DEDYKACJA
Znów, duchy zwiewne, przychodzicie do mnie,
zjawione smętnym oczom przed latami.
Do marzeń dawnych serce lgnie niezłomnie,
zatrzymać pragnie was i odejść z wami.
O, przybywajcie! niech was wyogromnię,
zjawy stłoczone za mgłą i mrokami;
gromado cicha, wonią opowita —
młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita.
Radosna przeszłość spromienia się jaśniej,
umiłowane cienie idą w gości;
jakby z zamierzchłej i przebrzmiałej baśni
mży pieśń przyjaźni i pierwszej miłości;
i ból powraca — wskrzesza z skarg i waśni
błędne rozstaje, życia zawiłości,
niesie imiona tych, co w szczęsnej chwili
złudą zmamieni dom mój opuścili.
Wy, którym pierwsze wyśpiewałem pieśni,
o, duchy dobre, dalszych nie słyszycie;
kędyż jesteście, bracia i rówieśni?
w echu pobrzmiewa zapomniane życie.
Cierpienie moje już się nie rozwieśni,
czymże nieznani? cóż po ich zachwycie?
kogóż śpiew skrzepi? jakich mam słuchaczy?
zmarłych jedynie, jedynie tułaczy.
Tęskność zbudzona do lotu się zrywa
ku onej cichej powagi krainie;
śpiew mój szelestem błędnym się wygrywa
jak wiatr, co struny potrąci i minie,
a w mężnym sercu słodycz wschodzi tkliwa,
drżenie mnie zmaga — łza po licach płynie…
tak teraźniejszość gubi się, szarzeje,
co przeminęło, prawdziwie istnieje.
ROZMOWA WSTĘPNA W TEATRZE
Dyrektor, Poeta, Wesołek.
DYREKTOR
Pomóżcie, druhowie moi,
w ciężkim kłopocie i biedzie,
bardzo mnie to niepokoi,
czy się impreza powiedzie…
Dziś pragnę tłumom dogodzić,
co żyją i żyć pozwalają —
czymś im to trzeba nagrodzić,
a na zabawę czekają.
Kulisy kazałem ustawić,
lecz jakaż sztuka dziś wzruszy?
publiczność łaknie się bawić;
brwi wznosi, oczy bałuszy;
ja wiem, jak zdobyć jej serce!
— lecz właśnie jestem w rozterce —
bo choć się na sztuce nie znają —
straszliwie dużo czytają.
Co począć, by olśnić nowością
i myśl znaczniejszą przemycić —?
by przypodobać się gościom,
nauczyć, zniewolić, zachwycić —?
Boć przecie radość to duża,
gdy tak się cisną do sali
jak potok wezbrany, jak burza —
tłum biegnie — tłum rośnie — tłum wali;
gdy już o czwartej się garnie,
biletów żąda przy kasie,
jak w czasie głodu — piekarnie
szturmem zdobywa i pcha się.
Lecz któż tu mocen w potrzebie —?
któż oczaruje tych wielu?
Dziś apeluję do ciebie,
poeto, mój przyjacielu!
POETA
O, nie mów! Nie wspominajże mi tłumu,
przed którym duch ucieka jak najdalej;
nie chcę jaskrawizn, stłoczonego szumu,
co w topiel ciągnie na kształt chytrej fali.
Raczej mnie prowadź, kędy cichość nieba
jak modry bławat zakwita radością,
gdzie prócz łask bożych niczego nie trzeba
sercu, co żyje przyjaźnią, miłością.
Ach! wszystkie głębie, wszystkie uczuć cuda,
o czymśmy sobie półszeptem mówili
i pełni lęku, czyli czyn się uda —
ginie w przemocy rozkrzyczanej chwili.
Często latami hartują się dzieła,
zanim dojrzeją do pełnej wzniosłości.
Błyskotka ledwie zalśni, już zginęła.
dzieło rzetelne wskrześnie w potomności.
WESOŁEK
Bodaj się asan wraz z tym słowem schował!
Wyobraź sobie, gdybym ja tak prawił
wciąż o przyszłości — któż by baraszkował?
Tłum chce się bawić — z kimże by się bawił?
Chłop z wiary zawsze się na świecie przyda
istnienie jego warte coś — bez sporu —
kto swe dowcipy jak szelągi wyda
wszystkim — nikomu nie spsowa humoru;
na rozszerzenie wpływu bardzo łasy,
pragnie ogarnąć jak najszersze masy.
Odważny w karty gra! więc do roboty!
z fantazją łączcie wszystkie pokrewieństwa:
rozum, rozwagę, namiętność, tęsknoty —
lecz najważniejsza rzecz: dużo błazeństwa!
DYREKTOR
Najpierwsza, mniemam, rzecz — to ruch na scenie!
Ludzie chcą patrzeć — widzieć chcą najchętniej.
Gdy się im nadmiar przed oczy nażenie
tak, że to zdziwi, olśni, roznamiętni —
toś, bracie, wygrał już na całej linii,
kochać cię będą i nikt nie obwini.
Na tłum trza tłumem działać! Juści wtedy
każdy sobie wybierze z rozrzutności onej,
co mu dogadza — no i nie masz biedy;
do domu wraca widz zadowolony.
Dajecie sztukę — krajcież w kawałeczki —
bigosu trzeba dzisiaj publiczności;
robota łatwa, przyjęcie bez sprzeczki.
Cóż —? — sztukę dawać bez skrótów, w całości?
to mrzonki! pomylone obowiązki!
tak czy tak, tłum ją rozskubie na kąski.
POETA
Miast dobrego rzemiosła dajecie partactwa!
nie dojdziecie do ładu z rzetelnym artystą!
Moi szczwani panowie, z waszego matactwa
już zasadę robicie, widzę, oczywistą.
DYREKTOR
Ten zarzut mnie wcale nie boli:
sprawnie znać musi narzędzie,
kto sprostać pragnie swej roli
i przypodobać się wszędzie.
Publiczność to glina przecie,
glina niezwykle miękka —
niechże ją twarda ręka
nazbyt gwałtownie nie gniecie!
Dla kogóż, poeci, piszecie?!
Jednego nuda tu wiedzie,
drugi po sutym obiedzie
przychodzi; trzeci, niestety,
przed chwilą czytał gazety.
Jak na redutę roztargnione roje
schodzą się — siadają rzędami;
panie na pokaz przywdziewają stroje
i grają… bez gaży z nami.
Zaklęci w poezji koliska,
czyż was co komplet obchodzi?
radzę wam, spójrzcie no z bliska,
co zacz ten widz, wasz dobrodziej!
gbur obojętny, co pełen pustoty
myśli o dziewkach, liczy w kartach tuzy;
wartoż to, głupcze, dla takiej hołoty
nadobne trudzić Muzy?
Radzę wam — dawać, dawać z siebie dużo,
wtedy jedynie nie chybicie celu;
niech się nadmiarem ludziska odurzą —
choć bardzo trudno zadowolić wielu —
— Cóż to? Czy cię co boli? Czyliś zachwycony?
POETA
Nie będzie nigdy między nami zgody!
bo dla poety to najwyższe prawo:
prawo człowieka dane od przyrody —
niesfrymarczone jest i nie zabawą!
Czymże, odpowiedz, wszystkie serca wzrusza?
czymże żywioły do posłuchu zmusza?
czyż nie harmonii to tajemna praca,
co z serca idzie, do serca powraca?
Kiedy natura przędzę nieskończoną
tak obojętnie zwija na wrzeciono,
gdy żywioł wszelki rozbrzmiewa niestrojnie,
skłócony z sobą i we wiecznej wojnie —
czyjaż go godzi ożywcza potęga
i rytmem spina, i w melodie sprzęga?
kto każdy szczegół w wielką pieśń sprzymierza,
która akordem wspaniałym uderza?
kto namiętności rozpętuje burze?
kto zachodzącej każe skrzyć purpurze?
i kto kwiatami najwonniejszej wiosny
stroi kochanej gościniec miłosny?
Kto liście niepozorne splata w wieniec trwały
dla zasług przerozmaitych, dla wieczystej chwały?
Kto bogów zabezpiecza i godzi w wszechświecie —?
Potęga człowieczeństwa zaklęta w poecie.
WESOŁEK
Właśnie! niechaj ci służy ta potęga wzniosła,
chciej do poetyckiego użyć ją rzemiosła;
niechajże dzieło twoje ma romansu postać —
ów przypadek poznania, ową chęć, by zostać;
więzy coraz ciaśniejsze, już serce w niewodzie,
szczęście świeci, to gaśnie w zwątpieniu, w niezgodzie —
zachwyt, zachwyt bez granic! — potem ból i żałość —
ani się nie spostrzeżesz — już jest przygód całość.
O — takie nam wyczaruj, panie, widowisko!
Do zjawisk życia podejdź i sprawnie, i blisko!
Mało kto, żyjąc, z życia zdaje sobie sprawę;
gdziekolwiek je ułapisz, wszędzie jest ciekawe.
Stwórz obrazy jaskrawe, prostoty niewiele,
iskra prawdy wśród myłek niech błyszczy w twym dziele;
taki napój najlepszy — świat się nim odświeży.
Tedy się zbierze zacnej świetny kwiat młodzieży,
wpatrzy się w sztukę twoją jakby w objawienie,
melancholią upoi czułe swe sumienie;
każdy się z tym czy z owym zapozna i wzruszy,
I usłyszy wyraźnie, co mu grało w duszy.
O śmiech i łzy rzęsiste łatwo u tej rzeszy,
która uwielbia polot, ułudą się cieszy;
dojrzałemu dogodzić to duże trudności;
ten, co dojrzewa, zawsze pełen jest wdzięczności.
POETA
Więc wróć mi młode lata moje,
gdy duch się jeszcze w pąku krył,
a pieśni nieprzebrane roje
skrzyły jak złoty, gwiezdny pył;
świat we mgle tonął popielatej,
kwiat każdy wieścił nowy cud,
w dolinie rwałem w naręcz kwiaty;
nie miałem nic — wszystkiego w bród:
bo żądzę prawdy, rozkosz złud.
Wróć mi kipiący, młody war,
szczęścia bolesne niepokoje,
nienawiść i miłości czar,
o, wróć mi młode lata moje!
WESOŁEK
Przyjacielu! — młodości potrzebne ci wdzięki,
gdy się potyczka zdarzy wyogniona,
lub gdy najmilsze dziewczynki
na szyję twoją zarzucą ramiona,
kiedy podczas wyścigów lśni na mety krańcu
nagroda niezbyt łatwa zwycięskiego wianka,
lub kiedy po zawrotnym i gwałtownym tańcu
resztę nocy trza przepić do białego ranka.
Lecz waszym obowiązkiem, mężowie stateczni,
z odwagą, z wdziękiem w struny uderzyć znajome!
do wytkniętego celu zdążajcie bezpieczni,
chociażby przez pomyłki wielkie czy znikome;
nikt was za to nie zgani, a każdy pochwali.
Starość nas nie zdziecinnia, jak to się wydaje,
jeno nas dziećmi jeszcze małymi zastaje.
DYREKTOR
Dość już, dość już słów, zamętów —
przejść do czynów nam się godzi!
— oni pełni komplementów —
a mnie o pożytek chodzi!
Cóż pomogą nam nastroje?
na cóż się to wszystko przyda?
Kto poety przywdział zbroje,
niech poezji rozkaz wyda.
Wiecie, czego nam potrzeba:
trunek warzyć krzepki, mocny!
dzisiaj głodnym trzeba chleba —
dzień jutrzejszy bezowocny.
Trza skorzystać z sposobności,
zdecydować, chwycić z siłą —
potem droga się wymości,
rzecz potoczy się aż miło.
Wiecie — dziś na każdej scenie
eksperyment — głupio, serio —
rozkaz mody miejcie w cenie,
ruszyć całą maszynerią!
księżyc, słońce, niebo, chmury,
roje gwiazd! niech skrzą i mrużą!
wody, ognie, skały, góry.
zwierz i ptaki — byle dużo!
Oby nas scena pochopnie
kręgiem wszechstworzeń urzekła,
a wy nią spieszcie roztropnie
z nieba przez ziemię do piekła.
TRAGEDII CZĘŚĆ PIERWSZA
PROLOG W NIEBIE
Pan; Zastępy niebieskie; Archaniołowie: Rafał, Gabriel, Michał; Mefistofeles,
RAFAŁ
W melodii bratnich sfer wszechświata
gra słońce pieśń wieczyście młodą,
torem znaczonym w skrach wylata
i drży jak burza nad pogodą.
Cud niepojęty darzy mocą,
zachwyt z serc naszych wypromienia:
dzieła rąk bożych tak się złocą
dziś — jak za pierwszych dni stworzenia.
GABRIEL
W przelocie wartkim niepojęcie
mknie świat — w urodzie niepoznanej —
i w przemian utajonym święcie
dzień z nocą splata na przemiany.
Pieni się morze w fal zalewie,
szturmem zdobywa skalny brzeg,
lądy i morza w burzy gniewie
gna w wieczną dal, sferyczny bieg.
MICHAŁ
Wichrzą się burze — naprzód — dalej
z morza na turnie — z turni w morza —
aż się wykuje z rąk kowali
łańcuch wiążący przestworza.
Żarzą się zgliszcza! — Z błyskawicy
wyrasta gromem ognia słup!
lecz Twoi, Panie, posłannicy
czczą cichy przelot Twoich stóp.
RAZEM
Cud niepojęty darzy mocą,
zachwyt z serc naszych wypromienia;
dzieła rąk bożych tak się złocą
dziś — jak za pierwszych dni stworzenia.
MEFISTOFELES
Panie, władnący dniem i mrokiem
raczyłeś zejść przed nieba próg —
patrzysz łaskawym na mnie okiem —
przeto tu staję w gronie Twoich sług.
Nie umiem splatać słów górnie i grzecznie
— niechże niebiańska szydzi ze mnie brać —
rozśmieszyłbym cię patosem bezsprzecznie,
gdybyś się, Panie, nie oduczył śmiać.
Gwiazdami, bezkresami włada myśl Twa boska;
nie znam się na tym; jedno wiem: człowiek się troska!
Ten mały bożek ziemi w życia błędnym kole
pcha swój ciężar w jednakim, upartym mozole;
rzekłeś: złudę światła mu dam, niechaj go krzepi.
— wierzaj, Panie, bez tego byłoby mu lepiej —
rozumem złudę nazwał, spaczył ten dar Boży —
w rezultacie jak zwierzę żyje, bodaj gorzej.
Wybacz, Panie łaskawy, lecz tak mi się zdaje —
podobien człowiek wielce do świerszcza, co wstaje
na wydłużonych nóżkach — skacze i rzępoli,
i brzęczy skargą zrzędną o tym, co go boli
— i więcej — ! — gdybyż w trawie siedział! — aleć oto
podnosi się — skok w górę! — nosem zarył w błoto!
PAN
Oskarżać jeno umiesz, nic więcej, Mefiście,
pełne niesnaski są twe słowa —
MEFISTOFELES
Rzeczywiście,
nie taję, Panie, bardzo źle ludziom na ziemi
i nierad ich uwodzę sztuczkami diablemi —
i tak się sami z dnia na dzień grążą w szarugę.
PAN
Znasz ty Fausta?
MEFISTOFELES
Doktora?
PAN
Tak! Mojego sługę!
MEFISTOFELES
Przedziwnie on Ci służy! Myślą nieodgadłą!
Nieczłowieczy jest jego napitek i jadło.
Rozterka gna go w otchłań, spokój ducha płoszy,
pożądań obłąkanych zalewa go fala,
z nieba pożąda skrzących gwiazd — z ziemi — rozkoszy,
w tej zamieszce od Ciebie czucia swe oddala;
jego serce znękane ciągłą wrzawą boju
zapomniało, co miłość i błękit spokoju.
PAN
W tej służbie jego opacznej, w tej myśli jego opornej,
pomocą podam mu rękę, światło wykrzeszę w pomroce:
każde drzewo w ogrodzie zna ogrodnik przezorny
i dokładnie wie, jakie i kiedy wyda owoce.
MEFISTOFELES
O zakład idę — utracisz go, Panie!
daj zezwolenie, a ja go w otchłanie
zawiodę zgrabnie i niespostrzeżenie.
PAN
Dopóki żyje na ziemi, wódź go na pokuszenie —
z błędem jest ożenione wszelkie człowiecze dążenie.
MEFISTOFELES
Dzięki Ci, Panie, bo umarłym ciszy
staram się nie zakłócać, do grobów nie złażę;
jestem jak kot, co zdechłej nie dotyka myszy —
słowem — lubię zażywne kształty, pulchne twarze.
PAN
Zezwalam. Czyń, co ci dogadza,
z Faustowym duchem; od źródeł światłości
niechaj odciąga po przewrotna władza
i wywłóczy po drogach pustki i nicości,
lecz bacz, iż pycha we wstyd się przeradza,
gdy stwierdzić musi, że człek szlachetny prawdziwie
po omacku odnajdzie drogę swą szczęśliwie.
MEFISTOFELES
Więc parol! doskonale! raz dwa się uwinę!
ot, po prostu wygraną już w zanadrzu noszę;
na cztery strony świata szczęśliwą godzinę
zwycięstwa tryumfalną fanfarą ogłoszę — !
Wtedy pozwolisz, Panie, aby ten zuchwalec
proch ze stóp moich lizał jak mój kum: padalec.
PAN
Przychylność moja ciebie zabezpiecza,
nienawiść jej nie zgasi ani nie umniejszy;
z rzeszy przekornej, co wiecznie zaprzecza —
sowizdrzał ostatecznie jeszcze najznośniejszy.
Czynność ludzkiego ducha zbyt łatwo wiotczeje —
baczę, aby w lenistwie gnuśnym nie osłabła,
przeto podsycam wolę, podżegam nadzieje
niepokojącym towarzystwem diabla.
Lecz wy, synowie światłości,
zapłońcie pięknem, radością!
wiążcie więzami miłości
serca z wszechświata miłością!
Kędy niestałość się mieni
w wahaniu w rozliczne strony,
lećcie obliczem zwróceni,
stałej udzielcie obrony.
Zamyka się niebo.
Archaniołowie znikają.
MEFISTOFELES
sam
Lubię staruszka czasem i jestem ostrożny,
by nie czynić niczego, co nazbyt Go zraża;
przecież to bardzo miło, gdy pan tak wielmożny
z chudopachołkiem za pan brat przygwarza.
POCZYNA SIĘ TRAGEDIA
PRACOWNIA
Faust, Duch ziemi, Wagner, Chór aniołów, Chór niewiast, Chór uczniów.
Noc.
Wysoko sklepiona, wąska komnata gotycka. Faust pełen niepokoju siedzi przed pulpitem.
FAUST
W żądzy wiedzy poznałem wszechnauk dziedzinę,
zgłębiłem filozofię, prawo, medycynę,
niestety, teologię też! — cóż? — pozostałem
mizernym głupcem! — tyle wiem, ile widziałem.
Magistrem jestem, nawet zowią mnie doktorem,
i tak latami z męką, z wewnętrznym oporem
oświecam rzesze uczniów bezpłodnym zarzewiem
i wiem, że nic nie wiemy — i że ja nic nie wiem.
Czyż zawiłości świata ta pewność zwycięża,
że wiem więcej niż mędrcy, doktorzy i księża?
że nie ma we mnie zwątpień, że łza mi nieznana,
że się nie lękam piekła, nie trwożę szatana?
Pustka we mnie i wszelka radość mi odjęta,
pustka mi bieg hamuje, skrzydła moje pęta.
Zaledwie krok uczynię, już muszę powracać —
i jakoż mogę bliźnich polepszać, nawracać?
Ani się ze mną dobro, ni pieniądz nie brata,
nie wiem, co sława ziemi, co wspaniałość świata,
Któż drugi byt sobaczy tak wlec się odważy
z maską obojętności na posępnej twarzy?
Przeto magii oddałem i czas mój, i siły,
może przez nią odnajdę ślad bytu zawiły,
może przez tajne moce i przez pomoc ducha
mój duch się prawd odwiecznych dopatrzy — dosłucha…
Obym nie musiał mówić, czego nie rozumiem
i kłamstwem poklask zyskać w lekkomyślnym tłumie.
Może znajdę najgłębszą, wieczną spójnię życia,
tajemnicę ziarn poznam i wyrwę z ukrycia,
zbędę słów, które są słowami tylko,
poznam, czy życie wieczne jest, czy tylko chwilką.
Księżycu, druhu bratni,
obyś na me cierpienia patrzał raz ostatni;
ileż ponurych nocy oto przy tym stole
szukałem w księgach prawdy w łudzącym mozole,
a ty, mój przyjacielu wierny — po cichutku
patrzałeś w moje oczy przygasłe od smutku.
Obym mógł w twoim świetle radosny, pogodny,
na szczytach gór oddychać wolny i swobodny,
nad przepaście z duchy wzlatać,
mgły na łąkach snuć i splatać
i zbyty nauk, pustej wiedzy —
poić się rosą przesrebrzonej miedzy.
A oto żyję w mroku, w cieniu,
w przeklętym, ponurym więzieniu,
gdzie przez szkieł barwnych zator wpada
jasność zamglona, brudna, blada.
Zwał ksiąg mnie więzi i dusi swym pyłem,
wśród stert papieru tyle lat przeżyłem,
wśród szkieł, przyrządów, instrumentów wiela,
z których każdy od życia grodzi i rozdziela.
Ułóż w stos książki, Fauście, stań na wiedzy szczycie
oto jest świat twój, oto twoje życie!!
Czyliż zapytam jeszcze, czemu serce moje
ból kąsa nienazwany, gnębią niepokoje?
miast się przyrodą cieszyć w wzniosłym Boga dziele
otaczają mnie dymy, mole i piszczele.
— niech wolna dusza uskrzydlona wzlata
poprzez ziemię, przez życie — na granice świata…
Gdy poznam mądrość ziemi, gwiazd sferyczne kręgi,
duch wyrośnie strzeliście, nabierze potęgi.
Poznam żywe ogniwa wszechświata łańcucha,
poznam, jak z ducha mówić i duchem do ducha.
Na próżno umysł w znaków wpatruje się dziwa —
otocz mnie, rzeszo duchów widząca i żywa…
Może stąd spłynie na mnie wielkiej łaski cisza?
Nostradamusie — biorę cię za towarzysza!
otwiera księgę; dojrzał znak makrokosmosu
Oto Makrokosmosu znak! — z jakąż rozkoszą
zmysły me pełnią żyją — ku pełni się wznoszą!
Szczęście życia prześwięte i wieczyście młode
toczy przez żyły moje jasność i pogodę.
Czy to Bóg znak ten wpisał — nim mądrość swą zwierza,
serce radością pełni, rozterkę uśmierza?
Wszystkie moce przyrody stanęły niezłomnie
w tej chwili uroczystej pomocnie koło mnie.
Czyż Bogiem jestem? — Przejasna świetlistość
wiecznie twórczej przyrody stwarza oczywistość,
która wzrasta i rośnie, budzi się od nowa,
uczy i przypomina wielkie mędrca słowa:
„Świat duchów nie zamknięty, otwarty na ścieżaj,
myśli i serca twego wiedza nic otworzy —
w duchu się przetwórz, uczniu, i duchem zwyciężaj
i kąp pierś młodą w przedporannej zorzy!”
przyjrzał się znakowi
Wszystko się tutaj w całość splata,
jedno o drugie zadzierżgnięte.
Siła niebiańska kręgiem wzlata —
z rąk do rąk idą wiadra święte!
A duch na skrzydłach łaski wonnej,
w wiecznej harmonii dźwięcznej, dzwonnej,
w żywot przeradza się bezzgonny.
Przecudna świateł gra, pusta, choć śliczna — !
Jakoż cię pojmę, o, ty bezgraniczna
przyrodo? — gdzie twe piersi? — gdzie źródła przeczyste,
z których sączą się dzieje wszechświata wieczyste?
Źródło, co złudne blaski z siebie wypromienia,
płynie i poi! — Duchu! ja konam z pragnienia!
odwraca z niechęcią karty księgi, zobaczył znak Ducha ziemi
Jakżeż inaczej ten znak na mnie działa,
o ileż bliższy jesteś, Duchu ziemi!
jakoby winne pokrzepienie ciała,
a barki prężne skrzydłami orlemi.
Odwaga wzrasta! rzucę się w wir świata,
poznam ból ziemi, mej ziemi szczęśliwość —
z burzami i wichrami mężny duch się brata,
w zawiei i pomroce wzmoże się gorliwość.
Mroczą się już jaśnie —
księżyc pośród chmur —
lampa moja gaśnie!
niepojęty chór!
Duszący dym w ogniach się mieni!
wokół mej głowy
zamęt czerwonych płomieni!
Huk piorunowy
wykrzywia sklepienie!
Światła i cienie!
Stań się! czuję
twoją obecność — słyszę — przelatuje
koło mnie! — Duchu! Duchu ziemi!
Ukaż się! zjaw się!
Serce me pęka!
Twoja ręka
wzrok mi zasłania —
Stań się! w godzinie zwiastowania
twój jestem cały na tej chwili szczycie —
zjawić się musisz — choćbym stradał życie!
Wznosi księgę i wymawia tajemnicze zaklęcie. Rozbłyska rudy płomień; zjawia się Duch.
DUCH
Kto mnie woła?
FAUST
Postać przeraźliwa!
DUCH
Woła na mnie słów potęga,
omdlewa ręka twa gorliwa
i niedołężnie po mnie sięga.
FAUST
Niestety! sprostać ci nie mogę!
DUCH
Wołałeś, by mi spojrzeć w twarz,
by wzlotów moich poznać drogę,
jestem! a oto w lęku twarz —
o, nadczłowieku! — gdzie twój hart?
Gdzie ducha krzyk? i wielkość wzgard
dla trwogi, lęku? Gdzież pieśń owa,
co u wieczności stała bram
i w woli swojej piorunowa
mówiła, że jest równa nam?!
Gdzież jesteś, Fauście! gdzieś twe dumne słowa?
Tchnienie moje cię mrozi! — Nad tobą się chylę,
ty drżysz jak robak podeptany w pyle!
FAUST
Mamże, płomieniu, ulec twej osobie?
Przenigdy! Jam jest Faust — i równy tobie!
DUCH
W odmętach życia, w czynów zawierusze
płynę to w rozgwar sfer, to w zmarłą głuszę!
ja — wieczne morze, zmienność, spłomienienie,
ja — grób i narodzenie!
W chorale czasu tkają me warsztaty
Bogu wiecznemu wiecznie żywe szaty.
FAUST
Duchu, co w lotów bezmierne koliska
zagarniasz światy — nad światy szybujesz —
jakże mi moc twa znana — jakże bliska!
DUCH
Bliskiś duchowi, którego pojmujesz,
nie mnie!
Znika.
FAUST
w rozpaczy
Nie tobie? więc komu?
Ja — żywy obraz Boga! — Boża we mnie postać!
nie mogęż tobie nawet dorównać i sprostać?!
Pukanie.
Już mija chwila szczęścia, famulus nadchodzi,
wezbraniu wielkich widzeń natręctwem przeszkodzi.
Wchodzi Wagner w robdeszanie i nocnej mycce, z lampą w ręku. Faust odwraca się z niechęcią.
WAGNER
Wybacz mi, mistrzu, że pokój zakłócę,
lecz słyszę, deklamujesz? więc biegnę z ochotą.
Chciałbym skorzystać coś w tej wzniosłej sztuce,
która dziś wartość taką ma jak złoto.
Ksiądz od aktora, kiedyś mi mówiono,
skorzystać może bardzo wiele pono.
FAUST
Zbytnio nie mija się to z prawdy torem,
zwłaszcza, jeżeli ksiądz chce być aktorem.
WAGNER
Gdy człeka w domu żądza wiedzy spęta
tak, że nie widzi świata, jeno w święta
i z nim się tylko przez lornetkę brata —
jak tu przemówić do świata?!
FAUST
Czego w uczuciu nie ma — nie ma w głowie.
Tylko co widzi i w co wierzy dusza,
w najpotrzebniejszych słowach to wypowie,
co bliźnich wznosi, przekonuje, wzrusza;
poza tym? — siedźcież sobie w domu
i zagłębiajcie nos w swym dziele;
na nic niezdatne i nikomu
iskry zgubione w słów popiele;
zaledwie małpy albo dzieci
odnajdą wiedzę w tej iskierce,
bo w sercach wspólność jeno nieci
to współczujące właśnie serce.
WAGNER
A jednak chciałbym ja posiadać swadę,
szyk zdań udatny, akcent, gest, ogładę.
FAUST
Nie bądź no asan samosobkiem,
co się w blazeńskie stroi szaty.
Rozsądek da ci plon bogaty,
czystość sumienia jest zarobkiem.
Jeśli z radości rzeczywistych
i z prawdziwego zechcesz bolu
przemawiać — nie trza słów strzelistych
szukać jak wiatru w polu.
Po prawdzie — mowy bezmiłosne,
ten cały styl wysokopienny
są takie tępe i żałosne,
jak w suchych liściach wiatr jesienny.
WAGNER
Sztuka jest długa, żywot krótki!
Często w krytycznym mym rzemiośle
wielkie mnie opadają smutki!
Chciałbyś żyć górnie i wyniośle,
wysoką wiedzy stawić wieżę —
kroczek chcesz zrobić w przód — malutki —
w połowie kroku śmierć cię bierze!
FAUST
Czyż księga pustkę w pełnię zmienia?
czyż skrzepi kogoś, wzniesie, wzruszy?
nie znajdziesz, bracie, ukojenia,
jeśli go nie masz w własnej duszy.
WAGNER
Jednak to radość bardzo duża,
gdy się duch w dawnych czasach nurza,
poznaje zmarłych mędrców brać
i że to wszędzie postęp znać.
FAUST
O, postęp — aż do gwiazd bez mała!
i co się jeszcze dalej święci!
Dla nas zamknięta przeszłość cała
na siedem, bracie, pieczęci.
To, co nazywasz czasu duchem,
jest jeno duchem historyka,
który z zacietrzewieniem głuchem
przeszłość jak rdzawe drzwi odmyka;
lecz cóż tam znajdziesz w tym lamusie?
ożogi, z kanap stare włosie —
czasem historyk to przystroi
w miłe powaby lśniącej zbroi;
ktoś inny w krotochwilach licznych
skład zrobi maksym pragmatycznych!
WAGNER
Ale myśli i czucia nurtujące świat!
Na to jest każdy łasy, każdy poznać rad!
FAUST
Tak, tak! lecz cóż ty zwiesz poznaniem?
jakim obdarzyć to nazwaniem?
Tych kilku, którzy prosto, szczerze
czucie i myśl umiłowaną
tłumowi dali w dobrej wierze,
spalono lub ukrzyżowano.
Lecz północ już — czas bieży prędko,
kończyć nam trzeba z pogawędką.
WAGNER
Pragnąłbym, mistrzu, z twej pomocy
korzystać zawsze, z twoich słów;
więc jutro, w święto Wielkiejnocy,
pozwolisz, przyjdę znów.
Przy książce umiem-ci fałdów przysiedzieć,
lecz choć wiem wiele, rad bym wszystko wiedzieć.
Wychodzi.
FAUST
sam
Jak to w głupocie oczywistej
z nadzieją kopie wszędzie, grzebie,
jeśli miast skarbów znajdzie glisty,
to już jest w siódmym niebie.
Dziwna przekorność! Tutaj, gdzie mnie duch otacza,
przychodzi z zewnętrzności jego myśl prostacza;
lecz dzisiaj tej lichocie serce me wybaczy,
wybawił mnie, nie wiedząc, z ostatniej rozpaczy,
która zaćmiła umysł i wtrąciła ducha
w mrok posępniejszy niźli noc grudniowa, głucha.
Na zjawisku me myśli i uczucia wsparłem,
zjawiło się olbrzymie! a ja byłem karłem
Oto ja, który Boga zmogłem i posiadłem
i twarzą w twarz przed prawdy stanąłem zwierciadłem,
już zobaczyłem siebie w tym zbyciu ziemskości,
w chwale i dumie własnej, w blasku i jasności!
Ja, większy niż cherubin, którego tęsknota
zapragnęła czci bożej — bożego żywota!
w chwili, gdy myśl wzleciała ponad ludzkie plemię,
jedno słowo gromowe zaryło mnie w ziemię.
Więc mi się z tobą, duchu, porównać nie wolno?
Przywołałem cię wolą twardą i mozolną,
lecz nie mogłem zatrzymać prośbą ni rozkazem
w tej chwili wielki w sobie i mały zarazem.
Okrutnieś mnie odepchnął w odmęt ludzkiej doli;
co teraz? cóż mam czynić? posłuchać twej woli?
O! czyny nasze wszystkie i nasze cierpienia
hamują bieg żywota!
Najwyższe natchnienia
plączą się, zadzierżgają o obce widzenia:
gdy się nam dobro zdobyć i ogarnąć uda,
wszystko, co odeń lepsze — zmamienie i złuda!
Najwspanialsze uczucia, potęga zachwytu
w lód się ścina w zamęcie globowego bytu.
Gdy wyobraźnia nasza w śmiałym naprzód locie,
pełna górnych nadziei w wiecznej mknie tęsknocie,
lada rozbicie szczęścia u skalnego złomu
więzi nas w bezradosnych czterech ścianach domu!
Troska gnieździ się w sercu i tysiąc niesnasek;
wtedy na twarz przywdziewasz smutną złudę masek
i nazywasz je różnie wedle konieczności:
zjawą domu, rodziny, zagłady, miłości;
drżysz ciągle i lękasz się, wieczną trwogę czujesz,
i to, czego nie tracisz — właśnie opłakujesz.
Nie jestem Bogiem! duszę kornie chylę;
robakiem jestem, który żyje w pyle,
smagany biczem lęku, nieustanną trwogą,
że go przechodzień zmiażdży nieostrożną nogą.
Pył i ksiąg szereg liczny, co się wkoło piętrzy,
mole i bezpotrzeba obmierzłych rupieci,
oto wszystko, w czym żyję, skąd myśli najświętszej
wyczekiwałem — długo — czyż dziw, że nie świeci?
Czyliż mam czytać o tym, że w życia obręczy
człowiek nędzny wpleciony wieczyście się męczy?
że na stulecia może jeden jest szczęśliwy?
Czaszko! cóż grymas śmiechu znaczy urągliwy?
chcesz nim powiedzieć, że mózg twój przed laty
tak, jak mój dzisiaj, po manowcach błądził
i szczęścia szukał pełni przebogatej?
i w państwie myśli szaleństwem się rządził?
Przyrządy niepotrzebne, śmiecie kół i noży,
skalpele i sprężyny! — Przed bramami stałem,
lecz zatrzaśniętych nicość wasza nie otworzy!
Przyroda zasłonięta giezłem zblękitniałem,
nie zezwala go zedrzeć! — nikt jej nie posiędzie,
gdy ona sama nie chce! Na nic tu narzędzie!
Stare sprzęty spłowiałe, niepotrzebne graty,
stoicie, jak was ojciec ustawił przed laty!
Pergaminie zwinięty, dymem okopcony,
przesłuchałem nad tobą wiele lat zgarbiony.
I cóż? — obym was raczej roztrwonił rozrzutnie,
niźli wraz z wami pyłem okrywał się smutnie!
Czym ojcowego mienia dziedziczenie?
co zapracujesz, w należnej jest cenie.
Bezużyteczne ciężarem się staje —
jedyna wartość w tym, co chwila daje!
Lecz czemuż wzrok mój ciągle od ksiąg i rupieci
do tej flaseczki wraca, co na półce świeci?
ilekroć spojrzę na nią, barwi się, jaśnieje
jak księżyc, który nagle w borze zbłękitnieje.
Witam cię, przyjaciółko, pozdrawiam nabożnie
i zdejmuję z tej wnęki lekko i ostrożnie;
w tobie uwielbiam sztukę i rozum człowieczy,
kwintesencjo wszystkiego, co zbawia i leczy;
oto wywar, co w sobie śmierć i ciszę ziszcza,
o, bądźże dziś łaskawy dla swojego mistrza!
Widzę cię — wraz cierpienie i smutek mój pierzcha,
dotykam — ból pożądań zamilka i zmierzcha.
Burza, co ducha mierzwi, zatapia się w ciszę:
statek życia na morzu pełnym się kołysze;
pode mną głębie tajemniczych lśnień!
do nowych brzegów wabi nowy dzień!
Wóz złoty, płomienisty na skrzydłach się zniża —
po mnie on przybył! — oto chwila się przybliża,
w której na nowej drodze, drodze eterycznej,
stanę do wielkich czynów w przestrzeni sferycznej!
O, życie wzniosłe, o, radości boska,
czy to ja jestem — czy to moja troska?
Odwróciłem wzrok chory od ziemskich rubieży —
oto bezmiar przede mną rozjaśniony leży;
otwieram złote bramy, które mija chyłkiem
człowiek przewidujący, strwożony wysiłkiem.
Czas nadszedł, aby czynem zaświadczyć przed światem,
że godność ludzka boskiej mocy bratem;
niestraszne dla mnie piekielne podcienie,
gdzie wyobraźnia maluje cierpienie;
wyjść szukam wszędy — chociażby przy bramach
płomienny szatan knuł na ducha zamach.
O, niechaj radość jasna w sercu mym zagości,
choćby ta droga nawet wiodła do nicości!
A teraz ciebie biorę, czaro kryształowa,
ukryta w czarnym puzdrze; już wieku połowa
mija bez mała, gdy to dla swych miłych gości
ojciec na wielkie stawiał cię uroczystości;
rozweselałaś serca — podawana wkoło,
krążyłaś wśród toastów wznoszonych wesoło;
niejeden z sztychów rżniętych w krąg zgrabny i ładny
chwalono wdzięcznym rymem w uciesze biesiadnej;
niejedna noc młodzieńcza powraca pogodna,
gdy wino z ciebie pito jednym haustem do dna!
Nie podam ciebie więcej swemu sąsiadowi,
i pochwały na pełną nikt już nie wypowie;
napełniam cię napojem z własnego wyboru —
na śmierć upija siła ciemnego likworu;
ostatni raz cię do ust podnoszę: na zdrowie
idącego poranka! Jutro — twoje zdrowie!!
Przykłada czarą do ust. Bicie dzwonów i śpiewy chóralne.
CHÓR ANIOŁÓW
Chrystus zmartwychwstał!
Radość dla ludzi,
których grzech brudzi,
których grzech trudzi;
Chrystus zmartwychwstał!
FAUST
Pieśni cudowna! Uroczyste dźwięki,
które mi czarę wytrącacie z ręki!
czyliż muzyką dzwonów niepojętą
zmartwychpowstania ogłaszacie święto?
Czyliż to dźwięczą nabożne chorały,
które w Wielkanoc kojąco wołały
mojej młodości nabożne: „Hosanna,
nowych przymierzy godzino poranna”?
CHÓR NIEWIAST
Wonnościami namaszczony,
w grobie Pan nasz położony,
w płótna białe owinięty,
spoczął Chrystus z krzyża zdjęty.
Tą godziną powołaną
przyszłyśmy w dzisiejsze rano,
niesiem mirry, nard i chusty —
ciała nie ma — a grób pusty.
CHÓR ANIOŁÓW
Chrystus zmartwychwstał!
Szczęsny — w miłości
swe przeciwności
zwalcza radośnie —
ożył miłośnie!
Chrystus zmartwychwstał!
FAUST
Przyszłyście do mnie, dźwięki wzniosłe, w gości,
w godzinie pustki i wielkiej żałości;
wołajcie ludzi cichych i godnych ofiary,
słyszę wasze wołanie, lecz już nie mam wiary!
Najsłodszym dzieckiem wiary jest cud! a ja przecie
nie znajdę już odwagi, by w sferycznym świecie
waszej muzyki szukać słów Wielkiej Nowiny.
A jednak w graniu dzwonów wracają godziny
dobrej młodości mojej na zawsze odbiegłej,
gdy święte pocałunki od zguby mnie strzegły.
Wołacie mnie do życia! lata w was się głoszą,
w których korna modlitwa była mi rozkoszą,
a tęsknota mnie wiodła w głąb wiosennych kniei,
gdzie z łez gorących wstał kształt nowych idei.
O, szczęsne święto wiosny! Czasie wspomnień błogi!
wstrzymujesz krok ostatni na połowie drogi.
Grajcie dzwony i pieśni! dźwiękami słodkiemi
otoczcie serce moje! powracam w krąg ziemi!
CHÓR UCZNIÓW
Oto stracony i pognębiony wznosi się w górę;
wzniosłość i życie walczy, zwycięża groźną wichurę.
Radość tworząca, wiedza widząca w sercu się ziszcza;
dom się wzbogaca, szczęście powraca naszego mistrza.
CHÓR ANIOŁÓW
Chrystus zmartwychwstał!
Grób przezwyciężył! Serca wyzwala z więzów nicości!
Czynem Go wielbcie, braterstwem darzcie, wianem miłości!
Chrystus zmartwychwstał! Przełamał mroki,
ku wam, pokorni, kieruje kroki!
PRZED BRAMĄ MIEJSKĄ
Faust, Wagner, Czeladnicy, Służące, Studenci, Mieszczanki, Obywatele, Dziad, Stara Baba, Żołnierze, Chłopi.
Miejsce przechadzek.
Sporo luda.
CZELADNICY
Dokądże, dokąd to tak skoro?
INNI
Do leśniczówki upłazami.
PIERWSI
A my do młyna, chodźcie z nami.
CZELADNIK
A ja wam radzę nad jezioro.
DRUGI
Po cóż drogami iść zwykłymi?
DRUDZY
A ty co robisz?
TRZECI
Idę z nimi.
CZWARTY
Radzę wam, chodźmy na folwark co żywo,
najładniejsze dziewuchy i najlepsze piwo,
i harmider tam, co się zowie tęgi.
PIĄTY
Wisus z ciebie, kolego — nie pomnisz? a cięgi,
które dwukrotnie brałeś? chcesz raz trzeci jeszcze?
ja nie idę, to miejsce, zda mi się złowieszcze.
SŁUŻĄCA
Ja już wracam do miasta; zresztą, co kto woli.
DRUGA
Spotkamy go na pewno przy tamtej topoli.
PIERWSZA
Wielka mi rzecz! Toć z tobą gwarzył będzie
i z tobą tylko tańczył w pierwszym rzędzie;
chcesz pogruchać i zażyć miłości,
cóż mnie obchodzą twoje przyjemności?
DRUGA
Nie będzie sam na pewno, bądź więc bez obawy,
mówił mi, że z nim przyjdzie, wiesz, ten kędzierzawy.
STUDENT
Sto diasków, jak te dziewki rozkosznie się noszą!
chodź, bracie, ino podejść, same nas poproszą;
fest zakurzyć i popić, i tęgo mieć w czubie,
strojna dziewka do tego, oto, co ja lubię.
MIESZCZANKA
Spójrz tylko na tych chłopców, jak oni się trwonią,
Bóg wie, co mieć by mogli — za dziewkami gonią.
DRUDI STUDENT
do pierwszego
Nie śpiesz tak — tam za nami idzie para gładka,
jedną z nich znam i lubię, to moja sąsiadka;
idą sobie powoli, w biodrach się kołyszą,
na pewno rade będą zgrabnym towarzyszom.
PIERWSZY
Ja na tamte dzierlatki większą mam ochotę;
po co mi zalecanki, długie ceregiele,
zresztą ręka, co miotłą para się w sobotę,
ta na pewno najlepiej popieści w niedzielę.
OBYWATEL
Ani mi się podoba, ani jest rozumny
nasz nowy burmistrz — pyszny jest i dumny,
dla miasta nic nie robi, z dniem każdym jest gorzej,
utrudnienia wciąż nowe i przeszkody tworzy;
bądź uległy, posłuszny, ciągle płać podatki —
jak to tak dalej pójdzie — trza zbierać manatki.
DZIAD
śpiewa
Panowie dobrzy, niewiasty nabożne,
strojne, rumiane, piękne, wielemożne;
dobo scęśliwo!
prose wos, w dniu tym, w którym sie ciesycie,
rzućcie jałmużnę, duse swą zbawicie,
niek dziod ma żniwo.
OBYWATEL DRUGI
Gdy tak we święta cicho i spokojnie,
chętnie się gwarzy o bitwach i wojnie,
że to w tej Turcji bitki są i sprzeczki —
słuchasz, pociągasz z nadobnej szklaneczki,
a rzeczka płynie, z towarem okręty,
wracasz do swego domku uśmiechnięty,
rad, że to pokój w ojczyźnie jest święty.
OBYWATEL TRZECI
Słusznie, sąsiedzie! Tylko ład i praca
toruje drogę wiekowi złotemu,
niechże się wszędzie wali i przewraca,
byleby w domu było po staremu.
STARA BABA
do Mieszczanek
Jakie to strojne panny — jak się złocą!
każdy się snadnie w was zakochać może,
jeno się zbytnio nie dróżcie — bo po co?
— gdyby coś tego — to stara pomoże.
MIESZCZANKA
Chodźmy, nie mówmy z wiedźmą na widoku,
zaczęto by nas obmowami chłostać;
wiesz — na Andrzeja ubiegłego roku
w wosku mi męża pokazała postać.
DRUGA
I mnie to samo, tylko że w krysztale,
w gronie wojskowych właśnie go widziałam —
sam także żołnierz — mówię ci, wspaniale!…
Lecz go dotychczas jeszcze nie spotkałam.
Śpiew żołnierzy
Mury, blanki, serca, wianki,
twierdze harde i kochanki
zdobyć szturmem — w to mi graj!
Panieneczko! grzmi fanfara!
do ataku! naprzód, wiara!
do alarmu, trąbko, graj!
Czarne oczy u tej wojny,
żywot przy niej niespokojny!
Czarnooka! buzi daj!
Nad żołnierza nie masz pana!
musisz moją być, kochana!
znaj żołnierza! pana znaj!
Faust i Wagner nadchodzą.
FAUST
Lody puściły. Strumienie i rzeki
niosą w rozbłyskach śpiew idącej wiosny;
aż po zmodrzały widnokrąg daleki
ziemia hymn śpiewa wonny i radosny.
Zima, w manowcach posępnych ukryta,
dmie ostatkami sił, wiatrem szronistym;
słońce z dnia na dzień bujnieje, rozkwita
przepychem kwiatów, wzniosłym, uroczystym.
A jak te kwiaty, tak strojni przechodnie
barwą się mienią — spójrz jeno ku bramie —
długim szeregiem idą — tak pogodnie!
krasne bukiety w wiosny panoramie.
Z ponurych murów na świetlane błonie
— jako na dłoni widać z tego wzgórza —
rój dziew i chłopców wylata i płonie,
w słonecznych blaskach pławi się i nurza.
Tak radość chłoną od wczesnego rana,
idą, przystają i znów idą dalej —
i sercem wielbią Zmartwychwstanie Pana,
w tym dniu wiosennym sami zmartwychwstali.
Z niziutkich domów, z suteryn, z poddaszy
i z wąskich ulic gwaru, rojowiska,
idą ku kwietnej i słonecznej paszy,
gdzie smęt daleko jest, a radość bliska.
Spójrz jeno — miasto budzi się i roi,
i szumną falą rozlewa po łące;
rzeka żaglami, tratwami się stroi;
tam łódź ostatnia w dale migocące
z ochotną ciżbą płynie wśród śpiewania:
z hali górale idą, lśnią jak w zbroi
w wzorzystej krasie szumnego ubrania.
Jasna, wesoła chwil uroda
pod niebem wielkim, modrym, lekkim…
budzi się radość i swoboda —
oddycham w pełni nią! — Jestem człowiekiem.
WAGNER
Z tobą przechadzka, mój panie doktorze,
korzyść niemała, zaszczyt bardzo duży,
lecz sam bym nie szedł tu o takiej porze,
nie lubię chamstwa, krzykliwość mnie nuży.
To smyczkowanie, krzyki, hałas, wrzawa,
po prawdzie mówiąc, napełnia mnie gniewem,
może to dła nich wreszcie i zabawa,
dla mnie to ryki, co oni zwą śpiewem.
CHŁOPI POD LIPAMI
taniec, śpiew
Pasterz się przybrał, poszedł w tan
w kwiaciastej jubce, na łbie wian;
pod lipą taneczników koło
śpiewa i wodzi rej wesoło.
Oj! dana, dana,
dana, da —
wodzi rej wesoło!
Pośród tancerzy lotnych kół
znalazł dziewuchę, wziął ją wpół —
niechcący pchnął ją — ona: „Wara!
cóż za latawiec i niezdara”.
Oj! dana, dana,
dana, da —
latawiec, niezdara!
W głowie się kręci — oczy mglą —
w lewo i prawo — toż to szło —
z ręki dziewuchy szły do ręki —
furczą i wznoszą się sukienki.
Oj! dana, dana,
dana, da —
wznoszą się sukienki!
Hola, dziewczyno! nabierz tchu!
a nie wierz chłopcu jako psu —
nasieje w żytko twe kąkolu,
a potem szukaj wiatra w polu.
Oj! dana, dana,
dana, da —
szukaj wiatra w polu!
STARY CHŁOP
Dla nas to zaszczyt, doktorze, nie lada,
żeś nie pogardził dziś naszym kiermaszem
i że jegomość bratnio z nami siada.
Więc się ośmielę, z zezwoleniem waszym,
podać wam dzban ten zacnego napoju —
niech wam na zdrowie będzie, dobry panie,
żyjcie tak długo w szczęściu i bez znoju,
ile jest kropel wina w dzbanie.
FAUST
Szczerość serdeczna w twoim prostym słowie,
chętnie przyjmuję — wznoszę wasze zdrowie!
Tłum się gromadzi.
STARY CHŁOP
Dobrze czynicie, że w kole wesołem
jesteście z nami, żeście nie wzgardzili,
bośmy to przecie dawno temu społem
i ciężkie czasy przeżyli.
Jeszcze tu żyją i są między nami,
których wasz ojciec wyleczył w czas dżumy,
hej, doktor to był ponad doktorami
i rozum jego był ponad rozumy!
Z ojcem zarazę zwalczaliście wtedy,
młodzieńcze serce wasze się nie bało,
i ratowaliście nas z ciężkiej biedy —
wielu pomarło — wam nic się nie stało.
Tu w sercach naszych wieczny macie dług,
wspieraliście nas, a was wspierał Bóg!
Wszyscy
Zdrowie twe z pełnej pijem kruży!
żyj i pomagaj jak najdłużej!
FAUST
Bogu hołd złożyć się należy —
pomoże temu, kto weń wierzy.
Odchodzi z Wagnerem.
WAGNER
Jakże cię cieszyć muszą zaszczyty i sława,
które za twe zasługi tłum ci szczodrze dawa;
szczęśliwy, komu korzyść przynoszą zdolności!
Oto cię wszyscy wielbią w wylanej miłości —
ojciec dzieciom wskazuje mówiąc: patrzcie, dzieci,
oto człowiek, co wśród gwiazd jako księżyc świeci.
Cisną się wszyscy, tańce ustają i granie —
idziesz — a wraz tłum milknie i szpalerem stanie —
omal nie klęknie z drżeniem niepojętem,
jakby ksiądz z Przenajświętszym przeszedł Sakramentem.
FAUST
Jeszcze nas kilka kroków tylko dzieli od kamienia,
na którym przysiądziemy nieco dla wytchnienia.
Ileż razy mnie kroki zamyślone wiodły
tu właśnie na marzenia, na post i na modły!
Pełen nadziei, silny na duchu i wierze
modliłem się do Boga gorąco i szczerze
o zmniejszenie zarazy; dziś poklaski żywe
są dla mnie jak szyderstwa słowa obelżywe.
Zgoła nie zasłużyliśmy — ojciec ze synem,
aby lud ich zasługi uwieńczał wawrzynem.
Mój ojciec, widzisz, parał się ciemnymi siły —
w jego pracowni w tyglach się rodziły
one leki i maści, czarodziejskie brednie,
które w nocy spłodzone, leczyć miały we dnie.
Ogółem biorąc był to człowiek sprawiedliwy,
który wierzył w te swoje obłąkańcze dziwy —
wierzył — więc był spokojny i czysty w sumieniu.
Owe lwy i lilije żenione w płomieniu
na łożu madejowym rozciągał i smażył,
aż królewnę rumianą w retorcie uwarzył.
Lecz gorzej, kiedy chorych tym wywarem leczył,
boć, rzecz jasna — nikogo tym nie zabezpieczył
przed śmiercią, wprost przeciwnie, dużo zdziałał złego,
umierali — nie wiedząc przez kogo i z czego;
w dolinach tych i górach z ojcowej poręki
najsroższe były mory i największe męki;
ja sam, ojcowym zarażony szałem
tysiącom te trujące leki podawałem.
A dzisiaj, o, ironio! ofiarują serce
i wielbią — chwałą darzą — kogóż to? mordercę!
WAGNER
Czym tu się trapić? ja bym się nie liczył!
Kto pracuje w tym kunszcie, który odziedziczył,
czyni dobrze — a jeśli w tym ojca przerośnie —
stokrotnie rad być winien, bo może radośnie
przed sobą samym stwierdzić, że jego syn może
dojść do doskonałości, idąc po tym torze.
FAUST
Szczęśliwi, którzy wierzą, że szczątki okrętu
swej wiary wyratują z pomyłek odmętu!
Do niewiadomej prawdy tęskni się bez granic,
a to, co się zdobyło, nie zda się nam na nic.
Lecz dość! po cóż zatruwać poczuciem swej winy
darzące ukojeniem zachodu godziny!
Domy pod strażą sadów opromienia zorza —
znów dzień jeden odpływa w nieznane przestworza
na nowe życie! O, móc skrzydłami orlemi
lecieć za nim w bezmiary, za orbitę ziemi!
Oto widzę w marzeniu, podniesiony lotem,
całą ziemię oblaną promieni tych złotem —
ogniem płonące turnie, ściszone doliny —
rzeki stopionym złotem płynące w krainy
dalekie! Nic nie broni wysokiego biegu —
góry ani przepaście! — aż morskiego brzegu
odsłonią się kontury, skąd wieczyste fale
zdają się wpływać światłem w gwiaździste oddale.
Przede mną cień — a za mną noc --- przede mną morze —
a nade mną na wieczność spłomienione zorze.
Piękny sen! — dzień szarzeje, zaumiera, kona,
o, nie wytęsknią skrzydeł tęskniące ramiona!
Lecz któż zabroni sercom wieczne marzyć życie,
gdy w cichy dzień skowronek dzwoni na błękicie,
gdy orzeł z turni patrzy w stawów oczy pawie,
gdy z klangorem na wyraj wzlatują żurawie?
WAGNER
Ja także w moim życiu różne sny miewałem,
lecz takich smutnych tęsknot nigdy nie zaznałem.
Bywało — myślą w lasach i polach zagoszczę,
lecz skrzydeł marnym ptakom nigdy nie zazdroszczę…
O, ileż już rozkoszniej — tak karta po karcie
czytać księgi — w maksymach znachodzić oparcie;
zwłaszcza w zimowe noce, gdy kominek grzeje,
jak słodko w ludzkiej myśli wczytywać się dzieje;
a jeśli się nadarzy pergamin nieznany
do rąk dostać — ach! wtedy duch szczęściem pijany.
FAUST
Tę jedną żądzę czujesz, nie chciej innej! — We mnie
ogień wieczystych tęsknot nigdy się nie zdrzemnie!
Dwie dusze mam — w rozprzęgu wiecznym i zamęcie:
jedna się pazurami w ziemię prze zacięcie,
druga z oparów ziemskich podnosi się w niebo,
niezwalczoną zaświatów wieczystą potrzebą.
O, jeśli na powietrzu są niewidne duchy,
wiążące między ziemią a niebem łańcuchy,
jeśli jesteście, wołam, spłyńcie ku mnie skrycie
i prowadźcie na nowe, wielkie, bujne życie!
O, płaszcz czarowny mieć, płynący gwiezdnym śladem!
oddałbym zań królewskie berło i diadem!
WAGNER
Nie wołaj, mistrzu, nieszczęsnej gromady,
ukrytej chytrze w mgle niewidnej, bladej!
przyczajone niestwory czatują i baczą,
by myśl klęską zaorać i posiać rozpaczą!
Jeśli z północy przyjdą — lodem cię zamrożą,
jeśli z południa — pożarem zagrożą,
jeśli ze wschodu — żegnaj się z nadzieją,
jeśli z zachodu — potopem zaleją.
Wołań ludzkich słuchają chętnie, lecz na szkodę,
potrafią wyczarować piękno i urodę;
kłamią — mamiąc rozkosze i niebiańskie raje,
lecz nic po nich krom klęski i zła nie zostaje!
Lecz chodźmy, noc zapada, mgły włóczą się sine,
najbardziej dom się ceni w wieczorną godzinę.
Czemuż stoisz z tą dziwną ciekawością w oku,
co widzisz, co dostrzegasz w tym wieczornym mroku?
FAUST
Czy nie widzisz tam w polach tego psa czarnego?
WAGNER
Owszem, dawnom go zoczył — no, ale cóż z tego?
FAUST
Czy ciebie niepokoi ta postać nieznana?
WAGNER
Zdaje się, że to pudel — zgubił swego pana
i węszy za śladami.
FAUST
No, a co oznacza
i co oznaczać może, że nas tak otacza
kręgami coraz ciaśniej, wciąż biegnie za nami,
a jeśli się nie mylę — za jego krokami
dostrzegam smugę iskier.
WAGNER
To chyba złudzenie;
ja widzę pudla — mamią was wieczorne cienie.
FAUST
Mnie się zdaje, co zresztą wcale mnie nie straszy,
że on tak sieć zaplata wokół drogi naszej.
WAGNER
Ja mniemam, że on węszy, szukaniem się trudzi,
strwożony, że miast pana spotkał — obcych ludzi.
FAUST
Lecz krąg coraz ciaśniejszy, już jest bardzo blisko.
WAGNER
Wszakże to nie jest upiór! jakieś miłe psisko,
szczeka trwożnie, waruje, kładzie się i czai,
i ogonem zamiata wedle psich zwyczai.
FAUST
Chodź z nami! chodź! tu bliżej.
WAGNER
Ładne psisko wcale,
a z bliska się przedstawia nawet okazale;
i tresowany; bardzo zmyślna jucha;
stoisz — on stoi; idziesz — idzie; słucha
słów twoich, skacze, widać jeszcze młody;
rzuć laskę! ciekaw jestem, czy skoczy do wody —
o — na pewno da nura!
FAUST
Masz rację, to nie duch w nim, to wszystko tresura.
WAGNER
Pies, co umie wyprawiać różnorodne sztuki,
rozweseli i męża głębokiej nauki.
A ten zda mi się sprytnym losów darem,
możesz go zamianować, mój mistrzu, scholarem.
Wchodzą w bramą miasta.
PRACOWNIA
Faust, Mefistofeles, Duchy.
FAUST
wchodzi z pudlem
Ostały łąki, kwieciste rozłogi
osnute siecią zwycięskiego cienia;
w duszy przeczucia budzą się i trwogi,
pragnienia dobra, ciszy, ukojenia.
Minęły burze, szały, namiętności,
ściele się równa i pogodna droga;
serce me pełne człowieczej miłości
i drugiej, dalszej miłości do Boga!
Ucisz się, piesku! nie skacz po pokoju!
progu nie wąchaj — leżeć! cóż za licho!
tam się za piecem ułóż, śpij w spokoju,
masz tu poduszkę — a teraz sza! cicho!
Gdyśmy się dzisiaj spotkali nad rzeką,
skokami swymi bawiłeś mnie, psino,
więc się odwdzięczyć chcę dobrą opieką,
serdeczną ciebie obdarzam gościną.
Gdy wąska cela zalśni w świec urodzie,
na duszy raźniej, serce z sobą w zgodzie,
myśl się ucisza! budzą się nadzieje,
przyszłość się do nas zaleca i śmieje.
Tęsknota z nagła wyłania z ukrycia
rzeki żywota — ach! i źródło życia.
Nie warcz, psie! nie warcz — twe szczekanie zrzędne
z świętością pieśni we mnie niestrojne i zbędne.
Wszak jeno ludzie, gdy dobra nie widzą
ni piękna — mówią z lenistwem zbyt taniem,
że dobra nie ma, z piękna głośno szydzą.
Tak, co im nie dogadza, zbywają szemraniem.
Chcesz ludzi naśladować upartym szczekaniem?
Już zgasła moja cisza! Niespokojne drżenie
coraz bardziej oddala me zadowolenie;
czemuż zdrój łask tak prędko wysycha,
a mrok i zasępienie z wszystkich kątów czyha?
czym tęsknotę zaświatów w duchu opromienię?
doświadczenie mi mówi: wiarą w objawienie!
a gdzież ją nieskalanie odnajdę i święcie?
w wiecznej księdze żywota: w Nowym Testamencie.
Zanurzę myśli w tę światłość przeczystą
i zaklnę treści słów w mowę ojczystą.
otwiera Biblię, zabiera się do pracy
Więc czytam: „Na początku było Słowo!”
— utknąłem! Dziwną to przemawia mową;
czyż Słowo może wszechświat wyłonić i stworzyć?
Muszę inaczej to przełożyć!
Jeślim dobrze zrozumiał — w brzmieniu tego wątku
jest sens, że jeno Myśl była z początku;
lecz niechże dociekania treści nie zakurczą —
możeż Myśl sama w sobie być wszechtwórczą?
Sprawa jest coraz bardziej mętna i zawiła,
a może na początku była Siła?
Już chcę napisać, a jednak coś broni,
czy się w tym słowie część treści nie trwoni?
Duch mi objawia sens wieków porządku,
już wiem — i piszę oto: Czyn był na początku!
Jeżeli mamy z sobą żyć,
przestań raz wreszcie szczekać, wyć,
towarzysz z ciebie niespokojny;
ciszy wymaga trud mój znojny.
Gościnność nierad cofam; lecz nie w smak widać kąt?
drzwi nie zamknięte — proszę! ktoś z nas wyjść musi stąd!
Lecz cóż to? czy mnie mamią oczy?
czy to złudzenie? czar pomroczy?
cóż to — cóż?
pies nagle urósł wszerz i wzdłuż,
podnosi się i potwornieje!
coś się niesamowicie dzieje!
to już nie pies! z oparów, z chmur —
wyrasta knur!
mordę podnosi przeobrzydłą,
ślepiami toczy jak straszydło.
O, piekielniku, rychło cię pokona
gromkie zaklęcie Kluczem Salomona!!
DUCHY
w korytarzu
Niech każdy czuwa, niech nikt tam nie leci!
Bies się zaplątał w sieci!
Latajcie, czuwajcie, krąg zatoczcie bratni,
póki nie wyjdzie z matni!
Często pomagał, z opresji ratował,
czuwajmy, czuwajmy u ścian i u pował.
FAUST
Najpierw, duchu przeklęty,
wzywam cztery elementy:
salamandry niech płoną,
sylfy łudzą,
undyny toną,
koboldy trudzą.
Ten, co je wzywa, zmusza do posłuchu,
panem jest twoim, nieposłuszny duchu.
Znikaj w płomieniu,
salamandro!
rozpłyń się w zielonym cieniu,
undyno!
zalśnij w komet rozmietleniu,
sylfido!
Spokój zapewnij domowi —
Incubus! Incubus!
Kto zacz — niechaj odpowie!
Więc nie jesteś z ich rodziny?
Leży, patrzy, szczerzy zęby —
więc poza zaklęć ziemskich obręby!
klnę cię w imię ofiar za winy!
Czarci pomiocie,
szczeć ci się zjeża —
klnę cię w imię Nowego Przymierza,
co w glorii złocie
wznosi się z ziemi wzwyż!
klnę cię na krzyż!!
Zaklęty drży i truchleje,
puchnie, wzrasta, olbrzymieje,
całą przestrzeń wypełnia, zakrywa
i w mgle sinej się rozpływa.
Czar zaklęć się pełni i ziszcza —
spod stropu padnij, duchu, do nóg swego mistrza!
Grożę niedaremno!
Spokój w tym domu zagości!
Duchy jasności ze mną!
Nie chciej, bym cię zaklinał w imię potrójnej światłości!
Mgła opada. Spoza pieca wylania się Mefistofeles w postaci wędrownego żaka.
MEFISTOFELES
Po cóż hałasu tyle?
jestem, do stóp się chylę!
FAUST
Więc tuś mi, bracie! Zmiana taka!
miast psa mam wędrownego żaka?
MEFISTOFELES
Pełen atencji sługa twój, mężu uczony —
zmordowałeś mnie setnie — brr! jestem spocony.
FAUST
Jakież twe imię?
MEFISTOFELES
Och, to drobiazg przecie.
Kto jeno do spraw wielkich wyczuwa tęsknotę,
kto słowu moc odbiera światłotwórczą w świecie,
ten dba jeno o głębię, o rzeczy istotę!
FAUST
Lecz w tym wypadku godzi mi się pytać;
istotę można z nazwiska wyczytać
tam, gdzie ono wyraźne — widzi pan dobrodziej,
jak to się mylić, gdy ktoś zwie się złodziej,
Rokita albo Kusy — ? niepotrzebne waśnie;
Więc kim ty jesteś, powiedzieć chciej właśnie.
MEFISTOFELES
Ja jestem częścią owej siły, której władza
pragnie zło zawsze czynić, a dobro sprowadza.
FAUST
Zagadka trudna, zgoła nieczłowiecza!
MEFISTOFELES
Ja jestem duchem, który wciąż zaprzecza!
I mam prawo! bo wszystko, co powstaje,
słusznie się pastwą zatracenia staje;
więc lepiej, żeby nic nie powstawało.
A wszystko to, co wy zbyt śmiało
zowiecie grzechem, złem przeklętem —
moim jest właśnie elementem.
FAUST
Zowiesz się — częścią, a stoisz tu cały!
MEFISTOFELES
Rzekłem! umiej wyciągnąć treść i z prawdy małej:
jeżeli człowiek, jak się często zdarza,
z urojeń siebie za całość uważa —
to jam jest częścią części tej pierwotnej mocy,
z której światło powstało! jam częścią pranocy!
Dumne światło, co mrokom pierwszeństwa zaprzecza,
jest jeno marną złudą, świata nie ulecza,
z ciał spływa, ciała barwi — stąd wnioskować snadnie,
że z rychłym ciał upadkiem i światło przepadnie.
FAUST
Więc znam już ciebie i twe myśli śmiałe!
nie możesz zmóc wielkości — niszczysz to, co małe.
MEFISTOFELES
Lecz skutek jakżeż marny! sam się temu dziwię!
to, do czego odnoszę się tak urągliwie,
ta ziemia, którą ciągle siła moja niszczy,
odradza się uparcie z popiołów i zgliszczy;
zalewam ją falami, burzami obalam,
trzęsieniami nawiedzam, pożogami spalam —
po czasie ląd i morze znów się uspokaja,
i znów się mnoży zwierząt i ludności zgraja;
pogrzebałem ich tyle, zmiażdżyłem do szczętu,
a oni się dźwigają z strasznego zamętu —
krew świeża płynie w żyłach żywa i wszechmożna!
i tak ciągle, tak zawsze, ach! oszaleć można!
Wszystko żyje: powietrze i woda, i ziemia
tysiączne ziarna stwarza, kiełkuje, rozplemia
i bez przerwy, bez wytchnień rodzi, rodzi, rodzi —
czy zima, czyli lato, w posusze, w powodzi.
Gdybym ognia dla siebie chytrze i przytomnie
nie zastrzegł, mistrzu magii, już byłoby po mnie.
FAUST
Tak więc potędze, która wiecznie stwarza,
pięść twa diabelska na próżno wygraża?
Krzyczysz spieniony gniewem — nikt nie słucha głosu,
musisz zmienić proceder, o, synu chaosu!
MEFISTOFELES
Pomyślę o tym! rzecz jutro wyłuszczę,
a teraz pozwól, mistrzu, że cię już opuszczę.
FAUST
Dlaczego mówisz o pozwoleniu?
Poznałem cię — więc przychodź, kiedy chcesz;
tu okno w świetle, a tam drzwi w przycieniu,
jest ostatecznie komin też.
MEFISTOFELES
Wyznać ci muszę! dla mnie zamknięta jest droga
przez ten maleńki znaczek u twojego proga.
FAUST
Pentagram broni? lecz powiedz otwarcie,
jakżeż tu mogłeś wejść, okpiony czarcie?
MEFISTOFELES
Zauważ proszę, widzisz? z jednej strony
trójkąt zbyt krótki — nie daje obrony.
FAUST
Rzeczywiście, przypadek; jest skaza w wykroju,
więc waszeć uwięziony jesteś w mym pokoju?
MEFISTOFELES
Pudel nie zauważył, teraz jest inaczej,
trudno przez próg przekroczyć — diabeł jest w rozpaczy.
FAUST
Jest przecież okno, na cóż ta obawa?
MEFISTOFELES
Diabły i strzygi prawa nie naruszą:
którędy weszły, tędy i wyjść muszą;
to już jest nakaz taki i ustawa.
FAUST
A więc i piekło miewa swoje prawa?
To dobrze! znaczy się: dotrzymujecie słowa,
gdy stanie między wami a nami umowa?
MEFISTOFELES
Bezsprzecznie; przekonasz się! Lecz trudno w tej chwili
załatwić to: jeśli chcesz, byśmy omówili
tę sprawę, przyjdę jutro, rozważym w spokoju,
a teraz już mnie wypuść z twojego pokoju.
FAUST
Toć zostań jeszcze, z wielką przyjemnością
zabawię się dziś plotką lub nowością.
MEFISTOFELES
Niech mnie doktor nie więzi, niechże mnie wyzwoli
wrócę i spełnię chętnie życzenia twej woli.
FAUST
Wszakżem cię nie napędzał w sieci, czarci synku,
kto diabła raz przychwycił, niech go trzyma w ręku.
MEFISTOFELES
A więc trudno! Zostaję! za gościnność w darze
różne sztuki diabelskie chętnie ci pokażę.
FAUST
Owszem! byle twe sztuczki były pełne wdzięku!
MEFISTOFELES
W tej jednej godzinie
więcej się cudów przed tobą rozwinie
niż w latach wielu.
Oto ci, miły przyjacielu,
śpiewy przedziwne wyczaruję,
tęczą obrazów cię osnuję,
woń przerozkoszna cię owionie,
nasycę twoje podniebienie
i tysiąc uczuć wskrzeszę w łonie,
i najpiękniejsze dam marzenie!
Bez przygotowań, zbytnich słów,
do mnie! bywajcie duchy snów!
DUCHY
Znikajcie mroczne sufity,
witajcie jasne błękity!
bez burz i chmur,
niech słońce niesie nadzieję,
gwiazd złotych niech zajaśnieje
rozgrany chór.
Witajcie, niebiańskie syny,
urocze, wdzięczne dziewczyny
zawiedźcie tan.
Oto się barwi i kwieci
uśmiechem i pląsem dzieci
kwiecisty łan.
Wzorzyste, rozwiane szaty
zakryją ziemię i światy
welonem tęcz,
a pod tą zwiewną zasłoną
ciała w uścisku zapłoną
w przycieniu wnętrz.
Skwarni pożądań tęsknotą,
senni doznaną pieszczotą,
zapadli w cień.
Nad chłopcem i nad dziewczyną
pnączami wije aię wino —
rozkoszy dzień!
A oto wino dojrzewa,
źrałością w słońcu omdlewa
na stokach wzgórz —
w uścisku pryska jagoda
i sączy się płynna i młoda
w kryształy kruż.
Wino perlące, pieniste,
ożywcze, chłodne, złociste,
wzbiera po brzeg
i spływa szumiącą strugą
jak rzeka szeroko i długo
w okrężny bieg.
Przez góry, lasy, pól składy,
w wybryzgach skrzącej kaskady
powodzią mknie —
z gór spada, zalewa łęgi,
ogarnia szałem potęgi
noce i dnie.
A ponad winnym zalewem
z uśmiechem, tańcem i śpiewem
nasz wietrzny wir —
płynie, opada, znów wzlata
przez chmury do gwiazd ze świata
w melodii lir.
Ty — góry przelatuj strome,
ty — w rzece ciało łakome
kąp, śpiewaj, chwal!
Wszyscy do życia, radości
wzlatujmy pełni miłości
w gwieździstą dal!!
MEFISTOFELES
Już śpi! zwinęliśmy się gracko, sprawnie —
leży cichutko i zabawnie!
Nie tobie więzić diabła, bracie!!
A teraz jeszcze zaśpiewacie!
odurzcie go, by w tym śpiewaniu
szalał i drżał jak w obłąkaniu.
Lecz trzeba mi ten próg przekroczyć,
— żeby gdzieś szczura zoczyć!
No, nic trudnego, już chroboce,
zaklnę na mroki i na noce!
Ja, władca szczurów, myszy, much,
węży i stonóg — wytęż słuch —
wyjdź z nory, próg ten naznaczony,
oliwą wonną namaszczony,
przegryź! — Już jesteś? do roboty!
zniszcz ten przeklęty znak!
wolność mi niosą te chroboty!
tu jeszcze zatop ząb — o tak!
I już się sytuacja zmienia!
Śpij, Fauście, zdrowo! Do widzenia!
FAUST
budzi się
Więc znowuż jestem oszukany?
Czyż taki sennych marzeń kres?
gdzież ten piekielnik, ten żak szczwany?
snem był snadź diabeł i snem pies!
PRACOWNIA
Faust, Mefistofeles, Uczeń.
FAUST
Ktoś puka! — proszę! — Kogóż wiodą nieba?
MEFISTOFELES
Ja jestem.
FAUST
Proszę.
MEFISTOFELES
Trzykroć prosić trzeba.
FAUST
Proszę!
MEFISTOFELES
O, tak to lubię! Może mi się uda
skaptować ciebie; pragnę, by pierzchła twa nuda,
przeto czerwony wdziałem strój powabny,
złotem bramiony kraj, a wierzch jedwabny;
kogucie pióro lśni na kapeluszu,
przy boku szpada — ot, dla animuszu;
i tobie lepszy ubiór przywdziać radzę —
zawsze to dobrze zgrabnie się przystroić;
odświeżonego, wolnego wprowadzę
w świat — życie poznać musisz i — pobroić.
FAUST
To obojętne! czy z tą, czy z tą szatą
zawsze tak się czuł będę jak więzień za kratą;
za stary do zabawy, a sercem za młody,
by nie mieć pragnień; życie już żadnej osłody
dać mi nie może; jaką? — wszak o każdej dobie
uparty nakaz słyszę — wciąż: odmawiaj sobie!
odmawiaj sobie zawsze — oto śpiew wieczysty —
odmawiaj sobie — schrypłe złe godziny dzwonią!
Przerażenie mnie budzi w ranek chłodny, mglisty,
a oczy zrozpaczone omal że łzy ronią,
bo znów dzień nowy idzie w najzwyklejszym torze,
który spełnić jednego pragnienia nie może,
każde pragnienie, twórczość i wzloty niweczy
i przedrzeźnia koszmarem niemocy człowieczej —
ba, nawet marne poczucie radości
schnie, zanim złudą w sercu mym zagości,
Gdy noc nadchodzi długa — jakżeż dla mnie wroga —
budzi sny, z których rozpacz wyziera i trwoga.
Bóg, co w mym sercu mieszka, wzrusza moje wnętrze,
na zewnątrz jest bezsilny! oto tak się męczę,
a byt mój jest ciężarem po dziś od powicia,
jeno śmierci wyglądam — nienawidzę życia!
MEFISTOFELES
A jednak przed tą śmiercią żyjecie w obawie.
FAUST
Szczęśliwy, kto z wawrzynem w pełnej kona sławie,
szczęśliwy, kogo w tańcu śmierć zdławi, przy winie
albo podczas pieszczoty przy słodkiej dziewczynie!
Obym w chwili zjawienia i w onym zachwycie
przed siłą Ducha ziemi, w słońcu skończył życie!
MEFISTOFELES
A jednak ktoś nie wypił, pamiętam coś mętnie,
trucizny — choć się bawił niejaki czas krużą…
FAUST
Szpiegowaniem się parasz, przyjacielu, chętnie!
MEFISTOFELES
Nie jestem wszechwiedzący, jednakże wiem dużo!
FAUST
Tak — wtedy z ducha straszliwej zamieszki
wyrwał mnie słodki dźwięk — grozę przełamał,
przypomniał kwietne mej młodości ścieżki,
lecz dziś, niestety, widzę, że głos kłamał!
Przeklinam wszystko, co złud wabi tęczą,
a jest li omamieniem i siecią pajęczą!
Przeklinam niebotyczne mniemanie o sobie,
które wznosi nas na to, by zamknąć w żałobie!
Przeklinam złudne zjawy, które zmysły dręczą!
Przeklinam sny o sławie, przeklinam godziny
przemarzone o szczęściu pracy i rodziny!
Przeklęty pieniądz, który wabi na życia urody
lub darzy zapomnieniem sobkowskiej wygody!
Przeklęta własność wszelka — dom, rola i knieja!
Przeklęte wino i miłosna tkliwość!
Przeklęta niechaj będzie wiara mi, nadzieja,
a ponad wszystko przeklęta — cierpliwość!
CHÓR DUCHÓW
niewidoczny
O biada! biada!
Oto się iści
z twej nienawiści
ziemi zagłada!
Świat się rozpada,
świat się zapada!
Gruzy znosimy
w nicość bez miana;
w głos się żalimy:
piękność zszargana.
Wyrzeknij słowo:
stań się, światłości!
Zbuduj na nowo;
w sercu swym światy
i nowe życie
wykrzesz z radości!
i stań na szczycie,
synu światłości,
i zanuć pieśń!
MEFISTOFELES
Oto moi pieśń śpiewają
o radości i o czynie —
jakże mądrze zachwalają!
mówią: niech twój duch wychynie
z samotności, z mroku, z cienia
na dzień nowy — odrodzenia!
Weź rozbrat z troską, która cię wciąż trudzi
i zżera jak sęp! Towarzystwo ludzi,
choćby najgorszych — powie ci wymownie,
żeś jest człowiekiem. Lecz nie bierz dosłownie
tych słów i nie myśl, że zło synów chwalę!
Nie jestem ja ci wielkim panem wcale,
lecz jeśli zechcesz ze mną iść i rady mojej
słuchać — nie będziem namyślać się długo —
zapukamy do zacnych podwoi,
gdzie towarzyszem będę ci i sługą!
FAUST
Będę dłużnikiem twoim wtedy.
MEFISTOFELES
Och, z tym nie będzie wielkiej biedy.
FAUST
Nie! nie, mój panie, diabły to są egoiści —
dla czyichś pięknych oczu nie zrobią nikomu
nic, co by przynieść mogło choć szczyptę korzyści!
Więc warunki! Gość z ciebie niebezpieczny w domu!
MEFISTOFELES
Więc tak: tu będę na rozkazy twoje,
niczym mi będą trudy, prace, znoje,
a gdy się tam spotkamy — za tą wielką bramą —
uczynisz dla mnie, doktorze, to samo.
FAUST
To „tam” mnie nie obchodzi dużo,
to są utopie i drobiazgi.
„Tu” niech mi siły twoje służą,
a potem — rozbij ziemię w drzazgi
lub niech się w inny glob przemienia!
Tu na tej ziemi me radości,
tu pod tym słońcem me cierpienia;
gdy już rzucone będą kości,
gdy się rozstanę z nią — co potem,
to nie jest dla mnie już kłopotem!
Czy się tam kocha, nienawidzi,
chwali, opiewa, gani, szydzi —
wszystko mi jedno — nawet to,
czy górą dobro tam, czy zło.
MEFISTOFELES
Więc doskonale! a więc naprzód — śmiało!
Ja wszelkich starań sumiennie dołożę;
zobowiązanie jeno daj, a stworzę
marzeniom twoim tak cudowne ciało,
jakiego ludzkie oko nie widziało!
FAUST
Cóż ty mi, biedny biesie, możesz dać?
czyż kiedykolwiek twoja brać
przez długich wieków ciąg niemały
mogła zrozumieć te zapały,
które w człowieczych piersiach płoną
i ogniem rozpalają łono?
masz jadła, które gorczycą
są jeno, które nie sycą,
masz złoto, które w ręce człowieka,
jak żywe srebro przecieka,
gry, które zgubę przynoszą,
dziewczynki, co się nie płoszą,
lecz owszem pieszczą z ochotą
mnie albo ciebie — za złoto,
sławę, która jak meteor właśnie
zabłyśnie, zalśni i zgaśnie!
Pokaż mi owoc, co gnije przed owocobraniem,
i drzewo, i codziennie świeże liście na niem!
MEFISTOFELES
Twoje żądania wcale nie są duże
tymi skarbami zawsze chętnie służę.
Lecz zanim, przyjacielu, służba ma się zacznie,
chodźmy cośkolwiek wypić i najeść się smacznie.
FAUST
Jeżeli ukojony leniwie na łoże,
pochlebstwami skuszony, do snu się ułożę,
jeżeli mnie pociągnie w swe sidła użycie,
jeśli mnie podejść zdołasz kłamliwie i skrycie —
twój będę na wieczystą radość lub udrękę
— jeżeli chcesz — to zakład.
MEFISTOFELES
Zakład!
FAUST
Ręka w rękę!
Jeśli przed jaką złudą myśli moje klękną
i powiedzą: trwaj chwilo! chwilo, jesteś piękną!
wtedy twój będę i weź mnie w niewolę
na jakąkolwiek, najstraszliwszą dolę:
Niech mojej śmierci wybije godzina,
zegar niech stanie, wskazówki opadną,
a ja i moja wina
pójdziemy na dno!
MEFISTOFELES
Rozważ to dobrze! bo ja nie zapomnę!
FAUST
Prawo w twej ręce! czucia me przytomne,
jeśli z zakładu z złym wyjdę zarobkiem,
to wszystko jedno, czyim być parobkiem.
MEFISTOFELES
Już dziś przy uczcie spełnię powinności
mnie przynależne jako twemu słudze;
wpierw tylko dla porządku, no — i dla pewności
o podpis proszę, przepraszam, że trudzę.
FAUST
Ach, cyrografu żądasz, pedancie, z uporem!
nigdyś nie spotkał człowieka z honorem?
Czyż nie wystarczą ci rzeczone słowa,
których treść klęskę na wieczność zachowa?
Przez świat mkną szaleństw wzburzone strumienie,
a nieruchomo trwać ma przyrzeczenie?
Lecz obłęd ten głęboko snadź wrósł w serca nasze,
więc go rozumowaniem żadnym nie wystraszę —
przeciwnie — stwierdzam: kto dotrzyma wiary,
szczęśliw jest i żadnej nie lęka ofiary.
Ale pergamin, świat liter, pieczęci —
zmorą dla wszystkich, nikogo nie nęci;
słowo zamiera w piórze — wtedy panowanie
jedynie już przy wosku i skórze zostanie.
Czegóż, zły duchu, chcesz? — mów! spiżem czy marmurem
mam cię obdarzyć? pisać czym — dłutem czy piórem?
MEFISTOFELES
Ach, gorączkujesz się, przesadzasz, mój kochany!
wystarczy karteluszek — byle krwią podpisany.
FAUST
Śmieszne to nieco — lecz żądasz, więc zrobię.
MEFISTOFELES
Krew ma specjalne właściwości w sobie.
FAUST
Bądź bez obawy! Niech się waść nie zżyma!
Co Faust przyrzeka, to święcie dotrzyma.
Zresztą — pychą się wzniosłem do duchów ogromu,
duchy mnie odepchnęły — spadłem do poziomu
twojego bractwa! Przyroda zamknięta,
myśli moje spłoszone, obmierzła mi wiedza;
więc spraw, niechaj się zmysłów szał rozpęta,
niechaj użycie żądze me wyprzedza;
czego zapragnę — niech się zaraz stanie,
rzućmy się w przelot czasu i w zdarzeń otchłanie;
tam niechaj znajdę, od mąk do zachwytu,
powodzenia, zawody przeplatane wciąż
i tak uzyskam potwierdzenie bytu,
bo jeno w walce czyn swój stwierdza mąż.
MEFISTOFELES
Żadnych w tej kwestii tobie nie wyznaczam granic,
używaj gdzie i czego chcesz — nie zważaj na nic.
Pij pełnym haustem uciechy, a śmiele!
garściami rozkosz bierz — nie mędrkuj wiele.
FAUST
To nie o radość chodzi! całe moje życie
przetopić chcę na obłęd jeno i użycie;
niechaj udziałem moim będą i cierpienia,
i zazdrość, miłość, nienawiść, strapienia.
Serce wzgardziło wiedzą — i oto ku męce
całego człowieczeństwa wyciągam me ręce
i duchem chcę ogarnąć głębie i niziny,
przejąć w siebie radości ludzkie i przewiny;
rozdać siebie, a jaźń swą stopić z jaźnią ziemi —
być człowiekiem wśród ludzi — runąć razem z niemi!
MEFISTOFELES
Wierzaj mi, znam się na tym, od wieków tysiąca
param się tym poznaniem, które myśli zmąca,
za kwaśne i niestrawne to ciasto dla ludzi —
całość sam Bóg ogarnia i On się nią trudzi.
Dla niego światłość wieczna, dla nas mrok nieznany,
dla was się dnie i noce mienią na przemiany.
FAUST
Jednak ja chcę!
MEFISTOFELES
A jam twój sługa —
lecz życie krótkie — sztuka długa —
mniemam i tak sumuję, że to
trzeba by zawrzeć pakt z poetą;
niechby się nieco namozolił
i sięgnął mocno do natchnienia,
i w tobie bezmiar cnót zespolił:
odwagę lwa, rączość jelenia,
włoską ognistość, ład północy;
niechby wziął chytrość do pomocy
i wielkoduszność — plan rozważył
z precyzją i umiejętnością
i postać swą obdarzył
młodzieńczą porywczością;
chciałbym w tym poemacie lubować się panem
i nazwać mikrokosma przynależnym mianem.
FAUST
Czymże ja jestem? niczym! — w żądzach myśl się trwoni,
a rząd dusz upragniony wymyka się z dłoni.
MEFISTOFELES
Jesteś, czym jesteś! Wdziej na swoją głowę
niebotyczną perukę, na nogi koturny —
nie będziesz przez to bardziej wyniosły ni górny.
FAUST
Czuję, że siły nie powstają nowe,
na próżno wziąłem w siebie cały ducha przepych —
tyle mój wzrok ogarnia, ile oczy ślepych,
a nieskończoność zawsze jednako daleka.
MEFISTOFELES
Na wszystko trzeba spojrzeć przez pryzmat człowieka —
trzeba się mądrze brać — nie czas żałować,
gdy się już życiem serce nie może radować!
do diaska! mówisz: ręce i nogi, i głowa,
i wszystkie części ciała są moje, li-moje —
więc ci i rozum, i myśl każe zdrowa
funkcje tych członków też uznać za swoje!
Gdy kupię ogrów sześć — czyjeż ich nogi?
moje! — to ja ubijam kopytami drogi!
Więc porzuć medytację, w bystre życia fale
skocz z śmiechem i weselem, żwawo i zuchwale.
Śledziennik jak wół głupi po lasach się błąka,
nie wie, że o dwa kroki rośnie smaczna łąka.
FAUST
Więc cóż?
MEFISTOFELES
Pójdziemy! w życie damy nura!
wszak ta komnata twoja straszliwie ponura;
to zowiesz życiem, tak się z uczniami mozolić
i groch o ścianę rzucać, i bez mydła golić?
to potrafią koledzy twoi jeszcze lepiej,
boć prawdę i tak skryjesz, więc uczniów nie skrzepi;
właśnie idzie tu jeden.
FAUST
Nie przyjmę w tej chwili.
MEFISTOFELES
Żal mi chłopca; niechże mój dowcip się wysili —
czeka długo; wiesz, Fauście — daj no mi swą togę
i beret, dobrze? wszakże zastąpić cię mogę.
Świetna zabawa! Strój ten z przyjemnością kładę,
kwadransik krótki — potem hop — na eskapadę!
Faust wychodzi.
MEFISTOFELES
w stroju Fausta
O tak! Pogardzaj wiedzą i rozumem,
które jedyną człowieka są mocą;
niech ci kłamstw duchy wielobarwnym tłumem
szałami złudy w oczach zamigocą!
mój jesteś, Fauście! Duch twój, którym losy
szczodrze cię obdarzyły w wieczystym dążeniu
mierzył uparcie, gwałtownie w niebiosy
i leciał w słońce --- i zetlał w płomieniu.
Teraz cię, druhu, po bagnach wywłóczę,
w niezwyciężone pogrążę cię cienie,
tysiąca złudzeń i sromów nauczę,
aż cię ogarnie szał, zawiść i drżenie.
Nienasycony! spragnionymi usty
pić zechcesz z czary ułudnej i pustej!
Gdybyś był diabłu nie zaprzedał duszy
i tak byś zginął w zwątpień swych katuszy.
Wchodzi Uczeń.
UCZEŃ
Niedawno tu przybyłem; wraz kieruję kroki,
mistrzu sławny, do ciebie, pełen czci głębokiej.
MEFISTOFELES
Za uprzejmość, młodzieńcze, serdecznie dziękuję,
jam nie lepszy od wielu; szczerze się raduję
uznaniem; cóż cię tu sprowadza, chłopcze, do mnie?
UCZEŃ
Pod twą opiekę pragnę dostać się ogromnie,
odwagi dużo mam i jakieś grosze,
a najwięcej młodości; matka się po trosze
gniewała — „nie” mówiła wciąż, wreszcie przystała
widząc, jak dusza moja żądzą wiedzy pała.
MEFISTOFELES
Tutaj jest dla cię miejsce wymarzone.
UCZEŃ
Mówiąc otwarcie — uciekłbym już chętnie;
te stare mury pleśnią obleczone,
ta cela na mnie patrząca niechętnie,
ani zieleni, kwiatów, ani drzewa,
sale posępne pełne złowrogiego cienia —
umysł się trwoży i serce omdlewa.
MEFISTOFELES
To kwestia przyzwyczajenia.
Toć i dziecię z początku pierś chwyta niechętnie,
a potem od niej oderwać je trudno —
tak i z piersiami wiedzy — najpierw nieco smętnie,
a potem już rozkosznie, choć zdało się nudno.
UCZEŃ
Radosne mam do wiedzy wielkiej powołanie,
lecz jakżeż dotrę do niej — oto jest pytanie?
MEFISTOFELES
Ale, ale, odpowiedz za świeżej pamięci,
który fakultet ciągnie cię i nęci?
UCZEŃ
Nie umiem się uporać z myślami swojemi —
chciałbym wiedzieć to wszystko, co jest tu na ziemi
i tam na niebie; pojąć w pełni, co się mieści
w słów tych: — przyroda, wiedza — nieznanej mi treści.
MEFISTOFELES
To trop właściwy; owszem, lecz rzecz najważniejsza
pamiętać, że rozrywka pęd wiedzy pomniejsza.
UCZEŃ
Duszę i ciało chcę poświęcić,
choć wyznam tobie, mistrzu, śmiele,
że przecież zawsze będzie nęcić
swoboda — chociażby w niedzielę.
MEFISTOFELES
Porządek cię nauczy wyzyskać stokrotnie
czas, który mija szybko, mija bezpowrotnie;
przeto logika ciebie, drogi przyjacielu,
najniezawodniej przywiedzie do celu;
tresura ducha doskonała,
opanowanie myśli, ciała,
uczuć statecznych uczy też;
nie będziesz błąkał się wzdłuż, wszerz,
jak te ogniki zwiewne w bagnie;
logika wolę twoją nagnie —
co ci się zdało niezłożone
i proste — będzie obliczone
w tempie mniej więcej: raz, dwa, trzy;
bo to z myślami jak z przędziwem:
stąpnięcie jedno — aż z podziwem
patrzysz — cała osnowa w ruchu!
czółenko biega tam, z powrotem,
lecz jak, lecz skąd — nic nie wiesz o tem —
aż tu filozof ci objaśni,
że nie ma nic w tym zgoła z baśni,
bo pierwsze tak i drugie tak,
dlatego trzecie i czwarte tak,
a gdyby pierwsze z drugim skrewiło,
to by trzeciego z czwartym nie było;
naukę taką uczeń w ucznia chwali,
dziw, że tkaczami jednak nie zostali.
Lecz mniejsza z tym!
Rzecz w tym: kto wiedzy pragnie sprostać,
musi się najpierw z duchem rozstać,
a wtedy złowi treść w zawiązku —
niestety! bez dusznego związku.
Owładnięcie przyrodą nauka w tym widzi,
co prawda, mówiąc tak, sama z siebie szydzi!
UCZEŃ
Nie bardzo jasne są dla mnie te słowa.
MEFISTOFELES
Zawsze się trudną wydaje myśl nowa;
rubryk nauczysz się wnet należycie,
kiedy sklasyfikujesz naukę i życie.
UCZEŃ
Do cna zgłupiałem — toż to straszna praca —
koło się młyńskie w mej głowie obraca.
MEFISTOFELES
Jeśli się skłaniasz ku dalszym wynikom,
musisz się zająć i metafizyką;
tu dotrzesz łacno do głębokich treści;
wszystko, co w ludzkim mózgu się nie mieści,
co trochę mgliste, trochę osobliwe —
na wszystko znajdziesz nazwanie właściwe.
Lecz przede wszystkim uczeń nowy
musi być pilny i obowiązkowy;
pięć godzin dziennie, punktualność, praca —
oto, co kształci, uczy i popłaca:
przygotować się w domu, lekcję ogarnąć pamięcią,
by tym łatwiej ku szkolnym zbliżyć się pojęciom,
poznać, że to, co mówi profesorska władza,
jota się w jotę z twoją książką zgadza;
a co dyktować będą — niech twa ręka kryśli,
jakby to sam Duch święty dyktował swe myśli.
UCZEŃ
O tym mi, mistrzu, nie mów, z tym z góry się liczę,
czarne na białym — to są właściwe zdobycze.
MEFISTOFELES
Jakiż fakultet waść obierze?
UCZEŃ
Prawo mnie nie pociąga — mówię szczerze.
MEFISTOFELES
I nie dziwię się, szczerość odpłacę szczerością:
prawo się jak zaraza wlecze za ludzkością
i z pokolenia w pokolenia
ustawa idzie za ustawą,
a nic się przecież nie zmienia:
rozum staje się głupstwem, dobrodziejstwo klęską,
bezprawiom toruje prawo
drogę zwycięską;
ty brzemię to dziedziczysz — rozpacz ciebie chwyta —
bo o prawo, niestety, nikt nigdy nie pyta.
UCZEŃ
Wzmógł się wstręt mój! Szczęśliwy, komu wskażesz drogi!
Prawie że w myślach skłaniam się ku teologii.
MEFISTOFELES
Nie chciałbym ciebie w błąd wprowadzać,
a trudno mi doradzać;
błędne tu drogi, mętne cele,
skrytej trucizny bardzo wiele,
której od lekarstw odróżnić nie można!
W tej wiedzy bardzo trza z ostrożna!
Rada: jednego słuchać, wierzyć jego słowu
i zaufać mistrzowi ślepo, bez zwątpienia,
wtedy na pewno z mętnego połowu
wyłowisz słowo, co się w pewność zmienia.
UCZEŃ
Lecz przecież słowo wyraża pojęcie?
MEFISTOFELES
Tak! naturalnie! lecz prawdy tej święcie
przestrzegać nie potrzeba; słowo znakomicie
zastępuje pojęcie; można nim szermować,
nim walczyć i zwyciężać, nim system budować!
w słowo wierzyć to czystość sumienia;
pojęcie zmienia się — słowo nie zmienia!
UCZEŃ
Tyle pytań ciśnie się do głowy,
nie wyczerpałbym ich w tej godzinie;
więc jedno tylko najkrótszymi słowy:
pouczcie mnie, co sądzić mam o medycynie.
Trzy lata — czasu mało —
a wszystko by się wiedzieć chciało;
drogowskaz jakiś, jakaś rada,
a wszystko jaśniej się układa.
MEFISTOFELES
do siebie
Już mam po uszy uczonej maniery!
dość, mości diable, bądź no teraz szczery!
głośno
O! medycynę ogarniesz z łatwością,
trza jeno poznać świat, rozmaitość dróg,
a potem, potem skumasz się z nicością,
bo, widzisz, tak woli Bóg.
A to bałamucenie naukowe
— panie Macieju — wciąż dokoła —
po prawdzie nie jest zbytnio zdrowe,
każdy wie tyle, ile pojąć zdoła;
ten jeno dufność pokłaść może w sile,
kto umie dobrze wykorzystać chwilę.
A tyś młodzieńcze, chłop na schwał,
do przygód zęby ci się szczerzą,
byłeś ty jeno wiarę w siebie miał,
a wszyscy ci uwierzą.
Lecz przede wszystkim kaptować kobiety!
przy czym ta wiedza będzie nie od rzeczy,
że to ich „ach” i „och”, „niestety” —
jednym lekarstwem skutecznie się leczy.
Naucz się gędzić mową wdzięczną, ładną,
a już ci one same w potrzask wpadną.
Musisz przekonać je o swej wielkości;
zanim się jedna czy druga ośmieli,
już tam dotarłeś do sedna miłości
bez straty czasu i bez ceregieli.
Tak trzeba umieć drogę sobie skracać.
Gdzie inni lata zabiegają marnie,
tam twoja ręka zdoła puls wymacać,
a potem zwinnie w pasie ją ogarnie,
do piersi przygnie — przekona się z bliska,
czy biódr sznurówka zbytnio nie uciska.
UCZEŃ
Ze zrozumieniem słowa twoje chłonę.
MEFISTOFELES
Mój drogi przyjacielu — teoria jest szara,
a złote drzewo życia wiecznie jest zielone.
UCZEŃ
Przysięgam, mistrzu — wielka we mnie wiara,
że sprostam wiedzy, i bardzo cię proszę,
pozwól, że kiedyś znów się tutaj zgłoszę.
MEFISTOFELES
Co tylko będę mógł, uczynię chętnie.
UCZEŃ
Jakoś mi odejść stąd byłoby smętnie
bez upominku tej chwili! Racz, panie,
do pamiętnika wpisać choćby krótkie zdanie.
MEFISTOFELES
Z radością.
Pisze — oddaje pamiętnik.
UCZEŃ
czyta
„Będziecie jako bogowie, wiedząc dobre i złe.”
Z oznakami czci wychodzi.
MEFISTOFELES
Wierz w to i przysłowie i skłaniaj na podszept węża swe ucho,
a już z twym podobieństwem do Boga będzie bardzo krucho!
Faust wchodzi.
FAUST
Więc dokąd wreszcie wyruszamy?
MEFISTOFELES
Byle się woli stało zadość!
Mały i wielki świat poznamy;.
a cóż za korzyść! cóż za radość
z tej wielobarwnej panoramy!
FAUST
Z poważną brodą nie do pary
będzie ta lekkość życia, mniemam,
na płochość jestem już za stary,
swobody odpowiedniej nie mam;
zawsze się czułem taki mały
wobec każdego i nieśmiały.
MEFISTOFELES
Mój przyjacielu — nie dziw! tak z początku bywa.
Trzeba mieć dufność w siebie — tym się świat zdobywa.
FAUST
Więc w drogę! a gdzież służba, konie?
MEFISTOFELES
To fraszka! Oto płaszcz rozwinę
i polecimy w wietrzne tonie!
Góry i chmury w locie minę!
Zamiast rumaków — wiew ognisty,
miast drogi ziemskiej — lot strzelisty!
To wszystko ostaw, niech w użycie
Faust wolny leci! — w nowe życie!!
W PIWNICY AUERBACHA
Faust, Mefistofeles, Frosz, Brandem Zybel, Allmajer.
Pijatyka wesołego bractwa.
FROSZ
Cóż, nikt nie pije? do diaska! wesoło!
ponure gęby zasiadły wokoło —
siedzą jak kukły słomiane, gnijące,
gdzież się podziały dowcipy gorące?!
BRANDER
Sam krewisz, bratku, pieśni nie zanucisz
i swego świństwa do świństw nie dorzucisz!
FROSZ
wylewa mu kubek wina na głowę:
Masz za to!
BRANDER
Świntuchu!
FROSZ
Chciałeś, a teraz wyzywasz, mój zuchu!
ZYBEL
Za drzwi, kto się kłóci!
Pić, bracia, i śpiewać — kiep ten, co się smuci!
Za mną, chłopcy! dalej żywo!
ALTMAJER
Jak ten się ruszy,
to koniec! dajcie waty, bo mi pękną uszy!
ZYBEL
Dalejże za mną! Echo od powały
powiększy głos stokrotnie — będzie śpiew wspaniały!
FROSZ
Kto się gorszy, niech siedzi cicho w swoim kątku
albo niech się wynosi! Trarallaralla la…
ALTMAJER
Traralla rallla — la!
FROSZ
Więc gardła w porządku!
śpiewa
Kochane, święte państwo rzymskie,
jak to się jeszcze trzyma…
BRANDER
Szkaradna polityczna pieśń!
Bogu codziennie dzięki składam rano,
że mnie na władcę państw nie powołano:
wielkim zaiste jest to nieba darem,
nie być kanclerzem ani też cezarem.
Lecz władza musi być! druhowie mili.
wybierajmy przeora z tych, co dużo pili.
FROSZ
śpiewa
Słowiczku, leć i mej kochance
zaśpiewaj słodkie, czułe stance.
ZYBEL
Wara mi o kochankach! Dość tego śpiewania!
FROSZ
Całusa miłej posłać ten drab mi zabrania!
śpiewa
Otwórz dźwierka! noc cichutka —
otwórz dźwierka! nocka krótka —
zamknij dźwierka! ranek już…
ZYBEL
O, śpiewaj, śpiewaj, sław i chwal,
a wy słuchajcie radzi —
dawno już minął — cóż tam! żal —
zdradziła mnie i ciebie zdradzi!
Niech ją tam, psiamać, strzyga pieści
na dróg rozstaju u figury
lub stary cap spod Łysej Góry
niech ją wytryka, co się zmieści!
Dla jej pieszczoty i miłości
szkoda chłopaka z krwi i kości,
więc daj ty spokój takiej śpiewce,
chodź ze mną okna wybić dziewce!
BRANDER
uderza w stół
Uwaga! Baczność! Przyznajcie — znam ja życie!
Biedzą się zakochani — chmurno!
Trzeba im pieśń zaśpiewać jurną,
skomponowaną należycie;
a żem to majster jest w tej sprawie,
więc — hola! pomagać zabawie!
Piosenka będzie całkiem nowa
— refrenu powtarzajcie słowa!
śpiewa
W piwnicy starej szczur raz żył,
a miał tam walne jadło,
więc jak sam Luter zdrowo tył,
brzuch mu porastał w sadło:
Kucharka go otruła trutką,
oj, cierpiał, cierpiał i niekrótko.
jakby go miłość sparła.
CHÓR
gromko
Jakby go miłość sparła.
BRANDER
Szczur się z boleści kurczył, wił,
skarżyć się nie miał komu:
z każdej kałuży wodę pił,
gryzł, skrobał w całym domu,
biegał po sieni i po dachu,
wściekł się z boleści i ze strachu,
jakby go miłość sparła.
CHÓR
Jakby go miłość sparła.
BRANDER
W tej trwodze wskoczył w jasny dzień!
do kuchni — ziemię drapał —
kolo nalepy padł — wśród drżeń
ostatkiem siły sapał.
A śmiech wytrząsa brzuch kucharce:
„Oj, na ostatniej gwiżdżesz szparce,
jakby cię miłość sparła!”
CHÓR
Jakby cię miłość sparła!
ZYBEL
Jak się raduje głupia młódź
przy śpiewce i przy fasce!
Wielka mi sprawa — szczury truć!
BRANDER
U ciebie szczury w łasce!
ALTMAJER
Pasibrzuch! Patrzcie! Łysa pała!
wzrusza ją, wiecie, męczeństwo,
bo w wzdętym szczurze uwidziała
do siebie znaczne podobieństwo.
Faust i Mefistofeles wchodzą.
MEFISTOFELES
Więc przede wszystkim cię wprowadzę
w bractwo, gdzie śmiechu wiele —
w wesołej żyją, szczęsnej bladze
codziennie, jak w niedzielę.
Kręcą się w tle zadowolonem
jak młode koty za ogonem,
gwiżdżą na smutek i na biedę,
dopóki mogą pić na kredę!
BRANDER
To widać muszą być podróżni,
dziwaczny strój ich od nas różni;
dopiero co przybyli.
FROSZ
A rzeczywiście! — moi mili,
wiwat nasz gród! — tu świat się budzi —
nasz gród jak Paryż kształci ludzi.
ZYBEL
Jak myślisz — kto to może być?
FROSZ
Ostaw to mnie! zaczniemy pić,
już ja podszewkę z nich wypruję!
Coś mi się nazbyt dworsko niosą
i spoglądają na nas koso —
już w lot ich spenetruję!
BRANDER
Zakład! Targowi to krzykacze.
ALTMAJER
Może.
FROSZ
Już ja ich przeinaczę!
MEFISTOFELES
do Fausta
Diabeł tuż, tuż przy ich kołnierzu —
nie wiedzą nic, że są w więcierzu!
FAUST
Witamy!
ZYBEL
Wzajem!
cicho, obserwując Mefistofelesa
O, la Boga!
Toćże ten drugi kuternoga!
MEFISTOFELES
Wolno się przysiąść? Widzę napój podły,
ale kompanii zacnej nie brak —
więc korzystamy, gdy nas tu drogi przywiodły.
ALTMAJER
Wybredny widać ma pan smak.
FROSZ
Tak ostro waszeć prosto z mostu kropi,
pewnoś dziś popił z Filipem z Konopi?
MEFISTOFELES
z ukłonem w stronę Frosza
Nie dzisiaj! przed kilkoma dniami
widzieliśmy go — właśnie szedł w te strony,
mówił, że chce się spotkać z kuzynami,
i wam posyła ukłony.
ALTMAJER
cicho
Ależ się odciął!
ZYBEL
Szczwaniak tęgi!
FROSZ
Już ja przyciągnę mu popręgi!
MEFISTOFELES
Weszliśmy — słyszym: kipi życie
i śpiew przeplata się z uciechą —
zapewne głos tu znakomicie
odbija sklepień gromkie echo!
FROSZ
A pan wirtuoz?
MEFISTOFELES
Ach, mój panie miły,
ochota byłaby — za słabe siły!
ALTMAJER
Zaśpiewaj wasze!
MEFISTOFELES
Jeśli trzeba —
ZYBEL
Byleby nowość! Nic nam z pleśni!
MEFISTOFELES
Spod hiszpańskiego idziem nieba,
z krainy wina i pieśni.
śpiewa
Był król — tak się zaczyna
ta pieśń o wielkiej pchle —
FROSZ
O pchle! słyszycie, bracia? — to dobrze, wasza mość,
pchła, nie pchła, zawsze gość!
MEFISTOFELES
śpiewa
Był król — tak się zaczyna
ta pieśń o wielkiej pchle —
kochał ją król jak syna,
więc raz po krawca śle:
„Ubierz ją, krawcze, modnie,
ciasno dopinaj spodnie!”
BRANDER
„Ale uważaj, krawcze, świetnie,
bo jak się raz materia przetnie,
to już nie pora na poprawki,
a trudno w spodnie wstawiać skrawki!”
MEFISTOFELES
W jedwabiu, w aksamicie
chodziła pchła jak pan,
szat jej zazdrościł skrycie
obłudny dworski klan,
i tego dnia wieczorem
została komandorem,
a siostry jej bez sporu
były damami dworu.
I zaraz łaskę ową
dwór na swej skórze czuł:
służącą i królową
pchli motłoch gryzł i kłuł;
więc drapią się z ostrożna,
bo zabić pchły — nie można!
Lecz nam nikt nie zabroni,
ukłuje pchła — to po niej!
CHÓR
z werwą
Lecz nam nikt nie zabroni,
ukłuje pchła — to po niej!
FROSZ
Brawo! a niech cię las ogarnie!
ZYBEL
Tak każda pchła niech ginie marnie!
BRANDER
A na paznokieć z tą gadziną!
ALTMAJER
Niech żyje wolność! wiwat wino!
MEFISTOFELES
I ja bym chętnie wypił za zdrowie wolności —
cóż, kiedy wasza lura pobudza do mdłości!
ZYBEL
Skończ już z tą pustą gadaniną!
MEFISTOFELES
Gdyby gospodarz nie źlił się i nie oponował,
chętnie bym arcymiłych gości
winem z mych piwnic poczęstował.
ZYBEL
Dawać! już ja to załagodzę.
FROSZ
Jeno nam pełną dajcie, nie minie was pochwała,
byle szklenica wasza nie była nazbyt mała,
bo jeśli mamy być sędziami,
musimy popić srodze!
ALTMAJER
cicho
Zapewne reńskich winnic są właścicielami.
MEFISTOFELES
Macie świderek?
BRANDER
A cóż z tego będzie?
Czy beczki macie tam za drzwiami?
ALTMAJER
Tu jest kosz gospodarza z narzędziami.
MEFISTOFELES
bierze świderek — do Frosza
Jakież dobrodziej preferuje?
FROSZ
Jak to, różnego macie znaku?
MEFISTOFELES
Każdy wybiera wedle smaku.
ALTMAJER
do Frosza
Oho, już wargi oblizuje.
FROSZ
Ano, mam wybrać, w pierwszym zawsze rzędzie
stawiam rodzime — więc niech reńskie będzie!
MEFISTOFELES
wierci otwór na kraju stołu przed Froszem
Niech z wosku korki zrobi, kto tam umie!
ALTMAJER
Kuglarskie sztuczki — aha! już rozumiem!
MEFISTOFELES
do Brandera
A pan?
BRANDER
Ano, niech szampan bieży,
byle musował, jak należy.
Mefistofeles wierci — ktoś ulepił z wosku korki — zatyka.
BRANDER
Ja się do obcej udam ziemi,
gusta się nasze rozminą,
precz z chorobami francuskiemi,
lecz lubię francuskie wino.
ZYBEL
gdy się Mefistofeles doń zbliża
Niech sobie kwaśne pije zgraja,
mnie pan słodkiego niech natoczy.
MEFISTOFELES
wierci
Więc dam ci dziś tokaja.
ALTMAJER
Spójrz no mi, panie, prosto w oczy,
najoczywiściej nas nabierasz!
MEFISTOFELES
Dalipan — gdzieżbym się odważył
z panami? źle bym wyszedł na tem!
Pozwól, bym dalej gospodarzył —
— a zatem?
ALTMAJER
Byle raz-dwa, cóż bym się swarzył!
Przed wszystkimi już wywiercone otwory i zatkane.
MEFISTOFELES
z gestami dziwacznymi
Winogrona rodzi winna macica,
rogi na łbie ma kozica,
krzewy drzewieją, wino się słodzi,
drewniany stół też wino rodzi;
wszędzie jest tajemnica — świat ciemna pieczara —
by cud się stał, potrzebna jest wiara!
Wyciągać korki — używajcie!
WSZYSCY
wyciągają korki; tryska wino, chwytają za szklanki
Cud! wino tryska — szklenic dajcie!
MEFISTOFELES
Ostrożnie! pijcie — lecz nie rozlewajcie!
Piją po raz drugi.
WSZYSCY
śpiewają
Ach, jak nam dobrze się powodzi,
jak świni, gdy po błocie brodzi!
MEFISTOFELES
Lubię niefrasobliwość i humor u ludzi.
FAUST
Odszedłbym z wielką stąd ochotą!
MEFISTOFELES
Zaczekaj chwilę — zwierzęcość się zbudzi
i całą zawładnie hołotą.
ZYBEL
pije nieostrożnie; wino wylewa się na ziemię, wystrzelają płomienie
Ratunku! Ogień! Piekieł progi!
MEFISTOFELES
zażegnuje płomień
Uspokój się, żywiole drogi!
do kompanii
Tym razem ogień był czyścowy tylko.
ZYBEL
Cóż to? straszycie? weszliście przed chwilką
i taki zamęt?! Popamiętasz, bratku!
FROSZ
Nie radzę ci próbować drugi raz tej sztuczki!
ALTMAJER
Ja radzę obić draba na ostatku!
ZYBEL
Już tu poznali twoje diable kruczki —
nie nas na hokus-pokus brać!
MEFISTOFELES
Niech no nie dudni winna kadź!
ZYBEL
Psiamać! Brakuje ci nauczki!
BRANDER
Bracia! Kto w Boga wierzy — prać!
ALTMAJER
wyciąga korek ze stołu — wystrzela płomień
Płonę! Goreję!
ZYBEL
Czarodzieje!
Nacieraj! naprzód! niech się, co chce, dzieje!
Wyciągają noże — nacierają na Mefistofelesa.
MEFISTOFELES
z gestami poważnymi
Fałszywy obraz, słowa zmylone
odmienią umysł, przestrzeń i stronę —
bądźcie tu i tam.
Przystają zdumieni — przypatrują się sobie.
ALTMAJER
Gdzież jestem? jakiż cudny kraj!
FROSZ
Winnice!
ZYBEL
Grona! chcę tam iść!
BRANDER
Oto polany chłodny skraj —
Jaki krzew! jaka kiść!
Chwyta Zybla za nos, inni też się już za nosy wodzą, podnoszą noże.
MEFISTOFELES
jak poprzednio
Mamidło! ustąp na diabła głos —
tym żartem darzę was w podzięce!
Znika wraz z Faustem. Bractwo odskakuje od siebie.
ZYBEL
Cóż to?
ALTMAJER
Jak? co?
FROSZ
Czy to twój nos?
BRANDER
do Zybla
Czy to twój nos w mej ręce?
ALTMAJER
Ognisty prąd po żyłach mych szaleje
Podajcie krzesło — mdleję!
FROSZ
Powiedzcie mi — cóż to się stało?
ZYBEL
Dawać hultaja! z duszą i z ciałem!
nie wyjdzie z rąk mych cało!
ALTMAJER
Na własne oczy go widziałem —
na beczce dunął drzwiami;
a nogi mam jak ołowiane!
zwraca się ku stołowi
Czy też ostało wino z nami?
ZYBEL
Oszustwo! mamidła nieznane!
FROSZ
Wszak piłem wino — czy to złuda?
BRANDER
A winogrona niesłychane?
ALTMAJER
Jak tu nie wierzyć w cuda!
U CZAROWNICY
Faust, Mefistofeles; Kocur-Koczkodan, Kotka-Koczkodan, Młode koczkodany; Czarownica. Na niskim palenisku stoi wielki kocioł; w unoszącym się znad ognia dymie jawią się rozmaite postacie. Kotka-Koczkodan kuca koło kotła, daje baczenie na wrzątek; Kocur z młodymi stoi z boku; nagrzewa się. ściany i powała upstrzone dziwacznymi, czarodziejskimi przyrządami.
FAUST
Ohydne są te sztuczki czarnoksięskie!
i ty mi każesz wierzyć, że tą drogą
szaleństw — wrócą się moje lata męskie?
że gusła babskie odmłodzić mnie mogą?
że miksturami, które wiedźma warzy,
zniweczy starość i zmarszczki na twarzy?
Jeśli lepszego nie masz nic — to bez protestu
zniosę nadwyżkę starych lat trzydziestu!
widać ni umysł twórczy, ni mądra przyroda
napoju ożywczego wargom mym nie poda.
MEFISTOFELES
Rozsądnie mówisz, drogi przyjacielu;
lek naturalny też znaleźć potrafię,
który do znaczonego doprowadzi celu —
lecz to już w innej księdze — w innym paragrafie!
FAUST
Chcę wiedzieć!
MEFISTOFELES
Owszem! lek ten bez pieniędzy,
bez czarnoksięstwa, mówię, bez lekarza
osiągnąć możesz; lecz musisz co prędzej
pojechać na wieś, sprząc z losem nędzarza,
orać, siać, młócić — i umysł swój chronić,
by go myśleniem zbytnim nie roztrwonić;
żywić się skromnie, żyć w zgodzie z bydlęciem,
po żniwach znowu pole wynawozić;
w ten sposób żyjąc i z tym przedsięwzięciem —
o lat ośmdziesiąt możesz się odmłodzić.
FAUST
Nie dla mnie orka, grabie i motyka,
do tego już się z młodości nawyka,
a mnie nie wabi żywot ciasny, blady.
MEFISTOFELES
A więc do czarownicy! — innej nie ma rady.
FAUST
Lecz na cóż wiedźma?! Czemuż ty napoju
sam nie uwarzysz?
MEFISTOFELES
Ostaw mnie w spokoju!
Wolałbym tłuc kamienie i mościć rozstaje!
Chociaż się wielka sztuka z wielką wiedzą splata,
dopiero z cierpliwości twór wielki powstaje.
Duch cichy działa, medytuje lata;
z czasu się rodzi, z ciągłości potęga
i owa moc odrodzeń skuteczna i tęga!
A co tu ingrediencji! — jak w tkaninie przędzy,
najzawilsze arkana i przemyślne zioła…
receptę wprawdzie diabeł daje jędzy,
lecz sam wykonać jej nie zdoła!
spostrzega Zwierzęta
Spójrz, co za kocia familia mizdrząca
to pan służący — to pani służąca.
do Zwierząt
Pani, zdaje się, nie ma w domu?
ZWIERZĘTA
Nie mówiła nikomu,
kiedy powróci;
kominem wyleciała,
kominem wróci.
MEFISTOFELES
Kiedyż możemy spodziewać się wróżki?
ZWIERZĘTA
Aż sobie przy ogniu zgrzejemy nóżki.
MEFISTOFELES
do Fausta
Cóż — podobają ci się te kocięta?
FAUST
Obrzydłe, szkaradne zwierzęta!
MEFISTOFELES
A właśnie dyszkur z tą czeredą
to dla mnie rozkosz niepojęta.
do Zwierząt
Powiedz no, socjeto przeklęta,
co się w tym diablim kotle praży?
ZWIERZĘTA
Dziadowska zupa dla nędzarzy.
MEFISTOFELES
Więc los was, widzę, gośćmi darzy.
KOCUR
podchodzi do Mefistofelesa — łasi się
Grajcie ze mną w kości,
pragnę majętności —
przy mnie wygrana!
Obaczysz wtedy
bogacza z biedy,
z kocura pana.
MEFISTOFELES
Tej małpiej donżuanerii
śni się też stawka na loterii.
Tymczasem młode koczkodany bawią sie dużą kulą, właśnie ją przytoczyły.
KOCUR
Oto jest ziemska kula —
podnosi się — opada.
Kręci się, toczy, tuła,
a kot nią włada;
jak szkło dźwięczy.
Kto ją rozłamie,
ten się okłamie
pustkami wnętrzy;
błysk, blask tu i tam
omamienie, kłam;
umrzesz z swej winy,
nie baw się banią!
kula jest z gliny,
czerepy zranią.
MEFISTOFELES
Na cóż to sito?
KOCUR
zdejmuje je
By cię obito
za twoje myto!
do Kotki
Spójrz no przez sito,
czy to jest złodziej,
czyli dobrodziej?
MEFISTOFELES
zbliża do ognia
A ten gar na co?
KOCUR I KOTKA
To ci ladaco,
nie wie, co gar,
co kocioł, co war,
matołek!
MEFISTOFELES
Niegrzeczny gbur!
KOCUR
a oto wygodny stołek!
Mefistofeles zniewolony siada.
FAUST
przez ten czas wpatruje się w lustro — to odstępuje, to podchodzi
Cóż za uroczy obraz moim oczom
to czarodziejskie podaje zwierciadło?
Miłości! nieś mnie przestrzenią przeźroczą,
kędy króluje urocze widziadło!
Gdzież ten kraj święty, boże uroczysko,
w którym sen jawą jest — w błękicie żyje!
Stąd ciebie widzę… gdy podchodzę blisko,
mgła cię zazdrosna zasłania i kryje.
O, najpiękniejsza niewiasto na świecie,
rozkwita w krasie niźli róża wonniej!
Piękno i szczęście w tej jednej kobiecie,
której ni serce, ni myśl nie zapomni!
MEFISTOFELES
Słusznie! — chcesz wiedzieć, skąd się piękność wzięła:
przez sześć dni długich Bóg pracował znojnie;
zadowolony z swego arcydzieła,
już dnia siódmego odpoczął spokojnie.
Wpatruj się w zjawę — upij się do syta,
moja moc sprawi, iż pryśnie zasłona,
a piękność żywa, ze snu rozpowita,
padnie szczęśliwa w szczęśliwsze ramiona.
Faust wpatruje się ustawicznie w zwierciadło. Mefistofeles rozpiera się w krześle — bawi się wachlarzem — mówi w dalszym ciągu.
Siedzę jak król na tronie — oto królewski znak —
ten wachlarz — berło moje, jeno korony brak.
ZWIERZĘTA
które dotychczas w pociesznych podskokach harcowały, przynoszą z wielką wrzawą koronę
Jedni w pokorze się gną,
drudzy drwią;
zlep tę koronę potem i krwią!
nieopatrznie wydzierając sobie koronę, łamią ją na dwie części: w podskokach
Stało się, stało —
symbol — czcze dymy —
Cóż nam zostało?
już tylko rymy!
FAUST
w stronę lustra
Ja oszaleję! oszaleję!
MEFISTOFELES
wskazuje na Zwierzęta
Ze mną się też niedobrze dzieje.
ZWIERZĘTA
Wspak, w poprzek kryśl,
aż znajdziesz myśl.
FAUST
jak poprzednio
Ogień mnie spala, żar mnie dusi,
uchodźmy prędko, prędko stąd!
MEFISTOFELES
jak poprzednio
Chcąc nie chcąc, każdy przyznać musi,
że poetycki drży w nich prąd.
Zupa w kotle wykipiała, bucha płomień wysoko pod okap komina, czarownica wpada poprzez ogień z krzykiem straszliwym.
CZAROWNICA
A! przeklęte bydło, przeklęte świnie,
żar opuszczony,
dom wyogniony,
przeklęte bydło! Kara nie minie!
zauważyła Fausta i Mefistofelesa
Kto tu? skąd?
Kto tu? skąd?
kto tu się skrada
do mojej włości?
Trąd i zagłada,
żar spali kości!
Nabiera chochlą płomienie z kotła — pryska nimi na Fausta, Mefistofelesa i Zwierzęta. Zwierzęta wyją.
MEFISTOFELES
trzonem wachlarza tłucze szklanki i garnki
Na części to — — na szczerby to —
stłuczone szkło!
To tylko żart —
takt, bity szyk —
lecz tyle wart,
co i twój krzyk.
Czarownica cofa się zła i przerażona
Poznałaś już, wiedźmo i jędzo,
swojego pana i mistrza?
Zawalę dom — ostaną zgliszcza,
a wiatry koty twe rozpędzą!
Gdzież respekt twój przed tą czerwienią —
kogucie pióro — spójrz no — blisko!
jak się w tym ogniu lśnią i mienią —
cóż? może podać mam nazwisko?
CZAROWNICA
Łaski! przyszliście do mnie skryto!
Gdzież, panie — końskie twe kopyto?
Gdzież twoje kruki?
MEFISTOFELES
Dość już na dzisiaj tej nauki!
Dawnoś mnie przecież nie widziała —
myślisz, że przyszedł taki-siaki,
a tu kultura świat opanowała,
która i diabłom dała się we znaki!
Przepadły już dziecinne baśnie,
ogon nikogo już nie złudzi,
a co do nogi końskiej — właśnie
trudno z nią iść pomiędzy ludzi.
Chcę mieć swobodę, korzyść i nogę niebrzydką,
od dawna paraduję z przyprawioną łydką.
CZAROWNICA
tańczy
Radością jestem opętana,
dziś gościem mam szatana!
MEFISTOFELES
Nazwisko zamilcz — sza! szkarado!
CZAROWNICA
Czemuż? czy ono wam zawadą?
MEFISTOFELES
Ludzie me imię w baśniach pochowali.
lecz jak źle żyli, tak i żyją zwadą
Złego pozbyli się — lecz źli zostali!
Tytułuj mnie baronem, to popłaca w świecie,
toćże szlachcicem jestem, szlachcicem się czuję:
że w żyłach mam błękitną krew, nie wątpisz przecie.
a oto klejnot, którym ja się pieczętuję.
Gest czyni nieprzyzwoity.
CZAROWNICA
śmieje się do rozpuku
Ha, ha, ha! To jest twój wypróbowany sposób,
poznałabym cię, kpiarzu, wśród tysiąca osób!
MEFISTOFELES
do Fausta
Ucz się, mój przyjacielu, może się przydarzyć,
byś wiedział, jak to wiedźmy sprytnie z mańki zażyć!
CZAROWNICA
Czymże usłużyć mam, wróżbą czy lekiem?
MEFISTOFELES
Trza nam napoju, co młodość przywraca,
musi dostały być, wytrawny wiekiem,
bo krzepkość jego wiek wzbogaca.
CZAROWNICA
Chętnie! — mam starą butelczynę,
z której pociągam sama czasem,
chętnie odstąpię leku krztynę —
a likwor — czysty! Ani kwasem,
ni siarką już nie zalatuje!
cicho
lecz umrzeć może! ryzykuje!
MEFISTOFELES
Daj jeno mocny — będzie zdrów!
Więc do roboty — dalej!
zrób czarci krąg, zaklęcia zmów
i pełną szklankę nalej!
Czarownica w cudacznych podskokach i gestach zatacza krąg; ustawia w nim przedmioty fantastyczne — szklane naczynia podzwaniają, kotły dudnią; z dźwięków tych splata się muzyka niesamowita; wreszcie przynosi foliał olbrzymi, grupuje koczkodany w kręgu; dzierżą pochodnie, podtrzymują księgę, Fausta wabi do wnętrza.
FAUST
do Mefistofelesa
Cóż to jest? powiedz! co to z tego będzie?
Te ruchy obłąkańcze, cudaczne narzędzie
znam nazbyt dobrze — nienawidzę z duszy —
mnie oszukańcza praktyka nie wzruszy!
MEFISTOFELES
Ech! drobiazg, żarty, trochę śmiesznych pokus,
toć istne głupstwo, więc nie wszczynaj sporu,
jak lekarz, tak i ona robi hokus-pokus,
ażeby napój dojrzał i nabrał wigoru.
Zniewala Fausta do wejścia w krąg.
CZAROWNICA
recytuje z księgi z wielką przesadą
Oto twoje uczynki:
dziesiątkę zrób z jedynki,
opuść dwójkę,
natychmiast wezwij trójkę,
wszystko dla złotej ery!
Przekreśl cztery
z piątki i szóstki — mówi czarownica —
niech się siódemka z ósemką wyświeca;
wymotaj z wątka
dla dokończenia:
dziewiątka jedynką, zerem dziewiątka.
Oto czarownic tabliczka mnożenia.
FAUST
Wiedźma wyplata mętne banialuki.
MEFISTOFELES
Och, to nie koniec jeszcze tej nauki,
ja ją przewertowałem — wierzaj, nie szło gładko,
zanim do tego wniosku doszedłem, że w wierze
sprzeczności są dla mędrców i głupców zagadką;
lecz są to sprawy stare — chociaż wiecznie świeże,
z trójcy jedność, z jedności trójcę wyprowadzać,
oto fałsz, którym prawdę czystą się zabija;
a uczą nas i mówią: to się musi zgadzać!
Głupstwo jest wieczne — ludy mrą, ono nie mija!
Zazwyczaj wierzy człowiek, gdy usłyszy słowa,
że pod ich wierzchnią szatą myśl się jakaś chowa.
CZAROWNICA
w dalszym ciągu
Potęgi, siły
wiedzy zawiłej,
zamknięte dla świata zgłoski,
kto myśl zatraci.
ten się wzbogaci:
zdobędzie ją bez troski.
FAUST
Bajdurzy strasznie czarci stwór —
mnie pęka łeb — ona wciąż więcej!
zda mi się, jakbym słyszał chór
upartych błaznów sto tysięcy.
MEFISTOFELES
Więc dość już tego, zakończ, sybillo, zabiegi,
niechże mu mocny napój te męki osłodzi,
prędko podawaj kielich — a natocz po brzegi,
przyjacielowi memu pełny nie zaszkodzi;
zresztą doktorska to persona, wielce godna,
niejeden kielich w życiu wychyliła do dna.
Czarownica pośród karesów i ceremonii nalewa napój do czary. Z chwilą, gdy Faust czarę do ust podniósł, wybuchnął z niej płomień.
MEFISTOFELES
Wypij odważnie aż do krzty,
niech ci się lice rozpromieni;
ze samym diabłem jesteś na ty,
a lękasz się płomieni?!
Czarownica rozwiera krąg, Faust występuje z niego.
MEFISTOFELES
Ruszaj się żwawo, spocząć ci nie wolno!
CZAROWNICA
Niechże wam siły lek wróci młodzieńcze!
MEFISTOFELES
do Czarownicy
Za krzątaninę twą mozolną
na Łysej Górze się odwdzięczę.
CZAROWNICA
do Fausta
Oto piosenka — ona da ci władzę,
W wszelkiej obierzy doradzi skutecznie.
MEFISTOFELES
do Fausta
Chodź żwawo ze mną — ja cię poprowadzę —
teraz wypocić musisz się koniecznie,
aby napoju czarodziejska siła
ze sfer zewnętrznych w głębie ku wnętrznościom
statecznie się rozprowadziła.
Więc ruch! już później wypoczniem do woli;
rychło poczujesz z rozkoszną radością,
jak Amor w tobie tańczy i swawoli.
FAUST
Pozwól mi spojrzeć jeszcze raz w zwierciadło,
raz jeszcze obraz ujrzeć chcę uroczy!
MEFISTOFELES
Po co? niebawem niewieście widziadło
w krew się i ciało wdzięcznie przeistoczy.
cicho
Już ciebie żądze jak wicher pożeną;
każda kobieta zda ci się Heleną.
ULICA
Faust, Małgorzata, Mefistofeles Małgorzata przechodzi.
FAUST
Piękności twej, nadobna pani,
moją osobę składam w dani!
MAŁGORZATA
Anim ci pani, ni nadobna —
przystojniej wracać mi z osobna.
Wymyka się i oddala.
FAUST
Jak mi Bóg miły, śliczne dziecię!
tak pięknej nie spotkałem w świecie,
skromna, cnotliwa, bardzo zgrabna,
zalotna nieco i powabna;
różowość warg, jagód pogoda
urzekła mnie do cna uroda;
a oczka skrywa jak najskromniej —
już jej me serce nie zapomni!
Zbyła mnie krótko, węzłowato.
jeszcze ją więcej kocham za to!
Wchodzi Mefistofeles.
FAUST
Moją być musi ta podwika!
MEFISTOFELES
Która?
FAUST
— A właśnie przeszła tędy.
MEFISTOFELES
Ta? — wraca wprost od spowiednika,
przewiny zmazał jej i błędy —
po prawdzie żadne! sam słyszałem,
ukryty za konfesjonałem;
cóż to za spowiedź? sama cnota!
Tu, bracie, na nic ma robota!
FAUST
Skończyła wszak czternaście lat?
MEFISTOFELES
Mówisz jak stary, kuty wyga,
co każdy uszczknąć pragnie kwiat,
co się przed cnotą, czcią nie wzdryga
sądzi, że wszystko zdobyć można!
Czasem, mój panie, trza z ostrożna!
FAUST
Daj no mi pokój, mój mentorze!
Morały! w niestosownej porze!
To ci powiadam: jeśli ona,
w której gorąca krew rozkwita,
dzisiaj nie padnie w me ramiona —
to koniec z nami, panie, kwita!
MEFISTOFELES
Kąpanyś w warze! zostaw mi
przynajmniej choć czternaście dni —
niech się sposobność dobra zdarzy.
FAUST
W siedmiu godzinach się uwinę,
jak nic zdobędę tę dziewczynę,
a diabeł o tygodniach gwarzy!
MEFISTOFELES
Francuska w mowie twej maniera;
niechże się waszeć nie upiera:
tak prędko? cóż to za użycie?
przedłużać rozkosz, cicho, skrycie
zabiegać, starać się, uwodzić,
posprzeczać się i znów pogodzić,
aż pieszczotami odurzona,
stęskniona — padnie w twe ramiona.
wszak figle znasz Dekamerona!
FAUST
Ja bez tych przypraw czuję żądzę.
MEFISTOFELES
Bez żartów i bez gniewu! sądzę,
że z tą dziewczyną będzie bieda,
bo się zbyt prędko zdobyć nie da;
atakiem nie dopniemy celu,
trzeba się uciec do fortelu.
FAUST
Zaprowadź mnie do jej komnaty,
pozwól mi dotknąć się jej szaty
lub daj mi piersi jej zasłonę —
podwiązkę bodaj! ogniem płonę!
MEFISTOFELES
Chcę cię przekonać, że twa męka
prawdziwie boli mnie i nęka,
przeto cię zaraz po kryjomu,
dziś jeszcze — wwiodę do jej domu.
FAUST
Zobaczę ją! Posiędę?
MEFISTOFELES
Nie!
Zbyt jednak niecierpliwisz się!
Jest u sąsiadki o tej porze;
tym bardziej twa tęsknota może
myślą upajać się samotnie
i barwić przyszłość tysiąckrotnie,
jej bliży odurzona czarem.
FAUST
Więc chodźmy!
MEFISTOFELES
Jeszcze wczesna pora.
FAUST
Chciałbym ją uczcić zacnym darem!
MEFISTOFELES
Już dar? Tak zaraz? myśl twa skora!
Lecz owszem — brawo! nic w tym złego — —
przeciwnie — dotrzesz w mig do celu!
Spośród zaklętych skarbów wielu
wyszukam coś odpowiedniego.
Wychodzą.
KOMNATKA MAŁGORZATY
Małgorzata; Faust, Mefistofeles. Wieczór.
MAŁGORZATA
zaplata warkocz
Kto to mógł być? Kto mnie, nieznaną,
zaczepił w mieście dzisiaj rano?
wcale przystojny, coś w nim jest
krew widać zacna — pański gest
i wzięcie całe — gładkość twarzy;
kto bądź się przecie nie odważy.
Wychodzi.
Wchodzi Mefistofeles z Faustem.
MEFISTOFELES
Wejdź — tylko cicho! los poszczęścił nam.
FAUST
milczy chwilę
Dziękuję — pragnę zostać sam.
MEFISTOFELES
myszkuje
Tak schludnych dziewcząt mało mam.
Wychodzi.
FAUST
rozgląda się
Witaj mi, cichy zmierzchu dnia,
komnaty tej urocze śnienie!
Serce! miłością spłoń do dna,
nadzieją ukój swe cierpienie!
Jakże ten spokój pieści mnie
ładu, ufności pieniem cichem!
Każdy tu przedmiot ciszą tchnie,
ubóstwo staje się przepychem!
siada w skórzanym fotelu przy łóżku
Przyjmże mnie ty, coś długie pokolenia
bronił w rozpaczy, przytulał w radości!
Ileż to razy w ciszy twego cienia
dzieci zaznały ojcowskiej miłości!
Może tu właśnie za gwiazdkowe dary
w podzięce szczęsnej, co lice zrumienia,
do ręki dziada przypadałaś starej,
o dziewczę miłe! — Zasłuchany w ciszę,
ducha twojego widzę, jak przecudnie
w takt prac domowych wdzięcznie się kołysze,
jak kobierczykiem stół zaścielasz schludnie —
nawet szmer piasku u stóp twoich słyszę…
Ręko nadobna, twój to cud i władza
sprawia, że chata w niebo się przeradza.
A tu!
odgarnia zasłonę łóżka
Rozkoszą, lękiem serce pała!
Ach, marzyć tu godziny, dnie;
ta, gdzie przyroda w cichym śnie
anielską postać kształtowała!
Tu spoczywało wonne ciało,
tu życie w piersiach falowało,
przeczyste świętych cnót przędziwo
przędło jej obraz — boże dziwo!
I stoję tu — i na co — po co?
wzruszenia myśli moje złocą;
serce stęsknione w piersiach drży!
Nieszczęsny Fauście — czy to ty?
Urok opływa sprzęty, ściany;
użyć przyszedłem z miną chwata,
a oto marzę rozkochany!
Czyż nami los jak liśćmi wiatr pomiata?
tak! bo gdyby teraz się zjawiła
I nagłe przekroczyła próg,
błagałbym kornie: wybacz, miła!
Faust! wielki! u jej małych nóg!
MEFISTOFELES
wbiega
Wraca! uciekaj, póki pora!
FAUST
Odejdź! nie wyjdę stąd!
MEFISTOFELES
Oto szkatułka wcale spora,
nie pytaj — mniejsza skąd;
ukryj ją zgrabnie tutaj w szafie,
już zbałamucić ją potrafię,
możesz mi wierzyć. — Istne cuda
są w tej szkatule — można nią
uwieść niejedną!! Rzecz się uda —
dziecko jest dzieckiem, gra jest grą.
FAUST
Nie wiem doprawdy…
MEFISTOFELES
Co? wahanie?
Skarbu ci żal? a — w tym sposobie
radzę pożądań zbyć się, panie,
dać święty spokój mej osobie,
chwil nie marnować — szkoda czasu!
me przeczuwałem skąpca w tobie!
Rąk nie żałuję, w łeb się skrobię…
ustawia szkatułkę w szafie, zamyka się
A teraz precz stąd! prędko!
… tak sprawnie manewruję wędką,
by złowić dla cię kąsek smaczny,
a ty w bezwoli tu rozpacznej
czy w osłupieniu, czy w bezwładzie,
stoisz jak student na wykładzie,
którego troski trapią liczne —
fizyczne i metafizyczne!
Ach, dość już! Chodź!
Wychodzą.
MAŁGORZATA
z lampą
Tak duszno tutaj i parno,
otwiera okno
na dworze wcale nie skwarno.
Jakoś mi dziwnie na duszy,
w tej domu samotnej głuszy —
matka nie wraca, drżę cała
odurzona, struchlała.
rozbiera się i nuci
Był w Thuli król wielkiej cnoty
— owiał go legend czar —
otrzymał puchar złoty,
kochanki ostatni dar.
Droższy mu był nad życie,
miłosny żar w nim tkwił —
król łzę ocierał skrycie,
ilekroć z niego pił.
Gdy śmierć nadeszła — spokojnie
przeliczył miasta, wsie,
i rozdał wszystko hojnie,
jeno puchara nie.
Kędy spienione morze
roztrąca się o brzeg —
do uczty ostatniej na łoże
w gronie rycerzy legł.
Grały mu morskie odmęty,
słuchał ich pieśni i pił —
i rzucił puchar święty
w mórz tonie z całych sił.
I patrzał zamglonym wzrokiem
w topiel chłonącą — bez skarg —
aź śmierć zasnuła go mrokiem
z tą kroplą wina u warg.
chce suknie zwiesić w szafie — spostrzega szkatułę
Patrzcież — szkatułka jakaś stoi,
ale skąd tutaj? w szafie mojej?
o, jakżeż mnie to niepokoi!
wszakże zamknęłam szafę! — może
to zastaw złożył kto?
Otworzyć? nie otworzyć? Boże!
chyba otworzę! A to co?
Cóż to za cuda te klejnoty —
toć wielka pani i w niedzielę
może się w nich pokazać śmiele!
Ustroję się w ten łańcuch złoty —
jak się to w słońcu musi skrzyć!
Czyjaż to własność może być?
przystraja się — podchodzi do lustra
Gdybym choć te kolczyki miała!
jak się to zmienia postać cała!
Bo i cóż piękność, młodość wreszcie?
pewno — przydatne to niewieście,
lecz jeśli chwali za to ktoś — to raczej
z litości jeno; — złoto znaczy!
i gorzej:
przed zlotem się korzy
i złotem się puszy
cały świat!
Biednemu w oczy wicher prószy!
PRZECHADZKA
Faust, Mefistofeles. Faust przechadza się w zamyśleniu, zbliża się Mefistofeles
MEFISTOFELES
Na piekielne czeluści! do stu miłosnych omamień!
Mało mi wszystkich wyzwisk! Kląłbym w żywy kamień!
FAUST
Co takiego? cóż się stało?
Jakiż ciebie uciął giez?
MEFISTOFELES
Diabłu bym oddał ciało,
ale sam jestem bies!
FAUST
Pocieszny jesteś w swym obłędzie!
Diabły szaleją — co to będzie?
MEFISTOFELES
Toć pomyśl jeno — te psie pały,
klechy, zabrały skarb nasz cały!
Matka klejnoty zobaczyła,
coś niedobrego w nich zwietrzyła —
a ma węch baba — wierzaj mi —
w modlitewnikach wiecznie tkwi —
więc jakie by nie były sprzęty,
wysznuchta: świecki czy też święty;
nie dziw więc, że klejnotów blask
nie zdradzał przed nią zbytku łask.
— Skarb nienabyty na złe przecie
wyjść tylko może, moje dziecię.
Matce go ofiarujmy Boskiej,
niech nam łaskawie ujmie troski.
Małgosia się skrzywiła srodze:
Klejnotów żal niebodze.
Myśli, czy może być niecnotą
ten, kto klejnoty daje, złoto?
Lecz matka zaraz woła klechę;
przychodzi, no i ma uciechę —
do skarbu oczy mu się śmieją!
Powiada — jak umieją księża:
— Kto przezwycięża się — zwycięża:
a kościół ma żołądek strusi.
tyle tych skarbów strawić musi,
a na niestrawność nie choruje
— tak słodko obie panie kusi —
więc się i tym nie struje.
FAUST
To znany zwyczaj — mnie się widzi:
królowie czynią tak i Żydzi.
MEFISTOFELES
Ale co dalej — słuchaj proszę:
zabrał bez dzięki całe mienie,
jakby to były marne grosze;
łańcuch, kolczyki i pierścienie
zgarnął do kabzy jak orzechy —
pełen anielskich słów pociechy;
bliźnim zdrój łaski — skarb dla siebie —
a baby były w siódmym niebie.
FAUST
A Małgorzata?
MEFISTOFELES
— No cóż — siedzi
i medytuje, głowę biedzi —
niespokojnymi widzi snami
tego, co darzył klejnotami.
FAUST
Żal mi jej szczerze! Proszęć serio,
obdarz ją jeszcze biżuterią,
tamta nie była bardzo ważka.
MEFISTOFELES
Dla ciebie wszystko fraszka!
FAUST
Wypełń sumiennie me zlecenie:
z sąsiadką wejdź w porozumienie —
bądź diabłem wreszcie, nie mazgajem!
A Małgorzacie przynieś złoto.
MEFISTOFELES
Wykonam rozkaz twój z ochotą!
Faust wychodzi.
Otom do dudka poszedł w najem!
Aby dogodzić kaprysowi
umiłowanej damy swojej,
sprzeda kochliwiec, dudek wieczny,
noc wygwieżdżoną, dzień słoneczny.
U SĄSIADKI
Marta, Małgorzata, Mefistofeles.
MARTA
sama
Wybacz mężowi memu, Panie,
lecz boskie było z nim skaranie!
Poszedł ni stąd, ni zowąd w świat,
a ja tu czekam tyle lat.
Przecież kochałabym go szczerze
i dom by miał, i stół, i leże.
płacze
Kto wie, odkąd już jestem wdową!
Żeby choć dowód! jedno słowo!
Małgorzata wchodzi.
MAŁGORZATA
Ach, pani Marto!
MARTA
No, cóż? mów!
MAŁGORZATA
Drżę i słów sklecić nie potrafię,
wyobraź sobie, oto znów
szkatułkę w mej znalazłam szafie.
a jakie cuda wewnątrz lśnią!
— gdzie tam się pierwszej równać z nią!
MARTA
Nic nie mów matce — jak się dowie,
zaraz spowiednikowi powie.
MAŁGORZATA
Spójrz jeno! popatrz! cóż za dziwa!
MARTA
przystraja ją
W czepkuś rodzona i szczęśliwa!
MAŁGORZATA
Szkoda — w kościele ani w domu
nie mogę pokazać się nikomu.
MARTA
Gdy matka wyjdzie lub się zdrzemnie,
przychodź tu do mnie potajemnie;
ustroisz się przed lustrem ładnie;
ostoję zawsze znajdziesz we mnie.
Gdy się sposobność zdarzy, duszko,
kiermasz lub festyn jakiś w mieście,
stopniowo, nikt nic nie odgadnie.
raz łańcuch włożysz — perłę w uszko —
matka się nie spostrzeże, wreszcie
oczy zamydlić można snadnie.
MAŁGORZATA
Skąd te szkatuły? — powiedz — czyje?
w tym się niesamowitość kryje!
Pukanie.
To matka pewno — już się płoszę!
MARTA
wyjrzała przez zasłonę
Pan jakiś obcy: proszę!
Wchodzi Mefistofeles.
MEFISTOFELES
Mojej wizycie obcesowej
raczcie wybaczyć, piękne panie!
cofa się z oznakami czci przed Małgorzatą
Szukam cnej pani Mieczykowej.
MARTA
To ja — do usług panie.
MEFISTOFELES
cicho do Marty
Poznałem panią; na dziś dość,
widzę — u pani znaczny gość.
Przepraszam bardzo, iż wejść śmiałem,
przyjdę wieczorem, nie wiedziałem.
MARTA
głośno
Wyobraź sobie, moje dziecko,
Pan cię za pannę wziął szlachecką.
MAŁGORZATA
Zbyt łaskaw pan! dziękuję panu,
lecz jestem z mieszczańskiego stanu,
a te klejnoty nie są moje.
MEFISTOFELES
Kobietę stroi wdzięk — nie stroje,
a pani wzięcie ma, spojrzenie;
znajomość bardzo sobie cenię.
MARTA
Wybacz ciekawość mą niewieścią…
MEFISTOFELES
Przychodzę z niewesołą wieścią!
Mąż pani umarł — świeć mu, Panie!
przeze mnie śle swe pożegnanie.
MARTA
Umarł! — o serce to nie lada!
Umarł mój mąż! Biadaż mi, biada!
MAŁGORZATA
Ach, ona umrze z tej boleści!
MEFISTOFELES
Więc posłuchajcie smutnej wieści.
MAŁGORZATA
Niechaj nie kocham, póki żyję!
kochać — to w jednej lec mogile!
MEFISTOFELES
Radość udrękę — męka radość kryje.
MARTA
Jakież ostatnie były jego chwile?
MEFISTOFELES
W Padwie jest jego grób, tam leży
u stóp świętego Antoniego,
anioły w wszelkiej go obierzy
na poświęconej ziemi strzegą.
MARTA
Cóż więcej? mów, choć serce drży!
MEFISTOFELES
Tak, wielka prośba, dla pocieszeń
zamów za niego trzysta mszy!
Poza tym — pusta moja kieszeń.
MARTA
Przecież choć drobiazg jaki dał!
Toćże czeladnik w kabzie na dnie
chowa pamiątkę; gdy tak padnie,
raczej głoduje — a jej strzeże…
MEFISTOFELES
Nic nie poradzę, choćbym chciał;
nie putał grosza, powiem szczerze,
cierpiał za grzechy, klął swój los,
lecz tym się nie wypełni trzos.
MAŁGORZATA
O, wielkie ludzkie jest cierpienie!
Wieczne mu, Panie, odpocznienie.
MEFISTOFELES
Pani powinna znaleźć męża —
twa tkliwość mnie zwycięża!
MAŁGORZATA
Czas jeszcze na mirtowy wianek.
MEFISTOFELES
Jeśli nie mąż, to choć kochanek.
Możesz się mierzyć sceptr czy złoto
z słodką w ramionach twych pieszczotą?
MAŁGORZATA
Zwyczaj ten u nas nie uchodzi.
MEFISTOFELES
Zwyczaj — obyczaj! cóż to szkodzi. —
MARTA
Mówcie, panie!
MEFISTOFELES
Nad śmierci jego stałem łożem,
po prawdzie był to barłóg szpetny;
zgon jak i żywot był nieświetny,
lecz zmarł przykładnie z słowem bożem.
Mówił „O, jakże siebie nienawidzę!
dom opuszczony, rzemiosło i żona;
straszne me winy — dziś dopiero widzę!
Ach, te wspomnienia! wybaczyż mi ona?!”
MARTA
z płaczem
Kochany człowiek! Wybaczam mu z serca!
MEFISTOFELES
Lecz rzekł: „więcej jej niż mojej winy!”
MARTA
Oszczerca!
Kłamał! nie uszanował ostatniej godziny!
MEFISTOFELES
W gorączce tak zapewne bredził,
choć się to na tym znać potrzeba.
Mówił, że życie tak przebiedził
w tym przysparzaniu dzieci, chleba,
słowem, wszystkiego — w wielkim znoju,
a sam nie zaznał, rzekł, spokoju.
MARTA
Zapomniał o miłości naszej, o przysiędze,
o dziennym uganianiu, o nocnej mordędze!
MEFISTOFELES
Nie! Niezupełnie! Owszem — tęsknił duszą, ciałem;
pamiętam, opowiadał: „Z Malty wyjeżdżałem —
o zdrowie żony, dzieci, modłym słał do Pana
I wraz się szczęście pokumało z nami;
statek spotkalim wielkiego sułtana
naładowany po burty skarbami —
napadliśmy nań, zdobyli go śmiele
i mnie część łupów przypadła w udziele”.
MARTA
Jakie? gdzie? pewno je zakopał w ziemi?
MEFISTOFELES
Dokładnie nie wiem, co się stało z niemi;
pomnę jedynie, że dziewczynka śniada
zajęła się nim i była zeń rada,
to było w Neapolu; miłego pożycia
pamiątkę nosił aż do końca życia.
MARTA
A szelma! własne dzieci okradł! złodziej!
ty karm je, matko, ty je, matko, odziej,
a mąż z dziewkami po świecie się włóczy!
MEFISTOFELES
Kto się nauczył, już się nie oduczy;
umarł biedaczek z tego! ano, trudno!
Lecz wam w tym stanie wdowim pewnie nudno!
radzę wam: rok żałoby, a potem wesele!
MARTA
O, już takiego jak nieboszczyk pewnie
nie znajdę! mój głuptasek! o, takich niewiele!
dorównaż mu kto drugi? płaczę po nim rzewnie;
tylko że się tak ciągle parał tą włóczęgą,
za babami uganiał, wińsko smolił tęgo,
no i ta gra w kosteczki, ta go rujnowała!
MEFISTOFELES
No, no — toć widzę, nie było tak źle,
bo jeśli tak umowa stała,
ja tobie, a ty mnie,
nawzajem sobie wybaczamy,
to — słowo daję! bez obsłonki!
zmieniłbym z wami rad pierścionki!
MARTA
Ach, wolne żarty! Figlarz z pana!
MEFISTOFELES
cicho
A teraz w nogi! Baba szczwana
ślub bodaj z diabłem zawrzeć rada.
do Małgorzaty
A któż serduszkiem pani włada?
MAŁGORZATA
Co pan chce rzec?
MEFISTOFELES
cicho
Istoto dobra i niewiedna!
głośno
Żegnam:
MAŁGORZATA
Żegnajcie!
MARTA
Lecz rzecz jeszcze jedna:
jak to uzyskać — pewnie, panie, wiecie —
o zgonie męża prawne zaświadczenie:
lubię porządek i czyste sumienie,
zgon ogłoszony pragnę mieć w gazecie.
MEFISTOFELES
To drobiazg, pani, który przewidziałem,
zeznania świadków dwóch przed trybunałem
starczą zupełnie! zajmę się tym skrzętnie,
mam przyjaciela, co zaświadczy chętnie;
bardzo wytworny pan; z nim tu przyjdziemy.
MARTA
Bardzo dziękuję!
MEFISTOFELES
do Małgorzaty
Panią zastaniemy?
To bardzo miły chłopiec — w podróżach obyty,
dla pań pełen atencji, czci niepospolitej.
MAŁGORZATA
Wstydem się spalę, lica zapłoną szkarłatem.
MEFISTOFELES
W krasie swej stanąć możesz bez wstydu przed światem.
MARTA
Za domem moim jest wirydarz mały,
tam dziś wieczorem będziemy czekały.
ULICA
Faust, Mefistofeles.
FAUST
I cóż? więc jakże? jakież wieści?
MEFISTOFELES
Brawo! Pan, widzę, płonie nie na żarty!
wierę — rychło się panicz z Małgosią popieści.
Dziś wieczór spotkasz się z nią w ogrodzie u Marty.
Co to za baba kuta! ma w niej diabeł służkę,
kuplerka wymarzona! stworzona na wróżkę!
FAUST
Świetnie! Nie będziem czasu tracić!
MEFISTOFELES
Lecz widzisz, trzeba jej zapłacić.
FAUST
Przysługę wynagrodzić trzeba.
MEFISTOFELES
Musim zaświadczyć jak należy,
że mąż jej przeniósł się do nieba,
a zewłok jego w Padwie leży.
FAUST
Więc w podróż!?
MEFISTOFELES
Wpisz się w głupców bractwo!
Świadectwo złożyć masz, nie jechać!
FAUST
Nie piszę się na to matactwo,
kiepski twój plan, trza go poniechać!
MEFISTOFELES
O, mężu świątobliwy! Panie,
czy to raz pierwszy w twoim życiu
fałszywe złożyć masz zeznanie?
Czyliż o Bogu, świecie, o wszelkim żywiole,
o człowieku zamkniętym w wszechistnienia kole,
o świadomości ludzkiej, iż jest nieśmiertelną,
nie plotłeś prawd rzekomych z odwagą bezczelną?
Bądź szczery, przyznaj proszę, że o tym wiesz tyle,
co o pana Mieczyka nieznanej mogile!
FAUST
Byłeś i jesteś kłamcą i sofistą.
MEFISTOFELES
Im głębiej, bardziej mroczno i bardziej jest mglisto;
już jutro z czcią należną, wymowy potęgą
tumanić będziesz dziewkę z wiarą oczywistą
I poprzesz swoją miłość wieczystą przysięgą.
FAUST
To z serca!
MEFISTOFELES
Pięknie! rzecz dla mnie nie nowa!
A potem o wierności będą słowa znaczne,
O przemożnym popędzie — ostatnie! rozpaczne!
Czyliż to także będzie — powiedz! — serca mowa?
FAUST
Tak jest: bo jeśli czuję
i dla mych uczuć szukam słów,
gdy się wspólnoty nić wysnuje
i w mgłach otchłani gubi znów,
kiedy w wszechświata szukam łonie
najdalszej w mrokach lśniącej skry,
gdy ogień, który we mnie płonie,
nazwę wiecznością,
czy to też kłamstwo, czarcie gry?!
MEFISTOFELES
Lecz słuszność przy mnie!
FAUST
Dosyć! prowadź!
Kto umie szpadą słów szermować,
zawsze ma rację; a więc: ty!
Chodźmy! tematu tego więcej nie poruszę —
twoja racja! przegrałem, bo ustąpić — muszę!
OGRÓD
Faust, Małgorzata, Mefistofeles, Marta. Małgorzata z Faustem, Mefistofeles a Martą spacerują na przemiany.
MAŁGORZATA
Ja wiem, pan tylko tak z grzeczności
rozmową bawi mnie układnie.
Wojaże uczą uprzejmości
zażywać, gdzie wypadnie.
Jeno mi to jest bardzo dziwno,
że pan rozmawiać chce z naiwną.
FAUST
Ponad mądrości cenię więcej
wzrok, słowo, urok twój dziewczęcy.
Całuje ją w rękę.
MAŁGORZATA
Nie trzeba, nie! przepraszam bardzo.
Ja nie mam ręki gładkiej,
robotą ręce me nie gardzą,
z mej woli — z woli matki.
Przeszli.
MARTA
Więc wy tak, panie, zawsze w drodze?
MEFISTOFELES
Ciągle ku innym, nowym krajom
pcha zawód, obowiązki gnają;
czasem ta zmiana boli srodze.
MARTA
W latach młodzieńczych łatwiej sami
dajemy sobie radę w świecie,
lecz kiedy starość już za drzwiami —
samotność gniecie, bardzo gniecie,
lecz pewno sami o tym wiecie.
MEFISTOFELES
Ze zgrozą czasem myślę o tem.
MARTA
Za wczasu zmieńcie się, bo potem…
Przeszli.
MAŁGORZATA
Co z serca — z myśli! mówię śmiele,
choć słowa me prostacze,
przyjaciół ma pan mądrych wiele,
cóż ja tam przy nich znaczę.
FAUST
Wierzaj, nadobna, to, co zwą mądrością,
zbyt często jest szalbierstwem i próżnością.
MAŁGORZATA
Czy tak?
FAUST
Doprawdy: skromność, cnota
nie umie sycić się swym czarem;
pokora, ufność i prostota
największym są przyrody darem.
MAŁGORZATA
Panu wciąż nowość myśl odmienia,
ja mam dość czasu na wspomnienia.
FAUST
Pani samotna?
MAŁGORZATA
Tak; gospodarstwo jest nieduże,
lecz wszystko trzeba zrobić samej
więc tak po prawdzie w domu służę.
rozkazy spełniam mamy,
mamusia bardzo drobiazgowa!
A już jeżeli o tym mowa:
skąpić nie musim! — mamy własny kątek
wielu by z nami los swój zamieniło;
ojciec zostawił dość ładny majątek:
domek z ogródkiem; schludnie tam i miło.
Obecnie spokój mam po prawdzie duży.
siostra umarła, a brat w wojsku służy.
A z tą siostrzyczką miałam wiele żmudy.
lecz po raz drugi poniosłabym trudy
z radością: — słodka dziecina, kochana!
FAUST
Anioł, gdy w ciebie podana.
MAŁGORZATA
Samam to dziecko wychowała
po ojca śmierci narodzone,
mamusia ciężko chorowała,
myślałam — wszystko już stracone;
mama nie mogła karmić wcale
i tak się przy mnie wychowało,
i rozwijało się wspaniale
na mleku z wodą; już się śmiało,
zaczęło chodzić, paplać — wierzcie,
maleństwa nigdy nas nie nużą
— to dziecko właściwie moje.
FAUST
Cichego szczęścia miałaś dużo.
MAŁGORZATA
Ciężkie przeżyłam z siostrą znoje:
w nocy, by zawsze mieć ją blisko,
przysuwałam ją z kołyską
do swego łóżka: praca trudzi,
usypiam prędko — już mnie budzi.
już wstawaj, karm ją, kładź przy sobie,
już płacze, chodź z nią po komnacie.
— Czasem płakałyśmy tak obie;
rano w domowym już kieracie —
to pranie, na targ znów iść trzeba.
przynieść jarzyny, mięsa, chleba —
znów gotuj — i tak do wieczora,
to samo jutro, co i wczora:
tak, tak, mój panie, znój był srogi,
lecz za to jakiż spokój błogi,
gdy się tak dzień przepracowało,
jak smakowało, jak się spało.
Przeszli.
MARTA
Biedne niewiasty! czyż jest sposób
na starokawalerstwo? nie!
MEFISTOFELES
Więcej podobnych pani osób,
a byłoby z nami źle.
MARTA
Czy pan wciąż lata za czymś nowem? —
a może pan związany słowem?
MEFISTOFELES
Przysłowie mówi: szczęście to rodzina.
ognisko własne i miłość żonina.
MARTA
Chętki nie zaznał pan w swym życiu całem?
MEFISTOFELES
Właściwie wszędzie mile czas spędzałem.
MARTA
Rzec chciałam: miał pan zamiary uczciwa?
MEFISTOFELES
O, z niewiastami żarty niegodziwe!
MARTA
Ach, nie rozumie mnie pan?
MEFISTOFELES
To mnie rani,
rozumiem jedno — żeś grzeczna, o, pani!
Przeszli.
FAUST
Mówisz — poznałaś, kto ku tobie kroczy,
gdy z towarzyszem weszliśmy w podwoje?
MAŁGORZATA
Wszak zauważył pan: — spuściłam oczy.
FAUST
I wybaczyłaś mi natręctwa moje
z onegdaj, pomnisz, gdy u bram kościoła
ujrzałem ciebie, ujrzałem anioła?
MAŁGORZATA
Wtedy to siebie zapytałam drżącą,
jak to się stało? przecież nigdy o mnie
nikt nigdy mówić nie mógł, iż wyzywająco
stroić się pragnę lub noszę nieskromnie:
cóż we mnie było, pytałam w obawie,
co mogło mówić o mojej złej sławie?
Rzecz najdziwniejsza dla mnie, chociaż pewna:
żalić się siła wzbraniała nieznana —
na siebie byłam zła i bardzo gniewna,
a nie umiałam gniewać się na pana.
FAUST
Kochanie!
MAŁGORZATA
Chwilkę!
Zrywa margerytkę — obrywa płatki jeden po drugim.
FAUST
Cóż to będzie? wian?
MAŁGORZATA
Zabawka.
FAUST
Jaka?
MAŁGORZATA
Wyśmieje mnie pan!
Zrywa i szepcze.
FAUST
Co mówisz?
MAŁGORZATA
półgłosem
Kocha — nie kocha mnie nic!
FAUST
Urzekła mnie, dziewczę, piękność twoich lic!
MAŁGORZATA
w dalszym ciągu
Kocha — nie kocha — kocha — nie kocha —
zrywa ostatni płatek; z słodką radością
kocha mnie
FAUST
Tak, lube dziecię! Słowem tym rozpocznij
swe nowe życie w tej kwiatów wyroczni:
on kocha ciebie, czy wiesz, co to znaczy?
on kocha ciebie — tak! już nie inaczej!
Bierze jej ręce.
MAŁGORZATA
Drżę cała!
FAUST
Nie drżyj! niechaj w oczu mowie,
niech w tym uścisku rąk cichszym od cienia
cud niewymowny serca się wypowie:
wielkie oddanie, rozkosz współistnienia,
bezmiar uczucia błękitny, daleki,
co dnie żywota słońcem opromienia
i już do końca — na wieki — na wieki!
Małgorzata żegna go uściskiem ręki — zrywa się, wybiega, Faust trwa chwilę w zamyśleniu — idzie za nią.
MARTA
wchodzi
Zapada noc.
MEFISTOFELES
Już na nas czas.
MARTA
Chętnie bym, mili, zatrzymała was,
lecz trudno, w ciągłym żyjem swarze,
sąsiedzi straszni to plotkarze!
nic, jeno śledzą wciąż przez cale dnie,
a jak, a skąd, a co, a gdzie,
jakby wdzięczniejszej nie mieli roboty,
jak brać swych bliźnich w omowne obroty;
cała ich radość, Boże ty mój słodki,
zbierać, hodować i wypuszczać plotki.
Gdzież nasza parka?
MEFISTOFELES
O, tam, zakręt mija,
gruchają sobie!
MARTA
Młodzieniec jej sprzyja.
MEFISTOFELES
A ona jemu — tak się zawsze splata
i splatać będzie aż po koniec świata.
ALTANA
Małgorzata, Faust, Marta, Mefistofeles. Małgorzata wpada do altany — skrywa się za drzwiami — palec na wargach, patrzy przez szczelinę.
MAŁGORZATA
Idzie!
FAUST
wchodzi
A tuś mi! szukam małej,
a ona tu!
Całuje ją.
MAŁGORZATA
obejmuje go — oddaje pocałunek
Kocham cię, drogi, z duszy całej!
Mefistofeles puka.
FAUST
zły
Kto tam?
MEFISTOFELES
Przyjaciel!
FAUST
Zwierzę!
MEFISTOFELES
Na nas czas!
MARTA
wchodzi
Już bardzo późno.
FAUST
Czy mogę odprowadzić was?
MAŁGORZATA
Nie, nie! Idź sam! Matka by zaraz do sumienia…
FAUST
Więc muszę iść już? — do widzenia!
MARTA
Adiu!
MAŁGORZATA
Do zobaczenia!
Faust i Mefistofeles wychodzą.
MAŁGORZATA
Boże! Cóż on pomyśli o mnie,
drżę przed nim jak schwytany ptak
i odpowiadam nieprzytomnie,
na wszystko mówię: tak!
Jak dziecko stracham się i trwożę,
a on — cóż we mnie widzieć może?
Wychodzi.
JASKINIA W LESIE
Faust, Mefistofeles.
FAUST
sam
Dałeś mi wszystko, o, duchu potężny,
O co prosiłem. W tajemne ogniska
wzrok skierowałeś, wzrok mój niebosiężny,
I tam ujrzałem cud przyrody z bliska:
i panowanie dałeś mi nad światem,
poczucie siły, poczucie użycia,
iż mogłem stać się powiernikiem, bratem
i słyszeć bicie serca w piersi życia!
Szeregom przemian nakazałeś oto,
aby przed wzrokiem mym przeszły w pochodzie
i pozwoliłeś, bym ducha tęsknotą
poznał mych bliźnich w krzach, ogniu i wodzie.
A jeśli burza uderzy szalona
o rozjęczoną czarną lasu ścianę,
jeśli grom runie w kłąb zbitego łona
i strzaska dębu gałęzie rozwiane,
a on w upadku niezbłagany, srogi,
obala w wichrów zaplątany chórze
drzewa bliźniacze w dno śmiertelnej trwogi,
i echo huku góra rzuci górze —
i idzie jęk ten, to burzy wołanie
przez ziemię całą, w wieczności otchłanie —
wtedy mnie wiedziesz w cichych jaskiń łono
i każesz spojrzeć w swoje własne lice
i własną duszę poznać nieskończoną,
jej ból i radość — sny i tajemnice.
Wtedy przed okiem moim księżyc wstaje,
ziemię okrywa kojącą poświatą
i ożywają przeszłości rozstaje,
drzwi otwierają się ku wszystkim światom,
mrok ócz umarłych kirem nie zasłania
w wielkiej godzinie myśli i poznania.
A jednak baśnią ludzka doskonałość,
widzę to jasno w tej chwili upojnej,
gdyś mi dał boskie dojrzenie i źrałość
i wraz pchnął w lęku odmęt niespokojny.
Za towarzysza i za powiernika
wieczną ironię mam, wyrzut sumienia,
co zimnym wzrokiem czyny me przenika
i twe owoce w szary popiół zmienia.
On to czarami z pamięci wyłania
postać barwioną marzeniami skrycie.
Tak żyję w kręgu wiecznego wahania:
żądza mnie spala i kusi użycie.
MEFISTOFELES
wchodzi
No — może dość już ukrywania;
przez jakiś okres można — owszem,
lecz dłużej życie samo wzbrania
i każe tęsknić za czymś nowszem!
FAUST
Czyż nic lepszego nie masz do roboty,
jak dręczyć mnie codziennie?
MEFISTOFELES
Przeszkadzać nie mam ci ochoty,
zwłaszcza żeś ciągle zły niezmiennie.
Miły towarzysz z ciebie! — Bracie!
wciąż strzec się trzeba — stać na czacie,