drukowana A5
47.68
Golem

Bezpłatny fragment - Golem


Objętość:
262 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0531-6

Sen

Światło miesiąca spłynęło w nogi mojego łóżka i rozpostarło się jak wielki,jasny, płaski kamień. Gdy pełnia księżyca kurczy się, a lewa jego strona poczynaniknąć niby twarz, ku której starość się zbliża, która marszczy się i chudnie,wówczas, w takie godziny nocy, opanowują mnie dziwne trwogi i niepokoje.

Nie śpię i nie czuwam, ale w półśnie, w duszy to, co przeżyłem z tym, com czytałi słyszał, miesza się jak strumienie o różnych barwach i przejrzystości.

Zanim udałem się na spoczynek, czytałem żywot Buddy Gotamy i teraz jednaprzypowieść na tysiąc sposobów z oddali powraca mi uporczywie w myśli.

„Wrona poleciała do kamienia, który wyglądał jak kawał słoniny i myśli: możeznajdzie się tu coś smacznego? Nie znalazłszy tam jednak nic smacznego,odleciała dalej. Jak ta wrona, która zbliżyła się do kamienia, tak my opuszczamyascetę Gotamę, utraciwszy doń upodobanie.”

I obraz kamienia, który wygląda jak kawał słoniny, urasta w mej wyobraźni dopotwornych rozmiarów; stąpam przez wyschnięte łożysko rzeki i dźwigam, usuwamgładkie krzemienie szarobłękitne, nakrapiane świecącym pyłem, po którym drepcęi drepcę, a jednak nie mogę sobie z nimi dać rady; potem napotykam czarne osiarczano-żółtych plamach, jak skamieniałe próby rzeźbiarskie jakiegoś dziecka,które chce naśladować niezgrabne, cętkowane skrzeki; chcę precz od siebiedaleko odtrącić te kamienie, ale wciąż wypadają mi z ręki i nie mogę ich usunąć z zakresu swegowzroku. Wszystkie kamienie, które w moim życiu niegdyś jakąkolwiek rolę grały,zapadają się dokoła mnie.

Niektóre męczą się ciężko, wysuwając się z piasku na światło — jak wielkie,łupkobarwne pająki morskie w chwili, gdy przypływ morza powraca — jak gdybywszystko chciały w tym pomieścić, oczy moje przykuć do siebie i powiedzieć mirzeczy niesłychanej wagi.

Inne, wyczerpane, padają bezsilnie z powrotem w swe jamy i znikają, zanim doszły dosłowa. Czasem unoszę się do góry z tego zmierzchu półśnienia i widzę znowu najedno mgnienie oka światło księżyca na bufiastym końcu mojej kołdry: światłoleżące jak wielki, jasny, płaski kamień, i znowu na ślepo macam swą zapadającąświadomość, szukając niespokojnie tego kamienia, który mnie dręczy, a który wrumowiskach wspomnienia leżeć musi i wygląda jak kawał słoniny.

Niegdyś musiała być nad tym kamieniem zawieszona rynna, tak sobie wyobrażam,zgięta pod kątem rozwartym; brzegi jej rdzą były strawione, i uparcie chcę wswym duchu taki obraz wymusić, aby spłoszone myśli okłamać i do snu sięukołysać. Nie udaje mi się. Nieustannie — nieustannie przemawia we mnie głosuparty i nieumęczony, jak okiennica, którą wiatr w prawidłowych odstępach czasuuderza o ścianę; to jest zupełnie coś innego, to wcale nie kamień, to, cowygląda jak słonina.

I nie mogę się pozbyć tego głosu, chociaż sto razy sobie wykładam, że to jestwszystko drobiazg; głos milczy chwilkę, ale niepostrzeżenie znów się odzywa iurągająco zaczyna na nowo: dobrze, dobrze, to prawda, ale to nie jest jednakkamień — to, co wygląda jak kawał słoniny. Z wolna zaczyna mnie opanowywać uczuciecałkowitej niemocy. Co się stało dalej — nie wiem. Czy dobrowolnie przestałem jakkolwiek się opierać, czy też moje myśli przemogły mnie i spętały? Wiem tylko,że moje ciało leży uśpione w łóżku, a moje zmysły oderwały się od ciała i nie sąjuż z nim związane. Kim jest teraz „ja”, chcę się gwałtem dowiedzieć, aledorozumiewam się, że już nie mam żadnego organu, którym mogę stawić pytania.Wtedy lękam się, że głupi głos znowu się przebudzi i znowu zacznie nieskończoną gadaninę o kamieniu i słoninie. I tak kręcęsię w kółko.

Dzień

Wówczas znalazłem się nagle w ponurym podwórzu i naprzeciwko, poprzez czerwonyłuk bramy, ujrzałem po tej stronie ciasnej, brudnej ulicy żydowskiegotandeciarza, opartego o sklep, którego ściany były poobwieszane szeregiemstarych żelaznych rupieci, połamanych narzędzi, zardzewiałych strzemion i łyżew,i wielu innych zamarłych rzeczy. —

Ten obraz miał w sobie nużącą jednostajność, cechującą wszystkie takie wrażenia,które codziennie tak często, jak kramarz domokrążny, przestępują próg naszychspostrzeżeń i nie budzą we mnie ani ciekawości ani zadziwienia. Miałempoczucie, że od dłuższego już czasu byłem w tej okolicy jak u siebie. I topoczucie, mimo sprzeczności z tym, co spostrzegłem jeszcze przed chwilą i jak siętu dostałem, nie pozostawia we mnie żadnego głębszego wrażenia. Musiałem jużkiedyś słyszeć albo czytać o dziwnym porównaniu kamienia z kawałem słoniny;wpadło mi to nagle do głowy, gdy po wydeptanych stopniach dotarłem do swegopokoju i dzięki ich zatłuszczonemu wyglądowi w nieokreślony sposób zacząłemmyśleć nad słoninowym wyglądem kamiennych stopni.

Wtem usłyszałem odgłos kroków przebiegających nade mną po górnych schodach;doszedłszy zaś do drzwi swego pokoju, spostrzegłem, że była to czternastoletniarudowłosa Rozyna, córka tandeciarza Arona Wassertruma.

Musiałem przejść koło niej, ona zaś stała plecami oparta o poręcz schodów ipożądliwie pochylała się w tył. Dla podtrzymania się oparła brudne ręce o żelazny drążek, obnażone jej ramiona blado przeświecały w mroku.

Starałem się uniknąć jej wzroku. Brzydziłem się jej natrętnego śmiechu i tejwoskowej twarzy jakby drewnianego konia. Czułem, że dziewczyna ta musi miećgąbczaste białe ciało, jak aksolotl, którego kiedyś widziałem u ptasznika wklatce z salamandrą.

Rzęsy rudowłosych są dla mnie tak wstrętne jak królicze. Otworzyłem prędko izamknąłem drzwi za sobą. — Ze swego okna mogłem obserwować tandeciarza AronaWassertruma: stał przed sklepem. Podpierał się o wejście ciemnego sklepienia ikleszczami obcinał paznokcie u rąk. Czy rudowłosa Rozyna była jego córką, czysiostrzenicą? Nie było między nimi najmniejszego podobieństwa.

Pośród żydowskich twarzy, które widuję codziennie, wynurzające się w KogucimZaułku, ściśle mogę rozróżnić rozmaite plemiona, które, mimo bliskiegopokrewieństwa poszczególnych jednostek, nie tak łatwo się zacierają, podobniejak oliwa z wodą się nie miesza. Nie można tu powiedzieć: to są bracia, alboojciec i syn. Ten jest tego plemienia, ów innego: to jest wszystko, co się dawyczytać z rysów twarzy. Udowodniłbym to nawet, gdyby Rozyna była podobną dotandeciarza. Te plemiona żywiły względem siebie wzajemny utajony wstręt iobrzydzenie, które również łamały łączność ciasnych związków krwi, lecznakazywały trzymać je w ukryciu przed światem zewnętrznym, tak jak strzeże sięniebezpiecznej tajemnicy. Nikt nie mógł ich przejrzeć, i w tej solidarnościrównali się oni ślepcom, pełnym nienawiści, którzy się przywiązali do brudemprzesiąkniętego sznura. Jeden obojgiem pięści, inny pomimo woli, tylko jednympalcem, lecz wszyscy ogarnięci zabobonną trwogą, że musieliby zginąć, gdybyopuścili wspólną podporę i odłączyli się od pozostałych.

Rozyna jest z tego plemienia, w którym rudowłosy typ jest bardziej jeszczeodrażający, niż u innych.

Mężczyźni tego plemienia są szczupli w piersiach i mają długie, kogucie szyje zwystającym jabłkiem Adamowym. Wszystko wydaje się u nich piegowate. I przez całeżycie cierpią brutalne udręczenia. Walczą skrycie przeciwko swoim chuciom bezkońca i bez skutku, pełni trwogi nieprzerwanej. Nie mogę sobie jasno wyobrazić,na jakiej zasadzie przypisywałem Rozynie związek pokrewieństwa z tandeciarzemWassertrumem. Nigdy jej nie widziałem w pobliżu starca i nie zauważyłem, abykiedykolwiek ze sobą rozmawiali. Rozyna była prawie zawsze na naszym podwórzu,albo przeciskała się przez ciemne przejścia i zakamarki naszego domu. Zapewnewszyscy moi współlokatorzy uważali ją za bliską krewną, a przynajmniej zawychowankę Arona, ja zaś byłem przekonany, że nikt nie mógłby tegoprzypuszczenia wytłumaczyć. Chciałem myśli oderwać od Rozyny i spojrzałem wotwarte okno swego pokoju w dół, na zaułek. Gdy Aron Wassertrum poczuł mój wzrok,podniósł nagle ku górze swoją nieruchomą, szkaradną twarz z okrągłymi rybimioczyma i odstającą górną wargą. Wydał mi się jak człowiek-pająk, który wyczuwanajdelikatniejsze dotknięcie swojej sieci, jakkolwiek zdaje się niewzruszony iobojętny. I z czego on mógł żyć? Co myśli i co zamierza? Nie wiedziałem tego. Naścianach jego sklepu wiszą bez zmiany z dnia na dzień, z roku na rok, te samemartwe, bezwartościowe rzeczy. Mógłbym je narysować z zamkniętymi oczyma. Tutajzgięta, blaszana trąba bez klap, pożółkły obraz malowany na papierze,wyobrażający dziwacznie poustawianych żołnierzy. Potem wiązka zardzewiałychostróg na spleśniałym rzemieniu i inne na wpół zbutwiałe rupiecie. A na przedziena podłodze szereg okrągłych, tak gęsto koło siebie ułożonych żelaznych fajerek, że nikt nie mógł przekroczyć progu sklepu. Ilość tychwszystkich rzeczy nie zmniejszała się nigdy ani nie powiększała i trwała wniezmienności. A gdy pewnego razu jaki przechodzień zatrzymał się i zapytał ocenę tego albo owego przedmiotu, tandeciarz wpadał w gwałtowne rozdrażnienie. Wsposób dreszczem przejmujący wyciągał swoją zajęczą wargę ku górze i podnieconywymrukiwał coś niezrozumiałego gardłowym, jąkającym się basem, tak że klienttracił ochotę pytać jeszcze i wystraszony udawał się w dalszą drogę.

Wzrok Arona Wassertruma błyskawicznie prześlizgnął się sprzed moich oczu ispoczął z natężoną uwagą na gołych murach przybudówki, która sięgała mego okna.Co on mógł tam zobaczyć? Przecież tylna ściana domu jest zwrócona na ulicę, aokna wychodzą na podwórze! Tylko jedno skierowane jest na ulicę.

Pokoje przylegające do moich na tym samym piętrze — zdaje mi się, że jest tojakaś pokątna pracownia — przypadkowo zdawały się być w tej chwili zajęte,gdyż nagle za ścianą usłyszałem rozmawiające ze sobą głosy, męski i kobiecy.

Niepodobna, aby tandeciarz na dole głosy te mógł słyszeć. Przed mymi drzwiamiktoś się poruszał; domyśliłem się, że to ciągle jeszcze Rozyna w ciemnościachczeka pożądliwie, aż może ją do siebie zechcę zaprosić.

Na dole zaś o pół piętra niżej z zatrzymanym oddechem czatował na schodachdziobaty, na pół dorosły Loiz, czy ja drzwi otworzę i czułem formalnie tchnienienienawiści i spienioną zazdrość sięgającą aż tu, poza moje progi.

Chłopiec bał się zbliżyć, aby go Rozyna nie spostrzegła. Czuje się on od niejzależny, jak głodny wilk od swego dozorcy, a chciałby z przyjemnością zerwać sięi nieprzytomnie dać upust swojej wściekłości. Usiadłem przy warsztacie i wyjąłemobcążki i rylce. Lecz nic nie mogłem wykonać, a ręka moja była za mało spokojna, abypoprawiać subtelne ryciny japońskie. Smętne, ponure życie, związane z tym domem,stało na przeszkodzie uspokojeniu mego umysłu i ciągle we mnie nurtowały stareobrazy.

Loiz i jego bliźniak Jaromir byli zaledwie o rok starsi od Rozyny. O ojcu ich,który wyrabiał hostie, nie mogę sobie nic przypomnieć, a teraz, zdaje mi się,opiekę ma nad nimi pewna stara kobieta. Tylko nie wiem, która to była spośródwielu, co w tym domu mieszkają ukryte jak krety w swych podziemiach.

Opiekowała się obu chłopcami, to znaczy udzielała im schronienia, oni zaś za tomusieli jej dostarczać tego, co przy sposobności ukradli lub wyżebrali. Czydawała im również co jeść? Nie przypuszczam, gdyż stara wraca zwykle do domupóźnym wieczorem.

Jest podobno obmywaczką umarłych.

Gdy Loiz, Jaromir i Rozyna byli jeszcze dziećmi, widywałem ich często, jak sięwe troje niewinnie bawili. Lecz dużo czasu już minęło.

Teraz Loiz cały dzień biega za rudowłosą Żydówką. Czasami szuka jej nadaremnie,a gdy nie może nigdzie jej znaleźć, wtedy prześlizguje się przed moimi drzwiamii z wykrzywioną twarzą oczekuje, aż ta po kryjomu tutaj przyjdzie. Potem, siedzącprzy pracy, widzę go, jak biegnie przez ulicę z głową po szpiegowsku przechylonąna wychudłym karku. Czasem nagle przerywa ciszę dziki wrzask. Jaromir, będącgłuchoniemym i mając wszystką myśl przepełnioną jedynie szalonym pożądaniemRozyny, błądzi jak dzikie zwierzę po domu, a jego nieokreślone wyjąceszczekanie, które wydaje na wpół przytomnie z zazdrości i podejrzliwości, brzmitak strasznie, że niejednemu krew by w żyłach skrzepła. Jaromir szuka obojga,gdziekolwiek ich obecność podejrzewa, w jednym z tysiąca brudnych zakątków,ukryty w ślepej wściekłości, ciągle biczowany tą myślą, że jego brat za nim śledzi, abyz Rozyną nic się nie stało, czego by on nie wiedział. I właśnie to ciągłedręczenie kaleki — jak sądzę — jest środkiem podniecającym Rozynę, że wciąż znim się spotyka. Gdy jej skłonności i chęci słabną, Loiz wymyśla nowe rozmaiteszkaradzieństwa, aby żądze Rozyny na nowo rozbudzić. Wtedy pozwalają umyślnieprzyłapać się głuchoniememu, wabiąc chytrze szalejącego z wściekłości w ciemneprzejścia; tu Jaromir, włażąc na zardzewiałe obręcze, które przy stąpaniupodnosiły się w górę i żelazne grabie ostrzami zwrócone do góry, podlegałprzykrym wypadkom i bywał nieraz pokrwawiony i poraniony. Od czasu do czasuRozyna obmyślała, aby go męczyć na swoją rękę w sposób jeszcze piekielniejszy.Potem naraz zmieniała postępowanie względem Jaromira, udając, że nagle znajdujew nim upodobanie. Z wiecznie uśmiechniętą miną, popełnia ona względem kalekirzeczy straszliwe, które ją podniecają niemal do obłędu; i w tym celu urobiłasobie pozornie tajemniczy, na pół zrozumiały język znaków, które wciągałygłuchoniemego bez ratunku w sieć bezwiedzy i pożerającej nadziei. Pewnego razuwidziałem go stojącego przed nią, a ona mówiła do niego tak groźnie poruszającwargami i gestykulując, iż byłem pewien, że lada chwila wybuchnie on dzikimwzburzeniem. Pot spływał mu z czoła od nadludzkiego wytężenia myśli, abyuchwycić tak niejasne i prędkie zwroty. A w ciągu następnego dnia czatował,trzęsąc się na ciemnych schodach innego, na wpół rozwalonego domu, który stał naprzedłużeniu ciasnego brudnego zaułka póty, póki mu się nie udało wyżebrać parucentów. A gdy późno w nocy, na wpół umarły z głodu i niepokoju, chciał wrócić dodomu, jego opiekunka dawno już drzwi zamknęła.

Wesoły śmiech kobiecy przecisnął się do mnie przez ścianę, z sąsiedniejpracowni. Śmiech? W tym domu wesoły śmiech? W całym Getcie nikt nie mieszka,co by mógł się śmiać wesoło. Wtem przypomniałem sobie, że przed paru dniamizwierzał mi się stary jasełkarz Zwak, że pewien młody, bogaty pan wynajął odniego drogo pracownię widocznie dlatego, aby móc bez przeszkody spotykać się zwybraną swego serca. Aby w domu nikt tego nie spostrzegł, drogie meble nowegolokatora musiano wstawiać nocami w tajemnicy, po sztuce. Dobroduszny starzec,gdy mi to opowiadał, zacierał aż ręce z zadowolenia i cieszył się jak dziecko zeswojej zręczności, że nikt ze współlokatorów nie przypuszcza nawet istnieniajakiejś romantycznej pary zakochanych.

Z trzech domów można się dostać niepostrzeżenie do pracowni. Nawet można wejśćprzez drzwi tajemne. Tak, gdy się otworzy żelazne drzwi w podłodze — co ztamtej strony jest łatwe do wykonania — można by, przeszedłszy przez mój pokój,dojść do schodów naszego domu i użyć ich za wyjście... Znowu z pracownizadźwięczał wesoły śmiech i obudził we mnie niewyraźne wspomnienie zbytkownegomieszkania pewnej szlachetnej rodziny, do której byłem często wzywany doodnawiania drogocennych starożytności. Nagle usłyszałem tuż obok przeraźliwykrzyk. Słuchałem wystraszony. Żelazne drzwi w podłodze silnie zaskrzypiały i pochwili do mego pokoju wpadła kobieta. Z rozpuszczonymi włosami, blada jakściana, z zarzuconym na nagie plecy złotogłowiem.

— Mistrzu Pernath, ukryj mnie pan, na miłość Boską. Nie pytaj się pan, ukryj mnietutaj.

Zanim mogłem odpowiedzieć, drzwi zostały powtórnie szarpnięte inatychmiast zamknięte. W sekundę później ujrzałem podobną do wstrętnej maski,szyderczą twarz kramarza Arona Wassertruma.

Przede mną wynurzyła się okrągła świecąca plama i w świetle księżyca poznałemznowu nogi mego łóżka. Sen ogarniał mnie jeszcze jak ciężki, wełniany płaszcz, aimię Pernath, jak gdyby wypisane złotymi literami, pozostawało w mojej pamięci.Gdzie ja to imię czytałem? Atanazy Pernath?

Przypominam sobie, dawnymi czasy zamieniłem gdzieś swój kapelusz i dziwiłem sięwtedy, że tak jest dopasowany, chociaż głowę mam o bardzo niezwykłym kształcie.Zajrzałem wtedy do cudzego kapelusza i — tak, tak, było w nim złotymi,papierowymi literami na białej podszewce napisane:

Atanazy Pernath

Nie wiem, dlaczego poczułem do tego kapelusza wstręt i nawet się go lękałem.Wtem uderzył mnie jak strzała zapomniany głos, który chciał się ode mniedowiedzieć, gdzie się podział kamień, wyglądający jak słonina. Szybkowyobraziłem sobie ostry, słodko szydzący profil rudej Rozyny i w ten sposóbudało mi się uchylić od pocisku, który natychmiast zginął w mroku.

Tak, twarz Rozyny! To jest jednak silniejsze niż bezmyślnie paplający głos irzeczywiście, gdy się znowu ukryję w swoim pokoiku na Kogucim Zaułku, mogę byćzupełnie spokojny.

J.

Jeżeli się nie łudzę w domyśle, że na zewnątrz ktoś stąpa po schodach, wniezmiennej ciągle odległości ode mnie, z tym zamiarem, aby mnie odwiedzić, tona pewno znajdować się on teraz musi na ostatnim zakręcie schodów. Teraz poszedłw bok, w stronę mieszkania archiwisty Szemajaha Hillela i dostał się zwydeptanych schodów do sieni wyższego piętra, wyłożonej czerwonymi cegłami.Przeszedł po omacku wzdłuż ściany i musiał teraz, właśnie teraz, sylabizując ztrudem w ciemnościach, odczytywać z tabliczki na drzwiach moje nazwisko.

Stanąłem wyprostowany w środku pokoju i spoglądałem na wejście. Wtem otworzyłysię drzwi i on wszedł.

Zbliżył się parę kroków ku mnie i nie zdejmując kapelusza, nie rzekł nawet anisłówka na powitanie. Odniosłem wrażenie, że zachowuje się, jak u siebie w domu iuważałem za zupełnie zrozumiałe, iż on tak, a nie inaczej postępuje. Sięgnął dokieszeni, wyjął jakąś książkę i długo przewracał w niej kartki.

Okładka książki była metalowa, wyciski na niej w kształcie rozetek i pieczęcibyły nakładane farbą i wyłożone małymi kamyczkami. W końcu znalazł szukanemiejsce i wskazał mi je. Tytuł brzmiał: Ibbur, Brzemię duszy. Olbrzymi, złotoczerwony inicjał „J” zajmował prawie połowę stronicy, którą pomimo woliprzejrzałem; był na brzegu uszkodzony. Starałem się go naprawić. Inicjał ten niebył przylepiony do pergaminu, jak to dotychczas widywałem w starych książkach,składał się on raczej z dwóch cienkich złotych płytek, zlutowanych ze sobą w samym środku, a końcamizaczepionych o brzegi pergaminu. Czyżby to miejsce stronicy, na którym sięznajdowała litera, było przedziurawione? Gdyby tak było w rzeczywistości, to nadrugiej stronie „J” musiałoby być odwrócone. Przerzuciłem kartkę i mojeprzypuszczenie się nie sprawdziło. Pomimo woli przeczytałem tę i następnąstronicę. I czytałem ciągle dalej a dalej. Książka mówiła do mnie, jak mówi sen,jaśniej tylko i wyraźniej. Poruszyła ona moje serce jakimś zagadnieniem.

Słowa płynęły z niewidzialnych ust, stawały się żywe i zbliżały się do mnie.Tańczyły i drgały przede mną, jak pstro ubrane niewolnice, pogrążały się potem wpodłodze lub znikały jak lśniące tchnienia w powietrzu i ustępowały miejscainnym. Każda miała chwilkę nadziei, że zechcę ją wybrać, lecz na widoknowo przybyłej wyrzekała się swych nadziei. Niektóre, znajdujące się pod nimi,przychodziły świetne, jak pawie w mieniących się barw szatach, a kroki ich byłypowolne i odmierzane. Inne — jak przestarzałe i przeżyte królowe o farbowanychpowiekach, o rysach twarzy prostytutki i zmarszczkach pokrytych wstrętnąszminką. Patrzyłem na nie, jak się zjawiały i odchodziły, a wzrok mój ślizgałsię po wydłużonych konturach szarych postaci o twarzach tak pospolitych i bezwyrazu, że wyrycie się ich w pamięci było wykluczone.

Potem przywlokły nagą kobietę, olbrzymią jak spiżowy kolos. Jej rzęsy były takdługie, jak moje całe ciało; niemo wskazała na puls swej lewej ręki. Uderzał onjak trzęsienie ziemi i miałem wrażenie, że w nim ześrodkowało się życie całegoświata. Z oddali zbliżał się orszak korybantów. Mężczyzna i kobieta trzymali sięw objęciach, widziałem ich zbliżających się z oddalenia, orszak zaś czyniłwrzawę coraz bliżej. Teraz słuchałem rozlegającego się śpiewu bezładniepląsającej przede mną gromady, a wzrok mój szukał zagubionej pary. Lecz ta przemieniła się w jedną jedynąpostać, na wpół męską, na wpół kobiecą — w Hermafrodytę, siedzącego na tronie zmasy perłowej. Korona Hermafrodyty kończyła się deską z czerwonego drzewa;wewnątrz robak zniszczenia wygryzał tajemniczą cyfrę. W obłokach pyłu szybko sięzbliżała, popędzana biczem, trzoda małych, ślepych owiec: karmne zwierzęta, któreprowadził w orszaku gigantyczny mieszaniec, miały przeznaczenie utrzymywać życiekorybantów.

Czasami niektóre postacie, wypływające z niewidzialnych ust, przybywały zgrobów, z chustami przed obliczem. I stanąwszy przede mną, nagle zrzuciły okryciai stężałe, głodne, spoglądały krwiożerczym wzrokiem, skierowanym w me serce, ażlodowaty strach wciskał mi się w sam mózg, a krew moja kipiała jak potok, wktóry spadają z nieba odłamy skalne — nagle i w sam środek łożyska.

Jakaś kobieta unosiła się nade mną w powietrzu. Nie widziałem jej twarzy, gdyżodwróciła się ode mnie, a miała na sobie płaszcz z płynących łez. Maski tańczyły,śmiały się, nie dbając o mnie zupełnie. Tylko jakiś Pierrot obejrzał się uważnie— oczy utkwił we mnie i odskoczył. Wrósł w ziemię przede mną i spojrzał mi wtwarz jak gdyby w zwierciadło. Robił tak dziwne miny, podnosił i machał rękami,już to ociężale, już to z błyskawiczną szybkością, że moim jedynymnieprzepartym pragnieniem stało się nagle naśladować Pierrota, mrugać oczami jakon, poruszać łopatkami i wykrzywiać kątami ust jak on.

Wtedy odepchnęły go na bok niecierpliwie cisnące się postacie, które wszystkiechciały być przed moim wzrokiem. Lecz żadna z tych istot nie mogła się utrwalić.Są to oślizgłe perły nawleczone na jedwabny sznur, są to poszczególne tonyjednej tylko melodii, które z niewidzialnych ust wypływają. Już nie była toksiążka, co przemawiała do mnie. Był to głos. Głos, który czegoś chciał ode mnie, czegoś, czego nie mogłemuchwycić, choć nie wiem jak usiłowałem to zrobić. Głos dręczył mnie palącymi,niezrozumiałymi pytaniami. Lecz głos, który te widzialne wypowiadał słowa,umarły był i bez echa. Każdy głos, rozbrzmiewający w świecie rzeczywistości,odpowiada wielokrotnym echem, tak jak każdy przedmiot ma jeden duży cień iwiele cieni małych, ten jednakże głos nie odpowiadał już żadnym echem — dawno,dawno już się te echa rozwiały i przebrzmiały.

Przeczytałem książkę do końca i trzymałem ją jeszcze w rękach, a wówczas było mitak, jak gdybym badawczo w mózgu własnym kartki przerzucał — i to nie w jednejksiążce! — Wszystko, co mi ten głos powiedział, nosiłem w sobie, odkąd żyję, leczbyło to zapomniane i ukryte przed mą świadomością aż do dnia dzisiejszego.

Spojrzałem przed siebie. Gdzie się podział człowiek, który mi przyniósł książkę?Czyżby wyszedł? Czy przyjdzie po nią, gdy będzie skończona? Może mam mu jąodnieść? Lecz nie mogę sobie przypomnieć, czyli mówił, gdzie mieszka. Starałemsię wywołać w pamięci jego zjawę, lecz mi się nie udało. Chociażby wiedzieć, jakbył ubrany. Czy był stary, czy młody? Jakiego koloru były jego włosy, broda? Nie,nic zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić. Wszystkie przedstawiające go obrazy,które sobie stworzyłem, rozpływały się bez zatrzymania, zanim byłem w staniepołączyć je w duchu. Zamknąłem oczy i opuściłem rękę na powieki, aby ułowićnajdrobniejszą choćby cząstkę jego portretu. Nic, nic. Stanąłem pośrodku pokojui spoglądałem na drzwi, tak, jak to zrobiłem przedtem, gdy człowiek ten wchodziłi malowałem sobie całą rzecz: teraz skręca koło rogu, teraz stąpa po wyłożonejcegłami posadzce, teraz czyta na drzwiach moją tabliczkę: „Atanazy Pernath”, a teraz wchodzi. Daremnie. Nie mogłem wzbudzić najmniejszegośladu wspomnienia co do jego postaci. Zobaczyłem książkę leżącą na stole ichciałem sobie wyobrazić w duchu rękę, która ją z kieszeni wyjmuje, by mi jąpodać. Nie mogłem sobie uzmysłowić, czy na ręku była rękawiczka, czy też dłońbyła obnażona, czy była młoda, czy pomarszczona, przystrojona pierścieniami, czyteż nie.

Wtem wpadł mi szczególny pomysł. Był on jak natchnienie, któremu nie można byłosię oprzeć. Włożyłem kapelusz i przeszedłszy korytarz, zszedłem po schodach nadół. Potem powoli wróciłem znów do swego pokoju.

Powoli, zupełnie powoli, tak jak on, gdy wchodził do mnie. Otworzywszy drzwispostrzegłem, że w pokoju był zmrok. Czyż nie promieniał jasny dzień, gdy przedchwilą wychodziłem? Jak długo musiałem marudzić, jeżeli nie zauważyłem, że terazjest już tak późno?

Próbowałem naśladować nieznajomego w ruchach i minach, lecz nie mogłem go sobiezupełnie przypomnieć. Jak jednakże miało mi się udać naśladowenie jego postaci,skoro nie miałem żadnego punktu oparcia do jego wyglądu?

Lecz rezultat był inny, zupełnie inny, niż przypuszczałem. Moja skóra, muskuły,całe ciało przypomniały sobie nagle wszystko, nie zdradzając się przed mózgiem.One to wykonywały ruchy, których nie chciałem i nie zamierzałem wykonywać. Jakgdyby moje członki nie należały więcej do mnie. W jednej chwili, gdy robiłemparę kroków po pokoju, chód mój stał się drepcący i cudzy. Określiłem, że tochód człowieka, który jest w ciągłej obawie, że upadnie. Tak, tak, tak, to byłjego chód. Najdokładniej wiedziałem — to on. Miałem twarz obcą, bez zarostu, owystających kościach policzkowych i spoglądałem ukośnymi oczami. Czułem to, lecz nie mogłem się zobaczyć. Przerażony, że moja twarz nie jest moją, chciałemkrzyczeć; następnie chciałem się dotknąć, lecz ręka nie poszła za rozkazem woli,jeno zanurzyła się w kieszeni i wyjęła książkę. Zupełnie tak, jak on to robił.Magle siedzę, znowu bez kapelusza i palta przy stole i to jestem ja. To ja, toja! Atanazy Pernath. Trzęsły mną dreszcze i zgroza, serce szalało, jakby chciałowyskoczyć i czułem, że widmowe palce, ściskające dotychczas mój mózg, usunęłysię ode mnie. Tylko z tyłu głowy wyczuwałem jeszcze zimne ślady ich dotyku.

Teraz wiedziałem, jakim był nieznajomy, mógłbym go znowu w sobie wyczuć — wkażdej chwili, gdybym zapragnął — lecz wywołać jego obraz tak, abym go widziałprzed sobą oko w oko, tego jeszcze nie potrafię i nigdy nie będę mógł zrobić.Poznałem, że on jest jak negatyw, niewidoczna próżnia, o nieuchwytnych liniach,w którą muszę się sam wcisnąć, jeżeli chcę poznać jej kształt i istotę wewłasnym „ja”.

W szufladzie mego stolika stała żelazna kasetka — chciałem w niej zamknąćksiążkę i dopiero gdy stan choroby ducha ustąpi, chciałem ją wyjąć i podjąćpoprawę złamanego inicjału „J”. Wziąłem książkę ze stołu. Czułem, jak gdybym nicnie trzymał; chwytam kasetkę — to samo — wrażenie, jak gdyby zmysł dotyku musiałodbywać długą, długą drogę pełną ciemności, zanim by co wpadło do mojejświadomości; jak gdyby to były rzeczy warstwami czasu mnogich lat oddaloneode mnie i należące do przeszłości, co już dawno przeminęła.

Głos, który poszukiwał mnie, krążąc w mroku, aby mnie trapić kamieniem podobnymdo słoniny, przeszedł koło mnie, ale mnie nie zauważył. Wiedziałem, że pochodzion z krainy snów. Lecz to, co przeżyłem, było rzeczywistością i czułem, żedlatego właśnie nie mógł mnie nie widzieć i szukał mnie na próżno.

Praga

Koło mnie stał student Charousek, owijając kołnierz swego bardzo cieniutkiegosurduta i słyszałem, jak mu z zimna zęby szczękały. Chłopiec ten może umrzeć —mówiłem sobie — w tym pełnym przeciągów, lodowatym łuku bramy — i prosiłem go,aby wraz ze mną zaszedł do mego mieszkania. Lecz on mi odmówił.

— Dziękuję wam, mistrzu Pernath — mruknął chłodno — nie mam tyle wolnego czasu —muszę spieszyć do miasta.

Gdybyśmy wyszli na ulicę, to po kilku krokach zmoklibyśmy do suchej nitki.Deszcz nie ustaje. Strumienie wody spływały z dachów po fasadach domów, jakpotoki łez. Podniósłszy nieco głowę, mogłem tam na górze na czwartym piętrzewidzieć swoje okno, deszczem schlapane, a wyglądające, jak gdyby jego szybyrozmiękły i stały się nieprzezroczyste i pogarbione niby żelatyna. Żółtawy,brudny strumień spływał ulicą i brama zapełniła się przechodniami, którzychcieli przeczekać, póki niepogoda nie minie.

— Tam płynie bukiet ślubny — powiedział nagle Charousek i wskazał na bukietzwiędłych kwiatów, który się przybliżał, pędzony brudną falą. Na to ktośroześmiał się głośno. — Odwróciwszy się, zobaczyłem, że był to stary, wytwornieubrany pan o siwych włosach i nabrzmiałej, rozpuchłej twarzy. Charousek takżespojrzał w tył i mruknął coś do siebie.

Starzec miał w sobie coś nieprzyjemnego; odwróciłem uwagę od niego iprzyglądałem się obdrapanym domom, które w moich oczach przykucnęły na deszczu, jak stare leniwezwierzęta. Jak one wyglądały przykro i staro! Budowane bez zastanowienia, stałyjak zielsko, co wydobywa się z ziemi. Dobudowano je, bez względu na otoczenie,do niskich żółtych murów kamiennych, jedynych resztek dawniejszego szerokorozpostartego budynku z przed dwóch-trzech stuleci. Tam połowa pochylonegodomu z zapadającym się frontem. Inny obok, wyższy ponad inne, jak ogromny kieł.Pod pochmurnym niebem wyglądały one jak pogrążone we śnie i nie odgadłbyśchytrego, pełnego nienawiści życia, które czasami z nich wytryskało, gdy mgłajesiennych wieczorów zalega ulice i pomaga im ukryć swą cichą, ledwo dostrzegalnągrę twarzy. W czasie, gdy tu jeszcze mieszkam, utrwaliło się we mnie to wrażeniei nie mogłem się go pozbyć. Są pewne godziny w nocy i o rannym brzasku, gdy domyte w jakimś podnieceniu prowadzą milczące, tajemnicze narady. I niekiedy zrywasię słabe drżenie poprzez ich ścianę, którego niepodobna wytłumaczyć, szmerypłyną poprzez dachy i spadają w rynny deszczowe — my zaś je przejmujemyniebacznie tępymi zmysłami, nie śledząc ich przyczyny. Często roiło mi się, żempodpatrzył upiorne zachowanie się kamienic i dowiedziałem się z pełnym zgrozypodziwem, że one właśnie są utajonymi i istotnymi panami ulicy, że już to tracążywot i czucie, już to do życia powracają, a w ciągu dnia mieszkańcom, co się tugnieżdżą, udzielają go w pożyczce, następnej zaś nocy z lichwiarskim procentemdomagają się go powrotnie.

Wyobrażam sobie dziwnych ludzi, którzy mieszkają w tych domach niby schematy,niby istoty nie z matki urodzone — ludzie, którzy w myśleniu i działaniu zdająsię być spojeni bez doboru, przeciągają przede mną jak duchy, i jestemskłonniejszy wierzyć, że takie sny tają w sobie ciemne prawdy, które na jawietlą się we mnie, jako wrażenie z kolorowych baśni. Potem skrycie budzi się we mnie znów podanie owidmowym Golemie, owym sztucznym człowieku, którego niegdyś tutaj w mrokachGetta pewien rabin, znawca Kabały, utworzył z elementów i przywoływał go doautomatycznego, bezdusznego bytu, szepcąc przez zęby magiczne słowo liczebne. Ijak ów Golem drętwiał natychmiast w posąg gliniany w chwili, gdy tajemnicząsylabę jego życia cofał swymi usty zaklinacz, tak niewątpliwie, sądzę, tracą swójbyt duchowy wszyscy ci ludzie, skoro tylko w mózgu u jednego zagasłojakiekolwiek nikłe wyobrażenie, podrządna dążność, może zbyteczneprzyzwyczajenie, u innego zaś tylko głuche oczekiwanie jakiejś rzeczy całkowicieniezrozumiałej i całkowicie pozbawionej treści. — Przy tym co za nieustannestraszliwe zasadzki i podstępy w tych istotach! Nigdy nie widzi się tych ludziprzy pracy, jednak budzą się o pierwszym brzasku dnia i czekają z zapartymoddechem, jak na ofiarę — na coś, co nigdy nie nadchodzi. Jeżeli istotnie kiedyśpowstaje pozór, jakby ktoś wchodził w ich obrąb, ktoś bezsilny, co to mogliby goopanować: wówczas spada na nich nagle paraliżujący strach, odpędza ich zpowrotem do nor, tak iż drżąc, odstępują od zamiaru. Nikt nie wydaje się dośćsłaby, by im odwagi starczyło dla opanowania jego niemocy.

— Zwyrodniałe, bezzębne, dzikie zwierzęta, którym odebrano siłę i oręż —powiedział Charousek powolnie i spojrzał się na mnie.

Jakim sposobem mógł on wiedzieć, o czym myślałem? Czasami tak mocno urabiamyswoje myśli, że one mogą, jak latające iskry, przeskoczyć w mózg stojącego wpobliżu.

— — — Z czego oni mogą żyć? — spytałem po chwili.

— Żyć? Z czego? Niejeden z nich jest milionerem.

Spojrzałem na Charouska. Co on myślał, mówiąc te słowa? Ale student umilkł i spojrzał na obłoki. Na chwilę ustał szmergłosów w bramie i słychać było tylko syczenie deszczu. Co on chciał przez topowiedzieć: „Niejeden z nich jest milionerem”?. Znów wydało się, jak gdybyCharousek odgadł moje myśli. Wskazał na sklep tandeciarza obok nas, gdzie wodaopłukiwała rdzę żelaznych rupieci, tworząc brązowo-czerwone kałuże.

— Aron Wassertrum! Ten na przykład to milioner. Prawie trzecia częśćżydowskiego miasta jest jego własnością. Czy pan o tym nie wie, panie Pernath?

Wprost zatamował mi się oddech w piersiach.

Aron Wassertrum tandeciarz, Aron Wassertrum milioner?

— O, znam go dobrze — mówił dalej Charousek, jak gdyby tylko czekał, że gozapytam — znam też jego syna, doktora Wassory. — Nigdy pan o nim nie słyszał? Odoktorze Wassory — słynnym okuliście? — Przed rokiem jeszcze całe miasto mówiłoo nim z zachwytem, jako o wielkim uczonym. — Nikt nie wiedział, że on zmieniłnazwisko i przedtem nazywał się Wassertrum. Chętnie udawał on oderwanego odświata człowieka nauki i kiedy raz była rozmowao pochodzeniu, skromnie, z głębokim wzruszeniem oświadczył półsłówkami, żeojciec jego pochodzi jeszcze z Getta — a sam wybił się na światło trudemwszelkiego rodzaju i niewypowiedzianymi kłopotami. Czyim trudem iniewypowiedzianymi kłopotami, za pomocą jakich środków, tego jednak nie objaśnił.Ja przecież wiem, jaki to ma związek z gettem — Charousek ujął mnie za ramię ipotrząsnął nim silnie.

Mistrzu Pernath, jestem taki biedny, że sam zaledwie topojmuję i muszę chodzić prawie nago, jak włóczęga, spójrz pan tutaj! A bądź cobądź jestem studentem medycyny, jestem wykształconym człowiekiem. — Zerwał swojewierzchnie ubranie i zdumiony spostrzegłem, że student nie miał koszuli ani marynarki i nosił płaszcz na gołym ciele. — I byłem już taki biedny, kiedymtę bestię, tego wszechmocnego, szanownego doktora Wassory doprowadził do upadku, a idziś jeszcze nikt nie przypuszcza, że ja to, ja byłem właściwym sprawcą...

W mieście sądzą, że to był niejaki doktor Savioli, który jego praktyki ujawnił idoprowadził go do samobójstwa. Doktor Savioli był jeno narzędziem w moich rękach!Mówię panu. Ja sam wymyśliłem ten plan i zebrałem materiał, dostarczyłemdowodów i cicho, niepostrzeżenie wyciągałem kamień po kamieniu z budowli doktoraWassory'ego, aż cel osiągnąłem, kiedy żadne skarby świata, żadne podstępy Gettanic już nie mogły poradzić, aby odwrócić klęskę, wymagającą tylko nieznacznegoposunięcia. Wie pan, tak, tak jak się gra w szachy — zupełnie tak, jak się gra wszachy. I nikt nie wie, że to byłem ja! Tandeciarz Aron Wassertrum cośprzeczuwa, bo nieraz sen mu odbiera jakieś groźne majaczenie, że do tej gryprzyłożył rękę ktoś, kogo on nie zna, a który wciąż jest w jego pobliżu, któregojednak on uchwycić nie może — ktoś inny, nie doktor Savioli. Chociaż Wassertrumnależy do tych, których oczy zdolne są mury przenikać, nie może jednakzrozumieć, że są umysły, które potrafią wyliczyć, jak poprzez takie mury możnakłuć długimi, niewidzialnymi, zatrutymi szpilkami, omijając krzemienie, złoto iszlachetne kruszce, aby trafić w utajone tętno życia.

I Charousek uderzył się w czoło i roześmiał się dziko.

— Aron Wassertrum wkrótce się o tym przekona, tego samego dnia, w którym zechcepowiesić doktora Saviolego! Ściśle tego samego dnia.

Zapewniam pana, że kto grając ze mną dopuści do takiego gambitu z królem ilaufrem, ten zawiśnie w powietrzu, jak bezradna marionetka na wątłej nici, niciktórą ja pociągam, niech pan to zrozumie, którą ja pociągam i która nie ma woliwłasnej.

Student mówił jak w gorączce — spojrzałem mu w oczy zdziwiony.

— Co panu zrobił Wassertrum i jego syn, że jesteś na nich tak zawzięty?

Charousek wzburzony odpowiedział:

— Nie mówmy o tym. Lepiej niech pan zapyta, jak to doktor Wassory skręcił kark. Albo może pan sobie życzy, abyśmy o tym pomówili kiedy indziej? Deszcz ustał.Może pan chce iść do domu?

Charousek zniżył głos, jak ktoś, co się nagle uspakaja. Potrząsłem głową.

— Słyszał pan kiedy, jak się leczy jaskrę (glaukoma)? Nie? Muszę to panuwyjaśnić, żeby pan wszystko dokładnie zrozumiał, mistrzu Pernath.

A więc słuchaj pan. Jaskra jest to złośliwa choroba we wnętrzu oka, która siękończy ślepotą i istnieje tylko jeden środek, aby zatrzymać postępy choroby,mianowicie tzw. irydektomia, która polega na tym, że z tęczówki oka usuwa siękęsek klinowaty. Nieuniknionym skutkiem tej operacji są pewne bardzo przykreprzejawy niedowidztwa, które pozostają na całe życie; proces ślepnięcia jednakżenajczęściej bywa powstrzymany.

Z diagnozą jaskry sprawa ta ma pewien swój szczególny związek. Mianowicie są okresy, zwłaszcza w początku choroby, gdy najostrzejszesymptomata pozornie zanikają i w takich wypadkach lekarz, choćby nie mógłznaleźć najmniejszego śladu choroby, nie powinien nigdy za pewnik uważać, że jegopoprzednik, który był innego zdania, z konieczności się pomylił. Jeżeli jednakzastosowano irydektomię, która może być użytą zarówno przy chorym, jak i przyzdrowym oku, wtedy niepodobna dowieść, czy jaskra rzeczywiście była, czy też jejnie było.

I oto, opierając się na takich i innych możliwościach, doktor Wassory obmyśliłplan straszliwy.

Niezliczoną ilość razy — szczególnie u kobiet — gdy były niewinne zaburzenia w oku — on świadomie konstatował jaskrę, aby tylkodoszło do operacji, która mu nie sprawiała żadnego trudu, przynosiła zaś dużopieniędzy.

Nareszcie miał istotę zupełnie bezbronną w ręku; tu do ograbienia nie trzebabyło nawet śladu odwagi.

Widzisz, mistrzu Pernath, to było zwyrodniałe drapieżne zwierzę, znajdujące sięw takich warunkach, w których nawet bez broni i siły mogło rozszarpać swojąofiarę.

Nie ryzykując nic! Nawet najmniejszej stawki — pojmujesz pan?

Dzięki licznym błahym rozprawkom w zawodowych pismach lekarskich doktor Wassorywyrobił sobie imię znakomitego specjalisty i nawet swoim kolegom, zbyt szczerymi przyzwoitym, by go przeniknąć, potrafił oczy piaskiem zasypać i zaimponowaćnauką.

Naturalnym wynikiem tego rozgłosu były tłumy pacjentów, którzy u niego szukalipomocy.

Gdy przychodził kto ze słabymi zaburzeniami wzroku i dał się zbadać, wtedy doktorWassory przystępował do dzieła z chytrze obmyślanym planem.

Z początku prowadził zwykłe badanie chorego, lecz aby później mieć na wszelkiwypadek wyjaśnienie, zręcznie notował tylko te odpowiedzi, które miały związek zjaskrą.

I ostrożnie sondował, czy już przedtem nie była postawiona diagnoza.

W ciągu rozmowy dawał do zrozumienia, że dostał nagle wezwanie z zagranicy wważnej naukowej sprawie i z tego powodu musi już jutro wyjechać.

Prześwietlając oko promieniami elektryczności, którą przy tym stosował, umyślniesprawiał choremu ból niesłychany.

Wszystko z rozmysłem! Wszystko celowo!

Po zbadaniu, gdy pacjent trwożliwie pytał, czy jest powód do obawy, wtedyWassory wykonywał pierwsze posunięcie szachowe.

Siadał naprzeciw chorego, czekał chwilę, a potem dobitnie i wyraźnie wypowiadałtakie słowa: Ślepota obu oczu — nieunikniona w najbliższym czasie.

— Scena, która z natury rzeczy wynikała, była okropna. Często ludzie mdleli,płakali, krzyczeli, w rozpaczy rzucali się na ziemię. Stracić wzrok — to znaczystracić wszystko. I gdy nastąpiła chwila odpowiednia, gdy badana ofiara,obejmując kolana doktora Wassory, pytając błagalnie, czy na tym bożym świecie nieznajdzie się dla niej ratunku, wtedy krwiożerczy zwierz wykonywa drugieposunięcie szachowe — i sam niby to staje się bogiem, który w mocy swej miałocalenie.

Wszystko, wszystko na świecie jest jak gra w szachy, mistrzu Pernath.

Jedyne, co mogłoby tu pomóc — mówił po namyśle doktor Wassory — tonatychmiastowa operacja — i z pożądliwą próżnością, która się w nim naglebudziła, długo i szeroko opisywał taki lub inny wypadek, który z wypadkiemobecnym ma bardzo wielkie podobieństwo; opowiadał, ilu to chorych jemu jedyniezawdzięcza ocalenie wzroku itp.

Rozkoszował się formalnie myślą, że może być uważany za istotę wyższą, w którejręku złożone jest ocalenie i zagłada bliźnich.

Lecz bezbronna ofiara siedziała przed nim z sercem pełnym palących zapytań, zczołem perlącym się od potu i trwogi, nie miała odwagi ani na chwilę przerwać mumowę, z obawy, aby go nie rozgniewać, jego, jedynego, co mu zdoła dopomóc.

Doktor Wassory zaś zamykał rozmowę słowami, że do tej operacji mógłby przystąpićdopiero po kilku miesiącach, gdy wróci z podróży.

Miejmy nadzieję — mówił — gdyż w takich wypadkach zawsze się powinno spodziewaćnajlepszego — miejmy nadzieje, że wtedy nie będzie jeszcze za późno.

Naturalnie chory wówczas zrywał się zawsze przerażony — i tłumaczył, że podżadnym warunkiem, ani jednego dnia nie chce czekać dłużej — i błagalnie prosiło wskazówkę, czy jaki inny okulista w mieście nie mógłby wykonać operacji.

Wtedy nadchodziła chwila, kiedy doktor Wassory zadawał rozstrzygający cios.

Kroczył po pokoju w głębokiej zadumie, jakby zgryziony marszczył czoło — izakłopotany szeptał, że wdanie się innego lekarza ze względu na koniecznośćprześwietlania elektrycznością jest niepożądane, gdyż chory sam chyba wie, jakieto bolesne; powtórne użycie tych oślepiających promieni — pociągnęłoby za sobąjak najfatalniejsze skutki.

Inny lekarz, pominąwszy to, że niektórym właśnie brak wprawy koniecznejdo irydektomii, musiałby na nowo oczy badać — i dopiero po upływie pewnegoczasu, gdy nerwy wzrokowe odpoczną, przystąpić do operacji chirurgicznej.

Charausek zacisnął pięści.

— W szachach nazywamy to „ruchem musowym”, drogi mistrzu Pernath! — Co następowałopotem — były to ciągłe ruchy musowe — jeden po drugim.

Na wpół przytomny z rozpaczy pacjent zaklinał doktora Wassory, aby go wybawił, abyna jeden dzień podróż odłożył i sam wykonał operację. Chodziło tu więcej niż orychłą śmierć; chodziło tu o straszną, męczącą obawę, że każdej chwili możeszoślepnąć, co jest gorsze ponad wszystko.

I im bardziej potwór narzekał i ubolewał, że odłożyć podróż to narazić się nanieobliczone szkody, tym większe sumy dobrowolnie składali mu chorzy.

Gdy w końcu suma wydawała się doktorowi Wassory dostateczną, ustępował — i jeszcze tego samego dnia, zanim by jakiśwypadek mógł jego plan odkryć, zaszczepiał zdrowym oczom nieuleczalne cierpienie,bezustanną trwogę oślepnięcia, która zamieniała życie w torturę; ślady jednakżetego łotrostwa były na zawsze zatarte.

Dzięki takim operacjom zdrowych oczu doktor Wassory nie tylko powiększał swoją sławęniezrównanego lekarza, któremu za każdym razem udało się wstrzymać grożącąślepotę, lecz jednocześnie zaspakajał swoją bezmierną chciwość i składał daninęswej próżności, gdy nieświadome na ciele i majątku pokrzywdzone ofiary uważałygo i ceniły jako swego zbawcę.

Tylko człowiek, który wszystkimi nerwami tkwił w Getcie i w jego niezliczonychniedostrzegalnych, a jednak niepokonanych środkach i zasobach; który się oddzieciństwa uczył czatować w zasadzce jak pająk; który znał każdego człowieka wmieście i przejrzał każdego we wszystkich stosunkach i warunkach życiowych —tylko taki — „pół jasnowidzący” — jak go możemy nazwać — mógł przez długie latapopełniać tego rodzaju ohydy.

I gdyby nie ja, to do dzisiaj prowadziłby on jeszcze swoje rzemiosło,praktykowałby je do późnej starości i w końcu jako szanowany patriarcha, w koleswych drogich, czcią powszechną otoczony, używałby schyłku żywota — aż by wkońcu zdechł jak pies.

Lecz ja również wyrosłem w Getcie, moja krew również nasiąkła atmosferąpiekielnej chytrości i dlatego mogłem go doprowadzić do upadku, tajemniczo tak,jak siły niewidzialne gubią tych, których chcą zgubić. Rzekłbyś — z jasnego niebapiorun w niego uderzył.

Doktor Savioli, młody lekarz niemiecki, miał tę zasługę, że go zdemaskował; ja towysunąłem doktora Savioli na zewnątrz; sam zaś gromadziłem dowód za dowodem, aż nastał dzień, wktórym władza państwowa nałożyła rękę na doktorze Wassorym.

Wtedy zwierz popełnił samobójstwo. Błogosławiona to chwila!

Jak gdyby mój sobowtór stanął przy nim i prowadził jego rękę, aby życie sobieodebrał z tej flaszeczki amylnitrytu, którą naumyślnie zostawiłem w jegogabinecie przy sposobności, gdy pewnego razu celowo sam go doprowadziłem dotego, że i mnie postawił fałszywą diagnozę jaskry: przy czym szczerze i gorącożyczyłem mu, aby ten amylnitryt zadał mu cios ostateczny.

W mieście mówiono, że umarł na paraliż mózgu. W istocie amylnitryt zabija jakparaliż mózgu. Lecz pogłoska ta długo utrzymać się nie mogła.

Charousek skamieniał nagle i ustał nieruchomy, jak gdyby się zagłębił w jakiśproblemat: potem spojrzał w kierunku tandeciarni Wassertruma.

— Teraz — szeptał — on jest sam, zupełnie sam ze swoją chciwością — i — i ze swojąlalką woskową!

Serce mi uderzało jak młotem.

Ze zgrozą spoglądałem na Charouska. Czy miał pomieszanie zmysłów? Gorączka muwidocznie podsuwa takie fantastyczne opowieści.

Naturalnie, naturalnie. Wszystko to on wymyślił, uroił sobie, wyśnił.

Nie mogą być prawdą te okropne rzeczy, jakie mówił o okuliście. To suchotnik:gorączka śmierci mózg jego trawi.

Chciałem go uspokoić jakimś żartobliwym słowem i myśli jego skierować naweselsze tory.

Nagle, zanim znalazłem odpowiednie słowo, błyskawicznie przypomniałem sobietwarz Wassertruma z rozciętą górną wargą, tak jak wtedy, gdy przez otwarte drzwi spoglądał do mego pokoju okrągłymi, rybimi oczyma.

Doktor Savioli! doktor Savioli! — tak, tak się nazywał ów młody człowiek, o którym mipoufnie szepnął jasełkarz Zwak jako o znakomitym lokatorze, który od niegowynajął pracownię.

Doktor Savioli! Jak krzyk nurtowało we mnie to imię. Szereg mglistych obrazówprzesuwał się przed moją myślą, prześcigał się w strasznych domysłach, które namnie runęły jak burza.

Chciałem rozpytać Charouska, pełny lęku wszystko mu opowiedzieć, czego wtedydoznałem: gdy naraz widzę, że studenta opanował gwałtowny atak kaszlu, który goniemal wywracał. Mogłem tylko zauważyć, jak to on, z trudem opierając sięrękami, dreptał w deszcz — i na odchodnym pobieżnie skinął mi głową.

Tak, tak, czuję, on ma słuszność. Nie majaczy w gorączce; nieujęte widmo zbrodniczai się tu w tych ulicach we dnie i w nocy i pragnie się ucieleśnić.

Zawisło w powietrzu, a my go nie dostrzegamy. Nagle wpada w którą z ludzkichdusz — nikt z nas tego nie przeczuwa. A kiedy w końcu zdążymy to pojąć — widmotraci swoją postać i wszystko jest po dawnemu. I tylko niewyraźne szmery,niewyraźne słowa o jakimś okropnym zdarzeniu dochodzą do nas.

W jednym momencie zrozumiałem te zagadkowe stworzenia, które mieszkały naokołomnie; bez woli własnej wloką się one przez byt, ożywione jakimś niewidzialnymprądem magnetycznym, co tak przez ich istotę przepływa, jak przedtem bukietślubny płynął po strugach brudnego ścieku.

Zdało mi się nagle, że wszystkie domy spoglądały na mnie podstępnym obliczem,pełne bezimiennej złośliwości; wrota były jak czarne, szeroko rozwarte gęby, wktórych język wygnił do cna; wielkie paszcze, które każdej chwili mogły wyrzucić przeraźliwy krzyk, tak przeraźliwy i pełny nienawiści, że zatrwożyłby nas wskroś po sam rdzeń duszy.

Cóż to na zakończenie mówił mi studento tandeciarzu? — Szeptem powtarzałem sobie jego słowa: — „Aron Wassertrum jestobecnie sam na sam ze swoją chciwością i swoją lalką woskową”.

Cóż on rozumiał pod tą „lalką woskową”?

To musi być przenośnia, uspakajałem się, jedna z tych chorobliwych metafor,którymi Charousek lubi wywoływać podziw, których się nie rozumie, a którepóźniej, gdy niespodzianie staną się przejrzyste, tak głęboko mogą uderzyć nasząmyśl, jak przedmioty niezwyczajnej formy, na które nagle padł jaskrawy promieńświatła.

Odetchnąłem głęboko, aby się uspokoić i odepchnąć straszne wrażenie, jakiesprawiła na mnie opowieść Charouska.

Spojrzałem uważniej na ludzi, którzy wraz ze mną czekali w sieni domu: terazstał przy mnie gruby starzec, ten sam, który przedtem śmiał się takodrażająco.

Miał na sobie czarny płaszcz i czarne rękawiczki. Nieruchomo nabrzmiałym okiemspoglądał na bramę przeciwległego domu.

Jego gładko wygolona twarz o pospolitych rysach drgała z podniecenia.

Mimo woli spojrzałem w tym samym kierunkui spostrzegłem, że jego wzrok jak oczarowany spoczywa na rudowłosej Rozynie,która stała na przeciwnej stronie ulicy ze swoim niezmiennym uśmiechem naustach.

Starzec próbował dawać jej znaki. Widziałem, że Rozyna doskonale to zauważyła,ale zachowywała się, jak gdyby nic nie rozumiejąc.Wreszcie starzec nie wytrzymał. Przebrnął na palcach na drugą stronę ulicy, ześmieszną elastycznością przeskoczył kałużę — niby duża, czarna piłka kauczukowa.

Zdaje się, że go tu w okolicy znano, gdyż usłyszałem ze wszech stron uwagi,dotyczące jego osoby. Stojący tuż za mną jakiś włóczęga z czerwoną wełnianąchustką na szyi, w niebieskiej furażerce wojskowej, z cygarem Virginia za uchem— robił ustami jakieś szydercze miny, których nie rozumiałem.

Zrozumiałem tylko, że w żydowskim mieście — nazywali starego „wolnym mularzem”,a w ich gwarze to przezwisko oznaczało kogoś, co poszukiwał dziewczątmałoletnich, ale dzięki serdecznym stosunkom z policją zabezpieczony był odwszelkiej nieprzyjemności.

Później twarz Rozyny i postać starca zniknęły w mrokach sieni.

Poncz

Otworzyliśmy okno, żeby wypuścić dym tytoniowy z mego małego pokoju.

Zimny wiatr nocny wionął do środka i poruszył płaszcze tak, że się z lekkazaczęły kołysać.

— Szanowna ozdoba głowy Prokopa najchętniej by się stąd gdzie wyniosła —powiedział Zwak i wskazał na wielki kapelusz muzyka: szerokie rondo kapeluszaporuszało się jak czarne skrzydła.

Jozue Prokop wesoło mrugnął powiekami.

— Wyniosłaby się — rzekł — najchętniej by się wyniosła.

— Poleciałaby do Loisiczka na muzykę taneczną — zabrał głos Vrieslander.

Prokop zaczął się śmiać i ręką jął uderzać w takt do wtóru dźwiękom, które falazimowego powietrza unosiła poprzez dachy.

Potem zdjął ze ściany moją starą, połamaną gitarę; udawał, że dotykarozpękniętych strun i zaśpiewał skrzeczącym falsetem i przeciągłym akcentemdziwaczną śpiewkę w gwarze złodziejskiej.

An Bein — del von Ei — sen

   recht alt

An Stran — zen net gar

   a so kalt

Messinung, a' Raucherl

   und Rohn

und immerrr nurrr putzen — — —

— Jak on wspaniale i prędko nauczył się mowy złodziejskiej! — i Vrieslanderroześmiał się głośno i zanucił:

Und stock — en sich Aufzug

   und Pfiff

Und schmallen an eisernes

   G'süff.

JuchUnd Handschuhkren, Harom net san — — —

— Tę osobliwą śpiewkę co wieczór grzechoce u Loisiczka myszugen Neftali Szafranekz zielonym daszkiem, a wyszminkowana kobieta gra na harmonice i mruczy tekst —objaśnił mnie Zwak. Musisz też kiedy iść z nami do tego szynku, mistrzu Pernath!Może później, kiedy skończymy poncz. Jak pan sądzi? Dla uczczenia dzisiejszegodnia pańskich urodzin.

— Tak jest. Chodź pan z nami później — rzekł Prokop i zamknął okno — Trzeba tozobaczyć.

Potem wypiliśmy gorący poncz i oddaliśmy się swoim myślom.

Vrieslander wycinał jakąś marionetkę.

— Jozue — przerwał ciszę Zwak — wyście nas formalnie odcięli od światazewnętrznego! Od chwili, gdyście zamknęli okno — nikt ani słowem się nieodezwał.

— Myślałem właśnie, gdy tu przed chwilą nasze palta zaczęły się kołysać, jakie todziwne, że wiatr porusza rzeczy martwe! — szybko odpowiedział Prokop, jakby chciałusprawiedliwić swe milczenie. — Jest to zdumiewające, gdy nagle zaczynają siętrzepotać przedmioty, które zazwyczaj leżą bez życia. Nieprawdaż? Widziałemkiedyś, jak na pustym podwórcu wielkie strzępy papieru (choć nie czułem wcalewiatru, gdyż stałem osłonięty domem) goniły się w kółko z wściekłością iścigały się wzajemnie, jakby sobie śmierć zaprzysięgły. Chwilę później zdawałysię uspokojone, gdy naraz napadła je znowu szalona zawziętość i z uporem bezmyślnym razem w kąt się wcisnęły, na nowo się rozprysły i w końcu zniknęły za rogiem. Tylko jakaś gruba gazeta nie mogłapodążyć za nimi; została na chodniku, podnosiła się i opadała bezradnie, jakbyjej tchu zabrakło i z trudem chwytała powietrze. Wówczas przyszło mi do głowymroczne podejrzenie: cóż, jeżeli w końcu nasze życie niczym innym nie jest, jaktakim strzępkiem papieru? Czy to nie jaki niewidzialny, nieuchwytny wiatrpomiata nami w tę i ową stronę — i nadaje kierunek naszym czynom, gdy nam roisię w zaślepieniu, że idziemy za naszą własną wolną wolą? Cóż, jeżeli naszeżycie niczym więcej nie jest, jak zagadkowym wiatrem wirowym, wiatrem, o którymBiblia mówi: wiesz-li, skąd on przybywa i dokąd idzie? Czyż nie śni się namczasem, że stoimy w głębokiej wodzie i łowimy srebrne ryby, a nic innego się niestało, prąd zimnego powietrza musnął nasze ręce?

— Prokopie, mówicie słowami Pernatha. Cóż to się z wami dzieje? — pytał Zwak inieufnie spojrzał na muzyka.

— Historia o księdze Ibbur, którą przedtem mistrz nam opowiadał. Szkoda, żeścieprzyszli tak późno, i żeście jej nie słyszeli! Ta historia jakby echem w nimprzemawia — powiedział Vrieslander.

— Historia o księdze?

— Właściwie historia o człowieku, który przyniósł książkę i wyglądał dziwnie.Pernath nie wie, jak się ten człowiek nazywa, gdzie mieszka, czego chciał, achociaż jego postać musi być bardzo uderzająca — nie da się jednak żadną miarąokreślić dokładnie.

Zwak przysłuchiwał się rozmowie.

— To jest godne zastanowienia — rzekł po chwili. Czy obcy nie był czasem gołobrodyi czy nie miał oczu skośnych, zezowatych?

— Zdaje się — odpowiedziałem — to jest — ja — ja — tak — tak — wiem to na pewno.Więc go znacie?

Jasełkarz głową potrząsnął:

— On mi tylko kogoś przypomina... To jakby Golem.

Malarz Vrieslander opuścił nożyk swój na ziemię.

— Golem? Już tak wiele o nim słyszałem. Czy wiecie coś o Golemie, Zwak?

— Któż może powiedzieć, że coś wie o Golemie? odpowiedział Zwak i wzruszyłramionami. — Zaliczają go do dziedziny baśni, aż pewnego dnia zdarza się coś, conagle znów powołuje go do życia. I długo jeszcze potem każdy o nim mówi i famarozrasta się do potworności. Mówią, że początek tej historii sięga aż wiekiwieków. Podług dawno zaginionych opowieści, pewien rabin kabalista miałsporządzić sztucznego człowieka — tak zwanego Golema — który jako posługaczpomagał mu dzwonić w synagodze i wykonywał różne cięższe roboty.

Lecz z tej operacji nie powstał bynajmniej prawdziwy człowiek, ożywiała go tylkoślepa, na pół świadoma dusza wegetacyjna. Jak mówią nadto, działo się to tylko zadnia i dzięki wpływom magnetycznej kartki, zatkniętej za zębami — wyzwalałoastralne siły bytu.

I gdy pewnego wieczoru po modlitwie rabin zapomniał z ust Golema wyjąć pieczęć,ten wpadł w szał, w ciemnościach wybiegł przez ulice i rozbijał, co mu stanęłopo drodze.

Aż w końcu rabin wybiegł naprzeciw niego i czarodziejską kartkę zniszczył. Wtedyów stwór runął bez życia. Nic nie zostało po nim, prócz karłowatej figurkiglinianej, którą dziś jeszcze pokazują w starej synagodze. —

— Ten sam rabin — dodał Prokop — wezwany był przez cesarza do Burgu, aby wywołaćcienie umarłych i uczynić je widzialnymi. Dzisiejsi badacze twierdzą, że posługiwał sięlatarnią magiczną.

— Tak, żadne wyjaśnienie nie jest dość średniowieczne, jeżeli u współczesnych nieznajdzie poklasku — pewny siebie rzecze Zwak. — Jak gdyby cesarz Rudolf, którycałe życie zajmował się takimi rzeczami, nie przejrzał natychmiast takiegokuglarstwa! Właściwie nie wiem, skąd pochodzi baśń o Golemie, ale to wiem, żeowo coś, co umrzeć nie może, istnieje i że jego istnienie związane jest z tądzielnicą. — Z pokolenia w pokolenie mieszkali tu moi przodkowie, lecz nikt niezna tylu, co ja — rzeczywistych i zasłyszanych wspomnień o periodycznych zjawachGolema.

Zwak nagle zamilkł i razem z nim czułeś, jak jego myśli cofały się wstecz kuczasom zamierzchłym i ubiegłym.

Gdy z podniesioną głową siedział przy drzwiach, a w blasku światła lampy jegoczerwone, młodzieńcze policzki odcinały się dziwnie od siwych włosów, mimo woliporównywałem jego twarz z maseczkami jego kukiełek, które mi pokazywał takczęsto. Dziwne, jak ten starzec był do nich podobny. Ten sam wyraz i ten samowal twarzy.

Są na świecie rzeczy, które nie mogą się wyzwolić same od siebie. I rozpatrująclosy Zwaka, uważałem za rzecz niesłychaną, żeby człowiek taki jak on, któryotrzymał wychowanie lepsze niż jego przodkowie i który mógł być doskonałymaktorem, powrócił nagle do brudnego pudła marionetek, aby włóczyć się pojarmarkach i wykonywać lalkami niezręczne ukłony, przedstawiając senne przygodytych lalek, które jeszcze jego przodkom były źródłem zarobkowania. —

Rozumiałem, że nie był w stanie rozstać się z nimi; żył ich życiem, a gdy sięod nich oddalał, zamieniały się one w jego myśli, zamieszkiwały w jego mózgu inie dawały mu spokoju, póki nie powrócił. Dlatego też kochał je i dumnie ubierał w błyskotki.

— Zwak, nie opowiesz nam nic więcej? — zagadnął Prokop starca i pytająco spojrzałna Vrieslandera i na mnie, czy nie podzielamy jego życzenia.

— Nie wiem, od czego zacząć — odparł z wahaniem Zwak — od czego zacząć? HistorięGolema trudno ułożyć. Jak wam Pernath mówił, nie wiadomo dokładnie, jak tennieznajomy wyglądał i niepodobna go określić. Mniej więcej co lat 33 powtarzasię pewne zdarzenie na naszych ulicach, które, choć nie ma w sobie nicosobliwego, wywołuje zdumienie. Zdarzenie to wymaga pewnych objaśnień iuzupełnień. Mianowicie bywa tak, że zupełnie obcy człowiek, bez zarostu, ożółtym kolorze twarzy na podobieństwo rasy mongolskiej, staromodnie ubrany,wychodzi z ulicy Staroszkolnej, przechodzi przez dzielnicę żydowską — idącmiarowym, dziwnie utykającym krokiem, jakby każdej chwili miał upaść przed siebie— i nagle — znika bez śladu. Zazwyczaj skręca w pewną ulicę — i tam przepada.Czasami trafia się, że ruchem swoich kroków opisuje koło i powraca do punktu, zktórego wyszedł, do starego domu w pobliżu synagogi. Ten i ów wzburzonyzapewnia, że go widział na rogu, jak szedł naprzeciwko, a jednak choćnajwyraźniej widział go naprzeciwko, jego postać rozpływa się w oddali,zmniejsza się coraz bardziej, a w końcu znika zupełnie.

Przed 66 laty wrażenie, jakie obudził, było szczególnie głębokie, gdyżprzypominam sobie — byłem wtedy zupełnie małym chłopcem — przeszukiwano dom naStaroszkolnej od góry do dołu. Stwierdzono, że istnieje rzeczywiście w tym domupokój o oknach okratowanych, do którego nie masz żadnego wejścia. We wszystkichoknach zawieszono bieliznę, żeby z ulicy można było od razu rzecz ocenić — i tym sposobem natrafiono na ślad rzeczywisty.

Nic więcej nie uzyskano. Pewien człowiek, chcąc zajrzeć do środka, spuścił się zdachu na linie. Zaledwie jednak zbliżył się do okna, lina się zerwała inieszczęsny rozbił czaszkę o chodnik uliczny. Później, gdy badanie ponawiano,spoglądano w okno z pewnej odległości.

Ja sam spotkałem Golema blisko przed 33 laty. Wyszedł z tak zwanego domuprzechodniego naprzeciw mnie tak, że szliśmy prawie tuż obok siebie. — Jeszczedzisiaj nie mogę pojąć, co wtedy działo się we mnie. Każdy spodziewał się z dniana dzień spotkać Golema. Lecz w danej chwili, na pewno — najpewniej, zanim goujrzałem — zabrzmiał we mnie jakiś krzyk: Golem! I w tej samej chwili wynurzyłsię ktoś z ciemności bramy — i ów nieznajomy przeszedł koło mnie. W mgnieniu okapóźniej wpadła na mnie fala bladych, podnieconych postaci, która zasypała mniepytaniami, czy go widziałem. Gdym odpowiedział na pytania, spostrzegłem, żejęzyk mój, którego przedtem nie czułem, uwolnił się od kurczu. Byłem formalniezdumiony, że mogę się poruszać i najwyraźniej uświadomiłem sobie, że w przeciągujednego uderzenia serca znajdowałem się jakby w letargu.

Wiele i często myślałem o tym i zdaje mi się, że będę najbliższy prawdy, jeżelipowiem: zawsze w życiu pokolenia raz jeden przebiega błyskawiczna epidemiaduchowa w dzielnicy żydowskiej, napada umysły żyjących w jakimś nieokreślonymcelu, który dla nas na zawsze zostaje ukryty — i jak widziadło przybiera konturyjakiejś charakterystycznej istoty, która zapewne żyła tu przed wiekami i pragniesię ucieleśnić. Być może jest ona między nami, ale my nie uważamy jej zarzeczywistą. Podobnież nie słyszymy dźwięku drgającego kamertonu, o ile niedotkniemy nim kawałka drzewa, co je pobudza również do drgania. Być może jest to tylko coś niby psychiczny wytwór sztuki bezimmanentnej świadomości — wytwór sztuki, który powstaje tak, jak kryształ wyłaniasię z bezkształtności podług pewnego starego prawa. — Któż to wie?

Jak w parne dni do najwyższego stopnia rośnie naprężenie elektryczności, aż wkońcu wywołuje błyskawicę: czyż nie mogło być tak samo, że z nagromadzonych tu inigdy niezmieniających się myśli, które w Getcie zatruwają powietrze, równieżnastępuje gwałtowne, nagłe ich wyładowanie, eksplozja psychiczna, która nasząsenną świadomość na światło dzienne niby biczem pędzi — tworząc tam błyskawicęnaturalną — tu zaś widmo, które w wyrazie twarzy, ruchu i zachowaniu nieomylnieobjawić się musi we wszystkich razem i w każdym z osobna, jako symbol duszytłumu, o ile jesteśmy w stanie dokładnie rozumieć tajemniczą mowę formzewnętrznych.

I jak niektóre zjawiska zapowiadają uderzenie piorunu — tak i tu pewne groźnewróżby świadczą o bliskim zejściu tego widma do królestwa rzeczywistości. Kęsopadniętego starego muru przybiera postać kroczącego człowieka, a w szronie naoknach tworzą się rysy stężałych twarzy. Piasek z dachu zdaje się spadać inaczejniż zwykle — i w nieufnym przechodniu budzi się podejrzenie, że jakaśniewidzialna inteligencja, która w obawie światła kryje się tajemnie, rzuca gona ziemię, próbując w sposób nieokreślony urobić zeń wszelkiego rodzajupostacie, wyłaniające się ku bytowi. Gdy oko spocznie na jednostajnej zmarszczcelub nierówności skóry, opanowuje nas zdolność, by wszędzie dostrzegać dziwnekształty, które w naszych rojeniach urastają do rozmiarów olbrzymich. I wciążpoprzez te schematyczne zakusy nagromadzonych myśli, które mają przeciągać skroścodzienności, niby czerwona nić płynie bolesna pewność, że nasza najbardziej wewnętrzna treść umyślnie a wbrew naszej woli bywa tu wysysana, aby z niejpostać widma mogła być uplastyczniona.

Skorom usłyszał zapewnienie Pernatha, że był u niego człowiek bez zarostu, oskośnych oczach, natychmiast stanął w mojej myśli Golem, tak jak go widziałamwówczas. Stanął przede mną, jak gdyby wyrósł z ziemi. Na chwilę ogarnęła mniegłucha trwoga, że blisko mnie znajduje się coś niewytłumaczonego; taka samatrwoga, jaką raz przeżyłem już w swoich latach dziecięcych, gdy pierwsze groźnezapowiedzi, że Golem się zbliża, rzucały swe cienie.

Jest temu lat 66 i sprawa ta wiąże się z wieczorem, kiedy narzeczony mojejsiostry przyszedł do nas w odwiedziny i kiedy miano oznaczyć dzień ślubu.

Żartem lano wtedy ołów. Ja stałem z rozdziawionymi ustami — i nie rozumiałemistoty tej zabawy. W bujnej swej wyobraźni dziecinnej łączyłem to z Golemem, októrym często słyszałem od swego dziadka. Wyobrażałem też sobie, że każdej chwilidrzwi się muszą otworzyć i nieznajomy wejdzie. Siostra moja wylała z łyżkipłynny metal w naczynie z wodą i roześmiała się wesoło, widząc moje wzruszenie.Zwiędłą drżącą ręką dziadek mój wyjął ołowianą figurę i trzymał ją pod światło.Nagle powstało ogólne zdumienie. Rozmawiano głośno między sobą. Chciałem się donich docisnąć, ale mnie odsunięto.

Później, gdy byłem starszy, powiedział mi mój ojciec, że roztopiony ołówprzybrał formę małej, bardzo wyraźnej głowy — równej i okrągłej, jak gdybyulanej w sztancy — a tak podobnej z rysów do Golema, że wszyscy byli w podziwie.

Często rozmawiałem o tym z archiwistą Szemajahem Hillelem, który przechowujerzeczy starej synagogi i ma pewną figurę z czasów cesarza Rudolfa. Jest on doskonałym znawcą Kabały i sądzi, że owa bryłka gliniana o nibyludzkich członkach jest to nic innego, jak jakaś dawna wróżba, podobnie jak wmoim wypadku ołowiana głowa. Nieznajomy, który zniknął, musiał to być obrazfantazji lub myśli; obraz ten ów rabin średniowieczny pierwszy pomyślał żywym,zanim go zdołał przyodziać materią — a teraz w prawidłowych odstępach czasu, wtymże samym astrologicznym układzie gwiazd, w jakim powstał — obraz ten, widmoraczej, powraca, udręczone pragnieniem życia materialnego.

Także zmarła żona Hillela widziała Golema oko w oko i czuła, że jest niby wletargu póty, póki ta zagadkowa postać znajduje się w pobliżu. Miała — powiada —niezłomne przekonanie, że kiedyś mogła to być jej własna dusza, która — nachwilę ciało jej opuściwszy — stanęła na przeciw niej i zesztywniała z rysamiobcej istoty na twarzy. Mimo straszne przerażenie, które ją wówczas opanowało,na sekundę jednak nie straciła świadomości, że ów obcy może być tylko częściąjej własnej duszy.

— To nie do wiary — szepnął zagłębiony w myślach Prokop.

Malarz Vrieslander był także zaszperany w głębokim rozważaniu tej tajemnicy.

Wówczas zapukano do drzwi. Weszła stara kobieta, która mi wieczorem przynosiwodę i w ogóle to, co mi potrzebne; postawiła gliniany dzbanek na podłodze iwyszła w milczeniu.

Wszyscy nagle spojrzeliśmy dokoła, rozglądając się po pokoju — niby przebudzenize snu, ale przez długi czas jeszcze nikt nie przemówił ani słowa.

Jakby jakiś nowy wpływ wślizgnął się wraz ze starą we drzwi, wpływ, do któregowpierw trzeba się było przyzwyczaić.

— Ale! Ta ruda Rozyna — to jest także twarz, której niepodobna się pozbyć — a która ci nieustannie wygląda z każdego rogu i z każdego kąta — powiedział nagleZwak bez żadnego związku z tym, o czym była mowa. Ten stężały, wyszczerzonyuśmiech znam już niemal cały wiek ludzki. Naprzód babka, potem matka! I zawszeta sama twarz, i nigdy innych rysów. I zawsze to samo imię Rozyna; zawsze jednajest zmartwychwstaniem drugiej.

— Czy Rozyna nie jest córką tandeciarza Arona Wassertruma? — zapytałem.

— Tak mówią — odparł Zwak — — — — aleAron Wassertrum miał synów i córki, o których nic nie wiadomo. Także co do matkiRozyny nic nie wiadomo: nie wiadomo, kto był jej ojcem — i również co się z niąstało. W piętnastym roku życia urodziła dziecko i odtąd już się nie pokazała.Jej zniknięcie wiąże się z zabójstwem, które, o ile sobie przypominam, miałomiejsce w tym domu. —

Jak dziś jej córka, zawracała ona wtedy głowy niedorosłym chłopcom. Jeden znich żyje jeszcze — widuję go często — ale imię jego wyszło mi z pamięci.Pozostali wkrótce umarli i myślę, że ona ich wszystkich przedwcześnie powiodłado grobu. Z tego czasu przypominam sobie tylko krótkie epizody, które przesuwająsię w mojej pamięci, jak blade obrazy.

Był wtedy na wpół zidiociały człowiek, który nocami chodził od szynku do szynku iwycinał za parę centów gościom sylwetki z czarnego papieru. I gdy go kto upił,człowiek ten wpadał w niewypowiedziany smutek, i wśród łez i łkań, nie słuchając,wycinał zawsze ten sam ostry, dziewczęcy profil, a zużywał na to cały zapaspapieru.

Na koniec muszę dodać, o czym dawno zapomniałem, że za dziecinnych lat kochał sięon w niejakiej Rozynie, zapewne w babce dzisiejszej Rozyny, i że przez tostracił rozum. Policzywszy lata, sądzę, że nie mógł to być nikt inny, tylko babka Rozyny.

Zwak umilkł i w tył się przechylił.

Przeznaczenie w tym domu błądzi dokoła i powraca zawsze do tego samego punktu— przyszło mi do głowy — i wstrętny obraz, który niegdyś widziałem — kota zokaleczoną połową mózgu, a który wciąż kręcił się w koło — stanął mi przedoczyma.

— Teraz będzie Golem — usłyszałem nagle malarza Vrieslanda, który mówił dobitnymgłosem.

Wyjął okrągły kawałek drzewa i zaczął go wycinać. Ciężkie zmęczenie padło mi naoczy i odsunąłem swój fotel ze światła w głąb pokoju.

Woda na poncz wrzała w kociołku, a Jozue Prokop napełnił znów szklanki.

Cicho, zupełnie cicho zabrzmiały przez zamknięte okna dźwięki tanecznej muzyki; niekiedy głuchły zupełnie, potem znów się budziły, jak gdyby wiatr je gubił podrodze lub z ulicy do nas donosił.Po chwili spytał mnie muzyk, czy nie chcę się trącić szklankami.

Nie odpowiedziałem jednak — tak zupełnie odeszła mnie wola ruchu, że nawetotworzenie ust leżało poza nią. Zdawało mi się, że śpię, tak opanowała mniekonieczna cisza wewnętrzna. I aby mieć świadomość, że nie śpię, musiałem patrzećwciąż na błyskający nóż Vrieslandera, który bez przerwy wycinał z drzewa drobnewzorki.

W oddali szemrał głos Zwaka, który znowu opowiadał najróżniejsze cudownehistorie o marionetkach i nadzwyczajne baśnie, które wymyślał dla swoich lalek.

Była również mowa o doktorze Savioli i o znakomitej damie, żonie jakiegośszlachcica, która skrycie odwiedzała doktora Savioli w tajemniczej pracowni.

I znowu zobaczyłem w myśli szyderską, tryumfującą minę Arona Wassertruma.

Rozważyłem, że nie warto zadawać sobie trudu, aby podzielić się ze Zwakiem tym,co się wtedy działo. Chociaż wiedziałem, że wola mi odmówi, pragnąłem jednakteraz spróbować przemówić.

Nagle wszyscy trzej siedzący przy stole spojrzeli uważnie na mnie i Prokoppowiedział zupełnie głośno: „On zasnął”! — tak głośno, że brzmiało to prawie,jak gdyby się pytał.

Rozmawiali dalej przytłumionym głosem i poznałem, że mówią o mnie. NóżVreslandera tańczył, tu i ówdzie chwytał światło lampy, a odbite promienie raziłymnie w oczy. Padło słowo jak: „Zwariować” — przysłuchiwałem cię rozmowie,prowadzonej w tym kółku.

— Tematów takich, jak o „Golemie” nie należy poruszać przy Pernacie — powiedział zwymówką Jozue Prokop — gdy opowiadał o książce Ibbur, zamilkliśmy i nie pytaliwięcej. Ręczę, że mu się to wszystko tylko śniło.

Zwak potwierdził:

— Macie zupełną słuszność. Doznajesz wrażenia, jakbyś chciałprzekroczyć, ze światłem, zapylony pokój o ścianach i suficie obciągniętychspróchniałym suknem i podłodze pokrytej na wysokość stopy suchym próchnemprzeszłości; przy najdelikatniejszym dotknięciu wnet płomień wybucha zewszystkich kątów.

— Czy Pernath był długo w szpitalu wariatów? Szkoda go, może mieć zaledwieczterdzieści lat — powiedział Vrieslander.

— Tego nie wiem i nie mam pojęcia, skąd on może pochodzić i jaki dawniej był jegozawód. Z postaci przypomina szlachcica starofrancuskiego, dzięki swojejwysmukłej postaci i ostrej brodzie. Przed wielu, wielu laty prosił mnie jedenstary doktor, abym się nim trochę zajął i wyszukał mu małe mieszkanie tutaj wtych ulicach, gdzie by nikt go nie śledził i niepokoił go pytaniami o przeszłychczasach. — Zwak znów spojrzał na mnie. — Od tego czasu mieszka tu, reperuje antyki, wycina kamee i tym zapewnia sobie trochę egzystencji. To szczęście dla niego, że zapomniał o wszystkim, co ma związek z jegopomieszaniem zmysłów. Nie pytajcie się go przypadkiem nigdy o rzeczy, któremogłyby w jego pamięci wywołać przeszłość, jak to często mi tłumaczył starydoktór. Mówił mi zawsze: „Wiecie, Zwak, mamy pewną metodę; mógłbym powiedzieć,że zamurowaliśmy z trudem jego chorobę, tak, jak odgradza się miejscanieszczęścia, gdyż z nimi wiąże się smutne wspomnienie”.

Słowa jasełkarza uderzyły mnie jak rzeźnik bezbronne zwierzę i uciskały miserce brutalnymi, groźnymi rękami.

Zaczął mnie niegdyś nękać głuchy ból — poczucie, jak gdyby mi coś odebrano i jakgdybym, przebywszy w swym życiu długą drogę, jak lunatyk zleciał w przepaść.I nigdy nie udało mi się wyjaśnić przyczyny.

Rozwiązanie zagadki leżało teraz przede mną i piekło mnie nieznośnie jak otwartarana. Za jednym razem znalazłem okropne wyjaśnienie, skąd się wziął mójchorobliwy wstręt do wspominania przeszłości, skąd pochodzi osobliwy, co pewienczas powracający sen, że jestem zamknięty w dziwnym domu, gdzie są izby, zktórych wyjść niepodobna; dlaczego wreszcie pamięć moja odmawia mi wspomnień odniach mojej młodości.

Miałem pomieszanie zmysłów. Zastosowano do mnie hipnotyzm, zamknięto „izbę”,która się łączy z komórkami mego mózgu i stałem się bezdomny wśród otaczającegomnie życia. I nie masz nadziei na odzyskanie straconej pamięci.Sprężyny moich czynów i myśli spoczywają w innym, zapomnianym bycie. Pojąłem, żenigdy ich nie poznam: jestem ściętą rośliną, gałązką powstałą z obcego korzenia.

Gdyby mi się udało przemóc wejście do tej zamkniętej izby, czy nie wpadłbym wtenczas w ręce upiorów, które tam wpędzono?

Historia o Golemie, którą Zwak opowiadał przed godziną, przeszła mi przez myśl inagle spostrzegłem ogromny, pełen tajemniczości związek między tą okratowaną izbąbez wyjścia, w której nieznajomy miał mieszkać, a moim wiele znaczącym snem.

Tak, i w tym wypadku, gdym próbował spojrzeć przez zakratowane okno swej duszy,zerwał się sznur, na którym chciałem wspiąć się ku górze. Ten dziwny związekstawał mi się coraz wyraźniejszy i przybierał zarysy czegoś nieopisaniestrasznego.

Czułem to: istnieją rzeczy nieuchwytne, powiązane ze sobą i biegnące kołosiebie, jak ślepe konie, które nigdy się nie dowiedzą, dokąd prowadzi droga.

To samo w Getcie: izba, miejsce, którego wejścia nikt nie może odkryć — jakaśtajemnicza istota, która w niej mieszka i drepce czasami po ulicach, aby międzyludźmi siać przerażenie i trwogę.

Vrieslander wciąż wycinał głowę, a drewno trzeszczało pod ostrzem nożyka.Słysząc to, odczuwałem prawie ból i spoglądałem, czy prędko będzie koniec. Gdygłowa w ręku malarza zwracała się w tę i ową stronę, doznawałeś wrażenia, jakgdyby miała świadomość i śledziła po wszystkich kątach. Potem oczy jej spoczęłydługo na mnie zadowolone, że nareszcie mnie znalazły. Również i ja nie byłem wstanie odwrócić mego wzroku i spoglądałem nieruchomie na drewniane oblicze.

Zdawało się, iż nóż malarza szuka czegoś ze złością, potem stanowczo wyciąłjedną linię i rysy drewnianej głowy nabrały nagle strasznego życia.

Poznałem obcą twarz. Była to twarz nieznajomego, który mi przyniósł książkę.Potem nie mogłem nic więcej rozróżnić; widok trwał tylko sekundę, czułem, żeserce przestaje mi bić, trzepocze się trwożliwie.

Jednak tak, jak wówczas, miałem świadomość tej twarzy.

Ja to sam się nią stałem i leżałem na kolanach Vrieslandera i patrzyłem dokoła.Oczy moje wędrowały po pokoju, a jakaś obca ręka poruszała moją czaszką.

Potem naraz zobaczyłem wzburzoną twarz Zwaka i usłyszałem jego słowa:

— Na miłość Boską — to Golem!

Powstała krótka walka i chciano siłą wyrwać Vrieslanderowi rzeźbę, lecz ten siębronił i wołał ze śmiechem: „Czego wy chcecie — to jest zupełnie, ale tozupełnie nieudane”. Obrócił się, otworzył okno i wyrzucił głowę na ulicę. Wtedystraciłem przytomność i pogrążyłem się w ogromną ciemność, poprzez którą snułysię złote nici, i gdy po długim, długim, jak sądzę, czasie obudziłem się,usłyszałem przede wszystkim dźwięk spadającego na chodnik drewna.

— Tak pan twardo spał, że nie zauważył, jak go trząśliśmy — powiedział mi JozueProkop — ponczu już nie ma, wszystko pan popsuł; — gorący ból tego, co przedtemsłyszałem, opanował mnie znowu i chciałem wołać, że nie śniło mi się wcale to,com opowiadał o książce Ibbur, chciałem wyjąć ją z kasetki i pokazać jąkolegom.

Ale te myśli nie mogły dojść do słowa i powstrzymać ogólnego nastroju, jakiporwał moich gości.

Zwak otulił mnie siłą w palto i zawołał:

— Mistrzu Pernath! chodź z nami do Loisiczka, to ożywi siły pańskiego ducha!

Noc

Bezwiednie pozwoliłem Zwakowi sprowadzić się ze schodów.

Coraz wyraźniej czułem zapach mgły, wciskającej się z ulicy do domu.

Jozue Prokop i Vrieslander szli o parę kroków przed nami i słychać było, jakrozmawiali przed bramą na ulicy.

— Musiał wpaść do ścieku — niech go diabli wezmą.

Wyszliśmy na ulicę i zobaczyłem, jak nachylony Prokop szukał marionetki.

— Cieszy mnie. że nie możesz znaleźć tej głupiej głowy — mruknął Vrieslander.

Stanął przy murze, a gdy wciągał ogień z zapałki do swej krótkiej fajki, twarzjego w małych odstępach czasu świeciła rażąco i znów gasła. Prokop zrobił mocnyruch ręką, nakazując milczenie, pochylił się jeszcze bardziej, ukląkł prawie nachodniku.

— Cicho, nic nie słyszycie? — Podeszliśmy ku niemu, wskazał gestem ściek kanałowyi przyłożył rękę do ucha, przysłuchując się uważnie. Chwilę staliśmy nieruchomoi nasłuchiwaliśmy nad otworem.

Nic.

— Co to było? — szepnął wreszcie stary jasełkarz, ale Prokop ujął go natychmiastza łokieć. Przez chwilę trwającą tyle, co uderzenie serca, zdawało mi się, że nadole jakaś ręka stuka w płytę żelazną, zaledwie dosłyszalnie. Gdy w chwilępóźniej zdałem sobie z tego sprawę, wszystko minęło; tylko w piersi mej trwałoto dalej, jak echo wspomnienia i zamieniło się powoli w nieokreślone uczuciestrachu. Kroki przechodzących przez ulicę rozwiały to wrażenie.

— Idźmy, po co tu stoimy — zauważył Vrieslander. Szliśmy wzdłuż szeregu domów.Prokop szedł niechętnie.

— Dałbym szyję, że pod nami ktoś krzyczał w śmiertelnejtrwodze. — Nikt z nas mu nie odpowiedział, lecz czułem, że coś, jak cichaposępna trwoga trzymała nasze języki w kajdanach.

Wkrótce stanęliśmy przed zasłoniętym czerwonym oknem szynku:

Salon Loisiczek.

„Dzisioj wielgi kohnzert”

było napisane na papierowym transparencie, którego brzeg pokrywały wyblakłefotografie jakichś dziewcząt. Zanim Zwak położył rękę na klamce, drzwi otworzyłysię od wewnątrz i krępy drab z rozwichrzonym czarnym włosem, bez kołnierzyka, zgołą szyją owiniętą zielonym jedwabnym krawatem i w frakowej kamizelce, zdobnejpękiem świńskich kłów, przyjął nas ukłonami.

— To mi są goście! Panie Szafranek, prędko stół — rzucił, plecami zwrócony dolokalu przepełnionego ludźmi, równocześnie zwracając się do nas z przyjemnymukłonem.

Brzęczący szum, jak gdyby szmer, co przebiegł przez klawiaturę, był odpowiedziąna te słowa.

— No, no — to mi goście, to mi goście, patrzcie no! — mruczał wciąż krępy chłopdo siebie, pomagając nam zdejmować palta. — Tak, tak dziś u mnie zebrała się caławysoka szlachta wiejska — odpowiedział tryumfalnie na zdziwioną minęVrieslandera, ukazując wewnątrz, na pewnego rodzaju estradzie, oddzielonej odprzedniej części szynku poręczą i dwustopniowymi schodkami, dwóch eleganckichpanów w wieczorowych ubraniach.

Obłoki gryzącego dymu tytoniowego unosiły się nad stołami, za którymi przyścianach długie drewniane ławki były zapełnione obszarpanymi postaciami.Prostytutki z przedmieść, nieuczesane, brudne, bose, o dużych piersiach,zaledwie osłoniętych jaskrawymi chustkami, obok sutenerzy w niebieskichwojskowych czapkach, z papierosem za uchem, handlarze bydła z obrośniętymipięściami i ociężałymi palcami, w których każdym poruszeniu tkwił niemy językpodłości, zwolnieni kelnerzy o bezczelnych oczach, dziobaci subiekci wkratkowanych spodniach. —

— Aby panom nikt nie przeszkadzał, postawię wam parawan hiszpański — — — —zakrakał tubalnym głosem niezgrabiasz i przed stołem, przy którym siedzieliśmy,opuścił ruchomą ścianę oklejoną kołem małych, tańczących Chinek. Skrzypiącedźwięki harfy, gwar w pokoju, sekunda rytmicznej pauzy, śmiertelna cisza, jakgdyby wszyscy wstrzymali oddech.

Po chwili ciszy w szklankach piwa ogniste, gorące pręty żelazne zasyczały,parując — po czym muzyka wzięła górę nad szmerem i pochłonęła go w całości. Jakgdyby nagle powstały, wynurzyły się przed moim wzrokiem z obłoków dymutytoniowego dwie dziwne postacie. —

Z długą, falującą białą brodą proroka, w czarnej, jedwabnej mycy na łysinie, jakto nosili starzy żydowscy ojcowie rodzin, ze ślepymi oczami, mętnie i szklistozwróconymi ku powale, siedział starzec, poruszał bezdźwięcznie wargami, uderzałsuchymi palcami, jakby tępymi szponami, w struny harfy.

Obok niego, w otłuszczonej, czarnej kitajce, z błyskotkami na szyi i ramionach,symbol obłudnej moralności mieszczańskiej, zgrzybiała postać kobieca zrozciągliwą harmonijką na kolanach.

Dziki chaos dźwięków wypływał z instrumentów, po czym uderzyła melodia, osłabionasamym akompaniamentem. Starzec parę razy zaczerpnął powietrza i rozwarł takszeroko usta, że widać było czarne pieńki zębów. Wolno wyłaniał się z jegopiersi dziki bas o specjalnie hebrajskim akcenciegardłowym.

O-krą-głą, niebieską gwiazdę

„Rititit” (pisnęła przeraźliwie postać kobiecai natychmiast złożyła gderliwe wargi, jak gdybypowiedziała za dużo)

Okrągłą, niebieską gwiazdę,

Rogalik lubię również

Rititit

Czerwoną brodę, Zieloną brodę,

Wszelaką gwiazdę —

Rititit, rititit.

Pary wystąpiły do tańca.

— To jest pieśń o „Borchu z Chomca” — objaśnił nam, śmiejąc się, jasełkarz iuderzał cicho takt cynową łyżką, która w szczególny sposób była przyczepiona dostołu łańcuszkiem. —

— Przed stoma, albo więcej laty dwaj piekarze Czerwona broda i Zielona brodawieczorem w dzień „Szabbes Hagodel” zatruli chleb w kształcie gwiazdek irogalków, aby wywołać masową śmierć w dzielnicy żydowskiej; lecz „Meszores” —służący gminny — wpadł na to zawczasu, ostrzeżony przez Boga i oddał obydwuprzestępców w ręce policji. Na pamiątkę cudownego ocalenia od śmiertelnegoniebezpieczeństwa „Landonim” i „Bocherlech” ułożyli tę dziwną pieśń, którą terazsłyszymy, jako kadryla z lupanaru.

Rititit, rititit!

— „Okrągła niebieska gwiazda” — — — coraz głębiej i fantastycznej brzmiałoszczekanie starca.

Nagle melodia ucichła i przeszła w rytm czeskiego „szłapaka” — posuwistegotańca, w którym pary przyciskają nawzajem spocone policzki.

— Dobrze! Brawo! Ty tam, łap, hop —

Krzyknął harfiarzom z estrady wysmukły młodzieniec we fraku z monoklem w oku,sięgnął do kieszeni od kamizelki i rzucił w ich kierunku srebrną monetę. Nietrafiła do celu: jeszcze zobaczyłem, jak błysnęła między tańczącymi; tam naglezniknęła. Jakiś włóczęga — twarz jego wydała mi się znajomą, myślę, że to byłten sam, który podczas deszczowej ulewy stał obok Charouska — wyciągnął rękę,którą dotychczas trzymał spokojnie, poza chustką swej tancerki — z małpiązręcznością, nie opuszczając ani jednego taktu muzyki, pochwycił monetę wpowietrzu i skarb znalazł się w jego ręce.

Żaden muskuł nie drgnął w twarzachwyrostków, tylko dwie, trzy pary w pobliżu roześmiały się cicho.

— Zapewnie ktośz „Batalionu”, sądząc ze zręczności — powiedział, śmiejąc się, Zwak.

— Mistrz Pernath zapewne nigdy nie słyszał nic o „Batalionie” — rzucił dziwniepospiesznie Vrieslander i mrugnął na jasełkarza, tak żebym ja tego niespostrzegł.

Zrozumiałem zupełnie dobrze: było tak jak przedtem w moim pokoju — uważali mnieza chorego i chcieli mnie rozweselić.

I Zwak miał coś opowiedzieć.

Gdy dobry stary patrzył na mnie tak litościwie, gorąco wstrząsnęło to mną aż poserce.

Gdyby wiedział, jak mnie bolało jego współczucie!

Nie dosłyszałem pierwszych słów, od których Zwak rozpoczął opowiadanie — wiemtylko, tak mi jakoś było, jakby krew powoli wypływała ze mnie. Było mi corazzimniej i nieruchomiałem, jak wówczas, gdy jako drewniana głowa leżałem na kolanach Vrieslandera.

Potem nagle wpadłem w środek opowiadania, które mi dziwnie duszę otulało, jakmartwa część jakiejś szkolnej książki. —

Zwak zaczął:

— Opowiadanie o uczonym prawniku doktorze Hulbercie i jego batalionie. — — — No,co mam wam powiedzieć: twarz miał pełną brodawek i krzywe nogi, jak jamnik.

Jeszcze jako młodzieniec nic nie znał poza nauką.

Z tego, co męcząco zarabiał udzielaniem lekcji, musiał jeszcze utrzymywać chorąmatkę. Myślę, że tylko z książek wiedział, jak wyglądają zielone łąki, gaje orazpagórki pokryte kwiatami i lasy.

Sami wiecie, jak mało promieni słonecznych pada na ciemne uliczki Pragi.

Doktoraty zdał z odznaczeniem: to się rozumie samo przez się. No i z czasemzostał sławnym jurystą. Tak sławnym, że wszyscy — sędziowie, notariusze, starzyadwokaci — przychodzili do niego po światło, gdy czego nie wiedzieli. Przy tymżył ubogo, jak żebrak, na poddaszu, którego okno wyglądało na podwórze.

Tak szły lata za latami. Rozgłos doktora Hulberta jako gwiazdy w swej naucestawał się przysłowiowy w całym kraju. Nikt nie przypuszczał, aby człowiek takijak on mógł być przystępny tkliwym uczuciom serca, zwłaszcza, że jego włosy jużzaczynały siwieć. Nikt nie przypuszczał, aby doktor Hulbert mógł myśleć i mówić oczym innym niż o Pandektach. A właśnie w takich zamkniętych sercach kwitnienajgoręcej tęsknota. Owego dnia, gdy doktor Hulbert cel osiągnął, cel który mu zaczasów studenckich wydawał się najwyższy: mianowicie kiedy Najjaśniejszy Pancesarz wiedeński nadał mu tytuł: Rector magnificus naszego uniwersytetu, podawano sobie z ust do ust, że Hulbert się ożenił z młodą, prześliczną panną zzupełnie biednej, ale szlachetnej rodziny.

I rzeczywiście zdawało się, że szczęście nawiedziło doktora Hulberta. Chociaż jegomałżeństwo było bezdzietne, to jednak nosił on swoją młodą żonę na rękach — inajwiększą jego radością było spełniać każde życzenie, jakie mógł wyczytać z jejoczu. —

W szczęściu swoim nie zapomniał jednak bynajmniej, jak to wielu innym siętrafia, o cierpiących bliźnich. — „Bóg — miał raz powiedzieć Hulbert — zaspokoiłmoją tęsknotę; pozwolił mi urzeczywistnić senne marzenie, które jak promieńświeciło mi od dzieciństwa; dał mi za żonę najlepszą istotę na ziemi. I chcę,żeby odblask tego szczęścia, o ile to leży w moich siłach — spłynął też nainnych”. —

I w końcu przy sposobności zaopiekował się pewnym biednym studentem, nibyrodzonym synem. —

Pomyśłał sobie, jak by podobny dobry czyn był dla niego samego zbawczy — niegdyś— za dni jego pełnej trosk młodości. —

Lecz ponieważ na ziemi nieraz czyny mające wszelki pozór dobroci i szlachetnościprowadzą za sobą skutki godne tylko przekleństwa, gdyż nie potrafimy dobrzerozróżnić tego, co nosi w sobie nasiona jadowite od tego, co uzdrawia, stało sięrównież i tutaj, że z pełnego litości dzieła doktora Hulberta powstała dla niegogorzka krzywda. Młoda żona wkrótce rozgorzała skrytą miłością do studenta, anielitościwy los chciał, że gdy Rektor raz niespodzianie wrócił do domu, abyjej na dowód miłości zrobić przyjemność i ofiarować bukiet róż, jako darimieninowy, zastał ją w ramionach tego, któremu tyle dobrodziejstw wyświadczył.Mówią, że błękitna niezapominajka może stracić na zawsze swój kolor, gdy naglepadnie na nią płowe, siarczane światło błyskawicy, zwiastujące burzę gradową; nicdziwnego, że dusza starego męża oślepła na zawsze w dniu, w którym jego szczęścierozbiło się na szczęty. —

Tego samego jeszcze wieczoru siedział on, on, który dotychczas nie wiedział, coto jest nadużycie, siedział, mówię, tutaj — u „Loisiczka” — prawie nieprzytomnyod trunków — aż od świtu. „Loisiczek” stał mu się domem do końca jegozrujnowanego życia. Latem sypiał gdziekolwiek na rusztowaniach nowo budującychsię domów, zimą tutaj na drewnianych ławach. —

Tytuł profesora i doktora obojga praw dyskretnie mu pozostawiono. Nikt nie miałodwagi powiedzieć jemu, niegdyś jednemu z najznakomitszych uczonych, że jegosposób życia sieje zgorszenie. —

Powoli gromadził się koło niego motłoch, stroniący od światła, pędzący życie wdzielnicy żydowskiej — i w ten sposób powstała ta osobliwa grupa, która jeszczedo dzisiejszego dnia zowie się „batalionem”.

Znajomość prawa, którą doktor Hulbert szerzył teraz w owym kole, stała się oparciemdla wszystkich, którym policja zbyt surowo zaglądała w ręce. —Gdy jakiś świeżo wypuszczony więzień był w niedostatku, kazał mu doktor Hulbert iśćzupełnie nago na Rynek Staromiejski i urząd na tzw. Ławicy Rybiej zmuszony byłobdarzyć go ubraniem. —

Gdy jakaś bez określonego zajęcia dziewucha miała być wypędzoną z miasta —natychmiast z porady mistrza wychodziła za mąż za jakiego włóczęgę, którynależał do okręgu — i wskutek tego stawała się stałą mieszkanką miasta.

Setki takich wykrętów znał Hulbert, a wobec jego rad policja była bezbronną. Wszystko, co te wyrzutki społeczeństwa „zapracowały” — oddawały stale co dohalerza i centa do kasy wspólnej — co szło na najpilniejsze potrzeby. Nikt niepozwoliłby tu sobie na najmniejszą choćby nieuczciwość. Być może, że z powodu tej żelaznej dyscypliny — powstała nazwa,,batalion”.

Ściśle pierwszego grudnia — w rocznicę nieszczęścia, które spotkałostarca — odbywała się w nocy u Loisiczka oryginalna uroczystość. Głowa przygłowie stali tutaj stłoczeni koło siebie: żebracy, włóczęgi, alfonsi, ulicznice,pijanice i próżniacy — i panowała cisza jak w czasie nabożeństwa.

Wtedy doktor Hulbert opowiadał im z tego kąta, w którym teraz siedzi obojemuzykantów, tuż pod portretem Jego Cesarskiej Mości — historię swego życia: jaksię przebijał przez nędzę aż cel osiągnął, jak to później stał się zeń Rectormagnificus itd. Gdy zaś dochodził do miejsca, kiedy z bukietem róż wszedł dopokoju swej młodej żony — aby uczcić dzień jej urodzin oraz pamięć tej godziny,w której ostatecznie ją pozyskał i w której stała się jego ukochaną żoną: wtedyza każdym razem głos odmawiał mu posłuszeństwa i równocześnie z płaczemgwałtownym głowę opuszczał na stół. Zdarzało się wtedy czasami, że jakaśladacznica, wstydliwie i po kryjomu, kładła mu w rękę — aby nikt tego dostrzecnie mógł — na pół zwiędły kwiatek. —

Długi czas jeszcze nikt ze słuchaczy się nie poruszał. Ludzie ci są twardzi dopłakania, ale oczy spuszczali ku ziemi i niepewnie kręcili palcami.

Pewnego ranka znaleziono doktora Hulberta martwym na ławce nad rzeką Wełtawą. —Zdaje się, że zmarzł.

Widzę jeszcze dzisiaj jego pogrzeb przed sobą. Batalion czynił, co mógł, abywszystko wypadło z największą paradą.

Na czele szedł pedel uniwersytecki w szacie uroczystej: na ręku nosił czerwonąpoduszkę ze złotym łańcuchem na niej — — a za karawanem w nieprzerwanym szeregu,,batalion” bosy, brudny, w łachmanach i w poszarpanym przyodziewku. Jeden z nich posprzedawał wszystkie swoje resztki — i obwinął sobie ciało, nogi i ręce kawałkami starych gazet.

Tak mu ostatni hołd złożyli:

Na grobie jego, na cmentarzu, stoi dziś biały głaz, na którym wyryte trzyfigury: zbawiciel ukrzyżowany między dwoma łotrami. — Nieznana ręka postawiłaten pomnik. Jak przypuszczają — żona nieboszczyka.

Jednak w testamencie zmarłego uczonego prawnika — przewidziany był legat, nazasadzie którego każdy z „batalionu” w południe otrzymuje u „Loisiczka”bezpłatną zupę; dla tego celu wiszą tu przy stole łyżki na łańcuchu — awydrążone na powierzchni stołu małe niecki zastępują talerze. O godziniedwunastej przychodzi kelnerka z wielką blaszaną sikawką, rozlewa zupę w niecki —a jeżeli kto nie może dowieść, że należy do „batalionu” — z powrotem szprycązabiera zupę.

O tym stole szeroko po całym świecie rozchodziły się wieści, jako o rzeczynadzwyczaj zabawnej.

Wrażenie hałasu w lokalu obudziło mnie z letargu. Ostatnie słowa, które mówiłZwak, przewiały jakoś ponad moją świadomością. Widziałem jeszcze, jak poruszałręce, by pokazać sikawkę, co wylewa i wsiąka płyn, po czym obrazy jęły się przedmoimi oczami rozwijać tak szybko i automatycznie, a jednak z taką upiornąwyrazistością — że chwilami zapomniałem zupełnie o sobie i zdawało mi się, żejestem kółkiem w jakimś żyjącym zegarze. —

Cała izba wyglądała jak jeden kłąb ludzkich istot. W górze na estradzie: tuzinypanów w czarnych frakach. Białe mankiety, świecące pierścienie. Dragoński mundurz szamerunkiem. W głębi kapelusz damski ze strusimi piórami barwy łososiowej.

Poprzez sztachety poręczy — jak młody byczek — patrzył swoją wykrzywioną gębą —Lois. — Spojrzałem: zaledwie mógł się trzymać prosto. I Jaromir był w pobliżu i spoglądał niewzruszony w salę — oparłszy grzbiet ściśle ościanę boczną, jakby go przytłoczyła jakaś niewidzialna ręka. Postacie naglezatrzymały się w tańcu: gospodarz musiał im coś krzyknąć, co je przeraziło.Muzyka grała jeszcze, ale ciszej, nie dowierzała już sama sobie. Drżała. Czułeśto wyraźnie. A jednak był na twarzy gospodarza wyraz zdradzieckiej, dzikiejradości. —

— — — — U drzwi wchodowych nagle ukazał się komisarz policji w mundurze. Ramionarozpostarł, co znaczyło, że nie wypuszcza nikogo. Za nim podoficer policjikryminalnej.

— A więc tutaj tańczą? Pomimo zakazu? Zamykam tę szpelunkę. Chodź ze mną,gospodarzu! A wszyscy, którzy tu są, marsz na policję!

Brzmi to jak komenda.

Kwadratowy gospodarz nic nie odpowiada, ale zdradliwie szyderczy małpi grymas najego twarzy pozostał dalej.

Tylko jakby zdrętwiał.

Harmonika urwała swą grę i tylko poświstuje chwilami.

I harfa wciąga w siebie swoje dźwięki. Naraz wszystkie twarze ukazują się wprofilu: pełne jakiegoś oczekiwania wszystkie się gapią w estradę.

I oto idzie jakaś dostojna czarna postać, która zestąpiła z paru stopni estrady— i kroczy powoli wprost do komisarza.

Oczy podoficera policji kryminalnej zawisły jak zaklęte na powolnie stąpającychczarnych, lakierowanych bucikach.

Kawaler o jeden krok zatrzymał się przed komisarzem — i znudzonym wzrokiemprzygląda mu się od stóp do głów i od głów do stóp.

Inni młodzi panicze ze szlachty na estradzie przechylili się przez barierę ipokrywają śmiech jedwabnymi chusteczkami.

Rotmistrz dragonów kładzie sztukę monety w oko — i dziewczynie, która stoi pod nim koło estrady, wyziewa dym swego cygaraw jasne warkocze. —

Komisarz policji zarumienił się i przy sposobności dokładnie się przygląda perlena koszuli arystokraty; nie jest w stanie znieść obojętnego, pozbawionego blaskuspojrzenia tej gładko wygolonej, nieruchomej twarzy z orlim nosem.

Wytrąca go ze spokoju. Wali nim o ziemię.

Grobowe milczenie w zakładzie staje się coraz bardziej dręczące.

— Tak wyglądają posągi rycerzy, co z rękami na krzyż leżą na kamiennych grobach wkościołach gotyckich — szepcze malarz Vrieslander, spoglądając na kawalera.

W końcu arystokrata przerywa milczenie. —

— Eh — hm! — naśladuje głos gospodarza — Tek, tek, to są moje goście, to widać!

Wrzaskliwy chichot wybucha w lokalu, aż szklanki dzwonią; andrusy aż się zabrzuchy trzymają ze śmiechu. Butelka jakaś leci na ścianę i pęka. Czworograniasty szynkarz powiadamia nas pełnym czci najwyższej głosem:

— Jego Wysokość Jaśnie Oświecony książę Ferri Athenstädt.

Książę podał urzędnikowi kartę wizytową. Nieszczęśliwy ją przyjął, salutowałkilkakrotnie i bardzo pragnął dać drapaka.

Na nowo cisza, tłum przysłuchuje się bez oddechu, co się dalej stanie.

Kawaler mówi znów.

— Damy i panowie, których Pan tu widzi zebranych — eh, eh — to są moje miłe iprzyjemne goście! Jego Wysokość niedbałym ruchem ręki wskazuje zgromadzonągawiedź:

— czy nie zechciałby pan, panie komisarzu — eh — być przedstawiony temupaństwu?

Komisarz odmawia z przymuszonym uśmiechem, szepce coś przy okazji o „smutnym obowiązku” i ostatecznie kończy tymisłowy:

— Widzę, że tu się wszystko wcale przyzwoicie odbywa.

Słowa te budzą życie w rotmistrzu dragonów: spieszy w głąb po kapelusz damski zestrusimi piórami — i w następnej chwili śród wybuchów śmiechu młodych paniczówwyciąga Rozynę na środek sali, objąwszy ją ramieniem. —

Rozyna chwieje się od trunku; oczy ma zamknięte. Wielki, drogi kapelusz leży jejkrzywo na głowie; ona zaś nie ma na sobie nic prócz długich różowych pończoch —i męski frak na gołym ciele. —

Na dany znak muzyka jak szalona gra „Rititit, Rititit” — — — — i pochłaniagardłowy krzyk, który wydał stojący pod ścianą głuchoniemy Jaromir, zobaczywszyRozynę.

— Chcemy wyjść!

Zwak woła kelnerkę.

Hałas powszechny zagłusza jego słowa.

Sceny wydają mi się fantastyczne jak pod działaniem opium.

Rotmistrz trzyma półnagą Rozynę — w ramionach i powoli krąży z nią do taktu. —

Tłum z szacunkiem robi im miejsce.

Z ław słychać poszmer: „Loisiczek, Loisiczek”! Szyje się wydłużają i do tańczącejpary przyłącza się druga, jeszcze osobliwsza. Po niewieściemu wyglądającychłopiec w różowym trykocie, z długim jasnym włosem aż do łopatek, pod malowanąjak u dziewki twarzą i wargą, z oczami wywróconymi kokieteryjnym zezem —pożądliwie się zwiesza na piersiach księcia Athenstädta. —

Słodkawy walc kwili na arfie.

Dzikie obrzydzenie do życia zaciska mi gardło.

Z trwogą oczy moje szukają drzwi: komisarz stoi tam odwrócony, aby nic niewidzieć — i pospiesznie coś szepcze z kryminalnym policjantem, który coś mu podaje. Słychać niby uderzenie ręki o rękę.

Obaj śledzą w głębi krostowatą fizjonomię Loisa, który chwilowo stara się ukryć,potem zaś zdrętwiały — z twarzą białą jak kreda i wykrzywioną od zgrozy — stoidalej na miejscu.

Jakiś obraz mi się nagle przypomina i natychmiast gaśnie: obraz, jak Prokopspogląda (widziałem to przed godziną) — poprzez sztachety kanałowe nachylony — ikrzyk śmiertelny dochodzi nas spod ziemi!

Chcę wołać i nie mogę. Zimne palce wcisnęły mi się w usta i zaginają mi język wdół na podniebienie tak, jak bryła, coś zasłania mi krtań i słowa powiedzieć niemogę.

Palców nie mogę dostrzec; wiem, że są niewidzialne, a jednak odczuwam je jako cościelesnego.I jasno to tkwi w mej świadomości: są to palce tej upiornej ręki, która mi w mympokoju na Kogucim Zaułku podała księgę Ibbur.

— Wody, wody — krzyczy Zwak koło mnie. Trzymają mi głowę i za pomocą świecy starająsię zajrzeć mi w źrenice.

— Do mieszkania go odnieść, doktora sprowadzić — archiwariusz Hillel zna się teżna takich rzeczach — — do niego pójdźmy z nim — — radzą tak szeptem.

Leżę nieruchomy jak trup na narach, a Prokop i Vrieslander wynoszą mnie naulicę.

Jawa

Zwak, uprzedziwszy nas, pobiegł po schodach i usłyszałem, jak Miriam, córkaarchiwariusza Hillela, trwożnie go wypytywała, on zaś starał się ją uspokoić.

Nie zadawałem sobie trudu, by usłyszeć, co oni z sobą mówili, i raczej odgadłem,niż w słowach zrozumiałem, że Zwak opowiadał, jakoby zdarzyło mi sięnieszczęście i przyszli prosić, aby mi dano pierwszą pomoc i przywrócono doprzytomności.

Ciągle jeszcze nie mogłem ruszyć żadnym członkiem ciała, a niewidzialne palcetrzymały mnie za język; ale myśl moja była mocna i pewna, a poczucie zgrozyzupełnie mnie odeszło. Wiedziałem dokładnie, gdzie byłem i co się ze mną stało —i nieraz wydawało mi się to osobliwością, że mnie wniesiono tu jak umarłego,wraz z narami złożono w pokoju Szemajaha Hillela i pozostawiono samego.

Ciche, naturalne zadowolenie, jakiego się doznaje po długiej wędrówce, napełniałomoją duszę.

W izbie było ciemno, a ramy okien unosiły się rozlewnym rysunkiem w formiekrzyża, odbijając od matowo-świecącego dymu, który wił się z ulicy.

Wszystko mi się wydawało samo z siebie zrozumiałym i nie dziwiło mnie ani to, żeHillel wszedł z żydowskim siedmiopłomiennym świecznikiem sobotnim, ani że miżyczył „Dobry wieczór” jak komuś, czyjego przyjścia oczekiwał.

To, na co przez cały czas, odkąd mieszkałem w tym domu, nie zwróciłem uwagi, jakona rzecz szczególną, mimo żeśmy się spotykali na schodach dwa — trzy razy w tygodniu, uderzyło mnie teraz z wielką siłą, gdy Hillel takchodził w tę i ową stronę pokoju, niektóre przedmioty na komodzie ustawiał iwreszcie swoim świecznikiem zapalał drugi, również siedmioramienny.

Mianowicie: zauważyłem harmonię jego ciała i członków oraz szczupły, delikatnyrysunek jego twarzy ze szlachetnym układem czoła. Mógł, jak to widziałem terazprzy blasku świecy, mieć lat nie więcej ode mnie: najwyżej 45.

— Przyszedłem o parę minut za wcześnie — zaczął po chwili — inaczej bym jużprzedtem światła zapalił.

Wskazał na oba świeczniki, zbliżył się do nar iskierował swe ciemne, głęboko osadzone oczy, jak się zdaje, na kogoś, co mi wgłowach stał lub klęczał, ktoś kogo jednak dostrzec nie byłem w stanie. Przy tymporuszał ustami i bez głosu wymówił jakieś zdanie.

Natychmiast niewidzialne palce oswobodziły mój język i letarg przeminął:odwróciłem się i spojrzałem poza siebie: nikogo prócz Szemajaha Hillela orazmnie w pokoju nie było.

A więc jego „ty” i uwaga, że mnie oczekiwał, dotyczyły tylko mojej osoby?

Daleko szczególniej od tych obojga okoliczności działało na mnie to, że niebyłem w stanie doznać mniejszego zdziwienia z tego powodu.

Hillel odgadł jawnie moje myśli, gdyż uśmiechał się przyjaźnie, przy czym pomógłmi wstać z nar i ręką wskazał na krzesło, mówiąc:

— Nie ma tu nic dziwnego, straszliwie działają na ludzi tylko rzeczy upiorne,Kiszuf; życie drapie i parzy jak włosiennica, ale słoneczne promienie świataduchowego są łagodne i ogrzewające.

Milczałem, gdyż nie wpadła mi na myśl żadna odpowiedź. Zdaje się też, że z mojejstrony żadnych słów nie oczekiwał Hillel, gdyż mówił dalej.

— I srebrne zwierciadło, gdyby miało czucie, odczuwałoby wielki ból w chwili polerowania. Stawszy się gładkim i promiennym —odbija ono wszelkie obrazy, jakie w nie wpadają — bez cierpienia i wzruszenia.

Błogosławiony jest człowiek — mówił dalej milcząco — który o sobie możepowiedzieć: Jestem wypolerowany (jak zwierciadło).

Chwilę pogrążył się w myślach i słyszałem — jak szeptał parę słów po hebrajsku:Liszuo secho kiwisi adoszem. Po czym znów jego głos brzmiał mi w uszachwyraźnie:

— Przyszedłeś do mnie w głębokim śnie, a ja zbudziłem cię do jawy. W PsalmieDawida powiedziano: „Tedy rzekłem sam w sobie: teraz zaczynam! Prawica to Boga,co uczyniła tę zmianę”.

Gdy ludzie budzą się w swoich łożach, roją, że otrząsnęli się ze snu, a niewiedzą, że padają jako ofiara swych zmysłów i stają się łupem nowego, znaczniegłębszego snu, niż ten, z którego wyszli: Jest tylko jeden prawdziwy stan jawy;ten mianowicie, do którego się teraz przybliżasz.

Gdybyś o tym powiedział ludziom, to by ci odparli, żeś chory, gdyż nie są wstanie cię zrozumieć. Jest to więc rzecz bezcelowa i smutna — mówić im o tym.

Oni płyną niby potok,

A są jak gdyby sen,

Niby trawa, która wnet powiędnie —

A pod wieczór będzie ścięta — i uschnięta.

— Kto był ten nieznajomy, co mnie szukał u mnie w domu i dał mi księgę Ibbur.Czym go widział na jawie, czy we śnie? — chciałem zapytać, lecz Hillel miodpowiedział, zanim swą myśl wyraziłem w słowach:

— Przypuść, że człowiek, który przyszedł do ciebie i którego zowiesz Golem,oznacza przebudzenie umarłego poprzez najwewnętrzniejsze życie duchowe. Wszelka rzecz na ziemi — niczym innym nie jest, jeno symbolem, przyodzianym w proch. — Jak ty myślisz okiem? Wszelką formę, którą spostrzegasz, myślisz okiem.Wszystko, co zgęstniało do formy, było przedtem istotą widmową. —

Czułem, że te pojęcia, co dotychczas siedziały w moim mózgu jak na kotwicy,zerwały się i jak okręty bez steru pognały po bezbrzeżnym morzu.

Pełen spokojuHillel mówił dalej:

— Kto jest przebudzony, ten nie może już umrzeć; sen i śmierćsą dla niego tym samym.

— Już nie może umrzeć? — głuchy ból mną zaszarpał.

— Dwie ścieżki biegną w dal obok siebie: droga życia i droga śmierci. Otrzymałeśksięgę Ibbur i czytałeś ją. Dusza twoja stała się ciężarna duchem żywota —słyszałem jego słowa.

— Hillelu, Hillelu, daj mi iść drogą, którą idą wszyscy ludzie: drogą śmierci! — Dziko we mnie krzyczało wszystko.

Twarz Szemajaha Hillela stała się nieruchoma z powagi:

— Ludzie nie kroczą żadną drogą, ani drogą życia, ani drogą śmierci. Pędzą jakplewy w wichrze. W Talmudzie stoi: „Zanim Bóg stworzył świat, postawiłzwierciadło przed istotami. Istoty widziały w nim duchowe cierpienia bytu irozkosze, jakie z nich wynikają. Więc jedni wzięli na się cierpienie. Ale inniwzbraniali się — i tych Bóg wykreślił z księgi żywota”. Ty idziesz pewną drogą —i wkroczyłeś na nią z wolnej woli — choć może sam teraz o tym już nie wiesz.Jesteś powołany sam przez siebie! Nie trap się: stopniowo, gdy przychodzipoznanie, przychodzi też wspomnienie.

Poznanie i wspomnienie — to jedno i to samo.

Przyjacielski, prawie miłościwy ton, który zabrzmiał w mowie Hillela, przywróciłmi spokój i czułem się bezpieczny jak chore dziecko, które wie, że ojciec przy nim siedzi.

Spojrzałem w górę i spostrzegłem, że naraz zjawiły się w izbie liczne postacie iotoczyły nas kołem: niektóre w białych koszulach śmiertelnych, jak to nosilistarzy rabini, inne w kapeluszu trójkątnym, w trzewikach ze srebrnymi sprzączkami— ale Hillel przesunął rękę przed moimi oczyma — i pokój znów stał się pusty.

Potem wyprowadził mnie na schody i dał mi zapaloną świecę, abym mógł sobie drogęoświetlić do swego pokoju.

Położyłem się do łóżka i chciałem zasnąć, ale sen nie przychodził — i zamiasttego wpadłem w szczególny stan, który nie był ani marzeniem, ani czuwaniem, anisnem.

Światło zgasiłem, ale pomimo to w izbie wszystko było tak wyraźne, żemogłem najdokładniej rozróżnić każdą pojedynczą formę. Przy tym czułem siędoskonale błogo, wolny od pewnego męczącego niepokoju, co niejednemu sprawiakatusze, gdy się znajdzie w podobnej sytuacji.

Nigdy przedtem w życiu swoim nie byłbym w stanie myśleć tak ściśle i wyraźnie,jak właśnie w tej chwili. Rytm zdrowia toczył się poprzez moje nerwy iporządkował moje myśli w szeregi, jak wojsko, które jeszcze czeka na rozkaz.

Dość mi było tylko zawołać, a przychodziły do mnie i wykonywały to, czegompragnął.

Przypomniała mi się naraz gemma, którą w ostatnich tygodniach próbowałem wyciąćz awenturynu — nie mogłem jednak dojść do żadnego wyniku, gdyż nie udawało misię nigdy rozproszonych błysków minerału pokryć rysami twarzy, jaką sobiewyobraziłem — i oto w jednym mgnieniu ujrzałem rozwiązanie i wiedziałemdokładnie, jak mam prowadzić dłutko, by opanować strukturę masy.

Niegdyś niewolnik hordy fantastycznych wrażeń i sennych widziadeł, o których nie wiedziałem, czy to pojęcia, czy teżuczucia: nagle uczułem się jako pan i król we własnym państwie.

Zadania z rachunku, które wprzódy stękając na papierze mogłem rozwiązać, wpadałymi naraz do głowy, niby w igraszce prowadząc do rezultatu. Wszystko przy pomocyjakiejś nowej, zbudzonej we mnie zdolności, żem widział i ustanawiał to właśnie,co mi było potrzebne: cyfry, formy, przedmioty, barwy.

A gdy chodziło o kwestię, które za pomocą tych środków — nie dawały sięrozstrzygać — problematy filozoficzne itp. — miejsce wewnętrznego wzrokuzajmował słuch, przy czym głos Szemajaha Hillela brał na siebie rolę mówiącego.Udzielone mi były uświadomienia najrzadszego rodzaju. —

Com tysiąc razy w życiu nieuważnie jako puste słowo puszczał mimo ucha, teraz wnajgłębszych fibrach mej istoty tkwiło we mnie jako wartość; to, czegom nauczyłsię „powierzchownie”, w jednej błyskawicy „ujmowałem” jako swoją „własność”wewnętrzną. Budowy słów tajemnica, której nie przeczuwałem, obnażyła sięprzede mną.

„Wysokie” ideały ludzkości, które z dobroduszną radcowsko-handlową miną,zakleksano orderem na patetycznej piersi, z góry mi chciały się narzucić:pokornie teraz zdjęły z pyska maszkarę i tłumaczyły się przede mną: w istocie onesą żebrakami, ale zawsze mają przy sobie ożogi — dla jeszcze gorszego oszustwa.

Czy ja nie śnię? Czy nie rozmawiałem z Hillelem?

Wyciągnąłem rękę do krzesła obok mego łóżka. Wszystko jak należy: tu leżyświeca, którą mi dał Szemajah; szczęśliwy jak mały chłopiec w noc BożegoNarodzenia, który się przekonał, że jego ulubiony pajacyk rzeczywiście i żywo jest przy nim obecny — na nowo się wtuliłem wpoduszki.

I jak wyżeł wciskałem się coraz głębiej w gęstwinę duchowych zagadek, które mnieotaczały dokoła.

Naprzód próbowałem dotrzeć do tego momentu mego życia, do którego najdalej sięgamoja pamięć. Tylko z tego punktu — sądziłem — była dla mnie rzeczą możliwąspojrzeć w tę część mego bytu, która dla mnie, przez szczególny zbieg warunkówmego losu, leży utajona w mroku.

Ale jakkolwiek dręczyłem się nad tym, nie mogłem iść dalej, jak po za to, żemsię kiedyś znalazł w ponurym podwórzu naszego domu i przez łuk bramy oglądałtandeciarnię Arona Wassertruma: tak jak gdybym od stu lat jako snycerz kameimieszkał w tym domu — zawsze jednakowo stary człowiek, który nigdy nie byłdzieckiem.

Chciałem już dać temu pokój jako próbom beznadziejnym i przerwać to szperanie powarstwach minionej przeszłości: gdy naraz z promienną jasnością pojąłem, żeistotnie w mojej pamięci szeroki gościniec zdarzeń kończy się łukowymsklepieniem pewnej bramy, ale błyska mi też cały szereg maleńkich ścieżek, któredotychczas stale towarzyszyły drodze głównej, a których ja dotąd nie zauważyłem:

— Skądże — krzyknęło mi coś prawie w ucho — masz wiadomości, dzięki którymwleczesz życie? Kto cię nauczył wycinania kamei, kto cię nauczył sztukirytowniczej i wszystkiego innego? Czytać, pisać, mówić — i jeść — i chodzić,oddychać, myśleć, czuć?

Wnet uchwyciłem się wskazówki mego wnętrza. Systematycznie szedłem wstecz przezmoje życie. —

Zmusiłem się w odwróconej, ale nieprzerwanej kolei zdarzeń wyrozumieć, co sięstało ostatnio, jaki był ku temu punkt wyjścia, co stało się przedtem i tak dalej?

Znowu dotarłem do łuku pewnej bramy.

Teraz — teraz! Tylko mały skok w próżnię, w otchłań, która mnie oddzielała odzapomnianego; ten mały skok powinien bym zrobić. Naraz ukazał mi się obraz, którydostrzegłem przy powrotnym biegu swoich myśli: Szemajah Hillel przeciągnął mirękę przed oczami — ściśle tak, jak przedtem na dole w swym pokoju. —

I wszystko się zatarło. Nawet pragnienie dalszych poszukiwań. —

Tylko jedno osiągnąłem jako zysk trwały i niezmienny; świadomość, że szeregprzygód w życiu to ślepa ulica, jakkolwiek zdaje się szeroka i dogodna doprzechadzki.

Drobne to są, ukryte szczeble, co prowadzą do zatraconej ojczyzny: to, codelikatną, prawie niewidzialną farbą w naszym ciele jest wyryte — nie zaś ohydnablizna, jaką pozostawia po sobie raszpla życia zewnętrznego — to właśnie ukrywarozwiązanie ostatecznych tajemnic. —

Podobnie jak mógłbym wyobrazić sobie ruch wstecz ku dniom mojej młodości, jakgdybym z elementarza uczył się abecadła w odwrotnym porządku od Z do A, aby ztego punktu dojść do szkoły, w której zacząłem się uczyć — tak samo,zrozumiałem, musiałbym też umieć powędrować do innej dalekiej krainy, która leżypo tamtej stronie wszelkiego myślenia. —

Glob świata toczył się z trudem na moich barkach. I Herkules jakiś czas dźwigałna głowie sklepienie niebios, przyszło mi do głowy — i utajony sens baśniodsłonił mi się przejrzyście. I jak się na nowo podstępem wyzwolił, mówiąc doolbrzyma, atleta: „Pozwól mi jeno wiązką szpagatu głowę obwiązać, aby mi czaszkanie pękła od tego straszliwego ciężaru” — tak może byłaby jakaś ciemna droga, którą udałoby mi sięzejść z tej stromej skały.

Naraz opanowała mnie mocna podejrzliwość: nie chciałem już ślepo ufaćkierownictwu swoich myśli. Położyłem się na grzbiecie — i palcami zasłoniłemoczy i uszy, aby mnie zmysły nie prowadziły na manowce. Ażeby zabić wszelką myśl.

Jednakże wola moja łamała się o żelazne prawo: mogłem tylko wypędzać jedną myślprzy pomocy drugiej — i skoro tylko jedna marła, druga wnet wyłaniała się zmogiły tamtej. Uciekałem w huczący potok swej krwi, ale myśli szły za mną aż donóg; ukryłem się w kowadle swego serca: ale trwało to jedną chwilę, odkryły mnienatychmiast.

Znowu przybiegł mi z pomocą życzliwy głos Hillela i rzekł: „Zostań na swojejdrodze i nie bądź chwiejny. Klucz sztuki zapomnienia należy do naszych braci,którzy wędrują po ścieżce śmierci; ale ty jesteś brzemienny duchem — żywota”.

Księga Ibbur ukazała się przede mną — i dwie litery płomienne z niej błysły:jedna, która oznaczała kobietę ze spiżu, mającą tętna pulsu tak potężne jaktrzęsienie ziemi — i druga w nieskończonej dali, hermafrodyta na tronie z masyperłowej, w koronie z czerwonego drewna na głowie.

Po raz trzeci Szemajah Hillel przeciągnął rękę przed moimi oczyma — ipogrążyłem się w głęboki sen.

Śnieg

„Drogi i szanowny mistrzu Pernath!

Piszę do Pana ten list w niesłychanym pośpiechu i najwyższej trwodze. Proszę,niechaj Pan ten list natychmiast zniszczy — po przeczytaniu, albo jeszcze lepiejniech mi go Pan zwróci wraz z kopertą. — Inaczej nie miałabym ani chwilispokoju. — Żadnej ludzkiej duszy niech Pan nie mówi, żem do Niego pisała. Aniteż, dokąd Pan dziś pójdzie.

Pańska zacna, dobra twarz — „świeżo” (ta krótka aluzja pozwoli Panu przypomniećzdarzenie, którego Pan był świadkiem — i odgadnąć, kto pisze list, gdyż lękam siępodpisać tu swe imię) — obudziła we mnie tyle zaufania, a nadto ponieważ drogiPański nieboszczyk ojciec był moim nauczycielem, kiedym była dzieckiem —wszystko to daje mi śmiałość, że zwracam się do Pana jako do jedynego człowieka,do którego zwrócić się mogę.

Błagam Pana, niechaj pan dziś wieczorem o godzinie piątej przyjdzie do katedry naHradczynie.

Znana Panu dama”.

Więcej niż kwadrans siedziałem bez ruchu i trzymałem list w ręce. Szczególny,uroczysty nastrój, który mnie opanował od wczoraj w nocy, nagłym uderzeniemzostał rozbity — został rozwiany świeżym powiewem nowego dnia ziemskiego.

Młode przeznaczenie — uśmiechnięte i gorące — dziecię wiosny — przyszło do mnie.Ludzkie serce szukało u mnie pomocy. U mnie! Jakże inaczej wyglądał teraz mójpokój! Od robaków stoczona szafka patrzyła na mnie ze szczególnym zadowoleniem, a cztery krzesła wydały mi się jak czworo poczciwych ludzi, którzyzasiedli dokoła stołu i chichocząc wesoło, grają w taroka.

Godziny moje nabrały treści, treści bogatej i świetnej. Miałożby więc powiędłedrzewo — jeszcze przynosić owoce?

Czułem, jak zaszemrała we mnie siła żywotna, która dotychczas we mnie drzemała —ukryta w głębiach mojej duszy, przysypana wrzawą dnia powszedniego: wytrysłajak krynica spod lodu, kiedy zima pęka.

I wiedziałem na pewno, trzymając ten list w ręku, że choćby nie wiem co sięstanie, potrafię znaleźć ratunek. Radość mego serca dawała mi pewność.

Jeszcze raz — i jeszcze raz czytałem ten ustęp „a nadto ponieważ drogi Pańskinieboszczyk ojciec był moim nauczycielem, kiedy byłam dzieckiem — —”; oddechmiałem cichy. Czyż nie brzmiało to jak zapowiedź: czy dziś jeszcze będziesz zemną w raju?

Ręka, co się wyciągnęła ku mnie, szukając pomocy, dar trzymała dla mnie:odrodzenie wspomnień, których pożądałem. Ona mi objawi tajemnicę, ona mi pomożepodnieść zasłonę, która się zamknęła nad moją przeszłością.

„Drogi Pański nieboszczyk ojciec” — — jakżeosobliwie brzmią mi te słowa, które sobie wywróżyłem! — Ojciec! — Przez chwilęwidziałem zmęczoną twarz siwowłosego starca — wynurzającą się w fotelu kołoskrzyni — twarz obcą, a jednakże tak oczywiście mi znaną; — — potem oczy mojeznów wróciły do siebie, a młot uderzeń mego serca wybijał uchwytną godzinęteraźniejszości.

Podniosłem się przerażony. Czyżem przemarzył czas? Spojrzałem na zegarek: chwałaBogu, wpół do piątej.

Zaszedłem do swej sypialni, wziąłem kapelusz i płaszcz — i zszedłem na dół poschodach.

I cóż mnie dziś obchodzić mogła ta zgroza ciemnych kątów i owe złowrogie,cisnące, pełne przygnębienia myśli, co się tu wszędzie ku mnie wydobywały: „Nieopuścimy cię — tyś nasz; nie chcemy, żebyś się radował — dopieroż byłoby todobre, radość w tym domu!”

Lekki, zatruty pył, co się tu ze wszystkich przejść i zakamarków wydobywał ikładł się na mnie dławiącymi rękami, dziś rozpraszał się przed żywym tchnieniemmej piersi. Na chwilę zatrzymałem się przed drzwiami Hillela.

Czyż miałem wejść?

Tajemnicza trwoga powstrzymała mnie: nie zastukałem. Jakoś inaczej było we mnie— tak mianowicie, jakbym nie powinien wchodzić do niego. I już ręka żywotapopychała mnie naprzód, w dół po schodach.

Ulica była biała od śniegu.

Zdaje się, że wielu ludzi mi się kłaniało. Nie pamiętam, czym też im odpowiadałukłonem. Nieustannie czułem na piersi, że list przy sobie niosę. Ciepło tchnęłoz tego miejsca.

Szedłem przez łuki arkad z ciosowego kamienia na rynku Staromiejskim i obokspiżowej studni, której barokowe sztachety obwieszone były soplami z lodu, dalejprzez kamienny most z posągami świętych i figurą świętego Jana Nepomucena.

W dole pieniła się rzeka, pełna nienawiści ku fundamentom mostu.

Przez pół w marzeniu rzuciłem wzrok na wydrążony piaskowiec ze świętymLuitgardem i „mękami potępionych” na nim; gęsto leżał śnieg na członkachpokutników i łańcuchach, pętających ich do góry podniesione ręce.

Łuki arkad były już poza mną, teraz ciągnęły się powoli pałace o dumnych,snycerską robotą zdobnych podwojach, a na nich lwie głowy z kółkiem spiżowym w paszczy.

I tu wszędzie śnieg — śnieg. Miękki, biały jak skóra olbrzymiego niedźwiedzia spod bieguna lodowatego.

Wszystkie, dumne okna, gzymsy pokryte szromem i lodem, obojętnie spoglądały wprzestwór ku obłokom.

Dziwiłem się, że niebo jest pełne ciągnących ptaków.

Gdym wchodził po niezliczonych stopniach granitowych na Hradczyn, a każdyszeroki na miarę czworga chłopa, krok za krokiem miasto ze swymi dachy i szczytyzapadało się w mgły przed moimi zmysłami.

Już czołgał się zmierzch wzdłuż szeregu domów, gdy wszedłem na samotny plac, zktórego środka katedra unosi się ku tronowi aniołów.

Ślady nóg, których brzegizakrzepły lodem — prowadziły do bocznej bramy.

Skądziś z jakiegoś odległego mieszkania dzwoniły łagodne zabłąkane tonyharmoniki — śród powszechnej ciszy wieczornej. Jak kropelki łez żałoby, dźwiękite zapadały w omdleniu.

Usłyszałem poza sobą westchnienie wyściełanej poduchy, gdym zamykał za sobą drzwikościelne poduchą wewnątrz wyścielone; wówczas znalazłem się w mroku, a złotyołtarz w niemym spokoju migał ku mnie zielonym i niebieskim skrzeniemzamierającego światła, które spływało na klęczniki poprzez kolorowe szyby.

Iskry się sypały z czerwonych szklanych ampl.

Powiędły zapach wosku i kadzidła.

Opieram się o ławkę. Krew moja dziwnie się uspokaja w tym królestwienieruchomości.

Życie bez uderzeń serca napełniało przestrzeń — tajemnicze,cierpliwe oczekiwanie.

Srebrne skrzyneczki z relikwiami leżały we śnie wiekuistym.

Oto z wielkiej, wielkiej oddali przenikał turkot kopyt końskich przytłumiony,ledwie wyczuwalny uchem, jakby chciał się przybliżyć i milknąć.

Matowy dźwięk, jak kiedy turkot kół ścicha.

Szelest jedwabnej sukni zbliżył się do mnie i subtelna, wytworna kobieca rękadotknęła się mego ramienia.

— Proszę, proszę — chodźmy tam pod kolumnę; przykro by mi było tu koło klęcznikówmówić z panem o rzeczach, o których mam mu powiedzieć.

Uroczyste obrazy dokoła wypłynęły w trzeźwejjasności, światło nagle mi sięjawiło.

— Nie wiem wcale, jak mam Panu dziękować, mistrzu Pernath, że Pan był łaskaw natak brzydką niepogodę zrobić dla mnie tak daleką drogę.

Szepnąłem parę banalnych wyrazów.

— — Ale nie znam innego miejsca, gdzie była bym pewniejsza od szpiegów iniebezpieczeństwa, jak tu. Tu do katedry na pewno nikt za nami nie chodził.

Wyjąłem list i wręczyłem go damie.

Była ona prawie jak zamaskowana, w kosztownym futrze — ale już z dźwięku jejgłosu poznałem ją jako tę, która niegdyś pełna strachu uciekła przedWassertrumem do mego pokoju na Kogucim Zaułku. Nie byłem też bynajmniejzdziwiony, gdyż tego właśnie oczekiwałem.

Oczy moje zawisły na jej twarzy, która w zmierzchu śród tej niszy muru zdawałasię jeszcze bledszą, niż to mogło być w rzeczywistości. Piękność jej była takzdumiewająca, żem powstrzymał oddech i stałem jak zaklęty. Najchętniej padłbymjej do nóg i całowałbym jej stopy, dziękując, że to ona była, co wzywała mojejpomocy; że ona mnie do tego wybrała.

— Niech pan zapomni, najserdeczniej błagam Pana — przynajmniej dopóki tutajjesteśmy — o sytuacji, w jakiej mnie Pan kiedyś widział — mówiła z pewnymzażenowaniem — choć nie wiem nawet, co pan o takich sprawach myśli — —.

— Stary już jestem, ale ani razu w życiu nie miałem tyle pychy, aby pozwolićsobie być sędzią swoich bliźnich! — oto jedyna rzecz, którą powiedziałem.

— Dziękuję panu, mistrzu Pernath — rzekła mi ciepło i szczerze. — A teraz niechpan słucha cierpliwie, czy pan nie mógłby mi w moich wątpliwościach dopomóc, alboprzynajmniej rady jakiej udzielić.

Czułem, jak ją dzika trwoga opanowuje. Głos jej drżał.

— Wówczas — — w pracowni — — — wówczas ze straszliwą świadomością błysła mipewność, że ten okropny ludożerca śledzi mnie nieustannie z rozmysłem. Już odparu miesięcy zauważyłam, że gdziekolwiek pójdę — czy to sama — czy ze swoimmężem — — czy — — czy z doktorem Savioli, zawsze bezecna, zbrodnicza twarz tegotandeciarza gdzieśkolwiek krąży w moim pobliżu. We śnie czy na jawieprześladują mnie jego zezowate oczy. Jeszcze nie masz żadnego znaku, który byświadczył, co on zamyśla, ale tym bardziej dręczy mnie trwoga po nocy: kiedypoczuję jego pętlę na szyi.

Początkowo doktor Savioli chciał mnie uspokoić, drwiąc, co w ogóle mógłby tam zrobićtaki nędzny tandeciarz jak Aron Wassertrum — co najwyżej chodzi tu może o jakiebłahe wyciśnięcie pieniędzy lub coś podobnego. Uważałem jednak, że zawsze, gdyzabrzmiało imię Wassertrum — wargi jego stawały się prawie białe. Czuję, że doktorSavioli ukrywa przede mną jakąś tajemnicę, aby mnie uspokoić — cośstraszliwego, co albo on, albo ja mogę zapłacić życiem. —

I oto dowiedziałam się tajemnicy, którą on starannie chciał przede mną zasłonić:że tandeciarz wielokrotnie nocą odwiedzał jego mieszkanie! — Wiem o tym, czuję to każdą fibrąswego ciała: dzieje się coś, co powoli dokoła nas się zacieśnia, jak pierścieniewężowe. — Czego szuka ten morderca? Dlaczego doktor Savioli nie może go preczwypędzić? Nie, nie! dłużej tak wytrzymać nie mogę: muszę coś uczynić! Co bądź,zanim wpadnę w obłąkanie. —

Chciałem jej powiedzieć kilka wyrazów na pocieszenie, ale ona aż do końca niedała mi dojść do słowa.

— A w ostatnich dniach ten upiór, co mi grozi zadławieniem, przybiera corazuchwytniejsze formy. Doktor Savioli zachorował — nie mogę się z nim więcejporozumieć — nie mogę iść do niego, bo co chwila się lękam, że tajemnica naszejmiłości będzie odkrytą. Leży w gorączce — i jedyna rzecz, jakiej się mogłamdowiedzieć, jest ta, że w delirium czuje się ściganym przez okropne widmo, którema zajęczą wargę: to Aron Wassertrum.

Wiem, jak doktor Savioli jest mężny; tym bardziej przerażająco — czy pan może sobieto wyobrazić? — działa to na mnie, że go widzę całkiem złamanym, gdy mu grozijakieś niepojęte niebezpieczeństwo, które ja sama przeczuwam tylko jako ponurezbliżanie się jakiegoś straszliwego anioła dusiciela.

Pan mi powie, że jestem tchórzliwa — i dlaczego otwarcie się nie przyznam, żekocham doktora Saviolego... Tak, odrzuciłam precz od siebie wszystko: bogactwa,zaszczyty, reputację i tak dalej, ale — krzyknęła tak mocno, że głos jej odbiłsię echem w galeriach chórowych — ale ja nie mogę. Ja mam dziecko, drogą,jasnowłosą, małą dziewczynkę. Nie mogę przecie dziecka ustąpić! Czy pan myśli, żemój mąż by mi je zostawił?

Niech pan to weźmie, panie Pernath — w półobłędzie rzuciła mi woreczekwyhaftowany sznurami pereł i drogich kamieni. — I niech pan to zaniesie temu zbrodniarzowi; wiem, on jest chciwy — niechajzabiera wszystko, co mam, ale dziecko musi mi zostawić! — Nie prawda, będziemilczał? A więc powiedz mi pan na miłość Jezusa Chrystusa, powiedz mi Pan tylkojedno słowo, że Pan mi pomoże!

Po długich trudach udało mi się opętaną kobietę uspokoić na tyle, że usiadła wławce.

Mówiłem do niej to, co mi chwila przyniosła. Pomieszane, związku pozbawionezdania. —

Myśli przy tym ścigały się wzajem w moim mózgu tak, że ledwie rozumiałem, comówiły moje usta — pomysły fantastyczne, które rozwiewały się, zanim na światsię rodziły.

Nieprzytomny prawie utkwiłem wzrok na jakiejś malowanej postaci mnicha wsąsiedniej kaplicy. Mówiłem a mówiłem. Rysy posągu zmieniały się co chwila:habit stał się wytartym do nici paltem o oklapłym wysokim kołnierzu, a razemwyłaniała się młodzieńcza twarz z wyżartą wargą — i suchotniczymi plamami.Zanim zdołałem ująć tę wizję, mnich na nowo stał się mnichem. Pulsy moje biły zamocno.

Nieszczęśliwa kobieta pochyliła się nad moją ręką — i po cichu płakała.Dałem jej coś z tej siły, jaką wyrobiłem w sobie wówczas, gdym czytał jej list —i na nowo czułem się teraz mocny — i widziałem, jak ona powoli się tym napawała.

— Powiem panu, dlaczego ja właśnie do pana się zwróciłam, mistrzu Pernath —łagodnie rzekła znów po dłuższym milczeniu. — Pan mi kiedyś powiedział parę słów— i tych słów nie zapomniałam nigdy, pomimo że wiele lat już minęło — —

Wiele lat! Ile? krew mi uderzyła do głowy.

— — Pan odjeżdżał — pan się żegnał ze mną — nie wiem już, dlaczego i po co —przecież byłam jeszcze dzieckiem — i mówił Pan tak życzliwie, a jednak tak smutno: „Oby nigdy ta chwila nie nadeszła, ale jeżeli kiedyzdarzy ci się w życiu, czego nie przeczuwasz, to wspomnij sobie o mnie. Możepozwoli mi Pan Bóg, że ja to będę kiedyś tym, co ci da pomoc i ratunek”.Odwróciłam się i szybko rzuciłam piłkę do wodotrysku, aby Pan moich łez niezobaczył. A potem chciałam panu dać czerwone serce koralowe, które nosiłam naszyi na jedwabnej wstążce, ale wstydziłam się, bo to byłoby tak śmieszne. — —

Wspomnienie!

Palce drętwego kurczu dotykały znów mego gardła. Błysk z jakiejś zapomnianej,dalekiej krainy tęsknoty zajaśniał mi — bezpośrednio i strasznie: maładziewczynka w białym ubraniu, a dokoła ciemna łąka parku zamkowego, otoczonastarymi wiązami. Wyraziście ujrzałem znowu to wszystko przed sobą.

Musiałem się zarumienić; zauważyłem to z pośpiechu, z jakim ona mówiła dalej:

— Ja wiem, że pańskie słowa wówczas odpowiadały nastrojowi pożegnania, ale ich pamięćczęsto była moją pociechą — i dziękuję Panu za nie.

Ze wszystkiej siły ścisnąłem zęby — i wyjący ból, co mnie szarpał, wygnałem zpowrotem z piersi.

Zrozumiałem: dobrotliwa była to ręka, która zasunęła rygle przed moją pamięcią.Jasno teraz wyczytałem w swej świadomości: Miłość, zbyt silna dla mego serca, nalata przegryzła moje myślenie, a noc obłąkania stała się balsamem dla megoranionego ducha.

Pomału zapadł nade mną spokój obumierania i ochładzał łzy na mych powiekach.Odgłos dzwonu poważnie i dumnie zagrzmiał po katedrze — i z radosnym uśmiechemmogłem spoglądać w oczy tej, co tu przyszła szukać u mnie pomocy.

Znów słychać było głuchy turkot kół i tętent kopyt końskich.

W nocnym, błękitnawym połysku śnieżnych ulic zeszedłem w dół do miasta.

Latarnie przyglądały mi się migotliwym okiem, a z zestromiałych gór — z jodeł —płynęły szepty o błyskotkach i srebrnych orzechach i o nadchodzącym BożymNarodzeniu.

Na placu ratuszowym pod figurą Matki Boskiej przy blasku świec stare żebraczki wszarych chustach na głowie mruczały swój różaniec do Marii Panny.

Przed ciemnym wejściem do żydowskiego miasta sterczały budy jarmarczne na BożeNarodzenie. W samym środku — opięta czerwonym płótnem jaskrawo się uwydatniała,oświetlona bujającymi lampionami — otwarta scena teatru kukiełek.

Poliszynel Zwaka w purpurze i fioletach, z biczem w ręce, a na biczu na sznurkutrupia głowa — pędził, kłapiąc, na drewnianej szkapie po deskach.

Szeregami ściśle koło siebie stłoczeni stali malcy — chłopcy i dziewczęta — wczapeczkach futrzanych, mocno na uszy naciśniętych — z otwartą buzią — i jakoczarowani słuchali wierszy poety praskiego Oskara Wienera, które mój przyjacielZwak wymawiał ukryty w parawanie.

Na samym czele szedł Pajac,

Chłop chudy niby wierszopis:

Jaskrawe nosił łachmany

Chwiał się i gębę wykrzywiał.

Skręciłem w zaułek, który czarno i węgłowato wsuwał się w plac. Gęsto, głowaprzy głowie, milcząco stał tłum ludzi — w mroku — przed jakimś ogłoszeniem.

Ktoś zapalił zapałkę — i ułamkowo mogłem odczytać kilka wierszy. W odrętwieniu zmysłów świadomość moja była zdolnapochwycić parę słów.

Zaginiony!

1000 florenów nagrody.

Starszy Pan......czarno ubrany.

........Rysopis...

..... twarz mięsista, gładko wygolona...

..... Barwa włosów: biała...

... Dyrekcja policji... Pokój nr....

Pozbawiony pragnień współudziału w czymkolwiek, żywy trup — szedłem powoli wgłąb — w ciemne szeregi domów.

Garść drobnych gwiazdek migotała na wąskiej, ciemnej drodze niebios nadwierzchołkami kamienic.

Pełne upojenia myśli moje bujały, płynąc z powrotem kukatedrze — a cisza mojej duszy stawała się wciąż uroczystsza i głębsza, gdy otodotarł do mnie z placu poprzez zimowe powietrze donośny i wyraźny jakby tużkoło mego ucha brzmiący — głos jasełkarza.

Gdzie serce z czerwonego kamienia?

Wisiało na sznurku jedwabnym

I błyszczało w jutrzni porannej! — — —

Strach

Długo w noc niespokojnie krążyłem po pokoju i w mózgu trawiłem różne myśli, jakto ja mógłbym jej dopomóc.

Nieraz byłem już bliski postanowienia, aby zejść na dół do Szemajaha Hillela,opowiedzieć mu, co mi powierzono i prosić go o radę. Ale za każdym razemodrzuciłem precz tą decyzję.

Stał on w duchu przede mną tak wysoko, że mi świętokradztwem się zdawałozaprzątać go rzeczami, które dotyczą życia zewnętrznego; po czym znów przyszłychwile, gdy mnie opadły palące wątpliwości, czy ja rzeczywiście przeżyłemwszystko, co trwało jeno krótki czas, a jednak zdało się przybladłym — wporównaniu z huraganowym potokiem przeżyć dnia ubiegłego.

Czym nie śnił? Czyż ja, człowiek, któremu się zdarzyła rzecz niesłychana, żezapomniał swej przeszłości — czyż ja na jedną chwilę mogłem uznać za pewność —to, ku czemu jako jedyny świadek wspomnienie moje wyciągało rękę? —

Oko moje padło na świecę Hillela; wciąż leżała na krześle. Dzięki Boguprzynajmniej jedna rzecz jest pewną: byłem z nim w osobistym zetknięciu.

Czyż nie powinienem bez namysłu lecieć do niego, za kolana go obłapić i jakczłowiek człowiekowi żale mu swe wypowiedzieć, że jakiś niewymowny ból pożerałmoje serce.

Już ręką trzymałem za klamkę, ale znów ją cofnąłem. Domyślam się, co by z tegowynikło. Hillel łagodnie przeciągnąłby spojrzeniem moje oczy i — — — Nie, nie!tylko tego nie chcę. Nie miałem prawa szukać ulgi. Ona zaufała mnie i mojej pomocy, a gdyby nawetniebezpieczeństwo, w jakim się czuła, chwilami nawet zdawać się mogło drobne inikłe — to jednak ona je odczuwała na pewno jako olbrzymie.

Hillela prosić o radę — miałem czas jutro; zmuszałem się myśleć chłodno itrzeźwo.

Teraz — w połowie nocy go niepokoić — nie, to rzecz niewłaściwa. Tylko obłąkanytak by postąpił.

Chciałem zapalić lampę, ale dałem pokój. Światło księżyca z zaśnieżonych dachówspływało do mej izby i dawało mi więcej jasności, niż potrzebowałem. Lękałem się,że noc mogłaby mi się wydać dłuższą, gdybym zapalił lampę.

Tyle beznadziejności było w moich myślach, że nie palę rzekomo lampy dlategotylko, aby doczekać się świtu! Ale lekka trwoga szeptała mi, że ranek tymsposobem cofa się w dal niepochwytną.

Zbliżyłem się do okna; jak widmowy, w powietrzu bujający cmentarz unosiły siębezładnie rozmieszczone szeregi szczytów kamienicznych tam w górze: niby głazymogilne z zatartą cyfrą lat, zawisły te „siedziby”, w których gryzły sięrojowiska piekieł i ścieżek pokolenia żywych.

Długo tak stałem i spoglądałem w górę, aż w końcu miękko, zupełnie miękkozacząłem się dziwić, dlaczego się nie przerażam, gdy odgłos powstrzymywanychkroków przenika do mego ucha wyraźnie poprzez ściany.

Nasłuchuję: nie ma wątpliwości, znów jakiś człowiek tam stąpa. Krótkieskrzypienie desek zdradza, gdzie jego trzewik, zwlekając, dotknie podłogi.Od razu wróciłem do przytomności. Po prostu znalazłem siebie, tak się wszystkozjednoczyło we mnie pod naciskiem woli nasłuchiwania. Każde wrażenie czasu zlewało się wteraźniejszość.

Jeszcze gwałtowne trzeszczenie, które się przeraziło samo siebie i gwałtowniesię przerwało.

Nieruchomy stałem, przycisnąwszy ucho do ściany, z groźnym uczuciem w gardle, żewewnątrz tam ktoś stoi właśnie tak, jak ja — i czyni to samo.

Nasłuchuję a nasłuchuję:

Nic!

Pracownia w sąsiedztwie wydawała się jak zamarła.

W najgłębszej ciszy — na palcach nóg zakradłem się na krzesło przy moim łóżku,wziąłem świecę Hillela i zapaliłem.

Wtedy przekonałem się: żelazne drzwi spichrzowe na zewnątrz na ganku, prowadzącedo pracowni Saviolego, można było otworzyć tylko z wewnątrz. — — —

Na chybił-trafił pochwyciłem kawał hakowatego drutu, który leżał śród moichnarzędzi do rytowania. Takie zamki łatwo się otwierają.

I co by się potem stać mogło?

Mógł to być, jak przypuszczam, tylko Aron Wassertrum, który w pobliżu szpiegował— zapewne szperał w szafkach, aby dostać w ręce nową broń i dowody.

Czy to mi na co się przyda, gdy tam wejdę?Nie namyślałem się długo: trzeba działać, a nie namyślać się. Aby się tylkoskończyło to straszne oczekiwanie jutra!

I stałem już koło żelaznych drzwi na podłodze, nacisnąłem je, wyciągnąłem hak zzamku i nadsłuchiwałem. Rzeczywiście: wewnątrz w pracowni szmer, jak gdyby ktośwysuwał szufladę.

W następnej chwili rygiel odskoczył.

Mogłem obejrzeć pokój, chociaż było prawie ciemno i świeca tylko mnieoślepiała; ujrzałem, jak ktoś w długim czarnym palcie nagle odskoczył przerażony od biurka — wahającsię przez sekundę, dokąd uciekać — wykonał ruch, jakby chciał się na mnierzucić, zerwał po chwili kapelusz z głowy i szczelnie zakrył nim twarz.

— Czego pan tutaj szuka? — chciałem krzyczeć, lecz człowiek ten uprzedził mnie:

— Pernath! to pan? Na miłość Boską! Zgaś pan światło — Głos wydawał mi sięznajomy, lecz w żadnym wypadku nie należał do kramarza Wassertruma.

Automatycznie zdmuchnąłem świecę. W pokoju był półmrok — słabo rozświetlonytylko błyszczącą parą, wciskającą się przez zagłębienia okienne i musiałem oczydobrze wytężyć, zanim udało mi się w wynędzniałej, przelęknionej twarzy, którawynurzyła się nagle ponad paltem, poznać rysy studenta Charouska.

„Mnich!” cisnęło mi się na usta i poznałem od razu wizję, którą widziałem wczorajw katedrze.

Charousek! To był człowiek, z którym miałem rozmawiać! Słyszałem znowu jegosłowa, które wypowiadał wtedy podczas deszczu w bramie: „Aron Wassertrumprzekonał się, że można kłuć poprzez mury zatrutą niewidzialną igłą”.

Właśnie w dniu, w którym chciał ująć za kark doktora Saviolego.

Czyżbym miał w Charousku wspólnika? Czy on wiedział, co się teraz stało? Jegoobecność tutaj o tak niezwykłej porze prawie stwierdzała to, lecz lękałem sięwprost go o to zapytać. Pośpieszył do okna i zza firanki śledził ulicę.

Zrozumiałem: obawiał się, czy Wassertrum nie spostrzegł światła mojej świecy.

— Pan myśli zapewne, że jestem złodziejem, który nocą grabi po cudzychmieszkaniach, mistrzu Pernath? — zaczął po długim milczeniu, niepewnym głosem— lecz przysięgam panu — —.

Przerwałem mu natychmiast mowę i uspokoiłem go szczerze. I aby mu okazać, że onim nic złego nie myślę, lecz uważam go raczej za wspólnika, opowiedziałem mu zmałymi opuszczeniami to, co uważałem za konieczne, i co miało związek zpracownią. Dodałem nadto:

— Obawiam się, że pewna bliska mi kobieta jest wniebezpieczeństwie i w nieprzewidziany sposób może stać się ofiarą złychzamiarów tandeciarza.

Po uprzejmym sposobie, w jaki się przysłuchiwał, nieprzerywając pytaniami, domyśliłem się, że jeżeli nie szczegóły, to przynajmniejogólna treść sprawy jest mu znana.

— Zgoda — powiedział, gdy skończyłem.

— Nie myliłem się jednakże! Łotr chce schwycić Saviolego za gardło, ale widoczniema jeszcze przy sobie za mało materiału. Gdyby nie to, po cóż by on się tutajkręcił!

A mianowicie szedłem wczoraj, powiedzmy: przypadkowo, przez Koguci Zaułek —objaśnił, spostrzegłszy moją pytającą minę — wtem wpadło mi w oczy, żeWassertrum, z początku długo zapewne niezdecydowany, wałęsał się wciąż przedbramą, lecz potem, gdy się przekonał, że nikt go nie śledzi, skręcił szybko dodomu. Szedłem wciąż za nim, udawałem, jak gdybym go chciał odwiedzić, to znaczyzapukałem do niego i zaskoczyłem go właśnie, gdy wewnątrz majstrował kluczemprzy żelaznych drzwiach w podłodze.

Naturalnie zaniechał tego natychmiast, gdy tylko wszedłem, i także upozorował,że stuka do pana. Zdaje się, że właśnie pana w domu nie było, gdyż nikt nieotwierał.

Skoro potem ostrożnie wypytywałem w żydowskiej dzielnicy, dowiedziałem się, żektoś — podług opisu mógł to być tylko doktor Savioli — zajmuje tutaj potajemnieuboczne mieszkanie. Lecz ponieważ doktor Savioli leży często chory, resztydomyśliłem się sam. Widzi pan: wyłowiłem to z szuflad, aby uprzedzić Wassertruma w każdym wypadku — zakończył Charousek i wskazał paczkęlistów, leżącą na biurku. — To wszystkie papiery, jakie mogłem znaleźć.Przypuszczam, że nic więcej nie zostało. Tak dobrze mi to szło w ciemności, żewypróżniłem przynajmniej wszystkie skrzynie i szafy.

W ciągu tego opowiadania przyglądałem się bacznie pokojowi i mimo woli wzrok mójzatrzymał się na skrytych drzwiach w podłodze. Zamyśliłem się przy tym, gdyż Zwakmi kiedyś opowiadał, że do pracowni prowadzi z dołu jakieś skryte wyjście. Byłato czworokątna płyta z kółkiem do podnoszenia.

— Gdzie mamy schować te listy? —rozpoczął znowu Charousek. Pan, panie Pernath, i ja jesteśmy jedyni w całymGetcie, którzy bez złej myśli uprzedzamy działanie Wassertruma... Dlaczegowłaśnie ja, to ma swoje specjalnie znaczenie. (Widziałem, jak jego rysywykrzywiły się w dzikiej nienawiści, gdy rozgryzał to ostatnie zdanie — ) Apana on uważa za — Charousek stłumił ostatnie słowo „wariata” prędkim,sztucznym kaszlem, lecz domyśliłem się, co chciał powiedzieć. Nie sprawiło mi toprzykrości: Uczucie, że mogę „jej” pomóc wywołało we mnie taką radość, żewszystką wrażliwość moją zatarła. —

W końcu zrobiliśmy postanowienie ukryć paczkę u mnie i poszliśmy do megopokoju.

Charousek wyszedł już dawno, lecz ja wciąż nie mogłem się zdecydować iść dołóżka. Jakieś wewnętrzne niezadowolenie gryzło mnie i powstrzymywało od tego;czułem, że miałem jeszcze coś do wykonania; Ale co? co?

Nakreślić plan dla studenta, co czynić potem? Było to niepodobieństwem. Tak czyowak, Charousek nie schodzi z oczu tandeciarza, to nie ulegało najmniejszejwątpliwości. Wzdrygnąłem się, pomyślawszy o nienawiści przezierającej ze słówCharouska. Cóż mu uczynić mógł Wassertrum? Dziwny niepokój wewnętrzny wzrastał we mnie i doprowadzał mnie do rozpaczy. Byłoto coś niewidzialnego, coś grobowego, lecz nie rozumiałem, co to jest. Czułem sięjak szkapa, którą tresują, która czuje szarpnięcie wędzidła, lecz nie wie, jakąsztukę ma wykonać, nie rozumiejąc woli swego pana. Może zejść na dół do SzemajahaHillela? Każda fibra mówiła mi: nie! Wizja mnicha w katedrze, z którego ramionwynurzała się wczoraj głowa Charouska jako odpowiedź na niemą prośbę o radę,dała mi wskazówkę, aby nie lekceważyć bezwzględnie przeczuć utajonych. Tajemniczesiły kiełkowały we mnie od dłuższego czasu, było to pewne: okazały się one zbytpotężne, jeżeli tylko spróbowałem się im oprzeć. Pojąłem, że wyczuwać możnalitery nie tylko oczyma, czytając je w książce; — wywołać w sobie samymtłumacza, który by objaśniał, co bez słów szepczą instynkty: że to jestwłaśnie klucz porozumienia ze swą duszą za pomocą przejrzystej mowynadcielesnej. „Macie oczy, a nie widzicie; macie uszy, a nie słyszycie” — wpadłmi do głowy, niby wyjaśnienie, wyjątek z Pisma.

„Klucz, klucz, klucz” — zauważyłem nagle, że wargi moje powtarzają tomechanicznie, podczas gdy duch igraszkę sobie robił we mnie z tymi szczególnymipojęciami. „Klucz, klucz” — —?

Wzrok mój padł na zgięty drut trzymany w ręce, który mi służył do otwieraniadrzwi od spichrza i ogarnęła mnie niezwalczona ciekawość, dokąd mogły prowadzićczworokątne ukryte drzwi pracowni. — Nie namyślając się, wszedłem jeszcze raz dopracowni Saviolego i ciągnąłem kółko od drzwi tak długo, aż w końcu udało mi siępłytę podnieść.

Z początku nic, tylko ciemność. Zszedłem na dół. Chwilę dotykałem rękami wzdłużściany, lecz nie można było się domyśleć, kiedy to się skończy. Framugi wilgotneod pleśni i próchna, zakręty; rogi i kąty — spadziste przejścia na lewo i naprawo, resztki starych drzwi drewnianych, rozgałęzienia dróg i potem znów stopnie,stopnie w górę i na dół. Wszędzie mdły, duszący zapach pleśniowego grzyba iwilgotnej ziemi. I nigdzie ani promyka światła. --- Gdybym choć zabrał ze sobąświecę Hillela! W końcu płaska, równa droga. Ze skrzypienia pod nogami doszedłemdo wniosku, że stąpam po suchym piasku. Mogło to być jedno z tych niezliczonychprzejść, które bezcelowo pod Gettem prowadziły do rzeki. Nie zdziwiłem się: półmiasta stoi od niepamiętnych czasów na takich podziemnych przejściach, amieszkańcy Pragi mieli widać niejeden ważny powód, aby unikać światła dziennego.Brak jakiegokolwiek szmeru nad głową mówił mi, że znajduję się wciąż w okolicachdzielnicy żydowskiej, która w nocy jest jakby wymarłą — chociaż wędrowałem jużtak zda się całą wieczność. Ożywione ulice i place zdradzałyby się nade mnąodległym turkotem wozów. Przez sekundę ogarnęła mnie trwoga: co będzie, gdyzabłądzę?! Wpadnę w dół, poranię się, złamię nogę i nie będę mógł iść dalej? Cosię wtedy stanie z jej listami w moim pokoju? Musiałyby niezawodnie wpaść w ręceWassertruma. Myśl o Szemajahu Hillelu, z którym niejasno łączyłem pojęciepomocnika i kierownika, uspokoiła mnie mimo woli. Ostrożnie szedłem coraz wolniej,badawczym krokiem i trzymałem ręce w górze, aby nie uderzyć się niespodzianie wgłowę, gdyż korytarz robił się coraz niższy. Od czasu do czasu coraz częściejuderzałem ręką w sufit, aż w końcu kamienie tak znacznie wystawały, że abyprzejść, musiałem się pochylać! Nagle, podniósłszy rękę, natrafiłem na pustąprzestrzeń. Stanąłem i zdrętwiałem. Zdawało mi się, że z sufitu pada słaby,zaledwie dostrzegalny promień światła. Czyżby dochodził dotąd szyb z jakiejśpiwnicy?

Udałem się w tym kierunku, obmacywałem obojgiem rąk dokoła siebie: na wysokościgłowy otwór był czworokątny i obmurowany. Powoli mogłem rozróżnić w nim, jako zamknięcie, ciemne zarysy poziomego krzyża, a w końcuudało mi się pochwycić za jego ramiona, podciągnąć się w górę i przecisnąć sięprzez jego szczyty. Stanąłem teraz na krzyżu i zacząłem się orientować.Widocznie kończyły się tu resztki żelaznych, krętych schodów,o ile mnie czucie moich palców nie myliło. Długo, bardzo długo musiałem szukać,zanim znalazłem drugi stopień, po czym wdrapywałem się dalej. Wszystkiego byłoośm stopni. Każdy z nich prawie na wysokość człowieka nad poprzednim. Dziwneschody kończyły się pewnego rodzaju poziomą płaszczyzną, co migotała odregularnych, krzyżujących się linii świetlnych, które zauważyłem jeszcze na dolew korytarzu. Schyliłem się, jak tylko mogłem najbardziej, aby móc z trochęwiększej odległości lepiej odróżnić, jak idą te linie i spostrzegłem ku memuzdziwieniu, że tworzą one tutaj kształt prawidłowego sześciokąta, jak to mamiejsce na Synagogach.

Co by to mogło być? Nagle odgadłem. Były to drzwi spuszczane, dające światłuprzejście przez szpary! Drzwi spuszczane z drewna w kształcie gwiazdy. Oparłemsię plecami o płytę, nacisnąłem ją, a w chwili następnej stanąłem w pokoju,pełnym rażącego światła. Był on bardzo mały, zupełnie pusty z wyjątkiem kąta,gdzie leżały liczne gałgany;i miał tylko jedno jedyne, silnie zakratowane okno. Drzwi ani wejścia, zwyjątkiem tego, z którego właśnie korzystałem, nie mogłem znaleźć, pomimo żeobszukiwałem mury bardzo dokładnie. Kraty w oknie były za gęste, abym mógłmiędzy nimi przecisnąć głowę; tyle tylko zobaczyłem: pokój znajdował się mniejwięcej na wysokości trzeciego piętra, gdyż domy naprzeciwko miały tylko dwapiętra i były znacznie niższe. Jeden brzeg ulicy na dole był mało widzialny,lecz wskutek oślepiających promieni księżyca, który świecił mi prosto w oczy,był pogrążony w głębokim cieniu, co mi ułatwiło rozróżnianie szczegółów. Ulica musiała na pewno należeć do dzielnicy żydowskiej, gdyżwszystkie okna były zamurowane, a tylko w Getcie zwracały się tak dziwnie kusobie. Na próżno z trudem starałem się poznać, co to może być za dziwny budynek,w którym się znajdowałem. Może to jest opuszczona boczna wieżyczka greckiegokościoła? A może należy do starej synagogi? Otoczenie nie zgadzało się z tymidomysłami. Znowu rozejrzałem się po pokoju: nic, co by mi mogło objaśnić. Ścianyi sufit były gołe, wapno wzdłuż opadło, a dziury od gwoździ i same gwoździezdradzały, że pokój był kiedyś zamieszkany.

Podłoga była pokryta kurzem na wysokość stopy, jak gdyby od dziesiątków latżadna żywa istota nie stąpała po niej. Brzydziłem się przeszukiwać kąt ześmieciami; były one w cieniu i nie mogłem rozróżnić, co by one zawierały.Zewnętrznie wyglądało to jak zwinięty kłębek łachmanów, albo była to może parastarych ręcznych tobołków? Wcisnąłem tam nogę i udało mi się obcasem wyciągnąćjakiś kawałek na światło, które rozlewał po pokoju księżyc. Wyglądało to jakszeroka, ciemna, wolno rozwijająca się wstążka.

Punkt błyszczący jak oko!

Może guzik metalowy?

Powoli zacząłem pojmować: stary rękaw dziwnego, niemodnego kroju zwieszał się ztłumoka.

I mała biała szkatułka czy coś podobnego, co leżało pod tą płachtą, znalazło siękoło mojej nogi i rozsypało się na mnóstwo drobnych ułamków.

Kopnąłem je lekko: jakiś karton błysnął w promieniach księżyca. Obraz?Nachyliłem się: Pagad?

To, co mi się wydawało białą szkatułką, było talią kart do taroka. Podniosłem ją.Czy mogło być coś śmieszniejszego: talia kart — tutaj — w tym tajemniczymmiejscu?

Dziwne, że zmuszałem się do śmiechu. Lekkie uczucie zgrozy zakradło się we mnie.

Szukałem jakiegoś banalnego wyjaśnienia, w jaki sposób te karty mogły się tutajdostać i zarazem mechanicznie liczyłem talię. Była pełna: 78 sztuk. Ale już wczasie liczenia zauważyłem coś szczególnego; karty były jak z lodu.

Wiało z nich zimno paraliżujące i gdy trzymałem zamkniętą paczkę w ręku, niemogłem jej już wypuścić: tak zdrętwiały mi palce. Znów chwyciłem się za trzeźwewyjaśnienie:

Oto przyczyny: moje lekkie ubranie, długa wędrówka bez płaszcza i kapelusza wpodziemnych przejściach, groźna noc zimowa, kamienne ściany, straszny mróz,który wraz z księżycowym światłem przedostawał się przez okno: dosyć dziwne, żedopiero teraz zacząłem marznąć!

Podniecenie, w jakim się znajdowałem cały czas, nie dawało mi tego odczuć!Dreszcze jeden po drugim przechodziły mi po skórze. Stopniowo wciskały sięgłębiej w moje ciało, coraz głębiej. Czułem, że mój szkielet lodowacieje i każdapojedyncza kość wydawała się jak sztaba żelazna, do której przymarzło ciało.Nie pomagało bieganie dokoła, stukanie nogami, ani uderzenie rękami. Ścisnąłemzęby, żeby nie słyszeć ich szczękania. To śmierć kładzie ci zimne swe dłonie naramiona — powiedziałem sobie. Broniłem się jak szalony od zmarznięcia przeciwkoodurzającemu snowi, który skrycie się zbliżał, aby mnie okryć swym płaszczem.

„Listy w moim pokoju — jej listy!” — wołało coś we mnie. — „Znajdą je, jeśli ja umrętutaj. A ona liczy na mnie!”

Jej ratunek spoczywa w moich rękach —

— Na pomoc, na pomoc, na pomoc! — I przez okienne kraty krzyknąłem w pustą ulicę,aż echo odpowiedziało: na pomoc, na pomoc, na pomoc!

Rzuciłem się na podłogę i znów skoczyłem na nogi. Ja nie mogę umrzeć, nie mogę! Dla niej, tylko dla niej! Nawet gdybymmusiał wykrzesać iskry z mych kości, aby się ogrzać. Nagle wzrok mój padł nałachmany w kącie. Rzuciłem się na nie i wciągnąłem je trzęsącymi rękami na swojeubranie. Była to odzież zniszczona z grubego, ciemnego sukna o staromodnym,dziwnym kroju.

Wydzielał się z niej zapach pleśni. Potem przykucnąłem w przeciwległym kącie iczułem, że skóra moja powoli się rozgrzewa. Tylko uczucie osobliwego, lodowategoszkieletu we mnie trwało dalej. Siedziałem nieruchomo, a oczy moje wędrowałydokoła: karta, którą najpierw zobaczyłem — Pagad --- wciąż jeszcze leżała pośrodkupokoju, w promieniu światła. Musiałem nieruchomo wlepić w nią oczy. Wydawałasię, o ile mogłem odróżnić z oddalenia, namalowaną wodnymi farbami, niezręcznądziecięcą ręką, i przedstawiała hebrajską literę Alef w postaci człowiekaodzianego po staro-frankońsku, z krótko ostrzyżoną na szpic brodą, z lewą rękąpodniesioną, gdy druga była w dół opuszczona.

Czy twarz tego człowieka nie ma dziwnego podobieństwa z moją? — zaświtało mipodejrzenie. Broda — wcale to nieodpowiednie dla Pagada — — podpełzłem do kartyi rzuciłem ją w kąt do reszty gratów, żeby oswobodzić znużony wzrok.

Teraz tam leżała i błyszczała — biało-szara, niejasna plama — z ciemności.

Siłą zmusiłem się do myślenia, co mam począć, aby znów wrócić do swegomieszkania. Czekać rana? Zawołać z okna na przechodzących, żeby mi za pomocądrabiny dostarczyli świecy albo latarni? Miałem przygnębiającą pewność, że nigdymi się nie uda znaleźć bez światła nieskończonych, wciąż krzyżujących sięlabiryntów podziemnych. Okno leży za wysoko: to może ktoś by mi z dachu sznur — —?

Boże Wielki! jak błyskawica mi zajaśniało — teraz wiedziałem, gdzie jestem: topokój bez wejścia, z jednym tylko zakratowanym oknem — starożytny dom na Staroszkolnej ulicy, odktórego każdy stroni! Już raz przed wielu laty spuścił się człowiek na sznurze zdachu, żeby spojrzeć w okno i sznur się zerwał — Tak, byłem w domu, w którym zakażdym razem znikał upiorny Golem.

Głęboka zgroza, przeciwko której daremnie się broniłem, której nie mogłem zmóc wspomnieniemo listach, paraliżowała każdą dalszą myśl i serce zaczęło odczuwać kurcz.Spiesznie powiedziałem sobie zdrętwiałymi wargami, że to tylko wiatr, co zawiałz kąta tak lodowato — mówiłem to sobie wciąż prędzej a prędzej, przy czym oddechmój po prostu świszczał. Nic to nie pomogło: tam z tamtej strony biaława plama —karta napęczniała do rozmiarów wydętej bryły sunęła brzegiem światłaksiężycowegoi podpełzła na powrót w ciemność. Kapiące szmery na wpół urojone, na wpółrzeczywiste — w pokoju i wokoło mnie i jeszcze gdzieś — głęboko w moim sercu, iznowuż w środku pokoju dźwiękły, jak kiedy padnie cyrkiel i ostrzem utkwi wdrewnianej desce.

Wciąż: biaława plama — — — biaława plama — —! To nędzna karta, głupia,niedorzeczna karta do gry, krzyczałem w myśli — — — daremnie — teraz jednak —bądź co bądź — przybrał postać — Pagad — teraz przykucnął w rogu i spogląda namnie moją własną twarzą!

Godziny za godzinami siedziałem w kucki nieruchomo — tam, w moim kącie,zamarznięty szkielet w cudzych, spleśniałych sukniach! I on po tamtej stronie: jasam! Niemy i nieruchomy.

Tak spoglądaliśmy sobie w oczy — jeden straszne, zwierciadlane odbicie drugiego.— — — —

Czy on też widzi, jak promienie księżyca ślimaczo — leniwie czołgają się popodłodze, niby wskazówki niewidzialnego zegara w nieskończoności, wpełzają na ściany i stają się coraz płowsze — płowsze?

Zaczarowałem go mocno swoim wzrokiem i nic mu nie pomogło, że chciał się rozwiaćw zorzy porannej, która mu przyszła z pomocą — przez okno.

Trzymałem go mocno. Krok za krokiem walczyłem z nim o swe życie — o życie, którejest moim, bo już nie należy do mnie. — — — — I gdy on coraz bardziej malał iprzy szarym świcie ukrywał się i chował w swoją kartę: wstałem, poszedłemnaprzeciw niemu i włożyłem go do kieszeni --- tego Pagada!

Ulica była wciąż pusta i bezludna. Przeszukałem kąt pokoju, który teraz byłoświetlany mdłym światłem poranka: tu skorupy, tam zardzewiała patelnia,spróchniałe strzępy, szyjka od butelki. Martwe przedmioty, a jednak tak dziwnieznane. I także mury, gdy się uwydatniły ich rysy i szczeliny — gdzie ja jewidziałem? Wziąłem do ręki talię kart; przeszło mi przez myśl, czy nie ja sam jekiedyś malowałem. Będąc dzieckiem?

Przed dawnymi, dawnymi czasy?

Była to starodawna gra w taroka z hebrajskimi znakami — — Numer 12 musi byćWisielec — przeszło mi przez myśl prawie jak wspomnienie. —Z głową pochyloną w bok? Ręce na plecach?

Przerzuciłem karty: tak, to był on!

Potem znów jako pół sen, pół rzeczywistość, wynurzył się przede mną obraz:sczerniały dom szkolny pochylony, zapadający się, mroczna kuźnia czarownic,lewe skrzydło domu podniesione, prawe zrośnięte z przybudówką. —

— — — Nas jest dużo: wyrostki — chłopcy — gdzieś ci tu jest opuszczona piwnica— — — — —

Potem spojrzałem na swe ciało i znów zdało mi się, że wpadłem w bredzenie:staromodne ubranie było mi zupełnie obce. Chropowaty hałas taczki przestraszył mnie, ale gdy spojrzałem na dół, nie było tam żadnej ludzkiej duszy,tylko pies od rzeźnika stał na kamieniu.

Na koniec. Głosy! ludzkie głosy! Dwie stare kobiety szły powoli ulicą,przecisnąłem głowę do połowy przez kraty i zawołałem na nie. Otwarłszy usta,wytrzeszczyły w górę oczy i jęły się naradzać. Lecz gdy mnie zobaczyły, zaczęłystrasznie krzyczeć i uciekły. Domyśliłem się, że wzięły mnie za Golema. Czekałem,aż powstanie zbiegowisko ludzi, którym mógłbym się dać poznać, lecz minęłagodzina i tylko od czasu do czasu spoglądała na mnie z dołu ostrożnie jakablada twarz, aby natychmiast w śmiertelnym strachu znów się ukryć. Czy miałemczekać, aż po kilku godzinach, albo może dopiero jutro przyjdą policjanci —miejskie lamury, jak ich Zwak nazywał? Nie, wolę zbadać podziemne przejścianieco dalej w odwrotnym kierunku do tego, w jakim się tu dostałem. Może w ciągudnia wpadnie przez szpary w kamieniach jakikolwiek pobłysk światła?

Spuściłem się po drabinie, ruszyłem w tę samą drogę, którą wczoraj przeszedłem;przez całe stosy pokruszonych cegieł i przez zapadnięte piwnice wdrapałem sięna rozwalone schody i nagle stanąłem w sieni czarnego budynku szkolnego, któryjuż poprzednio widziałem jak we śnie. W tej chwili uderzyła mnie fala wspomnień:ławki opryskane od góry do dołu atramentem, kajety rachunkowe, chłopiec, którywpuścił do klasy chrabąszcza, szkolne książki ze zgniecionymi bułkami i zapachskórek pomarańczowych. Teraz wiedziałem na pewno: kiedyś znajdowałem się tutaj,będąc jeszcze pacholęciem. — Lecz nie namyślałem się długo nad tym i pośpieszyłemdo domu.

Pierwszy człowiek, który mnie spotkał na ulicy Saletrzanej, był to zarośnięty,stary Żyd z białymi pejsami. Zaledwie mnie spostrzegł, zakrył twarz rękoma izawył głośno hebrajską modlitwę. Na krzyk ten musiało prawdopodobnie dużo ludzi wybiec ze swoich kryjówek, gdyż poza mnąpowstał zgiełk nieopisany. Odwróciłem się i ujrzałem rojną armię śmiertelniebladych, przerażonych twarzy, która szła moim śladem.

Zdumiony spojrzałem na siebie i zrozumiałem: nosiłem wciąż osobliwą szatęśredniowieczną, którą osłoniłem swój kostium i ludzie sądzili, że widzą przedsobą Golema. Prędko pobiegłem za róg do bramy i zerwałem ze siebie spleśniałyłachman. Równocześnie obok mnie przebiegł tłum, wymachując laskami i wrzeszczącoślinionymi usty.

Światło

Kilka razy w ciągu dnia stukałem do drzwi Hillela. Nie dawało mi to spokoju.Musiałem z nim mówić i zapytać, co znaczą wszystkie te dziwne przygody; lecz niebyło go ani razu w domu. Córka jego miała mnie zawiadomić natychmiast, gdyojciec powróci z żydowskiego ratusza. Szczególna zresztą dziewczyna ta Miriam.Typ, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Piękność tak niezwykła, że w pierwszejchwili nie można jej uchwycić, piękność, która oniemia, gdy się na nią spojrzy,i budzi niewyjaśnione uczucie czegoś, jak ciche zwątpienie o sobie. Twarz jejjest ukształtowaną podług zasad proporcji, które już od wieków zanikły; takem jąsobie określił, gdym ją znów spostrzegł w duchu przed sobą. I namyślałem się,jaki kamień szlachetny musiałbym wybrać, aby ją w gemmie utrwalić i przy tymzachować wyraz artystyczny, choćby tylko co do strony zewnętrznej: granatowoczarny połysk włosów i oczu, który przewyższał wszystko, cokolwiek tylkowidziałem. Jak należałoby tę nieziemską szczupłość oblicza zaczarować w gemmie,stosownie do wymagania zmysłów i wizyjności, aby nie wpaść w owo tępeodtwarzanie podobieństwa podług prawideł estetyki banalności. Tylko sposobemmozaiki można rozwiązać te zadanie: zrozumiałem to jasno.

Jaki jednakże wybrać materiał? Życie całe przystałoby szukać wzajemnejodpowiedniości. Lecz gdzie się podziewa Hillel? Tęskniłem za nim jak za drogim,starym przyjacielem. Rzecz zdumiewająca, jak w ciągu tych kilku dni wrósł mi onw serce, chociaż ściśle biorąc rozmawiałem z nim tylko jeden jedyny raz w życiu.

Ale prawda, listy — jej listy chciałem lepiej ukryć, dla własnego spokoju,gdybym kiedy na dłuższą chwilę wyszedł z domu. Wyjąłem je ze skrzyni, w kasetcebędą pewniej schowane. Spośród listów wyślizgnęła się jakaś fotografia,chciałem nie spojrzeć na nią, lecz było już za późno.Złotogłów zarzucony na nagie ramiona — zabłysła mi w oczach — tak jak „ją”widziałem po raz pierwszy, gdy uciekła z pracowni Saviolego do mego pokoju. Bóluczułem obłędny. Nie pojmując słów, przeczytałem pod fotografią dedykację iimię:

Twoja Angelina.

Angelina!!!

Gdy wymówiłem to imię, zasłona, ukrywająca przede mną moje lata młodzieńcze,rozdarła się nagle od dołu. Myślałem, że umrę z bólu. Drapałem palcami powietrzei skomliłem — ugryzłem się w rękę. — — Oślepnąć znów, Boże na niebiesiech, dajmi być nadal tą pozorną śmiercią, błagałem. Ból wcisnął mi się w usta. —

Męczarnia! —

Smakowało to dziwnie słodko — jak krew — Angelina!

Imię to krążyło w moich żyłach i stało się nieznośną, upiorną tęsknotą.Gwałtownym ruchem zerwałem się i szczękając zębami, zmusiłem wzrok swój, byutkwił w fotografii, aż powoli nad nią zapanuję!

Zapanuję! Jak dzisiaj w nocy nad kartą z taroka.

Nareszcie: kroki? Ludzkie kroki! Przyszedł.

Z radością pobiegłem do drzwi iszarpnąłem je.

Za nimi stał Szemajah Hillel, a za nim — po cichu wyrzucałemsobie, że mnie to rozczarowało: z rudymi baczkami i okrągłymi dziecięcymi oczyma — stary Zwak.

— Ku mojej radości wygląda pan dobrze, mistrzu Pernath — zaczął Hillel.

Chłodne „pan”?

Mróz! Śnieżysty, zabójczy mróz zaległ nagle pokój. Ogłuszony, pół uchemnadsłuchiwałem, co mi plótł zadyszany od wzburzenia Zwak.

— Wiesz pan, że Golem znów się ukazał. Niedawno mówiliśmy o tym. Czy wie pan już,mistrzu Pernath? Cała dzielnica żydowska poruszona. Vrieslander sam go widział,Golema, i znów jak zwykle rozpoczęło się to morderstwem —

Słuchałem zdumiony. Morderstwo?

Zwak kiwnął mi:

— To pan nic o tym nie wie? Wszędzie na rogach są porozlepianeolbrzymie wezwania policyjne: zamordowany został gruby Zottman „wolny mularz”;przypuszczam, że to jest Zottman, dyrektor towarzystwa ubezpieczeń. Lois ztego domu już jest aresztowany. A ruda Rozyna zniknęła bez śladu. — Golem — ażwłosy podnoszą się ze strachu.

Nie dałem żadnej odpowiedzi, śledziłem oczy Hillela: dlaczego on się takprzenikliwie na mnie patrzy?

Wstrzymywany uśmiech zadrgał nagle w kątach jego ust.

Zrozumiałem. Miało to dla mnie znaczenie. Z największą chęcią radośnie rzuciłbymmu się na szyję. Nie posiadając się z zachwytu, biegałem bezmyślnie po pokoju.Co najpierw przynieść? Szklanki? Butelkę burgunda? (Miałem przecie tylko jedną).Cygara? — W końcu znalazłem słowa: „Lecz dlaczegoż panowie nie siadacie!?”Szybko przysunąłem obydwu moim przyjaciołom krzesełka. Zwak zaczął sięzłościć:

— Dlaczego pan się ciągle śmieje, panie Hillel? Może pan nie wierzy, żeGolem straszy? Mnie się zdaje, że pan w ogóle nie wierzy w Golema?

— Nie uwierzyłbym w niego, gdybym go nawet zobaczył przed sobą tutaj w pokoju — odpowiedział spokojnie Hillel ze wzrokiem utkwionym we mnie.

Zrozumiałem dwuznaczność, ukrytą w jego słowach. Zwak, zdziwiony, przerwał picie:

— Czy świadectwo setek ludzi dla pana nic nie znaczy, panie Hillel? — Ale niechpan tylko zaczeka, niech pan pomyśli nad moimi słowami: morderstwo zamordestwem będzie się teraz powtarzało w dzielnicy żydowskiej! Znam to. Golempociąga za sobą nieprzewidziane skutki.

— Tego rodzaju zdarzenia bynajmniej nie są niczym zadziwiającym — odpowiedziałHillel. Mówił to, chodząc; podszedł do okna i spojrzał w dół na sklepikkramarza. — Gdy silny wiatr wieje, drgają korzenie zarówno słodkie, jak ijadowite.

Zwak mrugnął na mnie wesoło i wskazał głową Hillela.

— Gdyby Rabbi zechciał mówić, mógłby nam takie rzeczy opowiedzieć, że aż włosy nagłowie by powstawały — dorzucił szeptem.

Szemajah obrócił się.

— Nie jestem Rabbi, chociaż mam prawo używać tego tytułu.Jestem tylko biednym archiwariuszem w żydowskim ratuszu i prowadzę rejestracjężywych i umarłych.

Poczułem w jego mowie jakieś ukryte znaczenie. Właściciel teatru marionetekzdaje się również to wyczuł; zamilkł, długi czas żaden z nas nie odezwał się anisłówkiem.

— Wysłuchaj mnie, Rabbi — przebacz mi, panie Hillel, chciałem powiedzieć — rozpocząłpo chwili Zwak, a głos jego brzmiał rażąco poważnie — już od dawna chciałem siępana o coś zapytać.

Pan mi nie odpowie, jeżeli pan nie może lub nie chce —

Szemajah podszedł do stołu i bawił się szklanką od wina i migotaniem jego czerwieni; nie pił; zapewne bronił mu tego rytuałżydowski.

— Niech się pan śmiało pyta, panie Zwak.

— — Czy wie pan coś o żydowskiej nauce tajemnej, Kabale, panie Hillel?

— Bardzo niewiele. —

— Słyszałem, że istnieje dokument, za pomocą którego Kabałę można zrozumieć: takzwany Zohar — —

— Tak, Zohar, księga światłości. —

— A, widzi pan, tam on jest! — drwił Zwak — czy to nie jest wołającą o pomstę donieba niesprawiedliwością, że pismo, zawierające klucze do zrozumienia Biblii ido szczęścia wiekuistego —

Hillel przerwał mu:

— Niektóre tylko klucze.

— Dobrze, w każdym razie kilka — a więc, że to pismo, wskutek wysokiej ceny irzadkości, jest dostępne tylko dla bogatych? Że egzystuje, jak mi opowiadano, wjednym jedynym egzemplarzu, który przy tym jeszcze jest schowany w muzeumlondyńskim? i napisany do tego po chaldejsku, aramejsku, hebrajsku — czy jawiem zresztą jak? Czy ja miałem na przykład choć raz w życiu sposobność uczyć siętych języków albo pojechać do Londynu?

— Czy wszystkie swoje życzenia wytężał pan tak gorąco do tego celu? — zapytał Hillelz lekką ironią.

— Otwarcie powiedziawszy — nie — odparł Zwak, poniekąd zmieszany.

— Więc nie powinien się pan skarżyć — sucho odpowiedział Hillel — kto nie krzyczyo ducha każdą komórką swej istoty, jak ten, co się dusi, o powietrze, ten niemoże przejrzeć tajemnic boskich.

— Pomimo to powinna być wydana książka, zawierająca wszystkie klucze do zagadnieńtamtego świata, a nie niektóre tylko — błysnęło mi przez głowę, a ręka moja bawiłasię Pagadem, którego wciąż jeszcze nosiłem w kieszeni. Lecz zanim to pytanie ubrałem w słowa, już je Zwak wypowiedział. Hillel uśmiechnął się zagadkowo!

— Na każde pytanie, które człowiek w duchu zadaje, w tej samej chwili otrzymujeodpowiedź.

— Czy pan rozumie, co on przez to chce powiedzieć? — zwrócił się Zwak do mnie. Niedałem mu odpowiedzi i wstrzymałem oddech, aby nie uronić żadnego słowa Hillela.Szemajah mówił dalej:

— Całe życie jest to nic innego jak szereg pytań, przeobrażonych w formy, którenoszą same w sobie jądro odpowiedzi, oraz szereg odpowiedzi, które płynąbrzemienne pytaniami. Jeżeli ktoś co innego w tym widzi — jest głupcem.

Zwak uderzył pięścią w stół!

— Tak, pytania, które za każdym razem inaczej brzmiąi odpowiedzi, które każdy inaczej rozumie.

— Właśnie o to się rozchodzi — powiedział Hillel przyjaźnie. — Wszystkich ludzikurować jedną łyżką jest jedynie przywilejem lekarzy. Pytający otrzymuje tęodpowiedź, która mu jest potrzebna: inaczej stworzenie nie szłoby drogą swojejtęsknoty. Czy pan myśli, że nasze żydowskie pisma są tylko dla jakiegoś widzi misię pisane wyłącznie spółgłoskami? Każdy wyszukuje sobie skryte samogłoski,które zawierają tylko dla niego określoną myśl — żywe słowo nie powinnozamieniać się w martwy dogmat.

Właściciel teatru marionetek odparł z siłą:

— To są słowa, Rabbi, słowa! Nazwę się Pagad ultimo, jeżeli będę z tego mądry.

Pagad!! —

Słowo to uderzyło we mnie jak piorun. Ze zdziwienia o mało nie upadłem zkrzesła. Hillel unikał mego wzroku.

Pagad ultimo? Kto wie, czy się pan tak rzeczywiście nie nazywa, panie Zwak —uderzyły mnie jak z dalekiej odległości słowa Hillela.

— Nigdy nie można być siebie pewnym. Zresztą ponieważ mówimy właśnie o kartach, panie Zwak, czy gra pan w taroka?

— W taroka? Naturalnie. Od dzieciństwa.

— Dziwi mnie przeto, jak pan mógł się pytać o książkę zawierającą całą Kabałę,jeżeli pan ją miał już tysiące razy w ręku.

— Ja? Miałem w ręku? Ja?

Zwak chwycił się za głowę.

— Tak, pan! Czy panu nigdy nie wpadło na myśl, że tarok ma 22 atuty, właśnie tyle,co alfabet hebrajski liter? Czy nasze czeskie karty nie przedstawiają więcej niżtrzeba obrazków, które jawnie są symbolami: głupiec, śmierć, diabeł, sądostateczny? Jak głośno, kochany przyjacielu, chciałbyś właściwie, aby ci życiewrzeszczało w ucho swe odpowiedzi? Chociaż pan tego nie potrzebuje wiedzieć,lecz tarok lub tarot znaczy to samo, co żydowskie Tora— prawo, albo staroegipskie Tarut — Rozpytywana, a w starożytnym językuZend słowo tarisk — „żądam odpowiedzi”. — Lecz uczeni, zanim totwierdzenie postawią, powinni wiedzieć, że tarok pochodzi z czasów Karola VI. —I — jak Pagad jest pierwszą kartą w grze, tak człowiek jest pierwszą figurą wswojej książce obrazkowej, swoim własnym sobowtórem: hebrajska litera Alefzbudowana jest w kształcie człowieka, którego jedna ręka wskazuje niebo, drugajest opuszczona na dół, a to ma znaczyć: „Jak jest na górze, tak jest również ina dole; jak jest na dole, tak jest również i na górze”.

— Dlatego też powiedziałem poprzednio: kto wie, czy pan rzeczywiście nazywa sięZwak, a nie „Pagad”.

— Niech pan tego nie wywołuje — Hillel spojrzał przy tymnieznacznie na mnie, ja zaś przeczuwałem, jak pod jego słowami otwierała sięotchłań coraz nowych znaczeń — niech pan tego nie wywołuje, panie Zwak! Możnasię dostać w ciemne przejścia, z których jeszcze nikt, kto nie nosi przy sobiepewnego talizmanu, nie znalazł wyjścia. Podanie mówi, że pewnego razu trzech mężczyzn zstąpiło do państwa ciemności; jedenzwariował, drugi oślepł, tylko trzeci, Rabbi ben Akiba, wrócił zdrów i mówił, żespotkał tam samego siebie. Już niejeden, powie pan, spotykał samego siebie, np.Goethe zazwyczaj na moście, albo też w przejściu z jednego brzegu rzeki nadrugi, spoglądał sam sobie w oczy i nie wariował.

Lecz wtedy było to tylko odzwierciadlenie jego świadomości, a nie prawdziwysobowtór: nie to, co nazwano tchnieniem kości — „Habal Garmin”, o czym sięmówi: „Jak schodził on w grób, nie ulegając zgniliźnie, w swych zwłokach, takzmartwychwstanie w dzień sądu ostatecznego”. Wzrok Hillela zatapiał się corazgłębiej w moich oczach.

Nasze prababki mówią o nim: mieszka on wysoko ponad ziemią, w izbie bez drzwi,o jednym tylko oknie, skąd porozumienie się z ludźmi jest niepodobieństwem; ktogo zdoła oczarować i wysubtelnić, ten będzie samemu sobie dobrym przyjacielem.

Co poza tym tyczy się Taroka, to pan wie wszystko tak dobrze, jak ja: dlakażdego gracza karty mają inną wartość, lecz kto odpowiednio zastosuje atuty,ten wygra partię.

Teraz jednak chodźmy, panie Zwak! Chodźmy, wypije pan wszystkie wino mistrzowiPernathowi, a dla niego samego nic nie zostanie.

Nędza

Śnieżyca srożyła się przed moim oknem. Gwiazdki śniegu ścigały się w szykubojowym, jak drobni żołnierze w białych, kosmatych płaszczykach — przebiegającw przeciągu minuty jedna za drugą koło okien — wciąż w tym samym kierunku, jakwe wspólnej ucieczce przed nadzwyczaj złośliwym przeciwnikiem. Potem narazzgęściły się przy tej ucieczce, jakby z zagadkowych powodów nabrały wściekłejodwagi, zaszumiały znowu, aż z góry i z dołu nowe armie nieprzyjacielskienapadły na ich skrzydło i wszystko rozproszyły w obłąkanym wirze.

Zdawało mi się, że przeszły miesiące od tego niedawno minionego czasu, w którymprzeżywałem te dziwne rzeczy, i gdyby nie dochodziły mnie codziennie po kilkarazy coraz to nowe sprzeczne wieści o Golemie, które kazały mi przeżywaćwszystko na nowo, to mógłbym w chwilach zwątpienia podejrzewać, że stałem sięofiarą zamroczenia duszy. Z pstrych arabesek, w jakie osnuły mnie te zdarzenia,wyłoniło się w jaskrawych barwach to, co mi opowiadał Zwak o dotychczasniewyjaśnionym zamordowaniu tak zwanego „Wolnomularza”. Nie mogłem dokładniepojąć, jaki ma z tym związek dziobaty Lois, chociaż trudno mi było się otrząsnąćz mrocznego podejrzenia; prawie bezpośrednio potem, gdy Prokopowi wydawało się,że słyszy pod sztachetą kanału tajemniczy szmer, widzieliśmy chłopaka u,,Loisiczka”. Wszelako nie było powodu, by ów krzyk pod ziemią, który mógł byćrównież dobrze złudzeniem zmysłów, uważać za wołanie o pomoc jakiegoś człowieka.

Szerząca się przed moimi oczyma zawierucha śnieżna oślepiła mnie i zacząłemwszystko widzieć w tańczących smugach. Zwróciłem całą swoją uwagą na leżącąprzede mną gemmę. Twarz Miriam, rzuconą na woskowy model, chciałem przenieść nawspaniale błyszczący, błękitnawy selenit. — Cieszyłem się; był to przyjemnywypadek, że w zapasie swoich minerałów znalazłem coś tak odpowiedniego. Ciemnoczarna macica blendy rogowej nadawała kamieniowi prawdziwe światło, a konturybyły tak rzetelne, jak gdyby sama natura stworzyła to trwałe odbicie regularnychrysów profilu Miriam.

Początkowo zamierzałem wyryć z tego kruszcu kameę, przedstawiającą egipskiegoboga Ozyrysa i wizję Hermafrodyty z księgi Ibbur, którą w każdej chwili mogłem zuderzającą dokładnością w pamięci wywołać, co mnie wielce parło do twórczości,lecz po pierwszych nacięciach znalazłem takie podobieństwo do córki SzemajahaHillela, że projekt swój zmieniłem.

— Księga Ibbur! —

Wstrząśnięty odłożyłem rylec. Nie do pojęcia, co wdarło się w tym krótkim urywkuczasu w moje życie. Jak ktoś co się znalazł nagle w niezmierzonej pustyni,uczułem za jednym ciosem głęboką, bezwzględną samotność, oddzielającą mnie odreszty ludzi.

Czy mógłbym porozmawiać o tym, co przeżyłem, z jakimś przyjacielem — wyłączającHillela? W cichych godzinach minionych nocy wracało wprawdzie wspomnienie, żecałe moje lata młodzieńcze, począwszy od najwcześniejszego dzieciństwa, męczyłamnie aż do śmiertelnego udręczenia niewypowiedziana żądza dziwów, leżących pozakrainą śmiertelnych, lecz spełnienie moich marzeń przyszło jak rozwichrzona burza i stłumiło okrzyk radości mej duszy całym swym ciężarem.

Drżałem przed tą chwilą, w której przyjdę do siebie i wszystko, co się zdarzyłoza pełni swego życia, ujmę jako rzeczywistość. Lecz niechaj to jeszcze nie teraznastąpi. Wpierw spróbować rozkoszy: ujrzeć, jak dochodzi do przejrzystości to, cojest niewypowiedziane. Posiadam to w swojej mocy. Dość mi było tylko przyjść dosypialni i otworzyć kasetkę, w której leży książka Ibbur, dar świataniewidzialnego. Odkąd ta księga tutaj się znajduje, ręka moja dotknęła jej siętylko wtedy, gdy ukrywałem w niej listy Angeliny.

Na zewnątrz — tępy odgłos strącanych od wiatru mas śniegowych z dachów przerywałgłuchą ciszę, poza tym pokrywa śniegowa na chodnikach zagłuszała każdy dźwięk.Chciałem pracować w dalszym ciągu, wtem wzdłuż ulicy zabrzmiały ostre uderzeniapodków, aż widać było formalnie sypiące się skry.

Otworzyć okno i wyjrzeć na ulicę było niemożliwe: sople lodu spoiły silne jegobrzegi z murem, a szyby były do połowy zamarznięte. Ujrzałem tylko Charouska,stojącego na pozór zupełnie przyjaźnie przy kramarzu Wassertrumie — musieliwłaśnie rozmawiać ze sobą — spostrzegłem, jak osłupienie, malujące się na ichtwarzach, wzrastało; nie mówiąc nic, wlepili wzrok w powóz, którego moje oczydostrzec nie mogły. Przyszło mi przez myśl, że to mąż Angeliny. — To nie mogłabyć ona! Własnym ekwipażem przyjeżdżać tutaj do mnie — na Koguci Zaułek woczach wszystkich ludzi! To byłoby szaleństwem. — Lecz co odpowiem jej mężowi,gdyby to był on i znienacka mnie zapytał?

Zaprzeczę, naturalnie zaprzeczę. W mgnieniu oka przedstawiłem sobie wszelkiemożliwości: to może być tylko jej mąż. Otrzymał anonimowy list od Wassertruma —że ona tu jest na schadzce i użyła jakiejś wymówki: prawdopodobnie, że zamówiła u mnie jakąś kameę lub coś w tymrodzaju.

Wtem — zajadłe stukanie do drzwi — Angelina stanęła przede mną. Nie mogławymówić ani słowa, lecz wyraz jej twarzy zdradzał wszystko: nie potrzebowaławięcej się ukrywać. Pieśń była skończoną. Jednakże coś buntowało się we mnieprzeciwko temu wnioskowi. Nie przypuszczałem nawet, aby uczucie, iż jestem wstanie jej dopomóc, miało mnie okłamać. Zaprowadziłem ją do fotela. Nic niemówiąc, pogłaskałem ją po włosach; ona zaś, śmiertelnie znużona, jak dzieckoukryła głowę na mojej piersi. Słuchaliśmy trzasku palących się w piecu szczap ipatrzeliśmy, jak czerwona poświata na palenisku rozżarzała się i gasła, rozżarzała igasła — rozżarzała i gasła.

„Gdzie jest serce z czerwonego kamienia?” — dźwięczało w mej duszy. Zerwałemsię; gdzie jestem? Jak długo już ona tu siedzi?

Wypytywałem ją — ostrożnie, powoli, zupełnie wolno, aby nie przebudziła się iabym śledztwem swoim nie uraził bolesnej rany. Urywkami dowiedziałem się, cochciałem wiedzieć i ułożyłem to razem jak mozaikę:

— Mąż pani wie — —?

— Nie, jeszcze nie; wyjechał.

A więc rozchodziło się o życie doktora Saviolego —Charousek odgadł trafnie. A ponieważ rozchodziło się o życie Saviolego, niezaś jej — przyszła tu. Domyśliłem się, że ona już nie myśli, aby cokolwiekukrywać. Wassertrum był powtórnie u doktora Saviolego. Groźbą i siłą znalazł sobiedrogę aż do łoża chorego. A dalej! Dalej! Czego on chce od niego? Czego chce?ona to na wpół odgadła, na wpół przekonała się: on chce, aby — aby — chce, abySaviolemu stała się krzywda.

Teraz ona zna również powody dzikiej, nieprzytomnej nienawiści Wassertruma:doktor Savioli doprowadził niegdyś jego syna, okulistę, Wassory'ego do śmierci.Natychmiast, jak błyskawica, wpadła mi myśl; zbiec na dół i wszystko kramarzowi wyjawić; że Charousek zadał cios z zasadzki — a nie Savioli, który był tylko narzędziem. — — „Zdrada! zdrada!” zawyło mi wumyśle — „chcesz więc biednego suchotnika Charouska wydać na łup żądzy zemstytego łajdaka?” — Rozdarło się to we mnie na krwawiące połowy. — Potem myśl jakaśwypowiedziała mi lodowato i spokojnie rozstrzygnięcie: „Głupcze! w twoim rękujest wszystko! Starczy, gdy schwycisz pilnik z tego stołu, zbiegniesz na dół iuderzysz nim kramarza w gardło tak, aby koniec wyszedł od strony karku!” Sercemoje wydało okrzyk dziękczynny do Boga.

Badałem dalej:

— A doktor Savioli?

— Nie ma najmniejszej wątpliwości, że on samsobie zada śmierć, jeśli ona go nie ocali. Siostry miłosierdzia nie spuszczajągo z oczu, uśpiły go morfiną, lecz może nagle się obudzić — może właśnie teraz —i — i — nie, nie, ona musi iść, nie może stracić ani sekundy czasu — ona chcenapisać do męża — we wszystkim mu ustąpić — niech on zabierze jej dziecko,lecz Savioli będzie wyratowany, gdyż tym sposobem wytrąciłaby Aronowi z rękijedyną broń, którą ten posiada i którą grozi. Ona chce tajemnicę sama wyjaśnić,zanim tandeciarz ją zdradzi.

— Tego pani nie zrobi, Angelino! — krzyknąłem,wspomniawszy pilnik, a głos radości odmówił mi posłuszeństwa na myśl o mojejmocy. Angelina chciała się zerwać, zatrzymałem ją siłą. — Jeszcze tylko jedno:niech pani pomyśli nad tym, czy mąż pani uwierzy kramarzowi bez zastrzeżeń?

— Lecz Wassertrum ma dowody, zapewne moje listy i prawdopodobnie moją fotografię— wszystko, co było ukryte w biurku, obok w pracowni.

Listy? fotografie? biurko? — Nie wiedziałem już, co czynię: porwałem Angelinę wobjęcia i całowałem ją. W usta, czoło, oczy.

Jej jasne włosy rozpostarły się przed moim wzrokiem, jak złoty welon. Potemtrzymałem ją za szczupłe ręce i w przerywanych słowach powiedziałem, żeśmiertelny wróg Wassertruma — pewien biedny student czeski listy i inne rzeczyz wielką ostrożnością zabrał, że są one w moim posiadaniu i dobrze utajone.Rzuciła mi się na szyję, śmiała się i przez chwilkę płakała. Całowała mnie.Pobiegła do drzwi. Wróciła raz jeszcze i znów mnie całowała. Potem zniknęła.Stałem jak ogłuszony i wciąż czułem na twarzy oddech jej ust. Słyszałem turkotkół powozu na bruku i wściekły galop podków. Po minucie wszystko ucichło. Jakgrób. Również i we mnie.

Wtem za mną cicho zaskrzypiały drzwi; w pokoju stał Charousek.

— Wybaczy pan,panie Pernath, długo stukałem, lecz pan zdaje się nie słyszał. — Kiwnąłem tylkogłową milcząco.

— Spodziewam się, że pan nie sądzi, jakobym się pogodził zWassertrumem dlatego, że przed chwilą widział pan, jak z nim rozmawiałem? —Szyderczy uśmiech Charouska mówił mi, że okrutnie sobie zażartował. — Amianowicie, powinien pan wiedzieć, szczęście mi sprzyja; ta kanalia tam na dolechce mnie ująć za serce, mistrzu Pernath. — — To szczególna rzecz, że głos krwi...— dodał cicho, na wpół do siebie. Nie rozumiałem, co chciał przez to powiedzieć iprzyjąłem, jak gdybym się przesłyszał. Podniecenie, przez jakie przeszedłem,jeszcze zbyt silnie mną wstrząsało.

— Aron chciał mi podarować palto, mówiłwciąż głośno Charousek. — Naturalnie z podziękowaniem nie przyjąłem. Dość mi jużgorąco w mojej własnej skórze. A potem wcisnął mi pieniądze.

— Pan jeprzyjął?! — chciało mi się wyrwać, lecz szybko zatrzymałem język na uwięzi. Napoliczkach studenta ukazały się okrągłe czerwone plamy.

— Pieniądze, ma sięrozumieć, przyjąłem.

Zakręciło mi się w głowie!

— Przy — przyjął? — zabełkotałem.

— Nigdy nieprzypuszczałem, żeby na ziemi można było doznać takiej radości! — Charousekzatrzymał się na chwilę i zrobił minę cudaczną. — Czy to nie jest uczuciewzniosłe: widzieć w gospodarstwie natury ekonomiczny palec „MateczkiOpatrzności”, zarządzający mądrze i przezornie? — Mówił jak pastor, pobrzękujączarazem pieniędzmi w kieszeni — zaprawdę, uważam za święty obowiązek, abyskarb, powierzany mi przez dobrotliwą rękę, przeznaczyć kiedyś co do halerza ifeniga na cel możliwie najszlachetniejszy.

Czy był pijany? Może oszalał? Charousek zmienił nagle ton:

— W tym właśnie leży szatański komizm, że Wassertrumsam sobie zapłacił za — lekarstwo. Czy pan tego nie spostrzega?

Zamroczyło mniejakieś przeczucie tego, co się kryje w mowie Charouska i zaczęło mi świtać wjego rozgorączkowanym wzroku.

— Zresztą zostawmy to, mistrzu Pernath. Musimyprzedtem załatwić sprawy bieżące. Przed chwilą, ta dama, to była „ona”? Co jejznów przyszło na myśl, aby tutaj zajeżdżać tak jawnie?

OpowiedziałemCharouskowi, co się stało.

— Wassertrum na pewno nie ma żadnych dowodów w ręku —przerwał mi wesoło — gdyż powtórnie nie przeszukiwałby dzisiaj rano pracowni.Zadziwiające, że pan go nie słyszał!? Całą godzinę był sam wewnątrz.

Zadziwiłomnie, skąd Charousek może wiedzieć wszystko tak dokładnie, co mu teżpowiedziałem.

— Czy mogę? — Dla wyjaśnienia wziął ze stołu papierosa, zapalił go i tłumaczył misprawę. — Widzi pan, jeżeli otworzy pan teraz drzwi, to ciąg powietrza, wiejący zklatki schodowej, przyniesie ze sobą stamtąd dym tytoniowy. To jest zapewnejedyne prawo natury, które Wassertrum zna dokładnie i na wszelki wypadekumieścił on w murze frontowym pracowni — jak pan wie, ten dom należy do niego —małą, ukrytą, otwartą framugę: rodzaj wentylacji, a wewnątrz niej czerwoną chorągiewkę. Gdy tylko ktośkolwiekwchodzi do pokoju lub opuszcza go, to znaczy otwiera drzwi, Wassertrum todostrzega z dołu po silnym trzepotaniu chorągiewki. Jednakże wiem ja równieżdobrze — dorzucił sucho Charousek — co mam wtedy czynić, i mogę to dokładnieobserwować z nory piwnicznej naprzeciwko, w której łaskawy los wspaniałomyślniepozwala mi mieszkać. — Milutki żarcik z wentylacją jest wprawdzie patentemczcigodnego patriarchy, lecz również i dla mnie jest to już od lat dostępne.

— Jakąż nadludzką nienawiść musi pan czuć do niego, jeżeli pan czatuje tak nakażdy jego krok? A do tego, jak pan mówi, od dawna! dorzuciłem.

— Nienawiść?Charousek zaśmiał się spazmatycznie. Nienawiść? Nienawiść to zbyt słabewyrażenie. Słowo, które by określało moje uczucie względem niego, musi być dopierostworzone. — Nienawidzę jego krew.

— Czy pan to rozumie? Węszę, czuję to jak dzikie zwierzę, gdy choć jedna kroplajego krwi płynie w żyłach jakiegoś człowieka — i — zacisnął zęby — to zdarza się,,czasami” tutaj w Getcie. — Od wzburzenia niezdolny mówić dalej, podbiegł do oknai zaczął przez nie wyglądać.

Słyszałem, jak tłumił sapanie. Przez chwilę milczeliśmy obaj.

— Halo! Cóż tojest? — zerwał się nagle i natychmiast skinął na mnie. — Prędko, prędko! Czy mapan lornetkę albo coś w tym rodzaju?

Głuchoniemy Jaromir stał przed wejściem do kramu i o ileśmy się z jego migówmogli domyślić, prosił Wassertruma, aby kupił od niego jakiś mały błyszczącyprzedmiot, który był na wpół ukryty w ręku chłopca. Wassertrum poskoczył na tojak sęp i cofnął się do swojej jamy. W chwilkę potem wybiegł z powrotem,śmiertelnie blady i porwał Jaromira za piersi: jęli się pasować ze sobą zażarcie. — Naraz Wassertrum puścił go i zdawał się rozważać. — Zajadle gryzł swojągórną, zajęczą wargę. Rzucił w naszą stronę śledczym wzrokiem i spokojniepociągnął Jeromira za rękę do swego sklepu. Czekaliśmy jakiś kwadrans: zdawałosię, że handel nie dojdzie do skutku. W końcu głuchoniemy wyszedł z zadowolonąminą i ruszył precz z tandeciarzem.

— Co pan sądzi o tym? — zapytałem. — Zdaje się,że to nic ważnego. Prawdopodobnie biedny chłopak posrebrzył jakiś wyżebranyprzedmiot.

Student nie dał mi żadnej odpowiedzi i milcząc usiadł przy drzwiach.Widocznie nie przypisywał tej transakcji żadnego znaczenia, gdyż po przerwiezaczął dalej rozwijać kwestię, na której się zatrzymał:

— Tak. A więcpowiedziałem, że nienawidzę jego krew. Niech mi pan przerwie, mistrzu Pernath,gdy będę znów zbyt popędliwy. Chcę traktować rzecz na zimno. Nie mogę trwonićswych najlepszych uczuć. Zresztą później bywa mi czczo. Człowiek z poczuciemwstydu powinien rozmawiać chłodnymi słowami, a nie z patosem, jak prostytutka —albo poeta. Odkąd świat istnieje, nikomu nie przyszłoby na myśl z żalu,,załamywać ręce”, gdyby aktorzy nie stosowali tego gestu jako szczególnie,,plastycznego”.

Domyśliłem się, że mówił to jedynie w tym celu, aby zachować spokój wewnętrzny.Nie udawało mu się to bynajmniej. Nerwowo biegał po pokoju, chwytał wszystkiemożliwe przedmioty i w roztargnieniu stawiał je z powrotem na miejscu. Potem wjednej chwili wrócił do swego tematu:

— Najmniejszym, mimowolnym ruchem człowiekakrew ta zdradza się przede mną.

— Znam dzieci, które są podobne do „niego” i uchodzą za jego dzieci, jednakże niesą one tego samego rodu; złudzić mnie niepodobna. Długie lata nie wiedziałem,że doktor Wassory jest jego synem, lecz ja to, mógłbym powiedzieć, zwęszyłem.Jeszcze jako młody chłopiec, gdy nie mogłem nawet przeczuć, jaki jest stosunekWassertruma do mnie (jego wzrok przez sekundą spoczął na mnie badawczo),posiadłem ten dar. Kopano mnie nogami, bito, że nie ma chyba miejsca na moimciele, które by nie wiedziało, co to jest szalony ból — głodzono mnie i pić niedawano, aż stałem się na wpół niespełna rozumu i pożerałem zbutwiałą ziemię, lecznigdy nie mogłem nienawidzić tych, którzy mnie dręczyli. Po prostu nie mogłem.Nie było już więcej miejsca we mnie na nienawiść. — Czy pan rozumie? Cała mojaistota była nią nasycona. Wassertrum nie uczynił mi nigdy nawet najmniejszejprzykrości — chcę przez to powiedzieć, że wtedy, gdy jako ulicznik rozbijałemsię po ulicach, nigdy mnie nie uderzył ani nie popchnął, ani nigdy mnie nie zelżył— a jednak wszystko, co we mnie wre żądzą zemsty i wściekłością, wyło przeciwniemu. Tylko przeciw niemu.

— Zadziwiające jednak pomimo to, że jako dziecko nigdy nie wypłatałem mu żadnegofigla; gdy inni to robili, natychmiast się wycofywałem. Lecz całe godziny mogłemstać w przejściu bramy, ukryty za drzwiami i przez szparę patrzeć nieruchomo wjego twarz, aż od niewytłumaczonego uczucia zemsty czarno mi się robiło woczach. Przypuszczam, że wtedy właśnie położyłem kamień węgielny tegojasnowidzenia, które budzi się we mnie natychmiast, gdy wchodzę w styczność zistotami, a nawet rzeczami, które są z nim w jakimś związku. Wszystkie jego ruchy,sposób, w jaki nosi chałat, jak bierze w rękę rzeczy, jak kaszle, jak pije itysiące innych gestów: wszystkiego tego nieświadomie musiałem nauczyć się napamięć tak, aby wżarło mi się w duszę, abym wszędzie na pierwszy rzut oka zwszelką pewnością mógł rozpoznać jego dziedziczne ślady.

— Później stawało się to u mnie czasami prawie że manią: wyrzucałem precz niewinne przedmioty, gdyż dręczyła mnie myśl, że możejego ręka się ich dotknęła — inne znowu przypadły mi do serca; kochałem je jakprzyjaciół, życzących mu złego.

Charousek na chwilę zamilkł. Ujrzałem, jak nieprzytomny spoglądał w próżnię.Palce jego mechanicznie głaskały pilnik leżący na stole.

— Gdy potem paru litościwych nauczycieli złożyło się dla mnie i studiowałemfilozofię i medycynę — gdy przy tym nauczyłem się sam myśleć — wtedy doszedłempowoli do świadomości, co to jest nienawiść.

— Tak głęboko nienawidzieć, jak ja, możemy tylko coś, co jest częścią nas samych.A gdy potem sięgać jąłem dalej — powoli dowiedziałem się wszystkiego — czymbyła moja matka — i — musi być, jeżeli — jeżeli jeszcze żyje — i że moje ciało —odwrócił się, abym nie mógł dojrzeć jego twarzy — jest pełne jego wstrętnejkrwi — no tak, Pernath, dlaczego pan ma o tym nie wiedzieć: on jest moim ojcem! ---wtedy stało mi się jasnym, gdzie jest źródło — — — — Czasami wydaje mi się, jakotajemniczy jakiś związek z tym wszystkim, fakt, że jestem suchotnikiem i muszępluć krwią: moje ciało broni się przeciwko wszystkiemu, co jest od niego iodwraca się od siebie ze wstrętem.

— Często moja nienawiść nawiedzała mnie we śnie i starała się pocieszyć mniewidokiem wszystkich możliwych katuszy, które pragnąłem „mu” wyrządzić, leczzawsze wypłaszałem je sam, gdyż pozostawiały mi miły, obcy posmakniezaspokojenia. Gdy pomyślę o sobie i muszę się dziwić, że nie ma zupełnienikogo i nic na świecie, kogo bym nienawidził — a przynajmniej był w stanienazwać antypatycznym, z wyjątkiem „niego” i jego rodu — to wkrada się często wemnie odrażające uczucie: mógłbym być tym, co nazywają „dobrym człowiekiem”. Lecz na szczęście tak nie jest. — Powiedziałem już panu, że nie ma we mnie już nanic więcej miejsca.

Lecz niech pan nie myśli, że rozgoryczył mnie tak smutny los. (Co on uczynił zmoją matką, dowiedziałem się o tym dopiero w późniejszych latach) — przeżyłemjedyny dzień radości, dzisiaj już odległy i zaciemniony, co zresztą dozwolonejest każdemu śmiertelnikowi. Nie wiem, czy pan zna wewnętrzną, prawdziwą, gorącąpobożność — dotychczas również jej nie znałem — lecz gdy w tym dniu, w którymWassory sam sobie śmierć zadał, stałem na dole przy sklepie i widziałem, jak,,on” otrzymał tą wiadomość: przyjął ją „zdrętwiały”, jak laik nieznającyprawdziwego teatru życia, całą godzinę stał bez czucia, wysunął troszeczkę wyżejponad zęby swoją zajęczą szczękę i gdy wzrok tak jakoś, tak — tak — tak jakośspecjalnie zagłębił w siebie — — — — to uczułem zapach kadzidła od powiewuskrzydeł archanioła. — —

Czy zna pan obraz Matki Boskiej Łaskawej w kościele Tyńskim? Tam rzuciłem sięna ziemię i ciemność raju owionęła moją duszę. — — — —

Patrząc na Charouska, który tak stał, a którego wielkie, rozmarzone oczy byłypełne łez, wpadły mi na myśl słowa Hillela, jak niepojętą ciemnością osnuta jestdroga, którą kroczą bracia śmierci.

Charousek mówił dalej:

— Zewnętrzne okoliczności, które „usprawiedliwiają” mojąnienawiść, albo które mogłyby się wydawać zrozumiałe i mózgom wszystkichpłatnych sędziów, zapewne nie będą dla pana ciekawe: fakty przedstawiają sięjak kamienie milowe, a jednak są to tylko puste skorupy od jaj. Są one nibynatrętny odgłos korków od szampana, co chyba tylko człowiek o słabym umyśleuważa za istotę uczty.

Wassertrum zmuszał moją matkę wszelkimi piekielnymi środkami, jak to było jegoprzyzwyczajeniem, stosować się do jego woli — jeżeli nie gorzej. A potem, potem — a więc tak — a potem sprzedał ją — do domupublicznego — — — co nie jest trudne, skoro ma się radców policyjnych zaprzyjaciół — lecz nie dlatego, żeby nią był znudzony, o nie! Znam wszystkieskrytki jego serca: on ją sprzedał w tym dniu, w którym pełen przerażeniaprzekonał się, jak ją gorąco w rzeczywistości kocha. Taki jak on postępujena pozór niedorzecznie, lecz zawsze równomiernie. Chomikowa jego istota tylkokwiczy, aby ktoś przyszedł do jego kramu i kupił od niego cokolwiek, a przy tymza drogie pieniądze. Czuje wyłącznie potrzebę złapania czegoś. — Najchętniejchciałby na wskroś przesiąknąć tym pojęciem „mieć”, a gdyby mógł w ogóle wymyślećsobie jakiś ideał, to byłoby tylko to, co by się kiedyś zamieniło w oderwanąideę „posiadania”.

I wtedy to rozrosła się w nim aż do rozmiarów olbrzymiej góry obawa: „nie byćpewnym samego siebie” — nie, żeby chciał ofiarować coś miłości, ale żeby byłzmuszony do tego; i przeczuwać w sobie obecność czegoś niewidzialnego, co jegowolę, lub to, czym by pragnął, aby było jego wolą, tajemnie spętało więzami. — Taksię zaczęło.

Co potem nastąpiło, stało się automatycznie:tak jak szczupak, chce czy nie chce — musi mechanicznie chwycić gębą — gdy wewłaściwym czasie przypływa koło niego jaki błyszczący przedmiot. Sprzedaż mojejmatki wydała się Wassertrumowi zupełnie naturalnym następstwem rzeczy.

Zaspokoiła ona resztki drzemiących w nim właściwości: żądzę złota i złośliwąrozkosz samoudręczenia. — — —

— Wybaczy pan, mistrzu Pernath — głos Charouskazabrzmiał nagle trzeźwo i tak silnie, że się zląkłem — wybaczy pan, że mówię otym tak przerażająco mądrze, lecz gdy się jest w uniwersytecie, to przechodziprzez ręce mnóstwo przerafinowanych książek; pomimo woli wpada się w akademicki sposób wyrażenia.

Aby zrobić mu przyjemność, zmusiłem się do uśmiechu; wewnętrznie czułem bardzodobrze, że student walczy ze łzami.

Muszę mu jakoś pomóc, pomyślałem, przynajmniej spróbować ulżyć mu w gorzkiejnędzy, o ile to leży w mojej mocy. Niespostrzeżenie wyjąłem z komody banknot stuguldenowy, jedyny, który miałem jeszcze w domu i włożyłem mu do kieszeni.

— Gdykiedyś w przyszłości znajdzie się pan w lepszych warunkach i spełni swojepowołanie jako lekarz, spokój zawita do pana, panie Charousek — powiedziałem,aby rozmowę skierować na łagodniejsze tory — Czy prędko pan zda doktorat?

— Wkrótce. Jestem to winien swoim dobroczyńcom. Ale to rzecz bezcelowa, gdyż mojedni są policzone.

Chciałem uczynić zwykły zarzut, jakoby widział zbyt czarno, ale on, uśmiechającsię, odparł:

— Tak jest najlepiej. Nie może to być żadna przyjemność, udawać po kuglarskulekarza i jeszcze pozyskać dla siebie tytuł szlachecki jako dyplomowanytruciciel studzien. — — Przy tym — dodał ze swoim szubienicznym humorem —niestety wszelkie dalsze działanie błogotwórcze zakazane mi jest po tej stronieGetta — chwycił za kapelusz. — Teraz nie chcę już więcej śledzić. Albo możejest jeszcze co do powiedzenia w sprawie Saviolego? Nie sądzę. Proszę jednak,niech mnie pan zawiadomi, jeżeli się pan dowie czego nowego. Najlepiej niech pantu na oknie zawiesi lustro na znak, że mam pana odwiedzić. Do mnie — do piwnicyniechaj Pan w żadnym razie nie przychodzi. Wassertrum zaraz poweźmiepodejrzenie, że my coś mamy ze sobą. — Jestem zresztą ciekawy, co on terazuczyni, skoro zobaczył, że ta dama była u pana. Powiedz pan po prostu, żeprzyniosła panu jakiś klejnot do naprawy, a gdyby się zanadto przyczepiał, to udawajrozgniewanego.

Nie nadarzyła się jakoś żadna właściwa sposobność, by Charouskowi wcisnąćbanknoty; wziąłem więc znowu wosk do modelowania z okna i rzekłem:

— Pozwól pan,odprowadzę pana trochę po schodach — Hillel na mnie czeka — skłamałem.

— Pan jest z nim zaprzyjaźniony? — zapytał.

— Trochę. Czy pan go zna? — — Albo może pan nie ma zaufania — zdaje się, żem sięmimo woli uśmiechnął — i do niego także? Niechże Bóg pana broni!

— Czemuż Pan mówi to tak poważnie?

Charousek chwilę zwlekał i namyślał się.

— Sam nie wiem, dlaczego. Musi to być coś nieświadomego: ile razy napotykam go naulicy, chciałbym najlepiej zejść z bruku i uklęknąć przed nim jak przedksiędzem, który niesie hostię. Widzi pan, mistrzu Pernath, jest to człowiek,który w każdym swoim atomie — stanowi przeciwieństwo Wassertruma. Uchodzi on na przykładtu w dzielnicy wśród chrześcijan, który jak zawsze, tak i w tym wypadku są źlepoinformowani — za skąpca i tajemnego milionera, gdy właśnie jest niewymowniebiedny.

— Biedny? — zawołałem przerażony.

— O ile tylko można być biednym. Słowo „brać” zna on, jak sądzę, wyłącznie zksiążek; ale gdy pierwszego dnia każdego miesiąca powraca z „ratusza”, wtedyżebracy żydowscy biegną za nim, wiedząc, że on pierwszemu lepszemu z nich całąswoją skąpą zapłatę wciśnie do ręki — i w parę dni potem wraz ze siostrą będągłodni. — Jeżeli jest prawdą, co mówi prastara legenda w Talmudzie, że zdwunastu pokoleń żydowskich dziesięć jest przeklętych, a dwa święte: to Hilleljest wcieleniem tych dwóch pokoleń świętych, gdy Wassertrum wciela wszystkiepozostałe razem. — Czy pan zauważył, jakie to Wassertrum miny stroi, gdy Hillelkoło niego przechodzi? — Bardzo ciekawe, mówię panu. Uważa pan, taka krew nie może sięnigdy przemieszać: dzieci przychodziłyby na świat umarłe. Przypuszczając, żematki nie umarłyby przedtem ze zgrozy. Hillel zresztą jest to jedyny, któremuWassertrum się nie narzuca; — uchodzi przed nim jak przed ogniem. Sądzić należydlatego, że Hillel oznacza dla niego coś niepojętego, coś doskonalenieodgadnionego. Może też przeczuwa w nim kabalistę.

Zeszliśmy tymczasem w dół po schodach.

— Czy pan sądzi, że dzisiaj jeszcze istnieją kabaliści — i że w ogóle z Kabały dasię co wyciągnąć? — pytałem, czekając z natężeniem, co też on mi powie, alezdawało się, że nawet nie słyszał moich słów.

Powtórzyłem pytanie.

Charousek spiesznie się odwrócił i wskazał na drzwi na piętrze urobione z desekskrzyniowych.

— Masz tu pan nowych współlokatorów. Jest to wprawdzie żydowska, ale biednarodzina: półobłąkany — meszugen muzyk Neftali Szafranek, z córką, zięciem iwnuczętami. Kiedy jest ciemno — i kiedy on sam zostaje z małymi dziewczynkami,wtedy przychodzi na niego pomieszanie zmysłów. Obwiązuje dzieci aż do małegopalca, ażeby mu nie uciekły, pomieszcza je w starym kojcu i naucza je „śpiewu”,jak mówi, aby później mogły sobie zarabiać na życie — to znaczy uczy jenajszaleńszych piosenek, jakie istnieją, teksty niemieckie, kawałki, które stądi zowąd pochwytał w mroku swego stanu duchowego, a które ma za pruskie hymnybojowe lub coś podobnego. Istotnie brzmiała stamtąd osobliwa, cicha muzyka.Skrzypce straszliwie i głośno skomlały ciągle w jednym i tym samym tonie, nibytracz, co piłuje drzewo; towarzyszyły zaś mu dwa cieniusieńkie głosiki dziecięce.

Frau Pick, frau HockKrau Kle — pe — tarsch, se stehen beirenondund schmu — sen allerhond — —”.

Było to zarazem szalone i komiczne — i mimo woli musiałem się głośno uśmiechnąć.

— Zięć Szafranek — którego żona na targu jajecznym sprzedaje na szklanki sokogórkowy dzieciom szkolnym — przez cały dzień biega po rozmaitych kantorach —mówił dalej jakby gniewnie Charousek — i żebrze dla siebie o stare markipocztowe. Marki potem sortuje, a gdy znajdzie takie, co przypadkowo tylko ubrzegu są stemplowane, składa je z sobą i odpowiednio rozcina. Niestemplowanekawałki skleja razem i sprzedaje za nowe. Z początku interes kwitnął i nierazdawał prawie florena dziennie, ale w końcu wpadli na to wielcy przemysłowcyżydowscy z Pragi — i zaczęli sami to robić. Tak zabrali sobie śmietankę.

— Czy pan by starał się zapobiec nędzy, panie Charousek, gdyby pan miał nadmiarpieniędzy? — zapytałem gwałtownie. Staliśmy u drzwi Hillela — a ja zastukałem.

— Czy pan mnie uważa za istotę tak pospolitą, abyś pan mógł myśleć, że tego bymnie czynił? — odparł zmieszany.

Kroki Miriam zbliżały się coraz bardziej i czekałem, aż ona klamkę naciśnie;wówczas szybko mu wcisnąłem banknot do kieszeni i rzekłem:

— Nie, panieCharousek, ja nie sądzę pana w ten sposób, ale pan musiałby mnie uważać zaczłowieka pospolitego, gdybym tej rzeczy zaniedbał.

Zanim ten cokolwiek mógł odpowiedzieć, uścisnąłem mu rękę i zawarłem drzwi zasobą. W chwili, gdy Miriam witała się ze mną, nasłuchiwałem, co on zrobi.

Chwilę stał na miejscu, lekko zaszlochał i powoli, wahającym krokiem zeszedł wdół po schodach. Niby ktoś, co się musi trzymać za poręcz.

Po raz to pierwszy byłem w pokoju Hillela.

Nie miał on żadnej ozdoby, jak więzienie. Podłoga była czysta i białym piaskiemposypana. Żadnych mebli prócz dwóch krzeseł, stołu i komody. Drewniany słup nalewo i na prawo koło ściany.

Miriam siedziała na przeciw mnie koło okna, ja zaś jąłem ugniatać wosk modelowy.

— Czy trzeba koniecznie mieć przed sobą twarz, aby uchwycić podobieństwo? —zapytała nieśmiało, jakby tylko po to, by przerwać milczenie.

Trwożliwie unikaliśmy spojrzeń nawzajem. Nie wiedziała, w którą stronę maskierować oczy w żalu i wstydzie dla nędzarskiego wyglądu pokoju, a mnie paliłusta wyrzut, że się nie troszczyłem o to, jak żyła ona i jej ojciec.

Ale cokolwiek bądź musiałem odpowiedzieć.

— Nie tyle, aby utrafić podobieństwo, ile aby porównać, czy też wewnętrzniedobrze się twarz widziało — mówiłem i w czasie mowy czułem, jak z gruntufałszywym było wszystko, com mówił.

Długie lata, jak tępy i ograniczony umysł, szedłem za błędną zasadą malarską, żenależy studiować naturę zewnętrzną, aby móc tworzyć artystycznie. Dopiero,kiedy mnie Hillel owej nocy przebudził, rozwinęło się we mnie widzeniewewnętrzne: prawdziwa moc widzenia z zamkniętą powieką, a która natychmiastgaśnie, gdy otworzysz oczy — dar, który wszyscy sądzą, że posiadają, a którego namiliony nikt nie posiada rzeczywiście.

Jakże mogłem mówić o możliwości, chcąc mierzyć nieomylną wskazówkę wizjiduchowej brutalnymi środkami widzenia naocznego?

Miriam, zdawało się, myśli podobnież: tak mogłem sądzić ze zdumienia, jakie sięmalowało na jej twarzy.

— Nie powinna pani tego brać dosłownie — starałem się uniewinnić.

Z wielką uwagą przyglądała się, jak ja rylcem pogłębiałem formę.

— Musi to być niezmiernie trudna rzecz — wszystko to najdokładniej przenosić nakamień.

— To tylko mechaniczna robota. Prawie nic. Przerwa.

— Czy będę mogła zobaczyć gemmę, gdy ją pan wykończy? — zapytała.

— Dla pani jest przeznaczona, Miriam.

— Nie, nie. To nie idzie — — to — to — widziałem, jak jej ręce nerwowo sięporuszały.

— Takiej drobnostki nie chce pani przyjąć ode mnie? — przerwałem jej nagle. —Chciałbym, powinien bym dla pani zrobić daleko więcej.

Szybko odwróciła twarz ode mnie.

Co też ja powiedziałem złego? Musiałem ją głęboko urazić. Tak to brzmiało,jakbym chciał zrobić aluzję do jej ubóstwa.

Czy mógłbym to czymś upozorować? Czy nie byłoby to gorzej?

Zacząłem próbę.

— Miriam, proszę, niech mnie pani posłucha spokojnie. Proszę o to — winien jestempani ojcu tak nieskończenie wiele — pani tego nie może ocenić.

Patrzyła na mnie niepewnie; widocznie nie rozumiała.

— Tak, tak: nieskończenie wiele. Więcej niż życie.

— Że on panu raz dopomógł, kiedy pan zemdlał? Ależ to rozumiało się samo przezsię.

Czułem to: nie wiedziała, jaka nić mnie łączyła z jej ojcem. Ostrożnie badałem,jak daleko mogę iść, nie zdradzając tego, co on przed nią zamilczał.

— Daleko wyżej niż pomoc zewnętrzną — powiedziałem — należy cenić wewnętrzną. Myślęo pomocy, która promienieje z duchowego wpływu jednego człowieka na drugiego. Czy pani rozumie, co ja chcę, przez to powiedzieć,Miriam? — Można kogoś uleczyć duchowo, nie tylko cieleśnie, Miriam.

— I to właśnie —.

— I to właśnie uczynił dla mnie ojciec pani — ująłem ją za rękę. — czy więc paninie rozumie, jakie to dla mnie musi być serdeczne życzenie — zgotować jakąśprzyjemność jeżeli nie jemu, to przecież komuś, co stoi tak blisko niego, jakpani. Czy pani ma choćby najmniejsze zaufanie do mnie? Czyli nie ma pani żadnegożyczenia, które mógłbym pani wypełnić?

Potrzęsła głową:

— Czy pan sądzi, że ja się tutaj czuję nieszczęśliwą?

— Bynajmniej. Ale może pani ma niekiedy troski, które mógłbym usunąć? Pani jestobowiązana, słyszy pani — obowiązana powiadomić mnie o tym. Dlaczego obojemieszkacie w ponurej, ciemnej uliczce, jeżeli nie jesteście do tego zmuszeni?Przecież pani jest tak młoda, Miriam, i — —.

— Sam pan tu mieszka, panie Pernath — przerwała z uśmiechem — cóż pana wiąże z tymdomem?

Byłem zdumiony. Istotnie, tak, to prawda. Dlaczego ja właściwie żyłem tutaj?Nie mogłem sobie wyjaśnić, co mnie łączy z tym domem — powtarzałem sobienieprzytomnie. Nie mogłem znaleźć żadnego wyjaśnienia i na chwilę zapomniałem,gdzie jestem. Znalazłem się porwany nagle gdzieś daleko: byłem w jakimś ogrodzie— doleciał mnie czarodziejski zapach kwitnących bzów — widziałem z góry miasto.

— Czy dotknęłam jakiej rany? Czy uraziłam pana? — dopłynął mnie z dala, z dalagłos Miriam.

Pochyliła się nade mną i niespokojnie, badawczo w twarz mi spojrzała.

Musiałem dłuższy czas siedzieć tak w odrętwieniu, że się niemal o mniezatrwożyła.

Chwilę jakąś kołysało się coś we mnie na prawo i na lewo, w końcu gwałtowniedrogę sobie przerwało, opanowało mnie — i całe serce otwarłem przed Miriam.

Opowiedziałem jej, jak drogiemu, staremu przyjacielowi, z którym całe życieprzepędziłem i przed którym nie ma żadnej tajemnicy, jak to było ze mną i w jakisposób mimo woli z opowiadania Zwaka dowiedziałem się, że w ubiegłych latachbyłem obłąkany i pozbawiony wspomnienia przeszłości; — jak w ostatnich czasachzaczęły we mnie budzić się obrazy, tkwiące korzeniem w tych dniachzapomnianych; jak nachodzą mnie coraz częściej a częściej i że drżę z trwogiprzed tą chwilą, gdy wszystko mi się na nowo objawi i gdy mnie zacznie szarpać nanowo.

Przemilczałem tylko to, co się łączyło ze stosunkiem do Hillela i moje przeżyciaw podziemnych przejściach — i wszystko pozostałe.

Zwróciła się do mnie bardzo blisko i słuchała mnie z zapartym oddechem głębokowzruszona, co działało na mnie niewymownie dobrze.

Nareszcie znalazłem człowieka, przed którym mogłem się wywnętrzyć, gdy mi zbytciężkim się stanie moje osamotnienie duchowe. Niewątpliwie, był jeszcze Hillel,ale ten wydawał mi się istotą jakby poza obłokami, która się ukazywała iznikała jak światło, do której nie mogłem dosięgnąć, gdy tęskniłem.

Powiedziałem to jej i zrozumiała mnie. I ona tak go widziała, chociaż był to jejojciec. Miał on dla niej miłość nieskończoną — równie jak ona dla niego.

— A jednak jestem z nim przedzielona jakby ścianą ze szkła — zwierzyła mi się — której nie jestem w stanie przestąpić. Tak jest od chwili, gdy zaczęłam myśleć. Kiedy jako dziecko widziałam go stojącego we śnie przy moim łożu, zawszezdawało mi się, jakoby nosił szatę wielkiego kapłana, złotą tablicę Mojżesza zdwunastu na niej kamieniami na piersi, a błękitne świetlane promienie szły mu ode skroni. — Sądzę, że jego miłość jest z tych, co idą poza grób — izbyt wielka, byśmy mogli ją objąć.

Toż samo mówiła moja matka, gdy się jej potajemnie zwierzałam. —Wzdrygnęła się naraz, jakby dreszcz przeszedł całe jej ciało.

Niech pan będzie spokojny, to jest nic. Tylko wspomnienie. Kiedy moja matkaumarła — jedynie ja wiem, jak on ją kochał, choć byłam wtedy dopiero dzieckiem —sądziłam, że serce pęknie mi z bólu, pobiegłam do niego, i wcisnęłam się w jegosurdut, chciałam krzyczeć, ale nie mogłam, gdyż wszystko się we mnie załamało —i — i oto — — — znów jakby lodem ścina mi się grzbiet, kiedy o tym pomyślę — —— spojrzał na mnie z uśmiechem, pocałował mnie w czoło i pociągnął mi rękę nadoczami. — — — I od tej chwili do dziś wszelkie cierpienie z powodu śmierci mejmatki jak gdyby rozprysło się i roztopiło we mnie. Łzy jednej nawet nie byłam wstanie wylać, gdy ją pochowano; widziałam słońce jakby promienną rękę Boga naniebie i dziwiłam się, dlaczego ludzie płaczą. Ojciec mój szedł za trumną, kołomnie, a gdy spoglądałam, wciąż uśmiechał się łagodnie i czułam, jaka zgrozaprzenikała tłum na ten widok.

— Pani jest szczęśliwą, Miriam? Zupełnie szczęśliwą? Czy nie jest to uczuciejakiejś rzeczy strasznej myśleć, że pani ma za ojca istotę, która tak przerastaludzi? — zapytałem ją szeptem.

Miriam wesoło kiwnęła głową.

— Żyję niby w błogosławieństwie sennym. — Gdy mnie pan przedtem pytał, paniePernath, czy nie mam trosk i dlaczego my tu mieszkamy, musiałam się prawieśmiać. Alboż natura jest piękną? Prawda, drzewa są zielone, a niebo jestniebieskie, ale to wszystko mogę sobie wyobrazić daleko piękniej, kiedy oczyzamknę.

Czyż, aby ją widzieć, muszę siedzieć na łące?

A ta trocha niedostatku — i — i — i głodu? To po stokroć wyrówna mi nadzieja ioczekiwanie.

— Oczekiwanie? — zapytałem zdziwiony.

— Oczekiwanie na cud. Czy pan tego nie zna? Nie? A więc jest pan biedny, bardzobiedny człowiek. — Że też tak mało ludzi o tym wie. Widzi pan, to jest powód,dla którego nigdy nie wychodzę i z nikim się nie stykam. Miałam niegdyś kilkaprzyjaciółek — oczywiście Żydówek, jak ja — — ale mówiłyśmy ze sobą zawsze o czyminnym. One nie rozumiały mnie, a ja ich. Kiedy mówiłam o cudach, sądziłynaprzód, że robię żarty, a gdy spostrzegły, że ja pod nazwą cudów rozumiem takżenie to, co Niemcy określają pod mikroskopem, to jest zgodne z prawem wzrastanietraw i ziół, ale właśnie coś wręcz przeciwnego — najchętniej by mnie uznały zapomieszaną; ale taka opinia trafiała na przeszkody: gdyż ja jestem w myśleniubardzo umiejętną, uczyłam się hebrajskiego i aramejskiego, czytać mogę Targumimi Midraszim — i wszelkie z tym połączone rzeczy znam i rozumiem. W końcuznalazły słówko, które właściwie nic nie wyraża: nazwały mnie „przesadzoną”.Gdy chciałam im wyjaśnić, że najważniejszym, istotnym dla mnie w Biblii i innychpismach świętych jest cud i wyłącznie cud, nie zaś przepisy moralne i etyczne,które mogą być tylko utajoną drogą do pozyskania cudu — umiały mi jenoodpowiedzieć w beztreściwych ogólnikach, gdyż lękały mi się przyznać otwarcie,że z ksiąg religijnych wierzyły tylko w to, co równie dobrze mogłoby się mieścićw kodeksie cywilnym. Gdy tylko słowo „cud” usłyszały, już im się robiłonieprzyjemnie. Traciły grunt pod nogami, jak mówiły.

Jak gdyby mogło być coś wspanialszego na ziemi, niż stracić grunt pod nogami!

Świat jest po to, abyśmy go uważali jako nieistniejący — tak, słyszałam, razmówił mój ojciec — wtedy dopiero zaczyna się życie. Nie wiem, co on rozumiał pod wyrazem „życie”,ale ja czuję niekiedy, że pewnego dnia stanę się jakby „przebudzona” — chociażnie mogę sobie wyobrazić, w jakim stanie. Cuda muszą ten stan poprzedzać, taksobie zawsze myślę.

„Czyś już przeżyła jaki cud, że tak na cud oczekujesz?” — pytały mnie częstoprzyjaciółki, a gdym mówiła, że nie — naraz robiło się im wesoło, jakby pewnebyły zwycięstwa. Niech mi pan powie, panie Pernath, czy pan może rozumieć takieserca? Że ja jednak cuda przeżyłam, choć malutkie — bardzo malutkie — oczyMiriam błyszczały — tego nie chciałam przed nimi zdradzić — — —

Łzy radości niemal zagłuszały jej słowa.

— Ale pan mnie zrozumie: często, tygodnie całe,miesiące nawet — Miriam mówiła po cichu — żyliśmy cudami. Kiedy już nie było wdomu chleba, ale to ani kawałeczka — wtedy wiedziałam: godzina się zbliża. —Wtedy siadałam — ot tu! i w napięciu ducha czekałam, czekałam, aż mi od biciaserca oddech się zatrzymywał. A wówczas, gdy mnie to nagle porywało, zbiegałam nadół, tędy owędy chodziłam po ulicach, spiesznie jak tylko mogłam, aby na czasbyć w domu, zanim ojciec powróci. I za każdym razem znajdowałam pieniądze. Razmniej, raz więcej, ale zawsze tyle, że mogłam zakupić to, co konieczne. Nierazleżał na środku ulicy gulden; widziałam, jak świecił z dala, ludzie deptali ponim, poślizgiwali się, ale żaden go nie zauważył. — Niekiedy stawałam się takzuchwała, że nie wychodziłam z domu pierwej, aż przedtem przeszukałam podłogę wkuchni, jak dziecko, śledząc, czy z nieba nie spadły pieniądze lub chleb.

Jakaś myśl przeleciała mi przez głowę — i z radości musiałem się uśmiechnąć.

Dostrzegła mój uśmiech.

— Niech się pan nie śmieje, panie Pernath — błagała. — Niech mi pan wierzy, ja wiem, że te cuda będą rosły — i że pan pewnegodnia —

Uspokoiłem ją:

— Ależ ja się nie śmieję, Miriam! Jak pani może pomyśleć cośtakiego!Jestem niezmiernie szczęśliwy, że pani nie jest taka, jak inni, którzypoza każdym zjawiskiem odgadują i widzą przyczynę pospolitą, gdy my w takichrazach wołamy: Bogu dzięki! — czasami zdarza się wcale inaczej.

Wyciągnęła do mnie rękę:

— I nieprawda, nigdy już pan nie powie, panie Pernath, że pan mnie — czy też nam— zechce pomagać? Teraz, kiedy pan odebrałby mi w ten sposób możliwość przeżyciacudu, gdyby pan to uczynił?

Obiecałem. Ale w sercu zrobiłem zastrzeżenie.

Drzwi się otwarły — i wszedł Hillel.

Córkę uściskał; mnie pozdrowił serdecznie i przyjaźnie, ale znowu zimnym „pan”.

Zdaje się też, że jakieś zmęczenie czy też niepewność ciążyła nad nim. — Lubmoże się myliłem? Może to pochodziło od zmroku, co się rozpływał po pokoju.

— Zapewne chce się pan mnie poradzić — zaczął mówić, gdy Miriam pozostawiła nassamych — w sprawie, która dotyczy obcej damy — —?

Zdumiony, chciałem mu przerwać, ale nie dopuścił mnie do słowa.

— Wiem to od studenta Charouska i zaczepiłem go na ulicy, gdyż zdawał mi siędziwnie zmieniony. Opowiedział mi wszystko. W nadmiarze serdeczności. Nawet i to— pan mu dał pieniądze.

Spojrzał na mnie przenikliwie — i akcentował każde słowo w bardzo szczególnysposób, ale nie rozumiałem, co chciał przez to powiedzieć.

Zapewne, parę kropel szczęścia więcej zadżdżyło przez to z nieba — i — i w tymwypadku — może nie zaszkodziło, ale — (chwilę milczał) — ale niekiedy tą drogąi sobie, i innym sprawia się wiele przykrości. Nie tak łatwo jest pomagać, jaksądzisz, drogi przyjacielu! Bardzo prostą, nazbyt prostą rzeczą byłoby w takimrazie zbawienie świata. Albo może pan w to nie wierzy?

— Alboż pan biednym też nie daje? Nieraz wszystko, co pan ma, Hillelu? — zapytałem.

Z uśmiechem kiwnął głową.

— Zdaje mi się, że pan przez tę jedną noc został talmudystą, bo pan na pytanieodpowiada pytaniem. Trudno z tym zaprawdę walczyć.

Zatrzymał się chwilę, jakby oczekując, że mu coś na to powinienem odpowiedzieć,ale znów nie zrozumiałem, czego on właściwie oczekiwał.

— Zresztą, wracając do kwestii — mówił dalej zmienionym tonem — sądzę, że pańskiejprotegowanej — myślę o tej damie — w danej chwili nie grozi niebezpieczeństwo.Pozwól, niechaj rzeczy płyną same przez się. Mówi się co prawda, że mądryczłowiek z góry przewiduje, ale mędrszy, jak sądzę, czeka i na wszystko jestprzygotowany. Być może zdarzy się okoliczność, że Aron Wassertrum ze mną sięspotka. Ale to musi wyjść od niego — ja żadnego kroku nie zrobię, on musizacząć. Czy przyjdzie do pana, czy do mnie, to rzecz obojętna — wtedy chcę z nimporozmawiać. Od niego zależy postanowić, czy za moją radą pójdzie, czy niepójdzie. Umywam swoje ręce w niewinności.

Z trwogą próbowałem czytać w jego twarzy. Tak chłodno i tak specyficznie surowonie mówił jeszcze nigdy. Ale poza tym czarnym, głębokim okiem drzemała głębia.

— Między nim a nami jest niby szklany mur — wpadły mi słowa Miriam.Mogłem mu tylko słowa nie mówiąc, rękę uścisnąć — i odejść.

Towarzyszył mi do drzwi — a gdy wchodziłem po schodach na górę i odwróciłemsię raz jeszcze, widziałem, że zatrzymał się i przyjaźnie kiwał ku mnie, aletak, jak ktoś, co chciałby coś powiedzieć, jednak nie może.

Trwoga

Miałem zamiar wziąć palto i laskę i pójść, aby się posilić czymkolwiek wgospodzie „Pod starym cebrem”, gdzie co wieczór zasiadali razem Zwak,Vrieslander i Prokop, i opowiadali sobie szalone historie; lecz zaledwieprzestąpiłem próg swego pokoju, zamiar ten odpadł ode mnie; rzekłbyś, jakieś ręcezdarły ze mnie chustkę lub coś podobnego, co miałem na sobie. Czuć było wpowietrzu jakieś napięcie, z którego nie mogłem sobie zdać sprawy, lecz mimowszystko trwało ono niby coś uchwytnego i w przeciągu kilku sekund przeniknęłowe mnie tak silnie, że pełny niepokoju początkowo wprost nie wiedziałem, coczynić: zapalić światło, zamknąć za sobą drzwi, usiąść czy chodzić po pokoju.Czy się kto w czasie mojej nieobecności wślizgnął i tu ukrył? Czy to był strach,co mnie opanował przed możliwością, że mnie ktoś zobaczy? Może Wassertrum byłtutaj? Poruszyłem firanki, otworzyłem szafę, spojrzałem do przyległego pokoju —nikogo. Kasetka stała również nietknięta na swoim miejscu. Czy nie uczyniłbymnajlepiej, gdybym bez namysłu spalił listy, aby raz na zawsze być wolnym odkłopotu? Już szukałem kluczyka w kieszonce od kamizelki — ale czy to musinastąpić zaraz, teraz? Zostało mi jeszcze dosyć czasu do jutra rana. Najpierwzapalić światło! Nie mogłem znaleźć zapałek. Czy drzwi były zamknięte? —Przeszedłem parę kroków z powrotem. Znów stanąłem. Dlaczego naraz trwoga?Chciałem sobie robić wyrzuty, że jestem tchórzliwy — myśli zatrzymały się. Wśrodku zdania. Szalona myśl wpadła mi nagle do głowy: Prędko, prędko wejść na stół, porwać krzesełko, przycisnąć je do siebie i uderzyć,,go” tym w czaszkę, aby się aż spłaszczył o ziemię — gdy --- gdy się przybliży.,,Ależ tu nie ma nikogo” — powiedziałem sobie głośno i ze złością — „czyś ty siębał tak kiedykolwiek w życiu?” Nic nie pomogło. Powietrze, które wdychałem,rozrzedziło się i cięło, jak eter. Gdybym chociaż cośkolwiek zobaczył:najstraszliwszą rzecz, jaką można sobie tylko wyobrazić — w jednej chwilistrach by mnie opuścił. Nie zjawiło się nic. Świdrowałem oczyma po wszystkichkątach. Nic, wszędzie tylko dobrze mi znane sprzęty: meble, skrzynie, lampa,obraz, zegar ścienny — martwi, starzy przyjaciele.

Spodziewałem się, że te sprzęty w moich oczach nagle się przekształcą iwytłumaczą mi powód tej złudy myślowej, która była przyczyną dławiącego mnieuczucia strachu. Również i to nie. — Rzeczy uparcie nie zmieniały swojej formy.Były owszem zbyt sztywne, jak na panujący pół zmrok, aby to było naturalne. „Sąpod tym samym naciskiem, co i ty sam”, czułem. „Nie odważają się wykonać choćbynajdelikatniejszego ruchu”. Dlaczego zegar ścienny nie cyka? — Jakieś czyhaniepochłaniało każdy dźwięk. Potrząsłem stołem i dziwiło mnie, że mogę słyszećhałas. Gdyby chociaż wiatr zaświszczał około domu! — Ani razu! Albo gdyby drzewozatrzeszczało w piecu — ogień wygasł. I wciąż to samo naprężenie w powietrzu —bez chwili przerwy, nieustannie jak strumień wody. Ta daremna gotowość do skokuwszystkich mych zmysłów. Zwątpiłem, czy będę mógł ją przetrwać. — Pokój pełenoczu, których nie mogłem widzieć — pełen bezplanowo wyciągających się rąk,których nie mogłem uchwycić: „przeważa Trwoga, co sama z siebie rodzi się wobecnieujętego Niczegoś. Niczegoś, co nie ma żadnych kształtów, przekracza granicenaszych myśli” — uświadomiłem sobie głucho. Stanąłem twardo i czekałem. Czekałem pewnie kwadrans; może „to” da się namówić, podpełznie do mnie ztyłu i będę mógł je ująć!? Błyskawicznie obróciłem się dokoła; znowu Nic. Tosamo, nie dające się zauważyć „Nic”, którego nie było, a jednak pokój byłprzepełniony jego groźnym życiem. Gdybym wybiegł na ulicę? Co mi przeszkadza?,,To” poszłoby ze mną — wiedziałem z wszelką pewnością. Jak również odgadywałem,że nic mi nie pomoże, gdybym zapalił światło, jednakże tak długo szukałemzapałek, aż je znalazłem. Lecz knot świecy nie chciał się palić i długo nieprzestawał się tlić: mały płomyczek nie mógł ani żyć ani umrzeć, a gdy w końcuwywalczył sobie suchotniczą egzystencję, powstał bez połysku, jak żółta, brudnablacha. Nie, ciemność była lepszą. Znów zagasiłem świecę i w ubraniu rzuciłemsię na łóżko. Liczyłem bicie serca: raz, dwa, trzy — cztery... do tysiąca iwciąż na nowo — godziny, dnie, tygodnie, jak mi się zdawało, aż wyschły miwargi, włosy się rozwichrzyły: ani sekundy ulgi. Ani jednej jedynej. Zacząłemwymawiać słowa, jakie mi tylko przychodziły na język: „książę”, „drzewo”, ażprzedstawiły mi się nagle jako suche, bezmyślne dźwięki z barbarzyńskich czasówi musiałem całą siłą się namyślać, aby zrozumieć ich znaczenie: k-s-i-ą-ż-ę? d-r-z-e-w-o? Czy ja już zwariowałem? Albo umarłem? Dotykałem wokoło sam siebie.Wstań. Siądź na krzesełku. Padłem na fotel. Gdyby jednak w końcu przyszłaśmierć! Aby tylko nie czuć więcej tego bezkrwistego, strasznego naprężenia! „Ja— nie chcę — nie chcę”, krzyknąłem. „Czy słyszycie?!”. Bezsilny znów upadłem.Nie mogłem pojąć, że wciąż jeszcze żyję. Niezdolny cośkolwiek myśleć lubczynić, runąłem prosto przed siebie.

Dlaczego „on” mi wciąż tak uporczywie podaje tylko ziarenka? prześladowała mniemyśl, cofnęła się i wróciła. Cofnęła się. Znów wróciła. Powoli zaczęło mi się w końcu wyjaśniać, że przede mną stoi jakaś dziwna istota — stoizapewne, odkąd już tutaj siedzę — i wyciągnęła do mnie ręce. Szare, barczystestworzenie, wzrostu dojrzałego mężczyzny, oparte na spiralnie skręconej, sękatejlasce z białego drewna. Tam, gdzie powinna być głowa, mogłem rozpoznać tylkomglisty obłok z płowego oparu. Od zjawiska tego rozchodził się mdły zapachdrzewa sandałowego i wilgotnego łupku. Uczucie całkowitej bezbronności pozbawiłomnie prawie zmysłów. To, co przez cały tak długi czas zużyłem na pokonanieszarpiącej nerwy męki, zamieniło się teraz w śmiertelną trwogę i przyodziało sięw kształt tej istoty.

Instynkt samozachowawczy mówił mi, że zwariowałbym z przerażenia i strachu,gdybym ujrzał twarz tej fantastycznej istoty; — ostrzegał mnie przed tym,krzyczał mi to w uszy — a jednak ciągnęło mnie jak magnes tak, że nie mogłemodwrócić wzroku od tej płowej kurzawy i szukałem w niej oczu, nosa i ust. Leczchociaż bardzo się trudziłem, opar pozostawał nieruchomy. Udawało mi się różnegorodzaju głowy nasadzać na tułów, lecz za każdym razem widziałem, że one powstajątylko siłą mojej wyobraźni.

Głowy rozpływały się ciągle — prawie w tej samej sekundzie, w której je sobiestworzyłem. Tylko kształt głowy Ibisa egipskiego trwał najdłużej. Konturywidziadła rozpływały się schematycznie w ciemnościach, zaledwie dostrzegalniekurczyły się i wyciągały z powrotem, jakby pod wpływem delikatnych podmuchów,przebiegających całą postać: był to jedyny ruch dostrzegalny. Zamiast nógdotykały ziemi nagie kości, z których szare, anemiczne mięso, szerokie na miarępięści, odrywało się w formie dętych pobrzeży. Bez ruchu podawało mi tostworzenie dłoń. Na dłoni leżały małe ziarenka, wielkości grochu, czarnegokoloru z czarnymi punktami na brzegu. Co miałem z nimi uczynić?! Czułem głucho:olbrzymia odpowiedzialność spoczywała na mnie — odpowiedzialność idąca daleko ponad wszystkoziemskie — jeżeli teraz nie postąpię właściwie. Dwie szale wagi, każdaobarczona ciężarem połowy świata, kołyszą się gdzieś w państwie przyczyn (takrozumiałem); na którą z nich rzuciłem pyłek, ta opadła w dół. Rozumiałem, żeto była najstraszniejsza zasadzka. „Nie ruszać żadnym palcem” — radził mirozum.

Że też śmierć przez całą wieczność nie chce przyjść i wybawić mnie od tejmęki. — I wtedy również nie chybiłbyś co do wyboru: usunąłbyś te ziarna —szeptało coś we mnie. Tutaj nie ma żadnego odwrotu. Spragniony ocalenia,spojrzałem wokoło siebie, czy nie uzyskam jakiego znaku, co mam uczynić. Nic. Iwe mnie żadnej rady, żadnego pomysłu — wszystko martwe, umarłe. Pojąłem, żeżycie miliardów ludzi waży lekko, jak pióro — w tym strasznym momencie. Musiałabyć już głęboka noc, gdyż nie mogłem rozróżniać ścian mego pokoju. Tuż obokpracowni zatupotały kroki: słyszałem, że ktoś poruszał szafy, wyciągał szuflady,hałaśliwie rzucał coś na podłogę, zdawało mi się poznawać głos Wassertruma, gdyten swym rzężącym, basowym głosem wymawiał dzikie przekleństwa; niepodsłuchiwałem. Było to dla mnie bez znaczenia, jak skrobanie myszy — zamknąłemoczy. Ludzkie oblicza przeciągnęły długimi rzędami wokoło mnie. Zapadłepowieki, skamieniałe trupie maski — mój własny ród, moi właśni przodkowie.Zawsze ten sam kształt czaszki, a jak typ zdawał się zmieniać — tak właśniewstawał z grobów poprzez wieki — już to z gładkim, rozczesanym włosem, już to wpukle ułożonym, już krótko przyciętym, już w długiej peruce lub z czuprynąułożoną w pierścienie — aż rysy stawały się dla mnie coraz bardziej znajome iprzybrały w końcu ostatnie oblicze — oblicze Golema, na którym przerywał sięłańcuch moich przodków. Potem mrok mego pokoju zamknął się w nieskończoną, pustą przestrzeń, w której środku znajdowałemsię na fotelu; przede mną zaś znowu szary cień z wyciągniętą ręką. — I gdyotworzyłem oczy, około nas stały w dwóch przecinających się kołach, tworzącychósemkę — jakieś dziwne istoty. W jednym kole były szaty o fioletowym połysku; wdrugim kole — suknie czerwonawo-czarne. Ludzie jakiejś obcej rasy, wysokiego,nienaturalnie wysmukłego wzrostu, o twarzach ukrytych za świecącymi chustkami.Drżenie serca w mej piersi mówiło mi, że nadeszła właśnie chwila rozstrzygająca.Palce moje szybko się poruszyły ku ziarnom — i nagle ujrzałem, jak postacieczerwonawego koła zadrżały. Miałemże nie brać ziarenek?

Wrzenie ogarnęło koło niebieskawe; spojrzałem przenikliwie na człowieka bezgłowy: stał w tej samej postawie: nieruchomo, jak poprzednio. Wstrzymałem nawetoddech. Podniosłem rękę, lecz wciąż nie wiedziałem, co mam czynić i uderzyłem wwyciągniętą rękę widma, aż ziarna potoczyły się po podłodze. Na chwilkę, takkrótką, jak trzask iskry elektrycznej, straciłem świadomość i myślałem, żespadam w bezdenną przepaść — potem mocno stanąłem na nogach. Szara istotaznikła. Również istoty czerwonawego koła. Zaś niebieskawe postacie utworzyływokół mnie pierścień; nosiły na piersiach napis w złotych hieroglifach itrzymały go nieruchomo. — Wyglądało to jak przysięga — między palcemwskazującym a wielkim czarne ziarnka na tej wysokości, na której wytrąciłem jez ręki widmu bez głowy. Słyszałem, jak na ulicy grad uderzył o szyby i głuchygrzmot przeciął powietrze. Burza zimowa w całej swojej bezmyślnej wściekłościszalała nad miastem. Od strony rzeki huczały wśród wycia burzy, w rytmicznychodstępach, głuche wystrzały armatnie, które oznajmiały pękanie pokrywy lodowej naWełtawie. Pokój płonął w świetle błyskawic, następujących po sobie bez przerwy: Uczułem się nagle tak słaby, żedrżały mi kolana i musiałem usiąść.

— Bądź spokojny — powiedział wyraźnie jakiśgłos obok mnie — bądź zupełnie spokojny, dzisiaj jest Lejl Szimurim: Noc opieki.

Powoli burza ustawała i głuchy hałas zamienił się w jednostajne bębnienie graduo dachy. — Moje znużenie urosło do takiego stopnia, że raczej przytępionymizmysłami i przez pół we śnie rozpoznawałem, co się około mnie dzieje. Ktoś zkoła powiedział słowa: „Nie masz tutaj tego, którego szukacie”. Na to pierwszyznów cicho wymówił jakieś zdanie, w którym usłyszałem imię „Henoch”, lecz resztynie zrozumiałem: wiatr za głośno przynosił od strony rzeki jęczenie pękającychbrył lodowych.

Potem oddzielił się jeden z koła, przystąpił do mnie, wskazał hieroglify naswojej piersi — były to te same litery, co i u pozostałych — zapytał mnie czymógłbym je przeczytać. I gdy ja — bełkocząc ze znużenia — zaprzeczyłem,wyciągnął do mnie dłoń, i świecący napis ukazał się na moich piersiach; napis wliterach, które były początkowo łacińskie:

Chabert Zereh Aur Bocher

i zamieniły się powoli w nieznany mi alfabet — —

I wpadłem w głęboki, bezmarzeń sen, nieznany mi od tej nocy, gdy Hillel rozwiązał mi język.

Pęd

Godziny ostatnich dni upłynęły mi jak na skrzydłach. Zaledwie miałem czas naposiłek. Nieustanny pociąg do działalności zewnętrznej przykuwał mnie od ranado wieczora do mego warsztatu. Gemma była ukończona i Miriam cieszyła się zniej jak dziecko. Również litera „J” w książce Ibbur była poprawiona.Przechyliłem się w tył i zacząłem rozmyślać, pełen spokoju, o wszystkich drobnychzdarzeniach dzisiejszego dnia: stara kobieta, która mi usługuje, wpadła dopokoju rano po burzy z wiadomością, że kamienny most zawalił się tej nocy. —Dziwne! — zawalił się! Zapewne właśnie w tej godzinie, w której ja te ziarnka —— — nie — nie — nie myśleć o tym! To, co się wtedy zdarzyło, mogłoby przybraćpozór czczej ułudy; ja zaś postanowiłem pochować tą zjawę w swej duszy, aż znowusama się obudzi — aby tylko tego nie dotykać. Jak to było niedawno, gdy szedłemjeszcze przez most, widziałem kamienne posągi — a teraz leży w gruzach most,który przetrwał stulecia. Miałem niemal bolesne uczucie, że już nigdy więcej niepostanie na nim moja noga. Gdyby go nawet znowuż odbudowano, nie byłby to jużnigdy ten stary, tajemniczy most kamienny. Wycinając gemmę, rozmyślałem o tymgodzinami i jak to się rozumie samo przez się, rozmyślałem tak, jakbym nigdyo tym nie zapominał; żywo też stanęło mi przed oczyma, jak często, w dziecinnychi późniejszych latach, spoglądałem na wizerunek świętego Luitgardai innych, którzy teraz leżą pogrzebani w szumiących wodach. Wiele drobnych,kochanych rzeczy, które w dzieciństwie nazywałem swoimi, ujrzałem znów w myślach: i mego ojca, i mojąmatkę, i mnóstwo kolegów szkolnych. Tylko domu, w którym mieszkałem, nie mogłemsobie przypomnieć. Wiedziałem, że stanie znów nagle przede mną któregoś dnia, gdynajmniej będę się tego spodziewał; i cieszyłem się z tego. Uczucie, że od razuwszystko się przede mną naturalnie i prosto ujawni, było tak błogie! Gdyprzedwczoraj wyjąłem z kasetki książkę Ibbur — nie zdawało się to bynajmniejgodne podziwu, że wyglądała jak stara, pergaminowa księga ozdobiona samymiinicjałami; uważałem to owszem za rzecz zgoła naturalną. Nie mogłem pojąć, żekiedyś działała na mnie jak upiór! Była napisana językiem hebrajskim, zupełniedla mnie niezrozumiałym. Kiedy znów nieznajomy przyjdzie, aby ją odebrać? Radośćżycia, która potajemnie opanowała mnie podczas roboty, obudziła się na nowo wcałej swej orzeźwiającej świeżości i rozpędziła nocne myśli, które mnie znówchciały napaść zdradliwie.

Prędko wziąłem fotografię Angeliny — odciąłem dedykację, która była u dołu, ipocałowałem ją. To wszystko było tak głupie i szalone, lecz dlaczegóż choćby raznie pomarzyć o szczęściu, zatrzymać obecną chwilę i radować się tym jak bańkąmydlaną? Czy nie mogło się urzeczywistnić to, czym mamiła mnie tęsknota megoserca? Byłoż to zupełnie niemożliwe, abym z dnia na dzień stał się sławnymczłowiekiem? Godny jej, choć nie równy pochodzeniem? Co najmniej równy doktorowiSavioli? Myślałem o gemmie Miriam: gdyby mi się druga taka udała, jak ta! — bezwątpienia, nawet najlepsi artyści wszystkich czasów nie stworzyli nic lepszego.

Przypuśćmy tylko jeden wypadek: mąż Angeliny nagle umiera? Stało mi się narazgorąco i zimno: drobny wypadek i moja nadzieja, zuchwała nadzieja, nabierzekształtów. Szczęście moje wisi na cienkiej nitce, która lada chwila może sięprzerwać, upadnie mi na łono. Czy już tysiące razy nie udawało mi się coś cudownego?Rzeczy, których istnienia ludzie w ogóle nawet nie przypuszczają. Czy to nie jestcud, że w przeciągu kilku tygodni obudziły się we mnie artystyczne zdolności,które już teraz podnoszą mnie wysoko nad przeciętność? Stoję jednak dopiero napoczątku drogi! Czy nie miałem prawa do szczęścia? Czy mistyka jest równoznacznaz unicestwieniem pragnień? Przeważyło we mnie „tak”; — śnić jeszcze tylko jednągodzinę — minutę — jedno krótkie istnienie ludzkie! I śniłem z otwartymi oczyma.Szlachetne kamienie na stole rosły i rosły i otoczyły mnie ze wszystkich stronbarwnymi kaskadami.

Drzewa z opali stanęły gromadami przy sobie i wydawały świetlne blaski niebios,lśniące błękitnie jak skrzydła olbrzymiego motyla spod zwrotników, w deszczuiskier, ponad nieprzejrzanymi łąkami, pełnymi gorących powiewów letnich. Czułempragnienie i ochłodziłem swoje członki w lodowatej pianie potoków, co szumiałyna skalnych urwiskach z lśniącej masy perłowej.

Duszny powiew przeciągnął nad pochyłościami, przesycony kwieciem, i upoił mniewonią jaśminu, hiacyntów, narcyzów, bławatków — — — — — —

Nie do zniesienia! nie do zniesienia! Okryłem fotografię. — Miałem pragnienie!Były to męki raju!Szarpnąłem oknem i czoło moje owiał wilgotny wiatr; pachniało zbliżającą sięwiosną.

Miriam! Musiałem myśleć o Miriam. Jak to ona ze wzruszenia aż się oprzećmusiała o ścianę, gdy przyszła mi powiedzieć, że stał się cud, prawdziwy cud:znalazła złotą monetę w bochenku chleba, który piekarz jak zwykle położył przezkratę, na oknie swego sklepu. Chwyciłem portmonetkę. — Przypuszczam, nie byłojeszcze dziś za późno, i przyszedłem jeszcze w porę zaczarować jej znów dukata.

Odwiedzała mnie ona codziennie, aby mi dotrzymać towarzystwa, jak mówiła, aleprawie ciągle milczała, tak była przejęta owym „cudem”. Aż do najgłębszej głębi— poruszył ją ten wypadek i gdy sobie przypomniałem, jak to ona czasami nagle,bez przyczyny zewnętrznej, tylko pod wpływem wspomnienia — śmiertelnie bladłaaż po usta, dostawałem zawrotu głowy na samą myśl, że mógłbym w swoimzasklepieniu czynić rzeczy niezmiernej doniosłości. — I gdy wywołałem w pamięciostatnie zagadkowe słowa Hillela i związałem je z tą ostatnią swoją myślą,odczułem we wszystkich kościach lodowate zimno. Czystość zamiaru nie była dlamnie bynajmniej uniewinnieniem — cel nie uświęca środków — przekonałem się. A coby było, gdyby ten zamiar „chcieć pomóc” był tylko pozornie czysty? Możewłaśnie ukrywa się w tym jakieś utajone kłamstwo: nieokreślone życzenie, aby dlawłasnego zadowolenia rozkoszować się rolą dobroczyńcy? Zacząłem błądzić sam wstosunku do siebie. Było jasne, że osądziłem Miriam zbyt powierzchownie. Jużjako córka Hillela musiała być nie taką, jak inne panny. Jak mogłem być na tylezuchwały, aby w tak głupi sposób wdzierać się w wewnętrzne życie, które o całeniebo stało wyżej nad moim własnym. Już rysy jej twarzy, które sto razy bardziejodpowiadały epoce szóstej dynastii egipskiej, a nawet dla niej były nazbytuduchowione, niż dla naszych dni ze swym typem ludzi rozsądkowych: powinny byłyostrzec. — „Tylko zupełny głupiec nie ufa przejawom zewnętrznym” — czytałem togdzieś kiedyś. Jakże to prawdziwe! Miriam i ja byliśmy teraz dobrymiprzyjaciółmi: czy miałem jej wyznać, że to właśnie ja codziennie przemycałem wchlebie dukaty? Cios byłby zbyt nagły. Ogłuszyłby ją. — Nie mogłem się na toodważyć, musiałem postępować ostrożniej. — Czy ten „cud” jakkolwiek osłabić?Zamiast wsadzać pieniądz do chleba, kłaść go na stopniach schodów, aby mogła go znaleźć, gdy otworzy, i tak dalej, i takdalej. Przecież można wymyślić coś nowego, mniej szorstkiego: jakąś drogą, któraby wprowadziła ją z cudów do codzienności; pocieszałem się. Tak! To byłonajlepsze. Albo przeciąć węzeł? Wyznać jej ojcu i wciągnąć do rady? Rumieniecwstydu wystąpił mi na twarz. Na ten krok było jeszcze dosyć czasu, gdy zawiodąwszystkie inne środki. Tylko zaraz przystąpić do dzieła. Ani chwili nie tracić!Dobry pomysł wpadł mi do głowy: musiałem zająć Miriam czymś zupełnie osobliwym,wyrwać ją na parę godzin z powszedniego otoczenia, aby doznała innych wrażeń.Wzięliśmy powóz i pojechaliśmy na spacer. Kto nas pozna, gdy będziemy unikalidzielnicy żydowskiej? Może ją zaciekawi widok zwalonego mostu? Gdyby uważała zaniestosowne, żebym ja był przy niej, pojedzie z nią Zwak albo która z dawnychjej przyjaciółek. Byłem zupełnie zdecydowany nie dopuścić żadnego oporu. — — —— — — U progu natknąłem się na jakiegoś człowieka. Wassertrum! Musiał patrzećprzez dziurkę od klucza, gdyż w chwili, kiedy wpadłem na niego, stał pochylony.— Czy pan mnie szuka? — zapytałem go szorstko. Wybełkotał kilka słów wymówki wswoim niemożliwym żargonie; potem potwierdził. Zaproponowałem mu przybliżyć sięi usiąść, lecz Aron stanął przy stole i kręcił kurczowo rondem kapelusza.Głęboka nienawiść, którą na próżno starał się ukryć, odzwierciadlała się w jegotwarzy, w każdym poruszeniu. Nigdy nie widziałem jeszcze tego człowieka takbezpośrednio blisko. Jego straszna brzydota była zapewne odrażająca; alewzbudzała ona raczej we mnie politowanie; wyglądał jak stworzenie, któremu samanatura, przy urodzeniu, pełna wściekłości i wstrętu zadeptała twarz nogą — ipowstało coś nieokreślonego, co jego charakteryzowało. Była temu winna „Krew”,jak trafnie określił to Charousek. Pomimo woli cofnąłem rękę, którą przy jego wejściu wyciągnąłem. Chociaż zrobiłem to prawie niewidocznie, zdaje się jednak, że on to zauważył, gdyż musiał nagle siłą poskromićw swojej twarzy wybuch nienawiści.

— Ładnie tutaj jest — zaczął w końcu, jąkającsię, gdy zauważył, że nie zadałem sobie trudu zacząć z nim rozmowę. Wprzeciwieństwie do swoich słów, zamknął przy tym oczy, może dlatego, żeby sięnie spotkać z moim wzrokiem. A może myślał, że to nada jego twarzy niewinnywyraz? Można było wyraźnie spostrzec, ile zadawał sobie trudu, aby poprawniemówić po niemiecku. Nie czułem się w obowiązku odpowiedzieć mu i czekałem, co teżon powie dalej. W zakłopotaniu chwycił pilnik, który Bóg wie po co — jeszcze odwizyty Charouska leżał na stole, lecz pomimo woli cofnął się natychmiast, jakgdyby go żmija ugryzła. Zdumiony byłem jego nieświadomą, duchową wrażliwością.

— Pięknie! naturalnie, owszem! Interes pański na tym polega. Musi być pięknie wmieszkaniu — zerwał się, dodając: — kiedy się odbiera takie szlachetneodwiedziny! Chciał otworzyć oczy, aby widzieć, jakie wrażenie wywrą na mniejego słowa, lecz uznał widocznie to za przedwczesne — i znów je szybko zamknął.Chciałem go przycisnąć do muru:

— Pan myśli o damie, która niedawno tutajzajeżdżała? Powiedz pan otwarcie, dokąd pan zmierza?

Chwilę się ociągał, potemchwycił mnie silnie za łokieć i pociągnął mnie do okna. Dziwny, nieumotywowanysposób, w jaki to zrobił, przypomniał mi, jak kilka dni temu wciągnął do swojejjamy głuchoniemego Jaromira. Zakrzywionymi palcami pokazywał mi jakiś błyszczącyprzedmiot:

— Jak pan myśli, panie Pernath, czy da się z tego jeszcze coś zrobić?

Był to złoty zegarek, z tak mocno przygiętą kopertą, że wyglądał prawiejakby ją ktoś z umysłu wygiął. Wziąłem szkło powiększające: śrubki były dopołowy poodłamywane, a wewnątrz czy nie ma tam jakichś liter wyrytych? Prawie już nieczytelne, a ponadtoporysowane mnóstwem świeżych zadrapań. Powoli odczytałem:K-a-r-ol Zott-man

Zottman? Zottman? — Gdzież ja słyszałem to nazwisko. Zottman? Nie mogłem sobieprzypomnieć. Zottman? Wassertrum wytrącił mi prawie lupę z ręki.

— W mechanizmienic nie ma, patrzyłem już tam sam, ale z pokrywą — to coś — śmierdzi!

— Trzeba tylko wyklepać i wyrównać, najwyżej kilka zlutowań. To może panu równieżdobrze zrobić każdy złotnik, panie Wassertrum.

— Zależy mi na tym, żeby to byłasolidna robota, jak to się mówi artystyczna — przerwał mi skwapliwie. Z trwogąprawie.

— A więc dobrze, jeżeli panu na tym zależy.

— Wiele na tym zależy!Głos jego drżał z zapalczywaści. — Chcę sam nosić ten zegarek. A gdy gokomukolwiek pokażę, to powiem: patrzcie, tak robi pan von Pernath.

Brzydziłemsię tym człowiekiem, pluł mi po prostu pochlebstwami w twarz.

— Gdy za godzinępan wróci, wszystko będzie gotowe.

Wassertrum odwrócił się kurczowo:

— Tak niemożna, tego nie chcę. Trzy dni, cztery dni, w przyszłym tygodniu, będzie dosyćczasu. Całe życie robiłbym sobie wyrzuty, że pana zamęczyłem!

Czego on chciał, że tak zabiegał? — Uczyniłem krok do przyległego pokoju i schowałem zegarek do kasetki. Fotografia Angeliny leżała na wierzchu. Szybko zamknąłem pokrywkę, nawypadek, gdyby Wassertrum chciał zajrzeć. Gdy wróciłem, zauważyłem, że byłzaczerwieniony. Przyjrzałem mu się, lecz natychmiast cofnąłem swe podejrzenie.Niemożliwe! Nie był w stanie nic zobaczyć.

— A więc może następnego tygodnia —powiedziałem, aby położyć koniec jego wizycie.

Lecz jemu tym razem się niespieszyło, wziął krzesełko i usiadł. Na odwrót niż poprzednio, miał on terazswoje rybie oczy przy rozmowie szeroko otwarte; wpatrywał się uporczywie w górny guzik mej kamizelki. Pauza.

— Ta księżna naturalnie powiedziałapanu, żeby pan udawał, że niby to pan o niczym nie wie, gdyby się to wszystkowydało? Cooo? — wrzasnął nagle na mnie bez wstępu i uderzył pięścią w stół.

Było coś dziwnie strasznego w tej krańcowości, z jaką Aron przeskoczył odjednego sposobu rozmowy do drugiego — od tonów pochlebnychbłyskawicznie przeszedł do brutalnych; uważałem to za bardzo możliwe, żewiększość ludzi, zwłaszcza kobiety, muszą się całkowicie zdać na jego łaskę,jeżeli on posiada choćby najmniejszą broń przeciwko nim. Pierwszą moją myśląbyło zerwać się, chwycić go za kark i wyrzucić za drzwi; potem wytłumaczyłemsobie, czy nie będzie rozsądniej naprzód wysłuchać go dokładnie.

— Naprawdę nie rozumiem, co pan ma na myśli, panie Wassertrum? — starałem się zrobićmożliwie najgłupszą minę.

— Księżna? Co za księżna? Może mam panauczyć po niemiecku? — przerwał mi ordynarnie. — Będzie musiał pan podnosić rękęprzed sądem, gdy rozchodzi się o flaki! Rozumie mnie pan? Jato panu mówię!

Zaczął krzyczeć

— Nie będzie mi się pan w oczy wypierać, że,,ona” stamtąd — wskazał palcem w stronę pracowni — przybiegła do pana wjednym dywaniku i — nic więcej nie miała na sobie.

Wściekłość zalałami oczy; schwyciłem łajdaka za pierś i potrząsłem nim:

— Jeżeli jeszcze jednosłowo powiesz o tym, pogruchoczę ci kości! Zrozumiano?

Przestraszony upadł na krzesełko i wyjąkał:

— Co jest? co jest? czego panchce? Ja tylko tak mówię.

Przeszedłem się po pokoju, aby sięuspokoić. Nie słuchałem tego wszystkiego, co gadał na swojeuspawiedliwienie. Usiadłem potem naprzeciwko niego z mocnym zamiarem, by sprawę,o ile dotyczy Angeliny, wyprowadzić na czystą wodę, a jeżeli się nie uda, tospokojnie zmusić go w końcu, aby wyjaśnił swą nienawiść i tak zawczasuodparować jego słabe pociski. — Nie zważając na to, że spokorniał, wbiłem mu w głowę, że presjejakiegokolwiek bądź rodzaju — podkreśliłem to słowo — mogą się nie udać,gdyż on żadnego zarzutu nie może poprzeć dowodami, a ja mógłbym na pewno zbićwszelkie zaświadczenia (założywszy, że w zakresie możliwości w ogóle do tego bynie doszło). Angelina była mi za bliską, abym w potrzebie nie miał jej ratowaćchoćby kosztem największych ofiar, nawet krzywoprzysięstwa! Każdy muskuł w jegotwarzy drżał; zajęcza warga wyciągnęła się aż do nosa, wyszczerzył zęby iokrążał mnie wciąż swoją mową jak indyk:

— A czy ja czego chcę od księżny??Niechże pan uważa!

Tracił władzę nad sobą z niecierpliwości, że nie pozwalamsię oszukać.

— Chodzi mi tu o Saviolego, o tego przeklętego psa, tego — tego— ryknął nagle. Zadyszał się. Szybko zatrzymałem go: w końcu doszedł do tegopunktu, na którym go chciałem mieć, lecz on natychmiast się połapał i znów sięwpatrywał w moją kamizelkę.

— Słuchaj pan — panie Pernath — zmuszał sięnaśladować chłodny rozważny ton kupiecki — pan mówi wciąż o? — — o tejdamie. Dobrze! Ona jest zamężna. Dobrze: ona puściła się z tym — z tym młodymwszarzem. Co mnie to obchodzi! — Poruszał rękami przed moją twarzą, końce palcówmiał ściśnięte, jak gdyby trzymał w nich szczyptę soli — Czy ona ma się samaz tym załatwić? — Ja jestem bywalcem i pan też jest bywalcem. My to obajdobrze wiemy. Cooo? Ja chcę tylko dojść do swych pieniędzy. Rozumie to pan,Pernath?!

Słuchałem zdumiony:

— Do jakich pieniędzy? Czy doktor Savioli jest panucoś winien?

Wassertrum odpowiedział wymijająco.

— Mam z nim porachunki. To wychodzi na jedno.

— Pan go chce zamordować! —krzyknąłem. Podskoczył. Zatoczył się. Zakrztusił się kilka razy. — Tak jest!Zamordować! Jak długo pan chce jeszcze grać przede mną komedię!

Wskazałem mu drzwi:

— Wynoś się pan!

Powoli wziął kapelusz, włożył go na głowęi skierował się do wyjścia. Potem zatrzymał się na chwilę i powiedział zespokojem, na który nigdy nie przypuszczałem że się zdobędzie.

— A więc dobrze. Chciałem panu umożliwić wyjście z tej sprawy. Dobrze. Jak nie,to nie. Miłosierni golarze zadają zgniłe rany. Już mam tego dosyć. Gdyby pan byłroztropny! — Savioli stoi panu na drodze!? — Teraz załatwię się z wamitrojgiem — ruchem oznaczającym dławienie wskazał, co ma na myśli — „pętlicę”.Jego rysy wyrażały takie szatańskie okrucieństwo i zdawał się tak pewny być swejsprawy, że krew zastygła mi w żyłach. Musiał mieć widocznie jakąś broń w ręku,której nie przeczuwałem, a o której również Charousek nie wiedział. Czułem, jakziemia się pode mną zapadała. „Pilnik! pilnik! usłyszałem szept w swej głowie.Mierzyłem wzrokiem odległość: krok do stołu, dwa kroki doWassertruma — — chciałem skoczyć — — wtemna progu zjawił się, jakby spod ziemi, Hillel. Pokój zniknął mi w oczach.Widziałem tylko jak przez mgłę, że Hillel stał nieruchomo, a Wassertrum krok zakrokiem cofał się do ściany. Potem słyszałem, jak Hillel mówił:

— Aronie, znacieto zdanie: wszyscy Żydzi są dla siebie wzajem poręczycielami? Nie utrudniajcietego jednemu z nich.

Dodał jeszcze kilka słów po hebrajsku, których nie zrozumiałem.

— Co pan ma wtym, aby węszyć pode drzwiami? — wypluł kramarz drżącą wargą.

— Czy podsłuchiwałem, czy nie, możesz się o to nie troszczyć! — znów odparłHillel jakimś hebrajskim zdaniem, które tym razem brzmiało jak groźba.Sądziłem, że dojdzie do kłótni, lecz Wassertrum nie odpowiadał ani słówka,namyślał się przez chwilkę i wyszedł zuchwale. Z natężeniem patrzyłem naHillela. Skinął na mnie, abym milczał. Widocznie czegoś oczekiwał, gdyż zuwagą wsłuchiwał się w korytarz. Chciałem iść i drzwi zamknąć: zatrzymał mnie niecierpliwym ruchem ręki.Zaledwie przeszła minuta, gdy dały się znów słyszeć na schodach drepczące krokikramarza. Nie mówiąc ani słowa, Hillel odszedł i zrobił mu miejsce. Wassertrumzaczekał, aż znalazł się poza obrębem słuchu Hillela i warknął przez zaciśniętezęby:

— Niech mi pan odda mój zegarek.

Kobieta

Gdzie się podziewa Charousek? Przeszło już blisko 24 godziny i wciąż go niewidać. Czy zapomniał znaku, o któryśmy się umówili? A może go nie widzi?Zbliżyłem się do okna i nastawiłem lustro tak, że promienie słoneczne, które sięwłaśnie ukazały, wpadły w okno jego mieszkania w piwnicy.

Wdanie się Hillela — wczoraj — zupełnie mnie uspokoiło. Na pewno by mnieostrzegł, gdyby mi groziło jakieś niebezpieczeństwo. Ponadto: Wassertrum niemógł nic ważnego przedsięwziąć; zaraz potem, gdy mnie opuścił, wrócił do swegosklepu. — Rzuciłem wzrokiem na dół: stał nieruchomo, oparty o płytę kamienną,tak jak go już widziałem dzisiaj rano.

Niepodobna wytrzymać tego ciągłego oczekiwania! Łagodny powiew wiosenny, którywpływał przez otwarte okno z przyległego pokoju, czynił mnie chorym z tęsknoty.To tajanie śniegu kapiącego z dachów! A jak błyszczą w świetle słonecznym tecieniuchne sznureczki wody! Niewidzialne nici wyciągały mnie na ulicę. Pełenzniecierpliwienia chodziłem tam i z powrotem po pokoju. Rzuciłem się nakrzesełko. Znów wstałem. Ten jątrzący się zarodek nieświadomej miłości w mejpiersi nie chciał zniknąć.

Dręczył mnie całą noc. Raz była to Angelina, która tuliła się do mnie; potemrozmawiałem znów najniewinniej z Miriam i zaledwie ten obraz odpłynął, powtórnieprzyszła Angelina i całowała mnie; wąchałem zapach jej włosów, wysunąłem się zjej obnażonych ramion — i nagle przemieniła się w Rozynę, która tańczyła z pijanymi, na wpół zamkniętymi oczyma — we fraku — całanaga; — — — wszystko w półśnie, który jednak był tak wyraźny, jak rzeczywistość.Nad ranem stanął mój sobowtór przy łóżku, ten mroczny Habal Garmin, „wyziewkości”, o którym mówił Hillel — i spojrzałem mu w oczy: był w mojej mocy,musiał mi odpowiadać na każde moje pytanie dotyczące spraw ziemskich ipozagrobowych, na co tylko oczekiwał, lecz żądza tajemniczości nie była tarcządostateczną przeciw płomieniom krwi, zamierała w żarzącym się, ziemskimkrólestwie mego rozumu. — Odpędziłem to widmo, które powinno stać sięodzwierciadleniem Angeliny, a kurczyło się do rozmiarów litery „alef”, znówurosło, i stanęło jako kobieta kolosalna, naga do cna, taka jak ją widziałempo raz pierwszy w książce Ibbur, z pulsem równym trzęsieniu ziemi i nachyliła sięnade mną, a ja wdychałem ogłuszający zapach jej gorącego ciała.

Czy Charousek już nie przyjdzie? Dzwony zaśpiewały z wież kościelnych.Chciałem zaczekać jeszcze kwadrans — a potem wyjść! Włóczyć się poprzezożywione ulice, pełne odświętnie ubranych ludzi, zmieszać się z wesołym tłumem wdzielnicach bogaczy, widzieć piękne kobiety o zalotnych twarzach, o wysmukłychrękach i nogach. Może spotkam przy tym wypadkowo Charouska, tłumaczyłem się przedsobą. Aby mi czas płynął prędzej, wziąłem ze stosu książek starożytną grę wtaroka. Może w kartach da się znaleść motyw do obmyślenia jakiej kamei? Szukałem,,Pagada”. Niepodobna go znaleźć: gdzież się mógł zapodziać? Jeszcze razprzejrzałem karty i zatopiłem się w myślach o ich ukrytym znaczeniu. Szczególnieten Wisielec? co on mógł oznaczać?

Człowiek wisiał na linie między niebem a ziemią, głową na dół; ręce miał naplecach związane, prawe przedudzie założone przez lewą nogą, co wyglądało jak krzyż nad odwróconymtrójkątem. Niezrozumiałe równanie. Przecież! Na koniec! Charousek idzie. Leczmoże nie? Przyjemna niespodzianka: to była Miriam!

— Miriam, wie pani, że ja właśnie chciałem zejść na dół i prosić panią, abyśpojechała ze mną na spacer? — Nie było to zupełną prawdą, lecz w następnej chwiliprzestałem o tym myśleć. — Nieprawdaż, pani mi tego nie odmówi? Tak mi dzisiajnieskończenie miło na duszy, że pani, właśnie pani, Miriam, musi uwieńczyć mojąradość.

— Jechać na spacer? — powtórzyła z takim osłupieniem, że na cały głosparsknąłem śmiechem.

— Czy projekt jest taki dziwny?

— Nie, nie, nie, lecz —szukała słów — niesłychanie wspaniały. Jechać na spacer.

— Wcale nie takwspaniały, gdy pani weźmie pod uwagę, że setki tysięcy ludzi czynią to — awłaściwie całe swoje życie nic innego nie robią.

— Tak, inni ludzie! — dodała,wciąż jeszcze zupełnie znienacka tym zaskoczona. Chwyciłem ją za obie ręce:

— To,co inni ludzie przeżywają dla przyjemności, chciałbym aby pani, Miriam, użyła wnieskończenie doskonalszej mierze.

Zbladła nagle śmiertelnie, a po jej skamieniałym wzroku odgadłem, co myśli. Byłto dla mnie cios.

— Pani nie powinna tego w sobie ukrywać, Miriam,dopowiedziałem jej. — Tego — tego cudu. Czy pani mi tego nie powie — zprzyjaźni?

Usłyszała trwogę w moich słowach i spojrzała na mnie zdziwiona.

— Jeżeli to panią zbyt nie zmęczy, czy mógłbym się razem z nią cieszyć? Ależ tak!Wie pani, że ja się o panią bardzo troszczę? — O — o — jak to powiedzieć? Ozdrowie pani duszy! Niech pani nie bierze tego dosłownie, lecz — chciałbym,aby cud nigdy się nie stał.

Spodziewałem się, że będzie mi przeczyć, lecz onakiwnęła tylko głową pogrążona w myślach.

— To panią trapi. Czy nie tak, Miriam?

Ocknęła się:

— Czasem zdaje mi się, jakby się to nie stało. — Brzmiało to dlamnie jak promień nadziei.

— Gdy sobie pomyślę — mówiła zupełnie wolno ipogrążona w smutku — że mogłyby nadejść czasy, w których musiałabym żyć beztakich cudów — —.

— Przecież w przeciągu jednej nocy może pani zostaćbogatą i nie będzie pani potrzebowała — przerwałem jej bez namysłu, lecz gdydostrzegłem przerażenie na jej twarzy, zatrzymałem się szybko — przypuszczam:w zupełnie naturalny sposób mogła by pani być uwolnioną od wszystkich kłopotów,a cuda, które by pani potem przeżywała, byłyby bardziej duchowe: byłyby toraczej wewnętrzne wrażenia.

Potrząsnęła głową i powiedziała dobitnie:

— Wewnętrzne wrażenia nie są wcalecudami. Dosyć to zdumiewające, że dają je ludzie, którzy żadnych wrażeń nieposiadają.

— Od dzieciństwa z dnia na dzień, z nocy na noc, przeżywałam — natychmiastprzerwała i domyśliłem się, że w niej było coś innego, o czym mi nigdy niemówiła, zapewne nić niewidzialnych wydarzeń, podobna mojej — lecz to nie należydo rzeczy. Gdyby ktoś wstał i uzdrowił chorego przyłożeniem ręki, nie mogłabymtego nazwać cudem. Dopiero gdy martwy przedmiot, ziemia, wstaje pobudzona dożycia przez ducha i łamie prawa natury, wtedy dzieje się to, do czego tęskniłam,odkąd jestem zdolną do myślenia. Kiedyś powiedział mi ojciec: „Kabała ma dwiestrony: jedną magiczną, drugą abstrakcyjną, które nigdy się wzajem niepokrywają. Wprawdzie mogłaby magiczna przyciągnąć do siebie abstrakcyjną, lecznigdy, ale to nigdy odwrotnie. Magiczna jest darem, druga może być zdobytą i totylko przy pomocy przewodnika”. Wróciła znów do pierwszej nici: „Dar jest toto, czego pragnę; to, co mogę zdobyć, jest dla mnie obojętne — bezwartościowe — jak pył”.

Gdy sobie pomyślę, że mogłyby kiedy nadejść czasy, w których musiałabym znów żyćbez tych cudów — widziałem jak palce jej kurczyły się, i naraz mną zaszarpałból i żałość — to zdaje mi się, że teraz już umieram w obliczu jeno takiejczystej możliwości.

— Czy to jest powód, dla którego pani sobie życzy, aby sięcuda nigdy nie działy? — badałem.

— Tylko po części. W tym jest jeszcze cośinnego. Ja, ja — namyślała się chwilkę — nie dojrzałam jeszcze do tego, abyprzeżywać cuda w takiej formie, ot co jest — jakże to panu wytłumaczyć? Niechpan tylko, jako przykład, wyobrazi sobie, jakbym od wielu lat miała co noc tensam sen, snujący się wciąż nieustannie; w tym śnie ktoś, powiedzmy, mieszkaniecinnego świata, poucza mnie i pokazuje mi nie tylko na własnym moim odbiciuzwierciadlanym i na wszystkich jego odmianach, jak jestem daleką od dojrzałościmagicznej, aby przeżywać jakiś „cud”; lecz daje mi również co do zagadnieńrozumowych, które mnie czasami w ciągu dnia zajmują, oświetlenie w taki sposób,że w każdej chwili mogę to wypróbować. Pan mnie zrozumie. Taka istota zastępujekomuś zamiast szczęścia wszystko, o czym można tylko na ziemi pomyśleć; to jestdla mnie most, który mnie łączy z „zaświatem”; to drabina Jakuba, po którejmogą się wznosić ponad szarzyznę codzienności ku światłu, to mój przewodnik iprzyjaciel; w nim jest całe me zaufanie, że nie zabłądzę w szaleństwie i mrokuna tej ponurej drodze, po której kroczy moja dusza; wierzę mu, gdyż on jeszczenigdy mnie nie zawiódł. Potem naraz, na przekór wszystkiemu, co mi ten mójprzewodnik powiedział, jeden „cud” pokrzyżował moje życie! Komuż mam terazwierzyć? Czy to, co wypełniało mi nieprzerwanie tyle minionych lat, byłozłudzeniem? Gdybym miała o tym wątpić, wpadłabym w bezdenną przepaść. A jednak. Cud się stał! krzyczałabym z radości; gdyby —

— Gdyby? — — —przerwałem jej, wstrzymując oddech. Może sama powie teraz rozstrzygające słowo ija będą mógł wszystko jej wyznać.

— Gdybym się przekonała, że się mylę — że to nie był „cud”! O, wiem o tym takdobrze, jak to, że tutaj siedzę, wtedy bym zginęła! (serce bić mi przestało) —byłabym znowu ściągnięta z nieba na ziemię! czy pan sądzi, że człowiek byłby wstanie to znieść?

— Niech pani prosi swego ojca o pomoc — powiedziałem bezradnyz trwogi.

— Mego ojca? o pomoc? — spojrzała na mnie zdziwiona — jeżeliistnieją dla mnie tylko dwie drogi, czyż on może znaleźć trzecią? — Wie pan,co byłoby dla mnie jedynym ratunkiem? Gdyby mi się zdarzyło to, co panu. Gdybymmogła zapomnieć — — w tej chwili, wszystko, co leży po za mną; moje całeżycie, aż do dzisiejszego dnia. — — Czy to nie jest zadziwiające: to, co pan uważaza nieszczęście, byłoby dla mnie najwyższym szczęściem!

Długo milczeliśmyoboje. Potem schwyciła nagle mą rękę i zaśmiała się. Prawie wesoło.

— Nie chcę,żeby pan trapił się z mego powodu; — (ona troszczyła się o mnie — o mnie!) —przedtem był pan tak pełen wesela i szczęścia pod wpływem wiosny, a teraz zdajesię pan uosobieniem smutku. W ogóle nie powinna byłam panu nic powiedzieć. Niechpan to wykreśli ze swojej pamięci i znów myśli tak pogodnie, jak przedtem! —Jestem tak zadowolona —

— Pani? Miriam? Zadowolona? przerwałem jej gorzko.

Zrobiła przekonywującą minę:

— Tak! Rzeczywiście! Zadowolona. Idąc tu do pana,tak nieopisanie się bałam — sama nie wiem czego: nie mogłam pozbyć sięuczucia, że panu grozi wielkie niebezpieczeństwo — przysłuchiwałem się z uwagą— lecz zamiast się cieszyć, że oto pan jest zdrów i cały, zasmuciłam pana i —

— Zmusiłem się do wesołości:

— Uczyniłaby pani najlepiej, gdyby ze mnąpojechała. Usiłowałem, o ile mogłem, nadać swemu głosowi ton swobodny — chciałbym raz nareszcie widzieć, Miriam, czynie uda mi się odpędzić od niej tych smutnych myśli. Niech pani powie, czegopani sobie życzy: przecie nie jest pani egipskim czarodziejem, tylko młodąosobą, której wietrzyk wiosenny jeszcze może wyrządzić złośliwego figla!

Miriam nagle rozweseliła się zupełnie.

— Ale co się z panem dzisiaj dzieje, paniePernath. Takim pana nigdy jeszcze nie widziałam! Zresztą, to wiatr wiosenny. Unas, u panien żydowskich, rodzice, jak wiadomo, kierują wiatrem wiosennym, a mymusimy być posłuszne. Czynimy też to jakby zgodnie z naturą, to leży już u naswe krwi. U mnie nie — wtrąciła poważniej — moja matka długo walczyła, kiedy miaławyjść za mąż za tego szkaradnego Arona Wassertruma!

— Co? matka pani? Za tegokramarza z dołu?

Miriam skinęła głową.

— Dzięki Bogu, że to nie doszło doskutku.

— Dla biednego człowieka był to zapewne straszny cios.

— Biednyczłowiek, mówi pani? — zerwałem się. — Ten drab to czysty zbrodniarz.

W zamyśleniuprzeczyła ruchem głowy.

— Zapewne on jest zbrodniarzem, ale ten, który siedzi wtakiej skórze, a nie byłby zbrodniarzem, musiałby być prorokiem.

Przysunąłemsię ciekawie:

— Czy pani wie coś pewnego o nim? Mnie tointeresuje. Z zupełnie szczególnych względów — —! !

— Jeśliby pan raz zobaczył jego sklep z wewnątrz, to od razu wiedział by pan, jakwygląda jego dusza. Ja to mówię, gdyż bywałam tam często jako dziecko. Dlaczegopatrzy się pan we mnie taki zdumiony? Czy to takie nadzwyczajne? Dla mnie był onzawsze przyjacielski i dobry. Nawet raz, przypominam sobie, podarował mi duży,świecący kamień, który mi się najbardziej podobał z jego rzeczy. Moja matkapowiedziała, że to brylant i musiałam mu naturalnie zaraz go odnieść. Z początkudługo nie chciał go wziąć z powrotem, ale potem wyciągnął mi go z ręki i rzuciłgo z wściekłością precz daleko od siebie. Jednak zobaczyłam, jak mu przy tym wytrysły łzy z oczu; znałam już wtedy dosyćjęzyk hebrajski, aby zrozumieć, że szeptał: „wszystko, czego moja ręka dotknie,jest przeklęte”! — — ostatni to raz mogłam go odwiedzić. Nigdy więcej odtego czasu nie zaprosił mnie, abym do niego przyszła. Wiem także, dlaczego:gdybym nie starała go się pocieszyć, wszystko byłoby po dawnemu, ale ponieważsprawił mi ogromną przykrość, o czym też mu powiedziałam — nie chciał mnie jużwięcej widywać — Pan tego nie rozumie, panie Pernath? To przecież takie proste:jest to człowiek opętany, który staje się śmiertelnie nieufny, jeżeli ktośdotknie jego serca. Uważa się za istotę stokroć ohydniejszą, niż jestrzeczywiście — o ile to w ogóle być może — i w tym tkwi zasada wszystkichjego myśli i uczynków. Mówią, że jego żona lubiła go; było w tym może więcejlitości, niż miłości, ale w każdym razie tak sądziło wielu ludzi. Jedyny, któryprzedziwnie głęboko był tym dotknięty, to był on! On wszędzie węszy zdradę inienawiść. Tylko co do swego syna zrobił wyjątek. Czy stało się to dlatego, żewidział jego wzrastanie od niemowlęcych lat, że zatem, jakby powiedzieć,przeżywał wraz z nim kiełkowanie każdej jego właściwości od samego zarodka idlatego nigdy nie dochodził do takiego punktu, gdzie mogłaby się w nim obudzićnieufność czy też z powodu, że to już leży we krwi żydowskiej wszystkiezdolności do kochania, które w nas tkwią, przekazać na swego potomka w tyminstynktownym strachu naszej rasy: że możemy umrzeć i nie wypełnić misji, którązapomnieliśmy, ale która w nas trwa niewyraźnie — któż to może wiedzieć? Zprzezornością, która prawie sięgała granic mądrości, a która u takiegoniewykształconego człowieka, jak on, jest zadziwiająca, prowadził wychowanieswego syna. Jak przenikliwy psycholog usuwał przed swym dzieckiem z drogiwszelką przeszkodę, która mogłaby się przyczynić do rozwoju sumienności, aby mu oszczędzić przyszłych cierpień duchowych. Trzymałdla niego za nauczyciela wybitnego uczonego, który stał na stanowisku teorii, żezwierzęta są bezwrażliwe i że odczuwanie bólu jest u nich tylko mechanicznymrefleksem. Z każdego stworzenia wycisnąć dla siebie samego tyle rozkoszy izadowolenia, ile tylko można, a zaraz potem łupinę, jako niepotrzebną, odrzucić:to było mniej więcej abecadło jego daleko widzącego systemu wychowawczego.

Możepan sobie wyobrazić, że pieniądz, jako sztandar i klucz do „potęgi”, grał tupierwszą rolę. Że zaś on sam starannie ukrywa swoje bogactwo, aby mrokiemosłonić granice swego wpływu, zatem wymyślił sposób, że umożliwił swojemu synowipodobne istnienie, oszczędzając mu zarazem męki pozornie ubogiego życia:przepoił go piekielnym kłamstwem „piękności”; przytaczał mu zewnętrzne iwewnętrzne wytwory estetyki, nauczył go pozorować zewnętrzne swe czyny; udawaćlilię polną, a wewnętrznie być sępem-ścierwnikiem. Naturalnie owa „piękność” niebył to wcale jego własny wynalazek — ale raczej ulepszenie rady, którą mu dałjakiś „wykształcony”. Że jego syn wypierać się go będzie później, gdzie i kiedyzajdzie tego potrzeba, nie brał mu tego za złe. Przeciwnie, kazał mu to uważaćza obowiązek, gdyż miłość jego była bez egoizmu i tak, jak już raz mówiłam oswoim własnym ojcu — była to miłość w rodzaju tych, co poza grób sięgają!

Miriam umilkła na chwilę: spojrzałem na nią, jak w milczeniu snuła dalej swojemyśli; usłyszałem to w zmienionym dźwięku głosu, gdy powiedziała:

— Dziwne owocerosną na drzewie żydowstwa!

— Niech mi pani powie, Miriam — powiedziałem — czynigdy pani nie słyszała, że Wassertrum ma w swoim sklepie stojącą figurę woskową? Nie pamiętam kto mi to opowiadał, może to był tylko sen — — — —

— Nie, nie — to prawda, panie Pernath: woskowa figura, naturalnej wielkości, stoi w kącie, gdzie on pośrodku najróżniejszychrupieci śpi na worku słomy. Przed laty kupił ją od właściciela jakiegośbałaganu, kupił ją zaś jakoby dlatego, że lalka była podobna do jednejdziewczyny — chrześcijanki, która rzekomo była kiedyś jego kochanką.

„MatkaCharouska!” — zabrzmiało we mnie.

— Nie wie pani jej imienia?

Miriam potrząsnęłagłową.

— Jeśli panu na tym zależy — czy mam się dowiedzieć?

— Ach nie, Miriam,jest to dla mnie zupełnie obojętne.

Po jej błyszczących oczach zauważyłem, żew zapale się przegadała. Nie powinna już się opamiętać, rzekłem sobie.

— Ale comnie interesuje więcej, to temat, o którym pani przedtem pobieżnie mówiła. Jamyślę o „wiosennym wietrze” — ojciec pani na pewno przecież nie oznaczył paniczasu, kiedy pani ma wyjść za mąż?

Roześmiała się wesoło.

— Mój ojciec? skądżepanu to przyszło do głowy?

— No to wielkie szczęście dla mnie.

— Jak to? —spytała, nie spodziewając się podstępu.

— Bo w takim razie mam jeszcze szanse.

Był to po prostu żart i ona też inaczej tego nie przyjęła, jednak szybko zerwałasię i pobiegła do okna, abym nie spostrzegł jej rumieńca. — Odwróciłem się, abyjej pomóc wyjść z zakłopotania.

— O to jedno proszę, jako stary przyjaciel i musimnie pani zawiadomić, gdyby sprawa już zaszła tak daleko. A może pani w ogólechce pozostać niezamężną?

— Nie, nie, nie! — odparła tak energicznie, żeroześmiałem się mimo woli — kiedyś muszę przecież wyjść za mąż.

— Naturalnie! To się rozumie! — Stała się nerwową, jak podlotek. — Czy pan nie może być chwilępoważnym, panie Pernath?

Posłusznie zrobiłem minę serio, Miriam usiadła.

— Więc, jeśli mówię, że muszę przecież kiedyś wyjść za mąż, to chcę przez topowiedzieć, że jakkolwiek nie rozważałam bliższych okoliczności, ale sens życiana pewno byłby mi niezrozumiały, gdybym, przyjąwszy, że urodziłam się kobietą,miała zostać bezdzietną.

Pierwszy raz, od czasu, jak się znałem, zauważyłem w jej rysach kobiecość.

— Tonależy do moich snów — zaczęła cicho — wyobrazić sobie, jako cel, stopieniedwojga istot w jedną — stopienie — — — — czy nigdy pan nie słyszał ostarym egipskim kulcie Ozyrysa? — w istotę, której symbol stanowić możeHermafrodyta. Rozumiem przez to magiczne połączenie męskości i kobiecości wrodzaju ludzkim do wyżyn półboga. Jako cel! Nie, nie jako cel, ale jako począteknowej drogi, która jest wieczną — i nie ma końca!

— I wierzy pani, że kiedyśznajdzie pani tego, którego szuka? — zapytałem wzruszony. — A jeżeli być możemieszka on gdzieś w dalekiej krainie albo w ogóle wcale go nie ma na ziemi?

— Nico tym nie wiem — powiedziała prosto — mogę tylko czekać. Jeśli jest oddalonyode mnie czasem i przestrzenią, w co nie wierzę, to czymże byłabym związana tu ztym gettem, albo jeżeli nas dzieli przepaść wzajemnej nieświadomości — a ja gonie znajdę, wtedy moje życie nie posiadałoby żadnego celu i byłoby bezmyślnąigraszką niedorzecznego biesa. Ale, proszę, proszę, nie mówmy już więcej o tym —błagała. — Jeśli tylko wypowie się swoją myśl, nabiera ona brzydkiego, ziemskiegoposmaku, a ja nie chciałabym tego — —

Nagle przerwała.

— Czego pani by niechciała, Miriam?

Podniosła rękę. Wstała szybko i powiedziała:

— Ktoś panaodwiedza, panie Pernath.

Jedwabna suknia zaszeleściła w korytarzu. Gwałtownepukanie, Angelina! Miriam chciała wyjść. Zatrzymałem ją.

— Czy pozwoli paniprzedstawić: córka mego drogiego przyjaciela — Pani hrabina.

— Nie możnawcale przejechać! Wszędzie bruk reperują, kiedyż nareszcie będzie pan w bardziejludzkiej okolicy mieszkał, mistrzu Pernath? Na dworze śnieg topnieje i niebosię raduje, aż piersi rozsadza, a pan ślęczy tutaj w grocie stalaktytowej, jakstara żaba. — Zresztą wie pan, byłam wczoraj u swego jubilera; ten powiedział,że pan jest największy artysta, najlepszy snycerz kamei za naszych czasów, jeżeli nie największy ze wszystkich, jacykiedy bądź żyli na świecie.

Angelina plotła tak, jak wodospad, ja zaś byłemoczarowany. Widziałem tylko jej błyszczące, niebieskie oczy, drobne nóżki wmaleńkich, lakierowanych bucikach, widziałem kapryśną twarz, wyłaniającą się zmnóstwa futer i różowawe uszka. Nawet odetchnąć nie miała czasu.

— Na rogu stoimój powóz. Już się bałam, że pana nie zastanę w domu. Na pewno pan jeszcze niejadł obiadu? Najpierwej pojedziemy, prawda? Dokąd pojedziemy najpierwej?Najpierw pojedziemy — niech pan zaczeka — — — ach! możedo parku albo ogólniej gdzie bądź w szczere pole, gdzie tak dobrze się czuje wpowietrzu rozkwitanie wiosny i kiełkowanie ziół! Jedźmy, jedźmy, proszę wziąćkapelusz, potem zjemy u mnie, a potem będziemy gadać aż do wieczora. Proszę,niech pan weźmie kapelusz. Na co pan czeka? — Ciepły, zupełnie miękki pledjest na dole — owiniemy się weń po same uszy i okryjemy się razem, aż nambędzie szalenie gorąco.

Co mogłem na to powiedzieć? — — Tak samo właśnieumawiałem się z córką mego przyjaciela o przejażdżkę. Miriam nagle pożegnałaśpiesznie Angelinę, zanim jeszcze mogłem coś powiedzieć. Odprowadziłem ją dodrzwi, chociaż bardzo życzliwie chciała mnie powstrzymać.

— Niech mnie paniwysłucha, Miriam, nie mogę pani tu na schodach wypowiedzieć, jak mi na panizależy — — i jak tysiąc razy wolałbym z panią — —.

— Nie powinien pan,panie Pernath, kazać tej pani czekać — powiedziała to z całą serdecznością iszczerze, bez udawania, ale widziałem, że blask jej oczu zagasnął. Zbiegłaspiesznie ze schodów; żal ścisnął mi gardło. Czułem, jak gdybym cały światutracił.

Siedziałem jak odurzony przy boku Angeliny. Jechaliśmy wściekłym kłusemprzez przepełnione ludźmi ulice. Taki wir życia toczył się koło mnie, że na wpół ogłuszony wobrazie, co się rozwijał przede mną, rozróżniać mogłem tylko małe świetlneplamy, błyszczące klejnoty w kolczykach i łańcuszkach, lśniące cylindry, białedamskie rękawiczki, pudla z czerwoną wstążką na szyi, który szczekając chciaługryźć koło u wozu, pieniące się kare konie, które biegły obok nas, srebrnąsiatką okryte; okno magazynu, wewnątrz błyszczące naczynia przepełnionesznurami pereł, iskrzących się klejnotów — połysk jedwabiu na wysmukłychbiodrach dziewczęcych. Ostry wiatr, który nas ciął po twarzy, pozwalał mipodwójnie odczuwać ciepło ciała Angeliny. Gdyśmy przejeżdżali kołopolicjantów, ci z szacunkiem, na krzyżujących się ulicach, w bok się cofalina nasz widok. — Potem przejechaliśmy stępa bulwarem, który był niby jedenszereg powozów, koło zapadłego kamiennego mostu, aleją zaś ciągnęłytłumy gapiących się twarzy. Zaledwie patrzyłem: najmniejsze słowo z ustAngeliny, jej rzęsy, żywa gra jej ust — wszystko to było dla mnie nieskończenieważniejsze, niż przyglądać się, jak tam na dole pod bryłami lodu skalne urwiskaopierały się wzajem barami o siebie. Droga w parku. Potem elastyczna, tłuczniemzbita ziemia. Potem szelest liści pod kopytami koni, wilgotne powietrze,bezlistne drzewa, pełne wronich gniazd, martwa zieloność łąk z białymiwyspami znikającego śniegu, wszystko mijało mnie: jak we śnie. Tylko kilkukrótkimi słowami, prawie obojętnie wspomniała Angelina o doktorze Saviolim.

— Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło — powiedziała z zachwycającą dziecinnąprostotą — i wiem, że jemu też jest lepiej, to wszystko, w czym brałamudział, wydaje mi się tak strasznie nudne. Chcę się znów nareszcie cieszyć,zamknąć oczy: zanurzyć się w spienionej fali życia. Myślę, że wszystkiekobiety są takie. Tylko się nie przyznają: albo są tak głupie, że same otym nie wiedzą. Czy nie sądzi pan tak samo?

Nie słuchała wcale, co jej na to odpowiedziałem.

— W ogóle kobiety są dla mniezupełnie nie interesujące. Naturalnie, niech pan nie bierze tego za pochlebstwo:ale istotnie, sama bliskość sympatycznego mężczyzny jest dla mnie milszą, niżnajbardziej zachęcająca rozmowa z kobietą, nawet dwakroć roztropniejszą.Wreszcie to wszystko co my między sobą gadamy, jest to przecież takie głupstwo!Najwyżej: trochę stroju — i — Mody nie zmieniają się przecież tak często.— — Prawda, jestem lekkomyślną? — zapytała nagle zalotnie. Tak, że ja opętanyjej czarem — musiałem zapanować nad sobą, aby nie chwycić jej głowy w sweręce — i nie ucałować jej w szyję.

— Niech pan powie, że jestem lekkomyślną! —przysunęła się jeszcze mocniej i przytuliła się do mnie. Wyjechaliśmy z alei dolasku, z krzewami owiniętymi w słomiane chochoły; w tych osłonach wyglądały onejak tułowie potworów o ramionach i głowach odciętych. Ludzie siedzieli naławkach w słońcu, spoglądali za nami i przysuwali do siebie głowy. Chwilęmilczeliśmy i oddawaliśmy się naszym myślom. Jak zupełnie inną była Angelina,niż dotychczas w mojej wyobraźni! Jak gdyby dzisiaj dopiero zamieniła się dlamnie w rzeczywistość. Czy istotnie była to ta sama kobieta, którą kiedyśspotkałem w katedrze? Nie mogłem odwrócić wzroku od jej wpółotwartych ust.Teraz milczała. Zdawało się, że w duchu ogląda jakiś obraz. Powóz skręcił wwilgotną łąkę. Czuć byłozbudzoną ziemię.

— Wie pani — — pani — —?

— Niech mnie pan nazywa Angeliną — przerwała mi po cichu.

— Wiesz, Angelino, żecałą dzisiejszą noc śniłem o tobie? — wtrąciłem pospiesznie. Uczyniła mały, szybkiruch, jak gdyby chciała wyciągnąć do mnie ramię, i spojrzała na mnie zdziwiona.

— Nadzwyczajne! A ja o tobie! I w tej chwili myślałam o tym samym. — Znów rozmowasię przerwała i oboje się zaczerwieniliśmy, żeśmy śnili jedno i to samo. Poczułem to po tętnie jej krwi. Jej ramię drżało ledwo widocznie na mojej piersi.Zażenowana odwróciła się ode mnie i wyglądała z powozu. Wolno przyciągnąłem jejrękę do swych ust, usunąłem białą pachnącą rękawiczkę; słyszałem, jak jej pierścoraz mocniej faluje. Obłąkany z miłości zatopiłem usta w jej dłoni.

Godzinę później szedłem jak pijany, wśród mgły wieczornej w dół miasta.Obiegałem ulice bez żadnego planu i szedłem, długo nie widząc, jak i gdzie siębłąkam. Stanąłem potem nad rzeką, opartyo żelazną poręcz i spoglądałem w szumiące fale. Wciąż czułem ręceAngeliny na swoich ramionach, widziałem przed sobą kamienną cysternęfontanny, przy której już kiedyś przed wielu laty żegnaliśmy się zesobą, z powiędłymi liśćmi wiązu wewnątrz;i ona szła znów ze mną, jak przed chwilą, z głową opartą na moimramieniu, niemo, przez mroźny, mroczny park swego zamku.

Usiadłem na ławcei, aby marzyć, zasłoniłem twarz kapeluszem. Woda szemrała nad tamą, a jejszmer pochłaniał ostatnie pomruki usypiającego miasta. Od czasu doczasu, otulając się paltem, spoglądałem przed siebie i widziałem rzekę wcoraz większym cieniu, aż w końcu, przygnieciona ciężką nocą, stała sięciemnoszarą. A piana przepływała w poprzek na drugi brzeg wody, jakbiała, oślepiająca smuga. Wzdrygałem się na myśl, że muszę znów wracać do swegosmutnego domu. Szczęście jednego krótkiego popołudnia uczyniło mnie obcymna zawsze dla mej siedziby. Przetrwa to kilka tygodni, może kilkadni, potem szczęście musi przeminąć i nic nie pozostanie — próczżałosnego, pięknego wspomnienia. A zatem co? Zatem jestem bezdomny,tu i tam, po tej i tamtej stronie rzeki. Wstałem. Zanim udałem się do ponuregoGetta, chciałem jeszcze rzucić wzrokiem przez sztachety na zamek, za którego oknami ona spała! —

Zboczyłem w kierunku, skąd przyszedłem, po omacku błądziłem wśród gęstej mgły,wzdłuż szeregu domów i przez drzemiące place, zobaczyłem groźne wynurzające sięczarne pomniki i pojedyncze budki strażnicze i floresy barokowych fasad. Matowypołysk tworzył olbrzymie, fantastyczne koła o tęczowych barwach na tle mgły,stawał się żółtawy, rażący oczy i rozchodził się za mną w powietrzu. Nogidotykały się szerokich, kamiennych stopni, posypanych żwirem. Gdzie byłem?Wąwóz, który spadzisto prowadził na dół? Gładkie mury ogrodowe na lewo i naprawo? Nagie gałęzie jakiegoś drzewa zwieszały się nad drogą. Spływały z nieba:pień ukrywał się za ścianą z mgły. — Kilka zgniłych, cienkich gałązek przydotknięciu kapelusza ułamało się z trzaskiem, spadło po moim palcie w mglistą,szarą przepaść, która ukrywała przede mną moje nogi. Wtem błyszczący punkt:samotne światło w oddali — gdzieś — zagadkowe — światło między niebem aziemią — — — Widocznie zabłądziłem. To mogły być tylko stare schodyzamkowe na zboczu ogrodu, na Górze Książęcej — — — — Potem długaprzestrzeń gliniastej ziemi. — Gościniecbrukowany. Olbrzymi cień wznosił wysoko swą głowę w czarnej sztywnej szpiczastejczapce: „Daliborka” — wieża więzienna, w której niegdyś ludzie ginęli zgłodu, gdy królowie na dole w Jelenim Jarze polowali na dziczyznę. Wąska, ślepauliczka z wylotami strzelnic, ślimacza dróżka, zaledwie na tyle szeroka, żemmógł rozciągnąć ręce — i stanąłem przed szeregiem domków nie wyższych odemnie. Gdy wyciągnąłem rękę, mogłem dosięgnąć dachów. Znalazłem się na UlicyAlchemików, gdzie w czasach średniowiecznych adepci kunsztu tajemnego żarzylikamień filozoficzny i zatruwali promienie księżycowe. Żadna inna droga tam niedochodziła, oprócz tej, którą przyszedłem. Nie mogłem znaleźć tego otworu w murze, przez który wszedłem — wpadłem na drewnianeokratowanie. — Nic nie pomoże. Muszę kogoś obudzić, aby mi wskazał drogę:powiedziałem sobie. Czy to nie dziwne, że ulicę zamyka w tym miejscu dom —większy niż pozostałe i prawdopodobnie zamieszkały. Nie mogłem sobie uświadomić,czym go kiedykolwiek zauważył. Może był otynkowany na biało, gdyż świecił takjasno we mgle nocnej. Przeszedłem okratowaniem przez wąską ścieżkę ogrodową,przysunąłem twarz do szyby: wszędzie ciemno. Zastukałem do okna. — Wtedywewnątrz ukazał się jakiś człowiek stary jak świat, trzymający w ręku zapalonąświecę; przeze drzwi starczo chwiejnym krokiem wchodzi do środka pokoju,zatrzymał się, powoli obrócił głowę w kierunku zakurzonych retort i kolbalchemicznych na ścianie, utkwił zamyślony wzrok na potężne pajęczyny w kątach,po czym niewzruszenie skierował swój wzrok ku mnie. Cień kości policzkowych padłmu na otwory oczne, tak iż wyglądało, jakby były puste; wprost mumia.Widocznie mnie nie widział. Stuknąłem w szybę. Nie słyszał mnie. Wychodził bezszmeru, jak lunatyk, na powrót z pokoju. Czekałem na próżno. Zastukałem do bramy:nikt nie otwierał.

Nie pozostawało mi nic, jak szukać tak długo, aż w końcu znajdę wyjście z tejulicy.

Zastanowiłem się, czy nie byłoby najlepiej, gdybym jeszcze poszedł między ludzi— do moich przyjaciół: Zwaka, Prokopa i Vrieslandera do starej „spelunki”,gdzie znajdę ich na pewno — aby zagłuszyć choćby na parę godzin tę trawiącąmnie tęsknotę do pocałunków Angeliny. Szybko udałem się w drogę.

Jak trójliść umarłych — wszyscy trzej siedzieli wokół starego, zjedzonego przezrobaki stołu, mając białe, cienkie fajeczki gliniane w zębach, a pokój był pełen dymu. Ledwie można byłorozpoznać ich twarze, tak bardzo ciemno-brunatne ściany pochłaniały skąpeświatło staromodnych lamp wiszących. W kącie oschła, małomówna, zniszczonakelnerka ze swoją wieczną szydełkową pończochą, o bezbarwnym spojrzeniu iżółtym, kaczym nosie! Przed zamkniętymi drzwiami wisiały matowoczerwone zasłony,tak że głosy gości z przyległego pokoju dochodziły tylko jak ciche brzęczenieroju pszczół. Vrieslander w swym stożkowatym kapeluszu o równopoziomym rondziena głowie, ze szpakowatym wąsem, ołowianoszary w barwie na twarzy, z blizną podokiem wyglądał jak jakiś pijany Holender z zapomnianych stuleci! Jozue Prokopwetknął sobie widelec w swe artystyczne kędziory, dzwonił nieustannie straszniedługimi, kościstymi palcami i przyglądał się pełny zdumienia, jak Zwak męczyłsię, chcąc zawiesić purpurowy płaszczyk kukiełki na pękatej flaszce od araku.

— To będzie Babiński — objaśnił mi Vrieslander z głęboką powagą. — Pan nie wie,kto to był Babiński? Zwak, opowiedzcie zaraz Pernathowi, kto to był Babiński!

— Babiński był to — zaczął Zwak natychmiast, nie odwracając się nawet ani nachwilkę od swej roboty — niegdyś słynny w Pradze zbój. Wiele lat prowadził onswoje nikczemne rzemiosło, a nikt tego nie zauważył. Raz po razie zdarzało się wnajlepszych domach, że już to jednego, już drugiego z członków rodziny brakłoprzy stole i nigdy więcej się nie pokazywali. Chociaż z początku nic o tym niemówiono, gdyż sprawa ta miała poniekąd swoje dobre strony, ile że gospodarstwowypadało taniej, należało jednak baczyć, że tym sposobem niejedna rodzinatraciła na szacunku w towarzystwie i narażała się na plotki. Szczególnie, jeżelichodziło o zniknięcie bez śladu córek w wieku ślubnym. Samo się przez sięrozumie, że w rodzinach mieszczańskich głównie chodziło o zachowanie pozorów uczciwego życia familijnego. Ogłoszenia w gazetach:,,Wracaj! wszystko przebaczone!” mnożyły się coraz więcej — okoliczność, którejBabiński, lekkomyślny, jak większość zbójów zawodowych, nie brał w rachubę. Iostatecznie zbudziło to powszechną uwagę. W miłej wiosce Krcz pod PragąBabiński, który miał w gruncie charakter iście sielankowy, z czasem dziękiniezmordowanej działalności założył sobie mały, ale sympatyczny zakątek. Domekjasny, czysty i przy nim ogródek z aleją kwitnących malw i geraniów.Ponieważ dochody nie pozwalały mu powiększać ogródka, zatem aby zwłoki swychofiar móc chować niepostrzeżenie, zamiast grzędy kwiatowej, co mu było najmilsze— musiał on przysposobić odpowiednią mogiłę, porosłą trawami i poziomą, a którabez wysiłku dałaby się poszerzać, o ile tego będzie wymagała potrzeba lub poraroku. Po dniach trudów i pracy miał Babiński zwyczaj siadywać co wieczora wpromieniach zachodzącego słońca na tych uświęconych miejscach i wygrywać na swymflecie rozmaite melancholijne melodie.

— Stój! — przerwał szorstko Jozue Prokop,wyciągnął klucz z kieszeni, trzymał go jak klarnet przy ustach i zaczął:,,Zimzerlin zambusla deh”.

— Czy pan był przy tym, że pan tak dokładnie zna melodię? — spytał Vriestanderzdumiony. Prokop rzucił mu złośliwe spojrzenie:

— Nie, jeżeli o to chodzi, toBabiński żył zbyt dawno, ale jako kompozytor muszę wiedzieć najlepiej, co mógłgrać. Pan o tym nie może mieć żadnego zdania. Pan nie jestmuzykalny — — „Zirnzerlin — zambusla — busla —deh”.

Zdumiony słuchał Zwak, aż Prokop schował swój klucz od bramy; a stary jasełkarzmówił dalej:

— Ciągły rozrost mogiły wzbudził podejrzenie w sąsiadach zzamiedzy, strażnikowi zaś z przedmieścia Żiżkow, który przypadkowo z daleka zobaczył,jak Babiński udusił pewną starszą damę z towarzystwa, należy się zasługa położeniakresu samolubnym czynom okrutnika: uwięziono Babińskiego w jego Tusculum. Sąd,uwzględniwszy okoliczności łagodzące, to jest wyjątkowo rozgłośną opinię, skazał gona śmierć przez postronek i zawiadomił jednocześnie firmę bracia Leipen —towary powroźnicze: hurt i detal — aby jednemu z wysokich urzędnikówskarbowych dostarczyła za pokwitowaniem wszystkich do powieszenia koniecznychmateriałów, o ile to leży w jej zakresie i aby podała ceny umiarkowane.Zdarzyło się jednak, że powróz się urwał i Babiński został ułaskawiony nadożywotnie więzienie. Dwadzieścia lat odsiedział zbój za murami świętegoPankracego i ani razu skarga nie postała na jego ustach; — jeszcze dziś całysztab urzędniczy zakładu nie może się dość nachwalić jego wzorowego zachowaniasię: do tego stopnia, że pozwolono mu nawet, w imieniny naszego najwyższegowładcy kraju, grywać na flecie.

Prokop znów zaczął szukać swego klucza, ale go Zwak zatrzymał.

— Wskutekogólnej amnestii przebaczono Babińskiemu resztę kary i dostał miejsceodźwiernego w klasztorze Sióstr Miłosiernych.

Lekka ogrodowa robota, którą się przy tym zajmował, dzięki zręczności w użyciurydla, nabytej za czasów poprzedniej działalności, szła mu tak prędko, żezostawało mu dość wolnego czasu, by oświecać serce i duszę dobrym, a doborowymczytaniem.

Wynikające z tego skutki były bardzo pocieszające. Ile razy posyłała goprzełożona w sobotnie wieczory do oberży, aby rozweselił swój umysł, za każdymrazem powracał punktualnie przed zapadnięciem nocy do domu, z wiadomością, żeupadek ogólnej moralności nastrajał go ponuro, liczny zaś motłoch najgorszegogatunku ukrywający się przed światłem — niebezpieczeństwem napełnia drogimiejskie; temu zaś, który miłuje pokój — jest to przykazanie mądrości wcześnie skierować swe kroki do domu.

Onego czasu w Pradze zazwyczaj woskoboje wystawiali małe figurki, przystrojoneczerwonym płaszczem, a wyobrażające zbója Babińskiego. Każda z pokrzywdzonychrodzin nabywała taką figurkę. Zwykle jednak stały one w sklepach pod szklanymipokrywkami, i nic tak Babińskiego nie drażniło, jak gdy zauważył podobną woskowąfigurkę.

„To jest w najwyższym stopniu niegodne i świadczy o zdziczeniu ducha,przypominać komuś ciągle błędy młodości” — mawiał w takich razach Babiński — „igodne pożałowania, że ze strony władz nic się nie robi, aby ukrócić takoczywistą swawolę”.

Jeszcze na śmiertelnym łożu odzywał się w tym duchu. Niedaremnie, gdyż wkrótcepotem władza zakazała siejącego zgorszenie handlu posążkami Babińskiego. — —— —

Zwak pociągnął wielki łyk grogu ze swojej szklanki i wszyscy trzejryknęli jak czarci. Potem ostrożnie zwrócił głowę w stronę bezbarwnej kelnerkii zobaczyłem, jak ta otarła łzę z oka.

— No, a panu nic nie idzie ku lepszemu — wyjąwszy — naturalnie — że pan zwdzięczności dla nieśmiertelnej rozkoszy pijackiej zapłaci za nasze kufelki —szanowny kolego wycinaczu drogich kamieni? — rzekł Vrieslander po długiej przerwieogólnej zadumy.

Opowiedziałem im swoją wędrówkę wśród mgły. Skoro w opisie doszedłem do miejsca,gdzie zauważyłem biały dom, wszyscy trzej, zaczerwienieni, wyjęli fajki z ust —a gdy skończyłem, Prokop uderzył pięścią w stół i zawołał:

— Przecież to jasne!— — Ten Pernath własnym ciałem przeżywa wszystkie legendy, jakie tylkoistnieją. — À propos! — Wtenczas ten Golem — Wie pan, rzecz sięwyjaśniła.

— Jak to wyjaśniła? — spytałem zdumiony.

— Pan zna przecież tego obłąkanegożydowskiego żebraka Haszyla? Nie? A więc: ten Haszyl to był Golem.

— Żebrak — Golem?

— Tak, Haszyl był to Golem. Dziś po południu, najspokojniej w świecie, wnajpiękniejszym blasku słońca, widmo w swoim osławionym staromodnym ubraniu zXVII wieku spacerowało przez Saletrzaną ulicę i wtedy psią pętlą uchwycił goczyściciel miejski.

— Co to ma znaczyć? Nie rozumiem ani słowa — uniosłem się.

— Przecież mówię panu: to był Haszyl! Słyszałem, że już od dawnego czasu znalazłto ubranie w bramie jakiegoś domu. Zresztą, aby powrócić do białego domu naMałej Stronie, rzecz jest nadzwyczaj ciekawa. Mianowicie mówi stare podanie, żetam na górze, w ulicy Alchemików, stoi dom, który jest widocznym tylko podczasmgły i tylko „urodzonym w czepku”. Nazywają to „Mur przy ostatniej latarni”.Kto wejdzie tam w dzień, widzi tylko duży, szary kamień — poza nim gruntschodzi spadzisto w przepaść do Jeleniego Jaru i może pan być szczęśliwy, żenie zrobił pan ani jednego kroku dalej: byłby pan niechybnie zleciał na dół ipołamał sobie wszystkie kości. Mówią, że pod kamieniem leży olbrzymi skarb, aukryć go tam miał zakon „Braci Azjatyckich”, którzy podobno założyli Pragę; jestto rzekomo kamień węgielny pod dom, który kiedyś, gdy się wypełni czas, będziezamieszkany przez człowieka — jeszcze lepiej przez Hermafrodytę — istotę,która powstanie z połączenia mężczyzny i kobiety. W herbie nosić on będzie obrazzająca, a mówiąc nawiasem, zając był symbolem Ozyrysa, i stąd pochodzi zwyczajzajęcy wielkanocnych. Mówią, że aż do chwili wyrocznej Matuzal we własnej osobieczuwa na tym miejscu, żeby szatan nie dostał się do kamienia i nie spłodził znim syna: tak zwanego Armelosa. — Nigdy pan nie słyszał o tym Armelosie? Nawet wiadomo, jak on będzie wyglądał — to znaczy wiedzą o tymstarzy rabini — gdy przyjdzie na świat: będzie miał włosy złote, w tylezwiązane w warkocz, z przodu na pół głowy rozczesane, oczy w kształcie sierpa iramiona w dół aż od stóp.

— Tego szanownego człowieczka trzeba by narysować — mruknął Vrieslander i zacząłszukać ołówka.

— Więc: Pernath, jeśli pan będzie miał kiedy szczęście zostać hermafrodytą i enpassant znaleźć zakopany skarb — zakończył Prokop — wtedy nie zapomnij pan,że należałem do twoich najlepszych przyjaciół.

Nie miałem ochoty do żartów i uczułem lekki ból w sercu. Zwak widocznie tozauważył, choć nie znał przyczyny, gdyż przyszedł mi prędko z pomocą:

— Swoją drogą jest to nadzwyczaj dziwne, prawie nie do wiary, że Pernath miałwidzenie właśnie w miejscu, które jest tak ściśle związane z prastarą legendą.To są związki, od których splotu pozornie człowiek uwolnić się nie może, jeżelidusza jego posiada zdolność widzenia formy, choć zmysł dotyku jej niespostrzega. — Nie mogę sobie z tym dać rady: nadzmysłowość to rzecznajbardziej podniecająca. Jak sądzicie?

Vrieslander i Prokop spoważnieli i każdy z nich uważał odpowiedź za zbyteczną.

— Co pani sądzi, Eulalio? — powtórzył, odwróciwszy się, Zwak — czy nadzmysłowośćnie jest rzeczą najbardziej podniecającą?

Stara kelnerka podrapała się drutem po głowie, zaczerwieniła się i powiedziała:— Ale idźże pan sobie, pan jest dla mnie najgorszy ze wszystkich!

— Wściekle naprężone było dziś cały dzień powietrze — zaczął Vrieslander, gdynasza wesołość ucichła — nie namalowałem pędzlem ani jednej kreski. Nieustannie musiałem myśleć o Rozynie, jak ta nago we fraku tańcowała.

— Czy znów się odnalazła? — zapytałem.

— Odnalazła? to słabo powiedziane. Policja obyczajów zaprosiła ją przecież nadłuższe engagement! Może wtedy u „Loisiczka” wpadła w oko panu komisarzowi? Wkażdym razie policja teraz jest gorączkowo sprawna; istotnie przyczynia się dopodniesienia ruchu obcych w żydowskim mieście. Zupełnie zepsutym zdzierem stałasię zresztą w krótkim czasie ta dziewucha.

— Jeżeli pomyślisz, co może zrobić kobieta z mężczyzny tylko przez to, żewywołuje w nim miłość ku sobie: to zdumiewające! — dorzucił Zwak. Żeby wydobyćpieniądze, móc iść do niej, biedny chłopak Jaromir stał się przez noc artystą.Chodzi po gospodach i wycina sylwetki dla gości, którzy pozwalają sięportretować w ten sposób.

Prokop, który dosłyszał tylko koniec, cmoknął ustami.

— Rzeczywiście? Czy ona takwyładniała, ta Rozyna? Czy skradłeś już jej całusa, Vrieslander?

Kelnerka natychmiast podniosła się i obrażona porzuciła izbę.

— Kura do rosołu! Tej rzeczywiście to potrzebne: ataki cnoty! Ba! — mruczał zanią rozgniewany Prokop.

— Cóż pan chce, ona przecież odeszła w miejscu niewłaściwym. A oprócz tegopończocha była właśnie gotowa — uspokajał Zwak.

Gospodarz przyniósł nowy dzban grogu i rozmowa zaczęła przybierać charaktergorący, parny. Tak parny — że weszła mi krew przy moim nastroju gorączkowym.Opierałem się temu, ale im bardziej wewnętrznie się odsuwałem i myślałem oAngelinie, tym więcej huczało mi w uszach. Dość niezręcznie pożegnałem się. Mgłastała się bardziej przejrzysta, sypała na mnie swymi lodowymi igłami, alebyła jeszcze tak gęstą, że nie mogłem przeczytać nazwy ulic i zboczyłem nieco z drogido domu. Dostałem się w inną ulicę i właśnie chciałem skręcić, gdy usłyszałemgłos, wołający moje nazwisko:

— Panie Pernath! panie Pernath!

Obejrzałem siędokoła, do góry: nikogo. Otwarta brama, nad nią dyskretna, mała, nerwowa latarniakołysała się koło mnie, i zdawało mi się, że jakaś jasna postać stałagłęboko w podwórzu. Znów:

— Panie Pernath! panie Pernath! — Szeptem. Zdumionywszedłem w korytarz; wtedy koło mej szyi owinęły się ciepłe, kobiece ramionai w promieniu światła, które wypływało z wolno otwierających się drzwi poznałem,że to była Rozyna, która gorąco się do mnie tuliła.

Podstęp

Szary, ślepy dzień. Spałem do późnej godziny, bez snów, nieprzytomnie, jakmartwy. Zimny popiół leżał w piecu. Kurz na meblach. Podłoga niezamieciona.Zmarznięty chodziłem po pokoju. Wstrętny zapach wystygłych węgli leżał wpowietrzu. Mój płaszcz, moje ubranie czuć było dymem tytoniowym. Otworzyłemokno, znów je zamknąłem; — zimny, brudny wyziew ulicy był nie do zniesienia.Wróbleo zmokłym upierzeniu siedziały nieruchomo na rynnach. Gdzie spojrzałem,złowroga niechęć. Wszystko we mnie było podarte, poszarpane. Poduszka nafotelu — jakże była zniszczona! Włosie wydobywało się z krawędzi! Trzebają posłać do tapicera — ale niech tak zostanie — jeszcze jedno samotne ludzkieżycie, aż się wszystko z hałasem rozpadnie! A tam jakie niegustowne,bezcelowe graty, te łachmany przy oknach. Dlaczego nie postaram się o sznur inie powieszę się na nim?

Wtedy przynajmniej nie widziałbym nigdy tych obrażających wzrok rzeczy i całeszare, marne narzekanie przejdzie — raz na zawsze. Tak! To byłoby najmądrzejsze!Skończyć! Jeszcze dzisiaj. Jeszcze teraz — przed południem. Nigdzie niewychodzić — zjeść co bądź. Obrzydliwa myśl: zejść ze świata z pełnym żołądkiem!Leżeć w mokrej ziemii mieć w sobie niestrawione, gnijące jedzenie. Żeby tylko nigdy słońce nieświeciło i nie rzucało swojego bezczelnego kłamstwa o szczęściu istnienia!Nie, nie dam się więcej ogłupiać, nie chcę być piłką do zabawy niezręcznego,bezcelowego przypadku, który mnie podnosi, a potem znów spycha w kałużę, żebym dzięki temu przekonał się, jak przemijają wszystkie rzeczy ziemskie;chociaż o tym już dawno wiem, o czym każde dziecko wie, każdy pies na ulicy wie.Biedna, biedna Miriam! Gdybym jej mógł przynajmniej pomóc. Należy powziąćpostanowienie, zanim przeklęty pociąg do życia znów się we mnie obudzić może inęcić zacznie nowymi złudami.

I cóż mi przyszło z tego wszystkiego: z owych wieści z królestwanadrzeczywistości?

Nic — zupełnie nic.

Tyle tylko być może, żem obłąkał się w tym kole i ziemię odczuwałem jakoniesłychane cierpienie.

I było jeszcze coś. — — —

Obliczałem w myśli, ile miałem pieniędzy złożonych w banku.

Tak, to prawda. To była jedyna, choć licha rzecz, która wśród moich błahychdziałań na ziemi jeszcze miała jakiekolwiek znaczenie.

Wszystko, com posiadał — oraz trochę drogich kamieni, które były w moim biurku— związać w jeden pakiet i posłać Miriam. Na kilka lat przynajmniej wyzwoli jąto od trosk życia codziennego, A także — napisać list do Hillela, aby muwytłumaczyć, jak to stała sprawa z „cudami”.

Tylko on mógł jej dopomóc.

Przeczuwałem; on znajdzie dla niej radę. Pozbierałem kamienie, złożyłem je wworeczku, spojrzałem na zegarek: gdybym teraz poszedł do banku — w godzinęmógłbym całą sprawę doprowadzić do porządku.

I przy tym jeszcze bukiet czerwonych róż kupić dla Angeliny! — — krzyczało coś wemnie z dziką tęsknotą.

O, jeszcze jeden dzień żyć tylko, jedyny dzień!

Jak to — i znowu zapaść się w to samo dręczące zwątpienie?

Nie, nie czekać ani chwili dłużej. Jakieś uspokojenie zapanowało we mnie, żemsię nie poddał żadnym nowym pokusom.

Spojrzałem dokoła. Co jeszcze miałem do zrobienia?

Prawda: pilnik! Schowałem go do kieszeni — chciałem go rzucić gdzie bądź naulicy, jak to sobie świeżo postanowiłem.

Nienawidziłem tego pilnika. Niewiele brakło, a stałbym się przez niegomordercą.

Któż to znowu mi przeszkadza?

To był tandeciarz.

— Tylko na chwilę, panie Pernath — prosił bez ceremonii, gdym mu powiedział, żenie mam czasu. Tylko na małą chwileczkę. Tylko parę słów.

Pot lał mu się z twarzy — a dreszcz przenikał go ze wzburzenia.

— Czy można tu z panem mówić bez przeszkody, panie von Pernath? Nie chciałbym, żebyten — ten Hillel znów tu powrócił. Niech pan lepiej zamknie drzwi, albo idźmydo drugiego pokoju — i pociągnął mnie tam w swój zwykły, gwałtowny sposób zasobą.

Potem obejrzał się ostrożnie kilka razy dokoła i szepnął nieco raźniej:

— Rozważyłem sobie, wie pan — to wszystko na nowo. Tak jest lepiej. Nic z tegonie będzie. Dobrze! Co przeszło, to przeszło.

Starałem się czytać w jego oczach. — Wytrzymał mój wzrok, ale ręką mocno sięoparł o poręcz krzesła, takiego to wymagało napięcia.

— Bardzo mnie to cieszy — rzekłem w sposób możliwie najżyczliwszy — życie jesti tak bardzo przykre — i nie trzeba go sobie zatruwać nienawiścią.

— Naprawdę — pan mówi, jakby czytał z drukowanego! — rzekł z odetchnieniem,zaczął czegoś szukać w kieszeni od spodni i znów wyjął złoty zegarek z pogiętą pokrywą — aby zaś widział, że ja to myślęszczerze, musi pan ten drobiazg przyjąć ode mnie. Jako prezent.

— Co też panu do głowy przychodzi? — odparłem — przecie pan nie uwierzy — — — nagle przypomniałem sobie, co mi o nim mówiła Miriam i, aby go nie urazić,wyciągnąłem rękę.

Nie zwracał na to uwagi, zbladł niespodziewanie jak ściana, nasłuchiwał izarzęził:

— Tak, tak! Wiedziałem o tym. Znowu Hillel. Puka.

Usłyszałem pukanie, wszedłem do drugiego pokoju i, aby go uspokoić, zamknąłemdrzwi pośrednie za sobą.

Tymczasem nie był to Hillel. Wszedł Charousek; chcąc mi dać poznać, że wie, ktou mnie jest tuż obok — położył palec na ustach — i zaraz potem, nie czekającco powiem, zasypał mnie całym potokiem słów:

— O, najczcigodniejszy, najdroższy mój mistrzu Pernath, jakież słowa mam znaleźć,by ci wyrazić swą radość, że cię znajduję w domu, żeś sam — iżeś zdrów!...Gadał jak aktor, a jego napuszona i nienaturalna mowa była w tak ostrymprzeciwieństwie z jego wykrzywioną twarzą, że opanowała mnie głęboka trwoga.

— Nigdybym nie ośmielił się, mistrzu, przyjść do ciebie w łachmanach, w jakichnieraz mnie widział mistrz na ulicy, co mówię: widział! Toż nieraz mi panżyczliwie podawał rękę pomocną.

Że dziś wchodzę do pana w białym krawacie i nowym ubraniu — wie pan, komu tozawdzięczam? Jednemu z najszlachetniejszych — i niestety — ach — najbardziejzapoznanych ludzi naszego miasta. Wzruszenie mnie ogarnia, gdy o nim pomyślę.

Przy skromnych bądź co bądź swoich środkach ma on zawsze dłoń otwartą dlabiednych i potrzebujących. Od dawna, gdym widział, jak smutny stoi przed sklepem, w głębi sercawołało mi coś, abym do niego podszedł i milcząc, rękę mu uścisnął.

Przed paru dniami, gdym przechodził ulicą, przywołał mnie do siebie, ofiarował mipieniądze i tak umożliwił mi kupienie kostiumu na raty.

A wiesz pan, panie Pernath, kto był moim dobroczyńcą?

Z dumą to mówię, bo od dawna byłem jedyny, co przeczuwał, jak złote serce uderzaw jego łonie —to był pan Aron Wassertrum! — — —

Zrozumiałemnaturalnie, że Charousek uplanował sobie jakąś komedię z tandeciarzem, choć niemogłem zrozumieć, do jakiego to dąży celu; niewskazaną bądź jak bądź wydawało misię rzeczą nieufnego Wassertruma trzymać w półmroku. Charousek odgadł oczywiściez mej miny, co myślę; szyderczo kiwnął głową — i w najbliższych słowachzapewne chciał mi powiedzieć, że dobrze zna swego człowieka — i wie, ile tenmoże wytrzymać.

— Tak jest! Pan — Aron — Wassertrum! Serce mi niemal pęka z żalu, że mu sampowiedzieć nie mogę, jak mu jestem nieskończenie wdzięczny — i błagam cię,mistrzu Pernath, nie zdradź mnie przed nim nigdy, że ja tu byłem i żem to panuopowiadał. — Wiem, że egoizm ludzki obudził w nim gorycz — i głęboką,nieuleczalną, lecz niestety prawowitą nieufność zasadził w jego piersi.

Jestem psychiatrą, ale moje poczucie mi powiada, że najlepiej będzie, jeżeli panWassertrum nigdy się nie dowie — nawet z moich ust — jak ja wysoko go oceniam.Byłoby to: wątpliwości zasiać w tym nieszczęśliwym sercu. A to niechaj będziejak najdalej ode mnie. Lepiej niech mnie sądzi za niewdzięcznego.

Mistrzu Pernath! Ja sam jestem nieszczęśliwy i od dziecinnych lat żyję samotny iopuszczony na tym szerokim świecie. Nie znam nawet nazwiska mego ojca. I mateczki swej nigdy oko w oko nie widziałem. Zapewne umarłaprzedwcześnie — głos Charouska stał się dziwnie tajemniczy i przenikający —a była to, jak w przeczuciu sądzę, jedna z tych głęboko nastrojonych naturduchowych, które nigdy nie są w stanie wyrazić, jak nieskończenie zdolne sąkochać, a do których też należy pan Aron Wassertrum.

Mam wydartą stronicę z dziennika swojej matki — stale noszę tę kartę przy sobie— a na niej czytam wyznania: ojca mojego, choć ten był podobno wielki brzydal,kochała ona, jak nigdy na ziemi nie kochała człowieka kobieta śmiertelna.

Zdaje się jednak, że nigdy mu tego nie powiedziała. Być może na tej samejzasadzie, dla której na przykład ja panu Wassertrum nie mogłem nigdy powiedzieć — choćby miserce pękało z tego powodu — jaką wdzięczność dla niego czuję.

Ale jeszcze jedno widoczne jest z tej karty —o ile mogę rzecz odgadnąć, gdyż słowa są od śladu łez prawie nieczytelne:oto, że ojciec mój, kimkolwiek on jest — niechaj pamięć o nim zaginie w niebiei na ziemi! — ohydnie musiał postępować z moją matką.

Charousek nagle padł na kolana, aż podłoga jękła — i zakrzyczał głosemumyślnie tak osobliwym, żem nie wiedział już, czy dalej gra komedię, czy teżdostał obłędu:

Wszechmocny, którego imienia człowiek nie powinien wymawiać, tu na klęczkachleżę przed Tobą: przeklęty, przeklęty przeklęty niechaj będzie mój ojciec nacałą wieczność!

To ostatnie słowo prawie rozgryzł na dwoje i przez sekundę przysłuchiwał mu się,rozwarłszy oczy szeroko.

Wtedy syknął jak szatan. Zdawało mi się, że w sąsiedztwie Wassertrum lekkozajęczał.

— Przebacz, mistrzu — rzekł po chwili Charousek głosem mimicznie zdławionym —przebacz, że mnie to opętało, ale jest to moja stała modlitwa, którą obyWszechmocny prędzej czy później wysłuchał: niechaj mój ojciec — ktokolwiek nimjest — kiedyś zakończy żywot w najokropniejszy sposób, jaki można sobiewyobrazić.

Mimo woli chciałem coś odpowiedzieć, ale Charousek przerwał mi gwałtownie.

— Ale teraz, panie Pernath, przechodzę do prośby, którą panu chcę przedstawić. PanWassertrum posiadał wychowańca, którego kochał nad wyraz — był to podobno jegosiostrzeniec. Mówią nawet, że to był jego syn, ale ja w to nie wierzę, boprzecież nosiłby przynamniej to samo nazwisko; w rzeczywistości nazywał sięWassory, doktor Teodor Wassory.

Łzy mi płyną z oczu, gdy go w duszy widzę przedsobą. Byłem mu z całej duszy oddany, jakby łączył mnie z nim bezpośredni związekmiłości i pokrewieństwa.

Charousek łkał, jakby ze wzruszenia nie był w stanie dalej mówić.

— Ach, że tenszlachetny człowiek opuścić musiał nasz padół ziemski! — Ach, ach!

Jaka była tego przyczyna — nigdy nie mogłem się dowiedzieć — sam sobie zadałśmierć. I ja byłem śród tych, co zostali do pomocy wezwani — ach, za późno —za późno — za późno! I gdym samotny stał przy jego łożu śmiertelnym i gdympocałunkami pokrywał jego zimną, bladą rękę, wtedy — czemuż nie mam tegowyznać, mistrzu Pernath? — wtedy popełniłem kradzież — wziąłem różę z piersitrupa i przywłaszczyłem sobie razem flaszeczkę, której zawartością nieszczęsnyprzyspieszył koniec swego kwitnącego życia.

Charousek wyciągnął flaszeczkę apteczną z kieszeni i mówił dalej:

— Obie rzeczy — składam — tu — na — pańskim stole: powiędłą różę i flaszeczkę; były mi one pamiątką po zaginionymprzyjacielu.

Jakże często w godzinach wewnętrznego załamania, gdy osamotnione moje serce,przepełnione tęsknotą po mej umarłaj matce, pożądało śmierci, bawiłem się tymflakonem — i sprawiało mi to bolesną pociechę — czynić takie próby: dość mibyło tylko płyn rozlać na chustkę i wdychać go — a bezboleśnie unosiłem sięduchem na równinę, gdzie mój drogi, dobry Teodor odpoczywa po mękach naszejdoliny łez.

A teraz proszę cię, szanowny mistrzu, i po to właśnie przyszedłem — weź panobie te rzecy i wręcz je panu Wassertrumowi.

Niech pan powie, żeś to otrzymał od kogoś, co był bliski doktorowi Wassory'emu;imienia jego jednak przysiągłeś nigdy nie wymieniać, chyba przed kobietą. —Uwierzy — a rzecz ta będzie dla niego pamiątką, jak była dla mnie drogąpamiątką. Będzie to potajemny znak wdzięczności, jaki mu składam. Jestem ubogi;to wszystko, co posiadam — ale raduje mnie, gdy wiem, że teraz jedno i drugiebędzie należało do niego — a przecie on nigdy się nie domyśli, że to darode mnie. Jest w tym dla mnie coś niewymownie słodkiego. A teraz bądź pan zdrów,szanowny mistrzu, i z góry tysiąc podziękowań racz przyjąć.

Mocno pochwycił mnie za rękę, nachylił się i szeptał coś tak po cichu, żem nicnie mógł wyrozumieć.

— Panie Charousek, proszę poczekać, odprowadzę pana kawałek — mówiłemmechanicznie, jakby powtarzając słowa, które wyczytałem z jego ust — iwyszedłem z nim na schody.

Na ciemnym przejściu schodów na pierwszym piętrze zatrzymaliśmy się — ichciałem się z Charouskiem pożegnać.

— Zaczynam się domyślać, jaki był cel pańskiej komedii. Pan — pan chciał, żeby Wassertrum się tą flaszką otruł.

Powiedziałem mu to w oczy.

— Oczywiście — rzekł Charousek najspokojniej.

— I pan sądzi, że ja do tego przyłożę swoją rękę.

— Wcale to niepotrzebne.

— Ale mówił pan, że ja muszę Wassertrumowi flaszkę oddać.

Charousek wstrząsnął głową.

— Gdy pan teraz wróci, to zobaczysz, że on ją natychmiast weźmie i schowa.

— Jak pan to może przypuszczać? — pytałem zdumiony. — Człowiek jak Wassertrum nigdysię nie zabije — zbyt tchórzliwy jest po temu — nigdy nie czyni nic podgwałtownym impulsem.

— Nie zna pan wkradliwego zatrucia sugestii — przerwał poważnie Charousek.Gdybym mówił zwykłym, codziennym sposobem — nie wywarłbym żadnego wrażenia. Aleja tu obliczyłem najmniejszy spadek tonu. Tylko obrzydliwy patos działa na takiepsie nogi. Niech pan mi wierzy. Mógłbym panu najdokładniej odrysować wszystkągrę jego twarzy przy każdym moim słowie. Żaden kicz, jak to mówią malarze, niejest dość nikczemny, by nie wywołać łez aż do szpiku w okłamanej tłuszczy —takiemu trafia to do serca. Czy pan sądzi, że gdyby było inaczej, to od dawna niezniszczono by ogniem i mieczem wszystkich teatrów? Z sentymentalizmu poznaje siękanalię! Tysiące biedaków może zdychać z głodu, a nikt dla tego płakać niebędzie, ale gdy jaki histrion na scenie, przebrany za chłopa łachmaniarza,wywraca oczy — wtedy, widzę, gromadą wyją jak psy podwórzowe. — Choćby papaWassertrum do jutra może zapomniał, ile go jęków serdecznych kosztowały mojesłowa: to jednak każde z nich znowu w nim odżyje, gdy godziny dojrzeją, wktórych on sam sobie wyda się niezmiernie godnym pożałowania. — W takichchwilach wielkiego Miserere dość najmniejszej pobudki — a najtchórzliwsze nawet łapsko sięgnie potruciznę. Byle tylko była pod ręką! Teodorek pewno by też nie chapnął tychkropelek, gdybym mu z wszelką wygodą nie podsunął flaszeczki.

— Charousek — jesteś straszliwy człowiek — Czyż nie czujesz żalu? — —

Szybko zamknął mi usta — i pociągnął mnie w niszę muru.

— Cicho. To on.

Chwiejnym krokiem — opierając się o ścianę — Wassertrum schodził poschodach — i przekołysał się koło nas.

Charousek potrząsnął mi ulotnie rękę — i wyślizgnął się za nim. — —

Gdym powrócił do pokoju, ujrzałem, że róża i flaszka zniknęły — a na ichmiejscu leżał na stole złoty, pogięty zegarek tandeciarza.

Ośm dni musiałem czekać, zanim wydadzą mi pieniądze; taki jest terminwypowiedzenia: tak mi powiedziano w banku.

Trzeba sprowadzić dyrektora, gdyż bardzo mi spieszno i za godzinę chciałbymodjechać: użyłem takiego wyrażenia w odpowiedzi.

Nie ma on tu nic do rzeczy — i obyczajów banku żadną miarą zmienić nie może,a jakiś błazen w monoklu, który wraz ze mną zjawił się przy okienku —zaśmiał się głośno z moich słów.

Ośm ponurych, strasznych dni czekać mam jeszcze na śmierć! Był to dla mnie okresczasu nieskończony.

Byłem tak przygnębiony, że straciłem świadomość, jak już długo, przed drzwiamijakiejś kawiarni, chodziłem w tę i w tamtą stronę.

W końcu wszedłem po prostu, aby się uwolnić od wstrętnego błazna w monoklu; tenposzedł z banku moim śladem i ciągle był w pobliżu mojej osoby, a gdym tylko się odwrócił, zaraz patrzył na ziemię, jakby zgubił coś naulicy. —

Miał na sobie jasnopopielaty, kratkowany, za ciasny paltot i czarne, świecącejakby od tłuszczu spodnie, które mu wisiały na nogach jak worki. Na lewymtrzewiku miał wystębnowaną jajowatą, sklepioną łatkę skórzaną, co wyglądało tak,jakby nosił pierścień na wielkim palcu u nogi. —

Zaledwiem usiadł — wszedł i on i umieścił się przy stoliku tuż obok.Sądziłem, że chce mnie „naciągnąć” na pieniądze i już szukałem portmonetki, gdyna jego nabrzmiałych, rzeźnickich palcach zauważyłem duży brylant.

Godziny całe siedziałem w kawiarni — i z wewnętrznego zdenerwowania sądziłem, żeoszaleję — ale dokąd pójdę? — Do domu? Może włóczyć się po ulicach? Jednozdawało mi się okropniejsze niż drugie.

Pełne zaduchu powietrze. Wieczny, bezmyślny huk bilardowych kul. Suche,nieustające mamrotanie jakiegoś tygrysa gazet w moim sąsiedztwie. Urzędnik zakcyzy o bocianich nogach, który na zmianę już to dłubał w nosie, już to żółtymiod cygaretek palcami gładził sobie brodę przed kieszonkowym lusterkiem.Aksamitne, brunatne kurtki zapoconych, obmierzłych, klekocących Włochów, którzysiedzieli przy stole i kłótliwie grali w karty, od szwargotu przy swoichkozerach przechodząc do pięści, a przy tym nieustannie pluli na podłogę.

Cała ta ohyda krew mi z żył wysysała.Z wolna pociemniało i płaskostopy kelner o wiotkich kolanach zaczął drągiemsięgać ku świecznikom gazowym, aby się w końcu, głową kiwając, przekonać, żegaz się palić nie chce.

Ile razy odwracałem oczy, zawsze napotykałem zezowate, wilcze spojrzenie błazna wmonoklu, który się każdym razem szybko ukrywał za gazetą, albo swą brudną brodępogrążał w dawno wypitej filiżance kawy.

Sztywny, okrągły swój kapelusz nacisnął na głowę — tak, że mu uszy odstawałypoziomo, ale najwidoczniej nie miał zamiaru przerwać tej zabawy. Nie mogłem tegodłużej wytrzymać. Zapłaciłem i wyszedłem. Gdym chciał za sobą zamknąć szklanedrzwi, ktoś mi wyjął klamkę z ręki. — Odwróciłem się. Znów ten drab. Gniewniechciałem skręcić na lewo w kierunku miasta żydowskiego, ale wnet ruszył on wmoją stronę i przeszkodził mi w tym zamiarze.

— Ależ to nie do wytrzymania! — zawołałem.

— Wszystko podług prawa — rzekł mi krótko.

— Co to ma znaczyć?

Utkwił we mnie oko i rzekł:

— Jesteś Pernath?

— Chcesz powiedzieć: pan Pernath!

Zaśmiał się chytrze.

— Żaden pan! Idziesz ze mną.

— Czyś oszalał? Coś ty za jeden?

Nic mi nie odpowiedział, rozpiął palto i pokazał mi blaszanego orła, którego miałpod płaszczem, przybitego na piersiach.

Zrozumiałem: drab był z policji tajnej — i aresztował mnie.

— Powiedzże mi pan na miłość boską — o co chodzi?

— Wkrótce się dowiesz. Do departamentu — mówił grubiańsko. Dalej, marsz!

Powiedziałem mu, ża chciałbym wziąć dorożkę.

Ani myśleć!

Poszliśmy na policję.

Żandarm zaprowadził mnie przed jakieś drzwi.

Alojzy Oczin.

Radca policyjny

— przeczytałem na porcelanowej tabliczce.

— Możecie wejść — powiedział żandarm.

Dwa zasmolone, czarne biurka z wysoką na metr nasadą stały naprzeciwsiebie. — Para wyświechtanych krzeseł między nimi. Portret cesarza naścianie. — Szklana kula ze złotymi rybkami na oknie. — Poza tym w izbie nicwięcej.

Bryłowate nogi i grube, filcowe trzewiki u dołu frędzlowatych, szarych spodni —za lewym stołem.

Posłyszałem jakieś chrzęsty. Ktoś mruknął parę słów po czesku — i wnetwydobyła się głowa pana radcy policyjnego z poza prawego stołu.

Był to mały człowieczek ze szpakowatą, ostrą bródką. Zanim zaczynał mówić, wszczególny sposób wyszczerzał zęby, jak ktoś, co spogląda w jarzące światłosłoneczne.

Przy tym wychytrzał wzrok spoza okularów, co mu nadawało wyraz budzącejprzestrach nikczemności.

— Nazywacie się Atanazy Pernath — spojrzał naćwiartkę papieru, na którym nic nie było — i jesteście wycinaczem kamei.

Natychmiast ożywił się człowiek o bryłowatych nogach przy drugim stole; odwróciłsię na kręconej nodze swego krzesła — i słyszałem skrzypienie pióra.

Potwierdziłem: Pernath. Wycinacz kamei.

— No, więc trafiliśmy dobrze, pan — —— Pernath, właśnie Pernath. Właśnie — właśnie.

Pan radca policyjny był w stosunku do mnie niesłychanie uprzejmy, jak gdybyotrzymał ze świata najradośniejszą wiadomość, wyciągnął w moją stronę obie ręce— i w śmieszny sposób chciał sobie nadać minę dobrodusznego poczciwca.

— Zatem, panie Pernath, zechciej mi powiedzieć, co pan tak robi przez cały dzień?

— Sądzę, że to nie jest pańska sprawa, panie Oczin — odpowiedziałem zimno.

Zmrużył oczy, chwilę czekał i z błyskawiczną szybkością mnie zapytał:

— Od jak dawno hrabina jest w stosunkach z Saviolim?

Byłem na coś podobnego przygotowany — i nie drgnęły mi rzęsy.

Zręcznie chciał mnie za pomocą krzyżowych pytań zawikłać w sprzeczności, ale,choć mi serce od zgrozy pękało w piersi, nie zdradziłem się — i wciążtwierdziłem, żem nigdy nie słyszał nazwiska Savioli, z Angeliną byłemzaprzyjaźniony jeszcze za życia mego ojca — i że ona nieraz zamawiała u mniegemmy i kamee.

Czułem jednak dobrze, że radca policyjny domyślał się, jak go okłamuję — iwewnętrznie pieni się z wściekłości, że nic ze mnie wydobyć nie może.

Chwilę rozmyślał, potem pociągnął mnie za palto, ostrzegawczo wskazał palcem nalewy stół i szepnął mi do ucha:

— Atanazy! Twój nieboszczyk ojciec był moim najlepszym przyjacielem. Chcę cięocalić, Atanazy. Ale musisz mi powiedzieć wszystko o hrabinie. — Słyszysz:wszystko!

Nie rozumiałem, co to miało znaczyć.

— Co pan chce przez to powiedzieć, że pan chce mnie ocalić? — zapytałem głośno.

Bryłowata noga gniewnie tupnęła w podłogę. Radca policyjny z nienawiści zszarzałna obliczu. Wargi podniósł do góry. Czekał. Wiedziałem, że wnet na nowo atakrozpocznie — (jego system oszałamiania przypominał mi Wassertruma) i równieżczekałem. Koźla twarz posiadacza bryłowatej nogi, jak przyczajona, wynurzyła sięspod pulpitu — — wówczas radca policyjny wykrzyknął mi nagle przeraźliwymgłosem:

— Morderca!

Stałem niemy z oszołomienia.

Koźla twarz ponuro znów się wcisnęła pod pulpit.

I pan radca policyjny spojrzał na mnie; zastanawiał go mój spokój, starał się jednak pokryć to wrażenie, gdyż przyciągnąłkrzesło i kazał mi na nim usiąść.

— A więc odmawia mi pan wszelkich pożądanych informacji o hrabinie, panie Pernath?

— Nie mogę ich panu udzielić, panie radco policyjny, przynajmniej nie w tymsensie, w jakim pan oczekuje. Po pierwsze nie znam nikogo nazwiskiem Savioli, anastępnie jestem mocno przekonany, że to potwarz, gdy mówią, jakoby hrabinazdradzała męża.

— Czy pan gotów jest przysiąc?

Zaparło mi oddech.

— Tak, każdej chwili.

— Dobrze. Hm.

Zapanowała dłuższa przerwa, podczas której radca policyjny zdawał się coś zwysiłkiem kombinować.

Gdy znów spojrzał na mnie, komedianckie rozżalenie ułożyło mu się na gębie.Mimo woli przypomniał mi się Charousek, gdy pan radca naraz zaczął od łezwzruszonym głosem:

— Mnie może pan to przecie powiedzieć, Atanazy — mnie, staremu przyjacielowitwego ojca — mnie, com pana nosił na ręku — ledwie mogłem powstrzymać się odśmiechu, był co najwyżej o dziesięć lat starszy ode mnie — nieprawdaż, Atanazy,to była obrona konieczna?

Koźla twarz ukazała się znowu.

— Co za obrona konieczna? — zapytałem, nic nie rozumiejąc.

No — z tym — tym — — — Zottmanem! — krzyknął mi radca policyjny w twarz jakieśnazwisko.

Słowo to uderzyło mnie, jak cios zadany sztyletem: Zottman! Zottman! Zegarek!Nazwisko Zottman jest przecie wyryte w zegarku.

Czułem, jak cała krew spływa mi się w sercu. Przeraźliwy Wassertrum oddał mi zegarek, aby podejrzenie morderstwa rzucić namnie.

W tej chwili radca policyjny zrzucił maskę: wyszczerzył zęby i wykręcał oczy.

— A więc przyznaje się pan do morderstwa, panie Pernath?

— To wszystko jest omyłka, straszliwa omyłka! Na miłość boską, wysłuchaj mnie pan.Mogę to panu wyjaśnić, panie radco policyjny — krzyknąłem.

— Udzieli mi pan teraz wszelkich wiadomości, dotyczących hrabiny? — przerwałgwałtownie. Zwracam uwagę pańską, że tym sposobem poprawi pan swoje położenie.

— Nie mogę mówić nic więcej, niż to, com powiedział. Hrabina jest niewinna.

Zagryzł wargi i zwrócił się w stronę koźlej twarzy.

— A więc pisz pan: Pernath przyznaje się do zabójstwa Karola Zottmana, urzędnika zTowarzystwa Ubezpieczeń.

Opanowała mnie wściekłość nieprzytomna.

— Ty kanalio policyjna! — ryknąłem — do czegóż to się ośmielasz?

Szukałem jakiegoś ciężkiego przedmiotu.

W mgnieniu oka chwycili mnie dwaj policjanci i nałożyli kajdanki na ręce.

Radca nadął się teraz jak kogut na gnojowisku.

— A ten zegarek? — raptem pokazał się w jego ręku pogięty zegarek — czynieszczęśliwy Zottman jeszcze żył, gdy go pan ograbił, czy nie?

Znów odzyskałem spokój — i czystym głosem dodałem do protokołu.

— Zegarek ofiarował mi dziś przed południem tandeciarz Aron Wassertrum.

Wybuchły śmiechy, niby rżenie koni, i widziałem, jak bryłowata noga i filcowytrzewik razem zatańczyły radośnie pod stołem.

Męka

W kajdanach na ręku, mając za sobą żandarma z nastawionym bagnetem — musiałemiść przez ulice, oświetlone wieczorowo.

Ulicznicy tłumem biegli za mną, wrzawę czyniąc na prawo i na lewo, kobietyotwierały okna, groziły warząchwiami z góry i rzucały mi w oczy obelgi.Z daleka już widziałem masywny, kamienny budynek sądowy; nad bramą był napis,który stawał się coraz bliższy.

Karząca sprawiedliwość jest obroną wszystkich zacnych ludzi.

W końcu pochłonęła mnie olbrzymia brama — i wielki przedpokój, w którym cuchnęłokuchnią.

Człowiek wielkobrody, z szablą u boku, w mundurze urzędniczym i takiejże czapce,przy tym bosy, a na nogach mający długie do kostek, z dołu przewiązane, gacie —wstał, odstawił młynek do kawy który trzymał między kolanami — i kazał mi sięrozebrać.

Wówczas zrewidował moje kieszenie, wyjął z nich wszystko, co w nich znalazł — izapytał mnie, czy — nie mam pluskiew?

Gdym zaprzeczył, ściągnął mi z palców pierścionki, powiedział, że dobrze — i żemogę się ubrać z powrotem. Prowadzono mnie przez rozmaite piętra do góry orazprzez korytarze, gdzie stały w niszach okiennych odosobnione, wielkie, szare,zamykalne skrzynie.

Nieprzerwanym szeregiem ciągnęły się wzdłuż ścian żelazne drzwi z drągamiryglowymi; małe zakratowane okienka, a nad każdym płomień gazowy.

Olbrzymi, po żołniersku wyglądający dozorca więzienny — pierwsza uczciwa twarzod wielu godzin — otworzył jedne z drzwi, popchnął mnie do ciemnego, podobnegodo szafki, zapowietrzonego, cuchnącego otworu — i zamknął je za mną.

Stałem w zupełnej ciemności i macałem ją powoli. Kolano moje trafiło na blaszanykubeł. Na koniec się połapałem: miejsce było tak wąskie, że ledwo się mogłemobrócić. Ruch klamki — i oto jestem w celi więziennej. Po dwie pary prycz zsiennikami przy ścianach. Pomiędzy nimi przejście na szerokość jednego kroku.

Zakratowane okno, wielkości metra kwadratowego — wysoko na ścianie poprzecznejumieszczone, przepuszczało matowe światło nocnego nieba. Gorąco nie dowytrzymania, odorem starych łachów zadżumione powietrze — zapełniało przestrzeń.

Gdy oczy moje przywykły do ciemności, spostrzegłem, że na trzech pryczach —czwarta była niezajęta — siedzieli ludzie w szarych, więziennych ubraniach;łokcie oparte mieli na kolanach, a głowy w rękach ukryte.

Żaden nie mówił słowa.Usiadłem na swobodnym łóżku i czekałem.

Czekałem. Czekałem godzinę — dwie — trzy godziny.

Skoro na zewnątrz — jak mi się zdało — usłyszałem kroki, sądziłem, że oto teraz,teraz przychodzą po mnie, aby mnie stawić przed komisją śledczą. Tym razem byłoto złudzenie. Kroki wciąż ginęły w korytarzach.

Rozdarłem kołnierzyk; myślałem, że się uduszę. Słyszałem, jak jeden więzień podrugim przeciągał się, jęcząc.

— Czy nie można by tam wysoko okna otworzyć — zapytałem rozpacznie głośno wciemność. Przestraszyłem się sam własnego głosu.

— Nie idzie — mrukliwie odpowiedziano z jednego z sienników.

Pomimo to zacząłem macać wzdłuż ściany: na wysokości piersi leżała deskautwierdzona poprzecznie — — dwa dzbanki wody — — kawałki chleba — —

Z trudem wdrapałem się na górę — trzymałem się kratek i przyciskałem twarz doszczelin okna, aby choć troszką świeżego powietrza odetchnąć.

Stałem tak póty, póki mi kolana nie omdlały. Jednobarwna, czarno-siwa mgła przedmoimi oczami.

Zimne, żelazne sztaby zapotniały. Była już niewątpliwie blisko północ. Poza sobąsłyszałem chrapanie.

Jeden tylko więzień nie mógł widocznie spać: rzucał się na słomie na wszystkiestrony i od czasu do czasu stękał półgłosem.

Czy na koniec zabłyśnie poranek? Tak! Zegar bije znowu. Liczyłem drżącymi usty:raz, dwa, trzy! Chwała Bogu, już niewiele godzin, świt zapewne niedaleko! Bijedalej: cztery, pięć! — Pot mi wystąpił na czoło — sześć — siedem.

Była godzina jedenasta!

A więc tylko sześćdziesiąt minut ubiegło od czasu, gdy po raz ostatni słyszałemuderzenie zegara.

Bądź jak bądź myśli moje układały się logicznie.

Wassertrum podrzucił mi zegarek zaginionego Zottmana, aby na mnie skierowaćpodejrzenie o morderstwo. A zatem sam musiał być zabójcą: jakim sposobem, oprócztego, mógłby dojść do posiadania zegarka? Gdyby znalazł gdzie bądź trupa idopiero wtedy go ograbił, na pewno by upomniał się o tysiąc marek nagrody, którąwyznaczono za znalezienie zwłok Zottmana. — Ale to było niepodobieństwo: plakatywciąż były jeszcze porozklejane na rogach ulic, jak to wyraźnie widziałem wdrodze do więzienia. Że tandeciarz musiał wskazać na mnie, to było oczywiste.

Również jasne, że Wassertrum z radcą policyjnym, przynajmiej w sprawie Angeliny— mieli jakieś konszachty. Inaczej jaki cel by miało podstępne szpiegowanie oSaviolego?

Z drugiej strony widocznym jest z tego, że Wassertrum nie miał jeszcze w rękulistów Angeliny.

Biedziłem się nad tym myślami — —

Jak w błyskawicy — ze straszliwą wyrazistością — wszystko mi się naglewyjaśniło, jak gdybym był sam przy tym obecny.

Tak; tylko w ten sposób mogło się to odbyć. Wassertrum zabrał sobie potajemniemoją żelazną kasetkę, w której domyślał się dowodów, gdy właśnie razem ze swoimiwspólnikami z policji robił rewizję w moim mieszkaniu. Nie mógł jej natychmiastotworzyć, gdyż ja klucz zawsze nosiłem przy sobie — — — i może teraz właśnie wswojej jaskini ją rozbija. — —

W szalonej rozpaczy zatargałem kratą żelazną i zobaczyłem Wassertruma w duchuprzed sobą: gmera w listach Angeliny. Gdybym tylko mógł zawiadomić Charouska,żeby on przynajmiej w czas przestrzegł Saviolego.

Przez mgnienie oka uczepiłem się tej nadziei, że wiadomość o moim aresztowaniurozeszła się lotem błyskawicy po żydowskim mieście, ja zaś do Charouska miałemzaufanie, jak do jakiegoś anioła wybawcy. Przeciw jego piekielnej chytrości nicnie był w stanie uczynić Aron. „Będę go ściśle co do godziny trzymał za gardłowtedy, gdy on Saviolemu zechce siąść na karku” — tak mi kiedyś powiedziałCharousek.

W następnym momencie znów odrzuciłem wszystko i jakaś dzika obawa mnie ogarnęła:co będzie, gdy Charousek przyjdzie za późno?

Angelina wtedy byłaby zgubioną. — — — Gryzę wargi aż do krwi, piersi sobie szarpię z żalu, że wtenczas natychmiastowolistów nie spaliłem —

Przysiągłem sobie, że w tej samej godzinie, w której znów się znajdę na wolności,zgładzę ze świata Wassertruma — — Czy umrę z własnej ręki, czy też na szubienicy— i cóż mi na tym zależeć może?

Że sędzia śledczy uwierzy moim słowom, gdy muopowiem w sposób istotny historię z zegarkiem i jak to mi Wassertrum groźbyzapowiadał — o tym nie wątpiłem ani chwili.

Na pewno jutro już będę wolny; przynajmniej sąd aresztowałby i Wassertruma, jakopodejrzanego o zabójstwo. Liczyłem godziny i modliłem się, żeby szybciej minęły;drętwiałem w ciężkich wyziewach.

Po niewymownie długim czasie — zaczęło się na koniec rozwidniać — i najpierw byłato ciemna plama, potem coraz wyraźniej wynurzała się ze mgły miedziana olbrzymiatwarz: godzinnik starego zegara wieżowego. Ale brakło wskazówek: nowa przykrość.

W końcu wybiła piąta.

Słyszałem, jak więźniowie się obudzili i, ziewając, prowadzili rozmowę poczesku. Jeden głos wydał mi się znajomy; obróciłem się, zeszedłem z pryczy nadół — i ujrzałem dziobatego Loisa na desce — wprost naprzeciw mego łoża:zdumiony wytrzeszczył na mnie oczy. Dwaj pozostali byli to chłopcy o bezczelnychtwarzach, którzy spoglądali na mnie z lekceważeniem.

— Defraudant? Co? — spytał jeden półgłosem swego towarzysza, trącając gołokciem. Zapytany ze wzgardą cości odpowiedział, zaczął gmerać w swoim sienniku— wyjął jakiś czarny papier z jego wnętrza i położył go na podłodze.

Wówczas pokropił go trochę wodą z dzbanka, przejrzał się w nim niby w lustrze —i palcami rozczesał sobie włosy na czoło. Następnie ze staranną czułością wysuszył papier i z powrotem schował go pod pryczę.

— Pan Pernath, pan Pernath — mruczał tymczasem bezustannie Lois, wybałuszywszy oczyjak ktoś, co zobaczył widmo.

— Państwo, jak widzę, znają się ze sobą — powiedział ten, który się jeszcze nieczesał — a który to zauważył — mówił zaś pokręconym dialektem czeskiegowiedeńczyka — i szyderczo oddał mi pół ukłon:

— Pozwolą panowie, że sięprzedstawię. Nazywam się Vossatka. Czarny Vossatka — — — Podpalenie — dodał ojedną oktawę głębiej, z pewną dumą.

Uczesany zaś plunął przez zęby, popatrzył na mnie chwilę pogardliwie, wskazał naswe piersi i rzekł lakonicznie:

— Włamanie.

Milczałem.

— No, a o co pan jest podejrzany, że się pan tu znalazł, panie hrabio? — zapytałmnie wówczas wiedeńczyk.

Po chwili namysłu rzekłem spokojnie.

— Morderstwo dla rabunku.

Obaj, rzekłbyś, stanęli odurzeni. Szyderczy wyraz twarzy zniknął — ustępującbezgranicznemu zachwytowi i poważaniu. Obaj niemal jednocześnie krzyknęli:

— Reszpekt, reszpekt!

Spostrzegłszy, że ja żadnej uwagi na nich nie zwracam, wcisnęli się w kąt zpowrotem — i szeptem rozmawiali ze sobą.

Raz tylko uczesany podszedł ku mnie, milcząc spróbował muskułów megoprzedramienia — i kiwając głową, odszedł do swego przyjaciela.

— Pan przecie teżjest tutaj, jako podejrzany o zabójstwo Zottmana — zapytałem Loisa niespodzianie.Kiwnął głową.

— Już dawno.

Znów kilka godzin upłynęło.

Zamknąłem oczy i udawałem śpiącego.

— Panie Pernath, panie Pernath! — usłyszałem nagle zupełnie cichy głos Loisa.

— Co? — —Zachowywałem się, jakbym dopiero zbudził się ze snu.

— Panie Pernath, proszę, niech mi pan przebaczy, proszę — proszę — czy pan niewie, co porabia Rozyna? — Czy jest w domu? — jąkał biedny chłopak. Było mi nadwyraz przykro, gdy ten rozpłomienionym okiem zawisł na moich ustach i zewzruszenia spazmatycznie ściskał ręce.

— Powodzi się jej wcale dobrze. Jest teraz kelnerką „Pod Starym Cebrem” —kłamałem.

Widziałem, jak lżej odetchnął.

Dwaj więźniowie, milcząc, wnieśli na grubej desce gorący odwar kiełbasy wblaszanych garnkach; trzy garnki postawili w celi. Po kilku godzinach znówzazgrzytały rygle i dozorca zaprowadził mnie do sędziego śledczego.

Kolana mi drżały z oczekiwania, gdyśmy tak szli po schodach w dół i na górę.

— Czy pan sądzi, że możliwe jest, aby mnie jeszcze dziś wypuszczono na wolność?— z zapartym oddechem pytałem dozorcę.

Ten ze współczuciem, jak mi się zdawało, stłumił uśmiech.

— Hm! Dziś jeszcze? Hm — — Boże! — — wszystko jest możliwe. —

Zimno lodowate przenikło mnie do kości. Znowu czytałem na drzwiach porcelanowątabliczkę z nazwiskiem.

Karol Baron V. Leisetreter

Sędzia Śledczy

Znów nieozdobny pokój i dwa biurka z wysokimi na metr pulpitami.

Stary, rosły człowiek z białą, dwuskrzydłą brodą, w czarnym surducie, oczerwonych nabrzmiałych ustach, w skrzypiących butach.

— Pan jest Pernath?

— Tak jest.

— Cela numer 70?

— Tak jest.

— Podejrzany o zabójstwo Zottmana?

— Prawdopodobnie. Przynajmniej tak się domyślam, Ale — —

Przyznaje się?

— Do czegóż mam się przyznać, panie sędzio śledczy? Przecież jestem niewinny.

Przyznaje się?

— Nie.

— A więc zawieszam śledztwo co do pana. Dozorco więzienny, proszę wyprowadzić tegoczłowieka.

— Proszę, niech mnie pan jednak wysłucha, panie sędzio! Muszę bezwarunkowo dziśjeszcze być w domu. Mam ważne rzeczy do załatwiania — —

Za drugim stołem ktoś zabeczał po baraniemu. Baron się uśmiechnął. — Wyprowadźcietego człowieka, dozorco!

Mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a ja wciąż siedziałem w celi. —

O godzinie dwunastej musieliśmy codziennie schodzić na dół na dziedziniecwięzienny i w towarzystwie innych aresztantów i podejrzanych przechadzać sięprzez 40 minut wkoło po wilgotnej ziemi.

Nie wolno było rozmawiać ze sobą.

Pośrodku placu stało bezlistne, zamierającedrzewo, w którego korze wrośnięty był owalny szklany posążek Matki Boskiej. Podścianą rosły nędzne krzewy ligustru o liściach prawie czarnych od padającej zkominów sadzy.

Wokół zakratowane okna cel, z których od czasu do czasu wyglądała kitowa twarz o wargach anemicznych. —

Potem wracamy do grobu, w którym mieszkamy; do chleba, wody, odwaru kiełbasy, aw niedzielę zgniłej soczewicy.

Dopiero po długim czasie znów byłem wreszcie raz wezwany do przesłuchania:

— Czy mam świadków, że „pan” Wassertrum jakoby ofiarował mi zegarek.

— Mam — pan Szemajah Hillel — to jest, właściwie — nie — (przypomniałem sobie, żego przy tym nie było) — — — ale pan Charousek — nie — i jego przy tym nie było.

— Krótko mówiąc, nie było przy tym nikogo.

— Nie, nie było nikogo, panie sędzio.

Znów barani bek za drugiem biurkiem — i znowu:

— Wyprowadzić tego człowieka, dozorco więzienny! — — —

Obawa o Angelinę osłabła we mnie do stanu głuchej rezygnacji. Moment, w którym onią lękać się musiałem, minął. Albo plan zemsty Wassertruma powiódł się od dawna— albo Charousek go opanował: mówiłem sobie.

Ale troska o Miriam doprowadzała mnie teraz prawie do szaleństwa.Wyobrażałem sobie, jak ona z godziny na godzinę czekała, aby cud się odnowił —jak wczesnym rankiem, gdy piekarz przychodzi, wybiega na ulicę i drżącą rękąchleb przeszukuje — — — Być może z mego powodu umiera od trwogi.

Często mnie to w nocy wybijało ze snu — właziłem na deskę przy ścianie;szczerzyłem oczy w miedziane oblicze zegara wieżowego — i pożerało mniepragnienie, aby moje myśli mogły przedostać się do Hillela — i krzyknąć mu wucho: aby ratował Miriam i wyzwolił ją od męki oczekiwania na cud.

Znów rzucałem się na siennik i powstrzymywałem oddech, aż mi pierś niemal rozsadzało: pragnąłem wymusić w sobie obrazswego sobowtóra, abym go mógł jej posłać jako pocieszyciela.

I raz ukazał mi się on koło mej pryczy z literami: Chabrat Zereh Aur Bocher —ułożonymi jak w zwierciadle na piersiach — i chciałem krzyknąć z radości — żeteraz znów wszystko będzie dobrze: ale zapadł się w podłogę, zanim mu zdołałemrozkazać, aby się dalej Miriam objawił.

Że też żadnych wiadomości nie otrzymujęod przyjaciół!

— Czy zakazane jest przesyłanie listów? — pytałem współtowarzyszy więziennych.

Nie wiedzieli. Dotąd żaden z nich nigdy listu nie otrzymał; zresztą nie byłonikogo, co by do nich mógł pisać.

Dozorca obiecał mi się dowiedzieć o tym przy sposobności.

Paznokcie mi popękały, takem je gryzł nieustannie: włosy mi dziko zarosły, bonie było nożyczek, grzebienia i szczotki.

Również nie było wody do mycia.

Prawie nieustannie walczyłem z chęcią wymiotów, gdyż odwar kiełbasy zaprawianybył sodą zamiast soli.

— — Był to przepis więzienny, aby „ujarzmić wzmaganie się popędu płciowego”.

Czas mijał w szarej, przeraźliwej monotonii. — Toczył się po jednym i tym samymwciąż obwodzie, jak koło udręczeń. Były pewne momenty, które znał każdy z nas, aw których ten lub ów nagle zeskakiwał z pryczy — godzinami chodził tam i zpowrotem — jak dzikie zwierzę — i znów złamany upadał na swoje łoże — iprzytępiały, bezmyślny czekał — czekał — czekał.

Gdy nadchodził wieczór, rojem ciągnęły pluskwy, niby mrówki po ścianach. — Izdumiony pytałem sam siebie, dlaczego ów drab z szablą i w gaciach — tak sumiennie badałmnie, czy nie mam robactwa.

Obawiano się być może w sądzie krajowym, by nie powstało krzyżowanie obcych rasowadzich?

We środę przed południem przychodził zwykle jakiś ufryzowany cymbał w kapeluszuz obwisłym rondem i w klapiących nogawicach.

Lekarz więzienny doktor Rosenblatt przekonał się, że wszyscy napęcznieli zezdrowia.

A gdy który się skarżył, wszystko jedno na co, przepisywał mu cynkową maść donacierania piersi.

Zjawił się też raz prezes sądu krajowego, dobrze rozrośnięty, perfumowany obwieśz „dobrego towarzystwa”, na którego twarzy wypisane byty najpospolitsze występki— i popatrzył, czy wszystko jest w porządku: „czy się który nie powiesił”, jakmówił ufryzowany.

Przystąpiłem do niego, by mu przedstawić pewną prośbę; wtedy ukrył się zadozorcę więziennego i wyciągnął rewolwer. „Czego chce” krzyknął mi — uzbrojony wten sposób.

Czy są dla mnie listy, zapytałem grzecznie. Zamiast odpowiedzi, otrzymałemuderzenie w piersi od doktora Rosenblatta, który właśnie tędy przechodził. I panprezes cofnął się również i przez półotwarte drzwi powiedział mi, abympierwej przyznał się do zbrodni. Przedtem ani jednego listu w życiu tym nieodbiorę.

Od dawna już nawykłem do złego powietrza i do gorąca, jakie tu panowało — inieustannie drżałem z zimna.

Dwóch więźniów już się kilkakrotnie zmieniło, ale ja nie zwracałem na to uwagi.W tym tygodniu uwięziony tu był jakiś złodziej kieszonkowy lub włóczęga, wnastępnym fałszerz monety lub paser.

Com przeżył wczoraj, o tym dziś zapomniałem.

Wobec troski, jaka mnie gryzła o Miriam, wszystkie okoliczności zewnętrzneprzybladły.

Jedno tylko zdarzenie wraziło mi się w duszę mocniej — nawet czasami jakokarykatura prześladowało mnie we śnie.

Stałem na desce przybitej do ściany, aby patrzeć w górę na niebo — gdy poczułem,że jakiś spiczasty przedmiot ukłuł mnie w lędźwia, a gdym zbadał rzecz,przekonałem się, że to pilnik, który mi się w kieszeń wcisnął głęboko, międzykort palta a podszewkę. Długo tam już pewnie tkwił, gdyż inaczej człowiek, którymnie rewidował, niewątpliwie by go dostrzegł, Wyciągnąłem go z kieszeni — i niebacznie rzuciłem na swój siennik. Gdym zeszedł z deski, pilnik zniknął — i anichwili nie wątpiłem, że tylko Lois mógł go zabrać.

W parę dni później wyprowadzono go z celi, by go pomieścić o jedno piętro niżej.

Niewłaściwe to — powiedział dozorca więzienny — aby dwaj znajdujący się podśledztwem i oskarżeni o tę samą zbrodnię — to jest on i ja — siedzieli w tej samejceli.

Z całego serca życzyłem sobie, aby się biednemu chłopcu — za pomocą pilnikaudało wyzwolić z więzienia.

Maj

Na pytanie, jaką dziś mamy datę — — słońce tak żarzyło, jak w połowie lata, azmęczone drzewo na podwórcu puściło kilka pączków — dozorca więzienny z początkumilczał, a potem mi szepnął, że jest piętnastego maja. Właściwie nie powinien był mitego mówić, gdyż nie wolno rozmawiać z więźniami — zwłaszcza ci, którzy jeszczesię nie przyznali do winy, muszą być utrzymywani w nieświadomości co do czasu.

Zatem całe trzy miesiące byłem już w więzieniu, a jednak ciągle żadna wiadomośćnie doszła mnie ze świata.

Gdy nadchodził wieczór, łagodne dźwięki klawikordu dochodziły poprzezzakratowane okno, które teraz z powodu gorących dni bywało otwarte.

Jak mnie objaśnił jeden z więźniów, grała córka odźwiernego.

Dzień i noc marzyłem o Miriam.

Co się z nią dzieje?

Czasami miałem pocieszające uczucie, jakoby moje myśli przenikały do niej istały u jej łoża, w czasie snu uśmierzającą dłoń kładąc jej na skroniach. Potemznów w chwilach beznadziejności, gdy jeden po drugim z moich towarzyszówwięziennych wzywany był na posłuchanie — tylko ja nie — dręczyła mnie głuchatrwoga, że może ona już dawno umarła.

Wtedy zadawałem losowi pytania, czy ona żyje, czy nie, czy jest zdrowa, czy chora— i wróżba garści słomy, które wydobywałem z siennika, miała mi dać odpowiedź.

Prawie za każdym razem „wychodziło źle”; starałem się więc ryć w swej duszy — bywykonać rzut oka w przyszłość: szukałem w swym wnętrzu, gdzie ukryta byłatajemnica, by pochwycić prawdę pozornie ubocznym pytaniem, czy jeszcze dla mniezabłyśnie dzień radości i uśmiechu.

Wyrocznia zawsze odpowiadała mi: tak — a wówczas przez godzinę byłem szczęśliwyi zadowolony.

Jak roślina, co w tajemnicy rośnie i zakwita, powoli rozwinęła się we mnieniezrozumiała, głęboka miłość do Miriam — i nie pojmowałem, żem mógł tyle razyobok niej siedzieć i z nią rozmawiać, a jednak nie zauważyłem jasno i wyraziścietego uczucia.

Pełne dreszczu pragnienie, aby i ona z podobną tkliwością myślała o mnie,dochodziło w takich momentach do przeczucia pewności — i gdym w korytarzusłyszał kroki, to lękałem się niemal, że mogą mnie wyprowadzić i wypuścić nawolność, a moje marzenie rozprószy się w szorstkiej rzeczywistości światazewnętrznego.

Ucho moje przez długi czas mego aresztu stało się tak czujnie, że chwytałonajlżejszy szmerek.

Codziennie w chwili, gdy nadchodziła noc, słyszałem w dali jadący powóz; łamałemsobie głowę, kto w nim mógł siedzieć.

Coś szczególnie dziwacznego było w tej myśli, że tam na zewnątrz są ludzie,którzy mogą czynić i nie czynić, co im się podoba, którzy się mogą swobodnieporuszać — chodzić tu i tam — i nie odczuwają z tego powodu żadnej niewymownejrozkoszy!

Że i ja kiedyś znów będę tak szczęśliwy i będę mógł w promieniachsłońca krążyć po ulicach — tego nie byłem sobie w stanie wyobrazić.

Dzień, w którym Angelinę miałem w objęciach, zdawał mi się należeć do jakiegośprzeminionego, zaginionego bytu; myślałem o tym znowu z lekką tęsknotą, jakiej doznaje ten,co otworzył książkę i znajduje w niej powiędłe kwiaty, które mu w latachmłodzieńczych ofiarowała kochanka.

Czy stary Zwak wciąż jeszcze co wieczora z Vrieslanderem i Prokopem siadują,,Pod Cebrem” i w wyschniętej Eulalii budzą oburzenie?

Nie, to był maj — czas, w którym Zwak ze swym teatrem kukiełek błądzi poprowincji i na zielonych łąkach wygrywa historię sinobrodego rycerza.

Siedziałem w celi samotny. — Vossatka, podpalacz, mój jedyny towarzysz na tentydzień, parę godzin temu zaprowadzony został do sędziego śledczego.

Przesłuchanie trwało dziwnie długo.

Oto żelazny rygiel u drzwi zazgrzytał. Z promienną od radości twarzą wpadł doceli Vossatka, rzucił tłumok ubrania na pryczę i z szybkością wiatru zaczął sięprzebierać. Kostium więzienny — sztukę po sztuce — z przekleństwem rzucał napodłogę.

— Nic mi nie mogli dowieść, te dranie! Nic! Podpalenie! — A jakże! wskazującympalcem dotknął dolnej powieki, rozszerzając oko po łobuzersku. Na Vossatkę zamłode wy głupcy! Wiatr był — powiedziałem. No i na tym stanęło. Teraz niechsobie szukają wiatru w polu! No, serwus, dziś wieczorem. To się wyrówna. ULoisiczka! Rozwarł ramiona i zatańczył „tupanego”: Tylko raz w życiu kwi-iitnie maj!

— Nałożył sobie małą ceratową czapeczkę na głowę. — — Ale — właśnie —to pana zaciekawi, panie hrabio! Wie pan nowinę? Pański przyjaciel, Lois,wyłamał się, uciekł! Właśnie tam na górze dowiedziałem się o tym u tychdrani. Już przeszłego miesiąca — wypłynął sobie na łąkę — i jest teraz het —het za górami — — tu palcami uderzył się kilkakrotnie w rękę.

— Acha, pilnik! — pomyślałem sobie i uśmiechnąłem się.

— Tedy, życzę panu, panie grafie — podpalacz po koleżeńsku rękę mi podał — abypan możliwie w najprędszym czasie odzyskał wolność, A jeżeli panu kiedyzabraknie pieniędzy, to niech pan tylko u Loisiczka zapyta o czarnego Vossatkę.Każda dziewucha mnie panu wskaże! Tak! Zatem serwus, panie hrabio. Było mibardzo przyjemnie.

Jeszcze stał we drzwiach, gdy strażnik wprowadził do celi nowego więźnia,znajdującego się pod śledztwem.

Od pierwszego rzutu oka poznałem w nim alfonsa w żołnierskiej czapce, którykiedyś raz stał koło mnie w czasie ulewy w łukowej bramie na Kogucim Zaułku.Miła niespodzianka! Może on wiedział cokolwiek o Hillelu i Zwaku — i o innych?

Chciałem natychmiast zacząć go rozpytywać, ale ten ku memu najwyższemu zdumieniuz tajemniczą miną położył palec na ustach, dając w ten sposób wskazówkę, abymmilczał.

Dopiero gdy drzwi z zewnątrz były zamknięte i gdy ucichły kroki dozorcy nakorytarzu, odżył.

Serce mi biło ze wzruszenia.

Co to znaczy?

Czyż on mnie znał? I czego chce?

Pierwszą rzeczą, jaką uczynił alfons, było to, że siadł i zdjął but z lewej nogi.

Potem zębami wyciągnął czopek z obcasa, wyjął z próżni, jaka powstała od czopka— małą, zgiętą żelazną blaszkę; oderwał widocznie słabo tylko przybitą podeszwę iz dumną miną wręczył mi to wszystko.

Wszystko z pośpiechem wiatru — i nie zważając ani trocha na moje podnieconepytania.

— Tak! miłe ukłony od pana Charouska! — Byłem tak oszołomiony, że słowa nie mogłemwymówić.

— Niech pan weźmie tę blaszkę, a w nocy pan nią roztworzy podeszwę. Albo w ogóle,kiedy nikt nie będzie widział. — Bo proszę pana — objaśniał mnie alfons z miną pełną powagi— w środku znajdzie pan tam liścik od pana Charouska.

W nadmiarze wruszenia rzuciłem się alfonsowi na szyję, a łzy trysnęły mi z oczu.

Odsunął mnie łagodnie i mówił z wyrzutami:

— Niechże się pan opamięta, panie von Pernath! Minuty czasu nie mamy do stracenia.Może zaraz się wydać, że jestem w fałszywej celi. Franek i ja u odźwiernegozamieniliśmy sobie numery.

Musiałem zrobić mocno głupią minę, bo alfons mówił dalej:

— Jeżeli pan tego nie rozumie, to nic nie znaczy. Koniec końców: jestem tu ibasta.

— Niech mi pan powie — przerwałem mu — niech mi pan, panie — — panie — „Wencel” —dopomógł mi więzień — nazywam się Piękny Wencel!

— Niech mi pan panie, panie Wencel, co robi archiwariusz Hillel — i co słychać zjego córką?

— Na to nie ma czasu — przerwał mi niecierpliwie piękny Wencel. Przecież ladachwila mogą mnie stąd wylać! Zatem: jestem tu dlatego, żem się przyznał dorabunku extra — —

— Jak to, więc tylko dla mego powodu — aby móc się do mnie dostać — popełniłeśrabunek — panie Wencel? — pytałem wstrząśnięty.

Alfons kiwnął pogardliwie głową:

— Gdybym rzeczywiście rabunek popełnił, tobymsię do niego nie przyznał! Co pan sobie o mnie myśli? — Zacząłem powoli rozumieć.Poczciwy chłop użył podstępu, aby mi do więzienia przemycić list Charouska.

— A w dodatku — zrobił bardzo zamyśloną minę — muszę pana nauczyć efilepsji.

— Czego?

— Efilepsji. Niech no pan pilnie patrzy i dokładnie uważa na wszystko. — Naprzódwykrzywić trzeba gębę — tak! — wydął policzki, poruszał nimi w prawo i w lewojak ktoś, kto płucze usta. Potem piana z ust wychodzi — to się robi tak i — pokazał, jak to się robi z zupełnąnaturalnością. Potem ściskam duży palec pięścią. — Potem wywracam oczy — jąłokropnie zezować — potem, a to jest najtrudniejsze — zaczynam krzyczeć i wyćokropnie. O tak: ba-bu-bu! i zarazem upadam na ziemię. — Runął w całej długościna podłogę, aż ziemia jękła — i wstając powiedział: To jest naturalna efilepsja— jak tego nas nauczył doktor Hulbert w „Batalionie”.

— Rzeczywiście, łudząco podobne — rzekłem — ale do czego to wszystko służy?

— Bo wtedy cię z celi wyprowadzą — objaśnił Piękny Wencel. — Doktor Rozenblatt jestto ostatnie bydlę. Wszystko mu jedno. Kiedy już ktoś zdycha do cna, Rosenblattzawsze powie: chłop zdrów jak ryba. Tylko efilepsji boi się jak byk czerwonejpłachty! Jeżeli kto umie to zrobić, to zaraz go przeniosą do celi dla chorych!— — — A wtedy wydostać się stamtąd to zabawka dziecinna — i tajemniczo dodałszeptem — kraty w oknie celi szpitalnej są przepiłowane i tylko słabo gnojemzaklepane! To jest tajemnica batalionu! — Parę nocy jeno czujnie bacz, a gdyzobaczy pan z dachu w okno spływającą pętlę na sznurze — podnieś pan lekkokratę, byle nikt tego nie zauważył, włóż ramiona w pętlę, a my pociągniemy panana dach — i spuścimy na drugiej stronie na ulicę. — I basta!

— Dlaczegóż mam z więzienia uciekać? Przecież jestem niewinny.

— To nic nie znaczy. Uciec można zawsze — odpowiedział piękny Wencel, a z podziwuoczy mu aż się zaokrągliły.

Całej swej elokwencji użyć musiałem, aby ten cały obłędny plan, wynik jakiejśnauki batalionu — przedstawić mu jako bezowocny.

Że ja „dar boży” odrzucałem iwolałem czekać, aż sam przez się odzyskam swobodę — było mu to niezrozumiałe.

— W każdym razie dziękuje panu i waszym dzielnym towarzyszom jak najserdeczniej —rzekłem wzruszony i uścisnąłem mu rękę. — Kiedy minie ten ciężki dla mnie czas,pierwszą dla mnie rzeczą będzie wszystkim wam okazać wdzięczność.

— To niepotrzebne — rzekł przyjacielsko Wencel. — Jak pan postawi parę szklanekPilznera, z wdzięcznością przyjmiemy, ale nic więcej. Pan Charousek, który terazjest naszym skarbnikiem w batalionie, opowiadał nam już, że pan potajemnie czynidobrodziejstwa. Mamże mu co powiedzieć, jeżeli za parę dni znów wyjdę?

— Proszę — rzekłem szybko — proszę — niech pan mu powie, żeby zechciał iść doHillela i zawiadomić go, jak jestem niespokojny o zdrowie jego córki Miriam. PanHillel niechaj ciągle na nią baczy. Czy zapamięta pan nazwisko: Hillel.

— Hirrel?

— Nie: Hillel.

— Hiller?

— Nie: Hil-lel.

Wencel niemało języka sobie nałamał na tym niemożliwym dla Czecha imieniu, alew końcu owładnął jego wymową z kwaśnym grymasem.

— I jeszcze jedno: żeby Charousek — bardzo gorąco o to go proszę — dowiedział sięo „szlachetnej damie” wszystkiego, co tylko może. Już on będzie wiedział, co to zajedna.

— To pan pewnie myśli o tej hrabskiej muszce, co to migdaliła się z Niemcem, doktoremSapoli. — O, ta już się rozwiodła i pojechała sobie z dzieckiem i doktorem Sapoli.

— Pan to wie na pewno?

Czułem, jak mi głos zadrżał. Choć radowałem się wielce z powodu Angeliny — tojednak serce mi skurczyło się na chwilę.

Ileż to ja dla niej przecierpiałem trosk — a teraz — — — byłem zapomniany.

Może istotnie uwierzyła, żem popełnił morderstwo dla rabunku. Gorzki posmak jąłmię dusić w gardle. Alfons zdaje się z przenikliwym poczuciem, które czasem sięzdarza u zatraconych ludzi w sprawach miłości — odgadł, jak mi to było przykro,gdyż patrzył w stronę i nic nie mówił.

— Bo może pan wie, co słychać z panną Miriam, córką pana Hillela. Czy pan ją zna? —zapytałem natarczywie.

— Miriam? Miriam? — Twarz Wencla pomarszczyła się zzamyślenia. — Miriam? Czy ona często bywa nocą u Loisiczka?

Mimo woli się uśmiechnąłem.

— Nie! Bynajmniej — nie bywa.

— No, to jej nie znam — powiedział sucho Wencel.

Milczeliśmy chwilę.

Może tam w liście jest co o niej, taką sobie robiłem nadzieję.

— Ale tego Wassertruma też diabeł porwał — nagle zaczął znów Wencel — może panjuż o tym słyszał?

Podskoczyłem ze zdumienia.

— No właśnie — Wencel wskazał na swe gardło. — Lu, lu — mówię panu! To ci byłostraszne. Kiedy sklep otworzyli, bo go przez parę dni nie było widać, janaturalnie byłem tam pierwszy, jakże inaczej! — A tam on — ten jucha Wassertrumsiedział ci na parszywym fotelu, z piersi krew mu się sączyła — a oczy miałjakby szklane — — — Pan wie — ja jestem chłop mocny jak koń, ale mówię panu,jakem to zobaczył, wszystko mi się w oczach przekręciło — i myślałem, żezemdleję — — Dopiero powoli musiałem sam sobie tłumaczyć sprawę: Wencel,powiedziałem, Wencel, obudź się — przecie to tylko umarły Żyd! — W gardle miałwbity pilnik, a w sklepie u niego wszystko było wywrócone do góry nogami. —Oczywiście morderstwo z rabunkiem.

— Pilnik — pilnik! Oddech mi zlodowaciał zezgrozy. — Pilnik! Tak więc znalazł on swoją drogę. —

— Wiem też, kto to był — mówił po chwili Wencel półgłosem. — Nikt inny,mówię panu, tylko ten dziobaty Lois. — Ja, panie, znalazłem w sklepie napodłodze jego nóż kieszonkowy — i szybko ukryłem, aby go policja nie zabrała inie rzuciła się na chłopca. Przez jakieś podziemne przejście dostał się dosklepu — — —

Jednym rzutem przerwał mowę, parę sekund słuchał z natężeniem, rzucił się napryczę — i zaczął przeraźliwie chrapać.

Niemal w tej samej chwili klucz zazgrzytał we drzwiach celi — dozorca wszedł igniewnym wzrokiem spoglądał na mnie. Zrobiłem minę obojętną, a Wencla ledwiesię można było dobudzić. Dopiero po wielu uderzeniach podniósł się — i jakpijany ze snu chwiejnie wyszedł z celi, a za nim strażnik.

W gorączkowym napięciu rozwarłem list Charouska i czytałem:

„12 maja.

Drogi mój przyjacielu i dobroczyńco! Tydzień za tygodniem oczekiwałem, żebędziesz pan wolny, ciągle na próżno — próbowałem wszelkich możliwych sposobów,aby zebrać dla pana materiał, usuwający obciążenie, ale nic nie mogłem znaleźć.

Prosiłem sędziego śledczego, by przyspieszył przesłuchanie, ale za każdym razemmówił mi, że nie może nic na to poradzić — że to sprawa administracji, niejego.

Biurokratyczne ciemięstwo!

Dopiero teraz, przed godziną udało mi się coś, z czego najlepszych spodziewamsię wyników: dowiedziałem się, że Jaromir sprzedał Wassertrumowi złoty zegarek,który po aresztowaniu swego brata Loisa znalazł w jego łóżku.

U Loisiczka, gdzie, jak pan wie, niemało kręci się detektywów, krąży wieść, żezegarek zamordowanego Zottmana — którego trupa zresztą dotąd nie odkryto, jako corpus delictiznaleziony został u pana. Wszystko i inne rzeczy zrozumiałem w lot: Wassertrumet cetera.

Natychmiast Jaromira sobie zjednałem, dałem mu 1000 florenów —”.

List opuściłem zrąk i łzy radości w oczach mi zabłysły: tylko Angelina mogła Charouskowi daćtaką sumę. Ani Zwak, ani Prokop, ani Vrieslander nie mieli tyle pieniędzy — Awięc nie zapomniała o mnie.

Czytałem dalej:

„1000 florenów dałem mu i obiecałem 2000 florenów, jeżeli wraz ze mną natychmiast pójdziena policję — i przyzna, że ten zegarek bratu swemu w domu zwędził i sprzedał.

Ale to wszystko może stać się dopiero wówczas, gdy ten list przez Wencladostanie się do pana. Czas pili. Niech pan jednak będzie pewien: to się staćmusi. Jeszcze dzisiaj. Daję za to głowę. — Nie wątpię ani chwili, że Loispopełnił zabójstwo i że zegarek jest Zottmana.

Jeżeli wbrew oczekiwaniu zegarek ten nie jest Zottmana — wówczas Jaromir wie, corobić: w każdym razie ten zegarek znaleziony u pana określi jako sobie znany.Śmiało więc niech pan patrzy w przyszłość i niech pan nie wątpi. Dzień, w którympan będzie wolny, może jest niedaleki.

Czy pomimo to nadejdzie dzień, w którym my zobaczymy się z sobą? O tym niewiem.

Prawie rzekłbym: nie wierzę w to, gdyż idę szybko ku końcowi, a muszę się miećna baczności, aby mnie ostatnia godzina nie zaskoczyła niespodzianie.

Ale jednej rzeczy niech pan będzie pewny: my się spotkamy. Jeżeli nie w tymżyciu i nie jako umarli w tamtym życiu, to w dniu, kiedy czas się wypełni, gdy,jak to stoi w Biblii, Pan usty swymi wypluje tych, co nie byli ani zimni, anigorący — niech się pan nie dziwi, że ja tak mówię! Nigdy o tych rzeczach z panem niemówiłem i, gdy pan raz wypowiedział słowo „Kabała”, uchyliłem się od wyjaśnień,ale — co wiem, to wiem. Może pan rozumie, co ja myślę, a jeżeli nie, to proszęwielce, niech pan przekreśli w swej pamięci to, com powiedział. — — Raz w staniedelirium — wydawało mi się, że na pańskiej piersi były jakieś znaki. Może być,że mi się śniło na jawie.

Niech pan przypuści, o ile by pan mnie istotnie nie rozumiał, że miałem pewnerozeznania wewnętrzne, prawie od dzieciństwa, a które mnie poprowadziły naszczególną drogę; rozeznania, które się nie pokrywają z tym, czego uczy lubczego, chwała Bogu, jeszcze nie zna medycyna; spodziewać się też należy, że nigdyich nie podda swym doświadczeniom. Ale nie dałem się ogłupić nauką, którejnajwyższy cel jest: założyć „poczekalnię”, którą jak najlepiej można wyzyskiwać.

Jednakże dość o tym.

Raczej panu opowiem, co się stało w czasie pańskiej nieobecności.

W końcu kwietnia Wassertrum doszedł do tego, że moja sugestia zaczęła na niegooddziaływać. Poznałem to stąd, że stale na ulicy gestykulował i głośno mówił samze sobą.

Jest to pewny znak, że myśli danego człowieka są w stanie burzy, która w nimhuczy i nad nim panuje.

Potem kupił sobie karnet i robił notatki. Pisał. Tak jest, pisał. Nie mogę sięnie śmiać. Pisał.

Potem poszedł do notariusza. Na dole w piwnicy swej wiedziałem, co on tam nagórze robił: układał testament.

Że on mnie spadkobiercą wyznaczy — o tym zresztąnie myślałem. Dostałbym pewnie tańca świętego Wita z radości, że mi toprzypadło.

Owóż mnie on wyznaczył swoim spadkobiercą, bo ja jestem na ziemi jedyny, któremu on jeszcze, jak sądził, mógłby uczynićpewne dobrodziejstwo. Sumienie go ujęło podstępnie.

Być może miał też nadzieję, że ja go będę błogosławił, gdybym się po jegośmierci dzięki niemu ujrzał milionerem — i w ten sposób zażegnałbymprzekleństwo, którego musiał wysłuchać z moich ust w pańskim pokoju. —

Potrójnie zatem oddziałała moja sugestia.

Szalenie zabawne, że on jednak potajemnie wierzył w jakiś wymiar sprawiedliwościna tamtym świecie, choć przez całe życie gorliwie temu przeczył.

Ale taki jest los wszystkich tych ludzi zręcznych; w obłąkane szaleństwo wpadająjuż, gdy im się to w oczy mówi. Czują się złapani.

Od chwili, gdy Wassertrum poszedł do notariusza, ani chwili nie przestawałem go śledzić.

Nocami nadsłuchiwałem, co się dzieje za drzwiami jego sklepu, gdyż każda minutamogła przynieść decyzję.

Zdaje mi się, że poprzez mury usłyszałbym owo pożądane mlaskanie, gdyby wyjąłkorek z flaszki z trucizną.

Godziny może brak, a dzieło mego życia będzie wykonane.

Tymczasem wdarł się niepowołany i zamordował go. Pilnikiem.

Resztę opowie panu Wencel. Zbyt mi gorzko pisać o tym wszystkim.

Nazwij pan to przesądem — ale, widząc, że krew była przelana — rzeczy w sklepiekrwią splamione — zacząłem wierzyć, że jego dusza mi się wymknęła.

Coś — jakiś subletny, nieomylny instynkt — mówi mi, że jest to zgoła co innego,gdy człowiek umiera od cudzej ręki, a co innego, gdy od własnej: Wassertrumpowinien był wszystką swoją krew zabrać ze sobą pod ziemię, wtedy dopiero mojamisja byłaby wypełnioną. — Teraz, gdy stało się co innego, czuję się jakodtrącony, jak narzędzie, które uznano za niegodne ręki Anioła śmierci.

Ale nie chcę się uchylać. Moja nienawiść jest z tych, co idą poza grób, ajeszcze posiadam własną krew, którą wylać mogę, jak chcę — ażeby ta za jegokrwią szła krok w krok do państwa cieni.

Codziennie, odkąd Wassertruma pochowano, siaduję przy nim na cmentarzu i wpiersi swojej słucham, co mam czynić.

Zdaje się, że już wiem o tym, ale jeszcze chcę czekać, póki słowo wewnętrzne,które do mnie mówi, nie stanie mi się jasnym jak krynica. — My, ludzie, jesteśmynieczyści — i często trzeba długich postów i czuwań, aż w końcu dopierozrozumiemy szept naszej duszy. — — —

W upłynionym tygodniu oficjalnie zawiadomił mnie sąd, że Wassertrum ustanowiłmnie jedynym swoim spadkobiercą. Że ja z tego nawet krajcara nie ruszę, o tym niemam potrzeby pana zapewniać, panie Pernath. Będę się strzegł, by „jemu” „tam”jakąś broń dawać w rękę.

Domy, które posiadał, puszczam na licytację; przedmioty, których się dotykał,zostaną spalone, a co do pieniędzy i wartości pieniężnych — to po mojej śmiercitrzecia część przypada panu. — Widzę już w duchu, jak pan oburza się iprotestuje, ale mogę pana uspokoić. To, co pan otrzyma, jest to pańska prawowitawłasność z procentem oraz procentem od procentu. Dawno już wiedziałem, żeWassertrum przed laty ojca pańskiego i jego rodzinę ograbił ze wszystkiego iteraz dopiero jestem w stanie za pomocą aktów stwierdzić to i wyrównać.

Inna trzecia część podzielona zostanie między dwunastu Członków Batalionu,którzy znali jeszcze osobiście doktora Hulberta. Chcę, aby każdy z nich był bogaty i aby uzyskał dostęp do sfer „dobrego towarzystwa” Pragi.

Ostatnia trzecia część ma być wypłacona w najbliższym czasie siedmiuprzestępcom, którzy popełnili morderstwo z rabunkiem, a którzy z braku dowodówmusieli być uwolnieni.

Jestem winien to publicznemu zgorszeniu.

To więc jest wszystko.

A teraz, mój drogi, drogi przyjacielu, żyj szczęśliwie i myśl o mnie często!

Twój szczerze oddany i wdzięcznyInnocenty Charousek”.

Głęboko wzruszony, omal nie wypuściłem listu z ręki.

Nie byłem w stanie radować się wiadomością o bliskim wyzwoleniu.

Charousek! Biedny człowiek! Jak brat troszczył się o mój los. Dlatego tylko, żeja kiedyś ofiarowałem mu sto florenów. Gdybym choć jeszcze raz mógł mu rękęuścisnąć.

Czułem to: miał słuszność; ten dzień nigdy nie przyjdzie.

Widziałem go okiem wspomnienia: jego płomienne oczy, suchotnicze ramiona,wysokie, szlachetne czoło.

Być może wszystko to poszłoby zupełnie inaczej, gdyby jaka pomocna ręka w czaspokierowała tym zmarnowanym życiem.

Jeszcze raz przeczytałem list od początku do końca.

Ile metody było w obłędzie Charouska! Czy on zresztą w ogóle był obłąkany?

Wstydziłem się niemal sam siebie, żem tę myśl miał jedną chwilę w głowie.

Czyż jego postępowanie nie było dość wyraźne? Był on człowiekiem jak Hillel, jakMiriam, jak ja sam; człowiekiem, nad którym dusza własna przemoc zdobyła —prowadząc go poprzez dzikie otchłanie i zagłębia życia do świata przeszłorocznych śniegów jakiej niedostępnejkrainy.

On, który całe życie knował zabójstwo, czyż nie był czystszy niż niejeden ztych, co głoszą wyuczone nakazy jakiegoś nieznanego, mitycznego proroka, unikajączarazem ich wykonywania?

On zaś spełnił przykazanie, które mu dyktował przemożny popęd, nie licząc nażadne wynagrodzenie ani z tej, ani z tamtej strony bytu.

To, co on uczynił, byłoż czym innym, niż najpobożniejszym wykonaniem obowiązku —w najbardziej tajemniczym znaczeniu tego słowa? „Tchórzliwiec, podstępny,skłonny do zabójstwa, chorobliwy, zagadkowa natura mordercy” — takem formalniesłyszał, jak brzmiałby o nim wyrok masy, która by chciała rozświetlić duszęCharouska stajenną, ślepą latarką.

Znowu zazgrzytał klucz w zamku drzwi mojej celi — i słyszałem, jak wepchnięto doniej nowego człowieka.

Ciągle jeszcze rozważałem treść listu, tak mnie poruszyła głęboko.

Ani słowa nie było w nim o Angelinie, ani słowa o Hillelu.

Niewątpliwie: Charousek musiał pisać z wielkim pośpiechem; pismo to zdradzało.Czy też jeszcze otrzymam z jego strony jaki list potajemnie?

Liczyłem na jutro, na wspólną przechadzkę więźniów po dziedzińcu. — Tam tonajłatwiej ktoś z „batalionu” mógłby mi co wcisnąć.

Cichy głos przebudził mnie z rozmyślań:

— Czy pan pozwoli, szanowny panie, że mu się przedstawię. Nazywam się Laponder,Amadeusz Laponder.

Odwróciłem się ku niemu.

Drobny, szczupły, jeszcze dość młody człowiek, elegancko ubrany, tyko bezkapelusza, jak wszyscy będący pod śledztwem, kłaniał mi się z wyszukaną grzecznością.

Był wygolony jak aktor — a jego wielkie, jasnozielone, świecące, migdałowateoczy miały tę osobliwość w sobie, że choć były wprost ku mnie zwrócone, zdawałysię mnie wcale nie widzieć. — Było w nich coś jakby brak przytomności umysłu.

Mruknąłem swoje nazwisko i również się ukłoniłem, po czym chciałem się położyć,ale długi czas nie mogłem odwrócić oczu od tego człowieka, tak szczególnieoddziaływał na mnie jego uśmiech pagodowy, w jaki układały się jego ładniewycięte wargi, a ześrodkowany w kąciku ust. Wyglądał prawie jak chiński posążekBuddy z różowego kwarcu: skórę miał przezroczystą, pozbawioną zmarszczek,dziewczęcy, drobny nosek i delikatne nozdrza.

— Amadeusz Laponder, Amadesz Laponder — powtarzał mi kilkakrotnie.

Co też on mógł popełnić?

Księżyc

— Czy pan już był na przesłuchaniu? — zapytałem po chwili.

— Właśnie stamtąd przychodzę. — Mam nadzieję, że niedługo będę tu szanownegopana niepokoił — odpowiedział mi w sposób bardzo miły.

Biedaczysko — pomyślałem — nie przeczuwa, co to go czeka pod śledztwem.

Chciałem go z wolna przygotować.

— Przywyka się w końcu do tego spokojnego istnienia, skoro tylko miną pierwszedni najprzykrzejsze.

Zrobił pojednawczy wyraz twarzy.

Przerwa.

— Czy długo trwało przesłuchanie, panie Laponder?

Uśmiechnął się z roztargnieniem.

— Nie. Pytano mnie tylko, czy się przyznaję i musiałem podpisać protokół.

— Pan podpisał, że się przyznaje? — wyrwało mi się mimo woli.

— Oczywiście.

Mówił, jakby to rozumiało się samo z siebie.

Musiał to być jaki drobiazg, pomyślałem sobie, gdyż nie widać w nim żadnegopodniecenia. Może jakie wyzwanie na pojedynek lub coś podobnego.

— Jestem tutaj niestety już tak długo, że mi się wydaje, jakbym siedział sto lat — westchnąłem mimo woli, on zaś natychmiast przybrał minę współczującą.

— Życzępanu, aby pan tego nie doznał, panie Laponder. Ostatecznie z tego, co widzę,sądzę, że pan wkrótce znów się znajdzie na wolnej stopie.

— To zależy — odrzekł spokojnie, ale jakiś sens był dwuznaczny w jego słowach.

— Pan nie wierzy? — zapytałem z uśmiechem. Pokiwał głową.

— Jak ja to mam rozumieć? Cóż pan tak straszliwego popełnił? Wybacz pan, panieLaponder, nie ciekawość to z mojej strony, ale właśnie współczucie — że pytam.

Wahał się chwilę, potem rzekł, nawet nie drgnąwszy powieką:

— Morderstwo na tle seksualnym.

Zdawało mi się, jakby mnie ktoś pałką uderzył w głowę. — Ze wstrętu i zgrozy niebyłem w stanie wymówić słowa. — Laponder, zdaje się, zauważył to i dyskretniespoglądał na stronę, ale najłagodniejsza gra rysów w jego automatycznieuśmiechniętej twarzy nie zdradzała, aby moja nagła zmiana zachowania się uraziłago w najmniejszym stopniu.

Nie zamieniliśmy już więcej ani słowa ze sobą — niemo spoglądaliśmy wzajem nasiebie. — —

Gdy nastała ciemność, położyłem się na pryczy; i on natychmiast poszedł za moimprzykładem; rozebrał się, starannie powiesił odzież na gwoździu w ścianie,rozciągnął się i, o ile sądzić było można z jego spokojnych, głębokichoddechów, natychmiast się pogrążył we śnie.

Całą noc nie mogłem się uspokoić.

Nieustanne poczucie, że mam w swoim najbliższym sąsiedztwie taką ohydę i żeobaj oddychamy jednym i tym samem powietrzem, było mi tak przykre i dręczące, żewszystkie wrażenia dnia dzisiejszego, list Charouska i wszystkie nowe przeżyciaw głąb się usunęły i chwilowo zniknęły.

Takem się położył, że ciągle miałem przed oczami mordercę, gdyż nie byłbym wstanie wytrzymać, gdybym go miał poza sobą.

Cela od poblasku księżyca była matowo pół oświetlona — i mogłem widzieć, jakLaponder leżał bezwładny, prawie zesztywniały. Rysy jego miały w sobie coś trupiego, a półotwarte usta podnosiły jeszcze to wrażenie.

Przez długie godziny śpiący nie zmienił położenia ani razu.

Dopiero późno o północy, gdy wąski promień księżyca padł mu na twarz, lekkiniepokój go opanował; towarzysz mój bezgłośnie jął poruszać wargami, jak ktoś, comówi przez sen. Było to zdaje się ciągle to samo wyrażenie — być może zdaniedwusylabowe jakby: „Puść mnie! puść mnie! puść mnie!”

Najbliższe potem dni minęły w ten sposób, żem o nic go nie zapytywał: on też nieprzerywał milczenia.

Jego zachowanie się jak przedtem, tak i teraz było nader ugrzecznione. Ile razychciałem się przechadzać po celi tam i z powrotem, spostrzegał to natychmiast iz najwyższą grzecznością, o ile siedział na pryczy, wciągał nogi na łoże, aby miumożliwić chodzenie.

Zacząłem sobie robić wyrzuty z powodu swej szorstkości względem niego, alepomimo najlepszej woli nie mogłem przezwyciężyć wstrętu do niego. Jakkolwiekmiałem nadzieję, że w końcu przywyknę do jego obecności — jednak mi się to nieudawało.

Nocami nawet byłem czujny. Kwadrans ledwie sypiałem.

Co wieczór powtarzała się najściślej ta sama scena: czekał z wielkim szacunkiem,aż się rozciągnę na pryczy; wówczas zdejmował ubranie, starannie je gładził,potem wieszał — i tak dalej — i tak dalej.

Jednej nocy — była może godzina druga nad ranem — wstałem jak pijany ze snu nadesce ściennej, spoglądałem w pełnię księżycową, której promienie odbijały się jak migocąca oliwa na miedzianej twarzy zegara wieżowego i zesmutkiem rozmyślałemo Miriam.

Nagle usłyszałem cicho jej głos za sobą.

Natychmiast stałem się czujny, nadzwyczaj czujny — odwróciłem się inasłuchiwałem. — Minuta czasu przeszła.

Sądziłem już, żem się omylił, ale znów usłyszałem ten głos.

Nie mogłem dokładnie rozumieć słów, ale brzmiało to jakby: „Pytaj mnie! Pytaj”.

Był to głos Miriam.

Chwiejąc się z podniecenia, zeszedłem, jak mogłem najciszej, z deski — izbliżyłem się do pryczy Lapondera.

Światło księżyca w pełni padało mu na twarzi mogłem wyraźnie dostrzec, że on powieki miał otwarte — i tylko białka oczubyły widzialne.

Zesztywniałe mięśnie policzkowe świadczyły, że Laponder leży we śniekataleptycznym; tylko wargi poruszały się od czasu do czasu.

I powoli zrozumiałem słowa, które z poza zębów jego wychodziły: „Pytaj mnie,pytaj mnie”.

Głos do złudzenia podobny był do głosu Miriam.

— Miriam? Miriam? — zawołałem mimo woli, ale natychmiast ton obniżyłem, aby śpiącegonie obudzić.

Czekałem, aż na nowo twarz mu zesztywnieje, i łagodnie powtórzyłem:

— Miriam? Miriam?

Usta jego wymówiły, ledwie dosłyszalnie, a jednak wyraźnie:

— Tak.

Przyłożyłem ucho do jego warg.

Po chwili usłyszałem głos Miriam — tak, nieomylnie jej głos — szept — że mi zimnydreszcz przebiegł całą skórę.

Piłem słowa tak pożądliwie, żem tylko sens rozumiał — Mówiła o miłości ku mnie io niewymownym szczęściu, żeśmy się w końcu znowu znaleźli i nigdy się już nie rozłączymy.Mówiła pospiesznie, bez odpoczynku, jak ktoś, co się lęka, że mu przerwą i chcewyzyskać każdą minutę.

Potem głos się zatrzymał — na chwilę zagasł całkowicie.

— Miriam? — zapytałem, drżąc z trwogi i z zapartym oddechem. — Miriam, czyś tyumarła?

Długo żadnej odpowiedzi. Potem prawie niezrozumiale:

— Nie. — Żyję. — Śpię. —

Nic więcej. — Nasłuchiwałem. — Bez rezultatu. — Nic więcej.

Byłem tak oszołomiony — i drżałem ze wzruszenia, że musiałem się oprzeć o kantpryczy, aby nie upaść na Lapondera.

Złudzenie stało się tak całkowite, że zdawało mi się przez chwilę, jakobyistotnie Miriam tu leżała — i całej siły ducha musiałem użyć, aby nie złożyćpocałunku na ustach mordercy.

— Henoch, Henoch! — usłyszałem nagle bełkotanie, a potem dźwięki corazwyraźniejsze, członkowane: Henoch, Henoch!

Poznałem natychmiast głos Hillela.

— Czy to ty, Hillel?

Milczenie. Przypomniałem sobie, żem czytał kiedyś, iż aby z uśpionego wydobyćsłowo, nie należy mówić do ucha, ale w kierunku tkanki nerwowej w jamieżołądkowej.

Uczyniłem tak:

— Hillel?

— Słyszę ciebie.

— Czy Miriam jest zdrowa? Czy wiesz o wszystkim? — pytałem prędko.

— Wiem wszystko. Wiedziałem od dawna. — Nie miej trwogi, Henoch, bądź spokojny.

— Czy ty mi przebaczysz, Hillelu?

— Mówię ci, bądź spokojny.

— Czy się prędko zobaczymy? — Lękałem się, że nie będę mógł więcej rozumieć pytania. Już ostatnie zdanie było jakbywydechem szeptane.

— Mam nadzieję. — Będę oczekiwał — na ciebie — jeżeli mogę — potem muszę — doziemi —

— Dokąd? Do jakiej ziemi? — o mało co nie upadłem na Lapondera. — Do jakiejziemi? Do jakiej ziemi?

— Do ziemi Gad — na południe — do Palestyny.

Głos zamarł.

Sto pytań huczało mi kołowrotem w głowie. Dlaczego on zowie mnie Henochem? Zwak,Jaromir, zegarek, Vrieslander, Angelina, Charousek?

— Żyj szczęśliwie i często o mnie wspominaj — nagle zabrzmiało znowu głośno iwyraźnie z ust mordercy. Teraz głos miał ton Charouska, ale tak podobny, jakbyto on mówił sam.

Przypomniałem sobie: był to dosłownie ostatnie zdanie z listu Charouska.

Twarz Lapondera leżała już w ciemności. Światło księżyca padało na skraj główsiennika. Za kwadrans zniknie zupełnie z celi.

Stawiałem pytanie za pytaniem, ale nie otrzymałem już żadnej odpowiedzi:morderca leżał nieruchomy jak trup, a powieki miał zamknięte.

Robiłem sobie ostre wyrzuty, że przez tyle dni widziałem w Laponderze tylkomordercę, nigdy zaś człowieka.

Sądząc z tego, com właśnie przeżył, był to oczywiście lunatyk, somnambul —istota, która się znajduje pod wpływem pełni księżyca.

Być może swe zabójstwo na tle płciowym popełnił on w stanie zamroczenia ducha.Niewątpliwie. — Teraz, gdy ranek zaczynał szarzeć, opadła sztywna nieruchomość zjego twarzy, na jej miejscu zaś czytałeś wyraz błogosławionego pokoju.

Tak spokojnie przecie drzemać nie może człowiek, który świadomie popełnił zbrodnię: tak sobie mówiłem.

Zaledwie mogłem się doczekać chwili jego przebudzenia.

Czy on ma świadomość tego, co się stało?

Wreszcie otworzył oczy, napotkał mój wzrok — i spojrzał w stronę.

Natychmiast podszedłem ku niemu i ująłem go za rękę:

— Niech mi pan przebaczy,panie Laponder, że dotychczas byłem dla pana tak mało życzliwy. Taka rzeczniezwykła, że — —

— Niech szanowny pan będzie przekonany, że ja to rozumiem doskonale — przerwał miżywo — że musi to być wstrętne uczucie — siedzieć razem z mordercą na tlezwyrodnienia seksualnego.

— Niech pan o tym więcej nie mówi — prosiłem. Dziś w nocy chodziło mi to po głowiei nie mogę się uwolnić od tej myśli, że może pan — — szukałem słów.

— Pan mnie uważa za chorego — dopomógł mi.

Potwierdziłem jego domysł.

— Sądzę, że z pewnych oznak mogę taki wniosek wyprowadzić. — Ja — ja — czy mogępanu zadać pytanie wprost, panie Laponder?

— Proszę bardzo.

— Brzmi to dość dziwacznie — ale — zechce mi pan powiedzieć, co się panu dzisiajśniło?

Z uśmiechem głową potrząsnął.

— Nigdy mi się nic nie śni.

— Ale pan mówił przez sen.

Spojrzał na mnie przerażony. Chwilę się zastanawiał. Potem rzekł stanowczo:

To mogło się zdarzyć tylko w takim razie, jeżeli pan mnie o coś pytał.

— Tak jest. Pytałem.

— Bo, jak rzekłem — nigdy mi się nic nie śni.

— Ja — podróżuję — dodał po chwili.

— Pan podróżuje... Jak to rozumieć?

Laponder nie bardzo chciał się wyjęzyczyć, ja zaś uważałem za wskazane, by muokreślić przyczyny, które sprawiły, żem się starał go przeniknąć: w ogólnychzarysach powiedziałem mu, co się stało w nocy.

— Może pan być mocno przekonany —rzekł z powagą, gdym skończył swe wyjaśnienie — może pan być przekonany, żewszystko, com mówił we śnie, opiera się na rzeczywistości. Kiedym poprzedniozauważył, że nie śnię, ale „podróżuję”, rozumiałem przez to, że moje życie senneinaczej jest ułożone, niż życie — powiedzmy, normalnych ludzi. Niech pan tonazwie, jak się panu podoba — wyłonienie się ciała. — Tak było na przykład dziś w nocyw nadzwyczaj dziwnym pokoju, do którego wejście prowadziło z dołu przez drzwispuszczone.

— Jakże ten pokój wyglądał? — zapytałem gwałtownie. — Czy był niezamieszkany? Pusty?

— Nie. Stały w nim meble. Ale mało. I łóżko. Na łóżku młoda dziewczyna spała alboleżała pozornie martwa. Jakiś mężczyzna siedział koło niej, trzymając rękę najej czole.

Laponder opisywał mi twarze obojga. Nie ma wątpliwości: byli toHillel i Miriam.

Z napięcia nie ważyłem się oddychać.

Proszę, niech pan opowiada dalej. Czy był tam jeszcze kto więcej w pokoju?

Kto więcej? Niech pan zaczeka — — — nie, oprócz nich nikogo więcej nie było wpokoju. Siedmiopłomienny świecznik płonął na stole.

Potem zeszedłem na dół po kręconych schodach.

— Były zniszczone? — wtrąciłem.

— Zniszczone? Nie, nie. Wszystko było tam w porządku. W bok od nich leżała izba, wktórej siedział człowiek w trzewikach ze srebrnymi sprzączkami, człowiek typuosobliwego, jakiego nigdy jeszcze między ludźmi nie widziałem: miał żółtą twarzi kose oczy; pochylony był ku przodowi i zdawał się na coś oczekiwać. Może najaki rozkaz.

— Książki — starej, dużej książki nigdzie pan nie widział? — badałem.

Potarł sobie czoło.

— Książki — mówi pan. Tak jest. Widziałem. Książka leżała na podłodze. Byłaotwarta. Cała na pergaminie. Stronica zaczynała się od złotej wielkiej litery A.

— Od litery J, chyba pan chce powiedzieć.

— Nie, od A.

Pokiwałem głową i zacząłem powątpiewać. Widocznie Laponder w półśnie, z treści,którą żywiła moja wyobraźnia — wyczytał różne rzeczy i jedno z drugim mu sięprzemieszało: Hillel, Miriam, Golem, księga Ibbur i przejścia podziemne.

— Jak dawno posiadł pan ten dar „podróżowania”? — spytałem.

— Od dwudziestego pierwszego roku mego życia — — — zatrzymał się, zdawał się niechętnie o tym mówić.Naraz twarz jego przybrała wyraz niesłychanego zdumienia — i wpatrzył się w mojąpierś, jakby na niej coś zobaczył. Nie bacząc zaś na moje zdziwienie, skwapliwiechwycił mnie za ręką — i prosił prawie błagalnie:

— Na miłość Boga, niech mi panpowie wszystko. Dziś ostatni dzień, który mogę z panem spędzić. Być może zagodzinę już mnie wyprowadzą stąd, aby mi przeczytać wyrok śmierci. — —

Przerwałem mu przerażony.

— A zatem musi pan mnie zażądać na świadka. Przysięgnę, że pan jest chory. Panjest lunatykiem. Niepodobieństwo, żeby pana osądzono, nie zbadawszy stanupańskiego ducha. Niechże pan to bierze rozsądnie.

Obruszył się nerwowo:

— Przecież to rzecz uboczna! Proszę, niech mi pan powiewszystko.

— Ale cóż ja mam panu powiedzieć? — Lepiej mówmy o panu i — —

— Musiał pan — jak widzę teraz — na pewno — przeżyć dziwne rzeczy, które mnieblisko obchodzą, bliżej, niż pan to może przypuszczać; — — proszę, niech mi panpowie wszystko! — błagał.

Nie mogłem tego pojąć, że moje życie interesuje go więcej, niż jego własne, bądźjak bądź, prawdziwie dość naglące sprawy; aby go jednak zaspokoić, powiedziałemmu wszystko, co mi się zdarzyło niepojętego.

Przy każdym obszerniejszym fragmencie mej powieści kiwał głową zadowolony, jakktoś co daną rzecz przenika na wskroś.

Gdy przyszedłem do tego miejsca, gdzie stanęło przede mną widziadło bez głowy ipodawało mi czarnoczerwone ziarna, zaledwie mógł doczekać, by dowiedzieć siękońca

— A więc pan mu je z ręki wytrącił — mruczał z zastanowieniem. — Nigdy bym nie myślał, że jest jeszcze trzecia droga.

— To nie była trzecia droga — powiedziałem. — To była droga ta sama, jak gdybym odmówił przyjęcia ziarn. —

Laponder się uśmiechnął.

— Pan tak nie sądzi, panie Laponder?

— Gdyby pan odmówił ich przyjęcia — to one popłynęłyby na drogę życia, ale ziarna,które oznaczają siły magiczne, nie byłyby pozostały. — Potoczyły się na ziemię,jak pan mówi. To znaczy: pozostały tutaj — i póty będą strzeżone przez pańskichprzodków, aż nadejdzie czas ich kiełkowania. Wówczas do życia dojdą siły, którew panu jeszcze drzemią.

Nie rozumiałem:

— Moi przodkowie będą strzegli tych ziaren?

— Częściowo musi pan brać symbolicznie to, co pan przeżył — objaśnił Laponder.Koło błękitnie świecących ludzi, którzy cię otoczyli, był to łańcuchodziedziczonych Jaźni, które każdy z matki urodzony wlecze ze sobą. Dusza niejest „pojedynczością”, ona dopiero nią się stanie — i to się nazywa,,Nieśmiertelność”; pańska dusza składa się z wielu Jaźni — jak mrowisko zmrówek; noszą one w sobie pozostałości wielu tysięcy przodków: naczelnikówwaszego rodu. To samo jest u wszystkich istot. Jakże kura, która sztucznie zjaja została wylęgnięta, mogłaby natychmiast szukać właściwego pożywienia, gdyby nietkwiło w niej doświadczenie milionów lat? — Istnienie „instynktu” zdradzaobecność przodków w ciele i w duszy. — Ale przepraszam pana, nie chciałem panuprzerywać.

Opowiedziałem do końca. Wszystko. Nawet i to, co Miriam mówiła oHermafrodycie.

Gdym się zatrzymał i spojrzał na niego, zauważyłem, że Laponder stał się bladyjak wapno na ścianie, a łzy obfite toczyły mu się po twarzy.

Szybko wstałem, udając, że nic nie widzę, i chodziłem po celi tam i z powrotem,by przeczekać, aż się nieszczęsny uspokoi. —

Wówczas siadłem naprzeciw niego i użyłem wszystkiej siły mej wymowy, aby goprzekonać, jak nagląco koniecznym było powołać się wobec sądu na chorobliwy stanswego ducha.

— Gdyby pan przynajmniej nie przyznał się do tego zabójstwa! — zakończyłem.

— Ależ musiałem przecie! Pytano mnie na moje sumienie! — rzekł naiwnie.

— Więc kłamstwo uważa pan za rzecz gorszą od zabójstwa na tle płciowym? — pytałemzdumiony.

— W ogóle być może — nie; w moim przypadku — niewątpliwie tak. — Uważaj pan: gdymnie sędzia śledczy zaczął rozpytywać, czy się przyznaję do winy, miałem siłępowiedzieć prawdę. Miałem do wyboru skłamać albo nie skłamać. Gdym popełnił owozabójstwo z lubieżności — proszę, niech mi pan oszczędzi szczegółów: było to takobrzydliwe, że nie chciałbym tego na nowo ożywiać w swej pamięci — — kiedympopełnił owo zabójstwo, nie miałem żadnego wyboru. Gdybym działał nawet przydoskonale jasnym stanie świadomości, to jednak i wtedy nie miałem żadnegowyboru: coś, czego obecności w sobie nigdy się nie domyślałem, czuwało nade mną ibyło silniejsze ode mnie. Czy pan sądzi, że gdybym miał wybór, to bym popełnił morderstwo? — Nigdy nie zabiłem — nawet najmniejszego robaka — i teraz już niebyłbym w stanie.

Wyobraźmy sobie, że prawo ludzkie jest: zabijać! — a za zaniedbanie tego prawa karą ma być śmierć — podobnie, jak to mamy na wojnie — niewątpliwie w takimrazie zasłużyłbym sobie na śmierć. Bo dla mnie nie byłoby wyboru. Musiałbym poprostu nie mordować. Wtedy, gdym popełnił zabójstwo, sprawa miała się naodwrót.

— Tym bardziej, gdy pan się teraz czuje quasi inny człowiek, musi pan powołać sięna wszystko, aby uniknąć wyroku sądu.

Laponder zrobił przeczący ruch ręki.

— Pan się myli. Sędziowie ze swojego punktu widzenia mają zupełną słuszność. Czywolno może takiego człowieka jak ja puścić, aby swobodnie krążył po świecie? Abyjutro lub pojutrze znów stała się jakaś ohyda?

— Nie. Ale należałoby pana internować w zakładzie leczniczym dla chorychpsychicznie. Oto właśnie, co chcę powiedzieć!

— Gdybym był obłąkany, to pan miałby rację. — odparł Laponder obojętnie. — Ale janie jestem obłąkany. Jestem czymś zupełnie innym — czymś, co jest bardzo podobnedo obłąkania, ale właściwie jest jego przeciwieństwem. Proszę, niech pan słucha.Pan mnie zaraz zrozumie. — — — To, co mi pan mówił przedtem o widziadle bez głowy— oczywiście jest to symbol: klucz do niego po namyśle może pan łatwo znaleźć. Zdarzyło mi się kiedyś zupełnie tak samo. Tylko że ja ziarna przyjąłem. Zatem ja idę „drogą śmierci”. — Dla mnie najświętszym jest to, co mogę myśleć: żemdopuścił, aby duchowość kierowała moimi krokami. Ślepy, pełny ufności idę,dokądkolwiek droga mnie poprowadzi: na szubienicę czy na tron, do bogactwa czy do nędzy. Nigdym się nie wahał, gdy wybór dano mi do ręki.

Dlatego też i nie kłamałem, gdy wybór dano mi do ręki.

Pan zna słowa proroka Micheasza: „Powiedziano ci, człowieku, co dobre jest iczego Pan od ciebie żąda”.

Gdybym skłamał, stworzyłbym sobie przyczynę,gdyż miałem wybór; — — gdym popełnił zbrodnię,nie stworzyłem żadnej przyczyny; wyzwoliło się tylko działanie pewnej,drzemiącej we mnie, od dawna złożonej przyczyny, nad którą żadnej już mocy niemiałem.

A zatem ręce moje są czyste.

Przeto, że duchowość we mnie urobiła mnie na mordercę, ogłosiła ona wyrok namnie; przez to, że mnie ludzie powieszą na szubienicy, los mój wyzwoli się odich losu; — idę na wolność.

— Jest to święty — pomyślałem i włos mi się najeżył, gdym w podziwie dla niegospostrzegł swoją małość.

— Opowiadał mi pan, że przez hipnotyczny wpływ lekarza zatracił pan w swejświadomości wspomnienie swych lat młodzieńczych — mówił Laponder dalej. — Jestto znak-stygmat — tych wszystkich, którzy są ukąszeni przez „węża krainyduchowej”. Zdaje się, jakoby w nas były dwa żywoty — jeden w drugi — wkorkowane— jak szlachetny kwiat na dzikim drzewie, zanim stać by się mógł cudprzebudzenia; co jeno przez śmierć może być rozdzielone, tu zdarza się przezzagaśnięcie wspomnień — niekiedy zaś tylko przez nagły nawrót wewnętrzny.

U mnie było tak, że ja pozornie bez żadnej przyczyny zewnętrznej — w dwudziestym pierwszym rokużycia pewnego ranka obudziłem się jakby przemieniony. To, com dotychczas miłował,wydało mi się nagle zgoła obojętne: życie ukazało mi się tak głupie, jak historia o Indianach i straciło dla mnie wartość rzeczywistą; sny dla mnie nabrałypewności — a życie codzienne stało mi się jak widzenie senne.

Wszyscy ludzie mogliby to czynić, gdyby posiadali klucz. Klucz ten zaś leżyjedynie i wyłącznie w tym, że człowiek we śnie staje się świadomy formy swej,,Jaźni”, że tak powiem, jej skóry — że znajduje małe szczeliny, przez które jegoświadomość przedziera się pomiędzy stan jawy a głęboki sen kataleptyczny.

Dlatego to mówiłem poprzednio, że ja „podróżuję”, nie zaś, że „śnię”.

Ubiegać się o nieśmiertelność to znaczy walczyć o berło przeciw zamieszkującymnas wrzaskom i upiorom; oczekiwać zaś na przekrólewszczenie własnej Jaźni — tooczekiwać na Mesjasza.

Systematyczny Habal Garmin, którego pan widział, „tchnienie kości” w Kabale — tobył król. Kiedy ten król będzie koronowany — pęknie na dwoje sznur, którymprzywiązany jesteś do świata zmysłami zewnętrznymi — kominem rozumu.

Jak to stać się mogło, że ja, pomimo swe oderwanie od życia, stałem się przezjedną noc mordercą seksualnym: o to się pan chce mnie zapytać? Człowiek jest jakrura szklana, przez którą toczą się pstre kule: prawie u wszystkich w życiutylko jedna. Jeżeli kula jest czerwona, to mówi się, że człowiek „zły”. Jeżeliżółta, to mówi się: „dobry”. Jeżeli biegną dwie — czerwona i żółta — mamy wtedy,,niezdecydowany” charakter. My, „ukąszeni od węża”, wypełniamy przez jedno życieto, co w ogóle w całej rasie zdarza się w stulecie globu: kule barwne toczą sięjedna przez drugą w szklanej rurze — a gdy dojdą do końca — wtedy to „wtedy myjesteśmy prorocy — zwierciadła Boga”.

Laponder zamilkł.

Długo nie mogłem słowa wymówić. Jego mowa mnie oniemiła.

— Czemuż to pan tak trwożliwie zapytywał się przedtem o moje przeżycia, skoro panstoi tak o wiele, o wiele wyżej ode mnie? — zagadnąłem go wreszcie.

— Pan się myli — rzekł Laponder — stoję znacznie niżej od pana. — Pytałem pana,bom czuł, że pan posiada klucz, którego mi brakło.

— Ja? klucz? O Boże!

— Tak jest, pan. I pan mi go dał. Nie sądzę, aby na świecie był człowiekszczęśliwszy, niż ja jestem dzisiaj.

Na zewnątrz dał się słyszeć hałas. Rygiel zazgrzytał. Laponder nie zwracał na towcale uwagi.

— To, co pan mówił o Hermafrodycie — był to dla mnie klucz. Teraz mam pewność. Jużdlatego jestem zadowolony, że mnie stąd wyprowadzą, bo wnet będę u celu.

Od łez nie mogłem już rozróżnić twarzy Lapondera, słyszałem tylko uśmiech w jegoglosie.

— A teraz: żyj pan szczęśliwie, panie Pernath, i pomyśl pan: to, co jutro powieszą,będzie to jedynie moja suknia. Pan mi odsłonił najpiękniejszą rzecz, to czegojeszcze nie wiedziałem. Teraz idziemy na wesele — — — wstał i szedł zastrażnikiem — to jest w związku z morderstwem seksualnym.

Były to ostatnie słowa,które słyszałem i których znaczenie pozostało dla mnie ciemne.

Od tej nocy — ile razy świecił na niebie księżyc w pełni — zdawało mi sięzawsze, że znów widzę na szarym płótnie siennika leżącą uśpioną postaćLapondera.

W najbliższych dniach po jego wyprowadzeniu słyszałem na placu egzekucyjnymodgłos robót ciesielskich i kowalskich, co nieraz trwało aż do szarego świtu.

Odgadłem, co to znaczy — i godzinami całymi uszy sobie zamykałem z rozżalenia.

Mijał miesiąc za miesiącem. Z chorobliwej postaci nieszczęsnego drzewa na dziedzińcu widziałem, jak lato więdło; zapachempleśni jęły tchnąć mury więzienne.

Gdy w przechadzkach po dziedzińcu więziennym spoglądałem na umierające drzewo —i na wrośnięty w jego korę szklany posążek świętej — mimo woli za każdym razempowstawało we mnie porównanie, jak głęboko wrosła we mnie postać Lapondera.

Raz tylko jeszcze we wrześniu sędzia śledczy wezwał mnie do siebie i nieufniepytał, jak ja to wytłumaczę, co mówiłem w okienku bankowym, że muszę natychmiastwyjechać — i dlaczego w godzinach przed aresztowaniem byłem tak niespokojny iwziąłem ze sobą wszystkie swoje drogie kamienie.

Na moją odpowiedź, że postanowiłem jak najrychlej życie sobie odebrać, znów pozabiurkiem dało się słyszeć szydercze beczenie baranie.

Aż dotąd byłem w celizupełnie sam i mogłem się oddać w całości swoim myślom, żałobie po Charousku,który, jakem przeczuwał, od dawna już musi nie żyć, wspomnieniom o Laponderze,tęsknocie po Miriam.

Potem zjawili się nowi więźniowie: subiekci handlowi o przeżytych twarzach,którzy popełnili przeniewierstwo, tłuści kasjerzy bankowi — „biedne sierotki”,jakby ich nazwał Vossatka. Zatruwali mi powietrze i usposobienie.

Pewnego razu jeden z nich z najwyższym oburzeniem opowiadał, że niedawnopopełniono w mieście morderstwo na tle płciowym. Szczęśliwym trafem złoczyńcęnatychmiast ujęto i krótki proces mu wytoczono.

— Laponder! tak się nazywał ten nikczemnik, niegodny boskiej litości — wołałjakiś drab o pysku dzikiego zwierza, a który za okrutne postępowanie z dzieckiemskazany został na 14 dni więzienia. — Na gorącym uczynku go schwytano. W czasiewalki z ofiarą lampa spadła i pokój zaczął się palić. Trup dziewczyny jest takzwęglony, że do dnia dzisiejszego nie można było ustalić, kto ona jest. Miałaczarne włosy i ładną twarz — to wszystko, co o niej wiadomo, A Laponder, choćbymiał zdechnąć, nie chciał powiedzieć jej imienia. Gdybym to ja był sędzią, tobym go obdarł ze skóry i pieprzem obsypał. Tacy to są ci eleganccy panowie.Wszystko same zabójce. — — Jakby nie było innych sposobów, kiedy się chceszuwolnić od dziewuchy! — dodał w końcu z cynicznym uśmiechem.

Wściekłość zagotowała się we mnie — i najchętniej powaliłbym łotra na podłogę.

Co noc chrapał on na tym samym łóżku, na którym leżał Laponder. Odetchnąłemdopiero, gdy w końcu został wypuszczony na swobodę.

Ale wtedy nawet nie wyzwoliłem się od niego. To, co mówił, przeniknęło we mniejak grot z ząbkowatym haczykiem.

Prawie nieustannie, zwłaszcza w mroku, gryzło mnie teraz posępne podejrzenie, żeofiarą Lapondera mogła być Miriam.

Im bardziej opierałem się tej myśli, tym głębiej ona mnie dręczyła, aż zmieniłasię niemal w idée fixe.

Niekiedy, zwłaszcza gdy księżyc blado świecił poprzez kraty, było nieco lepiej:wówczas przypominały mi się na nowo godziny, które przepędziłem z Laponderem igłębokie współczucie względem niego budziło we mnie żałość, ale wnet nadchodziłystraszne chwile, gdym przed oczami duszy widział Miriam zamordowaną i zwęgloną —i zdawało się, że z przerażenia rozum utracę.

Słabe punkty zasadnicze, które miałem dla swych podejrzeń, układały się w takichmomentach w zamkniętą całość — w obraz pełny nieopisanie straszliwychszczegółów.

Na początku listopada o godzinie dziesiątej wieczorem była w celi najczarniejsza ciemność, a rozpacz we mnie dosięgła takiegostopnia, że aby nie krzyczeć głośno z powodu swej niemocy, wcisnąłem się,wgryzłem się w siennik jak zwierz, umierający z pragnienia.

Nagle strażnik więzienny otworzył celę — i zażądał, abym poszedł z nim dosędziego śledczego. Czułem się tak osłabiony, że chwiejnym krokiem — zaledwiemogłem za nim podążyć!

Nadzieja, że kiedykolwiek ten straszliwy dom opuszczę — dawno już we mniezamarła.

Wyobrażałem sobie, że znów mi postawią jakieś lodowate pytanie — znów usłyszę zabiurkiem stereotypowy bek — i znów odeślą mnie do ciemności z powrotem.Pan baron von Leisetreter już poszedł do domu — i tylko stary, garbaty pisarz opajęczych palcach stał w pokoju.

Odrętwiały czekałem, co mi przypadnie.

Uderzyło mnie, że strażnik wszedł wraz ze mną i dobrotliwie mi się przyglądał,ale byłem zbyt przygnębiony, by jasno zrozumieć znaczenie tych objawów.

— „Śledztwo wykazało” — zaczął pisarz, beknął, wlazł na krzesło i naprzód długoczegoś szukał wśród papierów, a potem mówił, raczej czytał — „wykazało, żewzmiankowany Karol Zottmann przed śmiercią przypuszczalnie miał schadzkę zniezamężną niegdyś prostytutką Rozyną Metzeles, która nosiła przydomek „rudejRozyny”; potem przez pewnego głuchoniemego, który obecnie znajduje się poddozorem policji, sylwetkarza, nazwiskiem Jaromir Kwasniczka, została wykupiona zwiniarni pod firmą „Kautsky” i od kilku miesięcy z Jego Książęcą WysokościąJaśnie Oświeconym księciem Ferri von Athenstädt żyje we wspólnym, dzikimkonkubinacie jako kochanica; wyżej rzeczony Karol Zottman podstępnie został zwabiony do podziemnej, opuszczonej piwnicy w domu numerconscriptionis 21. 873, liczba rzymska III, na Kogucim Zaułku, numer bieżącysiedem, tam zamknięty — i pozostawiony tamże na śmierć z głodu lubprzemarznięcia. —

Mianowicie wyżej rzeczony Zottman — objaśnił pisarz, rzucając wzrokiem spozaokular i przewracał kilka razy kartki w swym papierze.

Śledztwo wykazało dalej,że wyżej rzeczony Zottman podług wszelkiego prawdopodobieństwa — gdy zakończyłżycie — został ograbiony ze wszystkich rzeczy, jakie miał przy sobie, azwłaszcza ze swego zegarka o podwójnej pokrywie, sub fasciculo rzymskie P — tupisarz podniósł zegarek i łańcuszek do góry. „Podług zeznania, złożonego podprzysięgą przez sylwetkarza Jaromira Kwasniczkę, osieroconego syna zmarłegoprzed laty siedemnastu wyrabiacza hostii, tegoż nazwiska, zegarek zostałznaleziony w łóżku jego brata Loisa, który tymczasowo uciekł z więzienia;zegarek ten wyżej rzeczony Jaromir Kwasniczka zastawił u właściciela realnościArona Wassertruma, który tymczasowo z życiem się rozstał: przysiędze powyższejsąd dla braku wiarogodności żadnej wagi przypisywać nie mógł. Śledztwo wykazałodalej, że trup wyżej rzeczonego Karola Zottmana w tylnej kieszeni od spodni, wchwili jego znalezienia, miał przy sobie notes, w którym przypuszczalnie nakilka dni przed zakończeniem życia pomieścił on liczne wskazówki, wyjaśniającefakty i ułatwiające ujęcie złoczyńcy przez c. k. władze państwowe.

Uwaga c. k. władzy sądowej na skutek powyższych notat Zottmana skierowała się wstronę najmocniej podejrzanego Loisa Kwasniczki, tymczasowo zbiegłego;jednocześnie c. k. władza sądowa nakazuje śledztwo przeciw Atanazemu Pernath, wycinaczowi kamei, zawiesić — i postępowania przeciw niemu zaprzestać.

Praga w czerwcu,

Podpisano:

doktor Baron von Leisetreter”.

Podłoga zakołysała się pod mymi nogami i na chwilę utraciłem przytomność.

Gdym się przebudził, siedziałem na krześle, a strażnik po przyjacielsku klepałmnie po ramieniu.

Pisarz był najzupełniej spokojny, zażył tabaki, wytarł nos i powiedział:

— Odczytanie tego postanowienia musiało być odłożone do dzisiaj, gdyż nazwiskopańskie zaczyna się od Pe i naturalnie podług alfabetu mogło przyjść dopiero kukońcowi.

Po czym czytał dalej:

— „Ponadto Atanazy Pernath, wycinacz kamei, zostaje zawiadomiony, że podługtestamentu zmarłego w maju studenta medycyny Innocentego Charouska trzecia część jegocałkowitego majątku przypada mu w schedzie — i ma pod protokolarnymstwierdzeniem powyższego położyć swój podpis”.

Pisarz przy tych słowach umaczał pióro w atramencie i zaczął bazgrać.

— Innocenty Charousek — bełkotałem nieprzytomny.

Strażnik pochylił się ku mnie i szeptał mi do ucha:

— Na krótko przed śmiercią był u mnie pan doktor Charousek — i dowiadywał się o pana.Kazał panu bardzo, bardzo się kłaniać. Naturalnie wtedy nie mogłem tego zrobić.Najsurowiej zakazane. Straszny koniec zresztą sam sobie zrobił pan doktorCharousek. Sam sobie życie odebrał. Znaleziono go na grobie Arona Wassertruma.Leżał na piersiach. Wyrył dwie głębokie dziury w ziemi, tętnice sobie przeciął iwtedy ramiona włożył w dziury. Tak krew z niego wypłynęła. Zapewne był obłąkany pan doktor Charousek.

Pisarz z hałasem cofnął swe krzesło i wręczył mi pióro do podpisu.

Wtedy przybrał dumną postawę i przemówił niemal tonem barona, swegoprzełożonego:

— Dozorco, wyprowadzić tego człowieka.

Jak przed dawnym, dawnym czasem, znów człowiek z szablą i w gaciach w izbiewartowniczej trzymał na kolanach młynek do kawy; ale teraz mnie nie rewidował,tylko zwrócił mi moje drogie kamienie, portmonetę z 10 guldenami, płaszcz i innerzeczy.

Wreszcie stałem na ulicy.

— Miriam! Miriam! Teraz na koniec znów się zobaczymy! — Powstrzymywałem w sobieokrzyk najdzikszego rozradowania.

Była zapewne północ. Księżyc w pełni toczył się, pozbawiony blasku, jak płowytalerz mosiężny, poza mgłą obłoków.

Ulice pokrywała gęsta, lepka warstwa błota.

Przywołałem dorożkę, która w oparach wyglądała jak połamany potwórprzedpotopowy. Nogi mi odmawiały posłuszeństwa; prawie zapomniałem chodzić ichwiałem się jak tabetyk na bezwrażliwych podeszwach.

— Dorożkarzu, proszę mnie zawieść, jak możecie najprędzej, na Koguci Zaułek, numer 7. Czyście zrozumieli?

— Koguci Zaułek numer 7?

Wolny

Przejechawszy kilka metrów, dorożka się zatrzymała.

— Koguci Zaułek, wielmożny panie?

— Tak jest. Tylko prędko.

Znów pojazd ruszył nieco dalej. Znów się zatrzymał.

Na miłość Boga, co to znaczy?

— Koguci Zaułek, wielmożny panie?

— Tak jest. Właśnie.

— Na Koguci Zaułek nie mogę jechać.

— Dlaczegóż nie?

— Wszędzie bruki powyjmowane. Żydowskie miasto całe przerabiają.

— Proszę więc jechać tak daleko, jak można, ale teraz, jak najprędzej.

Dorożka zrobiła jeden skok galopem, a potem znów zaczęła jechać niedołężnymkłusem.

Opuściłem zaplamione szkła okien dorożki i chciwym płucem ssałem powietrzenocne.

Wszystko mi stało się tak niepojęcie nowe: domy, ulice, zamknięte sklepy.

Biały pies włóczył się samotnie i w złym humorze po mokrym trotuarze. Spojrzałemna niego. Co za dziwowisko! Pies! Zapomniałem, że takie zwierzęta są na ziemi. —Z radości jak dziecko zacząłem wołać na niego:

— Hej, hej! Jakże to można byćtak smutnym!

Co by na to powiedział Hillel? — A Miriam?

Jeszcze parę chwil, a jestem u nich. Postanowiłem sobie póty we drzwi stukać, ażich z łóżka powyciągam.

Teraz wszystko było dobrze — żałoba całoroczna minęła!

Toż nie prześpię już tej sprawy, jak niegdyś.

Na chwilę znów mnie załamała dawna trwoga: przypomniały mi się słowa więźnia zpyskiem dzikiego zwierza. Spalona twarz, zabójstwo lubieżnicze, ale nie, nie —przemocą odpychałem ten obraz: nie, nie, to niemożliwe! Miriam żyje! Toć jeszczegłos jej słyszałem przez usta Lapondera.

Jeszcze minuta — pół minuty, a wówczas —

Dorożka zatrzymała się koło kupy gruzów.

Wszędzie dokoła barykady z kamieni brukowych.

Na nich palą się czerwone latarnie.

Przy blasku pochodni kopał i łopatą odsypywał ziemię jeden z robotników.

Kopce zwalisk, kamieni i odłamki murów zamykały przejście.

Drapałem się po tych górkach, po kolana się pogrążyłem w gruzy.

Więc to tu miałby być Koguci Zaułek?

Z trudem się orientowałem. Same ruiny dokoła. Czyż nie tu stał dom, w którymmieszkałem? Fasada była zdjęta całkowicie.

Wdarłem się na jeden z kopców; w dole pode mną biegł wzdłuż dawnej ulicy czarny,murowany chodnik. Spojrzałem w górę: jak olbrzymie komórki pszczele zawisły wpowietrzu opróżnione siedziby ludzkie, przez pół pochodniami oświetlone, przezpół mdłym światłem księżycowym.

Tam w górze musiał to być mój pokój i poznałem po dawnych obiciach, co zostały.

W sąsiedztwie pracownia Saviolego.

Naraz uczułem w sercu próżnię. Jakie to osobliwe! Pracownia! Angelina!

Jakże daleko, jak niewymownie daleko było to wszystko ode mnie.

Obróciłem się: z domu, w którym mieszkał Wassertrum, nie pozostał kamień na kamieniu! Wszystko zrównane z ziemią: skleptandeciarza, suterena Charouska — — — wszystko, wszystko!

„Człowiek przechodzi tędy jak cień” — przypomniały mi się słowa, które kiedyśczytałem.

Zapytałem robotnika, czy nie wie przypadkiem, gdzie mieszkają ludzie, którzy sięstąd wyprowadzili; czy może znał archiwariusza Szemajaha Hillela?

Niks dajcz! — była odpowiedź.

Dałam temu człowiekowi florena; natychmiast niemal zaczął rozumieć po niemiecku,ale nie mógł mi dać żadnego objaśnienia.

Również żaden z jego towarzyszów.

Może u „Loisiczka” można by się czegoś dowiedzieć? Loisiczek był, jak mówiono,zamknięty; dom odnawiano.

A więc obudzić kogo w sąsiedztwie? Czy można?

— Tak szeroko i daleko tu wkoło nawet kot nie mieszka — mówił robotnik. —Administracyjnie zakazane. Wedle tyfusu.

— A „Ceber”? Chyba otwarty?

— Ceber zamknięty.

— Na pewno?

— Na pewno.

Na chybił trafił wymieniłem nazwiska handlarzy i trafikantów, którzy tu w okolicymieszkali; wymieniłem też imiona Zwaka, Vrieslandera, Prokopa...

Wszyscy kiwali głowami. Nie, nie.

— Może który z was zna Jaromira Kwasniczkę?

Robotnik nasłuchiwał.

— Jaromir? Głuchoniemy?

Dusza moja się radowała. Bogu dzięki. Przynajmiej jeden znajomy.

Tak jest, głuchoniemy. Gdzie mieszka?

— Czy to ten, co wycina obrazki? Z czarnego papieru?

— Tak — to on. Gdzież go mogę spotkać?

Robotnik, o ile mógł najdokładniej, opisywał mi nocne kawiarnie w mieście wewnętrznym — i wnet na nowo zaczął kopać ziemiąłopatą.

Więcej niż godzinę brodziłem poprzez pola gruzów, tańcowałem po chwiejących siędeskach i pełzałem wśród poprzecznych belek, zamykających ulice. Cała dzielnicażydowska była jedną kamienną pustynią, jakby trzęsienie ziemi zburzyło miasto.

Oddech mi zapierało ze wzruszenia, szedłem zabrudzony i w podartym obuwiu — ażna koniec wydostałem się z tego labiryntu. Kilka szeregów domów — i stałem przedjaskinią, której poszukiwałem. — Nade drzwiami widniał napis: „Cafe Chaos”.

Bezludny, mały lokal, w którym zaledwie starczyło miejsca na parę stolików,stojących pod ścianą.

Na środku sali na trójnożnym bilardzie spał kelner i chrapał.

Przekupka z koszemjarzyn przed sobą siedziała w kącie — pochylona nad szklanką czaju.

W końcu zdecydował się kelner wstać i zapytać, czego chcę. Z zuchwałegospojrzenia, jakim ten patrzył na mnie od stóp do głów — dopiero teraz przyszłomi na myśl, że muszę wyglądać jak oberwaniec.

Rzuciłem okiem w zwierciadło i przeraziłem się: cudza, anemiczna twarz,pomarszczona, szara jak kit z szczecinowatą brodą i poczochranym długim włosemukazała się przede mną.

— Czy sylwetkarz Jaromir był tu? — zapytałem i zamówiłem czarną kawę.

— Nie wiem, gdzie on siedzi do tej pory — odpowiedział mi kelner, ziewając.

— Po czym znów się położył na bilard i w dalszym ciągu drzemał.

Wziąłem ze ściany „Prager Tageblatt” i — czekałem. Litery biegały mi w oczach jakmrówki po stronicach — i ani słowa nie zrozumiałem z tego, com czytał.

Godziny mijały — a za szybami ukazywał się już podejrzany głęboki poświt ciemnoniebieski, który świadczy o wtargnięciu zorzy porannej do lokalu o oświetleniugazowym.

Tu i ówdzie wypatrywali coś na ulicy policjanci w pióropuszach o zielonympołysku — i powolnym, ciężkim krokiem szli dalej.

Do kawiarni weszli żołnierze — jak widać, po hulaszczo przepędzonej nocy.

Wracający nad ranem jegomość napił się przy bufecie wódki.

Na koniec, na koniec: Jaromir.

Zmienił się tak, żem go zaledwie poznał: oczy miał zagasłe, przednie zęby muwypadły, włosy się mocno przerzedziły, a za uszami miał głębokie jamki.

Byłem tak rad, że po długim czasie znów widzę znajomą twarz, że podskoczyłem,ruszyłem ku niemu i ująłem go za rękę. — Jaromir zachowywał się w sposób dziwniebojaźliwy — i nieustannie spoglądał w stronę drzwi. Za pomocą wszelkichmożliwych gestów chciałem mu wykazać, jak się raduję jego spotkaniem. — Długiczas zdawał mi się nie dowierzać.

Ale, jakiekolwiek zadawałem mu pytania, zawsze ten sam rozpaczny ruch ręki,oznaczający: nie rozumiem!

Jakże umożliwić mu zrozumienie rzeczy?

Mam myśl. Kazałem sobie dać ołówek i kolejno rysowałem twarze Zwaka,Vrieslandera i Prokopa.

Jak to? Wszyscy opuścili Pragę?

— Żywo, niby płazem, uderzył w powietrze dokoła;zrobił ruch wypłaty pieniędzy, poruszał po stole palcami, niby dla oznaczeniapochodu i uderzył się po wierzchu ręki. Odgadłem: wszyscy trzej zapewne odCharouska dostali pieniądze i teraz jako wspólnicy krążyli po świecie zpowiększonym teatrem marionetek.

— A Hillel? Gdzież teraz mieszka? — Narysowałem jego twarz, przy tym dom — i wkońcu znak zapytania.

Znaku zapytania Jaromir nie zrozumiał; — nie umiał czytać, ale pojął, o co michodziło. Wziął zapałkę, rzucił ją pozornie w górę, a potem na sposóbprestidigitatorów nagle ukrył ją tak, że zniknęła. Co to znaczyło? Czyżby iHillel wyjechał?

Narysowałem ratusz żydowski. — Głuchoniemy mocno potrząsł głową.

— A więc Hillel już tam nie jest?

— Nie (potrząśnięcie głową).

— Więc gdzie jest?

Znów powtórzył Jaromir swoją sztukę z zapałką.

— Na pewno myśli, że ten pan wyjechał — i nikt nie wie, dokąd — wtrącił się dorozmowy poranny gość, który pił wódkę, a który teraz przez cały czas z wielkimzaciekawieniem nam się przyglądał.Serce mi zdrętwiało z trwogi: Hillela nie ma! — Teraz byłem zupełnie samotny nacałej ziemi. — Rzeczy w kawiarni zaczęły mi skakać przed oczami. —

— A Miriam?

Ręka mi drżała z taką siłą, że dłuższy czas nie byłem w stanie narysować jejtwarzy z należytym podobieństwem.

— Czy i Miriam zniknęła?

Zniknęła. Tak. Bez śladu.

Westchnąłem, zacząłem biegać po pokoju tam i z powrotem, tak że trzej żołnierzepytająco spoglądali na siebie.

Jaromir starał się mnie uspokoić i próbował jeszcze mnie o czymś powiadomić, oczym wiedział: położył głowę na ramieniu, jak osoba uśpiona.

Oparłem się o blat stołu:

— Na imię Jezusa, czy Miriam umarła?

Potrząśnięcie głową. Jaromir znów powtórzył gest uśpienia.

— Czy Miriam była chora? — Narysowałem flaszkę lekarstwa.

Potrząśnięcie głową. Znów przyłożył Jaromir skroń do ramienia.

Świt jasnyrozwidnił izbę, płomienie gazowe gasły jedne po drugich i ciągle jeszcze niemogłem uchwycić, co znaczyły gesty Jaromira. —

Dałem pokój. Rozważałem.

Jedyna rzecz, która mi pozostała do zrobienia, to jak najwcześniej iść nażydowski ratusz — i tam się poinformować, dokąd mogli wyjechać Hillel i Miriam.

Ja muszę jechać za nimi. —

Milcząco siedziałem przy Jaromirze. — Niemy i głuchy jak on.

Gdym po pewnym czasie spojrzał, zauważyłem, że wycina z papieru nożyczkamisylwetki.

Poznałem profil Rozyny. Podał mi obrazek poprzez stół, położył rękę na oczach i— — płakał sobie cicho.

Potem naraz powstał — i chwiejnym krokiem — bez pożegnania — wyszedł z kawiarni.

Archiwariusz Szemajah Hillel pewnego dnia bez żadnego uzasadnienia przestał przychodzić— i nigdy nie powrócił; córkę swoją również zabrał ze sobą: gdyż i jej nikt jużnigdy nie widział od owego czasu: tak mi powiedziano w żydowskim ratuszu. Tobyło wszystko, czego się mogłem dowiedzieć.

Nie miałem żadnego śladu, który by mi wskazywał, dokąd się udali.

W banku mi oświadczono, że moje pieniądze ciągle jeszcze sądownie są obciążone —i z dnia na dzień oczekuje się możności ich wypłacenia na moje ręce. —

A więc i spadek po Charousku musiał iść drogą urzędową — i z gorącąniecierpliwością oczekiwałem na pieniądze, aby wówczas wszelkich sposobów użyć, dla poszukiwaniaśladów Hillela i Miriam.Sprzedałem swoje drogie kamienie, które miałem jeszcze w kieszeni — i wynająłemsobie dwie małe, umeblowane, obok siebie leżące mansardy na Staroszkolnej ulicy— jedynej ulicy, która po przebudowaniu dzielnicy żydowskiej została zachowana.

Szczególny przypadek: był to ten sam dobrze znany dom, o którym krążyło podanie,że kiedyś zniknął w nim Golem.

U mieszkańców — po największej części drobnych kupców i rzemieślników —dowiadywałem się, czy jest cokolwiek prawdy w pogłoskach o „pokoju bez wejścia”— i zostałem wyśmiany. — Jak można wierzyć w podobne niedorzeczności!

Moje własne przeżycia, które się z tym wiązały, przybrały w więzieniu mglistośćdawno zwietrzałego widzenia sennego — i widziałem w nich już tylko symbole bezżycia i krwi — i wykreśliłem z księgi moich wspomnień.

Słowa Lapondera, które nieraz tak wyraźnie w sobie słyszałem, jakby siedział naprzeciwko mnie, jak dawniej w celi — i jakby ze mną rozmawiał — utwierdziły mniew tym, że musiałem czysto wewnętrznie kontemplować to, co mi przedtem ukazałosię jako uchwytna rzeczywistość.

Czyliż nie przeminęło, nie znikło wszystko, com niegdyś posiadał? Księga Ibbur,fantastyczna talia kart do taroka, Angelina i nawet moi starzy przyjaciele:Zwak, Vrieslander i Prokop! —

Był wieczór Bożego Narodzenia i przyniosłem sobie do domu małą choinkę orazczerwone świeczki. Chciałem jeszcze raz być dzieckiem, mieć koło siebie płomykiświatła, zapach żywicznych igieł i płonącego wosku.

Zanim rok dobiegł do końca, nie dałem za wygraną — i szukałam po miastach i po wsiach — i gdziekolwiek mi sercepodyktować mogło — Hillela oraz Miriam.

Wszelka niecierpliwość, wszelkie wyczekiwanie z wolna we mnie odpadły — równiejak znikła wszelka trwoga, że Miriam mogła być zamordowana: wiedziałem sercem,że znajdę oboje.

Był we mnie jakby nieustanny uśmiech szczęścia — i gdym rękę na coś położył,zdawało się, że jakaś siła zbawcza z niej wypływa. Zadowolenie człowieka, którypo długiej wędrówce do domu powraca i z dala już ogląda promieniejące wieże swegorodzinnego miasta — napełniało mnie całego w szczególny sposób.

Byłem raz jeszcze w małej kawiarni, chcąc sprowadzić Jaromira do siebie nawigilię. Więcej się już tam nigdy nie pokazał — jak mi powiedziano — i chciałemjuż ze smutkiem wracać do domu, gdy wszedł stary kramarz wędrowny i ofiarował miróżne drobne bezwartościowe przedmioty do nabycia.

Przeszukałem jego skrzyneczkę, gdzie leżały dewizki do zegarka, małe koncyfiksy,grzebienie, szpilki do włosów, broszki; nagle wpadło mi w ręce serce z czerwonegokamienia i pełen podziwu poznałem, że to jest ta sama pamiątka, którą mi kiedyśAngelina, gdy była małą dziewczynką — dała w prezencie koło wodotrysku w swympałacu.

I nagle przed moim okiem stanęła moja młodość, jak gdybym w kamerze optycznejoglądał widoczek, malowany ręką dziecka.

Długo, długo stałem wzruszony i spoglądałem na małe czerwone serce, któretrzymałem w ręku.

Siedziałem w swej mansardzie i przysłuchiwałem się, jak syczały igiełki jodłowe,gdy tu i owdzie drobna gałązka zaczynała płonąć od woskowych świeczek.

„Może też właśnie o tej godzinie stary Zwak gdzieści na świecie gra swoje „BożeNarodzenie kukiełek” — wyobrażałem to sobie — „i deklamuje tajemniczym głosemstrofkę swego ulubionego poety Oskara Wienera:

Gdzie jest serce z czerwonego kamienia?

Ono wisi na wstążce jedwabnej.

O ty, nie oddawaj serca —

Ja byłem mu wierny, jam je kochał —

I siedem lat ciężkom służył

Dla tego serca — i kochałem je gorąco!

Szczególnie świąteczny nastrój miałem w duszy. — Świece już się wszystkiewypaliły. Jedna tylko jeszcze migała. Dym krążył po pokoju. — Naraz jakby mniejakaś ręka pociągnęła, musiałem się odwrócić:

Odbicie mojej osoby stało w progu. Mój sobotwór. W białym płaszczu. Z koroną nagłowie.

Trwało to jedno okamgnienie.

Nagle płomienie buchnęły poprzez deski moich drzwi i do pokoju wdarł się obłokduszącego, gorącego dymu.

Pożar w domu. Pożar! Pożar!

Roztwieram okno. Wdrapuję się na dach.

Z dala już huczy gromkie trąbienie nadjeżdżającej straży ogniowej. Błyszczącehełmy i krótkie, ostre rozkazy komendy.

Potem upiorne, rytmiczne, syczące dyszenie pomp, jakby demony wody gotowały siędo skoku na swego śmiertelnego wroga: ogień.

Szkło, brzęcząc, pęka, a czerwony płomień strzela ze wszystkich okien.

Materace wyrzucają z okien, cała ulica jest nimi zaścielona, ludzie skaczą nanie: tłuką się i ranią; straż ich wynosi.

We mnie natomiast coś raduje się w dzikiej, tryumfalnej ekstazie! Nie wiem, dlaczego. Włos mi się jeży.

Biegnę w stronę komina, aby uniknąć osmalenia, gdyż płomienie idą w moją stronę.

Powróz kominiarski otacza go dokoła; obwijam go koło siebie, opasuję nim stawyręki i nogi, jak tego się uczyłem za lat chłopięcych w szkole gimnastyki — ipowoli spływam na dół od strony fasady.

Przesuwam się koło jednego okna; spoglądam do środka: tam wszystko jasnooświetlone.

I widzę tam — — widzę tam — —

Całe moje ciało staje się jednym radosnym okrzykiem:

Hillel! Miriam! Hillel!

Chcę przeskoczyć przez kraty w oknie.

Chwytam za nie. Tracę przy tym swe położenie w sznurze.

Chwilę jedną wiszę głową na dół, z nogami skrzyżowanymi między niebem a ziemią.

Sznur świszcze przy posunięciu. Trzeszcząc, rozszerzają się włókna.

Upadam. Świadomość we mnie gaśnie.

Jeszcze w upadku chwytam za gzyms okna, ale zbaczam z drogi. Zatrzymać się niemogę:

Kamień jest gładki.

Gładki jak kawał słoniny.

Kres

— — — jak kawał słoniny!

To jest kamień, co wygląda jak kawał słoniny.

Słowa te jeszcze dzwonią mi w uszach. Wtedy podnoszę się i muszę sobieprzypomnieć, gdzie jestem.

Leżę w łóżku i mieszkam w hotelu.

A więc nie nazywam się Pernath.

Czyżby mi to wszystko śniło się tylko?

Nie! Tak nie wygląda rojenie senne.

Spoglądam na zegar: spałem zaledwie godzinę. Jest w pół do trzeciej.

A tam wisi cudzy kapelusz, który zamieniłem dziś w katedrze na Hradczynie, gdympodczas wielkiej mszy siedział w ławce.

Czy jest we środku nazwisko?Biorę kapelusz i czytam złotymi literami na białej jedwabnej podszewce, cudze, ajednak tak znajome, nazwisko:

Atanazy Pernath

Teraz już nie mam chwili spokoju; pospiesznie się ubieram i biegnę na dół poschodach.

— Odźwierny! Proszę otworzyć! Idę jeszcze na przechadzkę — na godzinę.

— Dokąd, proszę?

— Do dzielnicy żydowskiej. Na Koguci Zaułek. Czy jest w ogóle ulica, która się tak nazywa?

— Owszem, owszem. Jest — odźwierny uśmiecha się chytrze — ale zwracam uwagę, że zdzielnicy żydowskiej mało co pozostało. Wszystko domy nowo zbudowane.

— Nic nie szkodzi. Gdzie leży Koguci Zaułek?

Odźwierny grubym palcem wskazuje na planie miasta Pragi.

— Tutaj, proszę pana.

— A szynkownia „Loisiczek”?

— Tutaj, proszę pana.

— Proszę mi dać duży kawał papieru.

Zawijam w ten papier kapelusz Pernatha. Rzecz dziwna: jest prawie nowy,nieposzlakowanie czysty, a jednak tak kruchy, jak gdyby był odwieczny iprastary.

Po drodze przedkładam sobie:

Wszystko, co przeżył ten Atanazy Pernath, to ja współprzeżyłem z nim we śnie, wjedną noc, widziałem z nim, słyszałem z nim, czułem z nim, jak gdybym to ja byłnim. Ale dlaczego nie wiem, co on zobaczył przez zakratowane okno w chwili, gdypowróz się rozluźnił i gdy Atanazy, upadając, zawołał: ,,Hillel, Hillel”!

Zrozumiałem, że w tej chwili Pernath oderwał się ode mnie. Muszę odnaleźć tegoAtanazego Pernatha i muszę się dostać do niego, choćbym miał trzy dni za nimbiegać w koło: tak sobie postanowiłem.

Więc to jest Koguci Zaułek.

Nawet w przybliżeniu nie był podobny do tego, co widziałem we śnie.

Same nowe domy.

W minutę później siedziałem w kawiarni Loisiczka. Gwarny, dość czysty lokal.

W głębi zresztą estrada z drewnianymi poręczami; nie można zaprzeczyć pewnegopodobieństwa ze starym, widzianym we śnie Loisiczkiem.

— Co pan rozkaże, proszę pięknie? — pyta kelnerka, zniszczona dziewczyna, wczerwonym, aksamitnym fraku, dosłownie popękanym.

— Proszę o koniak, panienko. — Tak; dziękuję.

— Hm... Panienko!

— Proszę.

— Do kogo należy ta kawiarnia?

— Do pana radcy handlowego Loisiczka. Cały dom należy do niego. Bardzo elegancki,bogaty pan.

Aha, człowiek ze świńskimi zębami na łańcuchu od zegarka! — przypomniałem sobie.

Mam dobry pomysł, który powinien mi dopomóc w orientacji:

— Panienko...

— Proszę?

— Kiedy to zawalił się kamienny most?

— Przed trzydziestu trzema laty.

Hm. Przed trzydziestu trzema laty! przedkładam sobie: zatem wycinacz drogichkamieni Pernath musi teraz mieć koło dziewięćdziesięciu lat?

— Panienko.

— Proszę?

— Czy nie ma kogo między gośćmi, co mógłby sobie przypomnieć, jak wyglądała wówczasstara dzielnica żydowska? Jestem literatem i bardzo mnie to zaciekawia.

Kelnerka się zamyśliła:

— Z gości? Nie. Ale niech pan poczeka: markier bilardowy,ten co tam ze studentem gra w karambola — widzi go pan? Ten z nosem hakowatym,stary; on zawsze tu mieszkał i wszystko panu powie. Czy mam go zawołać, kiedyskończy?

Szedłem za wzrokiem dziewczyny. Smukły, białowłosy, stary człowiek opiera siętam o lustro i kredą czyści swój kij. Zniszczona, ale bardzo pańska fizjonomia.Kogo to on mi przypomina?

— Panienko, jak się nazywa markier?

Kelnerka, stojąc, opiera się łokciem o stół, liże ołówek, pisze z pośpiechem namarmurowej płycie stołu niezliczone razy jego nazwisko; prędko je wyciera zakażdym razem — mokrymi palcami. Jednocześnie rzuca w moją stronę mniej lubwięcej ogniste spojrzenia — stosownie do tego, jak jej się uda.

Oczywiście konieczne jest zarazem podniesienie brwi, gdyż to powiększaczarodziejstwo spojrzenia.

— Panienko, jak się nazywa markier? — powtarzam swe pytanie. Spoglądam na nią; onachętniej by usłyszała: Panienko, dlaczego raczej nie nosisz na sobie nic, próczfraka? albo coś podobnego. Ale nie pytam o to: zbyt mi po głowie krąży mój sen..

— No, jakże się ma nazywać? — z nadąsaną miną odpowiada. — Oczywiście nazywa sięFerri. Ferri Athenstädt.

Ale, ale! Ferri Athenstädt. — Hm — a więc znów stary znajomy.

— Niechże mi panienka dużo, dużo o nim opowie — mówię słodko, ale zaraz muszęsię pokrzepić koniakiem; — Pani tak miło szczebiocze! (Brzydzę się samym sobą).

„Panienka” tajemniczo pochyla się tuż nade mną, aż jej włosy twarz mi łachocą iszepcze:

— Ferri przedtem był to ćwik kuty na cztery nogi. Podobno pochodzi z bardzostarej szlachty, ale to oczywiście jest takie tylko bajanie, bo on wcale brodynie nosi. A mówią też, że dawniej miał strasznie dużo pieniędzy. Pewna rudowłosaŻydówka, która już za młodu była „taka” — znów kilka razy szybko napisała jejnazwisko — wycisnęła z niego wszyściusieńko. Oczywiście mówię wedle monety. No,a kiedy on już był bez grosza, to go puściła kantem i wydała się za mąż zabogatego pana: za... — szepnęła mi do ucha jakieś nazwisko, którego niemogłem uchwycić.

Wielki pan musiał się naturalnie wyrzec wszelkich zaszczytów i od tego czasumógł się nazywać tylko Ritter von Dammerich. No więc tak. Ale tego, że ona byładawniej „taka”, tego już oczywiście nigdy zmyć z niej nie mógł. Ja zawsze mówię —

— Fritzi! Płacić! — zawołałktoś z estrady.

Rzuciłem wzrokiem po sali, gdy usłyszałem za sobą ciche, metaliczne ćwierkanie,niby świerszcza.

Obejrzałem się zaciekawiony. Nie dowierzałem swoim oczom.

Twarzą odwrócony ku ścianie, stary jak Matuzal, trzymając pozytywkę małą jakpudełko papierosów na swoich trzęsących się, szkieletowych rękach, siedzi w kącie,skurczony do cna, ślepy, zgrzybiały Neftali Szafranek — i kręci małą korbką.

Podchodzę do niego.

Zmieszany śpiewa szeptem sam sobie.

Frau Pick, Frau Hockund rote, blaue Sterndie schmusen allerhondVon Messinung, aus Raucherl und Rohn.

— Czy nie wiecie, jak się nazywa ten stary człowiek? — zapytuję przebiegającegokelnera.

— Nie, panie, nikt nie zna jego nazwiska. On sam go zapomniał. Jest zupełnie samna świecie. Czy pan uwierzy: on ma 110 lat! Dostaje u nas co noc tak zwanąłaskawą szklankę kawy.

Pochylam się nad starcem — i krzyczę mu w ucho jedno słowo:

— Szafranek!

Działa to na niego jak błyskawica. Coś zamruczał. Z zastanowieniem przesuwa rękąpo czole.

— Czy pan mnie rozumie, panie Szafranek?

Skinął głową.

— Niech pan dobrze uważa! Chciałbym pana o coś zapytać z dawnych czasów. Jeżeli mipan dobrze odpowie, dostanie pan guldena, którego kładę tu na stole.

— Guldena — powtórzył stary i zaraz zaczął kręcić korbą swojej pozytywki.

Powstrzymałem jego rękę.

— Niech pan sobie przypomni! Czy nie znał pan przed trzydziestoma trzema laty wycinacza kamei, nazwiskiemPernath?

— Hadrbolec? Wycinacza kamaszy? — zabełkotał astmatycznie i roześmiał się na całygłos w mniemaniu, że powiedziałem mu jakąś zabawną krototochwilę.

— Nie, nie Hardbolec — Pernath!

— Pereles? — tryumfował po prostu.

— Nie, nie Pereles. Pernath!

— Paszeles? — zapiał z radości. Rozczarowany przerwałem badanie.

— Pan chciał ze mną porozmawiać, panie — markier Ferri Athenstädt stał przede mnąchłodno pochylony.

— Tak. Właśnie chodzi mi o to. — Możemy przy tym zagrać partię bilardu. Czy pan gra na pieniądze? Daję panu for 90 na 100.

— Zgoda: o guldena. Niech pan zaczyna, panie markier!

Jego książęca mość wziął kij, nacelował, zrobił kiksa, twarz ułożył żałośnie.

Znam się na tym: pozwoli mi dojść do 99, a potem od razu wybębni całą serię.

Coraz większa ciekawość mnie pali! Uderzyłem od razu w sedno.

— Niech pan sobie przypomni, panie markier: przed dawnymi laty, mniej więcejwtedy, kiedy to zawalił się most kamienny, czy nie znał pan w żydowskiejdzielnicy niejakiego Atanazego Pernatha?

Jakiś jegomość w biało-czerwonej kurtce płóciennej, zezowaty i z małym złotymkolczykiem w uchu, który siedział na ławce pod ścianą i czytał gazetę, zerwałsię nagle, spojrzał się na mnie i przeżegnał znakiem krzyża świętego.

— Pernath? Pernath? — powtórzył markier i zamyślił się głęboko. — Pernath? Wysoki, szczupły, miał ciemne włosy — i krótkostrzyżoną brodę?

— Tak — tak! To dosłowna prawda.

— Miał wtedy ze 40 lat. Wyglądał jak —

— Jego książęca mość nagle spojrzał na mniezdumiony.

— Czy pan dobrodziej nie jest jego krewny?

Zezowaty znów się przeżegnał.

— Jak? krewny? skądże? Śmieszne przypuszczenie. Nie. Interesuję się nim tylko.Może pan jeszcze coś o nim wie? — mówiłem spokojnie, choć czułem, jak mi serce sięzamraża.

— Jeżeli się nie mylę, to swego czasu uchodził on za wariata. Raz twierdził, żenazywa się — — niech pan zaczeka — — hm — tak! Luponder. — A potem znów podawałsię za niejakiego — Charouska!

— Ani słowa prawdy! — wtrącił zezowaty. — Charousek żył rzeczywiście. Mój ojciec niejeden tysiąc florenów po nim odziedziczył.

— Co to za człowiek? — zapytuję półgłosem markiera.

— Jest to przewoźnik rzeczny, nazywa się Czamrda. — Co się tyczy Pernatha, toprzypominam sobie tylko — albo przynajmniej sądzę, że on w późniejszych latachożenił się z piękną, smagłocerą Żydówką.

— Miriam! — powiedziałem sobie i byłem tak podniecony, że ręce mi się zatrzęsły iwięcej grać nie mogłem.

Przewoźnik się przeżegnał.

— Ale cóż to się z panem dziś dzieje, panie Czamrda? — pytał zdziwiony markier.

— Pernath nigdy nie żył! — krzyczy zezowaty. — Ja w to nie wierzę.

Natychmiast postawiłem temu człowiekowi koniak, aby był rozmowniejszy.

— Są znowu ludzie, co mówią, że Pernath ciągle jeszcze żyje — wygadał się w końcuprzewoźnik. — Jak słyszę, jest wycinaczem grzebieni i mieszka na Hradczynie.

— Gdzie na Hradczynie?

Przewoźnik żegna się.

— No, mieszka właśnie tam. Mieszka, gdzie żaden żywy człowiek mieszkać nie może:przy murze pod ostatnią latarnią.

— Czy pan zna jego dom, panie — panie — Czamrda?

— Za nic w świecie nie chciałbym tam pójść — protestował zezowaty. — Za kogo pan mniema? Jezus, Maria, Józef!

— Ale drogę na górę może mi pan z daleka pokazać, panie Czamrda?

— To — i owszem — mruczy przewoźnik. — Jeżeli pan chce czekać do szóstej rano, topopłynę w dół Wełtawą. Ale ja panu nie radzę. Spadnie pan do Jeleniego Jaru ipołamie pan kark i wszystkie kości. O, przenajświętsza Matko Boża!

O pierwszym brzasku porannym wychodzimy razem. Świeży wiatr powiewa od rzeki. Zoczekiwania zaledwie czuję grunt pod sobą.

Nagle wynurza się przede mną dom na Staroszkolnej ulicy.

Każde okno znów rozpoznaję: pokrzywioną rynnę na dachu, kraty w oknach, gzymsykamienne świecące jak tłuszcz słoniny.

— Kiedy ten dom się palił? — pytam zezowatego. Ze zdumienia zasyczał mi w uszy.

— Palił się? Nigdy!

— A jednak! Wiem na pewno.

— Nie palił się.

— A przecie ja wiem doskonale. Chce się pan założyć. O ile?

— O guldena.

— Zgoda! — I Czamrda wyprowadza dozorcę domu.

— Czy ten dom palił się kiedy?

— Ale skądże! — Dozorca śmiał się.

— Ja nie mogę w to żadną miarą uwierzyć.

— Już siedemdziesiąt lat tu mieszkam — zapewnia odźwierny — więc muszę o tym wiedziećjak się patrzy.

Szczególne, szczególne.

Czamrda przewozi mnie w swym czółnie, które się składa z ośmiu nieheblowanychdesek; płynie w śmiesznych, skośnych, drgawkowych ruchach przez Wełtawę. Żółtewody pienią się dokoła drzewa. Dachy Hradczyna błyszczą czerwono w promieniachzorzy porannej. Jakieś nieopisanie uroczyste uczucie ogarnia mnie w pełni. Lekkie,zmierzchające uczucie jakiegoś poprzedniego żywota, jak gdyby świat był dokołamnie zaczarowany; jakaś nieokreślona, niby w marzeniu sennym tkwiąca świadomość;jakobym żył być może w kilku miejscach naraz.

Wstaję.

— Ile jestem panu winien, panie Czamrda?

— Grajcara. Gdyby pan mi pomagał wiosłować,to byłoby dwa grajcary.

Tą samą drogą, którą dziś w nocy przechodziłem już raz we śnie, kroczę znowu:małą, samotną ścieżką zamkową. Serce mi bije i wiem dlaczego: teraz idzie łysedrzewo, którego gałęzie poprzez mur się wychylają.

Nie: ono jest pokryte białym kwiatem. Powietrze jest pełne słodkiej woni bzu. Umoich nóg leży miasto w pierwszym blasku świtania jak wizja obietnicy. Ciszazupełna. Tylko zapach i blask. Z zamkniętymi oczami mógłbym się teraz przedostać na małą, ciekawą Ulicę Alchemików, tak mi każdy krok jest tu pewny i znajomy.

Ale tam, gdzie dziś w nocy widziałem drewniane kraty przed biało migocącymdomem, teraz zamyka uliczkę wspaniała, wypukła, pozłacana sztacheta.

Dwa wiązy tryskają z kwitnących niskich krzaków, zdobiąc po obu stronach bramywejściowej mur, który poza kratą wzdłuż biegnie na prawo i na lewo.

Wspinam się, aby przez krzaki wzrokiem przeniknąć do środka — i jestem olśnionynową świetnością: ściana ogrodu w całości przybrana jest mozaiką: turkusowobłękitne freski, złotymi muszelkami osobliwie pokryte, wyobrażają kultegipskiego boga Ozyrysa. Podwoje — to sam bóg: hermafrodyta z dwóch połów,tworzących wrota: prawa strona jest żeńska, lewa męska. — Siedzi na kosztownym,płaskim tronie z masy perłowej — w półpłaskorzeźbie — a jego złota głowa jestto głowa zajęcza. Uszy wznoszą się do góry i blisko siebie, tak iż wyglądająjakby dwie stronice wydarte z książki.

Rosisto tchnie dokoła, a zapach hiacyntów rozpływa się przez ściany.

Długi czas stoję skamieniały i zdumiony. Zdaje mi się, jakby jakiś obcy światnagle wysnuł się przede mną, a stary ogrodnik czy służący w trzewikach zesrebrnymi sprzączkami, w żabocie i osobliwie wykrojonym surducie przychodzi kumnie z lewej strony poza sztachetą i spoza kraty zapytuje, czego sobie życzę.

Niemo wręczam mu zawinięty w papier kapelusz Atanazego Pernatha.

Bierze go i idzie przez bramę główną.

Gdy brama się otwiera, spostrzegłem wgłębi dom marmurowy w kształcie świątyni, a na jego stopniach — siedzi ATANAZY Pernath i nachylona ku niemuMIRIAM i oboje spoglądają w dół na miasto.

Na chwilę Miriam się odwraca, spostrzega mnie, uśmiecha się i szepcze coś doAtanazego Pernatha.

Jestem zaklęty jej pięknością.

Jest tak młoda, jak dziś w nocy widziałem ją we śnie.

Atanazy Pernath powoli kieruje wzrok w moją stronę, a serce bić mi przestało. Takmi jest, jakbym widział samego siebie w zwierciadle: tyle podobieństwa mają zesobą jego twarz i moja twarz.

Wtedy podwoje bramy się zamykają i spostrzegam tylko migotliwego hermafrodytę.

Stary sługa podaje mi kapelusz i mówi, głos jego słyszę jakby z głębi ziemi.

Pan Atanazy Pernath każe najserdeczniej panu podziękować i prosi, aby go szanownypan nie uważał za człowieka niegościnnego z powodu, że nie zaprasza go do swegoogrodu, ale takie jest tu od wieków surowe prawo domowe. Kapelusza pańskiego,mogę szanownego pana upewnić, nie miał wcale na głowie, ponieważ zamianęnatychmiast zauważył.

Ma tylko szczerą nadzieję, że jego kapelusz szanownemu panu bynajmniej bólugłowy nie przyczynił.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.