drukowana A5
25.42
Złoty garnek

Bezpłatny fragment - Złoty garnek


Objętość:
104 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0310-7

Wigilia pierwsza

Nieszczęsne przygody studenta Anzelmusa. — Higienicznytytoń konrektora Paulmanna i złotozielone węże.

W dzień Wniebowstąpienia, o godzinie trzeciej popołudniu w Dreźnie pędził pewien młodzieniecprzez Czarną Bramę i wpadł prosto w koszyk z jabłkami i ciastkami, które sprzedawała jakaś stara, brzydkakobieta — tak że wszystko, co ocalało szczęśliwie odzgniecenia, rozsypało się, a ulicznicy wesoło dzielilisię zdobyczą, jakby dla nich rozrzuconą przez śpieszącego się pana. Stara zaczęła krzyczeć gwałtu, a nato kumoszki porzuciły swoje stragany z ciastkamii wódką, otoczyły młodzieńca i lżyły go z taką prostacką gwałtownością, że ten, oniemiały ze zmartwienia i wstydu, wyciągnął tylko swój mały, niezbytobficie napełniony woreczek z pieniędzmi, który starałakomie chwyciła i szybko schowała. Szczelnie zwartekoło rozluźniło się wtedy wprawdzie, lecz zaledwiemłodzieniec wyrwał się zeń co prędzej, stara krzyknęła za nim:

— Tak, pędźże! Pędźże dalej, czarci synu! Zginieszw krysztale, już ci bliżej niż dalej, tak! w krysztale!

Przeraźliwy, skrzeczący głos starej miał w sobie cośokropnego, tak że zdumieni przechodnie przystanęlicicho, a śmiech, który się wkoło przed chwilą rozlegał, nagle umilkł.

Student Anzelmus (on właśnie był tym młodzieńcem), chociaż nie rozumiał dziwnych słów starej, uczuł,że ogarnia go mimowolny strach, i uskrzydlił jeszczebardziej swoje kroki, aby umknąć przed skierowanyminań spojrzeniami ciekawego tłumu. A kiedy tak sięprzeciskał przez zbitą gromadę strojnych ludzi, słyszał, jak szemrano na wszystkie strony:

— Biedny młody człowiek! — A niechże tę przeklętą babę!

Tak tedy, w najszczególniejszy sposób, tajemniczesłowa starej nadały śmiesznej przygodzie pewien odcień tragizmu i dzięki temu ze współczuciem spoglądano teraz na młodzieńca, którego przedtem nie zauważono wcale. Kobiety, patrząc na jego krzepką postać i twarz urodziwą, której wyraz potęgował jeszczepłomień wewnętrznego wzburzenia, wybaczały mucałą jego niezręczność jak również strój, który nic niemiał wspólnego z jakąkolwiek modą. Jego szczupaczoszary frak był tak skrojony, jak gdyby twórca jego,krawiec, krój współczesny znał tylko ze słyszenia,a czarne, atłasowe, starannie utrzymane pantalonynadawały całości pewien styl powściągliwy, profesorski, pozostający w zupełnej sprzeczności z zachowaniem się i szczególnym położeniem młodzieńca.

Gdy wreszcie student nasz dobiegł do końca alei,wiodącej do Linckesches Bad, był już tak wyczerpany,że oddech mu zapierało. Musiał zwolnić kroku; alezaledwie śmiał wzrok oderwać od ziemi, gdyż wciążjeszcze jabłka i ciastka tańczyły mu przed oczyma,a przyjazne spojrzenia spotykanych dziewcząt wydawały mu się tylko odblaskiem złośliwego śmiechu spodCzarnej Bramy. Tak doszedł aż do wejścia prowadzącego do kąpieliska. Ciągnęły tam całe szeregi świątecznie ubranych ludzi. Z wnętrza gmachu dochodziłydźwięki orkiestry dętej, a gwar wesołych gości stawałsię coraz głośniejszym.

Biednemu Anzelmusowi prawie że łzy stanęływ oczach; dzień Wniebowstąpienia był dla niego zawsze wyjątkowo uroczystym świętem rodzinnym, więci on miał zaczerpnąć ze źródeł szczęśliwości Linkowego raju; tak, chciał się posunąć aż do pół porcji kawyz rumem i butelki dubeltowego piwa — i aby takwspaniale użyć, wziął więcej pieniędzy niż zwykle,więcej, niż mógł był sobie pozwolić. I oto fatalny upadek w kosz z jabłkami pozbawił go wszystkiego, comiał przy sobie. O kawie, o dubeltowym piwie, o muzyce, o widoku postrojonych dziewcząt, krótko mówiąc — o wszystkich wymarzonych rozkoszach niebyło już co myśleć; przeszedł obok nich powolii wreszcie udał się drogą, prowadzącą ku Elbie; byłazupełnie pusta. Pod jakimś krzakiem czarnego bzu, cowyrastał z muru, znalazł ciche, ustronne miejsce; tamsiadł i nabił fajkę higienicznym tytoniem, który mupodarował jego przyjaciel, konrektor Paulmann.

Tuż przed nim pluskały i szumiały fale złotożółtejElby; poza nią wspaniałe Drezno dumnie i śmiałostrzelało lśniącymi wieżycami w woniejące sklepienienieba, które spływało ku kwitnącym łąkom i świeżymzielonym lasom, a z głębokiego mroku wynurzał sięłańcuch gór, przypominając daleki kraj Czechów. Alestudent Anzelmus posępnie patrzał w tę dal, zawzięcie puszczał w powietrze kłęby dymu i wreszcie głośno dał wyraz swemu smutkowi, mówiąc:

— A jednak to prawda; urodziłem się, by dźwigaćwszelkie możliwe krzyże, znosić wszelkie możliwenieszczęścia! Że nigdy nie zostałem królem migdałowym, że w „cetno czy licho” zawsze zgadywałem fałszywie, że chleb z masłem zawsze upadał mi na posmarowaną stronę — o całej tej nędzy wcale już niechcę wspominać; ale czyż to nie straszne jakieś przeznaczenie, że odkąd diabłu na pociechę zostałem studentem, od razu stałem się i nadal pozostaję pośmiewiskiem kolegów? Czy włożę kiedy nowy surdut, nieplamiąc go od pierwszego razu czymś tłustym lub niedziurawiąc go źle zatkniętą szpilką w najwidoczniejszym miejscu? Czy ukłonię się kiedy jakiemu radcylub jakiej damie, nie gubiąc przy tym kapelusza lub,co gorsza, nie potykając się haniebnie i nie wywracając na równej drodze? Czyż nie płacę stale, w każdydzień jarmarczny w halach targowych około trzech-czterech groszy za rozdeptane garnki, bo diabeł kładzie mi w głowę, by iść wprost przed siebie jak lemingi? Czy przyszedłem choć raz w porę na wykład lubtam, gdzie mnie zaproszono? Cóż pomogło, że wychodziłem z domu o pół godziny wcześniej i stawałem pode drzwiami z ręką na klamce? Gdy z uderzeniem godziny chciałem tę klamkę nacisnąć, szatan wylewał mimiednicę wody na głowę lub kazał mi się zderzyćz kimś, kto właśnie wychodził, tak że zaplątywałem się w tysiące zatargów i przez to omijało mniewszystko.

Ach! ach! Gdzież jesteście, błogie sny o przyszłymszczęściu? Jak to ja dumnie marzyłem, że dojdę tu ażdo rangi tajnego sekretarza! Ale czyż moja zła gwiazda nie uczyniła najlepszych protektorów moich wrogami?

Wiem, że ten radca tajny, któremu mnie polecono,nie znosi ostrzyżonych włosów; fryzjer z trudemprzyczepia mi mały warkoczyk w tyle głowy, ale przypierwszym ukłonie fatalny sznurek pęka, a wesołymops, który mnie obwąchuje, z triumfem aportuje warkoczyk panu radcy tajnemu. Ja rzucam się na psaprzerażony i wpadam na stół, przy którym pan radcapracował jedząc śniadanie — i oto filiżanki, talerze,kałamarz i puszka z piaskiem zlatują z hałasem napodłogę, a strumień czekolady i atramentu zalewa napisany przed chwilą raport. — Czyś pan zwariował?! — ryczy rozzłoszczony radca tajny i wyrzucamnie za drzwi.

Cóż to pomoże, że mi pan konrektor Paulmann robi nadzieję na posadę sekretarza? Czyż pozwoli na tozła gwiazda, która mnie wciąż prześladuje?!

Albo dzisiaj! Chciałem ten miły dzień Wniebowstąpienia przepędzić tak przyjemnie, chciałem przecieżcoś niecoś na ten cel poświęcić. Mogłem równie dobrze jak każdy inny gość u Linka zawołać z dumą: —Kelner! Butelka dubeltowego piwa! Ale proszę o najlepsze! — Mógłbym był tam siedzieć aż do późnegowieczora, może nawet tuż obok jakiejś grupki wspaniale ubranych, pięknych dziewcząt. Dobrze wiem, żenabrałbym wtedy odwagi, stałbym się zupełnie innymczłowiekiem; tak! posunąłbym się aż do tego, że gdyby jedna z nich zapytała: — Która też może być terazgodzina? — albo: — Cóż to oni grają? — podskoczyłbym wtedy lekko, nie wywracając mojej szklanki, niepotykając się o ławkę; podszedłbym kilka kroków,ukłonił się i powiedział: — Mademoiselle, pozwoli pani sobie wyjaśnić, to jest uwertura z Dziewicy Dunaju — albo: — Zaraz wybije szósta — Czyż jest naświecie człowiek, który by mi to wziął za złe? Nie! Jestem przekonany, że owe dziewczęta popatrzałyby nasiebie z takim filuternym uśmiechem, jak to zwyklebywa, kiedy nabieram odwagi i chcę pokazać, że i jatakże znam się na lekkim światowym tonie i umiemzachować się wobec dam. Ale cóż? Szatan wepchnąłmnie w ten przeklęty kosz z jabłkami i oto muszęw samotności palić tytoń higieniczny...

Tu przerwały studentowi Anzelmusowi jego rozmowę z sobą samym jakieś szczególne szmery i szelesty,które powstały w trawie, tuż obok niego, lecz wnetprześliznęły się między gałęzie i liście bzu rozpostartego tuż ponad jego głową. Raz zdawało się, że towiatr wieczorny potrząsa liśćmi, to znów, że ptaszkiigrają wśród gałęzi, goniąc się wesoło i trzepocącskrzydełkami. A potem zaczęły się jakieś szepty i gwary, jak gdyby kwiaty zadźwięczały niby dzwoneczkiz kryształu. Anzelmus słuchał i słuchał. I wtem — samnie wiedział, jak to się stało — owe gwary, szeptania,dźwięczenia zamieniły się w ciche, rozwiewające sięsłowa:

— Wśród liści — między witkami — wśród gałęzi,wśród okiści kwiatów wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami — przewijajmy siębłyszcząc — kołyszmy się w lśnieniach — szybko,szybko, w górę — na dół — słońce wieczorne ciskastrzały promienne, wietrzyk szeleści — rosa upada —śpiewają kwiaty — ruszajmy języczkami — śpiewajmy wraz z kwiatami i gałązkami — wnet gwiazdy zabłyszczą — wracać nam trzeba — wśród kwiatówi liści, między witkami wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami.

Tak brzmiała ta odurzająca mowa. Student Anzelmus myślał: Toż to przecież tylko wiatr wieczorny,szepce jednak dzisiaj zupełnie zrozumiałymi słowami.

Ale w tej samej chwili rozdzwonił mu się ponadgłową jakby trójdźwięczny akord przeczystych dzwonów z kryształu. Spojrzał w górę i zobaczył trzy lśniące zielonym złotem wężyki, co okręciły się o gałęziei wysunęły główki ku wieczornemu słońcu. I znowupowtórzyły się w tych samych słowach rozhoworyi szeptania, a wężyki przemykały się, prześlizgiwaływśród liści, gałęzi do góry i na dół; a kiedy poruszałysię tak szybko, zdało się, że to krzak bzowy sypie tysiącem płomienistych szmaragdów poprzez ciemneliście.

To słońce wieczorne tak igra i lśni na drzewie —myślał student Anzelmus; ale nagle znowu zadźwięczały dzwony z kryształu i Anzelmus zobaczył, że jeden z wężyków wyciągnął ku niemu główkę.

Jakby prąd elektryczny przebiegł mu przez ciało,zadrżał aż do dna duszy, bo oto para ciemnobłękitnychoczu spojrzała nań z niewysłowioną tęsknotą. Jakieśnigdy nie doświadczane uczucie największej błogościi najostrzejszego bólu omal nie rozsadziło mu piersi.A kiedy pełen żaru pożądania wpatrywał się w te przesłodkie oczy, silniej zadźwięczały rozkoszne akordykryształowych dzwonów, opadły nań płomienisteszmaragdy, otoczyły go, migając wokół tysiącem ogników, igrając błyszczącymi nićmi ze złota. I poruszyłsię bzowy krzak, i rzekł:

— Leżałeś w cieniu moim, mój zapach owiewał cię,aleś nie pojął mnie: zapach jest mową moją, kiedy gomiłość nieci.

Wiatr wieczorny przeleciał i rzekł:

— Owiewałem sny twoje, aleś nie pojął mnie:tchnienie jest mową moją, kiedy je miłość nieci.

Poprzez chmury wyjrzały słoneczne promienie,a blask ich zdawał się gorzeć wyrazami:

— Oblewałem cię żarem roztopionego złota, aleśnie pojął mnie. Żar jest mową moją, kiedy go miłośćnieci.

I coraz głębiej, coraz silniej zatapiał się wzrok jegow rozkoszny błękit dwojga oczu, coraz goręcej płonęła tęsknota, coraz potężniej paliło pożądanie. A wkoło zadrżało, poruszyło się wszystko, jak gdyby obudzone do radosnego życia. Kwiaty zapachniały wszystkie razem, a woń ich była jak cudny śpiew tysiącafletni; a śpiew ich niosły echem dalekim chmury złociste, mknące gdzieś w kraje nieznane. Lecz gdy tylkoostatni promień słońca zniknął za górami, a zmierzchrzucił cień na ziemię, z odległej dali zabrzmiał nagleszorstki, głęboki głos:

— Hej, hej! A cóż to tam za hałasy i gwary? Hej,hej! Kto mi tam szuka promienia za górami? Dosyćświecenia, dosyć śpiewania! Hej, hej! przez krzaki,przez trawy — Przez trawy, przez rzeki! Hej, hej! Dodo-o-o-mu! Do do-o-o-mu!

I tak rozpłynął się głos, jakby w pomruku dalekiego grzmotu, a dzwony z kryształu zazgrzytały ostrymdysonansem. Wszystko ucichło — i Anzelmus zobaczył, jak owe trzy węże, lśniąc i błyskając wśród trawy, pełzły ku rzece; szemrząc, szeleszcząc rzuciły sięw Elbę, a nad falami, w których się zanurzyły, zatrzeszczał zielony płomień i sunął po rzece ukośniew kierunku miasta.

Wigilia druga

Jak studenta Anzelmusa brano za pijanego i niespełna rozumu. — Przejażdżka po Elbie. — Aria brawurowa kapelmistrza Grauna. — Wódka żołądkówka u Conradiegoi sprzedawczyni jabłek w brązie odlana.

— Temu panu się chyba w głowie pomieszało —mówiła jakaś szanowna obywatelka, która, wracającz rodziną ze spaceru, przystanęła nagle i z założonymi rękami przyglądała się, co za niepojęte rzeczy wyprawiał student Anzelmus. Młodzieniec bowiem objąłpień bzowego drzewa i wołał bezustannie w gęstwęgałęzi i liści:

— O, tylko raz jeszcze zalśnijcie, zajaśniejcie, najdroższe, złote wężyki, tylko raz jeszcze przemówciedzwoneczkami waszych głosów! Tylko raz jeszczespojrzyjcie na mnie, rozkoszne oczy błękitne, tylkoraz jeszcze — inaczej zginę w bólu i palącej tęsknocie!

I wzdychał, i jęczał przy tym żałośnie z głębi duszy,i w pożądaniu i niecierpliwości potrząsał bzowymdrzewem, które za całą odpowiedź szeleściło liśćmigłucho i niezrozumiale i zdawało się w ten sposóbjawnie drwić z bólu studenta Anzelmusa.

— Temu panu chyba się w głowie pomieszało —powiedziała mieszczka, a Anzelmus poczuł się, jakbygo ktoś w ciężkim śnie potrząsnął lub oblał lodowozimną wodą, tak że się zbudził gwałtownie. Teraz dopiero ujrzał wyraźnie, gdzie się znajduje, i uświadomił sobie, jak to rozdrażniły go jakieś szczególniejszemary i nawet doprowadziły do tego, że zaczął głośnomówić do siebie. Zmieszany patrzał na stojącą przednim kobietę i wreszcie chwycił leżący na ziemi kapelusz, aby uciec stąd natychmiast.

Tymczasem zbliżył się doń również ojciec rodzinyi postawiwszy na trawie dziecko, które niósł na ręku,oparł się na lasce i ze zdziwieniem przypatrywał sięi przysłuchiwał studentowi. A potem podniósł fajkęi woreczek z tytoniem, które Anzelmus upuścił, i podając mu obydwa przedmioty, rzekł:

— Nie lamentujże pan tak strasznie w ciemnościi nie niepokój pan ludzi, jeżeli właściwie nic ci się niestało, tylkoś pan, jak widać, za głęboko zajrzał do kieliszka, ot, idź pan lepiej do domu i wyśpij się pan porządnie!

Student Anzelmus uczuł się bardzo zawstydzonym,wydobył z siebie tylko płaczliwe: ach!

— No, no — mówił dalej mieszczanin — nie ma sięznowu czym tak przejmować. To się zdarza najporządniejszym ludziom, a przy miłym dniu Wniebowstąpienia można przecież ze szczerego serca pozwolić sobietrochę ponad miarę. Można to chyba wybaczyć nawetsłudze bożemu — jesteś pan, zdaje się, kandydatemteologii. Ale pozwoli pan, że nabiję sobie fajkę pańskim tytoniem, bo mój się właśnie skończył.

Powiedział to właśnie, gdy student Anzelmus chciałjuż schować i fajkę, i woreczek, a teraz ów mieszczuchpowoli i z namysłem zaczął czyścić swoją fajkę, potem równie powoli zabrał się do jej nabijania. Jednocześnie zaś podeszło ku nim wiele dziewcząt, któreszeptały coś po cichu z żoną obywatela i chichotały między sobą, patrząc na Anzelmusa. A ten stał jakna ostrych cierniach i rozżarzonych szpilkach. Więcskoro tylko oddano mu fajkę i woreczek z tytoniem,uciekł stamtąd co tchu. Wszystkie dziwy, na które patrzał, ulotniły mu się zupełnie z pamięci, przypomniałsobie tylko, że pod bzowym drzewem gadał głośnojakieś niestworzone rzeczy, co było dlań tym okropniejsze, że od dawna miał głęboki wstręt do wszystkich, co mówią sami do siebie. „Szatan gada przeznich” — mawiał jego rektor, a on wierzył święcie, żeto prawda. Nie do zniesienia była myśl, że brano goza candidatus theologiae pijanego w dzień Wniebowstąpienia. Już chciał skręcić w aleję topolową przyogrodzie Cosel, gdy jakiś głos za nim zawołał:

— Panie Anzelmie! Panie Anzelmie! Do stu piorunów, dokądże pędzisz pan tak wściekle?

Student zatrzymał się, jakby w ziemię wrósł. Byłprzekonany, że wnet nowe nieszczęście zwali mu sięna głowę. Głos odezwał się znowu:

— Panie Anzelmie, no, wróćże się pan, czekamy tunad wodą!

Teraz dopiero nasz student poznał, że to jego przyjaciel, konrektor Paulmann go woła; wrócił nad Elbęi spotkał tam konrektora z dwoma córkami oraz panaregistratora Heerbranda, wszyscy mieli właśnie zamiar wsiąść w łódkę. Konrektor zaprosił studenta, abyprzejechał się z nim po Elbie i potem spędził wieczórw jego domu, znajdującym się na Przedmieściu Pirnańskim. Student Anzelmus bardzo chętnie przyjął zaproszenie, gdyż sądził, że może wymknie się jakoś fatalności, która dziś nad nim ciążyła.

Kiedy już płynęli z prądem, zdarzyło się, że na drugim brzegu, koło ogrodu Antoniego, puszczano ogniesztuczne. Z hukiem i sykiem strzelały w górę rakiety,a lśniące gwiazdy pękały w powietrzu, siejąc wokółtysiące trzaskających iskier i płomieni. Student Anzelmus siedział skulony tuż obok wiosłującego przewoźnika; kiedy zobaczył w wodzie odbicie rozpryskujących się w powietrzu iskier i wstęg ognistych, zdałomu się, że to złote wężyki pełzają po falach. Wszystkie dziwy, jakich był świadkiem pod bzowym drzewem, znowu stanęły mu jak żywe przed oczyma i odnowa ogarnęła go ta sama niewysłowiona tęsknota,to samo palące pożądanie, które mu tam zaciskały serce w kurczowo bolesnym zachwycie.

— Ach, wy żeście to znowu, wężyki złociste?! Śpiewajcie, ach, śpiewajcie! W śpiewie waszym pojawiąsię znowu te drogie, rozkoszne, ciemnobłękitne oczy.Ach, czyżbyście były tam, pod falami?

Tak zawołał student Anzelmus i uczynił przy tymgwałtowny ruch, jakby chciał zaraz skoczyć z łódkiw wodę.

— Opętany, czy co?! — krzyknął przewoźniki chwycił go za połę fraka.

Panienki, które siedziały koło niego, krzyknęłyprzerażone i uciekły na drugą stronę łodzi; registrator Heerbrand szepnął coś konrektorowi Paulmannowido ucha, na co ten zaczął mu coś długo tłumaczyć, leczstudent Anzelmus zrozumiał z tego tylko pojedynczesłowa:

—... Miewa podobne napady... jeszcześ pan nie zauważył?

Wkrótce potem powstał również konrektor Paulmann i z nieco uroczystą, urzędowo poważną minąprzysiadł się do studenta Anzelmusa; ujął go za rękęi rzekł:

— Jak się pan czuje, panie Anzelmie?

Student Anzelmus nieledwie że odchodził od przytomności, gdyż czuł, że w głębi duszy powstawało mujakieś straszliwe rozdwojenie, które na próżno starałsię opanować. Ujrzał teraz wyraźnie, że to, co uważałza lśnienia złotych wężyków, było jedynie odbiciemogni sztucznych koło ogrodu Antoniego; ale jakieś nigdy nie doświadczone uczucie, sam nie wiedział, czyrozkosz, czy ból, zaciskało mu pierś konwulsyjnie,a kiedy przewoźnik tak zanurzał wiosło w wodę, żeburzyła się i pieniła, jakby w złości, pluskała i szumiała, rozróżnił w tych bulgoczących szmerach jakby tajemne szeptanie:

— Anzelmie! Anzelmie! Czyż nie widzisz, że płyniemy ciągle przed tobą? Siostrzyczka patrzy znowu naciebie. Uwierz, uwierz, uwierz w nas!

I zdało mu się, że widzi odblask trzech zielonych,żarzących się smug. Lecz kiedy potem, z sercem zamierającym z tęsknoty, patrzał na wodę, czy nie wyjrzą nań spośród fal te rozkoszne oczy, zrozumiał znów,że ów odblask ma swe źródło w oświetlonych oknachniedalekich domów. I siedział tak, milcząc i walczącz sobą w głębi duszy; ale konrektor Paulmann zapytał jeszcze głośniej:

— Jak się pan czuje, panie Anzelmie?

Student odpowiedział bardzo nieśmiało:

— Ach, kochany panie konrektorze, gdybyś panwiedział, co ja dzisiaj za nadzwyczajne rzeczy śniłemna jawie, z otwartymi oczami, pod bzowym drzewem,pod murem ogrodu Linka, ach, na pewno nie miałbymi pan za złe, że jestem jak nieprzytomny...

— Aj, aj, panie Anzelmusie — przerwał konrektorPaulmann — miałem pana zawsze za solidnego młodzieńca, ale śnić — z szeroko otwartymi oczami śnić,a potem nagle ni stąd, ni zowąd chcieć skakać do wody — to już, przepraszam pana, to już mogą tylko ludzie niespełna rozumu albo kpy!

Studenta Anzelmusa głęboko zasmuciły ostre słowaprzyjaciela, lecz nagle odezwała się najstarsza córkaPaulmanna, Weronika, bardzo ładna, bujna, szesnastoletnia dziewczyna:

— Ach, kochany ojcze, musiało się przecież panuAnzelmusowi przytrafić coś bardzo nadzwyczajnego.Może mu się tylko zdaje, że to było na jawie, w rzeczywistości musiał pod tym bzowym krzakiem zasnąći przyśniły mu się rozmaite głupstwa, które mu teraznie dają spokoju.

— Ależ najszanowniejsza panno Weroniko, zacnykonrektorze — zabrał głos pan registrator Heerbrand — czyż nie można i nie śpiąc pogrążyć się w pewien stan marzenia, śnienia? Bo proszę tylko posłuchać, co mnie się przydarzyło. Kiedym siedział pewnego razu po obiedzie przy kawie w takim stanie majaczenia, w takiej chwili cielesnej i umysłowej błogości, przyszło mi nagle jakby natchnienie, zobaczyłem, gdzie znajduje się pewien zgubiony akt sądowy;a wczoraj znowu w podobny sposób tańcowała miprzed szeroko otwartymi oczyma jakaś wspaniała fraktura łacińska.

— Ach, najszanowniejszy registratorze — odparłkonrektor Paulmann — zawsześ pan miał taką skłonność ku poeticis, a wtedy łatwo wpada się w fantastyczność i romantyzm.

Ale studentowi Anzelmusowi było przyjemnie, żesię ktoś za nim ujął w tym niezwykle przykrym położeniu, kiedy go miano za pijanego lub niespełna rozumu, i chociaż było dość ciemno, zdało mu się, żeteraz dopiero zauważył prawdziwie ładne, cicmnobłękitne oczy Weroniki — które mu jednak wcale nieprzypominały przedziwnych oczu, widzianych podbzowym drzewem. W ogóle studentowi Anzelmusowiznów zupełnie wyleciała z pamięci cała przygoda podbzowym drzewem; uczuł, że mu lekko i wesoło —tak! — doszedł nawet jakby w nadmiarze swawolnegozuchwalstwa do tego, że przy wysiadaniu z łódki podał pomocną dłoń obrończyni swojej, Weronice, a potem, gdy szli już razem, pod rękę, doprowadził jąz taką zręcznością i tak szczęśliwie do domu, że raztylko jeden się pośliznął, a ponieważ tam właśnie była jedyna na całej drodze kałuża, więc tylko bardzonieznacznie obryzgał białą suknię Weroniki.

Szczęśliwa zmiana w usposobieniu studenta Anzelmusa nie uszła uwagi konrektora Paulmanna, któryna powrót uczuł sympatię do niego i przepraszał zaostre słowa, wypowiedziane przed chwilą.

— Tak — dodał — zapewne, liczne są na to przykłady, że nieraz uroi się człowiekowi jakie widziadło,które może go niepokoić i dręczyć; ale to jest choroba cielesna i pomagają na to pijawki, które się przystawia, salve venia, na zadku, jak to dowodził pewiensławny profesor, który niedawno umarł.

Student Anzelmus istotnie sam nie wiedział, czy byłpijany, obłąkany czy chory; w każdym jednak raziepijawki wydawały mu się zupełnie zbyteczne, ponieważ mniemane widziadła znikły zupełnie, a zresztączuł się coraz weselszym w miarę, jak starał się nadskakiwać pięknej Weronice.

Po skromnej wieczerzy, jak zwykle, zaczęło się muzykowanie; student Anzelmus musiał zasiąść przyfortepianie, a Weronika zaśpiewała coś swoim jasnym, czystym głosem.

— Szanowna panno Weroniko — rzekł registrator Heerbrand — pani ma głos jak dzwon kryształowy!

— No, to chyba nie! — wyrwało się studentowiAnzelmusowi, sam nie wiedział, jakim sposobem,a wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem i pomieszaniem.

— Kryształowe dzwony dźwięczą w bzowych drzewach tak cudnie! Tak cudnie! — mruczał dalej student Anzelmus półgłosem.

Lecz Weronika położyła mu dłoń na ramieniu i rzekła:

— Co pan tam mówi, panie Anzelmusie?

Natychmiast student znowu zupełnie otrzeźwiał i zaczął grać. Konrektor Paulmann spojrzał nań chmurnie, ale pan registrator Heerbrand położył nuty napulpicie i zaśpiewał wspaniale brawurową arię kapelmistrza Grauna. Student Anzelmus akompaniowałjeszcze coś niecoś, a wreszcie duet fugowy, który zaśpiewał z Weroniką, a który skomponował sam konrektor Paulmann, wprowadził wszystkich w znakomity humor.

Jednakże czas upływał, było już dość późno, więcregistrator Heerbrand sięgnął po laskę i kapelusz, alekonrektor Paulmann zbliżył się ku niemu tajemniczoi rzekł:

— Aj, gdybyś pan sam zechciał, szanowny registratorze, kochanemu panu Anzelmusowi, no! to, o czymprzedtem mówiliśmy.

— Z największą przyjemnością! — odpowiedział registrator Heerbrand i kiedy wszyscy usiedli, zacząłmówić, co następuje:

— Jest tutaj pewien stary, nadzwyczajny, zadziwiający człowiek; opowiadają, że służy wszelkiej wiedzytajemnej; ale ponieważ wiedza taka nie istnieje, więcja uważam go raczej za uczonego antykwariusza,a oprócz tego może za badacza, zajmującego się chemią doświadczalną. Mam na myśli oczywiście naszegotajnego archiwariusza Lindhorsta. Mieszka, jak panowie wiecie, sam w swoim starym, ustronnym domui jeśli go nie zajmują sprawy służbowe, zawsze gomożna zastać w jego bibliotece lub w jego pracownichemicznej, do której jednakże nie wpuszcza nikogo.Oprócz wielu rzadkich ksiąg posiada on także mnóstworękopisów, po części arabskich, koptyjskich, a nawetpisanych jakimiś szczególnymi znakami, nie należącymi do żadnego ze znanych języków. Otóż on właśniepragnie, aby mu je zręcznie przepisywano, a do tegotrzeba człowieka, który umie rysować piórem, któryby mógł wszystkie te znaki przenieść na pergamin —i to jeszcze tuszem — z jak największą dokładnościąi sumiennością. Praca ma się odbywać w jakimś osobnym pokoju w jego domu, pod jego osobistym kierunkiem. Oprócz obiadu, podawanego w godzinach pracy,ofiarowuje za to bitego talara dziennie i obiecuje jeszcze jakiś pokaźny podarek, jeżeli przepisywanie udasię szczęśliwie aż do końca. Praca odbywa się codziennie od dwunastej do szóstej. Od trzeciej do czwartej —obiad i odpoczynek. Ponieważ panu Lindhorstowi jużz kilkoma ludźmi nie udały się próby tego przepisywania, więc zwrócił się w końcu do mnie, abym mu wyszukał jakiegoś zręcznego kopistę, wtedy zaraz pomyślałem o panu, kochany panie Anzelmusie, ponieważwiem, że pan nie tylko bardzo ładnie i porządnie pisze,lecz także bardzo ozdobnie i czysto rysuje piórem.Jeżeli więc zechce pan w tym ciężkim czasie, dopókipan nie znajdzie jakiej stałej posady, zarabiać bitegotalara dziennie, a w dodatku jeszcze otrzymać upominek, to niechże pan będzie łaskaw zajść jutro punktualnie o dwunastej w południe do pana archiwariusza,który mieszka — no, pan pewnie wie, gdzie. Ale strzeżsię pan wszelkich plam atramentu; jeżeli kleks upadniena odpis, to musisz pan bez gadania zaczynać znówod początku, jeżeli upadnie na oryginał, to pan archiwariusz potrafi pana za okno wyrzucić, bo to człowiekprędki.

Student Anzelmus ucieszył się całą duszą z propozycji registratora Heerbranda; bo nie tylko że ładniepisał i rysował piórem, lecz mozolne, kaligraficzneprzepisywanie było wprost jego namiętnością; podziękował więc w najuprzejmiejszych słowach swoim protektorom i obiecał dobrze pamiętać o jutrzejszej godzinie dwunastej. W nocy majaczyły mu przed oczymasame błyszczące, bite talary, a w uszach brzmiał muich luby brzęk. I któż by to mógł mieć za złe biedakowi, którego dziwaczna, nieszczęsna przygoda odarłaz tak skromnych nadziei i który musiał teraz liczyć sięz każdym groszem, odmawiając sobie najdrobniejszychprzyjemności, do jakich parła go młodzieńcza żądzażycia.

Już od wczesnego rana kompletował swoje ołówki,pióra, chiński tusz; archiwariuszowi, myślał, trudnochyba będzie znaleźć lepsze przybory. Przede wszystkim zaś uporządkował swoje arcydzieła kaligraficzneoraz rysunki, aby przedstawić je archiwariuszowi nadowód, że potrafi zadośćuczynić jego wymaganiom.Wszystko poszło jak z płatka, zdawało się, że unosi sięnad nim jakaś szczególnie szczęśliwa gwiazda, krawatułożył się od razu, przy pierwszym zawiązaniu, bez zarzutu, żaden szew nie pękł, nie puściło żadne oczkow czarnych, jedwabnych pończochach, kapelusz nieupadł ani razu na zakurzoną podłogę, on zaś był jużgotów, ubrany czysto i porządnie. Jednym słowem,punktualnie o wpół do dwunastej student Anzelmus —w swoim szczupaczoszarym fraku i czarnych, atłasowych spodniach, ze zwitkiem rękopisów kaligraficznych i rysunków piórkowych w kieszeni — stał jużprzy Schlosstrasse w sklepie Conradiego i pił jeden,potem drugi kieliszek najlepszej wódki, żołądkówki,bo tutaj — myślał, uderzając się po pustej kieszeni —wnet zadzwonią bite talary.

Pomimo iż dość daleko było do ustronnej ulicy, przyktórej znajdował się odwieczny dom archiwariuszaLindhorsta, student Anzelmus zdążył przed bramę jeszcze przed dwunastą. Przystanął i przypatrywał sięwielkiej kołatce z brązu u bramy; ale kiedy wrazz ostatnim potężnie rozbrzmiewającym w powietrzuuderzeniem godziny dwunastej na zegarze wieżowymkościoła Świętego Krzyża chciał chwycić za kołatkę,aby zadzwonić, nagle wyrzezana na kołatce twarz wyciągnęła się we wstrętnym grymasie, wykrzywiła sięw szatańskim, szyderczym uśmiechu, niebieskie oczybłysnęły żarem. Ach! To była sprzedawczyni jabłekspod Czarnej Bramy. Ostre zęby zgrzytnęły w obwisłej gębie, a w zgrzycie tym charczało:

— Ty durniu! durniu, durniu, Waruj teraz, waruj!Czemużeś się wyrwał! Durniu!

Student Anzelmus rzucił się w tył przerażony, chciałchwycić za węgar u bramy, lecz dłoń jego natrafiła nasznurek od dzwonka i pociągnęła ku sobie, a wtedy zaczęło dzwonić i dzwonić, coraz mocniej, fałszywiej,przeraźliwiej, a w opuszczonym domu echo rozbrzmiewało głucho i szydziło okropnie, mknąc poprzez pustesale:

— Zginiesz w krysztale! Zginiesz w krysztale!!

Groza ogarnęła studenta Anzelmusa, mróz febryczny wstrząsnął nim kurczowo od stóp do głów. Sznurod dzwonka opuścił się ku niemu i stał się olbrzymim,białawym, przezroczystym wężem, który oplótł goi dławił, coraz silniej i silniej zaciskając zwoje, ażkruche członki miażdżone z trzaskiem popękały, ażkrew wytrysnęła z żył przenikając w przezroczysteciało węża i barwiąc je na czerwono.

— Zabij mnie! Zabij mnie! — chciał krzyczeć Anzelmus w dzikim strachu, ale krzyk jego był jeno jakgłuche rzężenie.

Wąż podniósł głowę i długi, ostry język z rozpalonej stali położył na jego piersi, a wtedy wnikliwy,ostry ból przeciął raptownie arterie życia Anzelmusai ogarnęło go zapomnienie.

Kiedy znów przyszedł do siebie, leżał na swoimubogim łóżku. Przed nim stał konrektor Paulmanni mówił:

— Na miłość boską, co pan wyrabiasz, kochany panie Anzelmusie!

Wigilia trzecia

Wiadomości o rodzinie archiwariusza Lindhorsta. — Błękitne oczy Weroniki. — Registrator Heerbrand.

— Duch unosił się nad wodami i przewalało się coś,i huczało w spienionych bałwanach, i z grzmotem spadało w bezdenne przepaści, które otworzyły swe czarne paszczęki, by wchłaniać i wchłaniać pożądliwie.A skały granitowe, jak pełni chwały zwycięzcy,wznosiły swe zębato ukoronowane głowy, czyniącstraż nad doliną, aż słońce przyjęło ją na swe matczyne łono i otaczając złotymi promieniami, pieściło ją,ogrzewało, niby w palących ramionach. A wtedy tysiąc nasion, drzemiących pod piaskiem jałowym, obudziło się z głębokiego snu; i wysunęły się przed oblicze matczyne zielone listki, łodygi, a kwiaty, jakuśmiechnięte dzieci na zielonej łące, spoczywaływ zalążkach i pączkach, póki ich matka także nieobudziła, i przystroiły się tymi blaski, którymi obdarzyła je dobroć matczyna, by cieszyły się przepychemwłasnego ubarwienia. Ale w środku doliny znajdowałsię czarny wzgórek, który wznosił się i opadał, jakpierś człowieka, gdy ją wzdyma tęsknota. Z czeluściwybuchały kłębiące się dymy i zbijając się w marywrogie, olbrzymie, próbowały zasłonić matki oblicze;lecz ona przywołała burzę, która rzuciła się na niei rozpędziła je; a kiedy czysty promień znowu spoczął na czarnym wzgórzu, wtedy w nadmiarze zachwytu wykwitła stamtąd promienista lilia, otwierając swe cudne listki, niby usta rozkoszne, by chłonąćsłodkie pocałunki matczyne. Wtedy olśniewająceświatło przeszło przez dolinę. Był to młodzieniec Fosforus, którego płomienista lilia spostrzegła i ogarnięta gorącą, tęskną miłością błagała: „Ach, bądź moimna wieki, piękny młodzieńcze! Albowiem kocham cięi zginę, jeżeli mnie opuścisz”. Młodzieniec Fosforus odpowiedział: „Pragnę być twoim, o piękny kwiecie,ale ty wtedy jak wyrodne dziecko opuścisz ojca i matkę, nie będziesz już chciała znać swoich rówieśników, zapragniesz być większą i potężniejszą niżwszystko, co cieszy się z tobą razem, jako podobnetobie. Tęsknota, która teraz tak lubo ogrzewa całątwą istotę, rozbita na tysiąc promieni, sprawi ci mękinajsroższe; albowiem zmysłowość rodzi żądzę, a rozkosz najwyższa wzniecona przez iskrę, którą w ciebie rzucę, będzie beznadziejnym bólem, w którym zginiesz, by narodzić się znowu, lecz w innej, obcej sobiepostaci. Tą iskrą jest myśl!” „Ach — skarżyła sięlilia — czemuż nie mogę być twoją w tym płomieniu,jaki teraz we mnie płonie? Czyż mogłabym cię kochaćwięcej niż teraz, czyż mogłabym patrzeć na ciebie jakteraz, gdybyś mnie zniszczył? ” I pocałował ją młodzieniec Fosforus i jakby na wskroś światłem przeniknięta, stanęła cała w płomieniach, z których powstała nowa, obca istota, co szybko uleciała w doliny, by krążyć po nieskończonych przestworzach, anidbając o rówieśników młodości, ani też o ukochanegomłodzieńca. A ten opłakiwał utraconą kochankę, gdyżi jego także tylko bezgraniczna miłość do pięknej liliisprowadziła w samotną dolinę; a skały z granitu pochyliły swe głowy, współczując boleści młodzieńca.Ale jedna ze skał otworzyła swe łono i z szumem potężnych skrzydeł wyleciał z niej czarny smok i powiedział: „Bracia moi — metale drzemią tam w głębinach, ale ja nie śpię, ja czuwam i chcę ci dopomóc.” — I wznosząc się, opadając i krążąc, smokchwycił wreszcie istotę z lilii poczętą, zaniósł ją napagórek i wziął ją pod swoje skrzydła; a wtedy napowrót stała się lilią, ale pozostała w niej myśl i szarpała jej wnętrze, a miłość ku młodzieńcowi Fosforusowi stała się palącym bólem, od którego, owiane jadowitymi dymy, więdły i umierały kwiaty, co dawniej cieszyły się jej widokiem. Młodzieniec Fosforuswłożył lśniący pancerz, mieniący się tysiącem barwi promieni i walczył ze smokiem, który uderzył swymczarnym skrzydłem o zbroję, aż jasny, mocny dźwiękrozbrzmiał w dolinie; a od tego potężnego dźwiękuznowu ożyły kwiaty i trzepotały się jak barwne ptaki wkoło smoka, aż opuściły go siły, aż, zwyciężony,ukrył się w ziemi głębinach. Lilia była wolna, młodzieniec Fosforus objął ją pełen palącego pożądania,niebiańskiej miłości, a w uniesieniu radosnym pokłoniły się jej kwiaty i ptaki, i nawet wysokie skałyz granitu, jako królowej doliny.

— Przepraszam pana, to są jakieś wschodnie bajdy, szanowny panie archiwariuszu! — odezwał się panregistrator Heerbrand — my zaś prosiliśmy pana przecież, abyś nam pan, jak to pan zwykle czyni, opowiedział coś ze swojego tak bardzo osobliwego życia, naprzykład jaką przygodę z podróży, no, ale przecieżcoś prawdziwego.

— Więc o cóż chodzi? — odpowiedział pan archiwariusz Lindhorst. — To, co wam opowiedziałem, jestczymś jak najbardziej prawdziwym, co właśnie miałem na podorędziu dla was, a co zarazem łączy sięw pewien sposób z moim życiem. Gdyż ja właśniepochodzę z owej doliny, a płomienista lilia, która tambyła królową, jest moją praprapraprababką, wskutekczego jestem właściwie księciem.

Wszyscy wybuchnęli niepohamowanym śmiechem.

— Śmiejcie się sobie z całego serca — mówił dalej archiwariusz Lindhorst — to, co tu, zresztą dośćpobieżnie, opowiedziałem, może się wam zapewne wydawać wariackie i głupie, ale swoją drogą nic maw tym ani cienia niedorzeczności, ani też nawet żadnej alegorii, tylko dosłowna prawda. Gdybym byłwiedział, że tak mało przypadnie wam do gustu tawspaniała historia miłosna, której i ja także zawdzięczam swe istnienie, byłbym wam opowiedział raczejcoś niecoś o nowinach, których mi dostarczył mój bratpodczas wczorajszych odwiedzin.

— Aa, jak to?! Więc pan ma brata, panie archiwariuszu? Gdzież on jest? Gdzie mieszka? Czy jesttakże urzędnikiem królewskim albo może prywatnymuczonym? — zapytywano ze wszystkich stron.

— Nie! — odpowiedział chłodno archiwariusz, zażywając niedbale niuch tabaki — on zszedł na złądrogę i przystąpił do smoków.

— Jakże to pan był łaskaw powiedzieć, najszanowniejszy panie archiwariuszu? — zabrał głos registrator Heerbrand. — Do smoków?!

— Do smoków?! — rozległo się ze wszystkich stronjak echo.

— Tak, do smoków — mówił dalej archiwariuszLindhorst. — Była to właściwie desperacja. Wiadomowam, moi panowie, że mój ojciec umarł bardzo niedawno, najwyżej trzysta osiemdziesiąt pięć lat temu — dlatego też noszę jeszcze żałobę; otóż on właśnie pozostawił mi w spadku, jako swemu ulubieńcowi, wspaniały onyks, który brat mój chciał posiąśćza wszelką cenę. Przy zwłokach ojca pokłóciliśmy sięo ten klejnot tak bezwstydnie, że nieboszczyk straciłcierpliwość, zerwał się i zrzucił mojego brata ze schodów. Ten zaś tak bardzo to sobie wziął do serca, żestante pede przystąpił do smoków. Obecnie mieszkaw jakimś lasku cyprysowym niedaleko Tunisu i tampilnuje sławnego mistycznego karbunkułu, na któryczatuje jakiś piekielny nekromanta, co bawi na letnimmieszkaniu w Laponii; dlatego też brat — jeżeli michce przelotnie opowiedzieć, co tam dobrego słychaću źródeł Nilu — może zejść z posterunku zaledwiena kwadransik, kiedy nekromanta opatruje właśniew ogrodzie swe grzędy salamander.

Po raz drugi obecni wybuchnęli szalonym śmiechem,ale studentowi Anzelmusowi zrobiło się po prostustraszno. Nie mógł spojrzeć w surowe, jakby zamarłeoczy archiwariusza Lindhorsta, aby nie zadrżeć dogłębi w niepojęty dla niego samego sposób. Chwilami szorstki, ale dziwnie metalicznie brzmiący głos archiwariusza Lindhorsta miał dlań coś tak tajemniczownikliwego, że czuł, jak mu szpik w kościach tężeje.

Zdawało się, że niepodobna będzie już dzisiajosiągnąć właściwego celu, dla którego registrator Heerbrand zabrał ze sobą młodzieńca do kawiarni. Poowym wypadku przed domem archiwariusza Lindhorsta nie można było w żaden sposób namówić studenta Anzelmusa, aby odważył się pójść tam po raz drugi. Bo według jego najgłębszego przekonania tylkoprzypadek ocalił go, jeśli nie od śmierci, to w każdym razie od niebezpieczeństwa pomieszania zmysłów. Konrektor Paulmann przechodził przez ulicęwłaśnie wtedy, kiedy młodzieniec leżał bez przytomności przed bramą, a jakaś stara kobieta — odstawiwszy na bok swój kosz z jabłkami i ciastkami —zajmowała się nim. Konrektor Paulmann sprowadziłnatychmiast nosze i kazał go przenieść do domu.

— Można o mnie myśleć, co się komu podoba —mówił student Anzelmus — można mnie uważać zawariata albo nie, dość, że na młocie przed bramą wykrzywiła się, wyszczerzyła na mnie przeklęta twarzczarownicy spod Czarnej Bramy; co się potem stało,0tym już wolę wcale nie mówić; ale gdybym, ocuciwszy się z omdlenia, zobaczył przed sobą znowu tępiekielnicę, co jabłka sprzedaje (boć to ona właśniepochylała się tam nade mną), to w jednej chwili dostałbym jakiegoś ataku sercowego albo pomieszaniazmysłów.

Wszystkie namowy, wszelkie rozsądne przedstawienia konrektora Paulmanna i registratora Heerbrandanie doprowadzały do niczego, nawet niebieskookaWeronika nie mogła go wyrwać ze stanu jakiegośgłębokiego zamyślenia, w które się pogrążył. Zaczętogo wreszcie uważać za istotnie chorego umysłowoi szukano sposobów, aby go rozerwać, a registratorHeerbrand przypuszczał, że najskuteczniejszym na tosposobem będzie zajęcie u archiwariusza Lindhorsta,a mianowicie kopiowanie rękopisów. Stąd powstał zamiar, by przy jakiejś okazji przedstawić studenta Anzelmusa archiwariuszowi Lindhorstowi, a ponieważregistrator Heerbrand wiedział, że ten bywa prawieco wieczór w pewnej znanej kawiarni, zaprosił studenta Anzelmusa, aby co wieczór tam zachodził i najego koszt wypijał przy fajce szklankę piwa, aby czynił to dopóty, dopóki w ten lub inny sposób nie zawrze znajomości z archiwariuszem i nie omówi ostatecznie sprawy przepisywania rękopisów. StudentAnzelmus zgodził się na ten projekt z największąwdzięcznością.

— Będzie pan miał zasługę przed Bogiem, szanowny registratorze, jeżeli pan przyprowadzi do rozumutego młodzieńca — mówił konrektor Paulmann.

— O, tak, zasługę przed Bogiem! — powtórzyła Weronika, podnosząc pobożnie oczy ku niebu i myślącjednocześnie, że student Anzelmus już teraz jest przecież bardzo miłym młodzieńcem, nawet bez tego rozumu!

Kiedy więc archiwariusz Lindhorst, z kapeluszemi laską w ręku, chciał już właśnie skierować się kudrzwiom, registrator Heerbrand chwycił szybko studenta Anzelmusa za rękę i zastępując z nim razemdrogę archiwariuszowi, powiedział:

— Najzacniejszy panie archiwariuszu, oto jest niezwykle biegły w kaligrafii i rysunku stundent Anzelmus, który pragnie przepisywać pańskie rzadkie rękopisy.

— Niezwykle mi przyjemnie — odparł szybko archiwariusz Lindhorst, wcisnął na głowę swój trójkątny, żołnierski kapelusz, i usunąwszy na bok registratora Heerbranda i studenta Anzelmusa, zbiegłz ogromnym hałasem ze schodów, tak że obaj stanęliw osłupieniu, wytrzeszczając oczy na drzwi, które imzatrzasnął przed nosem, aż zawiasy zazgrzytały.

— To jest doprawdy zupełnie zdumiewający starzec — rzekł registrator Heerbrand.

— Zdumiewający starzec... — wybełkotał studentAnzelmus, czując, jak lodowaty strumień mrozi muwszystkie żyły, tak że nieledwie skamieniał w nieruchomy posąg.

Ale wszyscy goście śmieli się, mówiąc:

— Pan archiwariusz był dzisiaj znowu w swoimdziwacznym humorze, jutro zaś pewno będzie łagodny, cichy i nie przemówi ani słowa, będzie wpatrywał się w kłęby dymu z fajki lub czytał dzienniki;nie trzeba na to zupełnie zwracać uwagi.

Tak, to prawda — myślał student Anzelmus — któżby na to zważał! Czyż archiwariusz nie powiedział,że mu jest niezwykle przyjemnie, że chcę mu przepisywać rękopisy? Bo i dlaczegóż registrator Heerbrandzastąpił mu drogę właśnie wtedy, kiedy on chciał iśćdo domu? Nie, nie, to jest w gruncie rzeczy kochanyczłowiek ten pan tajny archiwariusz Lindhorst i zdumiewająco liberalny, tylko ma dziwaczny sposób rozmawiania. W ogóle, co mi to szkodzi? Idę tam jutropunktualnie o dwunastej — i niech się temu sprzeciwi choćby sto sprzedawczyń jabłek w brązie odlanych!

Wigilia czwarta

Melancholia studenta Anzelmusa. — Szmaragdowe zwierciadło. — Jak archiwariusz Lindhorst odleciał jako olbrzymi sęp, a student Anzelmus nie napotkał nikogo.

Zapytam chyba po prostu ciebie samego, łaskawyczytelniku, czyś nie miewał w swym życiu takich godzin, ba! takich dni i tygodni, w których wszystkietwoje codzienne sprawy wzbudzały w tobie męczącyniesmak i nudę, i w których wszystko, co uważałeśza godne twych myśli, naraz okazywało się niedorzecznym i marnym? Sam nie wiedziałeś wtedy, corobić i dokąd się zwrócić; pierś napełniało ci jakieśgłuche uczucie, że gdzieś kiedyś musi się spełnić takie marzenie, wobec którego wszelka rozkosz ziemska jest niczym, i którego twój duch, jak trwożliwe,surowo chowane dziecię, nie śmie nawet wypowiedzieć; a w tęsknocie owej za tym nieznanym, co nibysen pachnący wszędzie, gdzie tylko byłeś, dokądeśtylko szedł, otaczało cię przejrzystymi postaciami,rozpływającymi się pod bystrzejszym spojrzeniem,stawałeś się głuchy na wszystko, co cię otaczało.Mętnym wzrokiem patrzałeś wokoło, jak zakochanybeznadziejnie, i całe to barwne ludzkie targowisko,co kotłowało się przed twymi oczyma, nie sprawiałoci ani bólu, ani radości, jakbyś już nie należał do tegoświata.

Jeżeliś, miły czytelniku, przechodził kiedy takiechwile, to znasz już z własnego doświadczenia stan,w jaki popadł student Anzelmus.

W ogóle chciałbym, aby mi się już teraz udało,miły czytelniku, jak najżywiej przedstawić twoimoczom studenta Anzelmusa. Bo w rzeczy samej, w noce bezsenne, które poświęcam opisywaniu jego niesłychanie dziwnej historii, tyle naopowiadałem rzeczy zdumiewających, jak upiorne widziadła wypłaszających mi życie codzienne zwyczajnych ludzi, żeniepokój mnie ogarnia, czy w końcu nie przestanieszwierzyć zarówno w studenta Anzelmusa, jak i w archiwariusza Lindhorsta, ba, może nawet poweźmieszpewne wątpliwości co do konrektora Paulmanna i registratora Heerbranda, chociaż przynajmniej ci dwajostatni zacni mężowie teraz jeszcze przechadzają siępo Dreźnie.

Spróbujże więc, miły czytelniku, w tym państwiebajecznym, pełnym wspaniałych dziwów, które aż dodna wstrząsają duszę to błogością najwyższą, to przerażeniem okropnym, ach, tam, gdzie nieubłagana bogini uchyla zasłony, że majaczy się nam, iż oglądamyjej oblicze — ale nierzadko uśmiech przebłyśnie w surowym spojrzeniu, i to jest słonecznie drażniący żart,który igra z nami we wszelkich oszołamiających cudach, tak jak matka przekomarza się z najukochańszymi dziećmi — tak! w tym państwie, które namduch otwiera tak często — przynajmniej we śnie —spróbuj, miły czytelniku, wyobrazić sobie poznane jużpostacie takimi, jakimi je widzisz koło siebie w codziennym lub, jak to się mówi, w pospolitym życiu.Uwierzysz wtedy, że całe to wspaniałe państwo bliższym ci jest, niżeś to zwykle przypuszczał — i towłaśnie jest moim najserdeczniejszym pragnieniem,do tego zmierzam w zadziwiającej opowieści o studencie Anzelmusie.

Otóż, jak powiedziałem, student Anzelmus, od owego wieczora, kiedy ujrzał archiwariusza Lindhorsta,popadł w jakąś marzycielską zadumę, która uczyniłago zupełnie bezwrażliwym na wszelkie zewnętrzneobjawy codziennego życia. Czuł, jak poruszała musię w głębinach duszy jakaś moc nieznana i sprawiałaten ból rozkoszny, który jest właśnie tęsknotą, cozwiastuje człowiekowi inne, wyższe istnienie. Najmilej mu było, gdy błądził samotnie po łąkach i lasach,kiedy mógł, wolny od wszystkiego, co wiązało goz jego ciężkim życiem, patrzeć jeno w przerozmaiteobrazy, wykwitające z głębin jego własnej duszy,i odnajdywać w nich siebie samego.

I zdarzyło się, że raz, wracając tak z jakiegoś dalekiego spaceru, przechodził koło tego szczególnegobzu, pod którym wówczas, jak zaczarowany, ujrzałtyle nadzwyczajności; uczuł, że go zdumiewającoprzyciąga zielony szmat murawy, lecz zaledwie siętam usadowił, gdy wszystko, co widział wtedy jakbyw niebiańskim zachwycie i co wyparła mu z duszyjakby obca jakaś siła, zamajaczyło mu znowu przedoczami jak żywe, jakby zobaczył to po raz drugi. Ba!Zdawało mu się jeszcze wyraźniej niż wtedy, że terozkoszne, ciemnobłękitne oczy należą do złotozielonego węża, wysuwającego się z wnętrza bzowegodrzewa i że w wijących się skrętach wysmukłegociała znów wybłysną te przecudne dźwięki kryształowych dzwonów, które go napełniały taką błogościąi zachwytem. I tak jak wówczas w dzień Wniebowstąpienia, objął pień bzu i wołał w gęstwę gałęzii liści:

— Ach, jeszcze raz cię zobaczyć, cudny, zielonywężyku! Jak się przewijasz, jak się prześlizgujesz,jak bujasz wśród gałęzi! Tylko raz na mnie spojrzyjswymi rozkosznymi oczami! Ach, ja ciebie tak kocham, ja przecież zginę marnie z żalu i boleści, jeżelinie powrócisz!

Jednakże głucha cisza panowała dokoła — i tylkobez szeleścił gałązkami i liśćmi, całkiem niezrozumiale, jak wówczas.

Lecz studentowi Anzelmusowi zdało się, że już wie,co mu się tak poruszało niepokojąco w głębi duszy,ach, co mu pierś rozdzierało w bólu bezmiernej tęsknoty.

— Czyż może to być co innego — mówił — niż to,że ja cię tak zupełnie, całą duszą, tak śmiertelnie kocham, ty przecudny, złoty wężyku, że ja bez ciebienie mogę żyć, że będę musiał zginąć w beznadziejnejnędzy, jeżeli nie zobaczę już ciebie, jeżeli nie będziesz moją, ukochaną serca mojego — ale ja wiem,że będziesz moją, a wtedy spełni się wszystko, cozwiastują mi przepiękne marzenia z innego, wyższego świata.

Odtąd student Anzelmus chodził pod bzowe drzewo co wieczora, kiedy słońce sypało płomienistymzłotem już tylko na wierzchołki drzew, i z głębi piersi, najżałośliwszymi tony wołał w gęstwę gałęzi i liści,przywoływał swoją słodką ukochaną, złotozielonegowężyka.

Kiedy pewnego razu uczynił to w zwykły sposób,nagle zjawił się jakiś wysoki, chudy pan, owiniętyszerokim, jasnoszarym płaszczem, i zawołał błyskającku niemu wielkimi, ognistymi oczyma:

— Hej, hej! A co tam tak jęczy i zawodzi? Hej, hej,przecież to pan Anzelmus, który chce przepisywaćmoje rękopisy.

Studenta Anzelmusa niemało przeraził ten potężnygłos: bo to był ten sam, który wołał wówczas, w dzieńWniebowstąpienia: „Hej, hej! A cóż to tam za hałasyi gwary!?” Nie mógł słowa wydobyć ze zdumieniai strachu.

— No, cóż panu jest, panie Anzelmie? — mówił dalej archiwariusz Lindhorst (bo on był właśnie tym panem w białawoszarym płaszczu). — Czegóż pan chceod tego bzu i czemuż pan do mnie nie przyszedł, byrozpocząć swą pracę?

Istotnie, student Anzelmus nie wymógł jeszcze tegona sobie, by odwiedzić archiwariusza Lindhorsta w jego mieszkaniu, chociaż co wieczór ośmielał się do tegokroku; ale teraz, gdy ujrzał, że mu przerwano jegopiękne marzenia i to jeszcze za sprawą tego samegowrogiego głosu, który mu już wówczas zabrał ukochaną, ogarnęła go jakaś rozpacz i wybuchnął gwałtownie:

— Panie archiwariuszu! Może mnie pan uważać zawariata albo nie, to mi wszystko jedno, ale tutaj, natym drzewie, ujrzałem w dzień Wniebowstąpienia złotozielonego węża, ach! tę na wieki ukochaną mej duszy! I ona przemówiła do mnie przecudnymi dźwiękami z kryształu, ale pan — pan, panie archiwariuszu, pan --- tak okropnie krzyknął i zawołał przezwodę...

— Czyżby, mój łaskawco? — przerwał mu archiwariusz Lindhorst, z bardzo szczególnym uśmiechemzażywając tabaki.

Student Anzelmus czuł, że mu ciężar spadł z piersi,skoro dano mu raz wreszcie sposobność wypowiedziećsię o tej zadziwiającej przygodzie, i wydało mu sięjuż zupełnie słuszne, że wprost oskarżał archiwariusza: on właśnie był tym, który wtedy tak zagrzmiałz daleka. Zebrał się w sobie i rzekł:

— No, to już teraz opowiem wszystkie fatalności,które mi się wydarzyły w wieczór Wniebowstąpienia,a potem może pan sobie mówić i w ogóle myślećo mnie, co się panu podoba.

I rzeczywiście, opowiedział całą swą nadzwyczajnąprzygodę, począwszy od nieszczęśliwego upadkuw kosz jabłek aż do ucieczki trzech złotozielonychwężów przez rzekę i do tego, jak go ludzie uważalipotem za pijanego lub niespełna rozumu.

— Wszystko to — zakończył student Anzelmus —widziałem naprawdę i mocnym echem dźwięczą mijeszcze w głębi piersi te słodkie głosy, które mówiłydo mnie; żadną miarą to nie mógł być sen i jeżeli niemam umrzeć z miłości i tęsknoty, to muszę wierzyćw złotozielone węże, choć widzę z pańskiego uśmiechu, szanowny panie archiwariuszu, że pan uważawłaśnie te węże za płód mojej rozgorączkowanej, nadmiernie wybujałej wyobraźni.

— Bynajmniej — odparł archiwariusz z największym spokojem i zimną krwią. — Owe złotozielonewęże, któreś pan widział, panie Anzelmusie, w bzowym krzaku, były to właśnie moje trzy córki, no i żeśsię pan bez pamięci zakochał w niebieskich oczachnajmłodszej, której na imię Serpentyna — to już teraz chyba rzecz oczywista. Wiedziałem o tym zresztąjuż w dzień Wniebowstąpienia, a ponieważ, kiedymsiedział u siebie w domu przy pracy, za wiele mi jużbyło tego hałasu i dźwięczenia, więcem krzyknął tymrozpuszczonym dziewczynom, że czas wracać do domu, bo już słońce zachodzi, a one dość już nacieszyłysię śpiewem i upoiły promieniami.

Student Anzelmus poczuł się tak, jakby mu wyraźnie i zrozumiale powiedziano to, co już dawno przeczuwał; i chociaż jednocześnie zauważył jakby, żebzowy krzak, mur, darnina i wszystkie przedmioty zaczynają się z wolna obracać wokoło, to jednak skupił się w sobie i chciał coś powiedzieć, ale archiwariusz nie dał mu przyjść do słowa, szybko ściągnąłrękawiczkę z lewej dłoni i podsunąwszy mu przedoczy błyskający zdumiewającymi iskrami i płomieniami kamień pierścienia, rzekł:

— Spójrz no pan tu, drogi panie Anzelmusie; możesz się pan ucieszyć z tego, co pan zobaczysz.

Student Anzelmus spojrzał — i o dziwo! Kamieńciskał wokoło promienie niby płonące ognisko, a promienie te sprzęgły się w świecące, kryształowe zwierciadło, w którym przewijały się na wszystkie stronytrzy złotozielone węże, to goniąc się, to owijającosiebie nawzajem, tańcząc i skacząc. A kiedy te wysmukłe ciała, błyskające tysiącem iskier, zetknęły sięz sobą, zadźwięczały wspaniałe akordy, jak dzwony z kryształu, a ze zwierciadła wysunęła się główka,jakby pełna tęsknoty i pożądania, i ciemnobłękitneoczy wyrzekły:

— Poznajeszże mnie? Myśliszże o mnie — Anzelmusie? Tylko w wierze jest miłość. Ach, czyż tyumiesz kochać?

— O Serpentyno, Serpentyno! — krzyknął Anzelmus w obłędnym zachwycie; ale archiwariusz Lindhorst szybko chuchnął na zwierciadło i z elektrycznym trzaskaniem promienie wróciły do ogniska, a najego ręce lśnił już tylko mały szmaragd, który archiwariusz skrył pod rękawiczką.

— Widziałeś pan złotozielone węże, panie Anzelmusie? — zapytał archiwariusz Lindhorst.

— Ach, Boże, tak! — odpowiedział student — i lubą, słodką Serpentynę.

— Cicho! — mówił dalej archiwariusz Lindhorst —Dosyć na dzisiaj! W ogóle, jeżelibyś pan zechciału mnie pracować, mógłbyś pan dosyć często widywać moje córki, a tym chętniej panu uczynię tę przyjemność, im lepiej pan się będziesz sprawował przypracy, to znaczy, im dokładniej i schludniej wypadnieprzepisywanie. Ale przecież pan wcale do mnie nieprzychodzisz, chociaż pan registrator Heerbrand zapewniał, że pan się zgłosi w najbliższym czasie —i oto na próżno oczekuję przez tyle dni.

Kiedy archiwariusz Lindhorst wymówił nazwiskoHeerbranda, student Anzelmus doznał wrażenia, żewreszcie znowu stoi obydwiema nogami na ziemi i żejest naprawdę studentem Anzelmusem, a stojący przednim mężczyzna — archiwariuszem Lindhorstem. Obojętny ton, jakim ten ostatni przemawiał, miał w sobie,w jaskrawym przeciwieństwie do zdumiewającychzjawisk, które jak prawdziwy czarodziej wywoływał,coś przerażającego, a wrażenie to powiększało jeszcześwidrujące spojrzenie iskrzących się oczu, które promieniowały z kostnych czeluści chudej, pomarszczonej twarzy, jak z wnętrza muszli jakiejś, i studentaAnzelmusa ogarnęło potężnie to samo niepokojące,straszne uczucie, które owładnęło nim już raz w kawiarni, kiedy archiwariusz opowiadał tyle dziwacznych rzeczy. Z trudnością zdołał się jako tako opanować i kiedy archiwariusz zapytał raz jeszcze: —No i dlaczegoś pan nie przychodził? — przemógł sięna tyle, że opowiedział o wszystkim, co mu się wydarzyło pod bramą.

— Kochany panie Anzelmie! — rzekł archiwariusz,skoro student ukończył swoje opowiadanie. — Kochany panie Anzelmie, dobrze znam tę przekupkę,o której pan byłeś łaskaw mówić; jest to fatalna kreatura, która płata mi najrozmaitsze figle, a że terazw brąz się zmieniła, by jako kołatka u drzwi odstraszać miłych mi gości, to jest istotnie nie do zniesienia. Ale może byś pan był tak dobry, szanowny panieAnzelmie, kiedy pan przyjdziesz do mnie jutro o dwunastej i zauważysz znowu coś z tego wykrzywianiasię i zgrzytania, skropić jej trochę nos odrobiną tegopłynu; wtedy wszystko od razu będzie w porządku.A teraz, adieu! kochany panie, muszę pójść niecoszybciej, więc nie namawiam pana, abyśmy razem wrócili do miasta. Adieu! do widzenia, jutro o dwunastej.

Archiwariusz dał studentowi Anzelmusowi mały flakonik z jakąś złotożółtą cieczą i odszedł tak szybko,że w głębokim zmroku, jaki tymczasem zapadł, zdawał się raczej spływać w dolinę niż schodzić. Jużbył niedaleko ogrodu Cosel, kiedy wiatr wydął szeroki płaszcz i rozwiał poły tak, że trzepotały w powietrzu jak dwa ogromne skrzydła, a studentowi Anzelmusowi, który patrzał za nim ze zdziwieniem, zdawało się, że to wielki ptak rozpościera skrzydła doszybkiego lotu.

A kiedy tak student wpatrywał się w zmrok, gdzieśwysoko podniósł się z przeraźliwym krakaniem jakiśbiaławoszary sęp i młodzieniec zdał sobie sprawę, żeto białawe ptaszysko, które brał za odchodzącego archiwariusza, musiało być właśnie owym sępem, chociaż znów nie mógł zrozumieć, gdzie podział się taknagle archiwariusz.

— No, ale on mógł równie dobrze stąd odleciećsam, we własnej osobie, ten pan archiwariusz Lindhrost — rzekł do siebie student Anzelmus — bo japrzecież teraz widzę i czuję doskonale, że wszystkiete obce postacie z dalekiego, bajecznego świata, którem widywał tylko w szczególnych, nadzwyczajnychsnach, teraz na jawie wstąpiły w moje rzeczywisteżycie i wciągnęły mnie w swoją grę. Ale niech tambędzie, co chce! Ty żyjesz i płoniesz w mej piersi,słodka, najmilsza Serpentyno, ty tylko możesz uciszyćtę bezmierną tęsknotę, która mi duszę rozdziera. Ach!Kiedyż będę mógł spojrzeć w twoje rozkoszne oczy,ukochanie ty moje, Serpentyno!

Tak zawołał student Anzelmus na cały głos.

— To jest paskudne, niechrześcijańskie imię —mruknął tuż obok niego jakiś glos basowy, należącydo wracającego ze spaceru przechodnia.

Student Anzelmus, w porę przypomniawszy sobie,gdzie był, uszedł stamtąd co prędzej, myśląc w głębiduszy:

Czyżby to nie było prawdziwe nieszczęście, gdybymnie tak teraz spotkał konrektor Paulmann albo registrator Heerbrand!

Ale nie spotkał żadnego z nich.

Wigilia piąta

Pani Anzelmusowa, radczyni dworu. — Cicero de officiis. —Koczkodany i inne gałgaństwo. — Stara Elżbieta. —Aequinoctium.

— Doprawdy, z tym Anzelmusem nie można terazw żaden żywy sposób dojść do ładu — mówił konrektor Paulmann — wszystkie moje nauki i napomnienia to groch o ścianę, nic mu się nie chce robić, chociaż posiada jak najlepsze wykształcenie, które jestprzecież podstawą wszystkiego.

Ale registrator Heerbrand odpowiedział, uśmiechając się przebiegle i tajemniczo:

— Zostawże pan Anzelmusowi trochę czasu, najszanowniejszy konrektorze, to jest dziwaczny jegomość, ale w nim coś tkwi, a jeżeli mówię „coś”, toznaczy: sekretarz tajny albo może nawet radca dworu.

— Rad... — zaczął konrektor w najwyższym zdumieniu. Wyraz ten ugrzązł mu w gardle.

— Cicho, cicho — mówił dalej registrator Heerbrand — co wiem, to wiem! On już od dwóch dni siedzi u archiwariusza Lindhorsta i przepisuje; a archiwariusz powiedział mi wczoraj wieczorem w kawiarni: „Poleciłeś mi pan, drogi panie, dzielnego młodzieńca, z którego będą ludzie”. No, a teraz zastanówsię pan nad stosunkami archiwariusza... Cicho, cicho,pomówimy o tym po roku!

Z tymi słowy pan registrator, wciąż uśmiechając sięprzebiegle, otworzył drzwi i wyszedł, pozostawiającosłupiałego ze zdumienia i ciekawości konrektora,przykutego do krzesła.

Ale na Weronikę rozmowa ta podziałała w osobliwy sposób.

Czyż nie wiedziałam zawsze — myślała — że panAnzelmus jest bardzo rozsądnym, bardzo miłym młodzieńcem, z którego jeszcze coś wielkiego wyrośnie?Żebym tylko wiedziała, czy on mi naprawdę sprzyja!Ale czyż nie ścisnął mnie dwa razy za rękę tegowieczora, kiedyśmy jechali po Elbie? Czyż nie patrzałna mnie podczas duetu takim szczególnym wzrokiem,który aż w serce przenika? Tak, tak, on mi naprawdęsprzyja, a ja...

Tu Weronika, jak to zwykle czynią młode dziewczęta, oddała się całkowicie słodkim marzeniom o różowej przyszłości. Była panią radczynią dworu, mieszkała w pięknym domu przy Schlossgasse albo przyNeumarkt, albo przy Moritzstrasse — w modnym kapeluszu i nowym, tureckim szalu było jej bardzo dotwarzy. Jadła śniadanie w eleganckim negliżu, naganku, wydając odpowiednie rozporządzenia kucharce. — Ale nie zepsujże mi tego dania, bo to ulubionapotrawa pana radcy dworu! — Przechodzący elegancistrzelają w górę oczami, słyszy wyraźnie słowa: —Jakaż to boska kobieta ta pani radczyni dworu, jakżejej ślicznie w tym koronkowym czepku! --- Pani radczyni Ipsylon przysyła służącego z pytaniem, czy paniradczyni dworu nie życzyłaby sobie pojechać dziś doLinka. — Proszę najuprzejmiej kłaniać się pani, jestmi nieskończenie przykro, ale jestem już proszona naherbatę do prezydenta T. — Tu wraca pan radcadworu Anzelmus, który już wczesnym rankiem wyszedł za interesami; ubrany jest według ostatniej mody; — Doprawdy, już dziesiąta! — woła, patrząc nazłoty zegarek i całując żonę. — Cóż tam słychać, żonusiu najdroższa, a czy wiesz, co mam dla ciebie? —dodaje filuternie i wyciąga z kieszeni kamizelki paręwspaniałych kolczyków, zrobionych według ostatnichwzorów, i zawiesza jej zamiast tych, jakie dotąd nosiła.

— Ach, jakie śliczne, miłe kolczyki! — woła Weronika na cały głos i zrywa się z krzesła, porzucając robotę, aby rzeczywiście zobaczyć w lustrze tekolczyki.

— Hę? A toż co znowu — rzekł konrektor Paulmann, który, zagłębiony w Cicero de officiis, omalże nie upuścił książki — takie same napady, jak u Anzelmusa.

Ale wtem właśnie wszedł do pokoju student Anzelmus, który, wbrew zwyczajowi, nie pokazywał się odkilku dni, a Weronikę ogarnął strach i zdumienie,bo rzeczywiście był zmieniony w całym swoim jestestwie. Z pewną stanowczością, która wcale nie byłamu właściwa, mówił o niespodziewanym zwrocie, jakizaszedł w jego życiu, o wspaniałych widokach, jakiesię przed nim otworzyły, ale których niejeden niepotrafiłby nawet dostrzec.

Konrektor Paulmann, przypominając sobie tajemnicze przepowiednie registratora Heerbranda, był jeszcze bardziej zmieszany i ze zdumienia nie mógł słowawykrztusić, kiedy student Anzelmus, rzuciwszy jeszcze kilka słów o bardzo pilnej robocie u archiwariusza Lindhorsta i pocałowawszy z wytworną elegancją rękę Weroniki, zbiegł ze schodów, i tyle go widziano.

— To był już radca dworu — szepnęła do siebieWeronika — i pocałował mnie w rękę, nie pośliznąwszy się przy tym ani nie nastąpiwszy mi nawet na nogę, jak zwykle! Rzucił mi bardzo tkliwe spojrzenie —on mi naprawdę sprzyja.

Weronika na nowo oddała się swym marzeniom,lecz teraz coś, jakby jakaś wroga postać, mąciło ustawicznie rozsnuwające się lube zjawiska przyszłegożycia domowego pani radczyni dworu. Postać ta śmiałasię szyderczo i mówiła: „Przecież to wszystko są wierutne, ordynarne głupstwa, a przy tym skłamane, boten Anzelmus nie będzie nigdy radcą dworu ani twoim mężem; przecież on ciebie nie kocha, chociażmasz niebieskie oczy i wysmukłą postać, i kształtnąrękę”.

Lodowaty strumień zmroził duszę Weroniki, a głębokie przerażenie zniszczyło całą błogość, z jaką widziała się jeszcze przed chwilą w koronkowym czepkui eleganckich kolczykach. Łzy omal nie trysnęły jejz oczu i powiedziała głośno:

— Ach, przecież to prawda, on mnie nie kocha, nigdy nie będę panią radczynią dworu!

— Romansowe brednie! — krzyknął konrektor Paulmann, wziął kapelusz i laskę i w złości wyszedłszybko.

— Tego jeszcze brakowało — westchnęła Weronikai rozgniewała się na dwunastoletnią siostrę, która siedziała przy swoich krosienkach, nie okazując żadnegowspółczucia, i w dalszym ciągu haftowała.

Tymczasem zbliżyła się już godzina trzecia, a zarazem czas, aby posprzątać w pokoju i przygotowaćwszystko do kawy; bo właśnie panny Oster zapowie działy przyjaciółce swe odwiedziny. Lecz spoza każdej szafeczki, którą Weronika przesuwała, spoza zeszytów z nutami, które sprzątała z fortepianu, zza każdej filiżanki, zza imbryka do kawy, zza każdej rzeczy,którą wyjmowała z szafy, owa postać wyskakiwałajak chochlik i śmiała się szyderczo i prztykała małymi pajęczymi paluszkami, i krzyczała: „To nie będzietwój mąż — to nie będzie twój mąż! ” A potem, gdyWeronika, porzuciwszy wszystko, uciekła na środekpokoju, coś olbrzymiego, z długim nosem wyjrzało zzapieca i zamruczało, i zawarczało: „To nie będzie twójmąż!”

— Siostro, czyż ty nie nie słyszysz, czyż ty nic niewidzisz? — krzyknęła Weronika, która bała się dotknąć czegokolwiek, trzęsąc się cała ze strachu.

Frania wstała bardzo poważnie i spokojnie od swoich krosienek i rzekła:

— Co ci się dzisiaj stało, siostro? Ciskasz wszystkojedno na drugie, że aż klekocze i brzęczy, muszę cipomóc.

Ale tu weszły już z głośnym śmiechem wesołe panienki i w tej samej chwili Weronika uświadomiłasobie, że wzięła fryz od pieca za jakąś postać, a skrzypienie źle zamkniętych drzwi za nieprzyjazne słowa.Jednakże, przerażona do głębi, nie mogła tak zarazprzyjść do siebie, żeby przyjaciółki nie zauważyły jejniezwykłego usposobienia, które zdradzała jej bladośći twarz zmieniona. Skoro więc — przerwawszy wesołe opowiadanie o wszystkim, co miały do powiedzenia — napadły na przyjaciółkę, co ją też, u BogaOjca, spotkała za przykrość, Weronika musiała wyznać, jak to oddała się pewnym całkiem niezwykłymdumaniom, jak ją nagle w biały dzień ogarnęła jakaśszczególna trwoga przed duchami, co jej się nigdynie zdarzało. I tak żywo opowiedziała, jak to ze wszystkich kątów pokoju jakiś maleńki, szary człowieczekdrażnił ją i wydrwiwał, że panny Oster oglądały siętrwożnie na wszystkie strony i wnet zrobiło się imjakoś nieswojo, a nawet wprost strasznie. Dopiero gdyweszła Frania z dymiącą kawą, wszystkie trzy oprzytomniały i śmiały się z własnej bezmyślności.

Aniela — tak nazywała się najstarsza panna Oster —była zaręczona z jakimś oficerem, który wyruszyłgdzieś z armią i od tak dawna już wszelki słuch o nimzaginął, że nie można było wątpić o jego śmierci lubco najmniej o ciężkim poranieniu. To pogrążyło Anielęw głęboki smutek, ale dzisiaj była wesoła aż do pustoty, co Weronikę niemało zdziwiło i co wyraziła teżjej bez ogródek.

— Moja droga — rzekła Aniela — wierz mi, że jawciąż noszę mojego Wiktora w sercu, w duszyi w myślach. Dlatego też właśnie jestem tak wesoła!Ach, Boże! Tak szczęśliwa, taką błogość uczuwamw całej swojej istocie! Bo mój Wiktor ma się dobrze,zobaczę go już niezadługo jako rotmistrza, ozdobionego orderami, które zdobył dzięki swej bezgranicznej waleczności. Ciężka, ale wcale nie niebezpiecznarana w prawą rękę, od szabli huzara nieprzyjacielskiego, nie pozwala mu pisać, a ciągła zmiana miejsca,bo on nie chce w żaden sposób opuścić swego pułku,wciąż jeszcze uniemożliwia mu przesyłanie mi wiadomości o sobie; ale dzisiaj wieczorem ma otrzymać stanowczy rozkaz, by się wpierw zupełnie wyleczył. Jutro wyjeżdża, aby się stawić tutaj, a kiedy będziewsiadał do powozu, dowie się o mianowaniu go rotmistrzem.

— Ależ kochana Anielciu — przerwała jej Weronika — skądże o tym wszystkim już teraz się dowiedziałaś?

— Nie wyśmiewaj się ze mnie, kochana przyjaciółko — mówiła dalej Aniela — ale ty tego chyba niezrobisz, bo czyż za karę nie mógłby wyjrzeć tam zzatego lustra ów malutki człowieczek? Dość, że nie mogęsię uwolnić od wierzenia w pewne tajemnicze rzeczy, ponieważ bardzo często występują one w moimżyciu zupełnie widocznie — mogłabym powiedzieć, żedotykalnie. Zresztą bynajmniej nie wydaje mi się takdziwnym i niepojętym, jak niektórym innym, że mogąistnieć ludzie obdarzeni pewnym darem jasnowidzenia, którzy potrafią pobudzać do działania za pomocąznanych im niezawodnych środków. Jest tutaj niedaleko pewna stara kobieta, która ów dar posiadaw wysokim stopniu. Nie wróży ona tak, jak inne jejkoleżanki po fachu, z kart, roztopionego ołowiu lubfusów od kawy; ale po pewnych przygotowaniach,w których uczestniczy również zapytująca osoba, ukazuje się w lśniąco wypolerowanym zwierciadle jakaśzdumiewająca mieszanina rozmaitych figur i postaci,które stara tłumaczy i z nich tworzy odpowiedź nazadane pytanie. Byłam u niej wczoraj wieczoremi otrzymałam owe wiadomości o moim Wiktorze, w ichprawdziwość nie wątpię ani na chwilę.

Opowiadanie Anieli roznieciło w sercu Weronikiiskrę, która wnet zapaliła myśl zapytania starej o Anzelmusa i o własne nadzieje. Dowiedziała się, że stara nazywa się pani Rauerin, że mieszka przy odludnejulicy przed Bramą Morską, że można ją zastać tylkowe wtorki, środy i piątki od siódmej wieczorem, potem już jednak przez całą noc aż do wschodu słońca,i że lubi, kiedy się do niej przychodzi samotnie.

Była właśnie środa i Weronika postanowiła pójśćdo starej, pod pozorem odprowadzenia panien Oster,co też istotnie uczyniła. I zaledwie pożegnała sięz przyjaciółkami, które mieszkały na Neustadt, przedmostem na Elbie, wnet pomknęła szybko przed BramęMorską i znalazła się wkrótce w owej odludnej, wąskiej uliczce, przy której końcu ujrzała mały, czerwony domek, w którym miała mieszkać pani Rauerin.Nie mogła się obronić przed dziwnym, trwożnym niepokojem, wprost przed wewnętrznym drżeniem, kiedystanęła przed drzwiami tego domku. Wreszcie, niezważając na odpychające uczucie, przemogła się i pociągnęła za dzwonek, na co drzwi się otworzyły; drepcząc po ciemnym korytarzu, omackiem dążyła kuschodom, prowadzącym na piętro, jak to objaśniłaAniela.

— Czy tu mieszka pani Rauerin? — zawołała w głąbpustej sieni, gdyż nikt się nie ukazywał; zamiast odpowiedzi rozległo się donośne, przeciągłe „miau” —i ogromny, czarny kocur z wysoko wygiętym grzbietem, chwiejąc w falistych skrętach ogonem tu i tam,zjawił się i poprowadził ją uroczyście aż do samychdrzwi pokoju, które na drugie „miau” otworzono.

— Ach, patrzaj no, córuchno, już jesteś tu? Wejdźże, wejdź!

Tak zawołała wychodząca z pokoju postać, którejwidok przygwoździł Weronikę do podłogi. Wysoka,chuda kobieta, owinięta czarnymi gałganami! Kiedymówiła, chybotała się jej wystająca, ostra broda, przeciągała się, wykrzywiała bezzębna gęba, ocienionakościstym, jastrzębim nosem, w małpio szyderczyuśmiech, a świecące, kocie oczy błyskały, ciskająciskry przez wielkie okulary. Z pstrej, owiniętej wokoło głowy chusty wysterczały szczecinowate włosy,ale do ohydy podnosiły tę wstrętną twarz dwie wielkie oparzelizny, które plamiły lewy policzek, sięgającaż na nos.

Weronice oddech zaparło, a krzyk, który miał ulżyćzaciśniętej piersi, stał się głębokim westchnieniem,skoro koścista dłoń czarownicy chwyciła ją i wciągnęłado pokoju. A tam się wszystko ruszało i kotłowało,kwiczało, miauczało, skrzeczało i piszczało jedno przezdrugie, aż się w głowie mąciło.

Stara uderzyła pięścią w stół i krzyknęła:

— Cicho tam, hołoto!

I koczkodany powłaziły, skowycząc, na wysoką kotarę nad łóżkiem, a świnki morskie pobiegły pod piec,a kruk się trzepotał na okrągłym lustrze; tylko czarnykocur, jakby go nic nie obchodziły obelżywe wymysły, siedział dalej spokojnie na ogromnym, miękkimkrześle, na które wskoczył, skoro tylko wszedł.

Kiedy tak się uciszyło, Weronika nabrała otuchy;nie było już jej tu tak strasznie, jak tam, w sieni,a nawet kobieta nie wydawała się już jej tak odrażającą. Teraz dopiero rozejrzała się po pokoju.

Najrozmaitsze obrzydliwe, wypchane zwierzętazwieszały się z powały, jakieś przedziwne nieznaneprzedmioty stosami zaścielały podłogę, a na kominiepłonął skromny, błękitny ogień, który tylko od czasudo czasu trzaskał żółtymi iskrami; ale wtedy przelatywał szelest z góry na dół i wstrętne nietoperze,jakby z wykrzywionymi, śmiejącymi się ludzkimi twarzami, latały tu i ówdzie, a chwilami płomienie lizałypoczerniały od sadzy mur i wtedy rozlegały się przeraźliwe, wyjące jęki, tak że Weronikę ogarniała trwogai przerażenie.

— Za pozwoleniem, panieneczko — rzekła staraz przymileniem, chwyciła ogromną kitę i zmaczawszyją w wielkim, miedzianym kotle, pokropiła komin.Wtedy ogień zagasł i pokój naraz napełniły jakbygęste dymy, zrobiło się ciemno choć oko wykol. Alewnet stara, która wyszła do jakiejś komórki, wróciłaz zapaloną świecą i Weronika nie zobaczyła już aniśladu zwierząt, ani owych dziwacznych przedmiotów,był to zwyczajny, nędznie urządzony pokój.

Stara podeszła do niej bliżej i rzekła charczącymgłosem:

— Wiem doskonale, czego chcesz ode mnie, mojacóruchno; chciałabyś się koniecznie dowiedzieć, czypoślubisz Anzelmusa, kiedy zostanie radcą dworu!

Weronika skamieniała ze zdumienia i strachu, alestara mówiła dalej:

— Przecież powiedziałaś mi wszystko w domuu papy, kiedy stał przed tobą imbryk od kawy, ja byłam tym imbrykiem, cóż, nie poznałaś mnie? Córuchno, słuchaj! Odsuń się, odsuń od tego Anzelmusa, toobrzydliwy człowiek, on deptał po twarzach moimsynkom, moim kochanym synkom, jabłuszkom o rumianych policzkach, które, skoro je ludzie kupią, wytaczają się im z kieszeni na powrót do mojego kosza.On trzyma ze starym; on mi onegdaj oblał twarz tymprzeklętym auripigmentem, żem o mało nie oślepła,możesz jeszcze zobaczyć oparzelizny, córuchno! Odsuń się od niego, odsuń się! On ciebie nie kocha, bokocha złotozielonego węża, on nigdy nie będzie radcądworu, bo on przystał do Salamandrów i chce poślubić złotozielonego węża, odsuń się od niego, odsuńsię!

Weronika, która miała właściwie mężne sercei szybko potrafiła opanować strach dziewczęcy, odstąpiła krok w tył i rzekła poważnym, skupionym tonem:

— Moja staruszko! Słyszałam o waszym darze patrzenia w przyszłość i dlatego chciałam, może zbytciekawie i przedwcześnie, dowiedzieć się od was, czyAnzelmus, którego kocham i wysoko cenię, będziekiedykolwiek moim. Jeżeli więc chcecie, zamiast uczynić zadość mojemu życzeniu, drażnić mnie waszymwariackim i niedorzecznym gadaniem, to źle robicie;bo ja chciałam od was tylko tego samego, coście uczynili już innym, o ile wiem. Ponieważ znacie, jak sięzdaje, moje najtajniejsze myśli, to może łatwo by wamprzyszło odkryć mi coś z tego, co mnie teraz dręczyi niepokoi, ale po waszych niedorzecznych potwarzachrzucanych na dobrego Anzelmusa nic już nie chcę sięod was dowiedzieć. Dobranoc!

Weronika chciała wyjść, ale stara upadła z płaczemi jękiem na kolana i zawołała, mocno trzymając dziewczę za suknię:

— Weronisiu, więc ty już nie chcesz znać starej Elżbiety, która cię tak często nosiła na ręku i pielęgnowała cię, i pieściła?

Weronika zaledwie że wierzyła własnym oczom,gdyż poznała swoją dawną, tyle tylko że zmienionąprzez wiek podeszły, a szczególniej przez oparzelizny,piastunkę, która przed wielu laty zniknęła z domukonrektora Paulmanna. Stara wyglądała też teraz zupełnie inaczej, zamiast owej brzydkiej, pstrej chustymiała poważny czepiec, a zamiast czarnych gałganów — kaftan w wielkie kwiaty, jaki zwykle dawniejnosiła. Wstała z podłogi i mówiła dalej, biorąc Weronikę w objęcia:

— To wszystko, co ci powiedziałam, może ci się wydać wariactwem, ale, niestety, jest prawdą. Anzelmuswiele mi złego narobił, chociaż mimo woli wpadł onw ręce archiwariusza Lindhorsta, a ten chce go ożenić z swoją córką. Archiwariusz jest moim największym wrogiem i mogłabym ci różne rzeczy o nim opowiedzieć, których byś jednak nie zrozumiała lub bardzo się ich przeraziła. To mądry człowiek, ale i zemnie mądra niewiasta — niechże i tak będzie! No,ale widzę teraz, że Anzelmus jest ci bardzo miły, a jaci chcę wszystkimi siłami dopomóc, żebyś była szczęśliwą, żebyś należała do niego i weszła do jego małżeńskiego łoża, jak tego sobie życzysz.

— Ależ na miłość Boską, niechże mi Elżbieta powie... — wtrąciła Weronika.

— Sza... dziecko, sza! — przerwała jej stara. —Wiem, co mi chcesz powiedzieć, stałam się tym, czymjestem, ponieważ musiałam się tym stać, nie mogłaminaczej. No więc! Znam środek, który wyleczy Anzelmusa z głupiej miłości do zielonego węża i poprowadzi go w twoje objęcia, jako najmilszego z radcówdworu; ale musisz mi pomóc!

— Powiedzże mi to tylko od razu, Elżbieto! Jawszystko zrobię; bo ja bardzo kocham Anzelmusa! —wyszeptała ledwie dosłyszalnie Weronika.

— Znam cię — mówiła dalej stara — jako odważnedziecko, na próżno chciałam cię zmusić do snu strasząc kominiarzem, gdyż właśnie wtedy otwierałaśoczy, aby go zobaczyć, chodziłaś do najodleglejszegopokoju bez świecy i często, włożywszy pudermantelojca, straszyłaś dzieci sąsiada. No więc, jeśli naprawdęchcesz zwyciężyć z pomocą mej sztuki archiwariuszaLindhorsta i zielonego węża, jeśli naprawdę chcesznazywać Anzelmusa, jako radcę dworu, swoim mężem,to wymknij się z domu ojca w przyszłą noc porównania dnia z nocą o godzinie jedenastej i przyjdź domnie; pójdę z tobą wtedy na rozstajne drogi, przecinające niedalekie pole, przygotujemy, co potrzeba,a nie powinny cię niepokoić wszystkie dziwy, któretam może zobaczysz. A teraz, córuchno, dobranoc,papa już czeka z kolacją.

Weronika wyszła pośpiesznie, postanawiając sobiez całą mocą dobrze pamiętać o aequinoctium, ponieważ — myślała — Elżbieta ma słuszność, Anzelmuszaplątał się w jakieś tajemnicze związki, ale ja wydrę go stamtąd i nazwę go moim na zawsze i na wieki; moim jest i moim pozostanie radca dworu, Anzelmus.

Wigilia szósta

Ogród archiwariusza Lindhorsta i niektóre drwiące ptaki. — Złoty garnek. — Angielska kursywa. — Podłe „kurzełapki”. — Książę-duch.

— A jednak i to być może — mówił do siebie student Anzelmus — że ta wyborna, mocna żołądkówka,którą wypiłem nieco łakomie u monsieur Conradiego,wywołała wszystkie te wariackie przywidzenia, któremęczyły mnie przed bramą domu archiwariusza Lindhorsta. Dlatego też będę dzisiaj zupełnie trzeźwy i postaram się stawić czoło wszystkim przeciwnościom,które mogą mi stanąć na drodze.

Tak jak wówczas, kiedy przygotowywał się dopierwszych odwiedzin u archiwariusza Lindhorsta, zapakował swoje rysunki piórkowe i artystyczne dzieła kaligraficzne, swoje pałeczki tuszu, swoje świetniezatemperowane pióra i chciał już wyjść, kiedy wpadła mu w oczy ta flaszeczka z żółtym płynem, którąotrzymał od archiwariusza Lindhorsta. I naraz wszystkie nadzwyczajne przygody, które przeżył, w palących barwach stanęły mu przed oczyma i niepojęteuczucie rozkoszy i bólu ścisnęło mu pierś. Mimo woliwykrzyknął głosem pełnym tęsknoty:

— Ach, czyż ja nie po to tylko idę do archiwariusza, aby ciebie zobaczyć, słodka, najmilsza Serpentyno?

Zdało mu się w owej chwili, że miłość Serpentynymiała być nagrodą za jakąś mozolną, niebezpiecznąpracę, którą on musiał wykonać, a pracą tą miało byćwłaśnie przepisywanie rękopisów Lindhorsta.

Że znowu mogły mu się wydarzyć najrozmaitszenadzwyczajności przy wejściu do owego domu, a jeszcze prędzej przed domem — w to nie wątpił. Nie myślał już więcej o żołądkówce Conradiego, ale szybkowłożył flakonik z żółtą cieczą w kieszonkę kamizelki,aby postąpić ściśle wedle wskazówek archiwariusza,jeżeliby wyrzezana na kołatce z brązu sprzedawczynijabłek znowu zaczęła mu się wykrzywiać ze swej zasadzki.

I rzeczywiście, czyż nie podniósł się natychmiastspiczasty nos, czyż nie rozbłysły kocie oczy na kołatce u bramy, skoro chciał ją ująć z uderzeniem dwunastej?

Niewiele myśląc, prysnął żółtym płynem wprostw tę przeklętą twarz, a ona wygładziła się i rozpłaszczyła natychmiast w błyszczącą, okrągłą kołatkę. Brama otworzyła się, dzwony prześlicznie zadźwięczałyna cały dom: — Dźwięki — brzęki — wnijdź, młodzieńki — tobie dźwięki — tobie brzęki.

Pełen otuchy wchodził na piękne, szerokie schodyi napawał się osobliwym zapachem kadzideł, unoszącym się w całym domu. W sieni przystanął pełen niepewności: nie wiedział, do których z wielu pięknychdrzwi zapukać; ale zjawił się archiwariusz Lindhorstw szerokim, adamaszkowym szlafroku i zawołał:

— Cieszy mnie, panie Anzelmusie, że pan nareszcie dotrzymujesz słowa, pójdź no pan za mną, muszęprzecież pana zaprowadzić do laboratorium.

I przeszedłszy szybko przez długą sień, otworzyłmałe, boczne drzwiczki, prowadzące na korytarz. Anzelmus postępował za nim pełen najlepszych myśli;tak weszli z korytarza do jakiejś sali, a raczej dowspaniałej cieplarni: bo z obydwóch stron wznosiłysię aż do powały najróżnorodniejsze, rzadkie, zadziwiające rośliny, ba, nawet wielkie drzewa ze szczególnie ukształtowanymi liśćmi i kwiatami. Magiczne,olśniewające światło rozpylało się wokoło, chociaż niemożna było zauważyć, skąd wypływało, bo nie widaćbyło nigdzie okna. A kiedy student Anzelmus wpatrywał się w krzaki i drzewa, jakby długie jakieś przejścia rozprzestrzeniały się w dal.

W głębokiej ciemni cyprysowych krzewów lśniłymarmurowe cysterny, z których wznosiły się jakieśdziwne figury, rozpryskując kryształowe promienie,padające z pluskaniem w świecące kielichy lilii; nadzwyczajne szelesty, szumy i gwary napełniały ten laszdumiewających roślin, a wspaniałe zapachy przepływały we wszystkich kierunkach. Archiwariusz gdzieśzniknął i Anzelmus ujrzał tylko jakiś olbrzymi krzakpłomienistych lilii przed sobą. Odurzony tym widokiem, tymi słodkimi zapachami bajecznego ogrodu,Anzelmus przystanął oczarowany. A wtedy zaczęłocoś wszędzie chichotać i śmiać się, a cienkie głosikiprzekomarzały się i wydrwiwały:

— Panie student, panie student! Gdzieżeś to panwlazł? Coś się pan tak ślicznie ubrał, panie Anzelmie? Może byśmy trochę pogadali z sobą, jak to babcia rozgniotła zadkiem jajko, a panicz zrobił plamęna niedzielnej kamizelce? Umiesz pan już na pamięćtę nową arię, której się nauczyłeś od papy Starmatza, panie Anzelmusie? Strasznie śmiesznie pan wyglądasz w tej szklanej peruce i butach ze sztylpami z kartonu!

Tak wołało i chichotało, i drażniło się ze wszystkich kątów, tuż obok studenta, który spostrzegł dopiero teraz, że otoczyły go roje najrozmaitszych barwistych ptaków i wyśmiewały się z niego w najlepsze.

Tymczasem krzak płomienistych lilii podszedł kuniemu — i student zobaczył, że to był archiwariuszLindhorst i że złudził go tylko jego kwiecisty szlafrok,mieniący się żółtymi i czerwonymi barwami.

— Wybacz pan, drogi panie Anzelmie — powiedział archiwariusz — żem pana pozostawił samego, aleprzechodząc zajrzałem tylko do mojego pięknego kaktusa, który ma tej nocy zakwitnąć. Ale jakże się panupodoba mój ogródek domowy?

— Ach, Boże! Tu jest tak pięknie, że nie umiem tegowypowiedzieć, najszanowniejszy panie archiwariuszu — odpowiedział student — ale te ładne ptaki zanadto już kpią sobie ze mnie biednego!

— Cóż to za jakaś paplanina? — zawołał z gniewemarchiwariusz w gęstwinie krzaków.

Na to wyfrunęła stamtąd ogromna szara papuga,siadła koło archiwariusza na gałęzi mirtu i patrzącnań niezwykle poważnie i uroczyście przez wielkieokulary, tkwiące jej na zakrzywionym dziobie, zaskrzeczała:

— Niech pan się o to nie gniewa, panie archiwariuszu, rzeczywiście, te łobuzy znowu się bardzo rozpuściły, ale pan student sam sobie winien, bo...

— Cicho no, cicho! — przerwał staremu ptakowiarchiwariusz. — Ja znam tę szelmę, ale trzeba jej byłolepiej pilnować, mój przyjacielu! Idźmy dalej, panieAnzelmie!

Archiwariusz szedł jeszcze przez rozmaite, dziwacznie przybrane pokoje, a student ledwie że mógł zanim nadążyć i choćby okiem rzucić na wszystkie tewspaniałe sprzęty o szczególniejszych kształtach i naróżne nieznane przedmioty, którymi wszystko tambyło przepełnione. W końcu weszli do jakiejś wielkiejkomnaty, w której archiwariusz przystanął z wzrokiem skierowanym w górę, i stąd Anzelmus miał czassię nacieszyć wspaniałym widokiem, jaki przedstawiały proste ozdoby tej sali. Z lazurowobłękitnychścian występowały złotobrązowe pnie wysokich palm,których olbrzymie liście, lśniące na kształt płomienistych szmaragdów, sklepiły się aż gdzieś pod powałą; w środku komnaty spoczywała na trzech lwachegipskich, ulanych z ciemnego brązu, płyta z porfiru,na której stał zwyczajny złoty garnek — i oto Anzelmus, skoro go raz zobaczył, nie mógł już odeń oczuoderwać. Najrozmaitsze postaci jakby igrały w tysiącu promienistych odblasków na lśniąco wypolerowanym złocie — chwilami widział siebie samego z tęsknie rozpostartymi ramionami — ach, obok bzowegokrzaka — Serpentyna przewijała się w górę i w dół,patrząc nań swoimi rozkosznymi oczami.

— Serpentyno, Serpentyno! — krzyknął na całygłos w obłąkanym zachwycie, na co archiwariusz odwrócił się szybko i rzekł:

— Czego pan sobie życzy, łaskawy panie Anzelmie? Zdaje się, żeś pan chciał zawołać na moją córkę, ale ona jest w zupełnie innej stronie mojego domu, w swoim pokoju, i ma obecnie lekcję gry na fortepianie; chodź no pan dalej!

Anzelmus poszedł za opuszczającym pokój archiwariuszem prawie że nieprzytomny, nie widział i niesłyszał już nic, aż wreszcie archiwariusz ujął go silnieza rękę i rzekł:

— No, to jesteśmy na miejscu!

Anzelmus obudził się jakby ze snu i zobaczył teraz, że znajduje się w wysokim pokoju, obstawionymdokoła szafami zawierającymi książki i nie różniącymsię w niczym od zwyczajnych bibliotek. Pośrodku stałduży stół, a przed nim miękki fotel.

— Oto na teraz pańska pracownia — rzekł archiwariusz Lindhorst. — Czy będziesz pan kiedyś pracowałteż w tej drugiej, błękitnej bibliotece, w której tak nagle wykrzyknąłeś imię mojej córki, tego jeszcze niewiem; ale teraz chciałbym się naprzód przekonać,o ile umiejętność pańska odpowie moim wymaganiomi życzeniom dotyczącym pracy, którą zamierzam panupowierzyć.

Student Anzelmus od razu nabrał otuchy i wyciągnął z kieszeni swoje rysunki i pisaniny nie bez pewnego wewnętrznego zadowolenia, w nadziei, że ogromnie ucieszy archiwariusza swoim niezwykłym talentem.

Zaledwie archiwariusz zobaczył pierwszą kartę, rękopis w eleganckim, angielskim stylu, uśmiechnął siębardzo szczególnie i pokiwał głową. Powtarzało się toprzy każdej następnej karcie, tak że Anzelmusowikrew napłynęła do głowy, aż wreszcie gdy ten uśmiechstał się bardzo szyderczym i pogardliwym, studentwybuchnął w rozpaczliwym podrażnieniu:

— Pan archiwariusz, zdaje się, nie bardzo zadowolony z moich mizernych zdolności?

— Kochany panie Anzelmie — rzekł archiwariuszLindhorst — pan masz do sztuki kaligraficznej istotnie duże zdolności, ale widzę doskonale, że na raziewięcej będę musiał liczyć na pańską pilność i pańskądobrą wolę niż na pańskie wyszkolenie. Zresztą, byćmoże, iż to po części wina złych materiałów, którychśpan używał.

Student Anzelmus zaczął szeroko opowiadać o swoim dotychczas uznawanym artyzmie, o chińskim tuszui wprost wyborowych piórach kruczych.

Na to archiwariusz podał mu angielską kartę i rzekł:

— Osądź pan sam!

Anzelmus był jakby piorunem rażony, tak nędznymwydał mu się jego własny rękopis. Nie było tam aniokrągłości w liniach, ani równości w wierszach, aniodpowiedniego stosunku pomiędzy wielkimi a małymiliterami; w dodatku uczniakowskie przykre „kurzełapki” psuły względnie już osiągnięte cele.

— A przy tym — dodał archiwariusz Lindhorst —tusz pański jest nietrwały.

Umoczył palec w szklance napełnionej wodą i skorotylko leciuchno dotknął nim liter, wszystko znikło natychmiast bez śladu.

Studentowi Anzelmusowi jakby potwór jakiś zacisnął krtań, nie mógł słowa wykrztusić. I stał tak z nieszczęśliwym papierem w ręku, aż archiwariusz Lindhorst roześmiał się głośno i rzekł:

— Nie ma się czym znowu tak okropnie martwić,drogi panie Anzelmie; to, czegoś pan dotychczas niepotrafił dokonać, może tutaj, u mnie, jakoś lepiej sięuda; zresztą znajdzie pan tu lepsze przybory od tych,któreś pan zwykle mógł mieć do rozporządzania. No,zaczynaj pan, tylko bez obawy!

Archiwariusz Lindhorst przyniósł jeszcze jakąśpłynną, czarną masę, od której zapachniało szczególniejszą wonią, niezwykle zabarwione, ostro zatemperowane pióra i kartę przedziwnej białości i gładkości, wreszcie zaś rękopis arabski z zamkniętej szafy — i skoro Anzelmus zasiadł do roboty, opuścił pokój.

Student Anzelmus nieraz już przepisywał arabskiepismo, więc owa pierwsza praca nie wydała mu siętak trudna.

— Jak te „kurze łapki” dostały się do mojej pięknej, angielskiej kursywy, o tym wie chyba tylko PanBóg i archiwariusz Lindhorst — mówił — ale że onenie pochodzą z mojej ręki, za to bym dał sobie głowę uciąć.

Z każdym wyrazem, który udało mu się szczęśliwienakreślić na pergaminie, nabierał otuchy a zarazemzręczności. I rzeczywiście, owymi piórami pisało sięprzepysznie, a tajemniczy atrament spływał z jednolitą, kruczą czarnością na olśniewająco biały pergamin.

Kiedy tak pilnie i z natężoną uwagą pracował, robiło mu się w tym samotnym pokoju coraz milej i całkowicie już pogrążył się w robotę, którą miał nadzieję szczęśliwie doprowadzić do końca, kiedy z uderzeniem trzeciej archiwariusz Lindhorst zawołał go do sąsiedniego pokoju na smacznie przyrządzony obiad.Archiwariusz Lindhorst był przy stole w nadzwyczajnym, wyśmienitym humorze; dowiadywał się o przyjaciół Anzelmusa, o konrektora Paulmanna i registratora Heerbranda, i opowiadał o tym ostatnim mnóstwouciesznych rzeczy. Doskonałe, stare wino reńskie smakowało Anzelmusowi nad wszelki wyraz i czyniło gorozmowniejszym niż kiedykolwiek bądź. Z uderzeniemczwartej powstał, by iść do swojej pracy, i ta punktualność uczyniła, jak się zdaje, na archiwariuszu bardzo dobre wrażenie.

Jeżeli już przed obiadem szczęśliwie powiodło musię przepisywanie znaków arabskich, to teraz praca poszła mu jeszcze o wiele lepiej, tak że nawetsam nie mógł zrozumieć szybkości i łatwości, z jaką potrafił przemalowywać kręte linie nieznanegopisma.

Ale było, jakby mu z głębi duszy jakiś głos szeptał wyraźnymi słowy: ach, czyżbyś ty mógł tego dokonać, gdybyś jej nie nosił w myślach i sercu twoim, gdybyś nie wierzył w nią i w jej miłość?

I przewiały przez pokój niby ciche, cichuteńkie,szeptające, kryształowe dźwięczenia:

— Jestem przy tobie, blisko — bliziuteńko — pomagam ci — bądź mężny — bądź wytrwały, drogi Anzelmie! — pracuję z tobą razem, abyś był moim!

A kiedy się tak w zachwycie bezmiernym wsłuchiwał w owe dźwięki, coraz zrozumialszymi stawały siędlań znaki nieznane, nie potrzebował już prawie zaglądać do oryginału — znaki te były nawet jakby jużblado napisane na pergaminie, trzeba mu było tylkowprawnie pokrywać je czernią. I tak pracował, owiany lubymi, krzepiącymi dźwięki, niby tchnieniemprzesłodkim a pajęczo delikatnym, aż wybiła godzinaszósta i wszedł archiwariusz Lindhorst.

Ze szczególnym uśmiechem podszedł do stołu,Anzelmus powstał w milczeniu. Archiwariusz wciążjeszcze patrzał nań ze swoim jakby szyderczym, drwiącym uśmiechem; zaledwie jednak spojrzał na przepisywanie, uśmiech zamienił się w głęboką, uroczystą powagę, w której napięły się wszystkie muskuły twarzy.

Wkrótce nie był to już ten sam człowiek. Oczy, które promieniowały zazwyczaj iskrzącymi płomieniami,patrzały teraz w Anzelmusa z niewysłowioną tkliwością, leciuchny rumieniec pokrył mu blade lica, znikłaironia, która mu zwykle ściągała usta, i zdało się, żete łagodne, miękkokształtne wargi otwierają się doprzemowy pełnej mądrości a idącej wprost w serce.Cała postać stała się wyższą, dostojniejszą, szerokiszlafrok ułożył się, jak płaszcz królewski, w obfite fałdy na piersiach i ramionach, a przez białe kędziory,spływające na wysokie, otwarte czoło, wiła się wąskaobręcz złota.

— Młodzieńcze — zaczął archiwariusz uroczyście —młodzieńcze, zanimeś jeszcze przeczuł, poznałem jużwszystkie te węzły tajemne, które wiążą cię z tym, comi najdroższe, najświętsze! Serpentyna cię kocha —i dopełnią się osobliwsze losy, których bieg nieubłagany wstrzymują wrogie siły, jeżeli będzie twoją, jeżeli otrzymasz jako posag ten złoty garnek, który jestjej własnością. Lecz tylko z walki wykwitnie szczęścietwoje w wyższym życiu. Wrogie żywioły oplątującię — od hańby i upadku uratować cię może tylko siła wewnętrzna, dzięki której oprzesz się ich pokusom.Pracując tutaj, przebywasz czas nauki; wiara i wiedzaniezadługo już doprowadzą cię do celu, jeżeli stać będziesz twardo przy tym, coś musiał zacząć. Wiernymjej bądź całą duszą, jej, która cię kocha, a ujrzysz wtedy wspaniałe cuda złotego garnka i będziesz szczęśliwym na zawsze. Bądź zdrów! Archiwariusz Lindhorstoczekuje cię jutro o dwunastej w swoim gabinecie!Bądź zdrów!

Archiwariusz łagodnie wypchnął studenta Anzelmusa za drzwi, zamknął je — i młodzieniec znalazł sięw pokoju, w którym jadł obiad i z którego jedynedrzwi wiodły do sieni. Zupełnie ogłuszony zdumiewającymi zjawiskami, stanął przed bramą nieruchomo,ale wtem otworzyło się nad nim okno, spojrzał w górę, to był archiwariusz Lindhorst; ten sam, stary,w białawoszarej kurtce, jakim go zwykle widywał, zawołał:

— Ej, drogi panie Anzelmie, o czym pan tak myślisz, o co idzie, arabszczyzna nie chce panu wyjśćz głowy? Pozdrówże pan ode mnie konrektora Paulmanna, jeżeli pan zajdziesz do niego, i przyjdź pan znów jutro punktualnie o dwunastej. Honorarium za dzisiejszy dzień jest już w prawej kieszeni pańskiej kamizelki.

Student Anzelmus znalazł rzeczywiście lśniącego talara w oznaczonej kieszeni, ale wcale się z tego nieucieszył.

— Co z tego wszystkiego będzie, nie wiem — mówił do siebie — ale jeżeli nawet ogarniają mnie tylkojakieś wariackie marzenia i widziadła, toć przecieżyje i porusza się w duszy mej najmilsza Serpentyna,a ja bym wolał raczej zginąć marnie i na zawsze, niżją opuścić, bo wiem przecież, że myśl we mnie jestwieczną i że nie może jej zniszczyć żaden wrogi żywioł; ale jestże owa myśl czym innym niż miłościąSerpentyny?

Wigilia siódma

Jak konrektor Paulmann wytrząsnął fajkę i położył sięspać. — Rembrandt i Brueghel Piekielny. — Zaczarowanezwierciadło i recepta doktora Ecksteina na nieznaną chorobę.

Nareszcie konrektor Paulmann wytrząsnął fajkę,mówiąc:

— Czas już chyba się położyć.

— O, tak — odpowiedziała Weronika, zaniepokojona dłuższym niż zwykle czuwaniem ojca — dawno jużbiła dziesiąta.

I zaledwie konrektor udał się do swojego gabinetu,który był zarazem jego sypialnią, zaledwie cięższyoddech Frani dowiódł, że i ona mocno zasnęła, Weronika, która także pozornie położyła się spać, po cichutku wstała, ubrała się, narzuciła płaszcz i wyśliznęłasię z domu.

Od chwili, kiedy Weronika była u starej Elżbiety,bezustannie widziała przed sobą Anzelmusa i sama niepojmowała, co za obcy głos w niej powtarzał bezprzerwy, że źródłem jego niechęci była jakaś jej nieprzyjazna istota, trzymająca go w więzach, które Weronika mogła rozerwać za pomocą tajemniczych środków sztuki magicznej. Z każdym dniem wzrastałow niej zaufanie do starej Elżbiety, zbladło nawet całewrażenie czegoś niepokojącego i straszliwego, tak żewszystkie niepojęte, zadziwiające rzeczy w jej stosunku ze starą opromieniał tylko urok nadzwyczajności i romantyczności, co ją tym więcej pociągało. Dlatego też postanowiła nieodwołalnie pójść na awanturniczą wyprawę podczas porównania dnia z nocą, choćby jej miało grozić niebezpieczeństwo, że wszystko tosię wyda, że spotka ją tysiące nieprzyjemności.

Aż oto nastała wreszcie fatalna noc aequinoctium,w którą stara Elżbieta obiecała udzielić jej swej pomocy i pocieszenia, i Weronika, od dawna już oswojona z myślą o tej nocnej wycieczce, nie czuła w sobietrwogi. Biegła z szybkością strzały przez wyludnioneulice, nie bacząc na burzę, która huczała w powietrzui ciskała jej w twarz grube krople deszczu. Dzwon nakościele Św. Krzyża głucho wydzwonił jedenastą, kiedy Weronika, przemoczona do nitki, stanęła przed domem starej.

— Aj, przyszłaś już, kochaneczko! Poczekaj no trochę — zawołano z góry i wnet potem przed drzwiami pojawiła się stara z koszem w ręku, w towarzystwie swojego kota.

— No, a teraz trzeba iść i robić wszystko, co tylkojest stosowne i odpowiednie w tę noc, sprzyjającą naszemu dziełu.

To mówiąc, chwyciła zimną dłonią drżącą Weronikę,której dała do dźwigania ciężki kosz, sama zaś niosłakocioł, trójnóg i łopatę.

Skoro wyszły za miasto, deszcz już nie padał, ale zawierucha stała się jeszcze gwałtowniejszą; wyło cośw powietrzu tysiącznymi głosami. Straszliwie, rozdzierające jęki płynęły od czarnych chmur, które kłębiłysię w jakiejś wściekłej pogoni i spowijały wszystkow nieprzebitą ciemnię. Ale stara szybko szła naprzód,wołając przeraźliwie:

— Świeć no, świeć, mój chłopcze!

Na to zaczęły wić się i krzyżować przed nimi błękitne błyskawice i Weronika poznała, że to kocur skakał przed nimi na wszystkie strony, niecąc trzaskająceiskry i oświecając drogę, a skoro tylko burza uciszała się na chwilę, dochodziły jej uszu jego żałośliwe,okropne wrzaski, jakby na trwogę.

Oddech zamierał jej w piersi, jakby lodowate szpony zatapiały się w jej wnętrznościach, ale całą siłąwoli opanowała się i przyciskając się mocniej do starej, rzekła:

— Teraz trzeba znieść wszystko i niech się dzieje,co chce!

— Doskonale, moja córuchno — odpowiedziała stara — bądź tylko mężna, to ci dam ładny prezenti w dodatku jeszcze Anzelmusa!

Nareszcie stara stanęła i rzekła:

— No, to jesteśmy na miejscu!

Wykopała w ziemi dołek, nasypała tam węgli i postawiła nad nimi trójnóg, na którym umieściła kocioł.Wszystkiemu temu towarzyszyły dziwaczne jej poruszenia, a kocur obiegał ją wkoło. Z ogona jego wytryskały iskry, które wytworzyły obręcz ognistą.Wkrótce węgle zaczęły się żarzyć, aż wreszcie spodtrójnoga buchnęły błękitne płomienie. Weronika musiała odłożyć płaszcz i zasłonę i przysiąść obok starej,która chwyciła jej ręce i silnie ścisnęła, patrząc w niąiskrzącymi oczami. A teraz zaczęły się smażyći skwierczeć, i szumieć wszystkie te przedziwne rzeczy, które stara wyjęła z kosza i wrzuciła do kotła —niepodobna było rozpoznać, czy były to kwiaty, metale, zioła, zwierzęta. Stara puściła Weronikę, chwyciłażelazną łyżkę, którą zanurzyła w tej rozpalonej masie,i mieszała tam coś, podczas gdy Weronika na jej rozkaz musiała się uważnie wpatrywać we wnętrze kotłai skierować swe myśli na Anzelmusa. Potem stara nanowo wrzuciła do kotła lśniące jakieś metale oraz pękwłosów, które Weronika wycięła z czubka głowy, jakrównież mały pierścionek, jaki ta od dawna nosiła;stara wydawała przy tym niezrozumiałe, straszliwierozbrzmiewające w czarnej nocy okrzyki, a kot, bezustannie biegając wokoło, miauczał i jęczał przeciągle.

Chciałbym, ażebyś, łaskawy czytelniku, mógł znaleźć się dnia dwudziestego trzeciego września w drodze do Drezna; gdy zapadł późny wieczór, na próżnousiłowano zatrzymać cię na ostatniej stacji; uprzejmygospodarz przekonywał cię, że przecież zbyt strasznajuż jest na dworze zawierucha, że deszcz leje jak z cebra i że w ogóle niezbyt bezpiecznie jest wjeżdżać takprosto w ciemności podczas jesiennego porównaniadnia z nocą; aleś ty na to nie zważał, zupełnie słusznie rozumując: dam pocztylionowi całego talara napiwo i będę najpóźniej o pierwszej w Dreźnie, gdzieoczekuje mnie dobra wieczerza i miękkie łóżko albo,,Pod Złotym Aniołem”, albo „Pod Hełmem”, albow Naumburgu.

A kiedy już tak jedziesz w ciemnościach, widzisz nagle w oddali jakieś zadziwiające, migotliwe światło.Przybliżywszy się dostrzegasz obręcz płomienistą,a w jej środku, przy kotle, z którego strzelają kłębygęstego dymu i czerwone, błyskające iskry i płomienie, siedzą dwie postacie. Droga idzie wprost przez ówogień, ale konie parskają, biją kopytami o ziemię, stają dęba, pocztylion klnie i modli się, i tnie biczem konie, ile wlezie — nie ruszają się z miejsca.

Mimo woli wyskakujesz z dyliżansu i podbiegaszkilka kroków. Widzisz teraz wyraźnie wysmukłe, słodkie dziewczę, które klęczy przy kotle w białym, cienkim stroju nocnym. Burza rozwiała jej sploty, długie,kasztanowobrązowe włosy trzepoczą swobodnie nawietrze. Anielsko piękne oblicze żarzy się całe w olśniewających ogniach jaskrawych płomieni, co wybuchają spod trójnoga, lecz trwoga zalała tę twarz lodowatym strumieniem, ścięła ją w bladość śmiertelną,a w znieruchomiałym wzroku, w brwiach podniesionych do góry, w ustach, które na próżno w strachuśmiertelnym roztwierają się do krzyku, co się nie może wydobyć z przytłoczonej ciężarem bezmiernympiersi, widzisz jej przerażenie okropne, jej zgrozę;splotła kurczowo swe drobne rączęta i podniosła kuniebu, jakby aniołów stróżów wzywała na pomoc, abyją obronili przed potworami piekieł, co czarom potężnym posłuszne wnet pojawią się tutaj.

I klęczy tak nieruchomo jak marmurowy posąg. Naprzeciw niej przykucnęła na ziemi wysoka, chuda,miedzianożółta kobieta o ostrym, jastrzębim nosiei iskrzących się kocich oczach; z czarnego płaszcza,który narzuciła, wysterczają nagie, kościste ramiona;grzebiąc w piekielnym warze, śmieje się i woła skrzeczącym przeraźliwie głosem poprzez szumiącą i huczącą burzę.

Jestem pewny, łaskawy czytelniku, że choćby obcymi ci były zazwyczaj uczucia trwogi, to na widok tegomalowidła Rembrandta czy Brueghela Piekielnego,które teraz ożyło przed tobą, włosy by ci powstały nagłowie z przerażenia. Ale nie mogłeś oderwać wzrokuod wplątanego w piekielne sprawy dziewczęcia, a prądelektryczny, który przeniknął wszystkie twe tkankii nerwy, wzniecił w tobie z błyskawiczną szybkościąmyśl, by stawić czoło tajemniczym siłom kręgu płomieni; w myśli tej zaginęło twoje przerażenie — tak —myśl ta wykwitła wprost z tego przerażenia, z tej zgrozy, jako ich płód bezpośredni. Poczułeś się tak, jakbyśsam był jednym z tych aniołów stróżów, do którychmodliło się śmiertelnie zestrachane dziewczę, jakbyśmiał powinność wnet wyciągnąć z kieszeni pistoleti zastrzelić tę starą bez namysłu! Ale, myśląc o tymtak żywo, krzyknąłeś głośno: — Hola! — albo: — Cosię tu dzieje? — albo: — Co wy tu robicie?!

Pocztylion zadął wrzaskliwie w róg, stara wywinęłakozia wprost w war i wszystko zniknęło naraz w gęstym dymie.

Czy znalazłbyś dziewczę, którego z najszczerszą gorliwością szukałbyś teraz w ciemnościach, trudno mipowiedzieć, ale zniszczyłbyś czarodziejską grę starej,rozerwałbyś więzy magicznego kola, w które dała sięwciągnąć lekkomyślnie Weronika.

Jednakże ani ty, łaskawy czytelniku, ani niktw ogóle nie szedł ani jechał tą drogą dwudziestegotrzeciego września, w tę noc burzliwą, sprzyjającąsztukom czarnoksięskim, i Weronika musiała wytrwaćprzy kotle w śmiertelnej trwodze, aż dzieło dobiegniekońca.

Słyszała doskonale, jak wokoło niej coś wyło i szumiało, jak beczały i klekotały wkoło niej przeróżnewstrętne głosy, jedne przez drugie, ale nie otwierałaoczu, bo czuła, że widok tej ohydy, tych okropności,które ją otaczały, mógłby ją wtrącić w nieuleczalneszaleństwo.

Stara przestała mieszać w kotle. Dym stawał się coraz rzadszy, aż wreszcie tylko lekki płomień spirytusowy palił się u spodu kotła. Wtedy zawołała:

— Weroniko, dziecko moje! Złotko moje! Spojrzyjno tu w głąb! Cóż widzisz, cóż widzisz?

Ale Weronika nie była w stanie odpowiedzieć, chociaż zdawało jej się, że w kotle wirują bezładnie najróżniejsze skłębione ze sobą figury; postaci jednakz każdą chwilą stawały się wyraźniejsze, aż narazz głębiny kotła wystąpił, patrząc na nią przyjaźnie i podając jej rękę, student Anzelmus. Krzyknęłagłośno:

— Ach, Anzelmus! Anzelmus!

Stara otworzyła szybko znajdujący się u kotła krani rozpalony metal spłynął z trzeszczeniem i syczeniemw małą foremkę, którą podstawiła.

Wtedy zerwała się wiedźma, wrzeszcząc i ciskającsię na wszystkie strony w ohydnych, dzikich podskokach.

— Skończone dzieło! Dzięki ci, mój chłopcze! Czuwałeś dzielnie! Hu! hu! — on idzie! Zagryź go! Zagryź go!

Lecz na to zaszumiało coś potężnie w powietrzu,jakby jakiś potwornie wielki orzeł, trzepiąc olbrzymimi skrzydłami, zleciał i krzyknął przeraźliwie:

— Hej, hej! Wy tam, hołota! Skończona rzecz, skończona rzecz! Do domu, precz!

Stara runęła z wyciem na ziemię, a Weronika straciła przytomność.

Kiedy znowu przyszła do siebie, był już biały dzień,leżała na swoim łóżku, a Frania stała przed nią z filiżanką dymiącej herbaty, mówiąc:

— Ależ, powiedzże mi, siostro, co ci jest! Stoję tujuż przed tobą z godzinę czy więcej, a ty leżysz bezprzytomności, jakby w febrycznej gorączce i stękasz,i jęczysz, że aż nam straszno się robi. Ojciec nie poszedł z twojego powodu do szkoły i zaraz tu przyjdziez panem doktorem.

Weronika milcząc wzięła z jej rąk herbatę; skoro jązaczęła pić, okropne obrazy tej nocy stanęły jej żywoprzed oczami.

Więc może to wszystko było tylko strasznym snem,który mnie dręczył? Ależ ja naprawdę poszłam wczoraj wieczorem do starej, to był przecież dwudziesty trzeci września? Nie, ja raczej wczoraj już byłambardzo chora i wszystko to mi się tylko przywidziało,a cała choroba powstała u mnie z tego wiecznego myślenia o Anzelmusie i o tej zdumiewającej starej kobiecie, która się podała za Elżbietę i tym chciała mniezwabić.

Frania wróciła znowu z całkiem przemoczonympłaszczem Weroniki w ręku.

— Patrzaj no, siostro — rzekła — co się stałoz twoim płaszczem; burza wyrwała w nocy oknoi przewróciła krzesło, na którym płaszcz leżał; pewnonapadało deszczu tamtędy, bo płaszcz jest zupełniemokry.

Weronice jakby kamień upadł na piersi, wiedziałajuż teraz, że to nie sen ją dręczył, że naprawdę byłau starej. Ogarnął ją strach i zgroza, mróz febrycznyzatrząsł nią od góry do dołu. Z kurczowym dreszczemnaciągnęła silnie kołdrę na siebie; ale wtem poczuła,że piersi jej uciskało coś twardego, a kiedy chwyciłato w rękę, wyczuła coś, jakby medalion; wyjęła tospod kołdry, skoro tylko Frania wyszła z płaszczem;było to małe, okrągłe, jasno wypolerowane zwierciadełko.

— Podarunek od starej — zawołała żywo, a zezwierciadła strzeliły jakby płomieniste promienie, które ją przeniknęły do głębi i ogrzały lubo; febrycznedreszcze ustały, opływało ją nieopisane uczucie błogości i słodkiego spokoju. Musiała myśleć o Anzelmusie, a kiedy skierowywała nań myśli coraz silniej i silniej, uśmiechnął się do niej przyjaźnie ze zwierciadła,niby żywy portrecik w miniaturze. Ale wnet zdało sięjej, że już nie widzi tego obrazu — nie! — tylko za tosamego studenta Anzelmusa, we własnej osobie. Siedział w wysokim, szczególnie urządzonym pokojui pilnie pisał. Weronika chciała podejść ku niemu, poklepać go po ramieniu i powiedzieć. — „Panie Anzelmie, obejrzyj się pan, ja tu jestem!” Ale to się zupełnie nie udawało, gdyż otaczał go jakby świecącykrąg ognia, lecz Weronika spojrzała uważniej; byłyto przecież tylko wielkie księgi ze złoconymi brzegami.

Ale wreszcie Weronice udało się spojrzeć Anzelmusowi w oczy: wtedy on — jakby musiał, patrząc nanią, dopiero przypominać ją sobie — lecz w końcuuśmiechnął się i rzekł: — Ach, czy to pani, droga mademoiselle Paulmann? Ale czemuż pani chwilami raczy udawać węża?

Weronika wybuchnęła głośnym śmiechem na teszczególne słowa; wskutek tego obudziła się jakbyz głębokiego snu i szybko schowała zwierciadełko,a właśnie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł konrektor Paulmann z doktorem Ecksteinem.

Doktor Eckstein podszedł natychmiast do łóżka, długo trzymał w głębokim zamyśleniu puls Weroniki i powiedział:

— Aj! Aj!

Potem napisał receptę, jeszcze raz chwycił za puls,jeszcze raz powtórzył: „Aj! Aj!” — i opuścił pacjentkę.

Ale z tych wynurzeń doktora Ecksteina konrektorPaulmann nie mógł dość wyraźnie wymiarkować, cowłaściwie dolega Weronice.

Wigilia ósma

Biblioteka drzew palmowych. — Losy nieszczęśliwego Salamandry. — Jak czarne pióro pieściło się z burakiem,a registrator Heerbrand bardzo się upił.

Student Anzelmus spędził już wiele dni na pracyu archiwariusza Lindhorsta; owe godziny były dlańnajszczęśliwszymi w życiu, bo zawsze opływały gosłodkie dźwięki pokrzepiających słów Serpentyny, bonawet nieraz ocierały się cicho o niego leciuchne jakieś tchnienia i przenikała go wtedy nigdy nie doświadczana błogość, która często wzrastała do najwyższej rozkoszy i zachwytu. Zapominał zupełnie o wszystkich nędzach i wszystkich drobnych troskach swojego ciężkiego życia i w nowym istnieniu, które sięprzed nim otwarło, jakby w olśniewającym blaskusłońca, poznawał wszelkie cuda tego wyższego świata, które napełniały go dawniej zdumieniem a nawetzgrozą. Przepisywanie szło mu bardzo szybko, ponieważ zdawało mu się coraz częściej, że kreśli na pergaminie tylko od dawna już znane znaki, że zaledwie potrzebuje zaglądać do oryginału, aby przemalowywaćwszystko z jak największą dokładnością.

Archiwariusz Lindhorst rzadko kiedy ukazywał siępoza godziną obiadową, ale za każdym razem pojawiałsię dokładnie w tej chwili, w której Anzelmus ukończył ostatnie znaki jakiego rękopisu, i dawał mu inny,ale wnet wychodził w milczeniu, zamieszawszy tylkoatrament jakąś czarną pałeczką i zamieniwszy zużytepióra na nowe, ostrzej zatemperowane.

Pewnego dnia, kiedy student Anzelmus wszedłz uderzeniem dwunastej na schody, zastał drzwi, którymi zwykle wchodził, zamknięte, a archiwariuszLindhorst zjawił się w innej stronie, w swoim zadziwiającym, jakby usianym lśniącymi kwiatami szlafroku.

Zawołał głośno:

— Wejdź no pan dzisiaj tędy, drogi Anzelmie, botam czekają na nas mistrzowie Bhogovotgity.

Wszedł na korytarz i prowadził za sobą Anzelmusaprzez te same komnaty i sale, co za pierwszym razem.Studenta Anzelmusa na widok czarujących wspaniałości ogrodu na nowo ogarnęło zdumienie, ale terazdostrzegł wyraźnie, że niektóre zadziwiające kwiaty,zwisające z ciemnych krzaków, były to właściwielśniące przepychem barw owady, co trzepotały skrzydełkami, wznosiły się w górę, zlatywały na dół, skakały, wirowały, kłębiły się bezładnie, jakby pieszczącsię, igrając z sobą. A znowu te różowe i jak niebo błękitne ptaki były w istocie kwiatami pachnącymi, a zapach, jaki rozsiewały dokoła, wykwitał z ich kielichóww cichych, słodkich dźwięczeniach, co zlewały się razem z pluskaniem źródeł dalekich, z szelestem wyniosłych krzewów i drzew w tajemnicze akordy, w skargigłębokiej tęsknoty. Drwiące ptaki, które go za pierwszym razem tak drażniły i wykpiwały, zawirowały muznowu nad głową, bezustannie krzycząc swoimi cienkimi głosikami:

— Panie student, panie student! Nie spiesz się pantak, nie gap się pan tak w chmury, jeszcze pan na nosupadniesz! He, he! Panie student! Włóż no pan pudermantel, kum puchacz ufryzuje panu perukę.

I takie różne głupstwa brzęczały Anzelmusowi kolouszu, póki nie wyszedł z ogrodu.

Nareszcie archiwariusz Lindhorst wszedł do lazurowego pokoju. Płyta porfirowa ze złotym garnkiemgdzieś znikła, a na jej miejscu, na środku pokoju, stałpokryty fioletowym aksamitem stół, na którym znajdowały się znane Anzelmusowi przybory do pisania,obok zaś stało krzesło z poręczami, pokryte taką samąmaterią.

— Kochany panie Anzelmie — rzekł archiwariuszLindhorst — przepisałeś już pan nieco rękopisówszybko i dokładnie, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu; pozyskałeś pan sobie moje zaufanie; ale pozostajejeszcze do zrobienia rzecz najważniejsza, mianowicieprzepisanie, a raczej przemalowanie pewnych dzieł,pisanych szczególniejszymi znakami, dzieł, które przechowuję w tym pokoju i które można przepisywać tylko tu na miejscu. Na przyszłość będziesz pan zatempracował tutaj, ale muszę panu zalecić jak największąostrożność i uwagę; jedna fałszywa kreska albo też,uchowaj Boże, jedna plama atramentu pryśnięta naoryginał pogrąży pana w nieszczęście.

Anzelmus zauważył, że ze złotych pni palm wyrastały małe szmaragdowe liście; archiwariusz chwyciłjeden z tych liści i Anzelmus dostrzegł, że liść byłwłaściwie rulonem pergaminu, który archiwariusz rozwinął i rozłożył na stole.

Anzelmus niemało się zadziwił na widok tych dziwacznie poplątanych znaków, a wpatrując się w tewszystkie punkciki, kreski, przecinki i zakrętasy, które zdawały się wyobrażać jakieś rośliny, mchy, toznów postaci zwierząt, omalże nie upadł na duchu.Czy potrafi to wszystko tak dokładnie przemalować?Zamyślił się nad tym głęboko.

— Odwagi, młodzieńcze! — zawołał archiwariusz —jeśli masz szczerą wiarę i prawdziwą miłość, to pomoże ci Serpentyna!

Głos jego brzmiał jak dźwięczący metal, a kiedyAnzelmus spojrzał w nagłej trwodze, archiwariuszLindhorst stał przed nim w królewskiej postaci, takjak się mu zjawił przy pierwszych odwiedzinach w pokoju, gdzie była biblioteka. Anzelmus uczuł, że chybaosunie się na kolana, czcią przeniknięty, ale tu archiwariusz Lindhorst wzniósł się w górę po pniu jednejz palm i zniknął wśród szmaragdowych liści.

Student Anzelmus zrozumiał, że książę-duch z nimmówił i że wszedł teraz na górę, do swojej pracowni,aby może wprzód jeszcze zapytać promieni-gońców,wysłanych doń przez niektóre planety, o dalsze losyjego i słodkiej Serpentyny.

Albo też może — myślał dalej — oczekują go wieścize źródeł Nilu, albo odwiedza go jaki mag z Laponii,mnie zaś trzeba teraz ostro się zabrać do pracy.

I z tymi słowy zaczął badać nieznane znaki pergaminu.

Cudowna muzyka ogrodu przenikała ku niemu i otaczała go słodkimi, rozkosznymi zapachami, słyszałwprawdzie także chichotanie drwiących ptaków, alenie rozumiał ich słów, co mu było bardzo na rękę.Chwilami było tak, jakby liście drzew palmowych szeleściły i jakby promieniowały wtedy przez pokój w te czarowne dźwięki kryształu, które Anzelmus słyszałw ów pamiętny dzień Wniebowstąpienia pod bzowymkrzakiem. Przedziwnie pokrzepiony przez te dźwiękii świecenia, Anzelmus coraz silniej skierowywał swemyśli i czucia na tytuł zwiniętego w rulon pergaminui wkrótce jakby w głębi duszy uczuł, że znaki te mogły oznaczać tylko te, a nie inne słowa: „O zaślubinach Salamandra z zielonym wężem”.

Tu zabrzmiał silny, trójdźwięczny akord jasnychdzwonów z kryształu.

— Anzelmusie, drogi Anzelmusie — przewiało kuniemu spośród liści — i o cudo! — po pniu palmowegodrzewa ześlizgiwał się zielony wąż.

— Serpentyno! Najmilsza Serpentyno! — krzyknąłAnzelmus, jakby w obłąkaniu najwyższego zachwytu:bo kiedy uważniej się wpatrzył, było to przecieżprzecudne, czarujące dziewczę, które spływało ku niemu, spoglądając nań z niewysłowioną tęsknotą ciemnobłękitnymi oczami, tymi samymi oczami, co żyływ nim, w głębi duszy. Liście zdawały się opuszczaći rozpościerać, wszędzie sterczały z pni kolce, ale Serpentyna zręcznie przemykała się, przewijała przez nie,cisnąc ku sobie swoją migotliwą, jakby lśniącą mieniącymi się barwami szatę, tak że ta, przylgnąwszy dowysmukłego ciała, nie zaczepiała o wystające kolcei ciernie drzew palmowych.

Siadła obok Anzelmusa na tym samym krześle, obejmując go ramionami i przyciągając ku sobie, tak żeczuł tchnienie płynące z jej ust i elektryczne ciepłojej ciała.

— Drogi Anzelmusie — zaczęła Serpentyna — jesteś już teraz zupełnie moim, zdobyłeś mnie przez twojąwiarę, przez twoją miłość; a ja ci ofiaruję ów złotygarnek, który nas uszczęśliwi na wieki.

— O ty przesłodka, najmilsza Serpentyno! — rzekłAnzelmus — jeżeli posiadam ciebie, to cóż mnie obchodzi wszystko poza tym? Skoro żeś tylko moją, to zatopiłbym się najchętniej w tych wszystkich dziwachi czarach, które mną zawładnęły od chwili, kiedym cięujrzał.

— Wiem doskonale — mówiła dalej Serpentyna —że wszystkie te niepojęte i cudowne rzeczy, którymiojciec mój otaczał cię, nieraz tylko dla własnej zabawy, wzbudzały w tobie zgrozę i przerażenie, ale terazjuż, jak myślę, tego chyba nie będzie; bo ja tu jestemw tej chwili tylko po to, aby ci opowiedzieć, mój drogi Anzelmusie, z głębi serca, z głębi duszy wszystko,wszystko, aż do najzupełniejszych drobiazgów, cotylko powinieneś wiedzieć, ażebyś całkowicie poznałmojego ojca i w ogóle jak najdokładniej zrozumiałwszystko, co dotyczy jego i mnie.

Anzelmus czuł się tak, jakby go ta wdzięczna, słodka postać objęła i otuliła sobą tak całkowicie, że tylko z nią razem mógł się poruszać, tylko jej pulsu rytmy drżały w jego tkankach, w jego nerwach; wsłuchiwał się w każde jej słowo, co dźwięczało mu aż gdzieśw głębi duszy i jak promień świetlisty wzniecało błogość niebiańską. Otoczył ramieniem jej smukłe, bardziej niż smukłe ciało, ale mieniąca się, lśniąca materiajej szaty była tak gładka, tak śliska, że zdało mu się,iż ona może, wyrwawszy mu się szybko, wyśliznąć sięniepowstrzymanie — i zadrżał na tę myśl.

— Ach, nie opuszczaj mnie, słodka Serpentyno! —zawołał mimo woli — tyś tylko życiem moim!

— Dziś nie uczynię tego — rzekła Serpentyna —póki ci nie opowiem wszystkiego, co w twojej miłości ku mnie zdołasz zrozumieć. A więc dowiedz się, ukochany, że mój ojciec pochodzi z dziwnego rodu Salamandrów i że ja zawdzięczam swe istnienie jego miłości do zielonego węża. Kiedyś, w praczasach królował w cudownej krainie, Atlantydzie, potężny książę-duch, Fosforus, któremu służyły duchy pierwotne.Pewnego razu Salamander, którego lubił nad wszystkie inne (to był mój ojciec), przechodził przez wspaniały ogród, przepięknie przystrojony najpiękniejszymi darami matki Fosforusa, i słyszał, jak wysoka liliaśpiewała tak cichymi dźwięki: „Przymknij mocnooczęta, zanim cię zbudzi wiatr ranny, ukochany mój”.Zbliżył się; owiana jego palącym tchnieniem lilia roztworzyła swe liście, a wtedy zobaczył córkę lilii, zielonego węża, co spała w jej kielichu. I oto ogarnęłaSalamandra gorąca miłość do pięknego węża i porwałją lilii, której zapachy na próżno wołały po całymogrodzie, w niewymownych skargach, za ukochanącórką. Albowiem Salamander zaniósł ją do zamku Fosforusa i prosił go: „Daj mi zaślubić ukochaną, niechajmoją będzie na wieki”.

„Niebaczny, czego żądasz! — rzekł książę-duch —wiedz, że lilia była ongi moją i panowała ze mną: aleiskra, którą w nią tchnąłem, groziła jej zgubą i tylko zwycięstwo nad czarnym smokiem, którego terazduchy ziemi trzymają związanego w łańcuchach, ocaliło lilię, dało jej liściom moc zamknięcia w sobie tejiskry i przechowania jej. Ale skoro obejmiesz zielonego węża, żar twój przepali jej ciało i nowa istota,szybko poczęta, uleci od ciebie”.

Salamander nie zważał na przestrogę księcia; pełenpalącego pożądania chwycił zielonego węża w ramiona, kochanka rozpadła się w popiół, a skrzydlata istota z popiołu tego zrodzona zaszumiała przez powietrze, uleciała. Wtedy ogarnęło Salamandra szaleństworozpaczy — i popędził przez ogród, ciskając ogieńi płomienie, i niszczył go w dzikiej wściekłości, żenajpiękniejsze rośliny i kwiaty upadły przepalone,a jęk ich napełnił przestrzenie.

Straszliwie zagniewany książę-duch chwycił w zapalczywości swojej Salamandra i rzekł: „Wyszalałtwój ogień, zagasły twoje płomienie, zbladły twojepromienie, zstępuj do duchów ziemi, niechaj drwiąz ciebie i szydzą, i trzymają w niewoli, póki nie rozpali się znowu materia ognista i nie wypromieniujez ziemi z tobą razem, jako z nową istotą”.

Nieszczęsny Salamander zapadł się, zgasł, ale na topodszedł stary, mrukliwy duch ziemi, który był ogrodnikiem Fosforusa, i rzekł: „Panie! — któż by mógłbardziej skarżyć się na Salamandra niż ja? Czyż nieprzystroiłem moimi najpiękniejszymi metalami wszystkich tych pięknych kwiatów, które on spalił? Czyżnie chroniłem, nie pielęgnowałem dzielnie ich zalążków, czy nie roztrwoniłem na nie niejednej pięknejbarwy? A jednak ujmuję się za biednym Salamandrem,którego tylko miłość (ty sam, o panie, często jej ulegałeś) doprowadziła do niszczycielskiej rozpaczy. Złagodź mu zbyt ciężką karę!”

„Ogień jego na teraz zagasnął — rzekł książę-duch. — Rozpali się w nieszczęśliwym czasie, kiedymowa przyrody nie będzie już zrozumiała dla zwyrodniałego rodzaju ludzkiego, kiedy duchy pierwotne,wygnane w odległe krainy, tylko z dali najdalszej głuchymi dźwiękami przemawiać będą do ludzi, kiedy wytrąconemu z kręgu harmonii tylko tęsknota bezmiernaprzypominać będzie o pełnym cudów królestwie,w którym ongiś przebywał, gdy jeszcze wiara i miłośćmieszkały w jego sercu — w tym nieszczęśliwym czasie na nowo rozpali się materia ognista Salamandra,ale w poczęciu swoim stanie się on tylko człowiekiemi będzie musiał pogrążyć się zupełnie w nędzę życia,znosić jego udręki. Ale ma być mu zachowaną nietylko pamięć o jego pierwotnym pochodzeniu; ożyjeon także w świętej harmonii z całą przyrodą, rozumiećbędzie jej cuda, a moc bratnich duchów będzie mupodległa. Odnajdzie wtedy znowu w liliowym krzewiezielonego węża, a owocem jego zaślubin z nią będątrzy córki, które ludziom pojawią się w postaci matki.Na wiosnę zawisną one na ciemnym krzaku bzui dźwięczeć będą swoimi lubymi, kryształowymi głosami. Jeżeli znajdzie się wtedy, w owym żałosnym, nędznym czasie zatwardziałej nieczułości dusz, młodzieniec, który ich śpiew zrozumie — i nie dość — jeżeli jeden z wężyków spojrzy nań swymi wdzięcznymi oczami, jeżeli spojrzenie to wznieci w młodzieńcuprzeczucie dalekiej, cudownej krainy, ku której mógłby się wznieść odwagi pełen, gdyby zrzucił z siebiebrzemię prostackiej powszedniości, jeżeli wraz z miłością do węża zrodzi się w nim żywa gorąca wiaraw cuda przyrody i zarazem we własne swoje istnieniewśród tych cudów — to wąż będzie jego. Ale nie pierwej, aż znajdzie się trzech takich młodzieńców, którzypoślubią trzy córki, będzie mógł Salamander odrzucić swe ciężkie brzemię i wrócić do braci swoich”.

„Pozwól, o panie — rzekł duch ziemi — że ofiarujękażdej z tych trzech córek dar, który uświetni życiez przeznaczonym mężem. Każda otrzyma ode mniegarnek z najpiękniejszego metalu, jaki posiadam; wypoleruję go promieniami, które wezmę diamentom;całe nasze państwo pełne cudów, tak jak istnieje onoteraz, w harmonii z całą przyrodą, odbijać się ma przepychem olśniewających blasków w zwierciadle jegobłyszczącej powierzchni; a w chwili zaślubin wykwitnie z jego wnętrza lilia płomienista, której wiecznotrwały kwiat słodkimi zapachami otoczy wybranegomłodzieńca. Wnet wtedy zrozumie on mowę tegokwiatu i cuda naszego świata, i sam zamieszka z ukochaną w Atlantydzie”.

— Wiem już teraz bardzo dobrze, drogi Anzelmusie, że ojciec mój jest właśnie tym Salamandrem,o którym ci opowiedziałam. Musiał on, pomimo wyższości swej natury, poddać się najdrobniejszym troskom powszedniego życia i stąd może pochodzi jegozgryźliwy nieraz humor, jakim obdarza niektórych.Często powtarzał mi, że na określenie właściwości duchowych, jakich książę-duch Fosforus wymagał, stawiając to jako warunek poślubienia mnie i moichsióstr, istnieje teraz wyrażenie, jednak zbyt częstonadużywane w nieprzyzwoity sposób, nazywa się tomianowicie duszą dziecięcą i poetyczną. Dusze takieznaleźć można nieraz u młodzieńców, których pospólstwo wyśmiewa za prostotę ich obyczajów i za to, żebrak im zupełnie tak zwanej ogłady światowej. Ach,drogi Anzelmusie, tyś przecie zrozumiał pod bzowymkrzakiem mój śpiew, moje spojrzenie. Ty kochaszzielonego węża. Ty wierzysz we mnie i chcesz byćmoim na wieki! Piękna lilia wykwitnie ze złotegogarnka i będziemy, połączeni, żyli razem szczęśliwiei błogo w Atlantydzie.

— Ale nie mogę przed tobą ukrywać, że we wstrętnej walce Salamandrów z duchami ziemi, czarnysmok wyrwał się i z chrzęstem umknął w powietrzneprzestwory. Wprawdzie Fosforus znowu trzyma gow więzach, ale z jego czarnych piór, które posypałysię podczas walki na ziemię, zrodziły się wrogie duchy, te wszędzie stają przeciw Salamandrom i duchomziemi. Owa kobieta, która ci jest tak nieprzyjaznąi która, jak to ojciec mój wie doskonale, dąży do zawładnięcia złotym garnkiem, zawdzięcza swe istnienie miłości jednego takiego pióra, co wyleciało zeskrzydła smoka, do jakiegoś buraka. Zna ona swe pochodzenie i swą siłę: albowiem z jęków i drgawekpojmanego smoka przeniknęła tajemnicę niektórychczarodziejskich konstelacji i używa wszelkich środków, aby działać z zewnątrz na duszę, podczas gdymój ojciec zwalcza ją piorunami, strzelającymi z Salamandrowego wnętrza. Ona zbiera wszystkie złe pierwiastki, mieszkające w szkodliwych ziołach i trujących zwierzętach, mieszając je przy sprzyjającychkonstelacjach wytwarza pewne złośliwe zmory, które napełniają duszę człowieka zgrozą i przerażeniemi oddają go w moc demonów, przez zwyciężonegow walce smoka spłodzonych. Strzeż się tej starej, drogi Anzelmusie, ona jest twoim wrogiem, bo twojadziecięco niewinna dusza zniweczyła już niejedenz jej złych czarów. Wiernym bądź miłości twej —wnet już osiągniesz cel!

— O moja, moja Serpentyno! — zawołał studentAnzelmus — jakżebym mógł cię opuścić, jakżebymmógł ciebie nie kochać wiecznie!

Pocałunek zapłonął na jego ustach, obudził się jakby z głębokiego snu, Serpentyna znikła, wybiła szósta; uczuł ciężki wyrzut, że nie przepisał ani odrobiny, z niepokojem, co też na to powie archiwariusz,spojrzał na swoją kartkę i o dziwo! — przepisywanietajemniczego rękopisu było pomyślnie doprowadzoneaż do końca, a uważniej wpatrując się w znaki zrozumiał, że przepisał opowieść Serpentyny o jej ojcu,ulubieńcu księcia-ducha Fosforusa w cudownej krainieAtlantydzie.

Teraz wszedł archiwariusz Lindhorst w swoim białawoszarym płaszczu, w kapeluszu na głowie, z laskąw ręku; spojrzał na zapisany przez Anzelmusa pergamin, zażył potężny niuch tabaki i rzekł z uśmiechem:

— Tegom się też spodziewał! No! Oto jest bity talar,panie Anzelmie, pójdziemy sobie teraz jeszcze do Linka, proszę za mną!

Archiwariusz przeszedł szybko przez ogród, w którym panował taki wściekły hałas, takie śpiewania,gwizdania i gadaniny, że student Anzelmus był zupełnie ogłuszony i dziękował Bogu, skoro się znalazł naulicy.

Zaledwie uszli kilka kroków, spotkali registratoraHeerbranda, który chętnie się do nich przyłączył.Przed bramą nabili fajki; registrator Heerbrand narzekał, że nie ma przy sobie krzesiwa, a na to archiwariusz Lindhorst zawołał z oburzeniem:

— Co tam krzesiwo! Masz pan tu ognia, ile zechcesz!

To mówiąc, prztyknął palcami, z których wytrysnęły wielkie iskry i szybko rozpaliły fajki.

— Patrz no pan, co to za chemiczny kawał — rzekłregistrator Heerbrand, ale student Anzelmus nie bezwewnętrznego drżenia pomyślał o Salamandrze.

U Linka registrator Heerbrand wypił tyle mocnegodubeltowego piwa, że zaczął — on, zwykle taki łagodny, cichy człowiek — śpiewać rozwlekłym tenoremburszowskie pieśni, pytał gorączkowo każdego, czyjest jego przyjacielem, czy nie, aż wreszcie studentAnzelmus musiał go zanieść do domu, gdyż archiwariusz Lindhorst od dawna już gdzieś zniknął.

Wigilia dziewiąta

Jak student Anzelmus cokolwiek przyszedł do rozumu. —Towarzystwo przy ponczu. — Jak student Anzelmus wziąłkonrektora Paulmanna za puchacza, a ten się bardzo o torozzłościł. — Kleks i jego skutki

Wszystkie te dziwy i cudowności, które codziennieotaczały studenta Anzelmusa, odsunęły go zupełnieod zwyczajnego życia. Nie widywał żadnego ze swoich przyjaciół i niecierpliwie wyczekiwał co rano godziny dwunastej, roztwierającej mu jego raj. A jednak, choć całą duszą lgnął do lubej Serpentyny i cudów czarodziejskiej krainy u archiwariusza Lindhorsta, musiał chwilami myśleć o Weronice, a nawet zdawało mu się czasem, że przychodzi ona do niego i wyznaje, zarumieniona, jak serdecznie go kocha i jakstara się wydrzeć go widziadłom, które go tylko dręczą i ośmieszają. Chwilami bywało tak, jakby waliłasię nań nagle jakaś obca siła i parła go niepowstrzymanie ku zapomnianej Weronice, jak gdyby musiał iśćza nią, gdzie by tylko zechciała, niby łańcuchami przykuty do tej dziewczyny.

Otóż w noc potem właśnie, kiedy po raz pierwszyujrzał Serpentynę w postaci czarownego dziewczęciai poznał cudowną tajemnicę zaślubin Salamandraz zielonym wężem, Weronika stanęła mu przed oczyma żywiej niż kiedykolwiek. Tak! — nawet dopierokiedy się obudził, uprzytomnił sobie wyraźnie, że tomu się tylko śniło, bo przekonany był, że Weronikarzeczywiście jest u niego i skarży się z wyrazem rozdzierającego bólu, co go do głębi przenikał, że on poświęca jej szczerą miłość dla fantastycznych widziadeł, które powodują tylko jego rozterkę wewnętrznąi mogą przecież wtrącić go w nieszczęście i zgubić.Weronika była powabniejszą, milszą niż kiedykolwiek; próżne czynił wysiłki, by o niej zapomnieć,i stan ten sprawiał mu mękę, od której miał nadziejęuwolnić się na rannej przechadzce. Jakaś tajemna,magiczna siła ciągnęła go do Bramy Pirnańskieji właśnie miał zamiar skręcić w boczną ulicę, kiedykonrektor Paulmann, idący za nim, zawołał głośno:

— Aj, aj! Najszanowniejszy panie Anzelmie! Amice!Amice! Gdzież się pan podziewasz, u Boga Ojca? Wcale się pan nie pokazujesz, może pan nie wiesz, że Weronika formalnie tęskni za tym, żeby znowu co z panem zaśpiewać? No, chodź pan teraz, przecieżeś pan szedł do nas!

Student Anzelmus, rad nierad, poszedł z konrektorem.

Kiedy wchodzili do domu, Weronika wyszła ku nimbardzo ładnie i starannie ubrana, tak że konrektorPaulmann zapytał, pełen zdziwienia:

— Cóż to, czemuś tak wystrojona, czyż spodziewałaś się gości? Otóż właśnie prowadzę pana Anzelmusa!

Całując grzecznie i dwornie rękę Weroniki, studentAnzelmus uczuł leciuchny uścisk, który płomieniemprzeniknął mu całe ciało.

Weronika była wprost samą wesołością, samymwdziękiem i skoro Paulmann wyszedł do swego gabinetu, potrafiła tak dalece rozruszać Anzelmusa przezwszelakie przekomarzania się i filuterne dowcipy, żezapomniał zupełnie o swojej nieśmiałości i w końcuuganiał się po całym pokoju za swawolną dziewczyną.Ale tu znowu zwalił mu się na kark demon niezręczności, młodzieniec zawadził o stół i ładna szkatułkaWeroniki upadła na ziemię. Anzelmus podniosł ją, wieczko odskoczyło, błysnęło mu małe, metalowezwierciadło, w które spojrzał z jakąś całkiem szczególną ochotą. Weronika chyłkiem z tyłu podeszła ku niemu, położyła mu rękę na ramieniu i tuląc się doń mocno, również patrzała mu przez ramię w zwierciadło.Anzelmus uczuł, że jakaś walka poczyna mu się w duszy: myśli, obrazy wybłyskiwały i znikały znowu —archiwariusz Lindhorst, Serpentyna, zielony wąż —wreszcie uspokoiło się wszystko, cały ten zamęt przetworzył się w jasną świadomość. Zrozumiał wyraźnie,że ustawicznie myślał tylko o Weronice, że przecieżowa postać, która zjawiła mu się wczoraj w niebieskim pokoju, to była równifeż Weronika i że tę baśńfantastyczną o zaślubinach Salamandra i zielonym wężem on przecież tylko napisał, ale wszak mu jej nieopowiedziano. Sam dziwił się swoim marzeniomi kładł je wyłącznie na karb podniecenia wewnętrznego wywołanego miłością Weroniki, jak również nakarb pracy u archiwariusza Lindhorsta, w którego pokoju w dodatku jeszcze pachniało tak dziwnie odurzająco. Uśmiał się serdecznie z tego wariackiego przywidzenia, żeby być zakochanym w jakimś małym wężu i brać dobrze uposażonego tajnego archiwariuszaza Salamandra.

— Tak, tak! to Weronika! — zawołał głośno, aleodwracając głowę spojrzał prosto w niebieskie oczyWeroniki, z których promieniowała miłość i tęsknota. Głuche „ach!” wybiegło jej na usta, które w tejsamej chwili zapłonęły na jego wargach.

— O, szczęście moje! — westchnął student w zachwycie — o czym wczoraj tylko marzyłem, to spełnia się już dzisiaj.

— I zechcesz naprawdę ożenić się ze mną, skorozostaniesz radcą dworu? — zapytała Weronika.

— Ależ tak! — odpowiedział student Anzelmus;a właśnie drzwi zaskrzypiały i konrektor Paulmannwszedł mówiąc:

— No, drogi panie Anzelmie, nie puszczę już panadzisiaj, nie pogardzisz obiadem u mnie, a potem Weronika przyrządzi nam pyszną kawę i wypijemy ją sobie z registratorem Heerbrandem, który także obiecałprzyjść.

— Ach, drogi panie konrektorze — odparł studentAnzelmus — czyż pan nie wie, że muszę iść do archiwariusza Lindhorsta z powodu tego przepisywania?

Amice! Patrz no pan! — rzekł konrektor Paulmann, wyciągając zegarek kieszonkowy, który wskazywał wpół do pierwszej.

Student Anzelmus zobaczył teraz, że o wiele zapóźno byłoby wędrować do archiwariusza Lindhorstai tym chętniej zgodził się z życzeniami konrektora, żeprzyświecała mu nadzieja patrzenia na Weronikęprzez cały dzień, może też spodziewał się otrzymać jakieś ukradkowe spojrzenie, jakiś tkliwy uścisk dłonialbo nawet zdobyć całusa.

Tak wysoko sięgały teraz zamiary studenta Anzelmusa i robiło mu się coraz milej na sercu, w miarę jakprzekonywał się, że wnet uwolni się już zupełnie odfantastycznych urojeń, które mogły zeń istotnie uczynić zupełnie obłąkanego głupca.

Registrator Heerbrand zjawił się rzeczywiście poobiedzie, kiedy wypił kawę, a mrok zapadł, dał dozrozumienia, uśmiechając się chytrze i wesoło zacierając ręce, że ma przy sobie coś, co zmieszane i doprowadzone do właściwego stanu przez piękne rączkiWeroniki, porządnie zrubrykowane i ustawione, gdzietrzeba, może im wszystkim uprzyjemnić chłodny wieczór październikowy.

— No, to prosimy na stół z tymi tajemniczymi rzeczami, które pan nosi ze sobą, zacny panie registratorze! — zawołał konrektor Paulmann; pan registratorsięgnął do głębokiej kieszeni swojej zarzutki i trzema nawrotami wydobył stamtąd flaszkę araku, cytryny i cukier. Zaledwie pół godziny upłynęło, a jużwspaniały poncz dymił na stole Paulmanna. Weronikaponalewała wszystkim, przyrządziła, i przyjaciele rozpoczęli bardzo miłą, wesołą pogawędkę.

Ale kiedy studentowi Anzelmusowi mocny trunekuderzył do głowy, powróciły mu znowu wszystkieobrazy tych cudów i dziwów, które niedawno przeżywał. Ujrzał archiwariusza Lindhorsta w jego adamaszkowym szlafroku, błyszczącym fosforycznie;ujrzał lazurowobłękitny pokój, złote drzewa palmowe, a wreszcie znowu poczuł, że musi jednak wierzyćw Serpentynę; szumiało w nim, wrzało w nim wszystko.

Weronika podała mu szklankę ponczu; biorąc ją,dotknął z lekka jej ręki.

— Serpentyna! Weronika! — westchnął do siebiez cicha. Zapadł w głębokie rozmarzenie, ale registrator Heerbrand zawołał na cały głos:

— To jednak zadziwiający starzec, którego nikt nierozgryzie, ten archiwariusz Lindhorst. No, jego zdrowie! Trąćmy się, panie Anzelmie!

Na to student Anzelmus zbudził się ze swoich snówi rzekł, trącając się z registratorem Heerbrandem:

— To wszystko dlatego, najszanowniejszy panie registratorze, że pan archiwariusz Lindhorst jest właściwie Salamandrem, który zniszczył w gniewie ogródksięcia-ducha Fosforusa, bo opuściła go kochanka,zielony wąż!

— Co? Jak?! — zapytał konrektor Paulmann.

— Tak — mówił dalej student Anzelmus — i dlategowłaśnie musi teraz być archiwariuszem królewskimi mieszkać tu, w Dreźnie, ze swoimi trzema córkami,ale te córki to po prostu trzy małe złotozielone wężyki, które wygrzewają się na słońcu w krzakach bzu,śpiewają uwodzicielsko i wabią młodzieńców jak syreny.

— Panie Anzelmie! Panie Anzelmie! — zawołałkonrektor Paulmann — czy panu się w głowie przewróciło?! Dlaboga, co też pan plecie?

— On ma rację — wtrącił registrator Heerbrand —ten dziwny jegomość, ten archiwariusz, to przeklętySalamander, co wyprztykuje z palców ogniste iskry,które mogą niejednemu wypalić dziury w płaszczu,jak żarząca hubka. Tak, tak, masz rację, braciszkuAnzelmie, a kto temu nie wierzy, ten mój wróg!

I tu registrator Heerbrand wyrżnął pięścią w stół,aż szklanki zabrzękły.

— Registratorze! coś pan, oszalał? — krzyknął rozzłoszczony konrektor. — Panie student! Panie student!Co pan za hece znowu urządza?!

— Ach! — odpowiedział student. — Z pana to także nic innego, tylko ptak puchacz, który peruki fryzuje, panie konrektorze!

— Co? Ja ptak, puchacz, fryzjer?! — krzyknął konrektor w najwyższej pasji. — Panie, pan jesteś wariat,wariat!

— Ale ta stara załazi mu dobrze za skórę — zawołał registrator Heerbrand.

— Tak, stara jest potężna — wtrącił student Anzelmus — chociaż niższego pochodzenia; bo jej tatato zwyczajny śmieć, obszarpane pióro do zamiataniakurzu; a jej mama to nędzna buraczyna, a całą swojąsiłę zawdzięcza ona rozmaitym nienawistnym kreaturom, jadowitemu łajdactwu, które ją otacza.

— To jest obrzydliwe oszczerstwo! — zawołała Weronika z oczyma rozbłysłymi gniewem — stara Elżbieta jest mądrą niewiastą, a czarny kot żadną tam jakąśnienawistną kreaturą, ale wykształconym, dobrze wychowanym młodzieńcem i jej cousin germain.

— A czy on mógłby pożreć Salamandra, nie opalając sobie brody i nie ginąc marnie? — rzekł registrator Heerbrand.

— Nie, nie! — krzyknął student Anzelmus — aniteraz, ani nigdy tego nie potrafi! A zielony wąż mniekocha, bo ja jestem duszą dziecięcą i zobaczyłemoczy Serpentyny.

— Które kot wydrapie! — zawołała Weronika.

— Salamander, Salamander poskromi ich wszystkich! Wszystkich! — zagrzmiał konrektor Paulmannw najwyższej wściekłości. — Ale czy ja jestem w domu wariatów?! Czy ja sam zwariowałem?! Co ja zaobłąkane głupstwa wygaduję?! Tak, jestem takżewariat, także wariat!

Tu konrektor Paulmann skoczył, zerwał z głowyperukę i cisnął nią o sufit, aż zachrzęściły zgniecioneloki i zupełnie zepsute, rozluźnione, sypnęły na wszystkie strony chmurami pudru. Wtedy student Anzelmus i registrator Heerbrand chwycili za wazę z ponczem, za szklanki, i krzycząc radośnie, triumfalnie,rzucali je w sufit, aż trzaskające skorupy dźwięcząci brzęcząc przelatywały wszędy.

Vivat Salamander! Pereat, pereat wiedźma! Rozbijcie metalowe zwierciadło, wydrzyjcie kotu oczy!Ptaszki, ptaszki powietrzne, Eheu, Eheu, Evoe, Salamander!

Tak wrzeszczeli i ryczeli wszyscy trzej, jeden przezdrugiego, jak opętani. Frania uciekła stamtąd z płaczem, a Weronika leżała na sofie, zawodząc z żalui bólu.

Wtem drzwi otworzyły się, wszystko raptem ucichło i wszedł jakiś mały człowiek w szarym płaszczyku. Twarz jego miała w sobie coś dziwacznie uroczystego, a pałąkowato zagięty nos, na którym tkwiływielkie okulary, wyróżniał się znakomicie wśródwszystkich, kiedykolwiek widzianych nosów. Miałtakże tak osobliwą perukę, że wydawała się ona raczej czapką z pierza.

— Aj, witam pięknie, dobry wieczór! — zaskrzeczał ten śmieszny człowieczek — znajdę tu zapewnestudenta, pana Anzelmusa? Najniższy ukłon od panaarchiwariusza Lindhorsta, na próżno oczekiwał dziśpana Anzelmusa, ale kazał najuprzejmiej prosić, żeby jutro nie zapominać o zwykłej godzinie.

Po czym zawrócił ku drzwiom i wyszedł, wszyscy zobaczyli teraz doskonale, że ten uroczysty człowieczek był właściwie szarą papugą.

Pan konrektor Paulmann i pan registrator Heerbrand wybuchnęli śmiechem, który grzmiąco zahuczałw pokoju, a Weronika tymczasem jęczała i szlochała,jakby wijąc się w bólu bezmiernym, a studenta Anzelmusa dreszczem przeniknął obłęd wewnętrznegoprzerażenia, rzucił się bez pamięci ku drzwiom i popędził przez ulice. Mechanicznie odnalazł swoje mieszkanie, swój pokoik.

Wkrótce potem przyszła do niego spokojnie i przyjaźnie Weronika i zapytała, czemu ją tak dręczył popijanemu i niech się wystrzega nowych przywidzeń, kiedy będzie pracował u archiwariusza Lindhorsta.

— Dobranoc, dobranoc, mój drogi przyjacielu —wyszeptała cicho Weronika i tchnęła pocałunek najego usta.

Chciał ją wziąć w ramiona, lecz owa postać sennaznikła — i oto zbudził się rześki i pokrzepiony.

Z całego serca śmiał się teraz ze skutków ponczu;ale myśląc o Weronice, czuł, że go przenika rozkoszne jakieś uczucie ukojenia.

— Jej tylko — mówił do siebie — mam do zawdzięczenia, żem się pozbył swoich niedorzecznychprzywidzeń. Doprawdy, nie lepiej mi było niż temu,który myślał, że jest szklany, albo temu, który niewychodził z pokoju w obawie, że go kury zjedzą, bowyobraził sobie, że jest ziarnkiem jęczmienia. Gdy zostanę radca dworu, ożenię się bez namysłu z pannąPaulmann i będę szczęśliwy.

W południe, kiedy przechodził przez ogród archiwariusza Lindhorsta, nie mógł się dosyć nadziwić, żemogło mu się to wszystko wydawać tak szczególnei cudowne. Nie widział teraz nic, oprócz zwykłychdoniczkowych roślin, rozmaitych geranii, mirtów itp.Zamiast olśniewających, barwistych ptaków, którewyśmiewały się dawniej z niego, trzepotało się tylko tu i tam kilka wróbli, które podniosły niezrozumiały, nieprzyjemny wrzask, skoro zobaczyły Anzelmusa. Niebieski pokój wydał mu się również zupełnie inny i nie mógł zrozumieć, jak mogła mu się choćna chwilę podobać jego jaskrawa niebieska barwaoraz nienaturalne złote pnie drzew palmowych z bezkształtnymi, błyszczącymi liśćmi.

Archiwariusz spojrzał nań z całkiem szczególnym,ironicznym uśmiechem i zapytał:

— No, i jakże panu smakował wczorajszy poncz,drogi Anzelmie?

— Ach, panu z pewnością już papuga... — odpowiedział student bardzo zawstydzony; ale urwał, boznowu przyszło mu na myśl, że pojawienie się papugi było zapewne również złudzeniem odurzonychzmysłów.

— Ach, ja sam byłem przecież w tym towarzystwie — wtrącił archiwariusz Lindhorst — czyś mniepan nie widział? Ale wobec tych wariackich wybryków, których się dopuszczaliście, a które mogły mniemocno uszkodzić, bo siedziałem właśnie wtedy jeszcze w wazie, kiedy registrator Heerbrand chwycił zanią, aby nią rzucić o sufit, musiałem szybko zrejterować w główkę od fajki konrektora. A teraz adieu, panie Anzelmie! Bądź pan pilnym, zapłacę bitego talararównież za wczorajszy opuszczony dzień, boś pan dotychczas tak dzielnie pracował.

— Jakżeż ten archiwariusz może bajać takie wariackie androny! — rzekł do siebie student Anzelmusi zasiadł przy stole, aby rozpocząć przepisywanie rękopisu, który archiwariusz rozpostarł przed nim jakzwykle. Ale na rulonie pergaminu zobaczył tak wielewijących się bezładnie kropek, zakrętów, mącącychwzrok, nie dających żadnego punktu oparcia, że wydało mu się prawie niemożliwym przemalować dokładnie to wszystko. A całość rękopisu robiła takiewrażenie, jakby pergamin był po prostu porysowanym przeróżnymi żyłkami marmurem albo też kamieniem przez muchy popstrzonym.

Nie zważając na to, chciał zrobić, co tylko byłow jego mocy, i śmiało zanurzył pióro w kałamarzu;ale atrament nie chciał zupełnie spływać, strzepnąłniecierpliwie pióro — i, o nieba! Wielki kleks upadłna rozłożony oryginał. Z sykiem i szumem wypadłaz tego kleksa błękitna błyskawica i z trzaskiem przewiła się wężowo przez pokój aż pod powałę. Na towykwitły ze ścian gęste dymy, liście zaczęły szumieć,jakby wstrząsane przez burzę, i z wnętrza ich runęłyna dół migotliwe bazyliszki wśród błyskających płomieni, zapalając te dymy, tak że trzeszczące masyognia kłębiły się wkoło Anzelmusa. Złote pnie drzewpalmowych stały się olbrzymimi wężami, które z prze raźliwym, metalicznym dźwiękiem sczepiły swojeohydne głowy, a łuską pokrytymi ciałami owinęłyAnzelmusa.

— Szaleńcze! Ponieśże teraz karę za to, coś uczynił w bezczelnym zuchwalstwie!

Tak zagrzmiał straszliwy głos ukoronowanego Salamandra, który zjawił się nad wężami, jak oślepiający promień wśród płomieni, i teraz rozwarte ichpaszcze miotały na Anzelmusa kaskady ognia, a testrumienie ognia zgęszczały się wokół jego ciała, stając się zwartą lodową masą. A gdy tak, kurcząc sięcoraz bardziej, drętwiały, tężały członki Anzelmusa,przytomność go opuściła.

Kiedy znowu przyszedł do siebie, nie mógł się ruszyć, otaczał go jakby olśniewający blask, o który uderzał się, jeżeli tylko chciał podnieść rękę lub w ogóle jakoś się poruszyć.

Ach! Tkwił przecież w szczelnie zatkanej butelce,na półce w pokoju bibliotecznym archiwariusza Lindhorsta.

Wigilia dziesiąta

Cierpienia studenta Anzelmusa w szklanej butelce. —Szczęśliwy żywot seminarzystów i praktykantów. —Bitwa w pokoju Lindhorsta. — Zwycięstwo Salamandrai oswobodzenie studenta Anzelmusa.

Z dużą słusznością mogę chyba wątpić, łaskawyczytelniku, czyś siedział kiedy zamknięty w szklanejbutelce, chyba że jakiś żywy, przekorny sen obdarzył cię takim bajecznym wrażeniem. Jeżeli tak było,to bardzo gorąco odczujesz ciężki los biednego studenta Anzelmusa. Ale jeżeliś nie śnił nigdy o czymśpodobnym, to niechże cię twoja bujna wyobraźniazamknie na kilka chwil w krysztale dla przypodobania się mnie i Anzelmusowi.

Zewsząd otacza cię oślepiający blask, wszystkieprzedmioty naokół jawią ci się otoczone i oświetlonebarwami tęczy — wszystko drży i waha się, i dźwięczy w tych lśnieniach — płyniesz, nie mogąc się ruszyć, jakby w mocno zamarzłym eterze, który takzewsząd naciska, że próżno duch rozkazuje zmartwiałemu ciału. Coraz ciężej, coraz ciężej cetnarowe brzemię ugniata pierś twoją, coraz więcej, coraz więcej resztek powietrza, które bujają jeszcze w tej ciasnej przestrzeni, zabiera każdy oddech. Żyły twojepęcznieją, a każdy nerw drga, przebity strachemokropnym, krwawiący w walce śmiertelnej.

Współczuj, łaskawy czytelniku, studentowi Anzelmusowi, który doświadczył tych niewysłowionychmąk w swoim szklanym więzieniu; a czuł doskonale,że i śmierć go nie może wyzwolić: bo czyż nie ocknąłsię z głębokiego omdlenia, w które popadł w nadmiarze swej męki, gdy ranne słońce zajrzało jasno, wesoło do pokoju, i czyż jego męka nie zaczęła się nanowo? Nie mógł ruszyć żadną z kończyn; myśli jegouderzały o szkło, ogłuszając fałszywymi dźwięki, i zamiast słów, którymi dawniej duch przemawiał z głębin jego istoty, słyszał tylko ponury, mętny szumobłąkania.

I wtedy krzyknął w rozpaczy:

— O Serpentyno! Serpentyno, ratuj mnie od tychmąk piekielnych!

Ciche, lekkie westchnienia owiały go, pokładły sięwokoło na butelce, jak przejrzyste, bzowe liście; ustało dźwięczenie, zniknął oślepiający, mącący zmysłyblask — i odetchnął lżej.

— Czyż nie ja sam jestem winien swojej nędzy?Ach! Czyż nie bluźniłem nawet przeciw tobie samej,słodka, ukochana Serpentyno? Czyż nie wyrażałem codo ciebie podłych wątpliwości? Czyż nie utraciłemwiary, a z nią wszystkiego, wszystkiego, co mnie mogło tak szczytnie uszczęśliwić? Ach, teraz to już pewno nigdy nie będziesz moją, przepadł już dla mniezłoty garnek, nigdy już pewno nie ujrzę jego cudów!Ach, tylko jeden, jedyny raz cię zobaczyć, twój słodkigłos usłyszeć, Serpentyno najmilsza!

Tak jęczał student Anzelmus, ogarnięty głębokim,przenikającym bólem; wtem rzekł ktoś tuż obok niego:

— Nie mam pojęcia, o co panu chodzi, panie studencie, czemuż pan tak nad wszelki wyraz żałośnielamentujesz?

Student Anzelmus zobaczył, że na tej samej półcestało jeszcze pięć butelek, a w nich trzech seminarzystów i dwóch praktykantów.

— Ach, moi panowie, współtowarzysze niedoli! — zawołał — jakżeż możecie być tak swobodnymi, nawet tak zadowolonymi, jak to widzę po waszych wesołych twarzach? Siedzicie przecież równie dobrzezamknięci w szklanych butelkach, jak ja, i nie możecie ani palcem ruszyć, nie możecie nawet pomyślećo czymś dorzecznym, żeby nie powstał zaraz zabójczyhałas z dzwonieniem i dźwięczeniem i żeby nie zaczęło wam straszliwie szumieć i huczeć w głowie. Alewy z pewnością nie wierzycie w Salamandra i w zielonego węża?

— Bajesz pan zdrowo, mój panie studencie — odpowiedział jeden z seminarzystów — nigdy nam niebyło lepiej niż teraz: bardzo nam się przydały owebite talary, któreśmy otrzymali od tego wariata archiwariusza za najrozmaitsze pokręcone przepisywania;nie potrzebujemy już teraz uczyć się na pamięć żadnych chórów włoskich, chodzimy sobie codziennie doJózefa albo do jakiej innej knajpy, popijamy znakomite piwo, zaglądamy też nieraz w oczy ładnymdziewczynom, śpiewamy, jak prawdziwi studenci,Gaudeamus igitur i jesteśmy zadowoleni z całej duszy.

— Macie panowie zupełną słuszność — wtrącił jeden z praktykantów — i ja także jestem dobrze wyposażony w bite talary, jak również mój drogi kolega obok mnie, i pilnie odbywam przechadzki na Weinberg, zamiast siedzieć wśród czterech ścian przy tejokropnej pisaninie aktów.

— Ależ moi drodzy, najzacniejsi panowie — rzekłstudent Anzelmus — czyż panowie nie odczuwacie,że wszyscy razem i każdy z osobna siedzicie w szklanych butelkach i nie możecie przecież nawet palcemruszyć, a tym mniej jeszcze spacerować, gdzie wamsię podoba?

Na to seminarzyści i praktykanci wybuchnęli głośnym śmiechem i zakrzyknęli:

— Ten student zwariował, zdaje mu się, że siedziw szklanej butelce, a on stoi na moście nad Elbą i patrzy prosto w wodę. E, chodźmy sobie stąd!

— Ach! — westchnął student — ci nie oglądali nigdysłodkiej Serpentyny, oni nie wiedzą, co to jest wolność i życie w wierze i miłości! Dlatego też nie odczuwają ucisku więzienia, do którego ich wtrącił Salamander, nie pozwala im na to ich głupota, ich prostactwo; ale ja, nieszczęśliwy, zginę w hańbie i nędzy, jeżeli nie wyratuje mnie ta, którą tak bezgranicznie kocham.

A wtedy wionął i zaszeleścił przez pokój głos Serpentyny:

— Anzelmie! Wierz, kochaj, miej nadzieję!

I wszystkie te dźwięki promieniowały do wnętrzawięzienia Anzelmusa, kryształ ustępował przed ichpotęgą i rozkurczał się tak, że pierś uwięzionego mogła się wznosić i poruszać. Coraz bardziej zmniejszały się jego męki i widział teraz, że Serpentyna gojeszcze kocha, i że to ona tylko czyni mu pobytw krysztale możliwym do zniesienia. Przestał już zważać na swoich lekkomyślnych towarzyszów niedoli,lecz skierował myśli i czucia jeno ku słodkiej Serpentynie.

Ale wtem z innej strony powstało jakieś głuche,wstrętne mruczenie. Wkrótce już mógł zauważyć dokładnie, że mruczenie to wychodziło z jakiegoś starego imbryka do kawy, który stał naprzeciwko niegona malej szafce. Kiedy tak patrzał nań pilnie, corazwyraźniej rozwijały się przed nim odrażające rysyjakiejś starej, pomarszczonej twarzy i naraz stanęłaprzed półkami sprzedawczyni jabłek spod CzarnejBramy. Wykrzywiła się, zaśmiała do niego i zawołałaprzeraźliwie:

— Aj, aj, synku! Co też to musisz znosić? W krysztale teraz twoje żale! Czyż nie przepowiedziałam ci itego od dawna?

— Szydź teraz i drwij ze mnie, przeklęta czarownico — powiedział student Anzelmus. — Ty jesteśwszystkiemu winna, ale Salamander dostanie cię,nędzna główko buraka!

— Ho, ho! — odparła stara — tylko nie tak dumnie! Ty synkowi mojemu na twarz nastąpiłeś, tymnie nos oparzyłeś, ale ja ciebie lubię, hultaju jeden,bo kiedyś byłeś przyzwoitym człowiekiem, i moja córuchna także ciebie lubi. Ale z tego kryształu to jużnigdy nie wyjdziesz, jeżeli ja ci nie pomogę; dostaćsię do ciebie tak wysoko nie mogę; ale mój pan kum,szczur, który mieszka zaraz koło ciebie, na strychu,ten przegryzie półkę, na której stoisz, wtedy fiknieszna dół, a ja złapię cię w fartuch, żebyś sobie nosa nierozbił, ale zachował twoją gładziuchną twarzyczkę,i w lot cię zaniosę do mamzel Weroniki, z którą sięmusisz ożenić, skoro zostaniesz radcą dworu.

— Odczep się ode mnie, ty pomiocie diabelski! —krzyknął student Anzelmus, pełen wściekłego gniewu. — Tylko twoje sztuki piekielne pobudziły mniedo zuchwalstwa, które muszę teraz odpokutować. Alecierpliwie zniosę to wszystko; bo tu tylko mogęistnieć, gdzie słodka Serpentyna otacza mnie miłością i pokrzepieniem. Usłysz to, stara, i zwątpij! Nieulęknę się twojej mocy, kocham po wieczne czasytylko Serpentynę, nie zechcę nigdy zostać radcą dworu, nigdy już zobaczyć Weroniki, która mnie przezciebie pociąga ku złemu! Jeżeli nie ma już do mnienależeć zielony wąż, to niechaj zginę w tęsknociei bólu! Idź precz! Idź precz, ty podły śmieciu buraczany!

Tu stara wybuchła takim przeraźliwym śmiechem,że aż rozbrzmiał po pokoju, i zawołała:

— To siedźże tu sobie i giń, ale teraz już czaswziąć się do dzieła, bo ja tu przyszłam załatwić jeszcze inne sprawy.

Zdjęła swój czarny płaszcz i stanęła w ohydnej nagości, potem zaczęła biegać wokoło, pospadały z góry wielkie foliały, z których wyrywała karty pergaminu i spajając je szybko i kunsztownie ze sobą, i nakładając je na ciało, przybrała się wkrótce jakbyw dziwaczny, barwisty pancerz. Miotając ognie, wyskoczył z kałamarza, co stał na stole, czarny kocuri zamiauczał ku starej, która z radości głośno krzyknęła i zniknęła z nim razem za drzwiami. Anzelmusdostrzegł, że poszli do niebieskiego pokoju, i wnetusłyszał w oddali syki, świsty i huki, ptaki w ogrodzie krzyczały, papuga skrzeczała:

— Ratuj! Ratuj! Rabuś! Rabuś!

W tej chwili stara wpadła na powrót do pokoju,niosąc złoty garnek na ramieniu i krzycząc dziko,rozgłośnie w ohydnych podskokach i grymasach:

— Dobra nasza! Dobra nasza! Synku, zabij zielonego węża! dalejże, synku, dalej!

Anzelmowi zdało się, że słyszy głęboki jęk, żesłyszy głos Serpentyny. I ogarnęła go zgroza i rozpacz.

Zebrał się w sobie, skupił wszystkie siiy, uderzyłsobą w kryształ z taką mocą, że mogły mu popękaćwszystkie nerwy, wszystkie żyły — przeraźliwydźwięk przeleciał przez pokój i w drzwiach stanąłarchiwariusz w swoim błyszczącym adamaszkowymszlafroku.

— Hej, hej! Hołota, straszydła wściekłe, strzygi czarownicze, do nogi tu! Hej, ha!

Tak krzyknął. Na to czarne włosy wiedźmy zjeżyłysię jak szczecina, żarzące czerwone jej oczy zabłysły piekielnym ogniem — i zaciskając spiczaste zębyszerokiej paszczy, zasyczała:

— Bierz go, bierz, krzesz ognia, krzesz! — i śmiałasię, i beczała jak koza, szydząc i drwiąc, i przyciskałado siebie mocno złoty garnek i rzucała z niego garście błyszczącej ziemi na archiwariusza, ale kiedy taziemia dotykała szlafroka, zamieniała się w kwiaty,które opadały na ziemię. A wtedy zajaśniały, zapłonęły lilie szlafroka i archiwariusz jął ciskać płonące,iskrzące ogniem lilie na czarownicę, która wyła z boleści; ale kiedy podskakiwała w górę i wstrząsałapergaminowym pancerzem, lilie gasły i rozpadały sięw popiół. — Pożeraj to, mój chłopcze! — zaskrzeczałastara, na to czarny kocur wzbił się w powietrze i leciał ze świstem i szumem ku drzwiom ponad archiwariuszem, ale szara papuga łopocąc wyleciała naprzeciw niego i schwyciła go zakrzywionym dziobemza kark, aż z szyi mu wytrysnęła krew czerwona,ognista, a głos Serpentyny zawołał:

— Ocalona, ocalona!

Tu stara w rozpaczliwej wściekłości skoczyła wprostna archiwariusza, rzuciła złoty garnek za siebie i wysuwając długie palce kościstych dłoni, chciała wpićw niego swe szpony; ale ten szybko zerwał z siebieszlafrok i rzucił go na wiedźmę. A wtedy zaświszczały, zahuczały, posypały się z kart pergaminu błękitne,trzaskające płomienie, stara wiła się wyjąc z boleścii starała się coraz więcej ziemi z garnka wygarniać,coraz więcej kart pergaminowych z książek wyrywać, aby zagasić buchające płomienie, i jeśli udawało jej się rzucić na siebie ziemię lub karty pergaminu,to ogień przygasał.

Ale tu, jakby z wnętrza archiwariusza, trysnęły nastarą błyskające, syczące płomienie.

— Hej, hej! W pień ich, w pień! Górą Salamander! — zagrzmiał potężnie głos archiwariusza i stopiorunów przewinęło się w ognistych kręgach nadskwierczącą wiedźmą.

Rzężąc i charcząc we wściekłej walce ze sobą łopotali po całym pokoju kocur i papuga. Ale w końcupapuga przybiła kocura krzepkimi skrzydłami do ziemi przeszywając go i trzymając mocno pazurami,że aż w strachu śmiertelnym miauczał i wrzeszczałokropnie, ostrym dziobem wykłuła mu żarzące ślepia, aż wytrysnęła z nich piana ognista.

Gęsty dym kłębił się tam, gdzie pod szlafrokiemleżała stara, obalona na ziemię; jej wycie, jej straszliwe, rozdzierające, żałośliwe wrzaski przebrzmiałyjuż w dali najodleglejszej. I wreszcie zniknął ów dym,co rozszedł się wszędy z przenikającym smrodem,archiwariusz podniósł szlafrok i oto leżał pod nim jakiś obrzydliwy burak.

— Czcigodny panie archiwariuszu, oto przynoszępanu zwyciężonego wroga — rzekła papuga, podając archiwariuszowi Lindhorstowi jakiś czarny włos.

— Bardzo dobrze, moja kochana — odparł archiwariusz — tu leży również moja zwyciężona przeciwniczka, zajmij się teraz z łaski swojej resztą; dzisiaj jeszcze otrzymasz jako drobny upominek sześćkokosowych orzechów i nowe okulary, bo, jak widzę,ten kocur paskudnie ci rozbił szkła.

— Zawsze na twoje usługi, czcigodny przyjacielui łaskawco — odpowiedziała papuga, bardzo uradowana, podjęła dziobem główkę buraka i wyleciałaz nią za okno, które jej roztworzył archiwariusz Lindhorst.

Ten zaś uchwycił złoty garnek i zawołał głośno:

— Serpentyno! Serpentyno!

Kiedy student Anzelmus, uszczęśliwiony pognębieniem podłej wiedźmy, spojrzał teraz na archiwariusza,była to znowu majestatyczna, wzniosła postać księcia-ducha, który patrzał nań z nieopisaną słodycząi godnością.

— Anzelmie — rzekł książę-duch — nie ty byłeśprzyczyną niewiary twojej, tylko wrogi żywioł, cousiłował przeniknąć w twoją duszę i złamać ją. Dałeś dowody wierności, bądź wolny i szczęśliwy.

Błyskawica zalśniła w duszy Anzelmusa, wspaniałytrójdźwięk kryształowych dzwonów zabrzmiał mu silniej, potężniej niż kiedykolwiek, zadrżały w nimwszystkie włókna i nerwy — lecz coraz mocniej nabrzmiewał dźwięczący w pokoju akord, szkło, cowięziło Anzelmusa, pękło, a on upadł w ramiona słodkiej, najmilszej Serpentyny.

Wigilia jedenasta

Niepokój konrektora Paulmanna z powodu obłędu, co wybuchł w jego rodzinie. — Jak registrator Heerbrand został radcą dworu i przyszedł podczas najtęższego mrozuw trzewikach i jedwabnych pończochach. — WyznaniaWeroniki. — Zaręczyny przy dymiącej wazie z zupą.

— Ależ powiedzże mi pan, najszanowniejszy registratorze, jakże nam wczoraj mógł ten przeklęty poncztak uderzyć do głowy i popchnąć ku tylu przeróżnymallotriis?

Tak powiedział pan konrektor Paulmann, wchodzącnastępnego ranka do pokoju, co pełen był jeszczepotrzaskanych skorup i na którego środku pływaław ponczu nieszczęsna peruka, roztrzęsiona na poszczególne części składowe.

Skoro student Anzelmus wybiegł był za drzwi, pankonrektor i pan registrator Heerbrand zataczali sięchwiejnie po całym pokoju, wrzeszcząc jak opętanii uderzając się nawzajem głowami, aż wreszcie Frania z wielkim trudem zaprowadziła nietrzeźwego tatędo łóżka, a registrator, zupełnie wyczerpany, osunąłsię na kanapę, którą Weronika opuściła uciekłszy doswojej sypialni.

Pan registrator Heerbrand miał głowę okręconąniebieską chustką od nosa, wyglądał bardzo bladoi melancholijnie i jęczał:

— Ach, drogi konrektorze, to nie ten poncz, którymamzel Weronika przyrządza wyśmienicie, nie! To tenprzeklęty student winien tym wszystkim wariactwom.Czyś pan nie zauważył, że on już od dawna jest mente captus? A czyż pan nie wiesz także, że obłęd jestzaraźliwy? Kiep zaraz znajdzie naśladowców — przepraszam pana, to takie stare przysłowie — szczególniej zaś, kiedy się trochę podpije, łatwo ulega sięszaleństwu i mimo woli naśladuje się i wpadaw ekscesy, które demonstruje nam taki egzemplarz.Czy uwierzy pan, konrektorze, że mi się jeszcze w głowie kręci, kiedy pomyślę o tej szarej papudze?

— Ach, co znowu — przerwał konrektor — głupstwo! — To był przecież ten mały, stary famulus Lindhorsta, który wdział na siebie szary płaszcz i szukałstudenta Anzelmusa.

— Może być — odparł registrator Heerbrand — alemuszę się przyznać, że jest mi jakoś bardzo głupiona sercu. Przez calusieńką noc coś tak dziwnie trąbiło i świszczało.

— To ja — odpowiedział konrektor — bo ja mocnochrapię.

— No, niech i tak będzie — mówił dalej registrator. — Ach, konrektorze, konrektorze! Nie bez przyczyny starałem się wczoraj urządzić coś wesołego, aleten Anzelmus popsuł mi wszystko. Pan nie wiesz...o konrektorze, konrektorze!

Pan registrator Heerbrand wstał, zerwał z głowychustkę, chwycił konrektora w objęcia, ogniście gouścisnął za rękę, jeszcze raz zawołał całkiem rozdzierająco. — o konrektorze, konrektorze! — i złapawszy laskę i kapelusz, szybko popędził w świat.

— Anzelmus nie przestąpi już progu mego domu —rzekł konrektor Paulmann — bo widzę teraz doskonale, że jego zakamieniały obłęd wewnętrzny w najlepszych ludziach zabija ostatnie źdźbło rozsądku; registrator jest już teraz gotów, ja się jeszcze dotychczas trzymałem, ale diabeł, który mocno szturmowałwczoraj w pijackim odurzeniu, mógłby wszak wreszcie dobrać się do mnie i zacząć swoją zabawę. A więcapage satanas! Precz z Anzelmusem!

Weronika wpadła w głębokie zamyślenie, nie odzywała się ani słowem, tylko chwilami uśmiechała sięcałkiem szczególnie i najlepiej lubiła być samą.

— Tej także ciąży myśl o Anzelmusie — mówiłkonrektor pełen złości — ale dobrze, że on się wcalenie pokazuje, wiem, że się mnie boi ten Anzelmus,dlatego tu wcale nie przychodzi.

Ostatnie słowa wyrzekł konrektor Paulmann zupełnie głośno, a Weronice, która była przy tym obecna,łzy popłynęły z oczu i westchnęła:

— Ach, czyż Anzelmus może tu przyjść? Zamkniętogo przecież w szklanej butelce.

— Co? Jak? — zawołał konrektor Paulmann. — AchBoże! ach Boże, i ona już także plecie tak samo jakregistrator, wkrótce nastąpi katastrofa. Ach ty przeklęty, obrzydliwy Anzelmusie!

Natychmiast popędził do doktora Ecksteina, któryuśmiechnął się i znów powiedział: — Aj, aj! — Alenic nie zapisał, dodał tylko do tego, co tak krótkowyraził, jeszcze następujące wskazówki: — Nerwoweprzypadłości! To samo przejdzie — wyprowadzać napowietrze — wyjeżdżać na spacery — rozerwać się —teatry — wizyty — koncerty — jakoś to pójdzie!

Rzadko kiedy doktor bywa tak wymowny — myślałkonrektor Paulmann — porządnie się nagadał!

Upłynęło wiele dni i tygodni, i miesięcy, Anzelmusgdzieś zniknął, a pan registrator Heerbrand równieżsię nie pokazywał aż do czwartego lutego, kiedywszedł w nowym, modnym ubraniu z najlepszego materiału, w trzewikach i jedwabnych pończochach, pomimo tęgiego mrozu, z bukietem żywych kwiatóww ręku, punktualnie o dwunastej w południe do pokoju konrektora Paulmanna, który niemało się zadziwił na widok tak wystrojonego przyjaciela.

Uroczyście przystąpił pan registrator Heerbrand dokonrektora, objął go z wytworną elegancją i powiedział:

— Dzisiaj, w dniu imienin pańskiej drogiej, szanownej mamzel Weroniki, chciałbym nareszcie wypowiedzieć wszystko, co mi od dawna leżało na sercu! Wtedy, w ów nieszczęśliwy wieczór, kiedym tu przyniósłw kieszeni ingrediencje do tego zabójczego ponczu,miałem zamiar obwieścić panu radosną nowinę i wesoło przepędzić ów dzień szczęśliwy, już wtedy dowiedziałem się, że zostałem radcą dworu, na któreto wyższe stanowisko otrzymałem obecnie patent cumnomine et sigillo principis i mam go przy sobie w kieszeni.

— Ach! ach! panie registr... panie radco dworuHeerbrand, chciałem powiedzieć — wybełkotał konrektor.

— Ale pan, szanowny panie konrektorze — mówiłdalej obecny radca dworu Heerbrand — pan dopieromożesz dopełnić miary mojego szczęścia. Od dawnajuż w cichości kocham mamzel Weronikę i mogę sięposzczycić pewnymi przyjaznymi spojrzeniami, którymi mnie obdarzała i które wyraźnie mi ukazały, żechyba nie będzie na mnie niełaskawą. Krótko mówiąc,najszanowniejszy konrektorze, ja, radca dworu Heerbrand, proszę o rękę pańskiej kochanej, ślicznej demoiselle córki Weroniki, którą bym pragnął niezadługo zabrać do siebie, o ile szanowny pan nie ma nicprzeciwko temu.

Konrektor Paulmann klasnął w ręce ze zdumieniai zawołał:

— Aj! Aj! Aj! panie registr... panie radco dworu,chciałem powiedzieć, któż by to pomyślał! No, jeśliWeronika pana rzeczywiście kocha, to ja ze swejstrony nie mam nic przeciwko temu; może też jejciężkie przygnębienie obecne jest tylko ukrytym zakochaniem się w panu, najszanowniejszy panie radcodworu; znane to rzeczy.

W tej chwili weszła do pokoju Weronika, bladai pomieszana, jaką teraz zwykle bywała. Radca dworu Heerbrand podszedł do niej, powinszował jejw składnej mowie imienin i podał wraz z pachnącymbukietem małą paczuszkę, w której, skoro ją otworzyła, zabłysła para lśniących kolczyków. Przelotnyrumieniec zabarwił jej policzki, oczy zajaśniały żywiej i zawołała:

— Aj, mój Boże, toć to te same kolczyki, którenosiłam już przed kilku miesiącami i bawiłam się nimi!

— Jakże to być może? — rzekł radca dworu Heerbrand, nieco zmieszany i urażony — kiedy ja zaledwiegodzinę temu kupiłem ten klejnot przy Schlossgasseza wcale poważną sumę?

Ale Weronika nie słuchała tego, tylko stała przedlustrem, badając efekt kolczyków, które zaraz założyła w swe małe uszka.

Konrektor Paulmann z uroczystą miną i surowymtonem oznajmił jej o podniesieniu stopnia służbowego przyjaciela Heerbranda i o jego oświadczynach.Weronika spojrzała na radcę dworu przejmującoi rzekła:

— Od dawna wiedziałam, że pan chcesz ożenić sięze mną. A więc niech tak będzie! Przyrzekam panuserce i rękę, ale muszę wam przedtem — to znaczywam obydwom, ojcu i narzeczonemu — wyznać coś,co mi od dawna ciąży na duszy — i to zaraz, w tejchwili, choćby zupa, którą, jak widzę, Frania stawiana stole, miała ostygnąć.

I nie czekając na odpowiedź konrektora i radcydworu, chociaż słowa najwidoczniej drżały im naustach, Weronika mówiła dalej:

— Możesz mi wierzyć, drogi ojcze, że całym sercem kochałam studenta Anzelmusa, a kiedy registrator Heerbrand, który sam teraz został radcą dworu,zapewniał, że Anzelmus mógłby dojść do czegoś podobnego, postanowiłam, że on, a nie kto inny, ma zostać moim mężem. Ale ponieważ zdawało się, że jakieś obce, wrogie istoty chcą mi go odebrać, więcuciekłam się do starej Elżbiety, która była niegdyśmoją piastunką, a teraz jest mądrą niewiastą, wielkączarodziejką. Ona obiecała mi pomóc i oddać całkowicie w moje ręce Anzelmusa. Poszłyśmy z nią o północy, podczas porównania dnia z nocą, na rozstajedrogi, ona zaklęła duchy piekielne i z pomocą czarnego kocura sporządziłyśmy małe, metalowe zwierciadło, w które mogłam spojrzeć tylko skierowawszymyśli na Anzelmusa, aby całkiem zapanować nad jego myślą i uczuciem. Ale teraz żałuję z całego serca,żem to wszystko zrobiła, wyrzekam się wszelkichspraw szatańskich. Salamander zwyciężył starą, słyszałam jej żałosne krzyki, ale już nie było ratunku;a skoro pożarła ją, jako główkę buraka, papuga, mojemetalowe zwierciadło pękło z przeraźliwym dźwiękiem.

Weronika wyjęła ze szkatułki obydwa kawałkirozbitego zwierciadła oraz pęk włosów i podającradcy dworu Heerbrandowi jedno i drugie, mówiładalej:

— Weź pan teraz, najdroższy radco dworu, te kawałki zwierciadła, rzuć je pan dzisiaj o dwunastejw nocy z mostu na Elbie do rzeki, i to w tym miejscu,gdzie stoi krzyż — tam rzeka nie zamarznięta — alepęk włosów zachowaj pan na wiernej piersi. Jeszczeraz się wyrzekam wszelkich spraw szatańskich i całym sercem winszuję Anzelmusowi jego szczęścia, boon teraz połączył się z zielonym wężem, z Serpentyną, która jest daleko piękniejsza i bogatsza ode mnie.Chcę teraz, najdroższy radco dworu, pana kochać i poważać, jako prawowita pańska małżonka.

— Ach Boże! Ach Boże! — zawołał z bólem konrektor Paulmann — ona jest obłąkana, nigdy nie będziemogła zostać radczynią dworu! Ona jest obłąkana.

— Ani trochę — przerwał mu radca dworu Heerbrand — wiem bardzo dobrze, że mamzel Weronikamiała pewną skłonność do tego niepoczytalnego Anzelmusa i dosyć możliwym jest, że zbyt wiele sobiez tego robiąc, zwróciła się do tej mądrej kobiety, która, jak sądzę, nie może być chyba kim innym, jak tą,która wróży z kart i z fusów kawy, tą spod BramyMorskiej, krótko mówiąc, starą Rauerinową.

Niepodobna także zaprzeczyć, że może naprawdęistnieją sztuki tajemne, które raczej zbyt wyraźniedają człowiekowi poznać swoje szkodliwe wpływy —czytaliśmy o tym w starych księgach; ale to, co mamzel Weronika mówiła o zwycięstwie Salamandra i połączeniu się Anzelmusa z zielonym wężem, jest zapewne tylko poetyczną alegorią a zarazem poematem,w którym wyśpiewała swoje ostateczne pożegnanieze studentem.

— Niech pan to uważa, za co się panu podoba, drogi radco dworu, choćby za bardzo niedorzeczne marzenie.

— Żadną miarą tego nie uczynię — zaprzeczył radca dworu Heerbrand — bo ja wiem doskonale, że Anzelmusa również opętały moce tajemne, które pobudzają go i zmuszają do wszelkich możliwych wariackich wybryków.

Dłużej już konrektor Paulmann nie mógł wytrzymać i wybuchnął:

— Stójcie, na miły Bóg, stójcie! Czyśmy się znowupopili tym przeklętym ponczem, czy też może Anzelmusowy obłęd nas ogarnia? Panie radco dworu, copan znowu za jakieś bajdy opowiada? Śmiem wierzyć, że to miłość panu takie figle w mózgu wyprawia; ale to wszystko w małżeństwie zaraz przejdzie,inaczej obawiałbym się, czy i pan także nie wpadnieszw jaki obłęd, najszanowniejszy panie radco dworu,i żywiłbym pewne obawy co do potomstwa, które mogłoby odziedziczyć malum rodziców. A teraz dajęmoje ojcowskie błogosławieństwo na ten związekradosny i pozwalam, abyście się pocałowali, jako narzeczony z narzeczoną.

To nastąpiło natychmiast i zanim jeszcze ostygłarozlana już na talerze zupa, odbyły się formalne zaręczyny. W kilka tygodni potem pani radczyni dworu Heerbrand siedziała naprawdę, tak jak to już dawniej zobaczyła w marzeniu, na ganku pięknego domuna Neumarkt i z uśmiechem spoglądała w dół na elegantów, którzy przechodząc i lornetując ją, mówili:

— Jakaż to jednak boska kobieta, ta pani radczyni dworu Heerbrandowa!

Wigilia dwunasta

Wieści o dobrach dziedzicznych, do których przeniósł sięstudent Anzelmus, jako zięć archiwariusza Lindhorsta,i o jego tam życiu z Serpentyną. — Zakończenie.

Jakżem ja zaprawdę w głębi duszy odczuwał niebiańskie szczęście studenta Anzelmusa, co połączonynajściślej z Serpentyną, przeniósł się teraz do owejtajemniczej, cudownej krainy, w której uznał swąojczyznę, do której od tak dawna już tęskniła pierśjego, pełna dziwnych przeczuć! Lecz próżne były,miły czytelniku, wszelkie wysiłki, aby ci choć ogólnikowo nakreślić słowami obraz wszystkich tychwspaniałości, jakie otaczają Anzelmusa. Z odraząstwierdzałem bezbarwność wszelkich wyrażeń: czułemsię przygnieciony przez nędzne małostki codziennegożycia, zachorowałem z męczącego niesmaku, leżałemjak zemdlony, krótko mówiąc, popadłem w ów stanstudenta Anzelmusa, który ci opisałem, łaskawy czytelniku, w wigilii czwartej. Strasznie się zgryzłem,skoro przebiegłem owe jedenaście wigilii, które szczęśliwie doprowadziłem do końca, i pomyślałem, że nigdy już chyba nie będzie mi sądzone dorzucić do nichdwunastej, ostatniej cegiełki: bo ile razy tylko zasiadałem nocą, aby dokończyć dzieła, zawsze bywało tak, jakby jakieś srodze podstępne duchy (byli tozapewne krewniacy, może cousin germains zabitejczarownicy) trzymały przede mną lśniące, wypolerowane zwierciadło, w którym dostrzegałem swoje ja,blade, niewyspane i melancholijne, jak registrator poponczowym pijaństwie.

Ciskałem wtedy pióro i spieszyłem do łóżka, abyprzynajmniej marzyć o szczęśliwym Anzelmusiei słodkiej Serpentynie. Trwało to już wiele dni i nocy,kiedy wreszcie zupełnie niespodzianie otrzymałem odarchiwariusza Lindhorsta list, w którym pisał mi, conastępuje:

Wielmożny pan opisał, jak się dowiedziałem, nadzwyczajne koleje losu mojego kochanego zięcia, byłego studenta a obecnie poety, Anzelmusa, w jedenastu wigiliach i teraz się wielmożny pan bardzo nadtym mordujesz, aby w dwunastej, ostatniej, powiedzieć coś o jego szczęśliwym pożyciu w Atlantydzie,gdzie zamieszkał wraz z moją córką w pięknych dobrach dziedzicznych, jakie ja tam posiadam. Chociażmi teraz nie bardzo jest na rękę, żeś wielmożny panie poinformował ogół czytających, kim właściwiejestem, chociaż kto wie, czy nie narazi mnie to, jakourzędnika, jako tajnego archiwariusza, na tysiącznenieprzyjemności, a może nawet zmusi do postawieniai roztrząśnięcia in collegio pytania: o ile Salamandermoże prawnie i z wszelkimi następstwami składaćprzysięgę na urząd państwowy i o ile można muw ogóle powierzać poważne sprawy — bo według Gabalisa i Swedenborga duchom pierwotnym nie należyani na chwilę dowierzać — chociaż teraz najlepsi moiprzyjaciele unikać będą moich uścisków, z obawy, żemogłaby mi naraz przyjść do głowy swawolna myśl,błysnąć coś niecoś i zepuć im fryzurę lub frak odświętny — pomimo to wszystko, mówię, chciałbymjednak wielmożnemu panu pomóc w dokończeniudzieła, gdyż powiedziano tak wiele dobrego o mniei o mojej drogiej, zamężnej córce (chętnie bym sięrównież pozbył dwóch pozostałych). Jeżeli więcchcesz pan napisać wigilię dwunastą, to zejdź pan zeswojego przeklętego piątego piętra, opuść swój pokoik i przyjdź do mnie. W znanym już panu błękitnympokoju palmowym znajdziesz pan potrzebne przybory do pisania i będziesz mógł wtedy w niewielu słowach zdać swoim czytelnikom sprawę z tego, co zobaczysz. Lepszym to będzie od rozwlekłego opisywania życia, które znasz pan przecież tylko ze słyszenia.

Szczerze wielmożnemu panu oddany

Salamander Lindhorst

p. t. Król. taj. archiwariusz

Trochę szorstki, lecz w każdym razie przyjacielskilist archiwariusza Lindhorsta zrobił mi wielką przyjemność. Wprawdzie można było przypuszczać, żeten osobliwy starzec doskonale był poinformowanyo szczególnym sposobie, w jaki się dowiedziałemo losach jego zięcia, a jaki musiałem, zobowiązanydo tajemnicy, zataić przed tobą nawet, miły czytelniku, ale nie wziął mi tego tak bardzo za złe, jak siętego mogłem obawiać. Sam mi podawał dłoń pomocnądla dokończenia mojego dzieła i stąd mogłem słuszniewywnioskować, że w gruncie rzeczy zgadza się na to,aby się z druku dowiedziano o jego zadziwiającymżywocie w świecie duchów. Być może, myślałem, czerpie on stąd nadzieję wydania za mąż równieżobydwóch pozostałych córek, bo może padnie jednakw pierś jakiegoś młodzieńca iskra i wznieci w nimtęsknotę do zielonego węża, a wtedy w dzień Wniebowstąpienia poszuka go w bzowym krzewie i odnajdzie. Z nieszczęścia, któremu uległ Anzelmus, kiedygo zamknięto w szklanej butelce, poweźmie przestrogę, aby się jak najsurowiej wystrzegać wszelkiegowątpienia, wszelkiej niewiary.

Punktualnie o jedenastej zgasiłem lampę i wymknąłem się do archiwariusza Lindhorsta, który oczekiwałjuż mnie w przedsionku.

— Jesteś więc pan!

— Najczcigodniejszy!

— No, cieszę się, żeś pan nie zapoznał moich dobrych chęci. Wejdźże pan.

I zaraz zaprowadził mnie przez wypełniony olśniewającym blaskiem ogród do lazurowobłękitnego pokoju, w którym zobaczyłem fioletowy stół do pisania,przy którym pracował był Anzelmus.

Archiwariusz Lindhorst zniknął, ale zaraz pojawiłsię znowu, trzymając piękny, złoty puchar, z któregowykwitał wysoki, błękitny, trzaskający płomień.

— Przynoszę tu panu — rzekł — ulubiony napójprzyjaciela pańskiego, kapelmistrza Jana Kreislera.Jest to zapalony arak, w który wrzuciłem trochę cukru. Wypij pan odrobinę tego, a ja bym chciał zarazzdjąć szlafrok i, dla własnej przyjemności, a także bykorzystać z pańskiego drogiego towarzystwa, podczasgdy pan będziesz patrzał i pisał, chciałbym się wznosić i opuszczać w pucharze.

— Jak się panu podoba, szanowny panie archiwariuszu — odpowiedziałem — ale jeśli ja wtedy zechcę pociągnąć tego napoju, to pan nie będziesz...

— Nie kłopocz się pan o nic, mój drogi — zawołałarchiwariusz, zrzucił szybko szlafrok, wszedł ku mojemu niemałemu zdumieniu do pucharu i zniknąłw płomieniach.

Z lekka zdmuchując płomień, bez obawy pokosztowałem napoju tego — był boski!

Nie ruszająż się w wiotkich szmerach i szelestachszmaragdowe liście drzew palmowych, jakby od wiatru rannego pieszczoty?

Ze snu zbudzone kołyszą się i podnoszą, i szepczątajemniczo o cudach, które im z dali najodleglejszejzwiastują słodkie harf dźwięki!

Lazur oddziela się od ścian i falami, jak mgła pachnąca, wznosi się i opada, lecz oślepiające promieniestrzelają przez te opary, które jakby w radosnej, dziecięcej rozkoszy kłębią się i wirują, i wznoszą aż doniezmierzonej wyży, co sklepia się nad palmowymidrzewami.

Lecz coraz bardziej oślepiająco skupia się promieńdo promienia, aż w jasnym świetle słonecznym roztwiera się nie ogarnięta okiem kraina, w której ujrzałem Anzelmusa.

Jarzące hiacynty i tulipany, i róże podnoszą swepiękne głowy, a zapachy ich wołają przemiłymi głosami do szczęśliwego: — Przechadzaj się wśród nas,ukochany, ty, który nas rozumiesz. Zapach nasz jesttęsknotą miłości, kochamy cię i twoimi jesteśmy nazawsze!

Złote promienie płoną żarzącymi dźwiękami: —Jesteśmy ogniem wznieconym przez miłość. Zapachjest tęsknotą, lecz ogień pożądaniem, a czyż nie mieszkamy w twej piersi?

Szeleszczą i szumią ciemne krzewy, wysokie drzewa: — Przyjdź do nas! Szczęśliwy ty! Ukochany! Ogieńjest pożądaniem, lecz nadzieją nasz chłodny cień.Szemrzemy szumiąco, kochająco nad głową twoją, boty nas rozumiesz, bo miłość mieszka w twej piersi!

Strumienie i źródła pluszczą i bulgoczą: — Ukochany, nie przechodź obok nas tak szybko, przejrzyj sięw naszym krysztale. Obraz twój mieszka w nas, a mygo strzeżemy miłośnie, bo tyś nas zrozumiał.

Chórem radosnym ćwierkają, śpiewają ptaszki barwiste: — Słuchaj nas, jesteśmy radością, błogością,zachwytem miłości!

Ale z tęsknotą spogląda Anzelmus ku wspaniałejświątyni, wznoszącej się w dali najodleglejszej. Przedziwne kolumny zdają się drzewami, a kapitelei gzymsy liśćmi akantu, które tworzą w zdumiewających zwojach i splotach ozdoby przewspaniałe. Anzelmus zbliża się ku świątyni, spogląda, rozkoszy pełen, na marmur barwisty, na cudnie omszone schody.

— Ach nie! — woła, jakby w nadmiarze zachwytu — ona już niedaleko!

Na to wychodzi z wnętrza świątyni Serpentyna,czarownie piękna, anielska, i niesie złoty garnek,z którego wspaniała lilia wykwita. Niewysłowionarozkosz bezbrzeżnej tęsknoty jarzy się w jej cudnychoczach, tak patrzy na Anzelmusa, mówiąc:

— Ach, ukochany! Lilia otwarła swój kielich. Najwyższe się dopełniło; jestże gdzie taka błogość, któranaszej się równa?

Anzelmus ją chwyta w objęcia w uniesieniu palących żarów pożądania, lilia płonie w ognistych promieniach nad jego głową.

I głośniej poruszają się drzewa i krzewy, i jaśniej,radośniej wołają źródła, ptaki, najrozmaitsze owadytańczą w wirach powietrznych — wesołe, radosne,triumfalne rozgwary w powietrzu, w wodach, na ziemi — świętują święto miłości!

Aż tu zabłysną wszędy, świecąc po krzewach, błyskawice — diamenty spoglądają z ziemi, jak oczyroziskrzone — wysokie wodotryski promieniują zeźródeł — osobliwsze zapachy przypływają z szumiącym skrzydeł łopotem — to są duchy pierwotne, copokłon składają lilii i zwiastują szczęście Anzelmusa.

Aż podnosi Anzelmus głowę, jak gdyby jaśniejącąw promieniach przemienienia. — Czy to spojrzenia?Czy słowa? Czy śpiewy? Wyraźnie dźwięczy coś:

— Serpentyno! Wiara w ciebie i miłość otwarła migłębie przyrody! Ofiarowałaś mi lilię, która wykwitłaze złota, z prasiły ziemi, zanim jeszcze Fosforus rozpalił iskrę myśli. Ona ci jest poznaniem świętej harmonii wszystkich istot, a w tym poznaniu żyć będęw błogości najwyższej na zawsze. Tak, ja, obdarzonyszczęściem najwyższym, poznałem to, co najwyższe.Muszę cię kochać wiecznie, o Serpentyno! Nigdy niezbledną złote promienie lilii, albowiem jak wiara i miłość, wiecznym jest poznanie.

Wizję, w której dane mi było ujrzeć Anzelmusaw jego własnej osobie w jego dobrach dziedzicznychna Atlantydzie, zawdzięczam zapewne sztuce Salamandra i wspaniale to było, skoro gdy wszystko zagasło we mgle, znalazłem to bardzo porządnie i napierwszy rzut oka jakby przeze mnie samego zapisanena papierze, który leżał na fioletowym stole.

Ale wtem ból gwałtowny przewiercił mi serce.

— Ach, szczęśliwy Anzelmusie, któryś odrzuciłjarzmo codziennego żywota, któryś na skrzydłach miłości do słodkiej Serpentyny żwawo uleciał nad ziemię i żyjesz teraz w błogich rozkoszach i radościw swoich dobrach dziedzicznych na Atlantydzie! Aleja biedny! Już wnet — tak, za kilka minut --- zostanęnawet z tej pięknej komnaty, której przecież dalekojeszcze do Atlantydy, przeniesiony do mojego pokoikuna poddaszu, a nędze ciężkiego życia przytłaczają mąduszę, a wzrok, mój omotany jest niby gęstym tumanem tysiącznymi udręki, tak że ja nigdy już chyba niezobaczę lilii.

Na to archiwariusz Lindhorst poklepał mnie z lekkapo ramieniu i rzekł:

— Cicho, cicho, mój czcigodny, nie skarż się pantak! Czyż nie byłeś pan teraz sam w Atlantydzie i czynie masz pan tam co najmniej przyzwoitego folwarku, jako poetycznego dziedzictwa pańskiej duszy? Jestże w ogóle szczęście Anzelmusa czym innym, niż życiem w poezji, której święta harmonia wszystkich istotobjawia się jako najgłębsza tajemnica przyrody?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.