chodząc, rozprzedawała nędzne i tanie wyroby starych rąk swoich.
Do czapki rymarza upadło następnie kilkanaście miedzianych monet; otyła właścicielka magla rzuciła w nią dumnym giestem banknot rublowy i odeszła ku wielkiemu gmachowi ze wspaniałą postawą i zwolna, bo, idąc, przysłuchywała się okrzykom zdziwienia i rozczulenia, które w gromadce obudziła wielka jéj wspaniałomyślność.
Dawcy darów tych większych i mniejszych, zaraz po uiszczeniu się z tego, ku czemu pobudziła ich litość, lub próżność, odchodzili; niebawem na środku podwórza zostało troje już tylko ludzi: żebraczka, trzymająca wciąż dziecię, rymarz z czapką w ręku, na któréj dnie znajdowało się trochę pieniędzy, i kobieta z bosemi stopami, nagiemi po łokcie ramionami, w krótkiéj spódnicy i jaskrawéj chustce na roztarganych włosach. O kilka kroków daléj stała jeszcze stara żydówka ze sklepu, która wciąż odchodziła, wracała i mruczała wciąż niezrozumiale do siebie, w ziemię patrząc.
— No! imość! bierz to sobie, bo mnie już ręce bolą od trzymania i do kościoła na mszę świętą pora! — zagadała żebraczka i wyciągnęła ku stojącéj przed nią kobiecie ramiona, trzymające dziecko.
— Imość karmisz teraz robaka swego, — dodała.
Kobieta z bosemi stopami skinęła głową, na znak jakby determinacyi powziętéj i, nic nie mówiąc, wzięła dziecię z rąk żebraczki.
Wtedy rymarz wysypał do fartucha jéj znajdujące się w jego czapce pieniądze, a stara żydowica, zbliżywszy się, na ucho jéj mruczała:
— Niech dziecko to będzie u imości, a ja już co miesiąc zbiorę u ludzi tyle pieniędzy, ile ich tu teraz jest, to imości oddam. Już jak ja zbierać będę, to one zbiorą się, bo do mnie każdy zagląda i interesa ze mną ma.
Rzekłszy to, zwróciła się ku rymarzowi:
— A teraz może na kieliszeczek? co? Jegomość?
Rymarz ręką niechętnie rzucił, ale, jakby z przyzwyczajenia, nierówno stąpając, powlókł się za Złotką do otwierającego się właśnie jéj sklepiku.
Jednocześnie magiel zaturkotał, porwane struny fortepianu zabrzęczały, zawrzeszczały dzieci, wylatujące z krzykiem ze wszystkich drzwi domowstw, dziadowie i baby, stukając koszturami o kamienie bruku, zawiedli pobożne pieśni, westchnęła przy słabo płonącém ognisku żona rymarza, wychylającego w sklepiku piérwszą, lecz nieostatnią w dniu miarkę trunku, i wszystko na wielkiém podwórzu starego gmachu weszło w codzienny zwyczaj i ład.
Tak więc piérwszemi ramionami, które Juliankę podjęły z ziemi i ukazały ludziom, były ramiona żebraczki, owinięte w brudne, strzępiaste łachmany. Piérwszy zaś obraz, który dostrzegła ona oczyma, budzącemi się do rozpoznawania przedmiotów zewnętrznych, przedstawił jéj nizką izdebkę z szaremi ścianami i ogniskiem, szeroko płonącém w kominie z czarną głębią.
Z balii, ustawionéj na stołkach pośrodku izby, podnosiły się gęste, szare wyziewy i ciężkiemi kłębami czołgały się w powietrzu, aż ku grubym wykrzywionym belkom nizkiego sufitu. Nad balią pochylała się kobieta w krótkiéj spódnicy, z wielkiemi bosemi stopami. Twarz jéj niewiele mniéj czerwoną była od chustki, okrywającéj roztargane jéj włosy, a spływał wciąż po niéj kroplisty pot utrudzenia; ocierała go rękawem grubéj koszuli, zawiniętym aż po łokieć, poczém znowu nagie ramiona swe zanurzała w wodzie, pieniącéj się rozpuszczoném w niéj mydłem. Niekiedy zbliżała się do ogniska i rzucała w płomienie ciężkie duszki żelazek, albo odejmowała od ognia kocieł z gorącą wodą i dźwigała go ku balii, stękając z cicha.
U nóg pracującéj kobiety téj siedziało lub pełzało drobne dziecię; dwoje innych, chłopak lub dziewczynka, wbiegali do izby i wybiegali z niéj z tententem nóg bosych i hałasem swawoli lub płaczu. Chłopak silny i z twarzą ponurą choć śmiałą, ile razy wbiegał do izby, zarzucał ramiona na szyję matki i całował głośno oba rozognione a wilgotne jéj policzki; dziewczynka chwytała na ręce najmłodsze dziecię i skakała z niém po izbie, śpiewając. Gdy dzieci wybiegły, słychać było znowu tylko plusk wody w balii, trzask ognia i od czasu do czasu stękanie lub gniewne jakieś, niecierpliwe, mruczenie praczki. Czasem przestawała ona na chwilę pracować i szemrać, wyprostowała się i, z brodą wspartą na dłoni, stała nad balią nieruchoma, szklistym wzrokiem patrząca kędyś — w młodość swą minioną, a może jaśniejszą, w teraźniejszość ciężką, czy przyszłość swych dzieci.
Gdyby ktokolwiek bywał wtedy w izbie owéj, dostrzegł-by jeszcze małe dziecię, na-pół nagie, bo grubą, bardzo krótką koszulą okryte, siedzące w kątku izby za stojącą tam wielką, rozstrzępioną miotłą. Suche i kolczate gałęzie miotły, za każdém poruszeniem się dziecka, strzępiły mu gęste włosy coraz wyżéj i wyżéj, lecz ono spoglądało z za nich na wijące się płomienie ogniska, na iskry z nich tryskające, na wyjmowane z ognia duszki żelazek, tak rozpalone, że iskrzące się szkarłatem i złotem, na rozmydloną wodę, wylewającą się z balii i ciekącą po podłodze pienistemi strumieniami, na dużą deskę do prasowania, któréj koniec jeden piętrzył się śnieżną już i wygładzoną bielizną, i napół-otwartą szafę z głębokiém ciemném wnętrzem. Kiedy ogień palił się szeroko i złocisto, z trzaskiem wesołym, dziecię uśmiechało się spokojnie i nieruchomo; gdy rój iskier tryskał z niego w górę, a grad rozżarzonych węgli wylatywał z komina, padając aż na środek izby, śmiało się ono cichym, lecz długim i nieutulonym śmiechem. Niekiedy blask ognia dosięgał kątka, w którym siedziała dziewczyna, złocąc twarz jéj śniadą i powierzchnią czarnych oczu, wtedy wyglądała ona z za rozeg miotły wesoło i figlarnie; lecz gdy przygasły płomienie, kryła się w mroku i tylko widać było dwie nóżki nagie i chude, nieruchomo wyciągnięte na chropowatéj desce podłogi.
W południowych godzinach chłopak i dziewczynka wbiegali do izby i z wesołemi krzykami czepiali się spódnicy matki, która odejmowała od ognia garnek z żywnością. Siadali na ziemi i z misy, stojącéj na ławie, jeść poczynali. Wtedy — w kątku, gdzie stała miotła odzywał się szelest. Nagie chude nóżki poruszały się i przebywały izbę w kierunku dzieci jedzących i jadła; w wędrówce téj dopomagały im téż z razu i drobne ręce, poznaczone czerwonemi szramami, okryte tu i owdzie silnemi piętnami oparzenia kipiątkiem lub ogniem.
Zaledwie jednak dziecię dosięgło kresu swéj podróży i wyciągało rękę ku łyżce drewnianéj, którą praczka nieodmiennie kładła na ławie obok tych, któremi jadły jéj dzieci, starszy chłopak uderzał je łyżką swą po głowie, czole, lub plecach, poczém śmiał się głośno, a ono coprędzéj, ze zwinnością kota, kryło się pod ławę. Kobieta wołała czasem na syna gniewnie i krzykliwie:
— Pozwól jéj jeść!
Czasem nic nie mówiła, zapatrzona w ogień lub w głąb’ balii. Mała córka jéj trzymała w ramionach mniejszego od siebie braciszka i ze śmiechem, z pocałunkami, wlewała mu w usta ostudzoną starannie strawę; od chwili do chwili wyjmowała z krupniku kartofle i rzucała je pod ławę, gdzie chwytało je i zjadało przytulone do ziemi dziecię, a najstarszy chłopiec, pochylając się, zaglądał ku niemu, i śmiejąc się, wołał:
— Julianka! na tu, na! chwytaj!
O szaréj godzinie praczka dawała dzieciom po kawałku chleba; Julianki nie omijała. Jeżeli pilnéj nie miała roboty, gasiła ognisko i przy świetle małéj świeczki łojowéj szyła, cerowała, łatała pstrą i lichą odzież. Dzieci spały; niekiedy jednak ze snu budziło je szybkie poruszenie matki, zrywającéj się ze stołka. Robota jéj spadała z kolan na ziemię, a ona, stojąc nieruchomo z przechyloną głową, wsłuchywała się w głosy, przylatujące do wnętrza izby słabém jeszcze echem, bo z daleka, kędyś z ulicy.
Były to odgłosy chrapliwéj pieśni, męzkim, basowym głosem wyśpiewywanéj, a przerywanéj bezładnemi wykrzykami lub wybuchami pijanego śmiechu. Echa te zwiastowały zbliżające się przybycie ojca rodziny, który w różnych domach miejskich pełnił służbę kucharza.
Człowiek ten nieczęsto odwiedzał rodzinę swą; żona jego zapracować musiała sama na siebie i na dzieci; ile razy przecież chrapliwy śpiew jego ozwał się na ulicy, kobieta rozpoznawała go uchem wprawném, a zanim dziedziniec zatętniał pod ciężkiemi jego stopami, przebiegła izbę niespokojnie, wzrokiem błyszczącym i ruchliwym szukając najtajemniejszego kątka, w którym ukryć-by mogła trochę miedzianéj monety, owiniętéj w płócienną szmatę.
W kilka chwil potém wielki hałas podnosił się w izbie. Był to gruby krzyk męzkiego głosu, a wtórował mu piskliwy, ostry, zanoszący się wrzask kobiecy, z razu pojedynczo, potém z towarzyszeniem pisków, jęków i szlochań dziecięcych.
Julianka budziła się nagle i wnet zaczynała drzéć na całém ciele. Szeroko roztwartemi od trwogi oczyma patrzała jednak przed siebie, po-przez suche gałęzie przysłaniającéj ją miotły. Wtedy, przy mętném oświetleniu łojówki, widywała wysokiego, barczystego mężczyznę, podnoszącego pięść i opuszczającego ją na plecy kobiety, która wydobywała z piersi swéj przeraźliwą gamę krzyków, i rzucała gwałtownie ramionami, usiłując ciosami odpłacić za ciosy; widywała, jak ogromna ręka męzka chwytała splątany warkocz kobiecy, i dopóty w dół go ciągnęła, dopóki kobieta nie runęła na ziemię, wijąc się u stóp mężczyzny z wściekłości i bólu; jak starszy chłopak, broniąc matki, rzucał się na ciało jéj pod stopy ojcowskie i, podnosząc twarz swą zuchwałą a rozżarzoną, ciskał ku ojcu z iskrzących się oczu niezawistne spojrzenia; jak młodsze dzieci z trwogi wielkiéj spadały z matczynego łóżka na ziemię, drżały i szlochały; jak następnie mężczyzna znajdował pieniądze, ukryte przez kobietę kędyś za belką sufitu lub w głębi komina, i odchodził, rzucając drzwiami, aż drżały wątłe ściany izby, a kobieta, po odejściu jego, z ciężkością dźwigała się z leżącéj postawy, siadała na ziemi i, z twarzą ukrytą w czerwone dłonie, płakała głośno z razu, a potém tak cicho, że można było prawie słyszeć, jak łzy jéj strumieniem wielkim spływały na podartą spódnicę, okrywającą drżące jéj kolana.
Na wszystko to spoglądało, wszystkiego tego słuchało dziecię, siedzące w najciemniejszym kąciku, a słuchając i patrząc, tuliło się coraz mocniéj do ściany, albo rękoma obejmując miotłę, przyciskało ją do siebie przerażonym giestem.
Raz jednak, wśród jednéj ze scen podobnych, zmartwiała całkiem z trwogi. Spojrzenie wysokiego, barczystego mężczyzny padło na ciemny jéj kątek. Było-to spojrzenia oczu wypukłych, czarnych, groźnie pałających śród ogromnéj, ponuréj twarzy. Dziewczynka, spotkawszy się wzrokiem ze spojrzeniem tém, zmartwiała całkiem, i niewyraźnie, bardzo niewyraźnie słyszała, jak mężczyzna zapytywał kobiety o pieniądze, które ludzie płacą jéj za podrzutka, i jak kobieta odpowiedziała z krzykiem, że dawno, dawno nikt jéj za utrzymanie jego nic, nic nie płaci, bo ludzie, którzy płacili wprzódy, wynieśli się z tego podwórza, a nowi słuchać o nim nie chcą.
Wtedy mężczyzna postąpił ku ciemnemu kątkowi, a Julianka zamknęła oczy i czuła tylko, że silna ręka pochwyciła skraj grubéj jéj koszuli, że niesiono ją tak przez chwilę, i rzucono na ziemię przed drzwiami domu. Potém już nic nie widziała i nie słyszała, tak zupełnie, jakby spała głęboko.
Gdy otworzyła oczy, cisza głęboka panowała dokoła, nagie nogi jéj pogrążone były w trawie, zwilżonéj deszczem, a mokre zielska chłodném dotknięciem muskały szyję jéj i plecy. Dziecię drzéć zaczęło znowu i lękać się bardzo. Czego? nie wiedziało samo. Wszystkiego zapewne. Grubego głosu ludzkiego, który brzmiał mu jeszcze w uchu, ciężkich obłoków, sunących nizko pod dżdżystém niebem, mokrych chwastów, które, jak zimne gadziny pełzły mu po nagiém ciele, gałęzi drzew, które w szarym zmroku, poruszały się i szemrały, nakształt widm czarnych, wiodących z sobą ponure rozmowy.
Wśród ciemności téj i wszystkich tych strasznych dla niéj przedmiotów, przed oczyma Julianki błysnęło w dali jedno samotne światło. Było to bledziutkie, drobne światełko, drgające w małém oknie, umieszczoném w rogu podwórza; po długiém téż wahaniu wstała z ziemi, i powoli bardzo, bo ogarniał ją wciąż strach nadzwyczajny, i drobne jéj stopy plątały się wśród zielsk, wysokich a mokrych, poczęła dążyć ku mdłemu światełku.
W rogu podwórza znajdowała się izdebka, mniejsza jeszcze i niższa niż ta, którą zajmowała praczka ze swą rodziną, ale wcale inaczéj wyglądająca. Tam ściany i sufit czarnemi prawie stały się od dymu i pyłu, tu zachowały one swą przedwieloletnią białość, bo starannie snadź chroniono je i czyszczono; tam od nieustannie płonącego ogniska powietrze było gorące, upalne i duszne, tu panował ciągle chłód przejmujący i nasiąkły wilgocią, albowiem w piecyku małym i kruszącym się w gruzy nigdy prawie zjawił się ogień. Izdebka ta mieściła w sobie stare bardzo łóżko z pościelą tak szczupłą, iż niemal jéj widać nie było, skrzynią drewnianą, przykrytą rozpadającym się w szmaty dywanikiem, stół trochę kulawy, lampkę z długim kopcącym kominkiem, watowaną salopkę, wiszącą na ścianie, wielki czarny krzyż nad łóżkiem, i — starą, małą kobiecinę, która, siedząc na skrzyni, przy świetle lampki robiła siatkę z bawełny.
Była to istota drobna i niziutka, z plecami przygarbionemi i ciałem wyschłém. Ubraną była w wytarty, watowany szlafrok, niesięgający ziemi, na głowie nie miała nic, oprócz rzadkich siwych włosów, nierównemi pasmami opadających na plecy jéj i czoło.
Pochyliła twarz nizko nad robotą swą, a małe, pomarszczone jéj ręce szybko poruszały iglicą i kłębkiem. Przytém mówiła wciąż do siebie przyciszonym pół-głosem, ale, mówiąc, poruszała daleko mniéj ustami wklęsłemi i tak prawie białemi, jak twarz cała, niż czołem, którego liczne zmarszczki podnosiły się wciąż w górę, to opadały, przybliżały się ku sobie lub rozbiegały, tak zupełnie, jakby tajemniczemi znakami opowiadały komuś niewidzialnemu długą jakąś, zadziwiającą historyą.
Nagle malutka siwa pracownica ta podniosła głowę. Powieki jéj, czerwono świecące z za wielkich szkieł okularów, mrugać poczęły. U nizkich zamkniętych drzwiczek ozwał się cichy szelest. Umilkł i ozwał się znowu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — wymówiła kobieta. Nie było odpowiedzi. Podniosła rękę do czoła, jak-by przeżegnać się chciała, lecz u drzwi zaszeleściło mocniéj i dało się nawet słyszéć bardzo ciche jakieś jęknięcie, czy łkanie.
Wstała i, nadstawiając ku drzwiom ucha, głośniéj zapytała:
— Kto tam?
Za drzwiami cichutki głos odpowiedział:
— Julianka.
Gdyby głęboka cisza nocna nie panowała dokoła, stara kobieta nie usłyszała-by głosu tego, tak był on cichym. Było to westchnienie raczéj, niż głos. Usłyszała i niechętnie rzuciła ręką. Wzięła jednak lampkę i, idąc z nią ku drzwiom, gderliwie mruczała.
— A że téż te dzieciska nigdy mi spokoju nie dają! We dnie mi urwis ten kamień przez okno rzucił, a teraz oto, śród nocy, przychodzi tu...
Otwierając drzwi mówiła jeszcze, coraz to głos podnosząc:
— Czegóż włóczysz się nocami?...
Tu umilkła i, lampkę swą nizko trzymając, patrzała ku ziemi.
W drzwiach ukazała się i u progu nieruchomo stanęła Julianka. Nagie nogi jéj, widzialne do kolan z pod krótkiéj koszuli, drżały i uginały się pod nią, bujne krople deszczu gęsto osypywały włosy jéj i twarz.
Stara kobieta, milcząc już, drzwi zamknęła i wzięła dziecko za rękę.
— Czego ty tu przyszłaś tak późno w nocy? — zapytała.
Długo nie było odpowiedzi. Po chwili dopiéro dziecko odpowiedziało z cicha:
— Wyrzucili.
— Aha! — przeciągle rzekła kobieta i, usiadłszy na kuferku swym, patrzała na dziecko.
— Wyrzucili cię! — powtórzyła, — a któż cię wyrzucił?
— Pan! — odpowiedziało dziecko.
— Pan! to znaczy Jakób, obrzydłe pijaczysko to, co tu po nocach takie hałasy wyprawia. Bił żonę? co?
— Bił! — potwierdziło dziecko i zaszlochało.
— No proszę! bił znowu! a to kiedyś kryminalista będzie z niego, ani chybi! a ciebie wziął i tak bez ceremonii za drzwi wyrzucił, na deszcz, chłód i noc! Zkąd-że ci znowu przyszło do głowy przyjść do mnie? Ot, pewno dlatego, żem ci tam onegdaj chleba odrobinę dała. No, a chcesz teraz mleka?
— Chcę, — głośniéj daleko, niż wprzódy, dziecko odrzekło.
Stara pochyliła się i wydobyła z pod stołu mały garnek, przykryty papierem. Podała go dziecku.
— Wypij połowę, — rzekła, — a resztę ja jutro sama na śniadanie wypiję. No, — dodała, — i tobie téż dam trochę!
Dziecię piło chciwie, lecz gdy dosięgło połowy zawartości garnuszka, stara mu go z rąk odebrała i znowu schowała pod stół.
— Czegóż tak trzęsiesz się cała, jak-byś miała febrę, hę? czy ci zimno? Czy to innego oddzienia nie masz, tylko ot tę koszulinę? — pytała się stara.
— Nie masz, odpowiedziała Julianka.
— No, to już ja ci z pewnością nie dam, bo mi ot téż ostatni łachman drze się na plecach. Tylko tam jeszcze jest jakaś szmata...
Ściągnęła z łóżka chustę dużą, podartą, istną szmatę, i owinęła nią, spowiła w nią prawie, dziecko. Potém zaprowadziła je do kąta, pomiędzy piecem i ścianą.
— Teraz usiądź tu, albo połóż się i śpij. Ot! chustkę mi tylko moję zabrałaś i nie będę miała czém okryć się w nocy... chyba tym oto szlafrokiem... no, śpij spokojnie... Jakób tu nie przyjdzie.
Julianka usiadła, ale, pomimo zmęczenia się, nie usypiała, lecz patrzała na nową opiekunkę swą, która siedziała znowu na skrzyni, robiła już swą siatkę i wciąż mówiła:
— A ja tu jeszcze kawałeczek siatki zrobię... nie późno... nie późno... jedenasta godzina nie biła jeszcze na farnym zegarze, a do jedenastéj trzeba zawsze robić siatkę, nie co innego... włóczkowe roboty robią się w dzień, bo oczy więcéj męczą... oj! oczy! oczy uciekają!
Westchnęła i spojrzała ku kątkowi, w którym siedziało dziecko.
— Nieboractwo! ten drągal Jakób do kryminału kiedyś pójdzie, a i syn jego kryminalistą będzie, ani chybi! jabłko od jabłoni... Kamienie mi tu śmié rzucać przez okno! Patrzcie go! gdyby tak trzydzieści lat temu, kazała-bym mojéj służbie złapać łotra i dobrze go skarcić... moja służba! oj! była kiedyś, była! ale już dawno jéj niéma! ktoby się był spodziewał...
Przy ostatnich wyrazach fałdy czoła jéj tak podniosły się w górę, jakby ogarnięte były niezmierném zdziwieniem, a pasma siwych włosów żałośliwie opadały na nie.
W tém, kędyś, w dalekim środku miasta, kościelny zegar wybijać począł godzinę. Stara kobieta wyciągnęła w górę cienki, biały palec, i liczyła:
— Raz! dwa! trzy! cztery!
Gdy wyrzekła jedenaście, zegar bić przestał. Wstała i składać poczęła swą robotę.
— Dawniéj siedziało się do pierwszéj i do drugiéj po północy w salonie... z gośćmi... Salon! oj! oj! był kiedyś, był! ale dawno go już niéma... jest za to ta oto klitka!... kto-by się, był spodziewał! — Zdjęła okulary i mrugała powiekami. — Żeby tak dawne oczy moje, wyszyła-bym dywan taki, jak był ten, co przed kanapą moją kiedyś leżał! Ot, wzięła-bym za niego pieniędzy gmach, ale oczy... oj! oj! są jeszcze, są, ale już uciekają... a jak do reszty uciekną...
Tu nietylko zmarszczki czoła jéj poruszały się żwawo, ale i głowa cała trząść się zaczęła, tak zupełnie, jak gdyby przepowiadała, że coś strasznego, okrutnie strasznego stać się musi, gdy oczy do reszty uciekną.
Gasząc lampkę, szeptała: „Kto się w opiekę poda Panu swemu”, a potém, wśród ciemności, kładąc się na zaledwie przykrytéj słomie, wymówiła jeszcze parę razy:
— Kto-by się spodziewał? kto-by się kiedy tego spodziewał!
W kątku, pomiędzy piecem a ścianą, gorączkowo i niespokojnie śpiące dziecko zaszeptało:
— Wyrzucili!...
Nazajutrz Julianka, wnet po otworzeniu oczu, zaśmiała się głośno i srebrzyście. Co obudziło śmiech jéj? Któż wié? to może, co sprawia, że o dnia brzasku śpiewają ptaki, i że złoty owad wesoło brzęczy, wieszając się w zaraniu na promieniu słońca.
Promień wschodzącego słońca zaglądał w okno izdebki i ślizgał się po siwych włosach małéj staruszki, która, drobne, suche ręce swe nabożnie splotłszy, przez małą szybę patrzała ku górze i pół-głosem mówiła: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”.
Usłyszawszy śmiech dziecka, powiedziała: „Amen, “ i odwróciła twarz ku izdebce.
— Obudziłaś się! — rzekła, — spałaś dobrze? ciepło ci było?
Juliance ciepło było i dobrze w spowiciu, urządzoném ze staréj, grubéj chustki. Siedziała więc chwilę jeszcze w kątku swym, podobna do małéj, nieruchoméj mumijki, z błyszczącemi oczyma i śmiejącemi się usty. Potém zerwała się żwawo i, ciągnąc za sobą chustę, która, rozwinąwszy się, przykrywała już tylko jéj plecy, biegła i wyciągała ręce do podawanego sobie przez starą kobietę garnuszka.
— Napij się mleka, ale i mnie trochę zostaw! — rzekła stara.
Julianka piła; z wyrazu oczu jéj znać było, że dziwiła się bardzo temu, iż pije rzecz tak smaczną.
— A teraz ja! ot, widzisz, to całe moje śniadanie. Połowę go oddam tobie, niech ci na zdrowie służy! dawniéj pijałam herbatę, kawę, albo czekoladę, ale bardzo dawno temu. Teraz kontenta jestem, kiedy mam trochę mleka. Kto-by się był tego spodziewał! No! niéma co! człowiek bywa na wozie i pod wozem! ja na wozie już byłam, spadłam z niego i nigdy już więcéj nie będę; ale ty może jeszcze będziesz, kto wié? mała jesteś, życie przed tobą. Tymczasem nie masz innego odzienia, jak tę oto koszulinę, z któréj dawno wyrosłaś. Kolana ci z pod niéj widać, pfe! to nieskromnie. Trzeba mi tam dla ciebie wyprosić sukienkę jaką starą u moich znajomych państwa.
Mówiąc to wszystko, mała staruszka wkładała na siebie watowany swój zrudziały szlafroczek, i siwe włosy okrywała dziurawym nieco czepcem z białego muślinu.
— Bo widzisz, ja mam dużo znajomych państwa, którym roboty moje sprzedaję... ot tak, chodzę od domu do domu i sprzedaję... po schodach mi ciężko, a na dziedzińcach tych znowu, gdzie jednopiętrowe domy, stoją psiska szkaradne, rzucają się na mnie i drą odzież... jeden mię nawet w nogę ukąsił... opuchła cała i tydzień potém chodzić nie mogłam. Czasem to i gburzyska, te lokaje albo kucharki, łają mię i odpędzają, krzycząc na mnie: żebraczka!... Kto-by się był tego spodziewał!
Szklisto-błękitne oczy jéj z za szkarłatnych powiek spojrzały kędyś daleko, daleko w przestrzeń.
— Żebraczka! żebraczka! a jaka to ja żebraczka jestem! alboż nie pracuję? albo to moje roboty nie piękniejsze od tych, co po sklepach na wystawach wiszą? Serwety, kołdry, antolarze, patarafki robię i robić będą, dopóki oczy nie uciekną... ot już, gdy uciekną...
Głowa jéj zatrzęsła się znowu tak, jakby się czegoś bardzo nagle przelękła, a zmarszczki na czole rozbiegły się w różne kierunki w wielkim niby popłochu.
Podniosła chustkę swą, która z ramion dziecka upadła całkiem na ziemię i, zarzuciwszy ją sobie na plecy, głowę okryła czarnym kapturkiem.
— Teraz, — mówiła, — idź ty sobie na dziedziniec: Ja iść muszę na miasto i drzwi zamknę. Nad wieczór możesz przyjść znowu do mnie. Mleka napijesz się i przenocujesz. Obiadu ja w domu nie jadam, bo ot, widzisz, że piec rozwalił się i zapalić w nim nie można. Chodzę sobie tedy do jednéj kobieciny poczciwéj, która kominek ma. Ja daję parę groszy, ona daje parę groszy, i przystawiamy sobie do ognia garnuszek z krupnikiem albo z ziemniakami. Kiedy roboty mam dużo, siedzę w domu i jem na obiad obwarzanki, rozmoczone w wodzie... Kto-by się był spodziewał!... No, idź-że już na dziedziniec, bo drzwi zamykam, a przychodź nad wieczór, może i przyniosę ci z obiadu mego krztę jakiéj żywności...
Wyszły obie. Starowina podreptała na ulicę, dziecko w krótkiéj koszuli stanęło na dziedzińcu i oparło się plecami o ścianę domowstwa. Nie śmiało się już, bo dzień był wietrzny i zimny, a jesienne słońce świeciło, nie ogrzewając. Julianka drżéć zaczęła od chłodu, i po chwili puściła się ku mieszkaniu praczki. Stanęła przed drzwiami oficynki, stała długo. Wyciągała rączkę ku drzwiom i cofała ją.
Wtém drzwi te otworzyły się i na progu stanęła praczka, dźwigająca na ramieniu drąg gruby, z dwoma pustemi wiadrami u końców. Szła snadź po wodę. Twarz jéj nosiła ślady wczorajszych udręczeń. Obrzękła była od płaczu i sina od uderzeń. Gruba kosa jéj, zczochrana, stargana, zwisła na koszulę z porozdzieranemi rękawami. Ujrzawszy Juliankę, przed progiem jéj stojącą, gniewnie krzyknęła:
— Czego ty tu znowu przyszłaś na moję głowę! Czy ja mało męki mam i bez ciebie! albo ty moje dziecko jesteś, żebym ja ciebie potém moim karmiła, a późniéj jeszcze za to piekło cierpiała? Precz mi idź, na oczy mi się nie pokazuj!
Gwałtownym giestem odepchnęła dziecko od progu i, drzwi zamykając, zawołała do wnętrza mieszkania:
— Antek! nie wpuszczaj mi do chaty podrzutka!
Antek nie dawał sobie mówić tego dwa razy. W krótkim spencerku i z bosemi nogami wybiegł na próg i, czyniąc poruszenia takie, jakby rzucić się chciał na dziecię, krzyknął:
— A pójdziesz!
Julianka cofnęła się kilka kroków i stanęła. Chłopak postąpił znowu ku niéj i powtórzył wołanie swe.
Trwało tak parę minut, gdy w oknie oficynki ukazała się głowa ośmioletniéj dziewczyny, z długiemi, płowomi włosami, i zawołała:
— Antek! Antek! chodź-no tu, pomóż mi ogień dla matuli rozpalić, bo ja nie zdążę...
Chłopak wbiegł do mieszkania, a Julianka pozostała na miejscu, do którego ją przygnał. Stała nieruchoma i na ścianę oficynki patrzała. Nie płakała i od zimna już nie drżała. Gdyby ktokolwiek spojrzał teraz w te oczy dziecięce, suche i szeroko rozwarte, nie znalazł-by w nich wyrazu boleści. Malowało się w nich tylko nadzwyczajne jakieś zdziwienie i błyskał także cichy, bo bezsilny, gniew.
Tak stojącą znalazła ją praczka, wracająca z napełnionemi wodą wiadrami. Stanęła, kilka sekund popatrzała na nieruchome dziecko i, mrucząc coś do siebie, weszła do oficynki. Niebawem jednak wyszła znowu, niosąc spory kawał czarnego chleba. Podała go dziecku, mówiąc:
— Na, weź! będzie ci na dzień cały! Chleba ci dam czasem, ale niech cię Bóg broni, abyś do chaty weszła. Rózgą obiję i w pokrzywy rzucę!
Julianka wzięła chleb, ale nie podniosła go do ust, tylko długo jeszcze stała i patrzała na ścianę oficynki. I wtedy dopiero, kiedy drzwi otworzyły się na oścież, a przez nie, goniąc się z hałasem, wybiegły dzieci praczki, ona pobiegła także, pobiegła jak mogła najprędzéj małemi stopkami swemi, ku staremu, wysokiemu gmachowi. Tam znikła w wielkiéj sieni, nad którą w téj chwili właśnie ozwał się doniosły, ponury turkot maglu.
W kilka miesięcy późniéj, kiedy mała staruszka wracała z wycieczek swych po mieście do domu, żydówka Złotka, siedząc za progiem sklepiku swego, zawoła na nią:
— Pani sędzino! pani sędzino! czy to już teraz pani sędzina opiekujesz się podrzutkiem!
Staruszka stanęła i sarknęła:
— Ot, moja kupcowo! nie miała baba kłopotu...
— Zapewnie! zapewnie! Jejmość sama potrzebowała-byś już opieki! No, ale tymczasem dziewczyna u pani sędziny jé i nocuje.
— Jé, kiedy jest co, a nocuje, kiedy na dworze zimno. U mnie bo chłód taki sam prawie, jak na dworze... Kto-by się był spodziewał!
Podreptała ku bramie, w dziedziniec, pół-głosem mówiąc do siebie:
— Opiekujesz się! opiekujesz się! a jak ja opiekować się mogę? czy ja magnatka! Dawniéj opiekowałam się ubogiemi dziewczętami, stroiłam je, żywiłam, edukowałam. Teraz one gdzieś fruwają, latają po świecie, a o mnie ani myślą... Kto-by się był spodziewał!.. Opiekujesz się! jak ja teraz dzieckiem opiekować się mogę? kłopot to tylko dla głowy mojéj... czy to ja jéj matka, albo babka?
Otwierając drzwi mieszkania swego, starała się nie wypuścić z ręki zawinięcia z papieru, zawierającego w sobie mały kawałek gotowanego mięsa i parę kartofli.
— To dla dziecka! — mówiła. — Ale gdzie ta dziewczyna wiecznie lata! — I, wychyliwszy się przez okno, piskliwym i trzęsącym się głosem wołała:
— Julianka! Julianka!
Na wołanie to dziecko przybiegało i, wsunąwszy się do malutkiéj, białéj izdebki, chciwie zjadało podane mu pożywienie. Stara kobieta siadała na skrzyni swéj, i wydobywała ze spłowiałego worka różnobarwne włóczki.
— Siadaj, — mówiła do dziecka, — ot tu przy mnie, na ziemi, i rób pończochę.
Wkładała w drobne ręce jéj druty i kłębek, a potém schylona uczyła:
— Nitkę trzymaj na palcu... drut włóż pod nitkę... teraz przewlecz... ot widzisz... i zrobiło się oczko... no, nie spuszczaj nitki z palca... rób tak ciągle...
Prostując się, stęknęła i, dobierając kolory włóczek swych, zaczynała mówić znowu:
— Nauczyć cię chcę, czego mogę... pacierz mówić i pończochę robić... Innych rzeczy niech cię tam już ludzie nauczą... ja tylko zacznę edukacyą twoję... już-to ja zawsze wszystko dla ciebie zaczynam... ot i wtedy, kiedy to cię tam przy bramie podrzucono, ja pierwsza dałam czterdziestkę rymarzowi, który na ciebie składkę zbierał...
Dziecię opuściło na kolana druty ze splątaną bawełną i, wlepiając w twarz staruszki uważne oczy, zapytało:
— A kto mnie tam przy bramie podrzucił?
Mała staruszka niespokojnie poruszyła się na swéj skrzyni, i przelęknionym czegoś wzrokiem spojrzała na dziecko.
— A Bóg że go wié, moja droga, Bóg tylko wié, kto to był taki, — mówiła z pomieszaniem niezmierném; potém, namyśliwszy się nieco, dodała — wielki ptak, ten zapewne, który malutkie dzieci po świecie roznosi...
Julianka zdawała się głęboko przez chwilę namyślać, potém zapytała znowu:
— A dlaczegóż ten ptak nie zaniósł mię do pani Jakóbowéj, albo do pana rymarza, albo do kogo innego, ale tak wziął i pod bramą rzucił?
— No, no, — odpowiadała staruszka, żywo bardzo przewlekając szydełko przez oczka włóczkowe, — co ty mi tam głowę kołatasz pytaniami swemi! na co ci to wiedziéć? ot rób pończochę i ucz się pacierza. Mów: Wierzę w Boga...
— Wierzę w Boga... — szepnęło dziecko, walcząc z drutem swym, który nie chciał jakoś wchodzić w zbyt ciasne oczko pończochy.
— Wszechmogącego...
— Wszechmogącego, — powtórzyło dziecię.
— Ale ty nie rozumiész, co to znaczy... ja ci to zaraz wytłómaczę... Boga nazywamy Wszechmogącym dla tego, że on wszystko może... rozumiész?
Julianka znowu nie robiła pończochy, tylko z rękoma na kolanach i podniesioną głową, zamyślone oczy wlepiała w twarz swéj nauczycielki. Po chwili zapytywała:
— A dlaczegoż Pan Bóg nie kazał temu ptakowi zanieść mię do pani Jakóbowéj, albo do pana rymarza... ich dzieciom lepiéj niż mnie...
Siwa głowa staruszki aż zatrzęsła się cała.
— No, no, — zaszeptała, — w młodéj dziecinie... zkąd jéj się takie pytania biorą!
Potém tłómaczyła zwolna i z wielką powagą:
— Bóg wszystko może, i litość a dobroć Jego granic nie ma... On chciał pewnie, żeby ci dobrze było, ale ot tyle tylko, że dał cię złym ludziom, jakimi...
— To nie ptak wielki, ale ludzie rzucili mnie tam pod bramą! — wykrzyknęło nagle dziecię.
Stara mieszała się coraz bardziéj. Rozgniewała się niby srodze i pogroziła dziecku szydełkiem.
— No! no! cóż to znów pytać będziesz i pytać! a kto? a jak? a dla czego? Kiedy ci źle na świecie, to widać, że Pan Bóg chciał, aby tak było! Z wolą Bozką zgadzać się trzeba zawsze. Pamiętaj, abyś zgadzała się zawsze z wolą Bozką! cóż? czy zgadzasz się?
— Zgadzam się, — z cicha odpowiedziało dziecko.
— Ot tak dobrze! widzisz, i mnie życie nie lekkie, a jednak zgadzam się! nie szemrzę i nie pytam o nic, choć czasem i mnie dziw wielki bierze, jakim sposobem moja starość zrobiła się niepodobna taka do mojéj młodości... Ktoby się był spodziewał!... Rodziców miałam, posag piękny, potém męża takiego dobrego... Sędzią był... szanowali go wszyscy... żyliśmy sobie, jak król i królowa, ot w tém tam mieście... w tém samém... tylko dzieci Bóg nie dał, a jak mąż umarł, i majątek gdzieś stopniał, i krewni gdzieś się podzieli... i ot świat ten pustynią mi, a ręce karmiciele, no i oczy także... bo bez oczu ręce nic nie zrobią... Ktoby się był spodziewał?... ot widzisz! teraz proszę już Boga o to tylko, żeby mi oczy nie uciekły... a uciekają! Kiedy nauczysz się pacierza, poprosisz i ty.
— Poproszę! — odpowiedziało dziecko.
Tymczasem mrok zapadał i stara jéjmość zapalała lampkę.
— Dobrze-by było teraz herbaty napić się, — mruczała, — starym kościom zimno, i w gardle po tym słonym krupniku schnie... cóż, kiedy niéma zkąd jéj wziąć! Ktoby się był spodziewał?... No, ciemno ci już tam na ziemi pończochę robić... złóż ją, przysuń się do mnie bliżéj i ucz się pacierza; mów: Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...
— Jako i my odpuszczamy... — powtarzało dziecko, lecz umilkło nagle, a po chwili wymówiło nieśmiało, jakby o pozwolenie prosząc:
— Pani! ja nie odpuszczę!
— Czego nie odpuścisz? komu? z zadziwieniem w głosie, pytała staruszka.
— Nie odpuszczę Antkowi, — energiczniéj odpowiedziała Julianka, a oczy jéj ogniście połyskiwały w zmroku.
— Pfe! to nieładnie! taka zawziętość w dziecku! wstydź się! Antek urwis i łotr, ale odpuścić mu trzeba, bo Pan Bóg tak kazał. Odpuść mi zaraz Antkowi! cóż? odpuszczasz?
Dziecko milczało chwilę; potém zawołało nagle i gwałtownie:
— Nie odpuszczę! nie odpuszczę! nie odpuszczę! tak mi Boże dopomóż! żebym tak na świat patrzała! żebym tak nie chorowała! żeby tak nieprzyjaciele moi poumierali! nie odpuszczę! Kiedy zrobię się bardzo silna, złapię go i wytłukę... ot tak, jak pan Jakób żonę tłucze... Żeby jemu Pan Bóg nie odpuścił... żeby jego...
Pięści drobne ściskała i oczyma błyskała z nienawiścią wściekłą i namiętną. Potok zaklęć i przekleństw, które z ust jéj małych wychodziły, zapożyczonym był z dykcyonarza wszystkich mieszkańców wielkiego podwórza: Jakóba, Jakóbowéj, Antka, rymarza, Złotki i t. d. Stara kobieta przerwała jéj groźnym giestem:
— Milcz mi zaraz i idź za drzwi, kiedyś taka...
Julianka podnosiła się z ziemi i szła ku drzwiom. Gdy była już przy progu, stara zawołała:
— Jeżeli odpuścisz, pozwolę ci wrócić i mleka dam...
Dziecię nie odwróciło się i brało już za klamkę.
— Wróć się! — wołała jejmość.
Julianka wracała i stawała przed opiekunką swą, nasępiona cała, ponura.
Staruszka spoglądała na nią przez chwilę z za okularów swych, potém pomarszczoną dłoń kładła na jéj włosach.
— No, odpuść, — zaczynała proszącym głosem, — ja bo widzisz przed Panem Bogiem odpowiem za ciebie, jeżeli cię czegokolwiek dobrego nie nauczę... Przyszłaś tu do mnie w nocy, zziębła, zgłodniała i wypędzona... a ja zaraz pomyślałam, niech tam sobie ta młoda duszyczka przytuli się trochę do mnie, świat pustynią i mnie i tobie... ktoby się był spodziewał!... kłopot mi przytém sprawiasz, połowę żywności méj zjadasz, i w nocy w chustce mojéj sypiasz, a ja ot szlafrokiem okrywać się muszę i niszczyć go przedwcześnie... Wdzięczną być mi powinnaś i słuchać mię... Kiedy ci mówię odpuść, to odpuść! Cóż? odpuszczasz?
Przy ostatnim wyrazie dłoń staréj zsunęła się z włosów dziecka na zasępione jego czoło i gładziła je lekko.
— Cóż? odpuścisz Antkowi? — pytała proszącym głosem.
— Odpuszczę! — cicho odpowiedziała Julianka i uśmiechnęła się. Zdjąwszy z twarzy swéj pieszczącą rękę, pocałowała ją.
— No tak, to dobrze! siadaj-że teraz znowu przy mnie, a ja ci opowiadać będę historyą świętą, jak Pan Bóg stworzył świat, człowieka, i o wszystkiém, co potém było... Ja bo, widzisz, kiedyś edukacyą miałam, wszystkiego potrochu uczyłam się... mowna byłam, wesoła i dowcipna; ludzie mówili o mnie, że jestem miłą i wykształconą osobą... Gdzie teraz ludzie ci? gdzie?...
Westchnęła.
— Ktoby się był spodziewał?
I zwolna, uroczyście, wznosząc często w górę pomarszczony palec i przerywając wątek mowy swéj mnóztwem zboczeń i wspomnień, opowiadała Historyą Świętą dziecku, które, z głową na kolanach jéj złożoną, usypiało niebawem, a spało tak dotąd, aż z dalekiéj głębi miasta przypłynął poważny dźwięk farnego zegara, wygłaszającego jedenastą godzinę. Wtedy mała staruszka wstawała i starannie zwijała siatkę swą, a dziecię budziło się i, owinięte w starą chustkę, z sennemi oczyma, szło do kącika swego, pomiędzy kruszący się piec i ścianę.
W ten sposób żyły ze sobą i wzajem wspierały się dwie nędze. Po dwóch dopiéro latach, stara sędzina zmieniła nieco zwyczaje swe, rzadziéj daleko zaczęła wychodzić na miasto i przestała całkiem uczyć dziecko modlenia się i robót na drutach. Własne téż ręce jéj wolniéj, coraz wolniéj poruszały szydełkiem i iglicą, w zamian coraz silniéj trzęsła się jéj głowa, i zmarszczki czoła coraz ruchliwiéj i większą jakby trwogą gnane falowały w różne kierunki. Z wysileniem nadzwyczajném wpatrując się we włóczki, aby rozróżnić ich barwy, głębokim i pełnym dziwnych drżeń szeptem, mówiła ona do siebie:
— Uciekają już... uciekają... ot już i do reszty uciekają...
W istocie, w biały dzień nieraz brała włóczkę żółtą, zamiast różowéj, a błękitną zamiast zielonéj i, nieprędko dostrzegłszy omyłkę swą, pruła robotę, nad którą cały dzień pracowała. Wtedy, od chwili do chwili, ostrożnie i jakby lękając się uszkodzić kruchego jakiegoś przedmiotu, końcem palca ocierała łzę z krwistéj powieki.
Czasem mówiła do dziecka:
— Zmów pacierz na intencyą oczu moich... Panu Bogu miłe modlitwy dziecięce...
Siadywała wciąż wieczorami na skrzynce swéj aż do chwili, w któréj zegar kościelny wybijał jedenastą, lecz nie pracowała tak pilnie, jak dotąd; owszem, często bardzo opuszczała ręce na kolana i, z za okularów patrząc kędyś daleko, daleko w przestrzeń, zamyślała się tak bardzo, że nawet nic do siebie nie mówiła, a zmarszczki czoła jéj zbiegały się wszystkie w jedno miejsce i nieruchomą chmurą wisiały nad małą, wyschłą twarzą.
Bywało, że po dni kilka nie miewała już mleka i nie chodziła do miasta na obiad. Posyłała wtedy Juliankę do Złotki po dwa obwarzanki. Złotka, zamiast dwóch, dawała trzy, które potém stara maczała w wodzie, dawała dziecku i sama jadła.
Raz Julianka usłyszała ją szemrzącą:
— Nadchodzi już godzina... ot i nadchodzi już straszna godzina...
Julianka nie pytała jéj o jakiéj mówiła godzinie, bo zajęta była cała zniknięciem dnia tego z małéj izdebki łóżka i jednéj poduszki, która dotąd na niém leżała. Na miéjscu, gdzie stało ono, leżała na ziemi słoma, przykryta grubém płótném, z malutką sianem wypchaną poduszeczką u węzgłowia. Potém znikła ze ściany watowana salopka, i stołu już pod oknem nie było, a w izdebce została tylko nędzna pościel, leżąca na ziemi, wielki czarny krzyż nad nią i skrzynia pusta, naga, na któréj mała staruszka siedziała już całkiem bezczynnie, powiekami strasznie nabrzmiałemi mrugała wciąż i powtarzała: ktoby się spodziewał? ktoby się był tego spodziewał?
Pewnego ranka, dziewczyna, budząc się w kątku swym o dnia brzasku, usłyszała starą, mówiącą do siebie:
— Boże Wszechmogący! dlaczegoś pozwolił mi dożyć dnia dzisiejszego?
Wymówiła to z dziwnym jakimś wybuchem głosu, ale gdy w godzinę potém Juljanka, widząc przez okno złoty blask słońca, wychodziła cichutko z izdebki, siwa głowa nieruchomo już spoczywała na małéj poduszeczce, z zamkniętemi oczyma. Dzień jesienny szybko przeminął. O zmroku Juljanka, po kilkogodzinném błądzeniu śród ścieżek podwórza i ścian starego gmachu, otworzyła drzwi izdebki, aby, jak zwykle bywało, wsunąć się do niéj i usiąść na ziemi przy nogach swéj opiekunki. Nagle cofnęła się i stanęła za progiem w postawie osłupiałéj. Cicha zazwyczaj izdebka pełną była gwaru, rozmów i grubych śmiechów. Stało w niéj kilka sprzętów, dziecku nieznanych, a pośrodku, dokoła stołu, na którym stała butelka i czarka cynowa, siedzieli trzéj mężczyźni, i przy świetle łojowéj świecy rzucali wzajem ku sobie brudne, podarte karty. Przytém palili cygara. Kłęby dymu napełniały nizką izdebkę, a z za nich, niby jedyny ślad bytności tu małéj, siwéj staruszki, niby jedyna tu po niéj pamiątka, surowym zarysem przebijał się wiszący na ścianie wielki krzyż czarny...
Julianka długo stała za progiem nieruchomo. Potém w oczach jéj kręcić się zaczęły łzy. Odeszła i, zwolna przekroczywszy bramę, stanęła na progu sklepiku Złotki.
— Pani! — ozwała się zdławionym głosem.
— Aha! to ty! a czego chcesz? — zwróciła się ku niéj stara żydówka.
— Gdzie moja pani? — zapytało dziecię.
— Twoja pani?
Złotka zdawała się namyślać, czy litować nad czémś. Patrzała na dziecko i trzęsła głową.
— Twoja pani? — powtórzyła, — a kto ją wié, gdzie ona być może! Ot! wzięła w rękę kij i do miasta poszła... Czy ona z tobą pożegnała się?
Dziecko nie odpowiedziało. Po chwili dopiéro zapytało:
— Czy ona tu nie powróci?
— A czego ona ma tu powrócić? — odparła Złotka; — nie płaciła za kwaterę, to i kazali jéj wynieść się... a na jéj miejsce przyjęli tych trzech lokajów bez służby, co to w karty tylko grają i wódkę piją... żebym ja choć z nich zarobek miała... ale gdzie tam! nabiorą na kredyt, a potém nie zapłacą...
Mruczała-by tak daléj, ale przerwał jéj krzyk, rozlegający się na progu. Dziewczynka nieruchoma dotąd, zatopiła obie ręce w gęstwinie swych włosów, targała je i, przeraźliwie krzycząc, płakała całym strumieniem łez. Daremnie Złotka dobrotliwie uspokoić ją chciała głaskaniem i obwarzankiem. Odepchnęła gładzącą ją dłoń, cisnęła o ziemię obwarzanek i pobiegła w ciemny, wielki dziedziniec, gdzie długo jeszcze słychać było przycichające stopniowo łkania jéj i krzyki. Wychodziły one z najciemniejszego, najgłębszego kątka dziedzińca, kędy żadna gwiazdka, żadne światełko niebieskie lub ziemskie, nie oświecało drobnéj postaci dziecięcéj, lgnącéj ku zimnéj ścianie rozpłakaną twarzą, po raz trzeci już w krótkiém swém życiu oddanéj w opiekę mokréj ziemi dżdżystemu niebu, wiatrom zimnym, wiejącym w nocnych ciemnościach.
Odtąd można było widziéć ją wychodzącą każdego ranka z głębokiéj sieni starego gmachu. Sypiała tam pomiędzy rozrzuconemi śród śmiecia i pajęczyn szczątkami starych sprzętów. Wynalazła sobie w najgłębszym kątku odwieczny fotel, bez nóg i okrycia, z wysokiemi poręczami i trochą pilśni, w któréj gnieździły się myszy. Gdy zimno było, wciskała się pomiędzy spruchniałe poręcze i leżała śród nich ze skurczonemi nogami, jak w ciasnéj kolebce. Z pod niéj wyskakiwały myszy i, przebiegłszy po ciele jéj, puszczały się dokoła fotelu w harce, pełne chrupań, pisków i szelestów. Nie lękała się ich jednak, owszem, weseléj jéj było, gdy śród grobowéj ciszy, panującéj w starych murach, szmer ich słyszała. Wychylała się nawet z poręczy swéj dziwnéj kołyski i, wytężony wzrok zapuszczając w grube mroki, spostrzegała czasem, jak małe, zwinne stworzenia ciągnęły z chrzęstem białawe szmaty papieru, albo ze stukiem toczyły kość nagą.
W cieplejsze i jaśniejsze noce nie wtłaczała się w poręcze starego fotelu, lecz kładła się poprostu na ziemi, śród najszerszéj smugi księżycowego światła. Obok niéj leżały rozsypane tu i owdzie szczątki pięknych niegdyś może rzeźb i posągów. Zajmowały one ją nierównie więcéj jeszcze niż myszy. Oglądała czysto ze stron wszystkich i rękoma gładziła kamienną głowę, pozbawioną nosa a białą przy świetle księżyca, i wsparta na łokciu, wpatrywała się póty w nieruchome jéj oczy, aż z głową, opartą na złamanéj ręce, lub ostrym brzegu skruszonéj jéj piersi — usypiała.
Przez czas pewien, codziennie z rana, ujrzawszy hasającą po wielkiém podwórzu gromadę dzieci, rzucała się ku niéj z wyciągniętemi ramionami i wybuchami srebrzystego śmiechu. Podobną wtedy była do ptaka, który rozwija skrzydła i z głośnym szczebiotem goni lecące stado pokrewnych mu ptaków. Jéj przecież szczebiot trwał zazwyczaj krótko, i ramiona, swawolnie z razu trzepocące, opadły nakształt skaleczonych skrzydeł ptaka.
W gromadzie dzieci było kilku srogich jéj nieprzyjaciół, i daremnie córka praczki, Anka, z płowemi, rozpuszczenemi włosami, rozciągać chciała nad nią opiekę swoję, daremnie, osłaniając ją rozpostartemi ramionami swemi, wołała, że ona chce się z nią bawić w konia i pozwalała jéj znosić kamienie i piasek na dom, wspólnemi siłami stawiany pod zrębem staréj studni; brat jéj Antek krzyczał z sił całych, że on nie myśli przepędzać czasu w towarzystwie podrzutka, a dziewczyna od krawca, z długiemi, nagiemi nogami i w brudnéj chustce na roztarganych włosach, oświadczała, że jeżeli podrzutek przyjętym do zabawy będzie, ona tu nigdy więcéj nie przyjdzie, pójdzie się bawić do innych dzieci, na inne podwórze i tam swoję lalkę zaniesie. Lalka ta była wprawdzie niczém więcéj, jak wielkim i dość potwornym bałwanem, który ojciec krawiec ku pociesze córki swéj uwinął ze szmat pstrych perkali i skrawek jedwabnych materyi; zawsze jednak towarzystwo całe przerażało się niepomiernie groźbą jéj właścicielki, bo ten-to właśnie potwór zamieszkiwać miał dom, wznoszony przy studni, i do niego-to z wizytą jechały dwie dziewczynki, owiązane uprzężą ze sznurów i poprzedzane z hałasem przez trzech chłopców, uzbrojonych w bicze. Co do Anki, ta najbardziéj przerażała się groźbą wiekuistego utracenia lalki-potwora, bo po matce i małym braciszku kochała ją najgoręcéj na świecie.
Julianka tedy traciła jedyną swą obronicielkę, która, zasmucona trochę, oddalała się od niéj, a wtedy dzieci inne otaczały ją ścisłém kołem, uderzały ją, szczypały i z przeraźliwą wrzawą śmiechów i słów obelżywych tak ją tłoczyły, że, wyparta z pośród nich, odchodziła ona samotnie w inną stronę podwórza. Zrazu odchodziła, płacząc, lecz potém nie płakała już nigdy, tylko oczy jéj iskrzyły się, a drobne usta szeptały coś cicho i gwałtownie. Zczasem zaprzestała nawet całkiem prób bawienia się z dziećmi, daremnych i pozostawiających jéj tylko na ciele bolesne sińce, a nawet, ile razy przebywała dziedziniec, obchodziła swawolną gromadę, jak mogła najbardziéj z daleka, skośne tylko i ponuro rzucając na nią wejrzenie.
Nie ochroniło jéj to przecież od prześladowań. Antek i rówiennicy jego, spostrzegłszy ją, biegli ku niéj, udając, że chcą dopędzić ją i wybić. W zimie rzucali na nią gałki ze śniegu. To téż usiłowała ona, ile możności, ujść ich wzroku, i dlatego przywykła chodzić, przesuwać się raczéj tuż pod ścianami domowstw, gdzie latem przysłaniały ją nieco gałęzie krzewów i wysokie chwasty, a w zimie gromadzące się tam zaspy śniegowe.
Przesunąwszy się tak przez dziedziniec, wchodziła czasem na szerokie, lecz próchniejące schody staréj budowy. Jeść chciała, szukała pożywienia. Wsuwała się do sali ogromnéj, z grubą podłogą i sufitem malowanym w pociemniałe od starości wianki i arabeski. Tam, z dwóch stron wielkiego maglu stały dwie kobiety, odpychające, to znowu ku sobie przyciągające szuflady pełne kamieni, które, tocząc się ciężko na grubych wałkach, huczały i turkotały monotonnie ponuro. Pod ścianami, przy stołach, robotnice inne pilnie składały wymaglowaną już bieliznę i napełniały nią kosze, które potém wynosiły, ustępując miejsca nowo przybywającym.
Otyła i dumna właścicielka maglu wchodziła często do pracowni swéj, naglądała roboty i odbierała należne sobie zapłaty. Czyniąc to wszystko z powagą wielką, szeleszcąc sztywną suknią i wspaniale udzielając robotnicom rad swych, pochwał lub nagan, spostrzegała Juliankę, siedzącą przy drzwiach i z jednostajną zawsze ciekawością przypatrującą się suwanym wciąż szufladom maglu.
Jeżeli była w wesołym humorze, zbliżała się do dziecka, pulchną dłonią dotykała jego włosów i rozkazywała służącéj przynosić dla niego chleba i séra. Niekiedy nawet obdarzała dziewczynę wydobytym kieszeni piernikiem. Niezawsze jednak bywała w dobrym humorze. Czasem, niezadowolona z zarobku lub na robotnice rozgniewana, przechadzała się po sali, sapiąc głośno, gderząc i łajać. Wtedy siedząca u drzwi Juljanka niecierpliwiła ją. Rozkazywała jéj odejść natychmiast.
— Cóż to? — mówiła, — czy ja cię tu jedna żywić mam i przyodziewać? Kiedy cię ta żebraczka z pod bramy wzięła i licho wié na co tu przyniosła, wszyscy przyrzekali składać się na ciebie... a teraz co? do mnie tylko chodzisz a chodzisz! Czy ja magnatka jaka? Jużci pewno, że wyżéj stoję od całego tałałajstwa tego, co cię teraz na kark mój spycha, ale magnatką nie jestem i siostrzenice mam, które edukować muszę... Ot i krowa mi zdechła przeszłego tygodnia... Idź sobie... nic nie dostaniesz!...
Julianka wstawała i wychodziła. Wychodziła ze starego gmachu i szła w tę stronę podwórza, w któréj ochryple brzęczał stary fortepianik. Stawała za małém, nizkiém okienkiem, nad którém zwieszały się gałęzie staréj lipy i, wspierając się na palce, zaglądała do izby małéj, w któréj przy fortepianie, z wąziuchną klawiaturą i politurą spełzłą, siadywał wysoki, bardzo chudy mężczyzna, z długą białą twarzą, grał i kaszlał.
Był to niegdyś kandydat na artystę, po świecie z koncertami jeżdżący, potém metr muzyki dość wzięty, teraz suchotnik, dający na mieście kilka lekcyi w tygodniu, po złotówce za lekcyą. Nie był jeszcze starym, ale niezmiernie wychudzonym, a łagodne oczy jego paliły się blaskiem gorączki. Siadywał przy starym fortepianku swym godzinami całemi i grał, czasem téż próbował nucić, ale wnet kaszlać zaczynał, a tony, wychodzące z pod długich, kościstych jego palcy, stawały się tak cichemi, że przechodziły w zaledwie dosłyszalne brzęczenie. Ujrzawszy głowę Julianki zaglądającą mu w okno, muzyk uśmiechał się i mówił:
— Przyszłaś? co, przyszłaś znowu?
— Przyszłam, — odpowiadało dziecko.
— I cóż powiész? — zapytywał.
Julianka nie miała snadź nic do powiedzenia, bo milcząc, chwytała nizko zwisające gałązki lipy, i z ich pomocą podniósłszy się nad ziemię, siadała na otwartém oknie.
— Jak ptaszyna! — mówił muzyk, uśmiechając się ciągle.
I grać zaczynał dla ptaszyny. Nie grał wtedy nic smutnego, owszem, skoczne polki, wesołe choć tęskne walce, a nawet eleganckie kontredanse tłumnemi tonami przepełniały izdebkę i ulatywały w dziedziniec.
Julianka słuchała i czasem zaczynała przyśpiewywać w takt muzyki. Cienki głosik jéj mieszał się z brzęczącemi dźwiękami fortepianiku. Muzyk zaczynał śmiać się.
— Śpiewaj! — wołał ochrypłym szeptem, — śpiewaj! śpiewaj!
Julianka śpiewała z coraz większym zapałem, aż głowę podnosiła i czarnemi oczyma patrzała w górę, na niebo błękitniejące z za gałęzi drzewa. Nagle przestawała śpiewać i jąkliwie mówiła:
— Jeść chcę!
Wtedy muzyk wstawał od fortepianu i dawał dziecku garstkę pastylków od kaszlu. Nieraz téż wynajdywał pomiędzy stosami starych, opylonych nut kawałek bułki zczerstwiałéj, lub zimnéj pieczeni.
Dziecko chrupało pastylki, lub chciwie pożerało mięso, a wysoki, chudy muzyk stał przy niém u otwartego okna. Oczy jego, rozpalone gorączką, przybierały wtedy wyraz przepaścistéj zadumy. O czém tak myślał w chwili, gdy wynędzniała, biała ręka jego, machinalnie przesuwała w palcach gęste kędziory dziecka? O zgasłych na zawsze, świetnych ambicyach niedawnéj młodości? o wesołych przyjaciołach, z którymi razem roił o bogactwie i sławie? o pięknéj dziewczynie, którą kochał kiedyś? o tém, że nie miał nigdy żony, ani dzieci? o samotności swéj, biedzie, śmierci blizkiéj i grobie samotnym, nad którym zapłacze chyba obłok dżdżysty, a nie wyrośnie żaden liść śnionych niegdyś wawrzynów? To tylko pewno, że, gdy zamyślał się w ten sposób, kaszlać zaczynał coraz silniéj i, zbudzony tém z zadumy, mówił Juliance, aby zeszła z okna, bo on je zamknąć musi. Zamykał okno przed drażniącemi mu pierś powiewami, a dziecko odchodziło w inną stronę podwórza, tam najczęściéj, gdzie śród ciemnéj, nizkiéj ściany, jaśniały dwa okienka czyste, przejrzyste, ozdobione trochą zieleni, rosnącéj w glinianych wazonach. Za oknami temi była izba obszerna, biała, widna, a w niéj huczał warsztat tokarski i wesoło trzaskało rozpalone ognisko.
Przy warsztacie z okręcającém się szybko kołem, stał mężczyzna silny i siwiejący, czerstwy na twarzy i przy białym fartuchu. Przy oknie siadywało, szyjąc, dziewczę młodziutkie, z rumianemi policzkami i złotą kosą spuszczoną na pstrą chustkę, skrzyżowaną u piersi. Nad warsztatem wisiały ramki i ramy, puste, rozmaitych kształtów i rozmiarów, po kątach stały nogi do sprzętów różnych i laski do parasoli. Obok izby była malutka kuchenka, przez któréj otwarte drzwi widać i słychać było palący się ogień. Różowy blask ognia padał na przeciwległą ścianę izby, gdzie nad łożem szerokiém połyskiwały, złoconym papierem oklejane, ramki świętych obrazków.
Ojciec toczył, od chwili do chwili ocierając sobie pot z czoła i twarzy; córka szyła, a z kuchenki dochodziły odgłosy rozmów, prowadzonych przez gruby głos kobiecy i cienkie głosiki dzieci.
Gdy Julianka wdrapywała się na ławkę, u ściany stojącą, i siadała przed oknem mieszkania tego, dziewczyna ze złotą kosą podnosiła głowę i wołała:
— Tatuś! Tatuś! sierotka przyszła!
Mieszkanie tokarza było jedyném miejscem, w którém nie nazywano jéj podrzutkiem. Odpowiedź barczystego, szpakowatego tatusia, przygłuszoną była turkotem tokarni, ale z kuchenki wychodziła kobieta o tłustéj, rumianéj twarzy, z dzieckiem jedném na ręku, a drugiém, czepiającém się grubéj jéj spódnicy.
— Boże, zlituj się! — mówiła — a toż biedactwo to tuła się wciąż, jak ten, nie przymierzając, pies bezpański. Kachna, skocz po miseczkę mleka!
Kachna zeskakiwała ze stołka i przynosiła Juliance miseczkę kwasnego mleka, w zimie zaś podawała jéj przez otwarty lufcik okna kawałek chleba i séra. Julianka zjadała, ale potém nie odchodziła zaraz, i bądź-to w lecie, przez liście stojących na oknie wazonów, bądź w zimie, przez czystą, sporą szybę, patrzała długo w głąb’ mieszkania. Opierała czasem łokieć na wystającéj desce ściany, a twarz na dłoni, i z przechyloną nieco głową patrzała.
Nie było tam jednak widoków, mogących zaciekawić ją, lub zachwycić. Kręcącemu się kołu tokarni i obrazkom na ścianach przypatrzyła się już dawno, i nie na nie wyłącznie patrzała; być może chyba, że spokój, czystość i skromny dostatek, panujące w mieszkaniu tokarza, dawały odpocznienie dziecięcym oczom jéj, przyzwyczajonym do widoków nędzy, kłótni i smutku i że, nie zdając sobie sprawy z tego, co czuła, pragnęła ona jak najwięcéj przedłużyć chwilę tego spoczynku. Jednak i inne myśli różne snuć się musiały wtedy w małéj téj głowie, bo raz ozwała się głośno:
— Ja-bym chciała, żeby mnie ten ptak wielki rzucił do pana tokarza i do pani tokarzowéj, zamiast pod bramę.
Stojąca w pobliżu okna pani tokarzowa zaśmiała się głośno i grubo:
— A bój się Boga, dziewczyno! już nam i bez ciebie ptak ten tyle dzieciaków naprzynosił, że niewiadomo, co z niemi i robić.
Mówiąc to, uczyniła ruch taki, jak-by trzymane w ramionach dziecię, wyrzucić chciała za okno, a potém przycisnęła je do piersi i głośno wycałowała.
Julianka tymczasem wstrząsała głową.
— To nie ptak rzucił mnie tam pod bramę... — rzekła — ja tylko tak sobie powiedziałam, ale wiem, że to nie ptak.
— A któż taki? któż-by to taki zrobił? — zagadnęła kobieta z żartem, lecz i zmieszaniem pewném.
— Matka! — krótko i obojętnie rzekła Julianka.
Wiedziała już, że miała matkę, tak jak wszystkie inne dzieci, i że, ona to, a nie ptak żaden, rzuciła ją pod bramę. Powiedziała jéj o tém gruba i wiecznie śmiejąca się sługa właścicielki magla, a gdy Julianka, usłyszawszy to, zapytała, czy i ojca miała także, tak, jak wszystkie inne dzieci, dziewka odpowiedziała jéj, chichocąc:
— No, a jakże!
— A gdzież mój ojciec? — zapytało dziecko.
Dziewka od śmiechu wzięła się za boki.
— Goń wiatr w polu! — zawołała i pobiegła maglować; ale Julianka zapamiętała jéj odpowiedź, i ciągnąc rozmowę swą z żoną tokarza, zauważyła:
— I ojca ja miałam.
— A gdzie twój ojciec? — zaszczebiotało kilkoletnie dziecię tokarza.
— Goń wiatr w polu! — z powagą wygłaszanéj sentencyi, odparła dziewczynka.
Od chwili, w któréj po raz piérwszy usłyszała słowa te, w wyobraźni jéj powstał obraz szczególny. O polu nie miała pojęcia żadnego, ale wyobrażała sobie człowieka jakiegoś, latającego w powietrzu po wielkiém podwórzu. W dniach szczególniéj silnych i zimnych wichrów, obraz ten tak stawał przed jéj oczyma, że wpatrywała się przez godziny całe w szumiącą przestrzeń i myślała, że tuż, tuż, latający człowiek stanie przy niéj i weźmie ją w ramiona tak, jak to czynił często z dziećmi tokarz, a nawet, w wyjątkowych chwilach trzeźwości i czułości, pijak kucharz.
Tokarz, naprawiając coś u warsztatu swego, usłyszał to, co Julianka mówiła o matce i ojcu, i żywo zwrócił się ku izbie.
— A Chryste Panie! — zawołał — kobiety! wesprzyjcie czém to dziecko! dajcie jéj odzież jaką... wszak to w łachmanach całe, nakarmcie i przytulcie, choć-by przez godzinę jaką! a sądu Bożego nie bał się łotrzysko jakiś...
Resztę mowy jego zagłuszył turkot koła, które obracać się poczęło niezmiernie szybko, stukając, skacząc i warcząc, jakby w gniewie i oburzeniu nadzwyczajném.
— Chodź do nas! — rzekła tokarzowa.
Julianka nie dała sobie tego dwa razy powtarzać. Wbiegła do białéj, cichéj, ciepłéj izby i pół dnia przepędziła w rozkoszach nieopisanych. Noc przespała z Kachną, na ziemi wprawdzie, lecz mając siennik pod bokami i poduszkę pod głową; wszyscy tam byli dla niéj dobrzy, dali jéj spódniczkę całą i mleka na śniadanie, ale, gdy odchodziła, nikt nie powiedział jéj: — zostań! Nie dziw! tokarzostwu wielki ptak ponanosił dzieci obfitość. Oprócz trojga, będących w domu, dwóch chłopców terminowało w rzemiośle... szóste urodzić się miało... a tokarz, choć najpracowitszym był i najporządniejszym z pomiędzy mieszkańców podwórza, fakt już sam, że zamieszkał ruderę tę, świadczył o tém, iż nie był bogatym...
W ten sposób, chodząc od okna do okna, i od jednego do drugiego z ubogich mieszkańców — żyła. Najgorsza sprawa bywała dla niéj, gdy nadchodziły zimowe noce z silnemi mrozami. Wtedy kostniała od chłodu w wielkiéj sieni starego gmachu, i tak trzęsła się cała, że aż jéj zęby szczękały i we wnętrznościach boléć coś zaczynało okropnie. To téż szła wtedy zawsze szukać sobie schronienia lepszego. Czasem wsuwała się do wielkiéj sali na górze, zanim ją jeszcze zamknięto, i noc przepędzała pod maglem; to znowu stukała lekko do okna chorego muzyka, a on, kaszląc i uśmiechając się, otwierał drzwi, wskazując jéj kątek przy źle ogrzanym piecu, i dawał kilka pastylków. Niekiedy wkradała się téż do ciemnéj sionki, za którą było mieszkanie żydówki Złotki i jéj rodziny, albo téż, z wieczora jeszcze uczuwszy, że mróz się wzmaga, Kachna od tokarza wybiegała na dziedziniec i wolała:
— Julianko! Julianko! a pójdź-no do nas na noc! Tatuś i matula żałują cię, abyś nie zmarzła!
Raz przecież, w jeden z mroźnych strasznie wieczorów takich, Julianka znalazła się w kłopocie srogim.
Magiel zamknięto tak wcześnie, że nie spostrzegła tego; do okna muzyka stukała, ale nie usłyszał snadź, spał może, albo sił nie miał wstać z łóżka, aby je otworzyć; okna tokarza były zbyt wysokie, aby do nich zastukać mogła, a ławeczkę, po któréj dostawała się do nich, odjęto z powodu obfitych śniegów. Chodziła od domowstwa do domowstwa, brnąc w śniegu, kurcząc się, trzęsąc i aż jęcząc z zimna. Przyszła nakoniec pod drzwi oficynki, w któréj mieszkała praczka, i zapominając już nawet i o Jakóbie, i o Antku, zastukała. Zastukała, jak można było najsilniéj, zatrzęsła potém klamką.
— Kto tam? — zapytała z wewnątrz praczka.
Dziecko odpowiedziało:
— Julianka!
— Panie litościwy! a toż dzieciak ten na dworze, a mróz taki siarczysty! Ani chybi, trup z niéj jutro będzie. Anka, otwórz-no!
Odsunęła się zasuwka z wewnątrz i otworzyły się drzwi ciemnéj izby. Z kąta ozwał się zaspany i burkliwy głos Antka:
— Puszczajcie, matulu, podrzutka do chaty! puszczajcie! a jak ten przyjdzie, to co będzie? a?
Praczka nic nie odpowiedziała, ale Anka zakrzyczała z gniewem:
— Już ty, Antek, milcz tylko! a oczy stul i śpij! jeżeli ojciec nadejdzie, to ja ją przed nim schowam!...
— Ciekawym gdzie? Za miotłę nie wlezie już! wielka zrobiła się!
Anka, nie odpowiadając nic, wzięła dziecko za rękę i przyprowadziła je do siennika swego:
— No, połóż się, a ja przy tobie!
Przez chwilę cicho było w izbie, potém śród ciemności ozwał się głos Anki:
— Matulu!
— No, a czego tam jeszcze?
— Ja wszystką bieliznę brudną zbiorę i przy sienniku swoim położę, a jak ojciec przyjdzie, to ją na Juliankę zrzucę, żeby nie zobaczył.
Praczka mruknęła coś niewyraźnie; Anka chodziła po izbie, zbierając i znosząc ku posłaniu swemu bieliznę, aby miéć ją w pogotowiu, w chwili, gdy niebezpieczeństwo nadejdzie; potém usnęli wszyscy.
Jakób nie nadszedł téj nocy. Z rana dwie dziewczynki, które obok siebie noc przespały, obudziły się jednocześnie i usiadły na sienniku. Anka o głowę wyższą była od Julianki; płowe włosy jéj, rozpuszczone, jak zwykle, opadały na ramiona sieroty, i mieszały się z kruczemi jéj kędziorami. Blade były obie i w grubych koszulach. Przy białém świetle dnia śnieżystego, spojrzały na siebie i pocałowały się.
W godzinę potém, Julianka wychodziła z mieszkania praczki, z dwoma pieczonemi kartoflami w rękach, ale przebiegający obok niéj Antek wyrwał jéj z rąk kartofle i rzucił daleko, w śnieg. Dziewczynka pięści ścisnęła i, wstrząsając niemi w kierunku chłopca, który był już daleko, szeptała coś gwałtownie. Potém poszła szukać swoich kortofli.
Zdarzały się dnie, w których ludzie więcéj zajęci byli, niż zwykle, lub troskami napastowani, chorzy, lub w złych humorach; wtedy Julianka nie mogła zwrócić na siebie ich uwagi, albo, umiejąc już z twarzy odgadywać usposobienia ludzkie, lękała się nasuwać im na oczy. W dniach takich szła do żydówki Złotki i, milcząc, siadała na progu sklepiku. Złotka była dla niéj zawsze jednostajna, niezbyt czuła, litościwa jednak. Dawała jéj bułkę, lub obwarzanek, a jeśli zimno było, wołała ją do sklepiku i uczyła, jak ma rozgrzewać zziębłe nogi nad garnkiem, pełnym żarzących się węgli, nad którym ona sama rozgrzewała stopy swe w sinych pończochach.
Raz nad wieczorem, siedząc tak w kątku sklepiku, Julianka zobaczyła wchodzącego Antka z dwoma rówieśnikami. Chłopcy mieli po lat dwanaście i trzynaście; wieczoru tego byli szczególniéj weseli i głowy podnosili wysoko. Jeden z nich zwłaszcza, obdarty i prawie bosy, rozprawiał głośno, pięściami trącał innych i wyglądał w gromadce na przywódzcę i tryumfatora. On téż, zbliżył się do stołu, zastawionego butelkami i nędznemi przekąskami, i zawołał z butą:
— Cipa! wódki! po pół kruczka na każdego!
Złotki nie było w sklepiku, tylko co wyszła. Za stołem siedząca wnuczka jéj, czternastoletnia dziewczynka z głupowatą twarzą, podniosła się i postawiła przed chłopcami trzy czarki, napełnione trunkiem. Wypili, krwisty szkarłat buchnął im z razu do twarzy, Antek zakaszlał się i spluwać począł.
— Jeszcze po pół kruczka! — zawołał przywódzca, rzucając na stół srebrną dwuzłotówkę.
— Ja nie chcę — oparł się Antek — matka zgryzie się...
— Pij! — zawołali dwaj inni.
Wypili znowu, zachodząc się od śmiechu. Wypiwszy, krzywili się strasznie i spluwali, ale był to widać nowy rodzaj swawoli, który bawił ich i w dumę przytém wbijał.
— Cipa! jeszcze po pół!...
Wychodzili ze sklepiku, chwiejąc się i niezrozumiale już bełkocąc. W téj saméj chwili wróciła stara Złotka, a spójrzawszy na wychodzących chłopców, krzyknęła na wnuczkę:
— A po co ty dzieciom wódkę dawała! czy ty nie widzisz, że ja dzieciom nigdy nie daję i łaję ich, kiedy proszą! Głupia dziewczyna! na ciebie z niczém się spuścić nie można!
— Aj! aj! — odmruknęła Cipa — a co to z tego za korzyść? kiedy my im nie damy, to oni pójdą do tego szynku, co na rogu ulicy, i dostaną sobie! Niech my lepiéj zarobim!
Niebawem Julianka wyszła ze sklepiku. Wchodząc na dziedziniec, zobaczyła kogoś, leżącego na ziemi pod bramą. Zbliżyła się i poznała Antka. Piérwszém wrażeniem jéj była trwoga, jakiéj zawsze wobec niego doświadczała. Cofnęła się nieco, stanęła jednak i patrzała. Antek, upojony wódką, spał snem kamiennym, z rozchyloną u piersi koszulą, obłoconym spencerkiem, z nogami i głową grzęznącemi w mokréj ziemi.
— Ot i upił się! — szepnęła Julianka, i stanęła tuż nad chłopcem. Pojmowała, że w stanie tym niebezpiecznym dla niéj nie był. Po chwili szepnęła:
— Ot teraz, tobym go mogła wytłuc!.. wytłuc!..
I zaśmiała się aż głośno na myśl o zemście. Ścisnęła obie pięście, i schylona nad śpiącym chłopcem, szeptała:
— Zobaczysz ty, jak tobie dobrze będzie, kiedy ja ciebie będę tłuc, tak, jak ty mnie zawsze tłuczesz! gonisz ty mnie zawsze, jak psa jakiegoś, i od podrzutków wyzywasz... przez ciebie ja wiele nacierpiałam się... siniaków ty mnie dużo narobiłeś... narobięż ja ci ich teraz... będę ciebie szczypać i drapać, i tłuc...
Rumieniła się szepcąc tak, oczy jéj błyszczały w zmroku i usta drżały. Ściskała wciąż drobne pięście i już, już opuścić je miała na nieruchomo leżącego chłopca, gdy nagle zatrzymała się... Znać było, że myśl jakaś przyszła jéj do głowy i że walczyła z sobą.
— Odpuścić! — szepnęła — stara pani prosiła mnie: odpuść!
Milczała i myślała znowu.
— Kiedy powiedziałam staréj pani, odpuszczę! to trzeba odpuścić!
A potém znowu:
— Oj, tak-by dobrze było teraz jego wytłuc!
Piąstki jéj jednak rozchylały się zwolna. Westchnęła.
— No — rzekła — odpuszczę! może zobaczę jeszcze kiedy starą panią, to powiem jéj, odpuściłam i nie wytłukłam Antka! ucieszy się!
Schyliła nieco głowę, palec przytknęła do ust i długo myślała nad czémś, myślała... potém, z determinacyą nagle powziętą, rzekła:
— Ot, jeszcze i pacierz za niego zmówię, żeby nawrócił się i matki nie gryzł...
Uklękła, i dziwnie-by widziéć było, jak na mokréj ziemi porzucone dziecko to klęczało w zmroku nad dzieckiem pijaném, i ze splecionemi rękoma, półgłosem mówiło:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, przyjdź królestwo twoje!...
W porze owéj, Julianka miała już lat siedm, ale małą była na wiek swój; powoli rosła. Rosły tylko szybko bardzo włosy jéj, kruczéj czarności, i wiły się w tysiączne pierścienie, ze wszech stron ocieniając malutką, chudą jéj twarz z blademi usty i ogromnemi oczyma, czarnemi, jak węgle. Miewała ona wtedy na sobie stare spodniczki, długie do ziemi prawie, nieosłaniające jednak stóp nagich i wiecznie pokaleczonych, i kaftaniki luźne, strasznie stare i spłowiałe, które, rozchylając się z przodu, ukazywały podartą koszulę. Wyglądała brudno i nędznie, ale ogromne włosy jéj i prześliczne oczy, patrzące na świat z wyrazem szczególnego w tym wieku zamyślenia, zwracały na nią często uwagę ludzi, którzy jéj nie znali. Nieraz, widząc ją siedzącą na progu sklepiku, przybywający tam zapytywali Złotkę:
— Czyje to dziecko?
Złotka flegmatycznie odpowiadała:
— Wszystkich!
— Jakto wszystkich? — pytano.
— Nu, niczyje!
— Wszystkich i niczyje! jakto być może? co to znaczy?
Na wklęsłych wargach staréj żydówki osiadał szczególny uśmiech, przebiegły i trochę smutny. Trzęsła głową i z powagą odpowiadała:
— Kiedy ono niczyje nie jest, to powinno być wszystkich, nu, ale kiedy ono jest wszystkich, to tak, jakby było niczyje!
Pytający wzruszali ramionami, nie rozumiejąc zagadkowych słów żydówki, ale głupowata Cipa z pogardliwym giestem tłumaczyła im:
— Podrzutek! znajda!
Julianka rozmów tych o niéj słuchała zawsze z wielką uwagą, a ludzie, pytający o nią, usłyszawszy tłómaczenie Cipy, wstrząsali głowami na znak, że teraz już zrozumieli wszystko, i odchodzili.
Raz jednak...
Było to w pogodny, lecz zimny, dzień jesienny. Do sklepiku weszła kobieta średniego wzrostu, szczupła i zgrabna, w sukienném nie świeżém okryciu i starym kapelusiku, przyozdobionym w kwiat blady i zgnieciony. Miała ona wielkie, błękitne oczy, drobne usta i postarzałe czoło, nad którém młodo wiły się bardzo jasne włosy. Ujrzawszy ją wchodzącą, Złotka, zawołała uprzejmie:
— A! nowa lokatorka nasza! Daj Boże szczęśliwie! daj Boże szczęśliwie w nowém mieszkaniu przeżyć!
— Dziękuję, moja kupcowo — odpowiedziała kobieta, i wnet potém poprosiła o parę funtów cukru, trochę herbaty i niewielką ilość nafty, do zapalania lampy.
Żydówka, ważąc i mierząc żądane przedmioty, według zwyczaju swego, rozpoczęła z przybyłą gawędkę.
— Panna na długo do nas? — zapytała.
— Dopóki Bóg pozwoli, chciała-bym tu mieszkać jak najdłużéj...
— A dostała już panna lekcye?
— Dostałam parę. Jednak, moja kupcowo... gdy-byś się wypadkiem dowiedziała o kim, ktoby potrzebował...
— Wiem, wiem... na co mnie panna dwa razy powtarza... już ja nie zapomnę... A meble te, co ja do najęcia nastręczyłam, czy podobały się pannie?
— Dobre, bardzo dobre, mnie lepszych nie potrzeba...
— Nu, ale co ja pannie powiem! Meble najmować, to zły interes... dobrze-by było zapłacić za nie odrazu i kupić.
— Zapewne, moja kupcowo, ja to dobrze rozumiem, ale zkąd-że wezmę... późniéj kiedy może będę mogła...
— Daj Boże! ja pannie dobrze życzę, tylko nie spodziewam się, żeby tak zaraz dużo lekcyi było... U nas w mieście, strach co guwernantek jest...
Szczupła kobieta ze zwiędłém czołem i jasnemi włosy, głos miała cichy i mile wpadający w ucho. Rozmawiając z żydówką, oglądała się wciąż i przelotne spójrzenia rzucała na siedzącą u progu Juliankę. Przytém oczy jéj mglić się zaczęły szczególném zmieszaniem.
— Czyje to dziecko? — zapytała ciszéj jeszcze, niż zwykle.
Złotka powtórzyła zwykłą swą odpowiedź:
— Wszystkich.
— Wszystkich?
— Nu, niczyje.
Cipa, lejąca naftę w małe blaszane naczynie, wmieszała się do rozmowy:
— To podrzutek jest! znajda!
— Podrzutek! — zawołała, krzyknęła prawie, kobieta, i rumieniec oblał bladą twarz jéj, aż po lniane włosy. Powściągnęła się jednak i dość obojętnie zapytała:
— Dawnoż znaleziono dziecię to? nie pamięta kupcowa?
— Czemu ja mam nie pamiętać?... Jego znaleźli akuratnie w tym samym roku i miesiącu, kiedy ja wnuczkę moję za mąż wydałam... nu, a ona już siedm lat za mężem jest... to dziecko siedm lat temu znaleźli... jesienną porą... z samego ranka...
Kobieta brała z rąk Cipy naczynie z naftą. Ręka jéj trochę drżała.
— Któż to taki je znalazł? — zapytała.
— Ot, żebraczka jedna. Ona już nie żyje... tu na tym dziedzińcu mieszkała i tu umarła...
— A jak dziecku temu na imię?
— Julianka.
— Czemuż dali mu imię to, a nie inne?
— Nu, ta żebraczka, co ją znalazła i na dziedziniec przyniosła, nazywała się Julianna. Ona ją do kościoła nosiła, żeby ją ochrzcili, i prosiła, żeby jéj takie samo imię dać...
Kobieta trzymała już w rękach wszystko, czego żądała: herbatę, cukier i naftę. Nie odchodziła jednak, lecz dość obojętnie zapytała jeszcze:
— A któż nią opiekuje się?
— A kto-by tu nią opiekował się? tu wszyscy ludzie niebogaci i swoje dzieci mają... Ot tak żyje sobie...
Kobieta patrzała nieruchomo na różnobarwne paczki cygar i papierosów, ułożone pod przeciwległą ścianą, potém ukłoniła się Złotce i odeszła. Przestępując próg, nie spójrzała na Juliankę, która téż zwróciła na nią żadnéj uwagi, bo i przywykła do słyszenia podobnych o sobie rozmów, i zajętą była bardzo okrywaniem dziurawą spodniczką stóp swych, zsiniałych od chłodu.
W godzinę potém, Julianka, wchodząc na dziedziniec, zobaczyła gromadkę dzieci, stojącą naprzeciw starego gmachu i przypatrującą się czemuś z podniesionemi głowami i pootwieranemi usty. Stanęła z daleka za dziećmi, podniosła téż głowę i patrzéć zaczęła. Wkrótce téż i jéj usta otworzyły się, a oczy aż zaśmiały się od zachwycenia wielkiego. Zobaczyła, że na wysokiém piętrze gmachu, wyżéj jeszcze od miejsca, w którém znajdował się magiel, w pusty wprzódy otwór wprawiono okno. Okno to, o drewnianych, niepobielonych i niepomalowanych ramach, otwarte było teraz, a w niém powiewała biała roleta, w zęby wycięta, i wisiała klatka z kanarkiem. Roleta ta, a więcéj daleko żółty ptaszek, którego śpiew aż na dziedziniec dolatywał, obudzały zajęcie małéj gromadki.
Julianka patrzała tak długo, że inne dzieci rozbiegły się, a ona stała jeszcze. Wtedy w oknie otwartém ukazała się ta sama kobieta, która przed godziną była w sklepiku. Wychyliła się nieco i ręką uczyniła ku Juliance giest przyzywający. Dziecko nie zrozumiało z razu, że giest ten zwrócony jest ku niemu, ale kobieta skinęła ręką energiczniéj, z pewną nawet nierpliwością, przytém widać było, że patrzała na nie wytężonym wzrokiem. Julianka zerwała się z miejsca i pobiegła z uciechą wielką, bo zostać przywołaną przez kogoś, było to w życiu jéj rzadkiém i wielce szczęśliwém wydarzeniem.
Stary gmach znała najdokładniéj, idąc więc po próchniejących schodach, minęła salę z maglem i dosięgła piętra domu, całkiem niezamieszkałego, gdzie, przeszedłszy kilka pustych pokoi, bez okien ni drzwi, stanęła przed nadpróchniałemi i nieszczelnie zamykającemi się drzwiami, które téż nieśmiało i zwolna otworzyła.
Przy samych drzwiach stała szczupła, blada kobieta, bez okrycia już i kapelusza, w wązkiéj, czarnéj sukience, i z grubą, lnianą kosą dokoła małéj głowy. Nie była téż bladą w téj chwili, bo ognisty rumieniec twarz jéj okrywał. Zaledwie dziecko stanęło w progu, pochyliła się, porwała je w ramiona i uniosła w głąb’ pokoju. Nie wydawała się dość silną, aby módz dźwigać w ten sposób siedmioletnie, choć drobne, dziecię, owszem, wyglądała na słabą, bardzo nawet słabą istotę, ale w téj chwili przybyło snadź ramionom jéj siły i sprężystości. Niosąc dziecko, biegła, usiadła wraz z niém na staréj, obdartéj kanapce, i wnet potém Julianka uczuła na twarzy swéj palące ciepło pocałunków i wilgoć łez, spływających na nią strumieniem. Lniany warkocz kobiety osunął się z jéj głowy, a włosy jéj tak opłynęły twarz dziecka, że nic widziéć ono nie mogło, prócz oczu całującéj ją kobiety, wielkich i błękitnych, w łzach tonących a rozpalonych.
Julianka nie rozumiała nic. Zdumiona, ogłuszona, duszona w namiętnych uściskach, nie była jednak rozrzewnioną. Piérwszy to raz w jéj życiu całowano ją i płakano nad nią. To téż, gdy po długiéj chwili kobieta przestała całować i płakać, a odsunąwszy ją nieco od siebie, poczęła jéj przypatrywać się; na twarzy dziewczynki nie było innego wyrazu, prócz głębokiego zdziwienia.
— Pocałuj-że mię! — szepnęły drobne, blade, drżące usta kobiety. Julianka pocałowała ją w rękę.
— Jakaś ty chuda, — szepnęła kobieta, dotykając nóg jéj, rąk i piersi, — jakaś ty chuda i mała na wiek swój!... Czy cię co boli kiedy?
— Boli, — odpowiedziało dziecko.
— Co cię boli?
Julianka pokazała zziębłe stopy swe, a potém odwinęła luźny rękaw kaftana i pokazała ramię, okryte znakami oparzenia, szczypania i stłuczenia.
— Jak byłam mała, — mówiła, — spadła na mnie duszka od żelazka, ot tu... potém Antek szczypał mię bardzo, ot tu... i tam w sieni, jak spałam, cegła upadła ot tu... wczoraj... nie, — poprawiła się, — nie wczoraj, ale jutro...
Nie mogła dotąd rozróżnić wyrazów: wczoraj i jutro. Słuchając ją, kobieta dotknęła dłonią czoła swego, potém piersi, potém znowu czoła.
— Jadłaś dziś? — zapytała.
— Jadłam.
— Cóżeś jadła?
— Obwarzanek od Złotki.
— A chcesz jeszcze jeść?
— Chcę, — z nagle zrodzoną energią zawołała Julianka.
W skutek wprawy, uczucie głodu stanowiło w całéj istocie jéj fizycznéj i moralnéj stronę najsilniéj rozwiniętą.
Kobieta wyjęła z nizkiéj szafki żywność jakąś, podała ją dziecku, i usiadłszy przy niém, zaczęła wpatrywać się w nie znowu, Julianka jadła, spoglądała na sprzęty skromne, lecz czyste, na kanarka, który śpiewał wciąż w klatce, na białą roletę, fruwającą z wiatrem, i roszczebiotała się na dobre. Zagadnięta parę razy o przeszłość swą, opowiadała, jak, małą będąc, (teraz już uważała się snadź za osobę dużą) mieszkała u praczki, i jak ją pan Jakób, kucharz, w nocy za drzwi wyrzucił, i co potém stało się; o staréj pani, bardzo dobréj, która niewiadomo gdzie podziała się, gdy jéj oczy uciekły; o chorym panu, ciągle grającym; tokarzu, tokarzowéj, Ance i Antku, najbardziéj o Antku, takim niegodziwym chłopcu. Przy wspomnieniu o chłopcu, zacisnęła piąstki i błysnęła oczyma, wnet jednak z zamyśleniem dodała:
— Ale ja jemu odpuściłam... tak mi Boże dopomóż, odpuściłam i nie wytłukłam go, kiedy leżał tam pijany pod bramą... Stara pani prosiła: odpuść! i odpuściłam...
Przy ostatnich wyrazach dziewczynki, kobieta wzięła ją w ramiona swe i, topiąc usta w gęstwinie jéj włosów, szepnęła...
— Żebyś ty kiedyś innym tak odpuścić mogła... o! żebyś mogła!...
Wstała potém i przeszła się parę razy po małym pokoju. Gdy usiadła znowu, wydawała się zupełnie spokojną. Widać było, że długa i ciężka wprawa nauczyła ją powściągać, ukrywać wrażenia doznawane, i że w téj chwili uczuła potrzebę powściągnięcia ich i ukrycia. Przyciągnęła ku sobie dziecko i, postawiwszy je przed sobą, poważnie zaczęła:
— Moja Julianko! ja dopóki, tylko ztąd się nie wyniosę, opiekować się tobą będę... cóż? czy rada jesteś z tego?
Dziecko, milcząc, obojętnie pocałowało ją znowu w rękę. Była to oznaka wdzięczności pewnéj, ale radości ani czułości nie znać w niéj było. Nie dowierzała i dziwiła się.
Kobieta mówiła daléj:
— Trzeba jednak, trzeba koniecznie, ażebyć nigdy nikomu nie mówiła ani słowa o tém, o czém rozmawiać z sobą będziemy, i jaką ja będę dla ciebie... rozumiész, Julianko?
Dziewczynka twierdząco skinęła głową.
— Nie mów téż nikomu o tém, że ja cię całowałam i pieściłam, pamiętaj nie mów! i jeżeli czasem ja wymówię coś takiego... coś takiego... no! cokolwiek-bym kiedy przy tobie mówiła do ciebie, albo do siebie saméj, albo przez sen... ty nikomu tego nie powtarzaj... rozumiész mię, moje dziecko? nikomu ani słowa! Nie mów téż przed nikim, że ja cię czasem mojém dzieckiem nazywam....
Tu umilkła na chwilę. Można-by myśléć, że głosu jéj zabrakło. Spokojną jednak wydawała się wciąż, i nawet trochę surową.
— Pamiętaj, ażebyś mię słuchała, bo jeśli nie posłuchasz, zgubisz... zrobisz mi wiele złego, a i sobie także. Cóż? będziesz mię słuchała?
— Będę, pani, — odparło dziecię, które słuchało ją ze zdziwieniem, lecz i z uwagą.
— Słuchaj mię! ja ci za to sukienkę nową i ciepłą uszyję, trzewiczki kupię, obiad co dzień dam i pięknych różnych rzeczy uczyć cię będę... A pacierz ty umiész?
— Umiem. Stara pani nauczyła...
— Panie! odpłać jéj! Panie! opiekuj się nią! Panie! daj jéj rok szczęśliwy za każdy wyraz pacierza... — spiesznie i drżącemi wargami zaszeptała kobieta.
— A robotę ty jaką umiesz robić?
— Umiałam pończochę robić, stara pani nauczyła; ale teraz nie wiem, czy już potrafię...
— Nauczę cię różnych innych robót..; no, a teraz powiem ci, jak mię masz nazywać... Mam imię Janina, nazywaj mię panną Janiną!
— Panna Janina! — powtórzyło dziecko.
— Dobrze! Pamiętaj-że o tém, co ci mówiłam. A teraz ja idę do miasta... guwernantką jestem... uczyć muszę dzieci... idę więc dzieci uczyć... codzień tak chodzić będę, a ty zostań tu i nie chodź już na to brzydkie podwórze, do tych różnych ludzi... nie żebraj, nie potrzebujesz... sytą już będziesz i odzianą. Siedź tu. Możesz bezpiecznie siedziéć, bo obcy nikt tu nie przyjdzie... i złodziéj nie przyjdzie... pocóż-by? przypatruj się ptaszkowi, nazywa się on kanarek. Darowała mi go ostatnia uczenica moja, bom się do niego bardzo przywiązała... cóż robić? trzeba się choć do ptaka przywiązać! Zresztą, połóż się sobie i zaśnij, a przed wieczorem ja wrócę...
Ostatnie wyrazy mówiąc, wkładała stare swe, sukienne okrycie i kapelusik z kwiatem, tak bladym i zmiętym, jak była twarz jéj. W téj chwili zresztą, po długiéj rozmowie z dzieckiem, twarz ta, delikatna i drobna, wyglądała bardziéj jeszcze postarzałą i zmęczoną, niż wprzódy.
Wyszła. Julianka, zostawszy sama, zaczęła od przypatrywania się ptaszkowi, i nietylko przypatrywała się mu, ale i słuchała jego śpiewu. Potém, podnosząc wciąż głowę, aby kanarkowi się przyglądać, zaczęła wyśpiewywać sama, i duet ten, złożony ze śpiewu ptaka i dziecka, trwał póty, aż dziecko zmęczyło się, i poważnie, a nieśmiało trochę chodzić zaczęło dokoła pokoju, oglądając wszystkie kąty jego i sprzęty.
Te ostatnie nie miały w sobie nic nadzwyczajnego; Julianka jednak znalazła pomiędzy niemi takie, które napełniały ją zdziwieniem. Nędzną, kanapkę oglądała długo i ze stron wszystkich, dotknęła z kolei kilku książek, leżących na stole, a spróbowawszy pociągnąć ku sobie znajdującą się w nim szufladę, wyciągała ją i zasuwała długo, a znać było z rozweselonéj jéj twarzy, że bawiło ją to niezmiernie.
Nakoniec usiadła na ziemi naprzeciw małego samowarka i, przypatrując się błyszczącemu przedmiotowi temu, usnęła.
Spała aż do chwili, w któréj otworzyły się drzwi i weszła przez nie panna Janina. Wbiegła raczéj, niż weszła. Dziwne uradowanie jakieś oświecało twarz jéj. Od progu już wyciągnęła ramiona ku dziecku, które obudziło się, lecz nie wstało z ziemi.
— Cóż? nie przyjdziesz pocałować mię? nie jesteśrada, że wróciłam? — zawołała.
Dziecko przybliżyło się z wolna i nieśmiało trochę pocałowało ją w rękę. Wyraz uradowania znikł z twarzy kobiety.
— Jaka obojętna! — szepnęła.
Zapaliwszy lampkę, rzekła:
— Chodź, nauczę cię samowar nastawiać!
A do siebie szepnęła:
— Sama podobno nie bardzo umiem to robić...
Przy końcu wieczora panna Janina, zsuwając z kolan dziecko, z którém rozmawiała przez wieczór cały, rzekła:
— Nocować u mnie nie możesz, bo ludzie powiedzieli-by, że ja cię zupełnie do siebie wzięłam, i mogli-by wpaść na domysł... mogli-by mi co złego zrobić. Dnie przepędzać będziesz u mnie, spać ci trzeba gdzieindziéj... a nawet powiész ludziom, że ja cię na noc nie przyjmuje dla tego... dla tego, że u mnie ciasno, i że... każę tobie co wieczór iść sobie gdzieindziéj!... pamiętaj, powiédz im to... Ale gdzie sypiać będziesz?
Myślała długo nad pytaniem tém i, wziąwszy lampkę, poszła oglądać puste piętro gmachu. Znalazła tam kątek jakiś, osłoniony wystającym murem od wiatru, wnikającego przez pusty otwór okna.
— Tu ci urządzę pościółkę! — rzekła.
Sporządziła na prędce sienniczek mały, położyła na nim jednę ze swych dwóch szczupłych poduszek, a zamiast kołdry, rozesłała na pościółce ciepły, choć dobrze zniszczony, szal.
— W mrozy wezmę cię do siebie, a w cieplejsze noce śpij tu... tylko, — dodała po chwili, — nie mów nikomu, że ci pościel urządziłam... pamiętaj, nie mów!
Nie prędko, bo w miesiąc lub więcéj potém, gdy panna Janina wracała z lekcyi i do pokoju swego wchodziła, Julianka rzuciła się ku niéj, ramionami kolana objęła i, przypadłszy do saméj ziemi, całowała namiętnie jéj stopy. Nieprzyzwyczajoną była do objawów czułości; czułość téż była struną istoty jéj, która budziła się w niéj zwolna bardzo, ale gdy raz drgnęła, widać było, że dziecię to mogło w płomień rozpalać się i topić się w łzach u stóp lub u łona tych, których kochało.
Pobyt u panny Janiny był w życiu dziecka tego piérwszym błyskiem szczęścia. Szczęście téż biło z twarzy jéj, na któréj rumieńce ukazywać się zaczęły, i z ruchów, które stawały się coraz śmielszemi.
Długo nie ukazywała się wcale na dziedzińcu, ani w żadném mieszkaniu z dawniéj sobie znanych. Nic jéj tam snadź nie ciągnęło, a pokój panny Janiny i obszerne niezamieszkałe piętro gmachu przedstawiały do zabawy jéj dość przedmiotów i przestrzeni.
Raz nakoniec, w początku zimy, zjawiła się na dole w progu sieni. Miała na sobie tanią, lecz ciepłą, sukienkę, pończochy i grube trzewiki, a włosy jéj, porządnie uczesane, przewiązane były nawet barwistą wstążką. Ujrzawszy ją, dzieci, biegające po podwórzu, zbiegły się wszystkie do niéj i strój jéj oglądać zaczęły. Anka dotykała palcami i pożerała oczyma wstążkę jéj; bosa dziewczyna od krawca przyglądała się obuwiu. Antek tylko nic sobie z całéj jéj elegancyi nie robił. Żartować z niéj zaczął:
— Patrzcie! patrzcie! jaka panienka zrobiła się! a kto ci dał to wszystko? może matula twoja znalazła się, albo ojca wiatr z pola przyniósł! Ot, nic ci nie pomogą ładne suknie! podrzutkiem byłaś i podrzutkiem jesteś!
Julianka rumienić się zacząła i błyskać oczyma.
Nie odpowiadała jednak Antkowi, bo zajętą była rozwiązywaniem wstążki, którą miała na głowie. Rozwiązawszy ją, zdjęła z głowy i, milcząc, oddała Ance. Anka podskoczyła z radości i wnet ubierać się w nią zaczęła, a Antek, wykrzywiając się, żartować znowu począł:
— Ot, jaka mi księżniczka! prezenta teraz rozdaje! a pamiętasz, jak niedawno za miotłą u nas siedziałaś i kartofle pod ławą jadłaś...
W miarę jak chłopak mówił, Julianka piąstki swe ściskała. Zdawało się, że tuż, tuż rzuci się ku niemu. Nie uczyniła jednak tego, pochyliła się tylko i, otworzywszy usta w całéj ich szerokości, ukazała mu język. Téj zemsty odmówić już sobie nie mogła. Wykonała ją, ale wykonawszy, zlękła się zarazem, i pędem puściła się na schody gmachu, ku pokojowi panny Janiny.
Antek i inne dzieci gonić ją chciały, ale śmiałości im zabrakło. Nie śmiały napastować mieszkania guwernantki, którą mieszkańcy dziedzińca instynktowo uważali za coś wyższego od siebie. Imponował im może kapelusz, który nosiła, kanarek, wiszący w oknie, a może i coś innego jeszcze.
— Dzieci uczy, — mówili o niéj, — edukacyą miéć musi, i taka jakaś delikatna!
Co do edukacyi téj, posiadanéj przez szczupłą, bladą guwernantkę, żydówka, Złotka, miała o niéj wiadomości pewne, z własnych jéj ust zaczerpane. Raz panna Janina weszła do sklepiku i, kupując znowu małą ilość cukru i nafty, zapytała Złotkę:
— A cóż, moja kupcowo, nie masz tam dla mnie dobréj jakiéj nowiny?
Złotka przecząco wstrząsnęła głową.
— Pytałam się u różnych ludzi, — rzekła, — starałam się, ale nie potrzebują... strach, co teraz guwernantek u nas w mieście... więcéj niż dzieci... A czy pannie mało tych lekcyi, co panna ma?
— Bardzo mało, moja kupcowo. Żyć niéma z czego... tanio mi płacą.
— A dla czego oni tanio płacą? ja wiem, że guwernantki czasem bardzo drogo biorą za tę naukę, co ją w głowie swojéj mają...
Panna Janina wpatrywała się znowu w różnobarwne paczki cygar, okrywające przeciwległą ścianę.
— W tém bieda, — zaczęła, — w tém bieda największa, kupcowo, że ja nauki téj mam bardzo mało.
Po chwili, nie zmieniając kierunku spojrzenia, dodała:
— Byłam zawsze guwernantką na początki... na początki nauk... płacono mi zawsze bardzo mało... bo i prawdę mówiąc, niéma za co płacić wiele...
Złotka rozpostarła ręce ruchem zwątpienia.
— Nu, na to już niéma żadnéj rady, — rzekła.
Dnia tego, wracając z miasta, panna Janina nie uścisnęła, jak zwykle, Julianki, ale odtrąciła ją od siebie i, gwałtownym ruchem usiadłszy, w zamyśleniu szarpała drżącemi rękoma brzeg czarnego i zszarzałego swego kaftanika.
Dziecię, zdziwione i zmartwione, przysunęło się do niéj, ale ona usunęła je znowu i szepnęła:
— Na moję niedolę urodziłaś się ty... i na swoję.
Cały wieczór potém kobieta siedziała nieruchoma i milcząca, jak kamień, a dziecko płakało z cicha. Nazajutrz z rana jednak, Julianka budząc się w kątku swym, za wystającym murem pustego pokoju, ujrzała nad pościółką swą stojącą pannę Janinę, która nachyliła się ku niéj z uśmiechem i pocałowała ją w czoło.
— Chodź pokój zamiatać! — rzekła.
Uczyła ją co rano zamiatać pokój, nastawiać samowar, zapalać w piecu i słać łóżko; a gdy dziewczynka z trudnością wielką spełniała czynności te, o wiele przechodzące jéj siły, patrzała na nią z przepaścistym smutkiem w wejrzeniu i mówiła:
— Żebyś ty przynajmniéj porządną służącą zostać mogła!
Wieczorami uczyła ją katechizmu, czytania i szycia, przyczém łagodną bywała niekiedy i niezmiernie, namiętnie czułą, czasem znowu niecierpliwą, twardą, rozjątrzoną. Patrząc wtedy na nią, jak zrywała się co chwila z siedzenia i siadała znowu, rzucała się po pokoju swym, dotykając sprzętów wszystkich, całowała dziecko, odpychała je, za uchybienie każde w czytaniu lub szyciu uderzała je po rękach, a potém brała się za głowę i mówiła coś do siebie szybko a niezrozumiale; myśléć-by można, iż była blizką szaleństwa. Potém jednak opanowywała się, zacinała drobne wargi, krzyżowała na piersiach ramiona i wyglądała, jak ktoś zamierzający kosztem jakichbądź cierpień dotrwać w postanowieniu swojém.
Na wiosnę, kiedy ludzie zaczęli otwierać drzwi i okna, panna Janina weszła raz do mieszkania tokarza. Zawahała się chwilę przed drzwiami, ale weszła. Na widok jéj tokarz przerwał pracę swą i uprzejmie ją pozdrowił, żona jego zmieszała się i osłupiałym nieco wzrokiem patrzała na guwernantkę, aż upamiętała się i zawołała na Kachnę, aby stołek podała. Panna Janina usiadła i wydawała się bardziéj jeszcze zmieszaną od tokarzowéj.
— Chciałam poznajomić się z państwem; sąsiadką waszą jestem, — rzekła, czując jakby potrzebę usprawiedliwienia swéj wizyty. Tokarzowa powiedziała, że widuje ją co dzień przez okno, idącą do miasta i wracającą.
— Dlaczego pani dziecka nigdy z sobą nie bierzesz? — zapytała, — niech-by biedactwo obejrzało się trochę po świecie.
Panna Janina zarumieniła się gwałtownie.
— Jakiego dziecka? — zawołała ze zdziwieniem niby.
— A no! sierotki téj, którą pani opiekujesz się.
— Ależ ja nią nie opiekuję się wcale, — tłómaczyła się kobieta, — co mi do niéj! ot, tak tylko, gdy widzę, że głodna, to ją nakarmię... przez litość... nie więcéj jak przez litość... a że dziecko siedzi ciągle przy mnie, to i nie odpędzam go... co mi to szkodzi? ale opiekunką jego nie jestem, wcale nie jestem.
Tokarz i żona jego patrzyli na nią ze zdziwieniem. Nie pojmowali, dlaczego tak żywo tłómaczyła się z tego, co w oczach ich było dobrym uczynkiem.
— To szkoda — rzekł po chwili tokarz — a my myśleliśmy, że nieboractwo to znalazło już sobie przytułek na całe dzieciństwo swoje... Jak wyrośnie, to prędzéj sobie da radę, ale póki małe, co ma robić? żebrać tylko, a może potém, nie daj Boże, i kraść...
Ledwo widzialne drgnienie poruszyło twarzą i rękoma panny Janiny.
— Zapewnie — rzekła — zapewnie... nie odpędzę dziecka, dopóki żywić je i uczyć czegokolwiek będę mogła... choć naprawdę, co mnie tam ono obchodzić może? Lituję się przecież nad niém... nie wiem, czy długo tu zostanę, a jeśli-bym odjechać miała, to może-by... może-byście państwo... tak... przy swoich dzieciach i tę dziewczynę przytulili!
Mieszała się strasznie, mówiąc to, a głos jéj, pomimo silenia się na obojętność, przybierał proszące dźwięki.
Tokarz po chwili zamyślenia odrzekł:
— Przyznam się pani, że mnie to samemu nieraz na myśl przychodziło, i z żonką nawet o tém gadałem, ale... niebogaty jestem człowiek... sześcioro dzieci mam. Gdybym już tak zdecydował się i wziął tę sierotkę, nie chciał-bym, aby marnowała się ona w domu moim, ale musiał-bym jéj i odzież porządną dać i jadło dostateczne, i potém roboty jakiéj nauczyć... a to wszystko kosztowało-by wiele i było-by z krzywdą własnych dzieci... Ja zaś uważam, że niedobrze jest, jeśli człowiek dopomaga jednym z krzywdą drugich. Zresztą my ot i z téj kwatery wyniesiemy się w jesieni... a jak będziem mieszkać het precz! na drugim końcu miasta, to i oczy nie będą nas boleć od patrzenia na nędzę tę...
Panna Janina słuchała ze spuszczonemi oczyma, i wymówiwszy jeszcze kilka słów obojętnych, odeszła. Przez cały wieczór potém płakała.
W środku lata jakoś, wracała z miasta z wiązką ładnych kwiatów. Nie zaniosła ich jednak do swego mieszkania, tylko przesunęła się pod ścianą bocznego domowstwa i położyła je na otwartém oknie chorego metra muzyki. Muzyk, który przez całą zimę nie grywał na fortepianiku swoim, bo większą część czasu przepędzał w łóżku, grał teraz. Usłyszawszy szelest w oknie, nie przestając grać, ochrypłym głosem zapytał:
— Czy to ptaszyna?
Podniósł trochę głowę, a zobaczywszy za oknem stojącą kobietę, zdziwił się nieco. Znał ją jednak z widzenia, jak wszyscy mieszkańcy podwórza.
— Jakie ładne kwiaty! — rzekł, powstając z ciekawością — jaka pani dobra! ja lubię kwiaty!
— To sierotka przysyła panu kwiaty te — szepnęła kobieta.
— A jakie ona tam hoduje się? śliczne, biedne dziecko! chciał-bym je widziéć!
— Przyślę je kiedy do pana — odrzekła panna Janina.
Muzyk chciał coś powiedziéć jeszcze, ale zakaszlał się strasznie i nie mógł. Panna Janina, wchodząc na schody starego gmachu, szeptała:
— I w tym nadziei miéć nie można! prędko umrze!
Pod jesień ludzie mówić zaczęli, że guwernantka musi być chyba chorą, bo tak powoli chodzi i tak mizernie wygląda. Chorą jednak nie była, tylko widocznie gryzła ją nawskróś ciężka troska jakaś, ciężka dlatego może najbardziéj, że siły jéj były bardzo słabe.
Raz weszła do sklepiku Złotki, już nie dla kupna żadnego, ale tylko na rozmowę.
— Moja kupcowo — rzekła — jaka to biéda, że lekcyi więcéj dostać nie mogę... już i szyciem sobie dopomagam, ale i tak ciężko bardzo.
— No! — pocieszała żydówka — co tam! byle przeżyć! potém może lepiéj będzie.
— Ja bo i nie przywykłam do biedy takiéj — mówiła daléj guwernantka — od czasu, gdy ojciec mój umarł... urzędnikiem był i biedy przy nim nie cierpiałam... przebywałam zawsze po domach różnych. Pensyą brałam bardzo małą, taką tylko, aby módz jako tako przyodziać się, ale wygody miałam wszelkie, bo przecież, gdzie guwernantka jest, to już i obiad codzień, i szklanka herbaty, i ciepły pokój być musi. Otóż przywykłam do wszystkiego tego, rozpieściłam się i teraz wytrzymać nie mogę.
Złotka przenikliwie patrzała na skarżącą się kobietę.
— No — rzekła po chwili — a ja pannie radzę, żebyś wytrzymywała... mnie zdaje się, że są rzeczy, co gorzéj bolą, niż głód i chłód...
— Są, o! są; — szepnęła kobieta,
Splotła małe, suche, ręce swe, i oparła je o stół z butelkami. Stała tak długo, potém rzekła:
— Na wiosnę chyba postaram się znowu o miejsce i pojadę.
— Ja pannie nie radzę robić tego — odparła żydówka.
— Dlaczego, moja kupcowo?
— Niech już panna siebie saméj zapyta, dlaczego?
Wymówiła to ze znaczeniem. Panna Janina zarumieniła się nagle z gniewu jakby, czy z trwogi.
— Ciekawam — zawołała żywo — dlaczego-bym nie miała zrobić tak, jak mi lepiéj będzie! Zimę tylko przebyć tu jeszcze muszę, koniecznie muszę, bo mrozów boję się bardzo.
— Jeżeli panna boisz się mrozów — podchwyciła żydówka — to dlaczego panna przed zimą nie wyniesie się z tego starego domu, który jest bardzo zimny, i nie poszuka sobie miejsca z ciepłym pokojem...
Kobieta zmieszała się.
— Niech już sobie! — zagadała — zimę przebędę... na wiosnę może mi Bóg dopomoże... a jak lepiéj mi będzie trochę, to i nadal tu zostanę... ja-bym bardzo pragnęła tu zostać...
Oprócz troski, widać w niéj było ciągłą prawie trwogę jakąś. Rzadko bardzo spotykała spójrzeniem swém zwrócone na siebie spojrzenie; lecz, mówiąc z ludźmi, spuszczała najczęściéj oczy, albo patrzała na przeciwległe przedmioty, co dawało jéj pozór istoty, wiecznie czémś zmieszanéj. Obok tego, widać w niéj było kobietę nieprzyzwyczajoną do rządzenia choć-by najmniejszém gospodarstwem, a mającą pociąg do rzeczy zbytkownych. W ubiorze jéj tylko zbytku nigdy nie było. Można-by powiedziéć, że zrzekła się stanowczo zalotności wszelkiéj, wszelkiéj myśli o przystrajaniu się i elegancyi.
Odkąd tu przybyła, nosiła wciąż jednę suknią i jeden kapelusz, to téż suknia była zszarzana bardzo, a kwiat przy kapeluszu, blady i zmięty wprzódy, miał pozór zbrudzonéj jakiéjś szmatki. Lubiła przecież kwiaty, ptaki i łakocie. Przynosiła z miasta bukiety, ciastka, cukierki, kupiła drugiego kanarka, ostawiła okna roślinami w wazonach. Natomiast zdarzały się tygodnie, w których nie posyłała do garkuchni po obiad, a skromne, lecz konieczne do życia wiktuały, brała u Złotki na kredyt. Z całego jéj postępowania i sposobu rządzenia się poznać można było, że to była kobieta-dziecko, jedna z tych kobiet, które przez całe życie zachowują trwożliwość, niezaradność i łakomstwo dziecka.
Jednak, żeby ją kto widział wtedy, gdy, śród głuchéj nocy, z lampką w ręku przebywała puste, ciemne, wiatrem świszczące, pokoje niezamieszkałego piętra gmachu, i jak, postawiwszy lampkę na ziemi, stawała nad małą dziewczynką, uśpioną na nizkiéj pościołce, pojąć-by musiał, że ta kobieta-dziecko cierpiała strasznie. Wyprostowana, sztywna, ze splecionemi dłońmi, zarzuconemi na głowę, i szeroko rozwartą, nieruchomą źrenicą, wyglądała ona wtedy, jak tragiczny posąg rozpaczy.
Niekiedy w zamyśleniu pytała:
— Boże! pocoś mi dał serce?
Innym razem przykładała dłoń do piersi i gwałtownie śród ciszy nocnéj powtarzała:
— O, sumienie moje! sumienie! sumienie!
Czasem przy świetle lampki przeglądała listy jakieś, wiązki kwiatów zeschłych, kawałki spłowiałych wstążek i płakała cicho, rzewnie, głęboko.
— Żebym mogła utracić pamięć... — szeptała z załamanemi dłońmi — żebym mogła utracić pamięć tak, jak straciłam wiarę i nadzieję!...
W połowie zimy, spotkawszy w sieni domu właścicielkę magla, spytała ją nieśmiało, czy nie zechce ona kupić od niéj parę kanarków. Wspaniała potentatka ubogiéj osady odpowiedziała, że zapyta o to siostrzenic swoich.
— Jeżeli one zechcą posiadać ptaki te, nabędę je, bo ja panienkom moim nic nie odmawiam, a jeżeli nie zechcą, nie nabędę.
Panienki chciały posiadać ładne, śpiewające ptaki, i właścicielka magla przysłała po nie, przesyłając zarazem odpowiednią kwotę pieniężną. Gdy wynoszono ptaki, Julianka czule żegnała się z niemi, usiłowała całować je przez pręty klatki i płakała.
— Nie płacz! — powiedziała do niéj panna Janina... — wkrótce może po czémś ważniejszém płakać będziesz...
Wkrótce, po sprzedaniu kanarków, powiedziała dziewczynie, która dotąd obiady przynosiła jéj z miasta, aby nie chodziła już do garkuchni.
— U siebie w piecyku gotować będę! — rzekła — taniéj mi przyjdzie!
Gotowała z razu, ale parzyła sobie ręce, niecierpliwiła się, płakała, i nic nigdy w zupełności nie sporządziła. Zaczęła tedy kupować, lub brać na kredyt w mieście rzeczy do jedzenia już przygotowane, zimne, które kosztowały ją tyleż, albo i więcéj, co ciepłe i pożywniejsze obiady z garkuchni. Nie umiała widać liczyć, a także szukała sobie wciąż czegoś, coby podniebieniu jéj dogodziło.
Kiedy w piérwszy dzień wiosenny, jasny i słoneczny weszła do sklepiku Złotki, żydówka aż splotła ręce i zawołała:
— Aj! aj! jak panna źle wygląda! jak panna zmizerniała.
Wistocie, cera jéj zżółkła, oczy zapadły, a na czole przybyło zmarszczek. Postarzała i zeszpetniała, tylko lniane włosy jéj wciąż wiły się młodo i filuternie, i usta drobne zachowały zarys młodości i wdzięku.
— Moja kupcowo — rzekła — przyszłam prosić cię o radę... co tu robić? miejsce mi zdarza się, wcale dobre nawet... w domu dość zamożnych i uczciwych ludzi...
Umilkła i rzuciła dokoła siebie bardziéj niż kiedy zmieszane spojrzenia. Złotka milczała chwilę i trzęsła starą głową swą, jak zwykle bywało, gdy zastanawiała się nad czémś smutném, lub zagadkowém. Utopiła potém pojętne i bystre, choć starością omglone, oczy, w twarzy stojącéj przed nią kobiety i zwolna zapytała:
— No! a co z dzieckiem będzie?
Tym razem, panna Janina była widać tak zamyśloną, czy zrozpaczoną, że nie zawołała, jak zwykle: a cóż mnie to dziecko obchodzić może? Owszem, splatając ręce i opierając je o stół, osłupiałym wzrokiem patrzała przed siebie i głucho powtórzyła:
— Co z dzieckiem będzie?
— Dlaczego panna nie postara się przynajmniéj o co dla dziecka tego?
— A jak? gdzie? u kogo starać się mogę! — wybuchnęła kobieta. — Alboż ja tu mam znajomości jakie, stosunki... prosiłam, kogo mogłam... nikt nie chciał... zresztą i prosić ja bardzo nie mogę, bo ludzie zaraz-by... Ochronka jedna w całém mieście, pełniuteńka zawsze... a żeby w niéj miejsce i było, czy-bym ja ją wprosiła do niéj... Sama jestem, uboga, bez protekcyi, ni środków jakich... O! Boże mój! Boże! Boże!
Głos jéj podnosił się coraz i nabierał jękliwych tonów. Bladą była, jak chusta.
Złotka patrzała, głową trzęsła, myślała. Po chwili obejrzała się po sklepie, a widząc, że jest sam-na sam z guwernantką, zniżonym głosem zapytała:
— A czemu panna nie dasz znać o wszystkiém jemu? Może-by on dopomógł, poratował?
Twarz panny Janiny z bladéj stała się nagle szkarłatną.
— Kogo ja mam uwiadomić? kto-by mi dopomógł? — mówiła gwałtownie.
Wklęsłe usta staréj żydówki wygięły się w uśmiech dziwny, litośny i pogardliwy nieco.
— No — zaczęła zwolna — jeżeli panna nie wiész, to ja o tém już mówić nie będę. Ja tylko jeszcze powiedziéć muszę...
Podniosła w górę pomarszczony palec swój i, kołysząc zwolna głową, dokończyła:
— Ja tylko to jeszcze powiem: wstyd czasem dobry jest, ale czasem niedobry... On dobry wtedy, kiedy człowieka strzeże od grzechu, ale niedobry, kiedy nie pozwala człowiekowi, ażeby on grzech swój naprawił. I strach taki dobry jest, kiedy on przed Panem Bogiem, ale kiedy przed ludźmi, to on zły... Jak człowiek ciągle wstydzi się i boi się, to co on dobrego zrobić może?
Panna Janina drżéć zaczęła. Była znowu bardzo bladą. Gdy jednak podniosła powieki, w oczach jéj błysnął gniew.
— Ja nie rozumiem o czém kupcowa mówi — rzekła gwałtownie i odeszła.
Wieczora tego, do pokoju guwernantki wsunął się żydek, licho odziany, i grzecznie z razu, potém coraz głośniéj i natarczywiéj, upominał się o dług jakiś. Panna Janina płonęła rumieńcami, mieszała się, prosiła o zwłokę, nakoniec przyrzekła, że dług za parę dni wypłaci. Nazajutrz z rana miała jeszcze rozmowę podobną z kobietą jakąś, która w wielkiéj chustce, zarzuconéj na głowę, weszła do jéj pokoju, grubijańsko rozsiadła się na kanapce, przemawiała do niéj grubym głosem, i patrzała rozzłoszczonemi oczyma.
W kilka godzin potém, panna Janina weszła do sklepiku Złotki. Widoczném było, że zdobywała się na zimną krew i śmiałość, ale przychodziło to jéj z trudnością. Głowę podnosiła, patrzéć usiłowała śmiało i obojętnie, ale usta jéj drżały i oczy nabiegały łzami.
— Moja kupcowo! — rzekła, postępując do stołu, za którym siedziała żydówka — ile ja kupcowéj winna jestem?
Złotka sporządziła szybko mały rachunek i podała go jéj, milcząc:
— Dziś w wieczór zapłacę — rzekła kobieta.
— Czy panna przyjęła już to miejsce?
— Idę właśnie, aby powiedzieć państwu tym, że propozycyą ich przyjmuję. Jutro wyjadę z nimi na wieś...
— Daleko?
— Dwadzieścia ztąd mil podobno.
Złotka milczała. Panna Janina nie miała już powodu żadnego do pozostania, jednak nie odchodziła. Po chwili milczenia zaczęła z cicha:
— Całorocznéj pensyi mojéj zażądać z góry muszę. Połowę jéj wydam na opłacenie długów, a i przyodziać się trochę trzeba, bo dom jest zamożny i wymagać tam będą porządnego ubrania. Jednak, jeżel kupcowa pozwoli, ja kupcowéj zostawię trochę pieniędzy... dla małéj...
Złotka ręką niechętnie skinęła.
— A co jéj z tych pieniędzy — rzekła. — Ile tam panna zostawić możesz? Będę jéj za nie jedzenie dawać, póki wystarczy... a potém co?
— Cóż ja więcéj mogę? — szepnęła kobieta — wszak wrócę kiedyś... jak tylko uzbieram sobie trochę, zaraz wrócę... Tymczasem... moja kupcowo... starą jesteś kobietą i uczciwą... dzieci i wnuki masz...
Umilkła, i ze splecionemi, jak do modlitwy, dłońmi, patrzała w twarz żydówki.
— A co ja mogę? — zapytała Złotka, ramionami wzruszając — ja nad nią litość mam, ale żydówką jestem, a to chrześcijańskie dziecko... Do siebie jéj wziąć nie mogę... to co ja dla niéj zrobię?
— Spójrzéć, nakarmić czasem, napomniéć...
— Nu, nu! — odrzekła Złotka z giestem przywalającym.
Panna Janina poszła na miasto i długo nie wracała, gdy zaś o zapadającym zmroku wróciła, znalazła w pokoju swym niecierpliwie oczekującą jéj Juliankę. Ze sposobu, w jaki dziewczynka rozpostarła ramiona swe i poskoczyła ku wchodzącéj, ze srebrnego, radośnego wykrzyku jéj i pocałunków, któremi okryła jéj ręce, poznać można było, że dziecko to wiedziało już teraz, co to jest — kochać. Prowadząc milczącą kobietę ku kanapce, Julianka szczebiotała. Czy kobieta słuchała szczebiotu dziecka, trudno było odgadnąć. Twarz jéj rysowała się na tle zmroku, jak blada i nieruchoma rzeźba z marmuru; milczała, jak grób. W pokoju robiło się coraz ciemniéj.
— Może lampę zapalić? — szczebiotało dziecię — ja umiem już zapalić lampę.
Zamiast odpowiedzi, kobieta pochyliła się, wzięła dziecko w ramiona i posadziła je na swych kolanach.
— Julianko! — szepnęła.
— Co, pani? — wesoło zapytało dziecię.
— Posłuchaj mnie; mówić ci będę o rzeczach ważnych i smutnych.
Julianka spoważniała i widać było w zmroku, jak błyszczące oczy dziecka wpatrzyły się uważnie w bladą twarz kobiecą.
— Będę ci mówić o twojéj matce — szeptała kobieta.
— O matce? — z akcentem zdziwienia zapytało dziecko.
Kobieta ciężkim, zdławionym szeptem, mówiła daléj:
— Matka twoja jest bardzo nieszczęśliwą kobietą. Złą ona nie jest... owszem, ma ona serce i sumienie niegorsze, jak u kobiet innych... Ale raz w życiu popełniła ona grzech... i potém zwalił się jéj na plecy ciężar tak wielki, że, aby dźwigać go, sił jéj nie stało... Pamiętaj o tém, Julianko, że matka twoja nie jest złą, ani nieczułą, ani nikczemną, ona tylko jest bardzo nieszczęśliwą i bardzo słabą... Pamiętaj o tém i nigdy... nie miéj nienawiści dla matki swéj, ani wyrzekaj na nią... o! nie czyń tego! Żałuj jéj... a jeżeli ludzie źle o niéj mówić będą przed tobą, odpowiedz im: ona chciała jak najlepiéj, ale nie mogła... sił nie miała!...
Dziecko słuchało, na-pół tylko rozumiejąc. Znać jednak było, że szept kobiety, przerywany i westchnieniami nabrzmiały, nastrajał je uroczyście. Po chwili milczenia, wśród którego słychać było tylko ciężki oddech kobiecéj piersi, głos dziecięcy zapytał:
— A gdzież jest moja matka?
Coś, jakby stłumione szybko łkanie, było na pytanie to piérwszą odpowiedzią. Potém kobieta półgłosem, z wolna bardzo, mówić zaczęła:
— Matka twoja jest w jednym kraju takim, gdzie wieczna panuje ciemność... nie świeci tam żadna gwiazda nadziei, a płomień miłości, jeżeli pali się jeszcze, to dlatego tylko, ażeby dręczyć, nie żeby pocieszać... Kraj to ciemny taki, jak najciemniejsza noc, ludzie uciekają z niego często do grobu... ale matka twoja nie miała siły uciekać... i myślała przytém, że, jak ucieknie, to na zawsze już ciebie porzuci... została więc i mieszkała tam ciągle, a z nią razem mieszka żal i wstyd, strach i bieda...
Dziecku na płacz się zbierało.
— A dlaczego... — zaczęło — dlaczego moja matka do tego ciemnego, strasznego kraju poszła?
Po chwili milczenia, kobieta ponuro i z dziwnym, jakby obłąkanym, uśmiechem w głosie, szepnęła:
— Dlatego, że bardzo kochała!
Milczały chwilę obie.
— Pani! — ozwało się dziecko. — Pani! a gdzie mój ojciec?
Głowa kobiety pochyliła się nizko.
— Wielki Boże! — zaszeptała gwałtownie.
Potém, miękko, rzewnie jakoś, wymówiła:
— Niech Bóg mu przebaczy! Przebacz mu! — mówiła daléj, przykładając twarz swą ku twarzy dziecka — i matce swéj, o! matce swéj nadewszystko, przebacz!... i o tém także pamiętaj zawsze, co ci mówiłam, abyś grzeczną była, łagodną dla ludzi, nie brała nigdy nic cudzego... Pamiętaj, że, gdy tylko co złego zrobisz, serce twojéj matki bardzo zaboli, i ciemniéj jeszcze zrobi się w kraju tym, w którym mieszka ona...
— A teraz — dodała po chwili — chodź... pomodlimy się razem...
Wstała, i trzymając dziecko za rękę, poprowadziła je ku oknu. Za oknem ciemno było, deszcz padał i lipy szumiały. W pokoju téż panowała ciemność taka, że zaledwie śród niéj rozróżnić można było zarysy dwóch postaci: kobiecéj i dziecięcéj, klęczących przed oknem.
— Złóż ręce... patrz w niebo... nie widać go teraz, ale ono jest przecie... wiész o tém, że jest tam... za ciemnościami... mów: Ojcze nasz!
— Ojcze nasz! — z cicha powtórzyło dziecko.
— Głośniéj, głośniéj powtórz: Ojcze nasz, któryś jest w niebie!..
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie!... — powtórzyło głośniéj dziecko, i zaczęło mówić daléj — przyjdź królestwo...
— Nie! nie! — zawołała kobieta — nachyl się aż do saméj ziemi, mów, wołaj, powtarzaj za mną: zlituj się nad nami!
Julianka, tknięta dźwiękiem jéj głosu, zaszlochała z cicha, potém, w ciemności głębokiéj, z ogromném łkaniem wybuchnął wykrzyk dwóch głosów:
— Zlituj się nad nami!
I powtarzał się wiele, wiele razy, aż utonął w długiem, coraz cichszym, płaczu.
W parę dni potém, Julianka stała w progu starego gmachu, z opuszczonemi rękoma, i sztywnym wzrokiem wodziła dokoła dziedzińca. Miała ona na sobie odzież dość całą jeszcze i zupełnie nowe obuwie, ale z włosów jéj rozczochranych, twarzy nagle wychudłéj i głębokiego zgnębienia, piętnującego całą drobną jéj postać, poznać można było, że straszna boleść jakaś zmięła dziecięce to serce.
Piérwszy to raz od wczesnego ranka tego, w którym tragarze wynosili z pokoju panny Janiny skromne jéj sprzęty, a ona sama niepostrzeżenie przez nikogo, wysunęła się na miasto, aby nie wrócić więcéj, mieszkańcy dziédzińca zobaczyli Juliankę. Dotąd widywała ją tylko żydówka Złotka, która parę razy na dzień, w zawoju swym i kwiecistéj chustce na zgarbionych plecach, przebywała dziedziniec i wchodziła do wnętrza gmachu. Za każdym razem niosła tam ona miseczkę z żywnością jakąś, a wracając, mruczała coś do siebie i trzęsła głową. Komuś, kto zapytał ją o dziecko, odpowiedziała:
— No, ja nie wiem, co to za dziecko jest! Ja takiego dziecka, jak żyję, nie widziałam! Twarz jéj to już cała opuchła od płaczu. Siedzi w kącie pustego pokoju i ani gadać, ani jeść nie chce, tylko ciągle podłogę tę całuje, po któréj kobieta ta chodziła. Ja jéj mówiła, żeby ona na dół zeszła i do moich małych wnuczek przyszła pobawić się, a ona na mnie, jak waryatka, popatrzała i odwróciła się do ściany... Nu, co ja jéj zrobię?
Po dwóch dniach jednak zeszła i w progu domu stanęła. Stała tak dość długo, spoglądając to na promienie słońca, ślizgającego się po trawie złotemi smugami, to na ptaszki przelatujące, to na dzieci bawiące się w innéj stronie dziedzińca, gdy w bramie ukazała się stara bardzo, mała kobieta.
Miała ona zupełny pozór żebraczki. W ręce trzymała kij gruby, którym nie tylko podpierała się, ale znać było, że szukała sobie drogi bezpiecznéj, któréj dojrzéć już nie mogły oczy jéj, krwisto świecące śród pomarszczonéj twarzy. Plecy jéj okrywał rodzaj salopy bez rękawów, połatanéj z przodu i z tyłu, a tak staréj, że żadnéj już określonéj barwy nie posiadającéj; na nogach, owiniętych szmatami płótna, miała płytkie, dziurawe obuwie, a na siwych włosach zrudziały watowany kaptur.
Żebraczka ta szła powoli bardzo, kijem swym stukając o kamienie, tu i owdzie z trawy wystające, i z wysileniem wielkiém ostatków wzroku swego, poszukując na dziedzińcu kogoś, lub czegoś.
Julianka, spostrzegłszy żebraczkę, głowę podała na przód i zaczęła przypatrywać się jéj z uwagą wielką. Nagle zeskoczyła z wysokiego progu i biedz zaczęła. W połowie dziedzińca spotkała się ze starą kobietą i krzyknęła:
— Pani! — Jednocześnie pocałowała rękę jéj, kij trzymającą.
— A!... kto to? czy to Julianka? — zapytała żebraczka chrapliwym, dygocącym głosem.
— Julianka! — odpowiedziało dziecko i pocałowało ją w rękę drugą.
Żebraczka niepewnym giestem ludzi, nic prawie niewidzących, poszukała głowy jéj i położyła na niéj dłoń zczerniałą i pomarszczoną.
— Aha! — zaczęła — poznałaś mnie i kontenta widać jesteś z tego, żem przyszła; to dobrze! Dobre z ciebie dziecko! Ot widzisz! przyszłam! Ja tu kilka razy już byłam i dowiadywałam się o ciebie. Cóż? dobrze ci teraz... jakaś pani opiekuje się tobą... Żebyś mnie zaprowadziła do niéj, tobym z nią zaznajomiła się i potém przychodziła-bym czasem, aby cię zobaczyć... a może byście dały mi cokolwiek... szmatę jaką zbywającą, albo łyżkę strawy ciepłéj... kto-by się był tego spodziewał?... No, zaprowadzisz mnie do swojéj pani, co?
Dziecko słuchało, ponuro patrząc w ziemię.
— Niéma już jéj — wyrzekło z cicha.
— Niéma! a gdzież się ona podziała? toż była jeszcze niedawno! U Złotki dowiadywałam się o ciebie... Gdzież ona?
— Nie wiem... pojechała gdzieś...
— Pojechała! — powtórzyła stara żebraczka, — no... a tyże?...
Julianka nie odpowiadała przez chwilę. Gdyby stara kobieta wzrok jeszcze posiadała, spostrzegła-by, że oczy dziecka miały w téj chwili dzikie jakiéś połyski.
— A ot, taka już dola moja! — rzekła po chwili z powagą, dziwnie odbijającą od drobnéj jéj postaci, i z wolna w ziemię patrząc, ciągnęła daléj. — Matka mnie porzuciła, i pani mnie porzuciła, i panna Janina mnie porzuciła... wszyscy mnie wyrzucają tylko i porzucają...
— No, no! — przerwała żebraczka — nie wyrzekaj, nie wyrzekaj, z wolą Bozką zgódź się. A ja? widzisz do czego przyszłam? żebrzę! żebraczka jestem!... kto-by się był tego spodziewał! Nie porzuciła-bym cię była z pewnością, gdyby mi nie przyszła ta ciężka potrzeba... a co miałam robić z tobą? Ot i teraz znowu sama jesteś... żal mi cię... ale cóż zrobię?... żeby tak jeszcze oczy były, ale uciekły! zupełnie uciekły! drogi już nawet przed sobą nie widzę... no, bądź zdrowa! niech Bóg cię ratuje!
I szukała znowu trzęsącą się ręką głowy dziecka, aby je pożegnać; ale Julianka obiema rękoma uchwyciła brzeg połatanego jéj płaszcza.
— Niech mnie już pani teraz nie porzuca... — zawołała — niech mię pani z sobą zabierze...
Żebraczka zamyśliła się.
— Zabrać cię... a cóż ty robić będziesz ze mną? żebrać, tak jak ja... oj! to niedobrze! niedobrze! Ja to już drogą tą z życia wychodzę... kto-by się był spodziewał?... ale żebyś ty miała w nią wchodzić... to niedobrze... Panu Bogu za ciebie odpowiem! duszę swą zgubię.
I opierając się jakby pokusie ogarniającéj ją, odchodzić chciała; Julianka przecież drogę jéj zabiegła, płaszcza jéj czepiała się i ręce jéj całować zaczęła.
— Pójdę za panią! — szeptała — na koniec świata za panią pójdę... Sama tu nie zostanę już teraz za nic... Antek bił-by mię znowu i głodem-bym marła... a pani to, tak nie widząc, zabłądzi gdzie jeszcze i zginie, albo upadnie i zabije się... ja panią prowadzić będę...
Oślepłe oczy żebraczki nabiegły łzami.
— Lękasz się, żebym nie zabłądziła, albo nie upadła — szepnęła — o! mój Boże! nikt o to nie lęka się oprócz ciebie... Nie zapomniałaś mię przez czas tak długi i lubisz mię... Dobre, wdzięczne z ciebie dziecko!... no, to już chyba wezmę cię z sobą! chodź! prowdzić mię będziesz... a może kto, widząc cię ze starą, ślepą żebraczką, zlituje się nad tobą... Weź mię za rękę i prowadź! Oj, jak mi lżéj! czy to dla tego, że drogi kijem szukać nie potrzebuję, czy że żywa dusza jakaś jest ze mną, ale lżéj mi iść... lżéj...
Wyszły razem z dziedzińca. Przed sklepikiem Złotki zatrzymały się, Julianka wbiegła do sklepiku i Złotkę w rękę pocałowała.
— Dziękuję pani za wszystko — rzekła.
Żydówka, która, widząc żebraczkę, stojącą śród chodnika, domyśliła się wszystkiego, zaczęła bardzo trząść głową. Wyszła ze sklepiku i, wkładając w rękę staréj kobiety parę assygnat, rzekła:
— Niech jejmość to weźmie. To ta guwernantka zostawiła u mnie te pieniądze dla małéj...
— A dobrze, dobrze! — szeptała żebraczka z radością widoczną — będziemy sobie za to żyły obie czas jakiś... ręki nie wyciągając... kto-by się był spodziewał?
Złotka patrzała za niemi, gdy odchodziły, i zawołała jeszcze:
— Julianka, nu! Julianka! słuchaj! przyjdź tu kiedy i dowiedz się... może znowu tobie co przyśle...
— Przyjdę! przyjdę! — odkrzyknęła Julianka wesołym prawie głosem.
Wycieczka, w którą puszczała się, budziła w sercu jéj mnóztwo nieokreślonych ciekawości i nadziei, a oczy jéj chciwie i ze zdumieniem pogrążały się w głąb’ ludnéj i gwarnéj ulicy, na którą po raz piérwszy w życiu wchodziła.
Odtąd widywać zaczęto na ulicach i placach miasta, starą, ślepą żebraczkę, prowadzoną przez dziesięcioletnie dziecię, mające na sobie odzież dość porządną z razu, potém coraz więcéj zniszczoną i podartą. Najczęściéj stawały one pod sklepionemi bramami kamienic. Na dziedzińcach domowstw nie widywano ich nigdy; odstraszały je snadź ztamtąd złośliwe psy i grubijańscy stróże domów. Przed wrotami kościołów nie siadywały téż i nie stawały wcale. Ślepa staruszka, drepcąc po nierównych kamieniach, mawiała do prowadzącego ją dziecka:
— Pod kościół nie poszłam... ot! wstydziłam się, i tyle tam bab grubijanek, nieobyczajnych... jeszcze-by mię były obiły... Najlepiéj w bramach stawać... bo to zawsze pod przykryciem jakiémś nie tak się przed oczyma całego świata stoi... kto-by się był spodziewał?... Jak tu sobie stoimy, to ludzie ci, co ulicą przechodzą, myśléć mogą, że czekamy na kogoś, a tymczasem idą tędy osoby rozmaite... kiedy zobaczysz, że pani jakaś przechodzi, albo pan, zaraz mię ostrzeż, ale sama nie proś... broń cię Boże... ręki nie wyciągaj i nie proś... ja wyciągnę i poproszę...
Stawały tedy w bramach, przez które przechodziły istotnie osoby różne. Za każdym razem Julianka pociągała za płaszcz ślepą żebraczkę i, podnosząc głowę, szeptała śpiesznie:
— Idzie! idzie!
Wtedy, mała, zgarbiona staruszka, probowała wyciągnąć rękę, nigdy jednak udać się jéj to nie mogło. Coś ją od tego powstrzymywało gwałtem niezmożonym. Zamiast więc wyciągania ręki, wykonywała przed osobą idącą staroświecki dyg jakiś, szczególnie wyglądający przy połatanym jéj płaszczu i nogach szmatami owiniętych. Chciała téż zawsze mówić coś, ale trzęsła tylko głową w sposób objawiający prośbę, i szybko, szybko, po kilka razy wyszeptywała: kto-by się był spodziewał? Ktoby się był spodziewał?
Widywano je téż niekiedy przed wystawami sklepów różnych. Tu, staruszka stała, przyciśnięta do ściany domowstwa, aby nie zawadzać ludziom, idącym chodnikiem, a dziecko, oczyma błyszczącemi od ciekawości i zachwycenia, przypatrywało się przedmiotom, zdobiącym okna sklepowe. Czasem, obok ciekawości i zachwycenia, we wzroku dziewczynki zjawiała się chciwość. Zatrzymywała się i staruszkę zatrzymywała, nietylko przed sklepami, ale i przed straganami nawet, ustawionemi śród rynków lub na rogach ulic.
— Aj! jakie piękne bułki! — mówiła — a jakie obwarzanki! piękniejsze daleko niż te, co u Złotki?
Czasem, szeptem takim, jakby powierzała jéj ważną jakąś tajemnicę, mówiła do staruszki:
— A jakie tu śliczne gruszki są!
— Może ty tam ruszasz co? — zaczynała wtedy prawić żebraczka — może ty tam co bierzesz bez pozwolenia? Broń cię Boże od tego! Siódme przykazanie Bozkie pamiętaj zawsze, jeżeli ci miłe szczęście ziemskie i zbawienie wieczne... Siódme przykazanie: nie kradnij! Jeżeli rozminiesz się kiedy z tém przykazaniem, pójdziesz do turmy i w piekle będziesz...
Julianka była posłuszną, ale mała ręka jéj mimowoli wyciągała się wciąż ku straganowi, pełnemu pieczywa lub owoców. Zdarzało się, że straganiarki, stare żydówki w zabłoconych spodnicach i brudnych czepcach, spoglądając na tę rączkę dziecięcą, wysuwającą i cofającą się z drżeniem, dawały jéj najtwardszą bułkę jaką, albo najmizerniejsze jabłko; wtedy dziecko mówiło z cicha; dziękuję! i idąc daléj a jedząc, odłamywało wciąż lub odgryzało kawałek bułki lub owocu i, wspinając się na palce, wkładało go do ust ślepéj swéj towarzyszki.
Tak w pogody i niepogody, tułały się dwie istoty te po mieście całém. Czasem siadywały na ziemi w miejscach ustronnych i spoczywały. Wtedy, gdyby ktokolwiek podsłuchywał je, usłyszał-by, jak stara kobieta opowiadała dziecku o przeszłości swéj, dawno, dawno minionéj, o rozkoszach, których zażyła, i ludziach, których znała, powtarzając co chwila: kto-by się był spodziewał? albo: gdzie teraz ludzie ci? gdzie? lub téż udzielała mu rad i nauk różnych.
— O to już tylko Boga proszę — mówiła — żebym żyła dopóty, dopóki nie podrośniesz trochę i nie będziesz mogła w służbę gdziekolwiek pójść... Przy mnie nie zmarnujesz się jeszcze do ostatka, a żebyś już choć dwanaście lat miała, tobyś mogła komu za kawałek chleba i dachu posługiwać... a potém z silnemi rękoma biedy-by ci nie było... Najważniejsza rzecz, żebym żyła, póki z najmniejszéj małości nie wyjdziesz; ale nie wiem czy będę żyła... Wilgotna ta dziura, w któréj nocujemy, okropnie mi na reumatyzm szkodzi... kto-by się był spodziewał?... a co się tycze kości moich, to tak, jakby zaraz rozsypać się miały... jedna drugiéj nie trzyma się...
Biedne te, stare, wynędzniałe i zmordowane kości, rozsypały się snadź prędzéj, niż życzyła sobie tego ich właścicielka, bo w mieście przestano wkrótce widywać ślepą żebraczkę, a dziewczynka, która dawniéj była jéj przewodniczką, zaczęła chodzić sama po ulicach miasta. Nie wyszła ona jeszcze z najmniejszéj małości, któréj kraniec stara żebraczka upatrywała w latach dwunastu. Do wieku tego nie dostawało jéj jeszcze z półtora roku. Przytém miała ona zawsze wzrost mały i kształty drobne, tylko nogi jéj wydawały się zbyt długiemi w stosunku do całości jéj postaci; pochodziło to ztąd, że stara spodniczka, z któréj wyrosła, sięgała jéj do kolan zaledwie. Chude, nagie, nogi te, nie znały znowu, co to obuwie jakiekolwiek; czerwone były od chłodu i na ostrych kamieniach pokaleczone. Oprócz spodniczki krótkiéj, miewała ona jeszcze na sobie kaftanik bardzo podarty i szmatkę jakąś płócienną, nakształt chusteczki zarzuconą na głowę. Szmatka ta jednak zsuwała się jéj wciąż na plecy, bo utrzymać się nie mogła na włosach ogromnych, spierścienionych.
W ubraniu tém, z twarzą, która uderzała prawidłowością drobnych rysów i głęboką śniadością cery, z dwojgiem wielkich oczu, czarnych i błyszczących, przesuwała się ona chodnikami ulic, stawała przed wystawami sklepów, u bram wysokich kamienic, lub okien nizkich domowstw.
Z razu prosiła o jałmużnę oczyma tylko, które podnosiła, milcząc, ku twarzom przechodniów; gdy mijali ją, nie zważając na niemą tę prośbę, nie szła za nimi, lecz czekała innych. Potém zaczęła wyciągać rękę i biedz za ludźmi, idącymi ulicą, przyczém szeptała coś monotonnie i trochę jękliwie. Zauważono, iż stawała najczęściéj przy tych oknach nizkich domowstw, za których szybami kwitły w wazonach zielone rośliny. Stawała przed oknami temi długo i często, przypatrując się zieleni i kwiatom, czasem z uśmiechem, a czasem z posępnym wyrazem w oczach. W ogólności, w twarzy jéj i poruszeniach uderzały sprzeczności rozmaite. Wzrok miewała posępny najczęściéj, ku ziemi opadający, albo rzucający z czarnych źrenic błyski nieufne i niespokojne; ale usta jéj drobne i blade posiadały wyraz dziecinnéj słodyczy, albo przejmującego cierpienia. Ruchy jéj były téż gwałtowne czasem, a czasem trwożne, powolne i znamionujące wielkie znużenie. W zimie składała małe, zsiniałe ręce i, pochylając głowę, przykładała je do ust swych. Tak szła i wtedy wydawała się skurczoną i bardzo zgnębioną.
Gdzie nocowywała? kogo znała i z kim w porze téj życia swego przestawała? Nikt nie wiedział na pewno, bo, po prawdzie, nikt téż się o to nie dowiadywał! Ci, którzy znali ją, bo dawali jéj często jałmużnę, widywali ją czasem wchodzącą, przed zapadnięciem zmroku, w pewien wąziuchny, błotnisty i cuchnący zaułek miejski, a ktoś przechodzący raz w wieczór zaułkiem tym, wypadkiem spojrzawszy w niziuteńkie okienko o czterech zielonych szybkach, zozobaczył izdebkę, a raczéj czarny, nizki, zakopcony kąt jakiś, w którym siedziała ona na słomie, obok kulawego na obie nogi dziada żebraka. Przy mdłém świetle malutkiéj świeczki, przylepionéj do brudnego stołka, dziad żebrak przewijał łachmany na kalekich swych nogach, opowiadając coś przytém zwolna i mrukliwie, a siedzące przy nim dziecko obejmowało rękoma podniesione kolana swe i słuchało go, z oczyma wpatrzonemi w czerwoną, siwym włosem obrosłą, twarz jego.
Raz znaleziono ją z rana, śpiącą w kątku miejskiego cmentarza, na małéj mogiłce, żółciejącéj gliniastą ziemią z za rzadkiéj i młodéj jeszcze trawy. Dowiedziano się potém od cmentarnego stróża, że była to mogiła ślepéj staruszki, niedawno znikłéj z ulic miejskich. Czasem przychodziła nocować do starego gmachu, na którego dziedzińcu wychodowała się, a wtedy wstępowała na wysokie piętro i sypiała w pokoju panny Janiny, który teraz stał pustką.
W dnie słoneczne zato hasała ona z gromadką ulicznych dzieci po ciasnych podwórkach lub najbrudniejszych placach miasta. Z gwałtowności, z jaką oddawała się wtedy swawoli, z krzyków jéj i skoków, poznać można było, że wynagradzała sobie czas dla zabawy stracony i że rada była bardzo, iż znalazła nakoniec rówieśników, którzy, stojąc z nią na równym zupełnie szczeblu społecznym, nie wypychali już jéj ze swego wesołego grona.
Coś jednak było w niéj zawsze, co odróżniało ją od idyotycznych, na-pół dzikich jéj towarzyszy, coś delikatnego, powściągliwego i cicho cierpiącego, co nie znikało w zupełności wśród najgwałtowniejszych porywów swawoli jéj, lub dziecinnych gniewów. Byłyż to ślady kilkunastu miesięcy, przepędzonych u panny Janiny, we względnym dobrobycie i śród miękkich, uszlachetniających uczuć, albo rad i nauk małéj staruszki, wyrabiającéj włóczkowe roboty, a ślepéj żebraczki potém, czy téż może wpływ skłonności, smaku, pociągów pewnych, odziedziczonych po kimś, z krwią wziętych i na dnie natury jéj spoczywających?
Było w mieście kilka rodzin miłosiernych, które nietylko dawały jéj jałmużnę, ale pozwalały jéj od czasu do czasu przytulić się w ciepłym kątku kuchennym i zachęcały ją do pracy jakiéjś. Od zajęć, które jéj tam dawano, nie stroniła. Owszem, w słotne lub mroźne dnie przychodziła czysto sama do miłosiernych domów tych i prosiła, aby pozwolono jéj wschody zamieść, podłogę w sieni lub kuchni wymyć, samowar nastawić.
— Ja to wszystko umiem — mówiła.
Usiłowała wtedy zamiatać wschody i myć podłogę, ale nie mogła jeszcze należycie podołać zadaniu. Wielkie miotły i grube ścierki wymykały się z małych rąk jéj, aż niecierpliwe kucharki lub młodsze odbierały od niéj te narzędzia pracy i, stosownie do stopnia litościwości swéj, lub barwy swych humorów, rozkazywały jéj iść precz z domu, albo pozwalały wchodzić do kuchni. W ostatnim wypadku usiłowała ona stać się użyteczną czyszczeniem rondli, lub nastawianiem samowarów. Obie zresztą czynności te spełniała wybornie, tylko, że nastawiając samowary, zamyślała się często, a raz nawet, czyniąc to, rozpłakała się rzewnie i głośno. Samowar przypominał jéj zawsze pannę Janinę i dzień ten, w którym po raz piérwszy w życiu przedmiot ten w mieszkaniu jéj ujrzała.
Służące mawiały o niéj:
— To dziecko, proszę pani, dobre jest przez to, że nigdy nic nie poruszy... żeby jéj niewiedziéć co kłaść przed oczy — nie poruszy!
Panie domów, wchodząc czasem do kuchni, głaskały ją po włosach i zadawały jéj pytania różne. Na pytania odpowiadała krótko, łagodnie czasem i z uśmiechem, a czasem mrukliwie i niechętnie. Zapytywana przez tych, którzy znali ją od niedawna: czyją jest? odpowiadała: wszystkich! albo: niczyją! Jeśli ją kto zapytał o matkę lub ojca, milczała uparcie. Rzadkie i obojętne pieszczoty, które spotykały ją od pań domów, przyjmowała sztywnie i obojętnie.
Była w niéj nieufność jakaś do czułości wszelkiéj i wielka trudność w uczuwaniu jéj i objawianiu.
Trwało tak rok, czy dłużéj nieco. Nagle mała żebrząca dziewczynka przestała ukazywać się na ulicach miasta, w domach miłosiernych dla niéj, w sklepiku Złotki, wszędzie. Nie widywano już jéj nigdzie. Z razu nikt na to nie zważał, potém jednak znaleźli się ludzie, których zaciekawiło albo zaniepokoiło nagłe to zniknięcie dziecka. Zaczęto dowiadywać się i po trochu szukać. Litościwe panie, które widywały ją czasem w kuchniach swych i głaskały jéj włosy, upatrywały ją pomiędzy ulicznemi dziećmi, wyprawiającemi po dziedzińcach i placach wrzaskliwe harce; kucharki zapytywały o nią znajome sobie sługi i stróżów domów; ktoś poszedł po wiadomości o niéj na dziedziniec starego gmachu, na którym widywano ją niekiedy; a Złotka, odświeżywszy snadź w pamięci swéj historyą jéj dzieciństwa, na którą własnemi oczyma patrzała, przyrzekła nawet czarkę wódki i kilka kopiejek zapłaty temu z dziadów, lub żebrzących, kto dziecko wynajdzie.
Wszystkie jednak kroki, niezbyt wprawdzie usilne w celu odnalezienia Julianki czynione, nic nie pomogły. Nie było jéj ani pomiędzy ulicznemi dziećmi, ani w starym gmachu, ani wśród żebraków, ani na cmentarzu, ani na żadnym z dziedzińców i zaułków miejskich. „Rozstąp się ziemio!” — zniknęła.
Być może, iż istotnie rozstąpiła się pod nią ziemia, iż zziębła, zgłodniała i chora, cicho usnęła ona na wieki pod płotem zamiejskiego ogrodu jakiego, ztamtąd zabrały ją ręce stróżów publicznego porządu i sprawiły jéj pogrzeb bez dzwonów ni chorągwi, muzyki ni płaczu.
Przypuszczenie to jednak najmniéj wydaje się prawdopodobném. Istoty takie, jak ona, życie mają twarde. Fizyczne siły ich daleko wytrwalszemi zwykle bywają, niż ich zasady moralne. Być może więc, że zasada moralna, wpojona w Juliankę przez ślepą żebraczkę słowami: jeżeli rozminiesz się z siódmém przykazaniem, do turmy pójdziesz i w piekle będziesz! zachwiała się wobec silnéj pokusy lub zręcznéj namowy jakiéj, i że, słabe bardzo wyobrażenie mając o turmie, i czując, że piekło daleko, a przedmiot ponętny blizko, rozminęła się ona z siódmém przykazaniem, poczém zamknęły się za nią żelazem okute drzwi miejscowego więzienia?
Być może jeszcze, iż pochwyciła ją jedna z tych sieci, którą zbrodniczy przemysł rozciąga na piękność kobiecą, w zarodzie choćby dostrzeżoną, i że ukaże się ona jeszcze kiedyś na świecie, dorosłą i wykształconą — w szkole występku?
Zresztą, wzięła ją jeszcze może z miejskiego bruku poczciwa wieśniaczka jaka, wracająca z targu lub z kościoła, a potrzebująca w chacie robotnicy małéj, i siaduje ona gdzieś teraz na łące zielonéj, pasąc stadko gęsi białych lub burych owieczek, szczęśliwa, bo otacza ją natura świeża i zdrowa, nieszczęsna zawsze — bo sama i cudza śród matek, całujących swe dzieci, i wśród dzieci, bawiących się na rodzinnych swych progach...
Jakkolwiek bądź, Julianki nikt już nigdy w mieście naszém nie widział, a za całe wspomnienie o niéj pozostała długa historya o porzuconém dziecku, którą Złotka opowiadać lubi ludziom, przychodzącym do jéj sklepiku.
Niekiedy, wysłuchawszy opowiadania staréj żydówki, ludzie mawiają:
— Smutna to historya!
Wtedy Złotka trzęsie głową w spłowiałym zawoju podnosi w górę pomarszczony palec i mówi:
— Czy ja jedna taką smutną historyą wiem o tych wszystkich ludziach, którzy na wielkim dziedzińcu, tym mieszkali i mieszkają! Ja historyi takich wiem bardzo wiele i, żebym tylko mówić chciała...
Potém, ze zwykłym sobie uśmiechem, pojętnym i wzgardliwym nieco, dodaje:
— I żeby ludzie słuchać chcieli o takich robakach...
Wkrótce jakoś po zniknięciu Julianki, do sklepiku staréj żydówki wbiegła kobieta, zdyszana od pośpiechu, mizerna, kaszląca. Ubranie miała ona skromne bardzo i jasne włosy, wijące się nad uwiędłą twarzą. Było jéj tak pilno czegoś i niecierpliwie, że, nie zważając na obecność osób kilku, nie witając się nawet z właścicielką sklepiku, pochwyciła rękę Złotki i pytać zaczęła:
— Moja kupcowo! gdzie ona! co się z nią dziéje? czy zdrowa? czy żyje?
Złotka pochyliła się i chwil kilka szeptała jéj coś do ucha. Kobieta słuchała szeptu jéj z niepokojem z razu, potém z przestrachem, nakoniec krzyknęła, twarz dłońmi zakryła i roztopiła się w łzy. Po krótkim tym, gwałtownym płaczu, rzuciła się ku drzwiom, wołając:
— To być nie może! ja jéj szukać będę! ja ją znajdę!...
U drzwi jednak stanęła z obwisłemi rękoma.
— Jak ja mogę jéj szukać? — szepnęła — jak ja mogę o nią pytać? ludzie domyślą się zaraz...
Daremna troska! Widząc niepokój jéj i rozpacz, łzy i wahanie się, obecni odgadli, że wątła ta, zwiędła, lękliwa kobieta, była matką Julianki; — lecz nigdy nikomu poszlaka najmniejsza nie pozwoliła domyślić się, kto był jéj ojcem.