drukowana A5
20.35
Podróż po rzece
Orinoko

Bezpłatny fragment - Podróż po rzece Orinoko

Objętość:
68 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0314-5

Przedmowa

Aleksander Humboldt, wielki podróżnik i odkrywca, urodził się w r. 1769 w Berlinie. Od wczesnej jużmłodości odznaczał się ogromną pracowitością w różnych polach nauki i położył niespożyte usługi. Jużzaraz czasu pierwszej swej podróży przez Belgię,Holandię i z powrotem przez Paryż do Niemiec okazał, że pojmuje podróżowanie jako naukę badającązwiązek pomiędzy przejawami natury i obyczajamiludzi, każdego, danego kraju.

Podróże w kraje podzwrotnikowe w czasach Humboldta wymagały niesłychanego wysiłku i badanianatrafiły na różne przeszkody, które je powstrzymywały.

Humboldt wyruszył do Ameryki Południowej zazezwoleniem rządu hiszpańskiego, który miał tam sweposiadłości, na fregacie hiszpańskiej imieniem „Pizarro”, i to razem z przyjacielem swym FrancuzemAimé Bonplandem. Podróż trwała lat pięć i przezcały czas służyło Humboldtowi doskonale zdrowie,którym się zresztą za pobytu w ojczyźnie wcale niecieszył. Czuł on się tak dobrze w okolicach podzwrotnikowych, że za powrotem palił w piecach ilesię dało, chcąc utrzymać tę samą co tam ciepłotę.Spędzone na wilgotnym legowisku noce nad brzegami Orinoka zostawiły mu pamiątkę w postaci reumatyzmu prawej ręki, tak że nie mógł pisać na stole, tylko na kolanie, pochylony nisko przy pracy. Zwiedził wyspę Teneryfę i wyszedł na szczyt Pika (Picde Teneriffa) wysokości 3700 metrów, po czym przepłynął Atlantyk, chcąc zaraz jechać na Kubę i doMeksyku, ale musiał skutkiem febry panującej naokręcie wylądować w Cumanie. Pozostał tu przezpółtora roku, badając Wenezuelę, góry pobrzeżne,pola zwane llanos i lasy nad Orinokiem. W wędrówkach swych zaszedł do przedziwnej groty, gdzie odkrył ptaka nocnego wielkości kury, żywiącego sięowocami, potem do Caracas, gdzie wyszedł na niedostępny szczyt, zwiedził plantacje kakaowcai trzciny cukrowej urządzone przez krajowców, dalej gorące źródła pod Walencją, był w Cumanieświadkiem trzęsienia ziemi, odkrył drzewo tzw.,,krowie”, dające mleko roślinne, oraz widział połówdrętw, czyli napełnionych elektrycznością węgorzy.Potem wraz ze swoim przyjacielem ruszył w słynnąpodróż po Orinoku, którą właśnie podajemy w przekładzie polskim czytelnikom.

Świat zwierzęcy rzeki Apure

Dnia 16 lipca 1799 roku stanęliśmy o świcie nadzielonym, malowniczym wybrzeżem. Widnokrąg odstrony południowej zamykały góry Nowej Andaluzji (czyli Wenezueli), a były na poły przysłoniętemgłą. Pośród grup palm kokosowych widniało w dalimiasto Cumaná, z wyniosłym zamkiem swoim. O godzinie dziewiątej, w czterdzieści jeden dni od wyjazduz Corunny w Hiszpanii, zarzuciliśmy w porcie kotwicę. Chorzy na febrę wyszli z trudem na pokład, radując się widokiem lądu, gdzie cierpienia ich miaływreszcie dobiec końca.

Dnia 18 listopada rozpięliśmy żagle, udając sięwzdłuż wybrzeża do portu Guayra. Dwa miesiącespędziliśmy w mieście głównym, Karakas, a 27 marcadotarliśmy do San Fernando nad Apure, gdzie sięmiała rozpocząć podróż nasza po Orinoku.

Wystaraliśmy się o bardzo szeroką pirogę, którejzałogę stanowił sternik (el patron) i czterej Indianie.W części tylnej zbudowano, w ciągu paru godzin,chatkę pokrytą liśćmi. Była tak obszerna, że pomieściły się w niej stół i ławki. Te ostatnie składały sięz ram z drzewa brazylowego, na których rozpiętoskóry wołowe i obito gwoźdźmi. Przytaczam tenszczegół, by pokazać, jak nam dobrze było na Apurew porównaniu do czasu spędzonego na Orinoku,w ciasnych, nędznych kanoach. Zabraliśmy na pirogężywności starczającej na miesiąc, oraz kilka strzelb,używanych tu wszędzie, aż do katarakt. Dalej, kupołudniowi panuje taka wilgoć, że misjonarze niemogą się posługiwać bronią palną.

W Río Apure żyje dużo ryb, krów morskich i żółwi szyldkretowych, których jaja są pożywne, ale zgołaniesmaczne, zaś nad brzegami widać nieprzeliczonestada ptactwa. Prócz zapasów, przyborów rybołówczych, łowieckich i broni zabraliśmy też kilka beczułek spirytusu, dla handlu zamiennego z Indianami nadOrinokiem zamieszkałymi.

Ruszyliśmy z San Fernando dnia 30 marca o czwartej popołudniu. Upał był wielki, termometr wskazywał w cieniu 34 st. Celsjusza mimo południowowschodniego wiatru. Wiatr ten nie dozwolił nam rozpiąć żagli. W całej podróży po Apure, Orinoku i RíoNegro towarzyszył nam szwagier namiestnika prowincji Varinas, don Mikołaj Sotto. Celem poznaniadalekich okolic stanowiących dla Europejczyka ponętny przedmiot badania, spędził wraz z nami siedemdziesiąt cztery dni w ciasnej, rojącej się od moskitówkanoi. Był bardzo wykształcony, miły i wesoły, a tojego usposobienie pozwoliło nam niejednokrotnie zapomnieć o uciążliwościach nie zawsze bezpiecznejpodróży.

Przez cały ciąg jazdy z San Fernando do San Carlos, potem po Río Negro i stamtąd do Angostury zapisywałem dzień w dzień starannie, siedząc w kanoilub też przy ognisku obozowym, wszystko co mi sięwydało godnym uwagi. Zapiski te przerywały częstonawalne deszcze albo uniemożliwiały roje moskitów,ale uzupełniałem je w dni kilka potem. Zamieszczamtu ciekawe wyjątki z tego pamiętnika.

Dnia 31 marca. Począwszy od Diamante wkroczyliśmy na terytorium zamieszkałe wyłącznie przez tygrysy, krokodyle i świnie rzeczne. Na niebie rysowałysię stada ptaków, podobne czarnym chmurom, ciąglezmieniającym kształty. Na brzegach widniały krzaki,tworzące żywopłoty, jakby sztucznie przystrzyżone.Wielkie czworonogi tej krainy, tygrysy, tapiry i świnie pekari powyłamywały w tych żywopłotach przerwy, którymi chodziły do wody. Ponieważ nic sobienie robiły z naszych kanoi, przeto przypatrywaliśmysię, jak chodziły z wolna po wybrzeżu i po chwili dopiero odchodziły przerwami w żywopłotach do lasu.Czasem ukazywał się na brzegu jaguar, piękna pantera amerykańska, to znów hokko, o czarnych piórach,z kitką na głowie. Co chwila spostrzegaliśmy zwierzęta najrozmaitszych gatunków — Es como en el paraíso! — mawiał nasz sternik — znaczyło, że jest tu jakw raju. Sternik był to stary Indianin z misji. W istocieprzypominało to stan pierwotny świata, jego niewinność, szczęście, oraz prastare obyczaje. Ale przybaczniejszej obserwacji spostrzegaliśmy, że zwierzętaboją się wzajem siebie i unikają. Minął złoty wiekbezpowrotnie i stworzenia tego amerykańskiego raju wiedziały, że rzadko mieszka społem łagodność i siła.

Na szerszych, piaszczystych, wolnych od krzakówczęściach wybrzeża legiwały krokodyle, często poosiem i dziesięć. Jak kłody leżały bez ruchu z otwartymi szeroko paszczami, nie okazując towarzyszomswym żadnej sympatii, co czynią zawsze zwierzętagromadnie żyjące. Były tak liczne, że niemal ciąglemieliśmy kilka przed oczyma, mimo że znajdywaliśmy się dopiero w górnym biegu rzeki. Tysiące ichspało zapewne w błocie sawanny. Około czwartejzatrzymaliśmy się, by zmierzyć martwego wyrzuconego na brzeg krokodyla. Miał tylko szesnaście stópi osiem cali długości, drugi jednak znaleziony w parędni później przez Bonplanda mierzył dwadzieściadwie stopy i cztery cale. Indianie opowiadali, żew San Fernando porywają krokodyle kilku ludzi rocznie, zwłaszcza kobiety, czerpiące wodę z rzeki.Pewną dziewczynę z Uritucu porwał krokodyl. Nietracąc przytomności, wbiła mu ona palec w oko z taką siłą, że zwierz jęknął z bólu i puścił łup. Dziewczyna zdołała dopłynąć do brzegu, mimo wielkiej utratykrwi, która tryskała z oderwanego przedramienia lewej ręki. Ludność tych okolic różnymi sztuczkamistara się codziennie ujść napaści tygrysa, boa dusiciela, krokodyla lub innego drapieżcy i każdy żyjew ciągłym pogotowiu.

Krokodyle żyjące w Apure poruszały się podczasataku bardzo zręcznie, natomiast w chwili gdy niebyły podniecone gniewem czy głodem, pełzały leniwo i ospale. Z dala już słyszeliśmy szelest, jaki wydawały zapewne poszczególne, trące o siebie płatytarczy krokodyla, idącego po ziemi. W wodzie pływały prostolinijnie, zbaczając pod kątem, jak strzałytrafiające w cel. Mogą się jednak także wyginać. Widziałem nieraz, jak młody krokodyl gryzł się w ogon,a inni zauważyli to samo u starych. Pływają one doskonale i to pod silny nawet prąd, zdaje się jednak,że płynące z prądem nie mogą szybko zawrócić.Wzięliśmy ze sobą w drogę wielkiego psa, pies tenzostał napadnięty w wodzie przez krokodyla i uratował się w ten sposób, że wykonał nagły skręt podprąd. Krokodyl uczynił ten sam ruch, ale znaczniepowolniej, tak że nie dosięgnął swego łupu.

Krokodyle Apury żywią się świniami wodnymi, które żyją na wybrzeżach w stadach po kilkadziesiątsztuk. Biedne te gryzonie, wielkości naszej świni, nieposiadają żadnej broni, biegają licho, pływają trochęlepiej, toteż pożerane bywają przez krokodylew wodzie, a przez tygrysy na lądzie. Mnożą się za toszybko, jak świnki morskie sprowadzane do nasz Brazylii, i tym podtrzymują istnienie gatunku.

Pod Jovalem przybrał krajobraz nader dzikiwygląd. Tutaj napotkaliśmy największego jaguara, jakinam się pokazał na oczy przez cały ciąg podróży.Nawet Indianie zdumieli się jego długością, gdyżprzekraczała długość największych tygrysów amerykańskich. Zwierz leżał w cieniu drzewa z łapą naciele upolowanej świni wodnej, otoczony sępami,zwanymi tu zamuros. Czekały na resztki uczty, objawiając jednocześnie strach i zuchwalstwo. Podchodziły na dwie stopy do jaguara, ale za najmniejszymruchem cofały się w popłochu. Chcąc się temu obrazowi lepiej przyjrzeć, podpłynęliśmy małą kanoą, jaką mieliśmy na pirodze naszej, wiedząc, że tygrysrzadko napastuje łodzie w wodzie i czyni to jenow chwilach wielkiego podrażnienia głodem. Usłyszawszy szum wioseł, wstał z wolna i schował sięw krzaki. Z ruchu tego skorzystały natychmiast sępy i rzuciły się na jego zdobycz. Ale wypadł zarazi rozpędził je, bijąc się gniewnie ogonem po bokach.Porwawszy upolowaną zwierzynę, cofnął się w las,ku wielkiemu żalowi Indian, którzy radzi by byli wylądować i zaatakować go. Niestety, nie mieli ze sobą lanc. Obeznani z tą bronią dobrze uczynili, nieufając naszym strzelbom, które zresztą często zawodzą w tym wilgotnym powietrzu.

Spędziliśmy noc, jak zwykle, pod gołem niebem,ale na plantacji pewnego łowcy tygrysów. Był całkiem goły i czarnobrunatnej barwy, mimo to jednakzaliczał się do rasy białej. Żonę swą i córkę, również zresztą gołe, zwał: donna Izabela i donna Manuela. Przynieśliśmy ze sobą świnię wodną i chcieliśmy ją upiec, ale gospodarz zastrzegł się przed takim „czysto indiańskim” jedzeniem i ofiarowałnam, jako ludziom wykwintnym, pieczyste z jelenia,którego ubił poprzedniego dnia z łuku, gdyż nie posiadał strzelby ni prochu.

Byliśmy pewni, że poza laskiem bananowym stoichata plantatora. Ale człowiek ten, tak dumnyz przynależności do białej rasy i szlachectwa swego, nie uznał za potrzebne stawiać domu. Zaproponował, byśmy zawiesili nasze hamaki na pniachdrzew, tuż obok jego obozowiska, i zapewnił z minąwielce pyszną, że gdy wrócimy podczas pory deszczowej tą samą drogą, zastaniemy go już na pewnopod dachem (baxo techo). Około północy zerwałasię gwałtowna burza. Błyskawice rozdzierały powietrze, grzmiało przeraźliwie i deszcz nas przemoczyłdo nitki. Podczas tej burzy zdarzył się dziwny wypadek, który nas rozweselił po trosze. Kot donnyIzabeli wdrapał się na tamaryndę tuż nad głową jednego z naszych towarzyszy. Strącony wichrem,spadł nań i zaczął drapać, a zbudzony ze snu nieborak krzyczał na całe gardło, przekonany, że go napadł jakiś dziki zwierz. Pospieszyliśmy mu na pomoci przekonali się, że mu nic nie zagraża. Deszcz przemoczył nas samych, przybory i instrumenty, a mimoto winszował nam gospodarz, don Ignacio, żeśmy nienocowali na wybrzeżu, tylko w jego posiadłościentre gente blanca y de trato (pośród ludzi białych,z wyższych sfer). Trudno było, co prawda, dostrzecróżnicę, ale nie sprzeciwiałem się.

Dnia 1 kwietnia o świcie pożegnaliśmy don Ignacia i jego żonę. Pochłodniało znacznie, bo termometr, wskazujący podczas dnia 30 do 35 stopni Celsjusza, spadł teraz na 24 stopnie. Prąd niósł ogromne masy drzewa. Oczom przedstawiała się bezkresna równia, przez którą siła prądu powinna by byławyżłobić sobie prostolinijny kanał. Tymczasem,zgoła co innego mówiła karta, którą wykreśliłemstosownie przy pomocy kompasu.

Woda nie natrafia na obu brzegach na ten samopór warstw ziemi, a niedostrzegalne wprost wzniesienia gruntu powodują liczne zakręty. Minęliśmypłaską wysepkę, na której gnieździły się tysiącamiróżowe flamingi, gęsi-warzęchy, czaple i kurki wodne, co tworzyło razem obraz niezwykle barwnyi ciekawy. Ptaki siedziały obok siebie tak gęsto, żezdawały się nie móc uczynić poruszenia. Wyspa tazwie się też Isla de Aves — ptasia wyspa.

Dotarłszy do miejsca, gdzie rzeka wyżłobiła sobienowe koryto, przenocowaliśmy na pustym brzegu, żezaś trudny był dostęp po nocy do lasu, z wielką trudnością zdobyliśmy suche gałęzie na ognisko, bezktórego nie można nocować, gdyż jest to jedyny sposób odstraszania dzikich zwierząt.

Noc była cicha, księżycowa, nad wodą leżały krokodyle, patrząc w nasze ognisko. Zauważyliśmy, żeświatło je zwabia, podobnie jak ryby, raki i innezwierzęta wodne. Indianie pokazali nam na piaskuślady trzech jaguarów, z których dwa były młode.Niezawodnie matka prowadziła tędy dzieci swe dowody. W braku drzew, zatknęliśmy wiosła w piaseki w ten sposób zawiesiliśmy nasze hamaki. Do jedenastej cicho było, potem jednak powstał w pobliskimlesie taki hałas, że trudno było zasnąć. Wrzeszczałyrazem wszystkie zwierzęta, z tego rozgwaru wyróżnić można było poszczególne głosy małp ogoniastych, zwanych diabłami leśnymi, wyjców, jaguarów,kuguarów czyli lwów amerykańskich pozbawionychgrzywy, świń piżmowych, leniwców, hokka, paraguyi innych ptaków z rodziny kuraków. Pies nasz,szczekający bezustannie, zaczynał wyć za zbliżeniemsię jaguara i uciekał pomiędzy hamaki. Często pokrótkiej przerwie zaczynały ryczeć z wierzchołkówdrzew kuguary, oraz dolatywały przeciągłe pogwizdymałp głoszących niebezpieczeństwo.

Takie noce miewaliśmy na Apure i przywykliśmy do nich z czasem dopiero. Przez całe miesiące,podróżując wodą, żyliśmy w ciągłym sąsiedztwiedrapieżców. Beztroska Indian naszych dodawałanam jednak odwagi. Wmawialiśmy w siebie za ichprzykładem, że np. jaguary boją się ognia i nie napadają nigdy śpiącego w hamaku człowieka. W istocie przez cały czas pobytu w Ameryce Południowejusłyszałem o jednym jeno wypadku rozszarpania pewnego llanero, czyli myśliwca śpiącego w swej siatce napowietrznej.

Pytaliśmy Indian, czemu zwierzęta robią taki hałaso pewnych godzinach nocy, a oni odpowiadali żartobliwie: — Modlą się do księżyca! — Oczywiściezwierzęta polują i walczą ze sobą w ciemni nocnej.Jaguary napadają świnie piżmowe, a zwierzęta tebronią się w ten sposób, te zbite w wielkie stada, pędzą na oślep, depcąc i wyrywając krzaki i zarośla.Przerażone małpy gwiżdżą z drzew, zwiększając hałas, a ptaki dopełniają koncertu. Przekonałem sięzresztą, że nie tylko w księżycowe noce tak hałasujązwierzęta, dzieje się to także podczas burzy i nawalnego deszczu. Niech Bóg nam użyczy spokojnej nocy! — mawiał pewien mnich, z którym odbyliśmyczęść drogi po Río Negro. Nie było to, zaiste, zdawkowym życzeniem, bo nieraz, upadając po trudachdnia, nie mogliśmy zasnąć, mimo żeśmy się znajdywali przecież w pustoci leśnej i zupełnej samotni.

Dnia 2 kwietnia wyruszyliśmy przed świtaniem.Ranek był pogodny i stosunkowo chłodny, gdy termometr w powietrzu wskazywał tylko 28 stopni Celsjusza. Ale piasek wybrzeża wystawiony bezpośrednio na promieniowanie słońca miał temperaturę 36stopni. Po rzece sunęły długimi szeregami delfiny(toniny), a brzegi pokryte były ptakami rybożernymi.Niektóre wskakiwały na płynące kłody drzewai chwytały znienacka łup. Kilkanaście razy natknęliśmy się na sterczące skośnie z wody pnie, któretkwią tak całymi latami i narażają na rozbicie słabsze łodzie. Podczas przypływu morza pnie te dostająsię do rzeki i zatykają ją czasem całkiem, tak że jazda pod prąd jest wprost niemożliwa. Pirogi krajowców rozbijają się na wytworzonych przez to mieliznach i wirach.

Od czasu wyjazdu z San Fernando nie napotkaliśmy ani jednej kanoi na tych pięknych wodach. Wokoło panowała zupełna samotność. Rankiem dnia3 kwietnia schwytali nasi Indianie na wędkę rybę,zwaną tu caribe lub caribito. Jest ona tak krwiożercza, że napada ludzi podczas pływania i wyrywaim spore kawałki ciała. Chociaż jedna rana jest niewielka, to napadniętemu trudno ujść z życiem, gdyżzanim dopłynie do brzegu, cały bywa poszarpany.Indianie boją się bardzo tej ryby i pokazywali mi liczne, głębokie blizny pochodzące z jej ukąszenia.Żyje ona na dnie, ale wystarczy wpuścić kilka kropel krwi w wodę, a natychmiast wypływają tysiącena powierzchnię. Są one bardzo liczne, a chociażmają zaledwo osiem do dwunastu centymetrów długości, to skutkiem swych ostrych, trójsiecznych zębów i rozszerzalnej niezwykle paszczy stanowią plagę ludności. Rzuciliśmy kilka kawałków krwawego mięsaw miejsce, gdzie woda była zupełnie czysta, bez śladu jakichkolwiek zwierząt. Natychmiast niemal wypłynęło stado caribów i rzuciło się na żer.

Wylądowaliśmy około południa na pustkowiu,z dala od lasu. Towarzysze nasi wyciągnęli łódź naląd i zabrali się do przyrządzania posiłku, ja zaś ruszyłem brzegiem, chcąc się przypatrzeć grupie śpiących w słońcu krokodyli. Małe, śnieżnobiałe czaple biegały im po grzbietach, głowie, a nawet właziły do otwartych paszcz. Były zielonawe i pokrytebłotem, tak że można je było wziąć za odlewy spiżowe. Spacer ten omal mnie nie pozbawił życia.Zapatrzony w rzekę przystanąłem, by podnieść kawałek łyszczyku, gdy nagle ujrzałem świeży trop jaguara, tak łatwy do rozpoznania. Obejrzawszy się,zobaczyłem w odległości jakichś 80 kroków ogromną bestię leżącą pod drzewem, w gąszczu. Nie widziałem dotąd tak wielkiego zwierza z rodzinytygrysów.

Przerażony wielce, nie zapomniałem jednak o naukach pewnego Indianina, który mi powiedział, jaksię należy zachować w takim wypadku. Poszedłem dalej powolnym krokiem, nie ruszając rękami.Przekonałem się niebawem, że cała uwaga zwierzaskierowana była na stado tapirów, przepływającychrzekę. Po dobrej chwili zawróciłem ku brzegowi,opisując duże koło. Ciągle miałem ochotę obejrzećsię, czy jaguar idzie za mną. Na szczęście uległemtej pokusie dopiero w znacznej odległości i spostrzegłem, że jaguar został na miejscu. Widocznie te wielkie koty z pstrą sierścią tak są tutaj nasycone tapirami, świniami piżmowymi i jeleniami, że nie biorąsię do człowieka. Dopadłem bez tchu obozowiskai opowiedziałem swą przygodę, ale Indian jakoś wcale to nie wzruszyło. Mimo to nabiliśmy strzelby i poszliśmy na miejsce, gdziem napotkał jaguara, ale gojuż nie było. Szukać go po lesie nie chciałem, gdyżtrzeba było iść z osobna albo torować sobie drogęprzez gęste pnącze.

Wieczorem minęliśmy ujście Caño del Manati, takzwane z powodu ogromnej ilości połowionych tukrów morskich (manati lub lamanti). To trawożerne wodne zwierzę ssące dochodzi tu do dziesięciu i dwunastu stóp długości, zaś waży 500 do 800funtów. Wodę pokrywały ich odchody podobne dobydlęcych, ale bardziej cuchnące. Lamanti połykamnóstwo trawy, ma żołądek podzielony na mnóstwo komór i sto osiem stóp długie kiszki. Sam widziałem to wszystko napełnione trawą. Rozciąwszyto zwierzę, zdumiałem się wielkością, kształtem i położeniem płuc jego. Tkanka płuc ma wielkie oczkai przypomina ogromny pęcherz pławny. Łapią jeprzeważnie po znaczniejszych powodziach, kiedysię z rzek dostają do licznych jezior i moczarzysk. Zeskóry krowy morskiej, półtora cala grubej, robią pletnie, używane niestety na niewolników, a nawet Indian, których prawo uznaje za wolnych obywateli.

Indianie nasi rozłożyli tuż nad wodą wielkie ognisko i ponownie zauważyłem, że światło przywabiakrokodyle, a nawet delfiny (toniny), które sprawiająhałas, przeszkadzający w spaniu.

Tej nocy dwa razy zrywaliśmy się na nogi. Razpodeszła do obozowiska samica jaguara z młodymi,by je napoić w rzece, a gdy ją odpędzono, jaguarzętamiauczały długo, niby nasze koty. Niedługo potemukąsił naszego psa w nos jeden z olbrzymich, latających wokoło ognia nietoperzy. Pies wył żałośnienie tyle z bólu, co ze strachu przed nieznanym stworzeniem.

Dnia 4 kwietnia spostrzegliśmy z niejakiem wzruszeniem po raz pierwszy upragnione z dawna wodyOrinoka i to w miejscu tak bardzo odległym od wybrzeża morskiego.

Wyspa żółwi szyldkretników

Z chwilą opuszczenia wód Apure znaleźliśmy sięw całkiem odmiennym kraju. Oczom naszym ukazała się bezbrzeżna, podobna olbrzymiemu jeziorupłaszczyzna wody. W powietrzu nie brzmiały jużprzenikliwe wrzaski czapel, flamingów i warzęchprzelatujących z brzegu na brzeg. Daremnie też rozglądaliśmy się za ptakami pływającymi. Życie przyrody nie było tu tak bujne. Gdzieniegdzie tylko w zatokach duże krokodyle przecinały w poprzek pole,sterując potężnymi ogonami. Widnokrąg otaczał paslasów, ale nie dochodziły one aż do koryta rzeki.Brzegi spalone żarem, nagie, jałowe, jak brzegi morza wydawały się z oddali, skutkiem załamaniaświatła, wielkimi łachami wody stojącej.

Mieliśmy silny wiatr od północnego wschodu, conam ułatwiało żeglowanie pod prąd w stronę misji Encaramada, ale piroga nasza stawiała tak mały opórwodzie, że skłonni do choroby morskiej czuli siębardzo nieswojo. Bałwany powstają skutkiem zderzania się dwu prądów rzecznych.

W porcie misji Enkaramada spotkaliśmy karaibskiego kacyka zdążającego w swej pirodze pod prąd rzeki na słynny połów żółwi szyldkretowych. Byłmałomówny, poważny, a hołdy oddawane mu przezświtę świadczyły, że jest wielką osobistością. Ubranie jego nie różniło się zresztą od strojów dworzan,wszyscy byli mianowicie nadzy, pomalowani i mieliw rękach łuki i strzały. Władca, świta, służba, broń,przybory i łódź, wszystko było posmarowane naczerwono. Karaibowie ci byli niemal atletycznej budowy ciała i przerastali znacznie Indian, jakich dotąd widzieliśmy. Mieli gęste, gładkie włosy, przycięte nad czołem i czarno barwione brwi, co przybystrym, przenikliwym spojrzeniu nadawało im wygląd twardy. Rosłe, bardzo brudne i budzące wstrętkobiety miały dzieci na plecach.

Dnia 6 kwietnia przybyliśmy do Boca de la Tortuga, czyli do portu żółwiego. Koło południa zarzucono kotwicę u wyspy, pośród rzeki położonej, a słynnej z połowu żółwi, czyli, jak tu mówią, dorocznegozbioru jaj. Zastaliśmy mnóstwo Indian koczującychw chatach z palmowych liści. Obozowisko składałosię z trzystu co najmniej ludzi. Nawykli do samotnościod wyjazdu z San Fernando i podczas podróży poApure, zdziwiliśmy się ruchem, jaki tu panował.Każdy szczep był innym kolorem pomalowany. Pośród Indian było kilku białych, kramarzy z Angostury, zwanych pulperos. Przybyli oni na zakup olejużółwiego. Napotkaliśmy też misjonarza z Uruany.Zdumiony był naszą obecnością, przyborami i instrumentami i w sposób przesadny odmalował trudyi niebezpieczeństwa podróży przez Orinoko, aż pozakatarakty. Tajemniczym wydał mu się także cel naszej podróży:

— Któż uwierzy — powiedział — żeście wyruszyliz ojczyzny po to, by się dać zjeść moskitom na Orinoku i by odmierzać ziemię, która nie jest własnościąwaszą?

Ten zakątek ściąga ludzi zewsząd, podobnie jakw Europie targi lipskie lub frankfurckie.

— Jak okiem sięgnąć — dodał misjonarz — znajdują się pod warstwą ziemi żółwie jaja.

Pouczał nas, szturchając długą laską, jak należy badać głębokość jajonośnego pokładu, na sposób górnika sondującego warstwę marglu, rudy żelaznej czywęgla.

Orinoko zaczyna przybierać w okresie wiosennego zrównania dnia z nocą, toteż od stycznia bliskodo końca marca wybrzeża rzeki są suche. Jawią siętu w czasie składania jaj tysiączne rzesze żółwi. Wędrują szeregami, wyciągnąwszy szyje ponad wodęi bacznie śledząc, czy nie grozi niebezpieczeństwood tygrysów i ludzi. Indianie ustawiają wzdłuż brzegów straże, by żółwie mogły spokojnie składać jajai by się nie rozpraszały. Statki muszą też stawać pośród wody, a załoga milczy, nie chcąc ich straszyć.Składanie jaj odbywa się zawsze nocą, począwszy odzachodu słońca. Zwierzę wykopuje długimi tylnyminogami o skośnych pazurach dziurę trzy stopy długą i dwie stopy głęboką. Żądza składania jaj jestu żółwi tak wielka, że nieraz składają one dwie warstwy, jedną na drugiej, w nieprzykryte jeszcze dołyswych towarzyszy. Misjonarz rozkopywał laską piasek i pokazywał nam mnóstwo jaj zgniecionych podczas tego zapalczywego składania. Straty dochodząjednej trzeciej całego plonu. Widzieliśmy piasekkwarcowy i potłuczone skorupy zlepione w wielkiegruzły żółtkiem jaj. Jest tyle żółwi na brzegu, że nieraz zastaje je dzień na składaniu jaj. Wówczas spieszą się jeszcze bardziej, by znieść i przykryć je przed wzrokiem tygrysa, nie zważając na bezpieczeństwowłasne. Dzieje się to w oczach Indian przybywających rankiem nad brzeg, którzy zwą te żółwie,,szalonymi”.

Indianie rozkopują ziemię rękami, zbierają jajaw koszyki, niosą do obozu i rzucają w wielkie kadziez wodą. Tam je rozgniatają szuflami i mieszają masę,aż pływające po powierzchni żółtko należycie zgęstnieje. Tę część tłustą zbierają i gotują na silnymogniu. O ile jest to należycie wykonane, produkt dajeolej czysty, bezwonny, z lekka jeno żółtawy. Misjonarze cenią go jak najlepszą oliwę i używają do potraw. Mimo szybkości tej operacji niezliczone masymałych, wyklutych żółwi rozpraszają się po brzegach rzeki. Widziałem sam w składzie głównymw Uruanie młode, na cal szerokie żółwie umykającedo wody przed dziećmi indyjskimi.

Pokazywano mi ogromne skorupy żółwi wypróżnione przez jaguary. Także i tygrysy ścigają żółwiepo brzegu, przewrócą na grzbiet i zjadają wygodnie,wyrywając mięso spomiędzy pancerza brzusznegoi górnego. Tygrys przewraca więcej żółwi, niż ichmoże zjeść w ciągu nocy, leżą one więc w ten sposób ubezwładnione, a Indianie korzystają z tego.

Wydobycie mięsa spomiędzy pancerzy jest rzeczątrudną, a tygrys postępuje jak najwprawniejszy chirurg, przegryzając mięśnie, stawy i podnosząc pancerze z jednej strony. Włazi on nawet w niezbyt głęboką wodę, ścigając zdobycz i wygrzebuje jaja. Żółwma w nim tedy nie lada wroga, również krokodyl, czapla i galinazo, rodzaj sępa, pożerają mnóstwo młodych żółwi. Ubiegłego roku nawiedziła taka masakrokodyli, podczas zbioru jaj żółwich, wyspę Pararuma, że Indianie schwytali w ciągu jednej nocy osiemnaście sztuk, długich na dwanaście do piętnastu stóp,używając do tego długich żelaznych haków, z mięsem krów rzecznych, jako przynętą. Poza zwierzętami szkodzą wytwarzaniu oleju żółwiego takżeIndianie dzikich szczepów, którzy zabijają zatrutymistrzałami wygrzewające się na słońcu żółwie. Dziejesię to w czasie pierwszych deszczów wiosennych, takzwanych „deszczów żółwich”.

Około czwartej po południu podnieśliśmy kotwicę.Wiatr dął chwilami silnie. Od chwili kiedyśmy sięznaleźli w górzystej okolicy, zauważyliśmy, że żaglepirogi naszej są bardzo licho urządzone. Ale „patron”łodzi chciał pokazać zebranym na brzegu Indianom,że mimo to zdoła z wiatrem wypłynąć na środek rzeki. W chwili gdy sławił nam swą odwagę i zręczność,uderzenie wichru położyło statek na boku. Od razustaliśmy po kolana w wodzie, a fala przeleciałaprzez stolik w tylnej części umieszczony, przy którym właśnie pisałem. Zdołałem ocalić sam jeno pamiętnik, reszta zaś, to jest papiery, książki i zasuszone rośliny spłynęły na powierzchnię rzeki. Zerwał się Bonpland, śpiący w pirodze, i zaczął akcjęratunkową z zimną krwią, która go nigdy nie opuszczała. Wiatr podnosił chwilami zatopioną burtę łodzi, nie straciłem tedy nadziei. Mogliśmy zresztądopłynąć do brzegu, ponieważ w pobliżu nie byłokrokodyli.

Nagle zerwała się lina żagla i ten sam wichr, którynas obalił, postawił pirogę w normalnej pozycji. Wyczerpaliśmy wodę łupinami z dyń, naprawili żagieli w niespełna pół godziny wszystko było gotowe dodalszej podróży. Uratował nas cud istny. Czyniłemwyrzuty sternikowi, on zaś odparł z indyjską flegmą, że „białym ludziom nie zabraknie tu słońca dlawysuszenia papierów”. Przepadł nam tylko pierwszytom Pokoleń roślinnych Szrebera, ale strata owaw tych warunkach była bardzo dotkliwa.

Za nadejściem nocy stanęliśmy na samotnej wysepce, w pobliżu misji Uruana. Spożyliśmy wieczerzę,siedząc na olbrzymich pancerzach żółwi, leżącychw piasku, a przyświecał nam wspaniale księżyc. Radowało nas, że nikogo nie brakło. Wyobrażaliśmysobie, co musi odczuwać człowiek, który ocalał samjeno z katastrofy i błądzi po wyspie, nie mogąc nawet dopłynąć do brzegu Orinoka z powodu krokodyli i ryb krwiożerczych.

Dnia 7 kwietnia przepłynęliśmy rodzaj cieśniny,gdyż koryto zwężyły tu strome skały.

Daremnie szukałem roślin w szczelinach tych pionowych ścian, nieznacznie uwarstwionych. Skały teobsiadły gęsto legwany i gekosy, o szerokich, skórzastych palcach nóg. Jaszczurki trwały w bezruchuzupełnym, z otwartymi paszczami i podniesionymigłowami, sycąc się gorącem, które, jak stwierdziłemtermometrem przyłożonym do skały, wynosiło 52stopnie Celsjusza. Ziemia zdawała się falować skutkiem drgania powietrza, cisza panowała zupełna,a słońce sięgało zenitu i odbijało się w wodzie jaskrawo od rudawej mgły przysuwającej wszystkie przedmioty.

Głębokie czyni wrażenie w tych gorących okolicach cisza południowa. Zwierzęta leśne zagrzebująsię w gęstwinę, ptaki włażą pod liście drzew lubszczeliny skał. Ale ucho chwyta głuchy szelest, nieustanny brzęk owadów krążących w niższych warstwach powietrza wokoło spalonych słońcem roślin.Nic lepiej uzmysłowić nie może potęgi organicznegożycia. Z każdego krzewu, wypróchniałego pnia, zeszczeliny skalnej, z ziemi dolata cichy akord życia.Jaszczurki, stonogi, cecylie, drążą sobie podziemnechodniki, a odgłos ten wyraźnie pochwycić możnaw głuszy. Tysiączne tony świadczą, że wszystkow naturze oddycha, rozkwita w tysiącznych kształtach i napełnia powietrze, ziemię i wodę.

Dziewiątego kwietnia dotarliśmy rankiem do Pararumy i napotkaliśmy obóz Indian, przypominającytakiż obóz w Boka de la Tortuga. Zebrali się, byzbierać jaja i gotować olej. Ale przybyli, niestety,o parę dni za późno. Młode żółwie wykluły się już,a także okoliczność tę wyzyskały krokodyle i garcje, wielkie, białe czaple. Ptaki te lubią niezmierniemięso młodych żółwi i pożerają je tysiącami. Wyruszają na łowy nocą, bowiem żółwie wyłażą z ziemidopiero o zmierzchu i zdążają ku wodzie. Sępy, zwane zamuros, są zbyt leniwe, by polować po zachodzie.Za dnia wałęsały się w pobliżu obozu Indian, porywając jadło. Zazwyczaj muszą one dla zaspokojeniagłodu chwytać na lądzie lub po płyciznach młode,kilkucalowej długości krokodyle. Krokodylęta bronią się wrogom w ten sposób, że stają na przednichnogach, garbią grzbiet i, rozwierając paszczę, straszązębami, które są już długie i ostre u wykłutych świeżo młodych. Przy tym obracają się przodem do wroga, choć czynią to powoli i niezdarnie. Często zdarza się, że podczas gdy jeden zamuro zajmuje uwagę zwierzątka, drugi spada nań z góry, porywa zakark i unosi w powietrze.

W Pararumie napotkaliśmy pośród Indian kilkubiałych, z Angostury. Skarżyli się oni nudnie na złyzbiór jaj i szkody wyrządzone przez tygrysy. Wszedłszy do wnętrza ajupy, czyli szałasu, ujrzeliśmy w obozie Indian misjonarzy z Carichany i okolic katarakt.Grali w karty i palili z długich fajek. Mieli głowyostrzyżone, długie brody, niebieskie fałdziaste kaftany i wyglądali na orientalów. Zakonnicy ci przyjęli nas bardzo gościnnie i udzielili informacji potrzebnych w dalszej drodze. Od kilku miesięcy trapiła ichsilna febra powracająca co trzy dni, byli bladzi, wyczerpani i patrząc na nich, przekonaliśmy się, że zdrowie nasze będzie narażone na poważny szwankw okolicach, jakie zwiedzić zamierzamy.

Tutaj odmówił nam dalszych usług sternik Indianin, wiozący nas z San Fernando przez Apure doPararumy. Nie chciał on za nic jechać przez wodospady Orinoka i musieliśmy się poddać jego woli. Naszczęście sprzedał nam jeden z misjonarzy z Carichany bardzo tanio piękną pirogę, a misjonarz z Atures i Maypures w okolicach wielkich katarakt, paterBernardo Zea oświadczył, chociaż był chory, że dowiezie nas do granicy Brazylii. Wielki był tu brakIndian zdecydowanych ruszyć poza wodospady, toteżgdyby nie misjonarze, musielibyśmy byli pozostaćprzez całe tygodnie w tej wilgotnej, niezdrowej okolicy. Lasy nad Río Negro uważali wszyscy za krajcudowny i rzeczywiście okazało się potem, iż powietrze było tam świeższe, rzeka wolna od krokodyli, co umożliwiało kąpiel nawet w nocy, a owadynie kąsały tak jak na Orinoku. Pater Zea żywił nadzieję odzyskania zdrowia na Río Negro, gdzie miałobjechać poszczególne stacje misyjne. Mówił o tamtych okolicach z zapałem, jakie zawsze budzi rzecznieznana.

Zebrani w Pararumie Indianie dziwne wywołali wemnie refleksje. Człowiek kulturalny patrzący nadzikich nie może się zgodzić, by to miał być typ pierwotny ludzkości i by ci ponurzy, milczący, obojętniIndianie wyobrażali człowieka w dziecięcym okresie jego rozwoju. Wolimy przypuszczać raczej, że citubylcy, smarujący ciało błotem i tłuszczem, siedzącybezmyślnie na żółwich pancerzach wokoło ogniskai zagapieni na przyrządzany napój, są to resztki zwyrodniałych ludzi pierwotnych, żyjących bardzo dawno wśród tych lasów, a popadłych dziś w barbarzyństwo.

Wodospad w Atures

Nowa przeznaczona dla nas piroga naładowanazostała jeszcze przed wieczorem. Była ona, jakwszystkie indyjskie kanoe, wyciosana i wypalonapotem z pnia drzewa, długa na stóp czterdzieści,a trzy stopy szeroka. Nie mogły w niej siedzieć oboksiebie trzy osoby. Pirogi są łatwo zwrotne i chybkie,ale zarazem tak mały opór stawiają wodzie, że chcącna chwilę wstać, trzeba wołać na wioślarza, by przesiadł się na przeciwległą stronę. Inaczej nierównomiernie rozłożony ciężar spowoduje zanurzenie jednejz burt pod wodę. Trudno sobie wyobrazić, jak łódźtaka jest niewygodna.

Dopiero 10 kwietnia o dziesiątej rano mogliśmywyruszyć w drogę. Z trudem przywykliśmy do nowej pirogi, będącej nowym więzieniem. Chcąc zyskać bodaj trochę na szerokości, zrobiliśmy w części tylnej poprzeczną kratę z prętów sterczącą poobu stronach poza burty, nad nią zaś dach z liści.Ale dach ten, el toldo, był bardzo niski, tak że trzeba było pod nim siedzieć w kucki albo leżeć, niewidząc nic. Nie sposób było podnieść dachu, gdyżdawałby zbyt wielki opór wiatrowi i utrudniał wiosłowanie pod prąd rzeki, a przy tym obciążyłby łódź,którą i tak trzeba było wlec lądem od jednej dodrugiej katarakty. Pod dachem mogły leżeć czteryosoby, ale nogi wystawały daleko poza kratę,a w razie deszczu mokliśmy aż do kolan. Posłanie zeskór wolich i tygrysich nie było również wygodne,gdyż pręty gniotły poprzez cienką ich warstwę. Przednią część pirogi zajmowali wioślarze, z krótkimiłopatkami, wiosłujący w takt monotonnej pieśni.Klatki, coraz to liczniejsze, z małpami i ptakami wisiały pod dachem. Była to nasza menażeria podróżna, a chociaż dużo zginęło skutkiem przypadkówi z gorąca, to jednak po powrocie z Casiquiare mieliśmy ich jeszcze czternaście. Podczas obozowaniazwierzęta i przyrządy umieszczano zawsze pośrodku,wokoło hamaki, potem słali sobie łoża Indianie, a nazewnątrz rozpalano krąg ognisk, dla odstraszeniajaguarów. O świcie małpy zaczynały wrzeszczećw odpowiedzi małpom leśnym, a ta sympatia zwierząt w niewoli dla zwierząt wolnych była wprostwzruszająca.

Piroga była tak przepełniona, że suszone rośliny,kufry, sekstans, kompas i instrumenty meteorologiczne mieściły się pod kratą, na której leżeliśmy wyciągnięci przez większą część dnia. Chcąc dobyć cośz kufra czy użyć instrumentu, trzeba było przybijaćdo brzegu i wysiadać. Dołączała się do tych niewygód jeszcze plaga moskitów, grasujących pod niskimdachem, oraz żar wydzielany przez nagrzane z góryliście palmowe. Co chwila staraliśmy się urządzićjakoś znośniej, ale nie było sposobu. Jeden krył sięprzed komarami pod prześcieradło, drugi radził rozpalić pod dachem ognisko dla ich odpędzenia. Ale dym gryzł w oczy, a ognisko zwiększało jeszczeupał. Wszystkie te przeciwności znosiliśmy jednakjakoś pogodnie, złączeni serdeczną sympatią i rozkoszując się wspaniałą przyrodą tych okolic nadbrzeżnych. Szczegóły te podaję też nie po to, by się użalać, ale dla scharakteryzowania żeglugi po Orinokui uzasadnienia, czemu nie mogliśmy, wraz z Bonplandem, mimo najlepszych chęci, dokonać wszystkichspostrzeżeń i wykorzystać naukowo w pełnej mierzepodróży.

— Od misji mojej będziecie podróżowali jak niemi — rzekł zacny zakonnik, przybywszy do Uruany.Przepowiednia ta ziściła się niemal dokładnie. Często nie mogliśmy się porozumieć z krajowcami mimo kilku tłumaczy i wielokrotnego powtarzania jednych pytań. Istnieje takie mnóstwo narzeczy nadMetą, Orinoko, Casiquiare i Río Negro, że nie sposób ich ogarnąć przy największych nawet zdolnościach językowych. Taka była sytuacja nasza począwszy od Angostury, aż do fortu San Carlos nadRío Negro.

Jedenastego kwietnia pod wieczór chmury pokryłyniebo, wiatr uderzał, to znów chwilami cichł zupełnie, a wszystko świadczyło, że nadciąga burza. Niebawem lunął deszcz, który nas przemoczył mimo liściowego dachu, płosząc jeno na pewien czas nieznośne komary. Dotarliśmy do katarakty Carivenu,a prąd wody wzmógł się tak, że ledwo zdołaliśmy wylądować, gdyż ciągle porywał pirogę ze sobą. W końcu skoczyło w wodę dwu Salivasów, wyśmienitychpływaków, i wziąwszy statek na linę, przytroczyli godo nagiej skały, na której przenocowaliśmy. Burzatrwała długo w noc i ciągle baliśmy się, że fale oderwą pirogę od lądu.

Dwunastego kwietnia ruszyliśmy dalej, o czwartejrano, a misjonarz wyraził obawę, że trudno nambędzie przebyć progi skalne przy ujściu rzeki Mety.Indianie wiosłowali przez dwanaście godzin bezprzerwy, nic nie jedząc prócz manioku i bananów.Jest to rzecz nader trudna przezwyciężyć prąd wody pod kataraktami. Indianie znad Orinoko i Amazonki czynią to jednak, podróżując przez dwa miesiące wodą. Zdumiewa siła fizyczna i wstrzemięźliwość tych ludzi. Mąka i ciała zawierające cukier,czasem ryby i tłuszcz żółwich jaj zastępują im pożywienie, jakie dają ptaki i ciepłokrwiste zwierzęta.

Łożysko rzeki na przestrzeni tysiąca dwustu metrów było zasypane złamami granitu. Miejsce to posiada nazwę Raudal de Cariven. Przemykaliśmy kanałami pięciu nieraz zaledwo stóp szerokości, a czasem wpadała piroga pomiędzy dwa bloki, utykającpośród nich. Unikaliśmy miejsc, którędy woda pędziła z hukiem. Ale nie zachodzi tu niebezpieczeństwo prawdziwe, o ile ma się dobrego, indyjskiegosternika. Gdzie nie można było przełamać prądu,wskakiwali w wodę wioślarze, przywiązywali linędo skały i przeciągali łódź. Działo się to bardzo powoli i nieraz wychodziliśmy na więżące nas skały.Posiadały wszelkie kształty i barwy, były przeważnie zaokrąglone, czarne, lśniące ołowiano i bezwszelkiej wegetacji. Wprawia w zdumienie, gdy sięwidzi, jak nagle znika gdzieś woda jednej z największych rzek świata. Nieraz z dala, od strony brzeguwidzieliśmy ogromne bloki granitu oparte o siebiei zamykające koryto.

Od ujścia Mety mniej znacznie w Orinoku rafi skał, tak że na przestrzeni kilometra płynęliśmywolnym, szerokim korytem. Indianie wiosłowali,nie pchając pirogi i nie rozdzierając nam uszu dzikimi okrzykami. Noc już zapadła, kiedyśmy dotarli domiejscowości, zwanej Raudal de Tabaje, Indianie niemieli odwagi płynąć dalej ku katarakcie, przeto zanocowaliśmy w miejscu nader niemiłym, na płyciekamiennej, nachylonej pod silnym kątem, mieszczącej w szczelinach roje nietoperzy. Przez całą nocryczał w pobliżu jaguar, a pies nasz odpowiadałszczekaniem. Daremnie wyczekiwałem gwiazd naniebie straszliwie czarnym. Gdzieś w dali huczałgrzmot, a dudnienie wody pod naszymi nogami naśladowało go.

Trzynastego kwietnia przebyliśmy wczesnym rankiem progi skalne i wysiedli na ląd. Pater Zea chciałodprawić nabożeństwo w nowej, pobliskiej misji SanBorja, założonej przed dwoma laty. Zastaliśmy tamsześć chat, zamieszkałych przez nowonawróconychGuahibów. Nie różnili się oni niczym od dzikich Indian, tylko w czarnych, niewielkich oczach tliło ożywienie większe, niż u mieszkańców innych misji. Niechcieli nawet skosztować wódki. Kilku z nich miałobrody, co ich napawało widać dumą, gdy brali nasza podbródki, dając do zrozumienia, że są całkiemdo nas podobni.

Guahibowie nawykają bardzo trudno do życiaosiadłego. Wolą żyć zgniłymi rybami, stonogami i robactwem, niż uprawiać kawałek ziemi. Dlatego mówią o nich pobratymcy z innych szczepów, że Guahibo zjada wszystko, co znajdzie na ziemi i podziemią.

W miarę posuwania się Orinokiem, ku południowigorąco nie tylko nie wzrasta, ale łagodnieje. Ciepłota powietrza wynosiła w dzień 26 do 27 stopni Celsjusza, w nocy nawet tylko 24. Mimo to jednak plaga moskitów przybrała rozmiary wprost straszliwe.Nigdzie nie cierpieliśmy tak bardzo, jak w San Borja. Ledwo się wyrzekło słowo, czy odsłoniło twarz,pełno było owadów w ustach i w nosie. Skóra piekła nas tak, żeśmy sądzili, iż termometr wskazujeco najmniej 36 stopni i byli zdumieni, że tak nie jest.Noc spędziliśmy nad brzegiem Guaripo, ale kąpaćsię nie miał nikt odwagi, z obawy przed rybami karaibami oraz krokodylami, które dochodziły tu dodwudziestu czterech stóp długości.

Czternastego kwietnia wygnała nas w drogę plagazancudos już o piątej rano. Nad wodą mniej byłoowadów niż pod lasem. W miarę posuwania się podprąd wody rozwierała się przed nami coraz to bardziej urocza panorama wybrzeży.

W poprzek biegu Orinoka biegnie od południa kupółnocy pasmo granitowych gór. Dwa razy zatemowa rzeka żłobi sobie koryto w skałach, któretworzą progi, wały i zapory. Obraz to niesłychaniepiękny. Wydaje się, że woda uniesiona zostaław górę, złudzenie to wywołuje piana tryskającawszędzie, mgła wodna przelśniona słońcem orazogromne wodospady, których nie sposób objąć spojrzeniem.

Przedziwne to zjawisko natury zwróciło już przedwiekami uwagę mieszkańców Nowego Świata. GdyDiego de Ordaz, Alfonso de Herera oraz nieustraszony Raleigh (angielski wojownik 1552--1618) dotarli do ujścia Orinoka, Indianie podali im wieśćo wielkich kataraktach. Ale w opowiadaniach tychpomieszano je z wodospadami, położonymi dalej nawschód. W gorących krajach bujność roślinności tamuje komunikowanie się ludów pomiędzy sobą, mimo to jednak wieści dotyczące wielkich rzek dochodzą daleko. Orinoko, Amazonka oraz Urugwaj pokrywają siecią dopływów i rozlewisk lesisty kraj, zamieszkały przez ludność ludożerczą jeszcze na poły.Przed dwustu zaledwo laty rozpowszechniać się tuzaczęła religia chrześcijańska, ale na długo przedwprowadzeniem uprawy roli krążyły wśród licznych,zwalczających się wzajem plemion pasterskich, najczęściej przy sposobności handlu zamiennego, wieści o zdumiewających zjawiskach natury, wodospadach, wulkanach i górach pokrytych śniegiem, nietopniejącym nawet w lecie. W odległości trzystumil od wybrzeża, w samym sercu Ameryki południowej, pośród ludów, których wędrówki nie przekraczają trzech dni podróży, snują się wieści o oceaniei wyrażenia oraz znaczenie ogromnej masy wody słonej, nieogarniętej spojrzeniem. Rozpowszechnianiusię tych wieści pomagają różne wydarzenia, jak wojny szczepowe, zabieranie niewolników, ucieczka ich,powrót do swoich i powtarzanie tego, co który słyszał w obcych, dalekich okolicach. Czasem natrafiktoś w wielkiej odległości od morza na kościec kopalnego potworu morskiego i daje to nowy pochopdo opowiadań. Ze zdziwieniem słyszy wędrowiecróżne takie szczegóły z ust tubylców, którzy nigdynie byli nad morzem. Na niskim stopniu kultury następuje wymiana myśli wcześniej, niż wymiana produktów.

Piętnastego kwietnia opuściliśmy wyspę Panumanaprzed wschodem słońca. Niebo było zachmurzonei przelatywały błyskawice, ale grzmotów nie było,gdyż burza szalała wysoko w powietrzu, nad ziemiąnie było najlżejszego powiewu, a upał panował nieznośny, gdyż żar rozpalonej ziemi odbijał się odchmur i wracał na dół.

Jak zawsze podchodziły do nas jaguary, rycząc tużw pobliżu. W okolicy katarakt jest ich tyle, że zajmują chaty Indian, robiąc z nich sobie legowisko, jakmi to opowiadał jeden naoczny świadek. Raz zajęłymu jaguary chatę, w pobliżu conucos wyspy Panumana i po kilku dopiero miesiącach i stoczonej walce zdołał ją odzyskać. Zwierzęta te chętnie szukająschronienia w opuszczonych budynkach, a podróżny, jaksądzę, czyni mądrzej nocując pod gołym niebem, przyognisku, niż w takiej bezpańskiej chacie.

Odjeżdżając z wyspy, spostrzegliśmy w dali ogniska dzikich Guahibów, a misjonarz poradził dać paręstrzałów, by ich odstraszyć i przekonać, że się możemy bronić. Ale dzicy nie mieli widocznie łodzi,a pewnie też ochoty ścigać nas po rzece. Gorącozmusiło nas do odpoczynku w miejscu zacienionymi zabawialiśmy się łowieniem ryb, których było tyle,żeśmy ich nie mogli zabrać ze sobą. Późną nocą dotarliśmy tuż pod wielką kataraktą do zatoki zwanejportem niższym, puerto de abaxo, i udaliśmy się niebez wysiłku, po ciemku, wąską ścieżyną do misjiAtures, położonej o milę od brzegu. Musieliśmyprzejść równinę pokrytą wielkimi złomami granitu.

Zaczęto wyładowywać pirogę, a tymczasem myz brzegu patrzyliśmy na spienione wody w zacieśnionym korycie.

Aż do miejsca przypływu Anaveni, to znaczy naprzestrzeni 260 mil, żeglować można swobodnie podolnym Orinoku. Jedyną przeszkodę stanowią pniedrzew wyrwanych w czasie przyboru i niesione nafali. Źle by wyszła na tym piroga, gdyby nocą wpadła na taką kratę z drzewa i roślin wodnych, któraprzypomina pływające łąki Missisipi i pływająceogrody jezior meksykańskich. Korzystają z tego Indianie chcący napaść jakiś inny szczep. Związująkilkanaście kanoe, nakrywają trawą i gałęźmi, tworząc taką pływającą łąkę, którą woda niesie. Również i Karaibowie odznaczali się podobno dawniejwielką biegłością w takim podstępie, dotąd stosowanym zresztą przez przemytników z Angostury,którzy oszukują w ten sposób straż celną. Powyż Anaveni napotyka się katarakty, czyli raudale Atures i Maypures. Obie te zapory biegnące od brzegudo brzegu wyglądają na ogół jednako. Są to licznewyspy, tamy skalne i spiętrzone bloki, które porastają palmy i krzewy. Pośród nich szumią i huczą spienione fale ogromnej rzeki. Powyż Maypures rozwiera się znowu wolna przestrzeń długości blisko 170mil, aż niemal do samych źródeł Orinoka, to znaczydo raudalu Guahibów.

Tutaj jednak, gdzie dotarliśmy, w nielicznych jenomiejscach można było dojść aż do samego korytarzeki oraz kąpać się w wodzie zatok wirującej powoli. W Alpach, Pirenejach czy nawet Kordylierach, słynnych z rozszarpania terenu i śladów zniszczenia, nie natrafi jednak podróżny na nic podobnego.Trudno dać w słowach przybliżony choćby obraz tego chaosu. Na przestrzeni przeszło pięciu mil przecinają koryto w poprzek progi, tamy i zapory skalne.Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniają wyspy, pagórzyste, pełne wyżyn i wklęsłości, mające po kilkasetmetrów długości. Inne są to małe, płaskie rafy. Wyspy te dzielą rzekę na mnóstwo wąskich koryto rwącym prądzie, wszystkie zaś porasta gęstwapalm. Przedziwnie wyglądają te palmowe gaje pośrodku wody. Woda rzuca się w czeluście i grotyskalne, tak że nieraz słyszeliśmy szum wody jednocześnie nad głową i pod stopami. Orinoko przybieratu postać niezliczonych wodospadów drążących sobie drogę przez skały. W zdumienie wprawia ichilość, każdy zaś niesie niewiele wody. Znikają podziemią, tryskają w górę, huczą i rzucają pianę.Mniejsze zapory przebywają Indianie w ten sposób,że płyną naprzód i wciągają łódź liną na grzbiet progu. Jest to praca mozolna i często łódź napełnia sięprzy tym wodą. Nieraz ulega kanoe strzaskaniu o skały, a wówczas skrwawieni żeglarze z trudem zmykają wpław na najbliższą wyspę. W miejscach, gdzieprogi są wysokie i całkiem zamykają koryto, transportuje się łodzie brzegiem, tocząc je na prymitywnych walcach z cienkich pni drzew aż tam, gdzierzeka znowu zaczyna być spławna.

Dnia 16 kwietnia dowiedzieliśmy się, że pirogęnaszą przeprowadzono przez progi i że czeka na nasw puerto de ariba, czyli porcie wyższym.

Jaguary w okolicach Atures są tak zuchwałe, żeporywają po wsiach świnie biednym Indianom. Pewien misjonarz opowiedział pewne zdarzenie, świadczące o łagodności tych z pozoru dzikich zwierząt.Kilka miesięcy przed naszym przybyciem pewienjaguar, którego uważano za młodego, choć był wielki,bawił się z dzieckiem i zadrasnął je przypadkiem.Owo wyrażenie „bawił się” wygląda dziwnie, jednakmiałem sam dowody czegoś podobnego. Dwojedzieci indyjskich, chłopiec i dziewczynka, siedziałow trawie. Około drugiej po południu przybiegł z lasujaguar i zaczął wokoło skakać jak kot. Malcy niezdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, a jaguarzbliżył się i zaczął klepać łapą chłopca po głowie.Zrazu czynił to lekko, potem jednak coraz mocniej,i krew pociekła od zadraśnięcia pazurem. Widząc to,chwyciła dziewczynka gałąź i zaczęła bić jaguara, który uciekł niezwłocznie do lasu. Na krzyk dzieciprzybiegli starsi i spostrzegli umykającego jaguara.Sam widziałem oboje dzieci. Chłopak był bystryi wydawał się inteligentny. Pazur jaguara zdrapałmu tylko trochę skóry na czole i głowie. Skądże sięwzięła owa sympatia dla dzieci u zwierza, któregodość łatwo zresztą oswoić, który atoli na wolnościjest krwiożerczy i okrutny? Można by wprawdzieprzypuszczać, że uważał malców za swą zdobycz i bawił się nimi, jak kot ptakiem z przyciętymi skrzydłami, dlaczegóż jednak uciekł przed bijącą go dziewczynką? Jeśli zaś nie zbliżył się do dzieci pod przymusem głodu, to po cóż w ogóle przybiegł? Nienawiśći sympatia zwierząt kryje dużo tajemnic. Zdarzało się,że lew rozszarpywał dwa czy trzy psy wpuszczonedo klatki, zaś od razu pieścić zaczął czwartego, który,śmielszy od tamtych, chwycił go za grzywę. Wydajesię jakby słabe stworzenie pociągało silne tym więcej, im większe mu okazuje zaufanie.

Plaga komarów

Po kilku dniach pobytu w Atures, z wielką przyjemnością opuściliśmy tę miejscowość, gdzie termometr wskazuje za dnia 29, a w nocy 26 stopni Celsjusza. Sam upał nie dokuczał nam tyle, ile nieznośnepodrażnienie skóry, które sprawiało, żeśmy nie dowierzali instrumentowi, sądząc, iż znaczy zbyt niskąciepłotę. Za dnia kąsały nas moskity i maleńkie zjadliwe jeje, nocą zaś zankudy, wielkie jadowite komary, których się boją nawet tubylcy. Ręce nam puchły coraz to bardziej, a ustało to dopiero, gdyśmydotarli do brzegów Temi. Różnymi sposobami broniąsię tu ludzie przeciw tym małym owadom. Poczciwymisjonarz Bernardo Zea, który przez długie lata cierpiał z powodu komarów, zbudował sobie obok kościoła z pni palmowych rusztowanie, a na jego szczycie chatkę, gdzie można było swobodniej oddychaći gdzie też suszyłem rośliny wieczorami i pisywałem.Misjonarz uczynił spostrzeżenie, że komary najchętniej przebywają w dolnych warstwach powietrza, dowysokości 15 stóp nad ziemią. W Maypures nocująIndianie po wyspach, na środku rzeki, gdzie komarynie przylatują skutkiem pary przesycającej powietrze. Stwierdziłem też sam, że więcej ich przy brzegach niż pośrodku koryta, toteż znacznie mniej cierpi podróżny płynący z prądem, niż pod wodę.

Trudno przyjdzie uwierzyć temu, kto nie żeglowałpo wielkich rzekach Ameryki tropikalnej, jak straszną plagą są te małe owadki, które w najżyźniejszych nieraz okolicach uniemożliwiają pobyt ludziom.Mimo nawyku do cierpienia i mimo zajęcia się obserwowanym przedmiotem, nie sposób sobie dać rady.Moskity, zankudo, jeje oraz tempranero pokrywająciągle twarz i ręce, przebijają żądłami-ssawkamiubranie, włażą do ust, oczu i nosa, tak że co chwilawybucha się kaszlem, spluwa nieustannie i kicha razpo raz. Rozmowy o los moscos to stała rozrywkaw misjach rozrzuconych po niezmierzonych lasachpobrzeży Orinoka. Ile razy spotka się dwu ludzi, pyta jeden drugiego:

— Jakże tam było w nocy z zankudami? Czy dużo było moskitów?

Przypomina to starodawną formułkę towarzyskąChińczyków, którzy pytali się wzajem rano:

Vou to hou?

To znaczy: Czy cię bardzo niepokoiły tej nocywęże...

W okolicach Tuamini przekonałem się, że obokpytania indyjskiego, pytanie chińskie również byłoby na miejscu.

Dolna warstwa powietrza aż do dwudziestu stópprzesycona jest wprost jadowitymi owadami. Patrząc pod słońce z jakiejś groty przy katarakcie, widzisię chmurę komarów to gęstniejącą, to znów rzadsząna chwilę. Nie ma chyba na świecie kraju, gdzie byczłowiek znosił straszniejsze katusze, jak tu w porzedeszczowej.

— Jakże dobrze musi być mieszkańcom księżyca! —powiedział do patra Gumilli pewien Indianin zeszczepu Saliva. — Jest tak piękny, jasny i pewnie niedolatują tam moskity.

Naiwne te słowa cechują zapatrywanie dzikichAmerykanów na naszego satelitę. Jest on w ichoczach osiedlem niebian i przybytkiem wszelkiej obfitości. Gdy Eskimos, dla którego skarbem jest deskalub pień drzewa wyrzucone na jałowy brzeg, widzina księżycu pokryte lasem równie, dostrzega na nimIndianin znad Orinoka puste sawanny, wolne odmoskitów.

Dalej ku południowi zaczyna się sieć brunatnożółtych wód, zwanych czarnymi, aguas negras. Nadbrzegami Atabapo, Temi, Tuamini i Río Negro zaznaliśmy spokoju, niemal szczęścia nieoczekiwanego.Rzeki te płyną, jak Orinoko, przez gęste lasy, alenie ma tu wcale komarów ani krokodyli. Być możenie sprzyja niższa temperatura wody wylęganiu sięlarw komarzych albo też jej skład chemiczny.

Dziwne to i znane misjonarzem zjawisko, że rozmaite odmiany komarów latają z osobna, nie mieszając się, także w różnych godzinach dnia kłują inneowady. Zazwyczaj ma się kwadrans spokoju przed,,wyruszeniem w pole”, jak powiadają misjonarze,nowego gatunku komarów. Po odwrocie jednej armii nie zaraz druga idzie w bój. Od pół do szóstejrano do piątej wieczór pełno w powietrzu moskitów.Na godzinę przed zachodem miejsce moskitów zajmują małe komary zwane tempraneros (które wcześnie wstają... temprano), gdyż widać je również o świcie. Latają one zaledwo półtorej godziny i znikająokoło siódmej, jak się tu powiada... po oddzwonieniuna Anioł Pański. Po kilkunastu minutach zaczynająkłuć zankudy, komary o długich nogach. Zankudoma w ryjku kłującą ssawkę, która wywołuje dotkliwyból, a bąble trwają przez kilka tygodni. Brzęczą podobnie do europejskich, tylko donośniej. Indianierozróżniają podobno po „śpiewie” zankudy od tempranerów. Te ostatnie są owadami wieczorowymi,podczas kiedy zankudy to owady nocne, znikająceo świcie.

Na innym miejscu tego dzieła wspomniałem o fakcie, że biali, urodzeni w ciepłych krajach, mogą chodzić bezkarnie boso po tej samej chacie, gdzie świeżo przybyłego Europejczyka obłażą pchły piaskowe,zwane nigua. Ledwo widoczne te owady zakopują się pod paznokcie i tam składają jaja, pęczniejąc do wielkości grochu. A więc nigua rozróżnia to, czegonie zdołała dotąd uczynić najskrupulatniejsza analizachemiczna, to znaczy tkankę i krew Europejczykai białego Kreola. Inaczej się rzecz ma z bąkami.Wbrew krążącym wieściom, owady te napastują zarówno czerwonoskórych, jak i białych, tylko skutkiukłucia są różne. Jadowita ciecz nie wywołuje nabrzmienia u Indianina, podczas gdy Europejczyk puchnie i cierpi przez kilka dni dotkliwie.

Zaobserwowałem nieraz, że czerwonoskórzy odczuwają ból równie jak biali, ale w mniejszym stopniu. W dzień, podczas wiosłowania biją się Indianieustawicznie dłońmi po ciele, by spłoszyć owady,a to samo czynią podczas snu, w nocy, nie bacząc, żetrafiają często w leżących obok towarzyszy. Przypomina to perską przypowiastkę o niedźwiedziu zabijającym muchę na czole uśpionego pana swego.W Maypures widziałem, jak młodzi Indianie, siedzącprzy ogniu, drapali się wzajem po plecach kawałkamisuchej kory. Kobiety indyjskie wydziobywały cienkąkostką z każdej ranki po ukłuciu kroplę zakrzepłejkrwi szpecącą skórę, a czyniły to z cierpliwością dlanas niepojętą. Jeden z najdzikszych szczepów nadOrinokiem, Otomakowie, używają siatki przeciw komarom, którą tkają z włókna palmowego. Czerwonoskórzy z okolic Caracas zagrzebują się na senw piasek. W niektórych wsiach nad rzeką Magdaleny namawiali nas Indianie, byśmy się kładli na tzw.plaza grande, przy kościele na skórach wołów, któretam spędzają zewsząd w wielkiej liczbie. W pobliżutrzody znajduje człowiek trochę spokoju od komarów. Indianie nad górnym Orinokiem i pod Casiquiare, widząc, że Bonpland nie może z powodu tej plagisuszyć roślin, zapraszali go do swych hornitos, czyli,,pieców”. Tak zwą oni małe schrony bez drzwii okien, do których włazi się przez mały otwór, pełzając na brzuchu. Potem rozpala się ognisko z wilgotnych gałęzi, a wypędziwszy dymem komary, zatykasię wejście szczelnie. Nie ma tam wprawdzie moskitów, ale w norze tej oświetlonej dymiącą pochodniąz żywicy topolowej panuje straszne gorąco i zaduch. Bonpland zasuszył jednak w takich hornitach indyjskich setki roślin.

Śmiech zbiera, gdy się słyszy spory misjonarzy natemat wielkości i krwiożerczości moskitów różnychczęści rzeki. Odcięci od świata zabawiają się oni tym.

Żal mi cię, bracie — powiedział na odjezdnymmisjonarz z okolicy katarakt do kolegi z Casiquiary —żal mi, że sam zostaniesz jak i ja w tym kraju tygrysów i małp. Ryb mamy znacznie mniej od wasi większe tu upały, a jednak gdy idzie o moje moskity (mis moscas) to mogę się pochwalić, że mój jedenpokonałby twoje trzy z łatwością.

Sprawa komarów drobna to rzecz dla Europejczyka, świadczy jednak o tym, że maleńkie owady, posiadające odrobinę jadu w ssawce, mogą uniemożliwić życie człowiekowi na rozległych i żyznych przestrzeniach. Ogromną przeszkodą dla kultury sąrównież w wielu okolicach podzwrotnikowych małetermity, czyli comeje. Pożerają przeraźliwie wszystko, papier, tektury, pergamin, niwecząc całe archiwai biblioteki. W licznych prowincjach hiszpańskiejAmeryki nie ma pisanego dokumentu starszego nadsto lat. Cóż się ma tedy stać z kulturą danego krajui ludu, jeśli przeszłość nie będzie złączona z chwiląbieżącą i trzeba ponawiać walki i klęski, okupująctym na nowo doświadczenie?

W miarę zbliżania się do wyżyny Andów malejeta plaga. Oddycha tam człowiek swobodnie świeżym powietrzem, a owady nie trapią go już dniemi nocą. Tam też termity nie zagrażają archiwom.Czterysta metrów nad morzem nie ma już komarów,a termit dosięga sześciuset. Ale Meksyk, Santa Fede Bogota i Quito wolne są od owadów. Stamtąd promieniować będzie kiedyś kultura na przestrzenie nizinne i lesiste, zamieszkałe dziś przez szczepy, którym właśnie obfitość odbiera energię życiową.

Wodospad Maypures

Dnia 17 kwietnia po trzygodzinnym marszu dotarliśmy przed południem do naszej łodzi, w której pater Zea umieścił nasze instrumenty i mały zapasżywności, składający się z paru wiązek bananów,manioku i kurcząt.

W dalszej drodze nie napotykaliśmy na przeszkody. Pod wyspą Tomo spędziliśmy noc pod gołymniebem. Było pogodnie, ale gruba warstwa, rzecmożna, komarów udaremniła moje prace mierniczei obserwację gwiazd.

O trzeciej rano dnia następnego ruszyliśmy dalej,by przed nocą dotrzeć do słynnej katarakty, zwanejraudal de Guahibos. Stanęliśmy tam już koło piątej,ale nie było zgoła łatwym zadaniem przezwyciężyćprąd wody, spadającej z ławicy gnejsowej, kilka stópwysokiej. Jeden z naszych Indian podpłynął do skały, przywiązał do niej linę i przy jej pomocy podciągnąwszy łódź, wypróżniliśmy ją, by uczynić lżejszą.Stojąc na skale w samym środku zapory naturalnej,ujrzeliśmy ze zdziwieniem spory kawał suchej ziemii tam rozłożyliśmy się obozem, czekając na transportłodzi.

W skale widniały krągłe wyżłobienia na dnie zawierające żwir kwarcowy. Musiały powstać przeztarcie toczących się kamieni. Ów obóz pośród katarakty dziwnie wyglądał. Nagle dostał towarzyszącynam misjonarz ataku febry. Chcąc ugasić trapiącego pragnienie, postanowiliśmy przyrządzić chłodnynapój, z cukru, cytryn i grenadilli (to znaczy z owocupassiflory), które to zapasy nabyliśmy w Atures.W braku większego naczynia, by mieszać poszczególne ingrediencje, wlaliśmy za pomocą skorupy z dynitrochę wody rzecznej w jeden z otworów skalnychi w tej naturalnej czaszy został przyrządzony napój,którym się wszyscy rozkoszowali. Tak to potrzebauczy wynalazków.

Ugasiwszy pragnienie, nabraliśmy ochoty do kąpieli.Zbadawszy szczegółowo ławicę, dostrzegliśmy kilkamałych zatok ze spokojną i czystą wodą i niebawemużyliśmy przepysznej kąpieli, nie bacząc na huk wody i krzyki naszych Indian. Podaję ten szczegół, gdyżcharakteryzuje nasz sposób podróżowania i uczy, żew każdych warunkach można sobie poradzić.

Po godzinie została nasza piroga przeciągnięta, wyładowana i co prędzej opuściliśmy raudal. Podróż dalsza nie całkiem była bezpieczna. Musieliśmy przeciąćw skos rzekę półtora kilometra szeroką i rwącą w tymmiejscu poza zaporą. W dodatku rozszalała się burza, na szczęście bez wielkiego wiatru, tak żeśmy tylko przemokli całkiem. Burze tropikalne bywająkrótkie, lecz gwałtowne. I tym razem dwa piorunyuderzyły w wodę tuż przy nas. Wiosłowano już dośćdługo, a sternik wyraził zapatrywanie, że miast oddalać się od raudalu, jesteśmy coraz to bliżej. Indianie zafrasowali się, zaczęli mówić z cicha, jak zawsze w wątpliwej sytuacji, ale wytężyli wszystkiesiły, tak że z nastaniem nocy dotarliśmy bez wypadku do portu w Maypures.

Noc była bardzo ciemna. Przemokli zupełnie mieliśmy iść jeszcze dwie godziny. Wraz z ustaniem deszczu, rzuciły się na nas ze zdwojoną wściekłością zjadliwe zankudy, jak to czynią zawsze po burzy. Towarzysze nasi rozważali, czy nie lepiej przenocowaćw porcie pod gołym niebem. Ale pater Zea, którybył misjonarzem w obu raudalach, miał tu nieskończony jeszcze, dwupiętrowy dom i chciał tam konieczniedotrzeć. Zaręczał naiwnie, że będzie nam tam równiewygodnie, jak na polu, gdyż nie posiada stołu, ni ławki, natomiast w misji komary nie będą chyba tak bezczelne, jak nad rzeką. Usłuchaliśmy tej rady i zapalono pochodnie z żywicy kopalowej, to znaczy ruryz korzeni roślin wypełnione żywicą. Droga wiodłaprzez gładkie, śliskie ławice, potem zaś przez las palmowy. Dwa razy trzeba było przechodzić po pniachprzez potok. Pochodnie pogasły. Były one dziwniezrobione, gdyż drewniany knot otaczał materiał palny, a więcej dawały dymu niż światła i łatwo gasły.Towarzysz nasz don Nicolas Sotto stracił równowagę na krągłym pniu i spadł w bagnisko. Zrazu przestraszyło nas to, gdyż nie wiedzieliśmy, z jak wysokazleciał i gdzie wpadł, ale okazało się, że wyszedł cało. Indianin sternik mówiący dość dobrze po hiszpańsku opowiadał na drodze, że możemy natrafić nawydry, węże morskie i jaguary. Jest to urzędowanieledwie rozmowa Indianina, który chce nastraszyćEuropejczyka, by się stać potrzebniejszym i pozyskaćzaufanie.

W nocy przybyliśmy do misji San Jose de Maypures i pustka tej miejscowości tym silniej nas uderzyła.Indianie spali, krzyczały ptaki nocne i huczała wodakatarakty. Wodospad dudniący monotonnie w nocnej ciszy przygnębia bardziej jeszcze niż za dnia.Trzy dni spędziliśmy w małej wiosce, bardziej jeszcze malowniczo położonej niż Atures.

Katarakta w Maypures składa się podobnie jak inne z archipelagu wysepek, na przestrzeni sześciukilometrów zatykających koryto Orinoka, oraz z progów skalnych pomiędzy tymi wysepkami. Chcąc ogarnąć całokształt obrazu, trzeba stanąć na wzgórzuManimi, ścianie granitowej, sterczącej po północnejstronie kościoła misyjnego, wprost z nagiej sawanny.Często bywaliśmy na tym wzgórzu, podziwiając widokzaiste wielkiej piękności. Przed oczyma leżała przestrzeń milowa pokryta pianą, z której sterczały czarne masy skał. Niektóre skupione, krągłe, podobnebyły bazaltowym górom, inne przypominały wieże,zamki i ruiny. Ponuro kreśliły się na srebrzystejpianie wodnej. Każdą skałę czy grupę obrastałygrupy drzew, wznosząc korony ponad opar mgły,wzwyż znad wody. Z każdą godziną dnia zmieniałsię obraz tej wielkiej pienistej przestrzeni, palmyi skały rzucały na nią cienie, a promienie słońcapadały snopami, tworząc barwne łuki tęczowe, któreznikały i jawiły się na nowo.

Widoku tego, jaki oglądałem ze wzgórza Manimi,nie zatarł mi czas ni pełne grozy krajobrazy Kordylierów, ni również urocze doliny Meksyku. Czytającopisy okolic podzwrotnikowych, gdzie przeważa płynąca woda i bujna roślinność, wspominam ten rozłógpiany i czuby palm z niego widne.

Pogoda nie sprzyjała obserwacjom astronomicznym, mimo to jednak dnia 20 kwietnia uzyskałemszereg pomiarów wysokości słońca, wedle którychchronometr oznaczył położenie misji w Maypures na70 stopni, 37 minut, 33 sekund długości geograficznej.Szerokość stwierdziłem podług obserwacji jednejz gwiazd, w stronie północnej, oznaczając ją na 5 stopni, 13 minut i 57 sekund. Najnowsze mapy są niedokładne o pół stopnia długości i ćwierć szerokości.Nie sposób nawet spisać, jak uciążliwe były te nocneobserwacje. Nigdzie chmura moskitów nie była chyba jeszcze tak gęsta. Wysokości paru stóp nad ziemiątworzyła swoistą warstwę. Mieszkańcy wsi nocująprzeważnie na wyspach, pośród katarakty, gdziemniej owadów, albo rozniecają ognisko i wieszająmaty w dymie. Termometr wskazywał w nocy 27do 30 stopni.

Dnia 21 kwietnia, po dwu i pół dniowym pobyciew Maypures, przy katarakcie wsiedliśmy z powrotem w naszą pirogę. Nadwyrężyło ją dobrze transportowanie przez skały i przygody podróży, teraz zaśmiała przed sobą drogę lądem po piasku i kamieniachz Río Tuamini do Río Negro, przez wąski przylądek,stamtąd przez Casiquiare znowu do Orinoko i przezobie katarakty. Zbadano dno i boki pirogi i uznano,że wytrzyma doskonale tę daleką drogę.

Na czarnych wodach

Za kataraktami napotyka podróżny inny zgołaświat, jakby minąwszy granicę naturalną pomiędzyrodzajnym terenem nadbrzeżnym a dziczą wnętrzanieznanego kraju.

Dwudziestego drugiego kwietnia, półtorej godzinyprzed świtaniem, wyruszyliśmy w drogę o porankuwilgotnym, ale pogodnym, przy zupełnym bezwietrzu,jak to bywa stale na południe od Atures i Maypures.Nad Río Negro, Casiquiare, u stóp Cerro Duida i w misji Santa Barbara nie słyszeliśmy nigdy szumu liścitak ponętnego w gorących krajach. Przyczyną tegozjawiska może być kręty bieg rzeki, słoniące ją góry, nieprzeniknione lasy i ciągły deszcz w tych okolicach.

Dotarłszy do Río Zama, wstąpiliśmy na systemrzeczny, wielce ciekawy. Zama, Matoveni, Atabapo,Tuamini, Temi i Río Negro mają wodę czarną (aquasnegras), to znaczy w wielkiej masie z oddali brunatnąalbo czerniawozieloną. Mimo to jest to woda najczystsza i najsmaczniejsza pod słońcem. Wspomniałem już, że unikają jej moskity i krokodyle. W lekkim powiewie wiatru i słońcu wyglądają trawiastojak jeziora szwajcarskie, zaś w cieniu jest Zama, Atabapo i Río Negro istotnie czarne jak osad kawy. Indianie dzielą też wszędzie wody na białe i czarne.

Dnia 23 kwietnia opuściliśmy ujście Zamy o trzeciej rano. Oba brzegi porastał gęsty las, a góry postronie wschodniej zdawały się uciekać przed nami.Przepłynęliśmy obok ujścia Río Mataveni, a potemkoło wyspy dziwnych kształtów. Sterczy z wody jakprostokątna skrzynia granitowa i zwie się el Castillito.

Dwudziestego czwartego kwietnia wyruszyliśmybardzo wczesnym rankiem zmuszeni do tego przezdeszcz i zostawiając kilka książek, których nie byłomożna po nocy znaleźć na skale Aricagua. Rzekapłynęła dokładnie z południa na północ, brzegi sąniskie i lesiste. Ciemną nocą wpłynęliśmy w ujścieGuaviary i po północy byliśmy w misji. Jak zawszezamieszkaliśmy w klasztorze, to znaczy w domu misyjnym, gdzie nas przyjęto z wielkim zdziwieniemi nie mniejszą gościnnością.

W ciągu nocy opuściliśmy niemal niepostrzeżeniewody Orinoka i o wschodzie słońca ujrzeliśmy sięw innym kraju u brzegu rzeki nieznanej nawet prawie z nazwy, która nas miała przez Pimichin zanieśćna wody Río Negro, do granicy Brazylii. W krainietej, gdzie od czasu wytyczania granic nie postał żaden przyrząd astronomiczny, oznaczyłem przy pomocy chronometru i obserwacji gwiazd położeniegeograficzne miejscowości San Baltazar nad Atabapo, Javity, San Carlos nad Río Negro, skały Culimacari i misji Esmeralda. Mapa moja usunęła tedy wątpliwości odnośnie do położenia mnóstwa osad chrześcijańskich. Położenie jakiegoś punktu na ziemi odczytywać trzeba z nieba, tam gdzie jedyną drogę stanowią kręte rzeki, w gęstych lasach tkwią małe wioski oraz gdzie nie ma wcale gór ani wysokich przedmiotów widzialnych z dwu miejsc, właśnie w najdzikszych okolicach gorących krajów czuje siępotrzebę obserwacji astronomicznych i to nie tylkodla poprawienia map, ale pomiaru terenu.

Dwudziestego szóstego kwietnia, po przebyciu kilku zaledwo mil zanocowaliśmy na skale, w pobliżuindyjskich plantacji Guapasoso. Brzegów nie widaćpodczas wysokiego stanu wody i rzeka łączy się z lasami, toteż lądować można jeno na skale albo płycie kamiennej sterczącej nad powierzchnią. Nie makrokodyli we właściwym korycie Atabapo, powyżSan Fernando, ani też krów wodnych, są natomiastdelfiny słodkowodne. Daremnie by też szukać świniwodnej, wielkiego wyjca, zamura oraz bażanta z kapturem, zwanego guacharaca. Ogromne żmije wodne, z wyglądu przypominające boę, żyją tu niestety w wielkich ilościach i zagrażają kąpiącym sięIndianom. Pierwszych zaraz dni widywaliśmy oboknaszej pirogi egzemplarze do czternastu stóp dochodzące. Jaguary wybrzeży Atabapo są duże i tłuste,ale podobno nie tak zuchwałe, jak nad Orinokiem.

Dnia 27 kwietnia mieliśmy noc pogodną, czarne chmury przelatywały czasem jeno w wielkiej wysokości. W niższych warstwach powietrza panowałacisza, a wiatr wschodni wiał dopiero w wysokościdwu tysięcy metrów. Przed świtem spadł deszcz.Nawykliśmy do lasów rojących się od zwierząt, jakna Orinoku, dziwiliśmy się, nie słysząc wycia małp.Wokoło łodzi igrały delfiny, czyli taminy.

Dnia 30 kwietnia, po przebyciu pięciu mil Atabapem, miast dążyć do jego źródeł, gdzie nosi nazwęAtacari, zboczyliśmy w stronę ujścia Río Temi.Przed wpłynięciem w nie ujrzeliśmy u ujścia Guasacari na zachodnim brzegu blok granitowy, zwany:Indianką Guahiba, czyli skałą matki, piedra de lamadre. Ojciec Zea nie umiał wyjaśnić tych nazw, alew parę tygodni później dowiedziałem się wszystkiegood innego misjonarza. Notuję tu tę historię z bolesnem uczuciem niższości moralnej ludzi białychw porównaniu z cnotą dzikich Indian.

Pewien misjonarz z San Fernando, poprzednik zakonnika, któregośmy tam zastali, wyruszył ze swymi Indianami nad Guaviare na wyprawę rozbójniczązabronioną przez religię jak i prawo hiszpańskie.W jednej z chat zaskoczyli matkę oraz troje dziecize szczepu Guahibów. Ojciec wyruszył na połów, toteż matka, nie myśląc o obronie, rzuciła się do ucieczki. Ścigali ją Indianie z misji zaprawieni do polowania na ludzi podobnie jak biali polują na Murzynów w Afryce. Niebawem została dopędzona w sawannie, związana i wraz z dziećmi przywleczona nadrzekę, gdzie siedział w łodzi zakonnik czekając wyniku pogoni. Gdyby się była matka broniła energiczniej, zostałaby zabita, gdyż wszystko jest dozwolone na takiej wyprawie kościelnej (conquista espiritual), podczas której łapie się przede wszystkimdzieci, które potem wychowywane w misji stanowiątzw. poitos, czyli niewolników chrześcijańskich.Zabrano wszystkich do San Fernando, ponieważ jednak matka kilka razy próbowała uciekaćwraz z dziećmi, postanowiono jej dzieci odebrać.Związano ją, wsadzono w łódź i wywieziono na Atabapos. Zrazu sądziła, że wraca do rodzinnej wioski,ale spostrzegłszy, że ją wiozą gdzieś w dal, rozluźniławięzy, skoczyła we wodę, a prąd zaniósł ją na skałęnoszącą jej imię. Ale została złapana, oćwiczona naskale rzemieniem ze skóry krowy wodnej, potem zaśzabrano ją z powrotem do misji w Javita.

Zamknięto ją w więzieniu, zwanem casa del rey.Był to czas deszczów i noc ciemna. Lasy nieprzebyterozciągały się na 25 mil szerokim pasem pomiędzyJavitą a San Fernando. Nikt się tamtędy iść nigdynie ważył, a z wioski do wioski jeżdżono tylko wodą.Ale matka wiedziała, że dzieci jej są w San Fernando, a cóż jest zbyt trudnym dla matki. Poszła tedyoswobodzić je i przywieść do ojca nad Guaviare.Indianie ulitowali się nad nieszczęśliwą, która miałaokrwawione ręce i rozluźnili jej pęta. Uwolniła siędo reszty przy pomocy zębów i uciekła nocą. Poczterech dniach stanęła w San Fernando, pod chatą,gdzie zamknięto dzieci.

Misjonarz, który mi to opowiadał, nie mógł wyjśćz podziwu. To, czego dokonała ta kobieta, przekraczało siły silnego mężczyzny. Szła przez zalane wodą lasy, w czerni, bez słońca, a jadała wielkie mrówki zwane Tachacos, które zawieszają na drzewachżywiczne gniazda swoje. Spytałem, czy w końcu dano spokój tej kobiecie, ale misjonarz nie chciał zaspokoić mej ciekawości. W drodze powrotnej dowiedziałem się jednak, że jej ponownie odebrano dzieci i zamknięto w misji nad górnym Orinokiem, gdzie sięzagłodziła, jak to czynią Indianie z wielkiego żalu.

Taka to historia związana jest ze skałą zwaną,piedra de la madre.

Chciałem dać jeno obraz miłości macierzyńskiejoraz okrucieństwa niektórych ludzi białych wyposażonych w zbyt wielką władzę nad ciemnym krajowcem. Opowieść tę zamieściłem tu także w tym celu,by zwrócić na zło uwagę rządu hiszpańskiego.

Powyż ujścia Guasacari, wpłynęliśmy w rzekę Temi, która płynie z południa na północ. SzerokośćTemi dosięga zaledwo 180 metrów, ale w innym jakGuajana kraju uważano by ją za znaczną rzekę. Krajobraz był wszędzie płaski i lesisty. Piękne palmypirijao o owocach na kształt brzoskwiń i palmy maurita o kolczastych pniach sterczały ponad niskąkrzewiną, której nadmiar wody wyrosnąć nie dał.

Na każdej pętli rzeki las stał wielkimi partiamiw wodzie. Celem omijania zakrętów Indianie wpływali w las i przesuwali się tak zwanymi sendas, czylikanałami kilkustopowej szerokości, które zastępująścieżki leśne na suchym gruncie. Są one wyjeżdżoneod misji do misji, ale bujna roślinność często tamujeruch. Dlatego też jeden z Indian stał ciągle na dziobie łodzi i ścinał krzyżujące się gałęzie nożem zwanym machetta, o ostrzu długim na czternaście cali.Po gęstwinach słyszeliśmy dziwny hałas i wypłoszyliśmy z nich stado wielkich toninów, to znaczy delfinów słodkowodnych, które jęły krążyć wokołostatku. Skryte były pod gałęźmi drzewa kawowego.Teraz rozproszyły się we wszystkich kierunkach, rzucając strumienie wody. Ryby te mają rozliczne nazwy, wzięte z tej właśnie zdolności wyrzucania wodyi dziwi bardzo widok tych stworzeń, właściwie morskich, w głębi lądu, o czterysta mil od ujścia Orinoka i Amazonki.

Około piątej zawróciliśmy, nie bez trudu, we właściwe koryto rzeki. Piroga nasza utknęła na chwilępośród dwu pni. Zaledwośmy ją uwolnili, sternik wjechał na ścieżkę wodną mało uczęszczaną, a las otoczył nas tak gęsty, że nie można się było kierowaćwedle słońca ani wedle gwiazd.

Dnia 1 maja postanowili Indianie nasi wyruszyćzaraz o świcie. Wstałem przed nimi, by jeszcze zastać na niebie gwiazdę przechodzącą przez południk, ale nie mogłem dokonać pomiaru. W miaręzbliżania się do Río Negro, coraz ciemniejsze byłynoce w tym wilgotnym, lesistym kraju. Aż do świtumusieliśmy czekać w korycie rzeki z obawy zabłądzenia pośród drzew. Gdy słońce wzeszło, ruszyliśmy dalej zielonym lasem, gdyż trudno było walczyćz silnym prądem. W ten sposób dopłynęliśmy domiejsca, gdzie Temi łączy się z mniejszą rzeczką Tuamini, także mającą czarną wodę i popłynęliśmy dalejtą ostatnią na południowy zachód. Doprowadziłanas ona do misji w Javita. Tutaj, w tej chrześcijańskiej osadzie miano nam dostarczyć środków przetransportowania naszej pirogi lądem aż do Río Negro. Do samego San Antonio de Javita przybyliśmyokoło jedenastej przed południem.

Ku wielkiej radości spotkaliśmy w Javicie zakonnika bardzo rozsądnego i życzliwego. Spędziliśmyu niego pięć dni, gdyż tak długo trwał transport naszej pirogi, i nie tylko rozejrzeliśmy się dokładnie pookolicy, ale uwolniliśmy się od trapiącego nas jużprzez dwa dni swędzenia w stawach palców i wierzchu dłoni. Misjonarz powiedział, że wywołują totzw. aradores (oracze), które się wgryzły w skórę. Pod lupą widać było w istocie białawe, równoległepasy podobne do skib, od których owad wziął swąnazwę. Wezwano mulatkę, będącą lekarzem miejscowym, która miała rzekomo znać dokładnie teowady i przyrzekła nas uzdrowić. Rozgrzała nadlampą cienki odłamek twardego drzewa i zaczęłanim dłubać w rękach naszych. Po długiem szukaniuoświadczyła z powagą właściwą kolorowym obywatelom świata, że znalazła aradora. Ujrzałem cośkrągłego, co przypominało jaje mola. Mulatka zapowiedziała, że wyskrobie wszystkie owady, ale wobec tego, że operacja trwała długo w noc, a rezultatbył słaby, podziękowałem. Nazajutrz wyleczył nasdziwnie szybko pewien Indianin. Przyniósł gałąźkrzewu uzao o skórzastych, lśniących liściach i namoczył ją w wodzie. Powstała ciecz niebieska, silnie pieniąca się i po umyciu w niej rąk swędzeniearadorów ustało. Nie mogłem uzyskać ani kwiatu,ani owocu uzao. Ból wycierpiany nabawił nas takiego strachu, że odtąd zawsze mieliśmy w pirodze gałęzie tej rośliny, która rośnie obficie nad Pimichinem. Nie wiadomo, czemu nie odkryto podobnegośrodka przeciw ukłuciom zankudów i mikroskopiinych akarid.

Klimat Javity jest nader dżdżysty. Po przekroczeniu trzeciego stopnia równika rzadko miewa się sposobność obserwować słońce i gwiazdy. Deszcz pada przez cały niemal rok, a niebo ciągle okrywająchmury. Misionarz zaręczał nam, że deszcz nie ustaje tutaj często przez kilka miesięcy. Zmierzywszydeszcz, jaki spadł l maja w ciągu pięciu godzin, otrzymałem 47 milimetrów, zaś dnia 3 maja w ciągu trzechgodzin otrzymałem 32 milimetry. Pomiary robiłem przy tym nie podczas ulewy, ale wśród deszczu normalnego. Jak wiadomo, opad paryski, nawetw najwilgotniejszych miesiącach, jak marcu, lipcui wrześniu, wynosi za cały miesiąc tylko 63 do 67 milimetrów.

Hygrometr stał ciągle w cieniu na 84 do 92 stopniu, przy czym podkreślam, że obserwacji dokonywałem, gdy deszcz ustawał na chwilę. Wilgotnośćwzrosła tedy, licząc od wielkich katarakt, bardzo znacznie i w tym lesistym, zalanym równikowymi deszczami kraju wynosiła tyle niemal co na morzu.

W lasach pomiędzy Javitą a Caño Pimichin rośnie dużo gatunków ogromnych drzew, stu do studziesięciu stóp wysokości. Ponieważ konary tworząkoronę dopiero na wierzchołku, przeto niemało kosztowało trudu dostać liście i kwiaty. Liście leżałyzresztą na ziemi, ponieważ atoli w lasach tych rośnie dużo gatunków razem, a każde drzewo pokrywają liany, nie mogliśmy poprzestawać na zapewnieniach Indian, że dany liść lub owoc pochodzi z tegoa tego drzewa. Wobec mnogości tych skarbówprzyrody, botanika sprawiała nam dużo więcej utrapienia niźli uciechy. To, cośmy pozyskali, wydawało się niczym wobec rzeczy nieosiągalnych. Ustawiczny deszcz niweczył też ciągle Bonplandowi egzemplarze sztucznie suszonych roślin. Indianie żuli naprzód dane drzewo, zanim wymieniali jego nazwę.Umieli lepiej rozróżniać liście od kwiatów i owoców.Nie troszczyli się o to, gdyż szło im wyłącznie o pniena pirogi i twierdzili, że „te wszystkie drzewa niekwitną ani nie owocują”. Przeczyli temu, czego imsię zbadać nie chciało, nudziły ich nasze pytania,a nas złościły ich odpowiedzi.

Codziennie szliśmy do lasu, by zbadać, czy pirogęnaszą zawleczono na oznaczone miejsce. Pracowało nad tym 23 Indian, a statek toczono na pniachsłużących za walce. Zwyczajną pirogę transportujesię z Tuamini do Caño Pimichinu, która wpada do RíoNegro w ciągu półtora dnia, nasza była atoli bardzoduża i trzeba się z nią było obchodzić oględnie, gdyżmusiała odbyć powtórną podróż przez katarakty.Toteż transport trwał przeszło cztery dni.

Czas płynął, a piroga nasza jeszcze nie była w porcie Río Pimichinu. Zacny misjonarz pater Ceresozachęcał nas do dłuższego pobytu, mówiąc: — Wszakże wam tu nie brak niczego! Macie banany, ryby, niekąsają was moskity, a im dłużej zostaniecie, tymwięcej mieć będziecie nadziei doczekania się słońcai gwiazd. Zepsuje się wam piroga przy transportowaniu, to dam wam inną. Jestem bardzo rad, żemogę rozmawiać z ludźmi białymi i rozumnymi (congente blanca y de razon). Mimo niecierpliwości słuchaliśmy z zaciekawieniem jego opowiadań o obyczajach, zwyczajach i stosunkach mieszkańców tychokolic, które zresztą potwierdzały poprzednio jużzebrane wiadomości nasze. Tubylcy żyją w hordachpo 40 do 50 osobników pod władzą patriarchalną,a wspólnego wodza obierają jeno w czasie walki z sąsiadami. Wzajemną zaczepność zwiększa jeszcze to,że sąsiadujące ze sobą hordy mówią odmiennym językiem.

Olbrzymi obszar ziemi pomiędzy równikiema ósmym stopniem szerokości stanowi jeden las.Hordy rozproszyły się po nim, posuwając się w głąbwraz z zakrętami rzeki, nie mając warunków uprawiania ziemi. Labirynt rzeczny sprawił, że żadnanie wiedziała, z kim sąsiaduje. Dzikie te okoliceAmeryki przywodzą na myśl pierwotny stan ludzkości, kiedy zaczynała się rozprzestrzeniać po ziemi.Nie ma tu powolnej przemiany koczownictwa i myśliwstwa w wyższe formy organizacji społecznej.W strefie umiarkowanej, nad Missouri i na wyżynieMeksyku jest Amerykanin strzelcem, w gorącychokolicach lesistej Guajany sadzi on wprawdzie maniok, banany i kukurudzę, ale ziemia jest tak rodzajna, iż mały wysiłek pracy nie przywiązuje go do niej.Szczepy tutejsze zmieniają często miejsce pobytuwzdłuż tej samej rzeki. Mieszkaniec pobrzeży Orinoka zabiera trochę ziarna na zasiew i wędrując zakłada swe krótkotrwałe plantacje, czyli conuco, jakArab, który przenosi namiot i zmienia pastwisko.Mnóstwo zdziczałych roślin uprawnych, znajdywane po lasach, świadczy, iż żyje tu lud rolniczy wprawdzie, ale obyczaje posiada koczownicze. Oczywiściemowy nie ma o stałych osiedlach, uprawie zboża nawiększą skalę i większym obszarze, wymagającymwydatniejszej pracy.

Dnia 5 maja ruszyliśmy do naszej pirogi, która nareszcie dotarła do Caño Pimichin. Musieliśmy brnąćprzez liczne strumienie pełne żmij wodnych, co wymagało pewnej ostrożności. W lasach Pimichinudrzewa dosięgają również stu dwudziestu stóp wysokości. Zdumiewająca obfitość roślin i różnorodność gatunków rosnących razem jest skutkiem wielkiej rodzajności gleby i nadmiaru wilgoci, tak że sokikrążą z żywością nie napotykaną chyba nigdzie indziej na świecie.

Przenocowaliśmy w świeżo opuszczonej chacie,w której beztroska rodzina indyjska zostawiła nawetprzybory rybackie, garnki i maty plecione z łyka palmowego i powędrowała kędyś dalej.

Błotniste okolice Javity i Pimichinu są ojczyznąniezliczonych żmij. Przed objęciem opuszczonej chaty zabili Indianie dwa wielkie węże zwane mapanare,jadowite gady o rudawo czerwonym grzbiecie i białym brzuchu. W chacie zastaliśmy dużo różnych ziół,spaliśmy na nich, gdyż nie można było umocować hamaków, toteż mieliśmy trochę strachu. I rzeczywiście znalazła się rano żmija pod skórą jaguara, naktórej spał jeden z naszych ludzi. Indianie twierdzą,że gady te, o ile się ich nie drażni, są powolne w ruchach i podchodzą do ludzi, gdyż lubią ciepło ciała.Nad rzeką Magdaleny wpełzł istotnie wielki wąż dołoża jednego z naszych towarzyszy podróży i przespał się wraz z nim, nie czyniąc mu nic złego.

Dnia szóstego maja odbiliśmy od brzegu o świcie,zbadawszy poprzód dno i boki pirogi. Stały się oneskutkiem tarcia cieńsze, ale nie popękały. Uznaliśmy tedy, że statek wytrzyma podróż trzystumilową, z biegiem Río Negro, pod prąd Casiquiare i znowu z biegiem Orinoka, aż do Angostury. Pimichin,zwany tu cano, czyli potok, ma szerokość Sekwanypod Tuilleriami, ale rosnące w jego korycie drzewazacieśniają je nieraz do trzydziestu i czterdziestumetrów. Takich wysp drzewnych jest osiemdziesiątpięć, skutkiem czego podróż trwa dość długo. Przezpięć i pół godzin płynęliśmy wzdłuż zakrętów wąskiej smugi wody, a potem nareszcie dostaliśmy sięna Río Negro.

Odetchnąłem z ulgą przebywszy tę rozległą siećwód, gdyż teraz bliższa mi stała się nadzieja dopięciagłównego celu podróży, to jest astronomicznego wyznaczenia tego ramienia Orinoka, które wpada doRío Negro, a którego istnienie raz po raz podawanebyło w wątpliwość i to w ciągu całych lat pięćdziesięciu. Przez cały czas podróży wzdłuż lesistych, pozbawionych historii brzegów Casiquiare marzyłemo tym, jak o słynnym Eufracie i Oksusie.

Pośród tak bujnej przyrody człowiek traci tutajswe znaczenie. Nic nie przeszkadza rozwojowi roślinności. Gruba warstwa próchnicy świadczy o długiej działalności organicznej. Panami rzeki są krokodyle i lwy, po lasach krążą bez obawy jaguary, pekari, tapiry i małpy. Jest to ich dziedzictwo. Rola człowieka spada do zera niemal, co przygnębia i wywołuje wrażenie, że się znajdujemy wśródjakiegoś zgoła innego świata, który nas nie wydał.

Minąwszy ujście Conorichite i misję Davipe, dotarliśmy o zachodzie do wyspy Dapa, nader malowniczopośród rzeki położonej. Napotkaliśmy też ze zdziwieniem trochę uprawnego pola i chatę indyjską nawzgórzu. Czterej dzicy siedzieli u ogniska, zajadającjakieś ciasto czarno upstrzone, co pobudziło nasząciekawość. Czarne cętki były to wielkie mrówki,zwane vachacos, ciasto zaś, wysuszone nad ogniem,usmolone było w dymie. Obok ogniska wisiało kilkaworków. W chacie spało około czternastu ludzi namatach, jeden nad drugim, wszyscy zaś byli nadzy.Nie zwracali wcale na nas uwagi, gdy jednak ukazałsię pater Zea, przyjęto go z oznakami wielkiej radości. Dwie młode kobiety wstały z mat, by nam przyrządzić casavę (pieczywo z manioku). Spytaliśmyprzez tłumacza, czy ziemia jest tu rodzajna i powiedziano nam, że maniok się nie udaje, natomiast jestto błogosławiony kraj smakowitych mrówek. Vachacos stanowią istotnie pożywienie Indian z nad RíoNegro. Gdy casava była gotowa, kazał pater Zea,któremu febra nie odebrała apetytu, przynieść wędzone vachacos, zmieszał owady z ciastem i skłoniłnas do pokosztowania. Miały smak zjełczałego masła. Maniok nie był kwaśny, ale nie mogliśmy przyznać zakonnikowi, jakoby nam smakował ten, zdaniem jego, „wyśmienity pasztet mrówczy”.

Ulewa zmusiła nas do noclegu w przepełnionejchacie. Indianie spali tylko od ósmej do drugiej, potem zaś zaczęli rozmawiać ze sobą, przyrządzaćgorzki napój, zwany cupana, podsycać ogień i żalićsię na zimno, mimo że termometr wskazywał 21 stopni Celsjusza.

W San Carlos zamieszkaliśmy u komendanta fortu,porucznika milicji. Z galerii domu był piękny widokna trzy długie wyspy gęsto zalesione. Rzeka płynietu prostą linią z północy na południe, jakby sztuczniewykopanym korytem. Ciągle zachmurzone niebo nadaje krajobrazowi charakter poważny, a nawet niecoposępny. We wsi napotkaliśmy dwa piękne drzewajuvii, która daje trójkątne orzechy, zwane w Europie amerykańskimi lub „znad Amazonki”. Nosiona nazwę Bertholletia excelsa, a w ciągu lat ośmiudorasta trzydziestu stóp wysokości.

Siła zbrojna wynosiła tu, na granicy, 17 ludzi,a skutkiem wilgotnego powietrza, ani cztery karabiny nie były gotowe do strzału. Szaniec, czyli, jak gotu zowią, Castillo de San Felipe, położony jest naprzeciwko San Carlos na zachodnim brzegu Río Negro. Jest to czworokątna warownia z ledwo widocznym rowem fortecznym. Posiada wszystkiego razem czternaście armat, bez lawet, pilnowanych przezdwu ludzi. Wokoło stoją trzy czy cztery chaty indyjskie. Nazywa się to wieś San Felipe, a w celu przekonania rządu madryckiego o rozkwicie chrześcijańskich osiadłości rzekoma wieś owa posiada swą osobną księgę metrykalną. Wieczór, po oddzwonieniuna Anioł Pański, złożono komendantowi raport i zameldowano poważnie, że około fortecy panujespokój.

Ponieważ podróż od ujścia Río Negro do Gran-Pará trwa około 25 dni, przeto mogliśmy jechaćAmazonką aż do granicy Brazylii, zamiast wracaćprzez Casiquiare i Orinoko na północny brzeg Caracas. Ale powiedziano nam w San Carlos, że zewzględów politycznych trudno nam będzie dostać sięz posiadłości hiszpańskiej na terytorium portugalskie. Po powrocie do Europy pojęliśmy dopiero całeniebezpieczeństwo takiego kierunku podróży. Życzliwe dzienniki rozgłosiły w Brazylii, że ja zwiedzę misje nad Río Negro i zbadam kanał naturalny, łączącyoba wielkie zlewiska wód. W tym pustkowiu nie widziano instrumentów mierniczych w niczyich rękach,jak tylko komisji granicznej, a zacni niżsi urzędnicyrządu portugalskiego nie mieli dotąd pojęcia (podobnie jak ów misjonarz, wspomniany w poprzednimrozdziale), „by ktoś mógł podejmować długą, uciążliwą podróż w celu mierzenia ziemi, która nie jest jegowłasnością”. Wydano tedy rozkaz przychwyceniamnie, wraz z instrumentami, a szło zwłaszcza o wykazy obserwacji astronomicznych, które mogły narazić państwo na wielkie straty. Schwytano by nasprzeto, zawieziono po Amazonce do Gran-Pará,a potem odesłano do Lizbony.

Spędziliśmy w San Carlos del Río Negro trzy noce. Liczę noce, nie dni, gdyż czekałem przejściaprzez południk którejś z gwiazd i nie zmrużyłem oka.Ale nie powiodło mi się nawet oznaczyć szerokości,chociaż instrumenty były gotowe każdej chwili doużytku. Cóż za różnica pomiędzy dwoma strefamitej samej krainy! Niebo Cumany ciągle pogodne, jakw Persji czy Arabii, i horyzont Río Negro, przysłonięty wiecznymi chmurami, jak na wyspach Far-oerbez słońca i gwiazd! Opuściłem szaniec San Carlosz tym większym smutkiem, że nie miałem nadziei,by gdzieś w pobliżu dało się oznaczyć szerokośćgeograficzną.

Na Casiquiare

Dnia 10 maja ruszyliśmy przed świtem w górę RíoNegro, do ujścia Casiquiare, wyładowawszy nocą pirogę na nowo. Zadaniem moim było stwierdzenieistotnego biegu tej właśnie rzeki, która łączy ze sobą Orinoko i Amazonkę. Od lat pięćdziesięciu wiedziano o tym naturalnym kanale pomiędzy dwoma potężnymi zlewiskami, mnie atoli przypadło zadaniestwierdzenia definitywnego i wyznaczenia geograficznego położenia. Głównie szło o punkt wpływu doRío Negro i punkt rozwidlenia Orinoka. Gdybyśmynie ujrzeli słońca, ni gwiazd, oznaczenie to byłobyniemożliwe, a przeto daremna cała długa, uciążliwapodróż. Towarzysze nasi chcieli wracać najkrótsządrogą przez Pimichin i małe rzeczki, ja jednak i Bonpland uparliśmy się stanowczo przy pierwotnym planie, naszkicowanym podczas podróży przez wielkąkataraktę. Za hańbę uznalibyśmy, gdyby nam odebrać miało otuchę pochmurne niebo lub strach przedmoskitami na Casiquiare. Indyjski sternik, któryniedawno był w Mandavaca, zapewniał nas wymownie, że poza czarnymi wodami Río Negro „wielkiegwiazdy zjadają chmury”, toteż wykonaliśmy zamiarpowracania przez Casiquiare do San Fernando nadAtabapo i szczęściem dla celów naszych ziściły sięsłowa Indianina. Białe wody wróciły nam powolipogodne niebo, gwiazdy, moskity i krokodyle.

W odległości ośmiu mil od szańca San Carloswpłynęliśmy w Río Casiquiare. Charakter krajobrazu jest tu ten sam, co nad Río Negro. Gęstwa drzewotacza brzegi. Ale Casiquiare ma białe wody i zmienia ciągle kierunek. Zrazu jest niemal szerszy odRío Negro i powyż Vasivy mierzy 500 do 560 metrów.Sporą część nocy wyglądałem nadaremnie gwiazd.Mimo białej wody mglisto było tu jeszcze.

Jedenastego maja wyruszyliśmy dość późno, niemając zamiaru płynąć daleko. Dolne warstwy mgłyzaczęły nabierać konturów chmur, a górą wiało lekko od wschodu. Zwiastowało to zmianę pogody, toteż nie chcieliśmy się oddalać od ujścia Casiquiarew nadziei, że nocą zdołam zaobserwować przejściejakiejś gwiazdy przez południk.

Już o piątej rozłożyliśmy się obozem przy Piedrade Culimacari, samotnym bloku granitowym. W tympustkowiu, z niewyraźnymi jeno śladami człowieka,starałem się czynić spostrzeżenia zawsze przy ujściu rzeki lub jakiejś łatwej do rozpoznania skale.Tylko takie stałe punkty mogły bowiem służyć zapodstawę mapy. W nocy z 10 na 11 maja zdołałemwyznaczyć chronometrycznie dobrze szerokość, według gwiazdy alfa konstelacji Krzyża Południowego.Długość wyznaczyłem już mniej ściśle na podstawiedwu pięknych gwiazd dolnych Centaura. W ten sposób stwierdzone zostało dość dokładnie dla celówgeograficznych położenie ujścia Río Pacimoni, szańca San Carlos i punkt połączenia Casiquiare z Río Negro.

Zadowoleni tymi wynikami pracy opuściliśmy dnia12 maja w nocy Piedra Culimacari. Plaga moskitówzwiększała się w miarę oddalania od Río Negro.W dolinie Casiquiare nie ma zankudów, natomiast inne komary są jeszcze zjadliwsze. Przed dotarciemdo misji w Esmeralda mieliśmy spędzić w tych niezdrowych okolicach jeszcze osiem nocy pod gołymniebem, toteż sternik tak pokierował drogą, że mogliśmy skorzystać z gościnności misjonarzy w Mandavaca i przenocować we wsi Vasiva. Z trudem wielkim parliśmy się pod prąd, który wynosił 9 do 11stóp w sekundzie, to znaczy około 8 mil morskich nagodzinę. Ostatni obóz nocny oddalony był w liniiprostej co najmniej trzy mile od misji w Mandavaca,a wioślarze nasi pracowali dzielnie, mimo to jednakzużyliśmy na tę krótką przestrzeń czternaście godzin.

W Mandavaca zastaliśmy zacnego starego misjonarza, który spędził lat 20 w Bosques del Casiquiarei miał ciało tak skłute przez moskity, że trudno byłodostrzec jego białą skórę. Opowiadał nam o swymopuszczeniu i bezradności wobec wielu zbrodni, jakie się dzieją w misjach Mandavaca i Vasiva. W tejostatniej pożarł niedawno pewien indyjski alcaldejedną ze swych żon, wypasłszy ją poprzód należycie.Ludożerstwo nie jest w Guajanie wywołane głodemani przesądami wiary, jak na wyspach południowych,ale żądzą zemsty nad pokonanym lub „zboczeniemsmaku”. Zwyciężywszy nieprzyjacielską hordę, zjadają podczas uczty zwłoki jednego z poległych. Napadłszy nocą bezbronną rodzinę albo zabłąkanegow lesie wędrowca, kroją ciało i niosą w triumfie dodomu. Dzicy gardzą wszystkim, co nie przynależydo rodziny lub szczepu i polują jak na zwierzynę naczłonków innej hordy. Znają obowiązki względemrodziny, ale nie mają pojęcia o ludzkości całej. Toteż bez miłosierdzia mordują dzieci i kobiety szczepu wrogiego i pożerają je z apetytem po bitwie lubnapadzie.

— Nie macie panowie pojęcia — mówił stary misjonarz — jak zepsute są te famiglia de Indios.Przyjmuje się na przykład do wsi ludzi innego szczepu, wydają się łagodni, uczciwi i pracują dzielnie.Bierze się ich na wycieczkę (entrada) w celu chwytania tubylców i nagle ogarnia ich szał, rozbijają, zabierają wszystko i kryją kawałki zwłok! — Mieliśmyw pirodze pewnego Indianina, zbiegłego z nad RíoGuaisia, który w ciągu kilku tygodni tak się ucywilizował, że nam pomagał ustawiać instrumenty podczas nocnych obserwacji. Był z pozoru dobroduszny,rozumny, tak że chcieliśmy go wziąć na stałe za pomocnika. Ku wielkiemu zdumieniu, dowiedzieliśmysię od niego, w rozmowie prowadzonej przez tłumacza, że „mięso małpy manimonda jest co prawdaczarniejsze, ale zdaniem jego smakuje jak mięso ludzkie”. Zaręczał, że członkowie jego szczepu „zjadająjeno dłonie ludzkie, podobnie jak łapy niedźwiedzie,zaś resztę odrzucają”. Mówiąc to, wyrażał gestamiwielki apetyt. Spytaliśmy go, czy i tu, w misji maochotę na cheruvichahenę (mięso ludzkie), a on odparł spokojnie, że tu jadł będzie to, co los padres.

Masy owadów, żyjące w tym wilgotnym klimacieniszczą, jak i nad Río Negro, młode kultury. Mimopogodnego nieba nie opadał tu nigdy hydrometr poniżej 52 stopni. Wszędzie napotyka się wielkie mrówki sunące gromadami. Pożerają one chciwie soczyste rośliny pobrzeża, gdyż w głębi lasu wszystkojest łykowate i twardsze. Misjonarz chcący wyhodować sałatę lub inną jarzynę europejską musi zawieszać swój ogród w powietrzu. Napełnia kanoe dobrąziemią i wiesza je na palach cztery stopy nad ziemią,przywiązując linami z chiquichiqui lub stawiając nalekkim rusztowaniu. Młode sadzonki wolne sąwówczas od chwastów, robaków ziemnych i mrówek, które maszerują dalej spokojnie, nie wiedząc,co nad nimi rośnie i nie włażą na pale pozbawionekory. Notuję to na dowód, jak trudno jest człowiekowi osiągnąć coś w tych nadbrzeżnych okolicach,gdzie panuje jeno roślinność i zwierzęta.

Dnia 14 maja odpędziły nas już o drugiej w nocyod brzegu moskity i mrówki. Sądziliśmy zrazu, że teostatnie nie wyłażą po sznurach mat. Może też spadły na nas z drzew, dość, że rady sobie z nimi daćnie mogliśmy. Rzeka zwężała się coraz bardziej,a brzegi stawały tak bagniste, że Bonplandowi z wielkim przyszło trudem dotrzeć do wielkiej karolineiokrytej purpurowym kwieciem. Drzewo to stanowitu, jak i nad Río Negro, największą ozdobę lasów.

Od 14 do 21 maja sypialiśmy zawsze pod gołymniebem, nie mogę jednak podać miejscowości, bowiem kraina ta jest tak dzika i tak bezludna, iż z wyjątkiem paru rzek Indianie nie znali nazw punktów,które zdejmowałem kompasem. Zdołałem przy pomocy obserwacji gwiazd oznaczyć szerokość na przestrzeni całego stopnia.

Im bliżej mieliśmy rozwidlenie Orinoka, tym uciążliwsze były noce. Nawet ten, kto obeznany jestz bujnością tropikalną, pojęcia mieć nie może o szalonym rozpasaniu roślin w tych okolicach. Brzeginikną, a ściana liści i pni stanowi ramę rzeki. Mieliśmy przed sobą kanał czterystumetrowej szerokości, ujęty w liany, i nie było sposobu wylądować.Często szukaliśmy o zachodzie przez godzinę przeszło nie już brzegu, ale kawałka ziemi mniejszą okrytego gęstwą, tak by Indianie mogli wyrąbać siekierami przestrzeń potrzebną dla kilkunastu ludzi naobóz. O nocowaniu w pirodze mowy nie było. Dręczące nas za dnia moskity pokrywały wieczorem warstwą toldo, czyli dach z liści palmowych, słoniącynas od deszczu. Popuchły nam ręce i twarze. Dumny ze swych moskitów u katarakt pater Zea musiałprzyznać, że nigdzie tak złośliwych nie ma owadów,jak na Casiquiare. Pośrodku gęstwy leśnej trudnonam było wielce o drzewo opałowe, gdyż wszystkojest tu tak soczyste, że się nie chce palić. W brakustałych brzegów, nie mieliśmy też suszu „ugotowanego w słońcu”, jak mówią Indianie. Ognia potrzebowaliśmy właśnie dla ochrony przed zwierzętami,a szczędziliśmy go na przyrządzenie potraw, korzystając z resztek zapasów naszych.

Osiemnastego maja dotarliśmy do miejsca, gdzie nabrzegu stały dzikie kokosowce. Deszcz lał, ale lianytworzyły wcale dobry dach, który Indianie uszczelnili jeszcze pędami helikonii i muzacei. Ogniskaoświetlały pnie sześćdziesięciostopowej wysokościi festony okrytych kwiatami lian, a dym wił sięwskroś nich, co tworzyło przepyszny obraz. Trudnobyło jednak korzystać z wypoczynku, gdyż za każdym oddechem wciągaliśmy w usta fale moskitów.

Podczas ostatniego noclegu przydarzyło nam sięcoś, co zaznaczam dla zobrazowania podróży naszejprzez te dzikie kraje. Ledwośmy rozłożyli obóz, rozległ się z kępy pobliskich drzew wrzask jaguara.W gęstwie tej żyją jeno zwierzęta mogące łazić podrzewach, a więc wszelkie rodzaje kotów, czwororęki, wiwery itp. Nawykli do niebezpieczeństwai nie zwracając nań systematycznie, rzec można, uwagi, niceśmy sobie z tego nie robili. Pies nasz, wielki dog, szczekał przez czas jakiś, potem jednakskrył się, skowycząc, pod nasze maty. Zdziwiła nasbardzo bojaźliwość dzielnego dotąd zwierzęcia. Rano okazało się, że pies znikł. Widocznie porwały gojaguary, gdy, nie słysząc już ich wrzasków, oddalił siępoza obóz. Nad rzeką Magdaleny i nad Orinokiemopowiadano mi nieraz o starych, przebiegłych jaguarach, które porywały nawet z samych obozówzwierzęta, ścisnąwszy im gardło, by nie mogły krzyczeć. Czekaliśmy na psa długo, lecz daremnie. Potrzech dniach, wracając tędy, szukaliśmy wszędziepsa, który nam towarzyszył od samego Caracasui mnóstwo razy umknął wpław przed krokodylami.Niestety został rozszarpany przez jaguary. Wspominam o tym, by dać wyobrażenie o obyczajach tychpstrych drapieżców.

Dwudziestego pierwszego maja wpłynęliśmy w odległości trzech mil od Esmeraldy z powrotem w łożysko Orinoka, które opuściliśmy przed trzema miesiącami przy ujściu Guaviare. Od Angostury dzieliłonas jeszcze 750 mil morskich, ale mieliśmy płynąćz biegiem rzeki i to sprawiło nam wielką ulgę w cierpieniach. Płynąc w dół, można się trzymać środkałożyska, gdzie jest znacznie mniej moskitów, natomiast posuwając się w górę, trzeba kołować przybrzegach ze względu na prąd i plaga ta daje się więcej we znaki.

Słynny punkt rozwidlania się Orinoka przedstawiawspaniały obraz. Naprzeciwko, na prawym brzegu,leży amfiteatralnie granitowe gniazdo Duidy. Misjonarze uważają za wulkan tę górę wysoką na 8 tysięcy stóp. Stroma jest od południa i zachodu i wygląda imponująco ze swym nagim, kamiennym szczytem. Na łagodniejszych jednak stokach, gdzie jestjeno trochę ziemi, okrywają ją potężne lasy. U stópDuidy leży misja Esmeralda, wioska o osiemdziesięciumieszkańcach, rozłożona na równi poprzecinanejpasmami czarnej, ale czystej wody. Jest to rzeczywista łąka, na której widnieją grupy palm mauritia,amerykańskich drzew sagowych.

W Esmeraldzie nie zastaliśmy misjonarza, a ksiądz,odprawiający tu nabożeństwo, mieszkał o pięćdziesiąt mil dalej w Santa Barbara. Musi podróżowaćcztery dni pod prąd rzeki, toteż przybywa tu ledwokilka razy w ciągu roku. Przyjął nas bardzo życzliwie pewien stary żołnierz, biorąc za kramarzy katalońskich, handlujących z misjami. Ujrzawszy naszepapiery przeznaczone do suszenia roślin, rzekł z uśmiechem: — Tutaj nie znajdziecie zbytu na taki towar. Pisujemy niewiele, a suchych liści bananówi kukurydzy używamy, jak wy w Europie papieru,do zawijania małych przedmiotów, np. igieł, szpileki haczyków na ryby! — Stary żołnierz był przedstawicielem władzy świeckiej i duchownej zarazem, uczył dzieci, nie katechizmu co prawda, ale odmawiania różańca, dla rozrywki dzwonił w kościele, a czasem uniesiony gorliwością wykorzystywał swój strójkościelnego w sposób, który nie bardzo się podobałtubylcom.

Esmeralda słynie z wyrobu kurary, trucizny używanej podczas łowów i w walce. Jest to jedna z najbardziej zabójczych substancji.

Nie byliśmy chorzy, ale osłabiła nas długa podróż,komary, złe jedzenie i przesiadywanie w wilgotnym,ciasnym kanoe. Nie posunęliśmy się w górę, płynąc dookolic poza ujściem Río Guapo, co uczynić należałodla zbadania jego źródeł. Byliśmy jednak tylko prywatnymi podróżnikami, którym pozwolono zwiedzać misje, i musieliśmy się ograniczać do spokojnych krain. Guapo dzieli jeszcze 15 mil od raudalu Guahiribów, na nim zaś czuwają ciągle Indianie z łukami, niepuszczając dalej na wschód białego ani nikogo, ktoprzybywa z posiadłości tego punktu, na którym zatrzymać się musiał don Francisco Bovadilla, komendant wojsk znad Río Negro, gdy szedł ze zbrojnymi.Rzeź, jaką wówczas urządził pośród dzikich, rozjuszyła ich jeszcze bardziej przeciw mieszkańcom misji i uczyniła podejrzliwszymi.

Z biegiem rzeki

Piroga nasza gotowa była do drogi dopiero okołotrzeciej w nocy, gdyż musiano ją oczyścić z mrówek,które się rozgnieździły w ścianach podczas podróżypo Casiquiare, oraz w dachu z liści palmowych, podktórym trzeba było leżeć na wznak jeszcze przez dnidwadzieścia dwa.

W chwili odbicia od brzegu zbiegli się wokoło nasludzie, rzekomo biali, hiszpańskiego pochodzenia,błagając, byśmy się wstawili za nimi u namiestnikaw Angosturze, by im zezwolił wrócić w stepy (llanos).Gdyby im łaska ta została odmówiona, prosili przynajmniej o przesiedlenie do misji nad Río Negro,gdzie jest chłodniej i mniej komarów. — Jakkolwiekwiny nasze są wielkie — mówili — odpokutowaliśmyjuż chyba dwudziestoletnią męką pośród tych moskitów!

Nasłuchawszy się tyle o tych strasznych owadach,trudno pojąć, by zniknięcie ich niespodziane mogłonapełnić ludzi niepokojem. Opowiadano nam w Esmeraldzie, że pewnego wieczoru, w roku 1795, w porze wieczornej, kiedy zazwyczaj moskitów najwięcejw powietrzu, znikły one nagle na całą godzinę. Niebyło ni jednego mimo pogody i ciszy powietrza, cozapowiadało deszcz bliski. Trzeba żyć w tych krajach, by zrozumieć, jak dalece zjawisko to musiałowszystkich zdumieć. Winszowano sobie wzajemi pytano, czy owa felicidad (szczęśliwość), owoalivio (ulga) długo potrwać może. Za chwilę jednak miast radości i rozkoszowania się ulgą,wszyscy uczuli strach przed wytworami własnejwyobraźni. Mówiono sobie, że prawa natury doznały wstrząsu, a miejscowi uczeni i starzy Indianieprorokowali straszliwe trzęsienie ziemi. Kłócono się,nadsłuchiwano najlżejszego szmeru liści, gdy zaś powietrze napełniły z powrotem moskity, nastała ogólna radość. Niepodobna powiedzieć, co wywołałoowo zjawisko, odmienne zresztą całkiem od normalnej zmiany gatunków w poszczególnych porach dnia,ale zainteresowało nas żywe opisywanie go przez tubylców, jako dowód, że człowiek czuje nawykowąskłonność do znanych dobrze cierpień codziennych.

Z podróży naszej od Esmeraldy do ujścia Atabapomógłbym podać jeno opis rzek i bezludnych miejscowości.

Dnia 31 maja przebyliśmy wodospady Guahiboi Garcity. Przed zachodem słońca zwiedziliśmy położoną na wschodnim brzegu jaskinię Ataruipe, mieszczącą, zda się, groby całego wygasłego plemienia.Słynie ona pośród tubylców.

Wchodzi się na nagą skałę granitową, tak śliską,że gdyby nie twarde, trudno wietrzejące kryształyfeldszpatu, nie byłoby o co zaczepić nogi. Ze szczytugóry widać archipelag wysp, porosłych palmami, rozrzuconych po spienionym łożysku rzeki. Od zachodu na lewym brzegu rozłożyły się sawanny nad Metą,podobne z dala do zielonego jeziora.

Słońce oświecało samotną górę stożkowatą Unianę, tym wyższą z pozoru, że tonącą dołem we mgle.Pod nogami ujrzeliśmy krągłą zamkniętą dolinę, ponad którą unosiły się drapieżne ptaki, rzucając naskały przelotne cienie.

Przez wąską grzbietowinę dotarliśmy na drugiszczyt, krągły, zarzucony ogromnymi blokami granitu. Masy te miały po kilkadziesiąt stóp średnicyi były tak dokładnie kuliste, że w jednym jeno punkcie, rzec można, stykały się ze sobą, za najmniejszymwstrząśnieniem gotowe runąć na dół. Nie pamiętamtego rodzaju naturalnych wytworów wietrzenia granitu.

Na planie dalszym, gdzie zbocze pokrywał gęstylas, było wejście do groty Ataruipe. Jest to nie grota właściwa, ale wyskok skalny, w którym siły przyrody wyżłobiły dużą wklęsłość. W cmentarzyskutym całego wygasłego ludu naliczyliśmy rychło około600 doskonale zachowanych szkieletów, które leżaływ tak regularnych szeregach, że trudno się było pomylić w liczeniu. Każdy spoczywał w koszu, uplecionym z żeber liści palmowych. Kosze te, zwanemapires, tworzą coś w rodzaju worów, a są tak przystosowane do rozmiarów zwłok, że nawet zmarłenoworodki mają swoje własne koszyczki. Szkieletysą zgięte wpół i tak kompletne, iż nie brak żadnemujednego stawu palcowego. Zmarłego kładą tu na czasjakiś do ziemi, by mięso zeszło z kości, po czym szkielet skrobią ostrymi kamykami do czysta.

Trudno określić wiek tych szczątków, nie ma chyba szkieletów starszych nad lat sto, ale mogły się onew powietrzu tak suchym zachować także znaczniedłużej w pierwotnym stanie. Wedle legendy Indianplemienia Guahibo, wojowniczy Aturowie schronilisię przed Karaibami na tę skałę pośród wielkich katarakt i z wolna wyginął ten szczep, wraz z językiemswoim.

W milczeniu wracaliśmy do łodzi, pogodną, cichąnocą przelśnioną gwiazdami, a ponad ziemią wirowały rdzawo błyszczące chmury komarów. Ścianycmentarnej groty pokrywały sploty woniejącej wanilii i festony bignonii, a na wierzchołku chwiały sięz lekka smukłe pnie palm.

Pozostaliśmy w misji Atures tak jeno długo, jaktrwał transport pirogi naszej przez wielką kataraktę. Postępować z nią należało ostrożnie, gdyż dnoi boki ścieńczały wielce od tarcia. Pożegnaliśmy zacnego ojca Zeę, który został w Atures, po dwumiesięcznej wspólnej wędrówce i dzielonych z nami utrapieniach. Trapiła go dotąd febra, ale przywykł doniej już i nie zwracał na nią wcale uwagi.

Odważyliśmy się przebyć w zużytej pirodze naszejostatnią część raudalów Ature. Wysiadając raz poraz, przekraczaliśmy skaliste progi, łączące poszczególne wyspy. Na samotnych tych rafach gnieździ siękurka skalna, o złocistym upierzeniu, najpiękniejszymoże z ptaków podzwrotnikowych. Zatrzymaliśmysię przy raudalito Canucari, utworzonym z ogromnych, spiętrzonych zwałów granitu. Bloki te, mająceczęsto kształt sferoidy o kilku stopach średnicy, leżące na sobie, tworzą obszerne jaskinie. Weszliśmydo jednej w celu zebrania nitkowatych porostów wodnych okrywających ściany. Mieliśmy widowiskonajciekawsze może z oglądanych nad Orinokiem.Ponad głowami naszymi płynęła potężna rzeka, dostęp mieliśmy otwarty, a tuż przed nami ogromnymlukiem rzucał się w dół wodospad, tworząc ścianęwodną. Nie wszystkie jednak ściany groty byty takszczelne, jak się wydawało zrazu i gdzieniegdzie widzieliśmy spore pasmo wody.

Wypadło nam jednak zażywać dłużej tego pięknego widoku niźliśmy pragnęli. Nasza piroga miałaprzepływać wąski kanał przy brzegu, zatoczyć łuki zabrać nas po drugiej stronie zapory. Czekaliśmyjednak półtorej godziny nadaremnie. Nadeszła noc,a z nią burza. Lało jak z cebra. Obawialiśmy się, żepiroga nasza rozbiła się o skały, a Indianie wrócilipo prostu do misji, obojętni jak zawsze, gdy idzie o innych. Zostaliśmy we trzech tylko, przemoczeni, zatrwożeni losem łodzi, i nie było innego wyjścia, jaktylko spędzić noc wśród huku wody, w przeciekającej grocie. Bonpland powziął myśl, by, zostawiwszymnie z don Mikołajem Sotto, przebyć wpław rzekęi uzyskać pomoc ojca Zei z misji. Z trudnością zdołaliśmy go powstrzymać od tego niewykonalnego planu. Nie znał wcale labiryntu kanalików i wiróww poszczególnych miejscach i nie dotarłby przenigdydo misji. Nagle przekonaliśmy się, że Indianie fałszywie nas poinformowali o nieobecności krokodyliwśród katarakty. Przynieśliśmy tu ze sobą klatkiz małpami i postawili na skale. Przemoczone zwierzątka zaczęły piszczeć i to zwabiło dwa krokodyle,widać stare, gdyż pancerz miały ołowianoszary.Mrowie nas przeszło na wspomnienie kąpieli naszejpośrodku samego raudala. Po długim czekaniu ujrzeliśmy na koniec Indian. Sternik nie mógł przejechaćzbyt płytkim kanałem i długo szukał lepszej drogipomiędzy wysepkami. Piroga nie uległa na szczęściekatastrofie i w niespełna pół godziny załadowano nanią z powrotem instrumenty, zapasy i zwierzętanasze.

Misja Uruana posiada niezwykle malowniczą okolicę. Mała wioska indyjska oparta jest o wysoką góręgranitową, a wszędzie spośród drzew i ponad ichczubami sterczą złomy i słupy skalne. Od strony domu misyjnego Orinoko wygląda wspaniale. Ma tutajprzeszło pięć tysięcy metrów szerokości i płynie prosto, ku wschodowi, bez zakrętów, niby olbrzymimkanałem sztucznym.

Misję zamieszkują Otomakowie, jeden ze szczepów najniżej kulturalnie stojących. Jedzą oni ziemię, to znaczy przez kilka miesięcy w roku dla zaspokojenia głodu łykają wielkie ilości ziemi, bezszkody dla zdrowia. Podczas niskiego stanu wodyw Orinoko i dopływach żywią się rybami i żółwiami,które zabijają nader zręcznie za pomocą strzałw chwili pokazania się ich na powierzchni wody.Gdy rzeka wzbierze, ustaje rybołówstwo, a wówczaswracają Otomakowie do jedzenia ziemi, której całemasy gromadzą po chatach. Są to kule o kilku calach średnicy i składają się z tłustej gliny. Otomakowie przypisują sytość temu właśnie jadłu, nie zaśmałym ilościom dodatkowego pożywienia, jakie przelotnie zdobyć mogą.

Rzadko spędzaliśmy noce na lądzie, chociaż plagamoskitów malała coraz to bardziej w miarę posuwania się w dół rzeki. Dnia 8 czerwca wylądowaliśmy naprzeciw ujścia Río Apure, gdzie Orinoko zwraca się na wschód. Ujrzeliśmy złomy granitowe sterczące stromo z ziemi, a z ich szczytu zobaczyliśmyw stronie północnej llanos, czyli stepy, ciągnące sięaż do krańców widnokręgu. Nawykli od długiegoczasu do ogromnych lasów, doznaliśmy silnego i nowego wrażenia. Po zachodzie stepy nabrały szarozielonej barwy, a że widok zamykała sama jeno kulistość ziemi, wydawało się, iż gwiazdy wschodząz toni morza. Najwytrawniejszy marynarz uległbyzapewne temu wrażeniu.

Dnia 9 czerwca napotkaliśmy dużo statków z towarami, płynących przy pomocy żagli w górę Orinoka, a potem Apury. Była to uczęszczana linia wodna pomiędzy Angosturą i prowincją Varinas. Tędyudał się z powrotem do domu towarzysz nasz donMikołaj Sotto.

Z wielką radością wylądowaliśmy w Angosturze,stolicy hiszpańskiej Guajany. Wracaliśmy z krajówbezludnych niemal, toteż miasto sześciotysięczne wydało nam się niezwykle ożywione. Otoczyła nas atmosfera celowo zorganizowanej pracy, skromnepokoiki uznaliśmy za apartamenty, a każdy, kto siędo nas odezwał, wydał nam się człowiekiem wprostgenialnym.

Przykra sprawa zatrzymała nas niestety przez cały miesiąc w Angosturze. Bonpland zapadł na gorączkę i po kilku dopiero tygodniach mogliśmy ruszyć dalej. Przepłynąwszy po raz ostatni Orinoko,pojechaliśmy przez stepy Wenezueli, docierając 23lipca do miasta Nueva Barcelona, mniej ucierpiawszyod żaru llanos, do czego przywykliśmy, niż z powoduzawiei piaszczystych, które nam poraniły skórę. Potem pożeglowaliśmy do Cumany łodzią, wiozącą kakao. Dnia 16 listopada pożegnaliśmy towarzyszy,udając się do Hawany. Noc była rozkosznie chłodna.Patrzyliśmy długo ze wzruszeniem na białe, coraz todalsze brzegi i palmy Manzanaresu, oświetlone księżycem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.