drukowana A5
19.5
dzień jak co dzień (tomik)

Bezpłatny fragment - dzień jak co dzień (tomik)


Objętość:
62 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0171-4

Dzień jak co dzień - Dedykacja

wiersz jedyna dedykuję pani marji grzegorzewskiej

wiersz światło popołudniu zechce przyjąć pani marja maćkowska

wiersz wąwozy czasu zechce przyjąć pan wilam horzyca

wiersz świat zechce przyjąć pan jan wydra

wiersz narzeczona zechce przyjąć pan wiktor ziółkowski

książkę poświęcam matce mej i siostrze

Daleko

wiatraki kołyszą horyzont

chaty pachną stepem

chatom źle

stoją na palcach o zachodzie ślepe

wspinają się jak konie

za chwilę się pogryzą

nie step ucichłe morze

rozlewa się wieczór bez szumu

świecące szyby otoczyły kolejowy dworzec

zachód mozolnie żuje gumę

ostajcie zdrowo matuś

z wojska napiszę list

nad parowozem dym białe kwiaty

gwizd

w niedzielę pociąg odjechał

w inną niedzielę przyjdzie

pracują czerwone obłoki pchają się ku słońcu

na stacji dzień jak co dzień tydzień jak tydzień

a szyny

szyny się nigdzie nie kończą

Na wsi

siano pachnie snem

siano pachniało w dawnych snach

popołudnia wiejskie grzeją żytem

słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach

życie pola złotolite

wieczorem przez niebo pomost

wieczór i nieszpórmleczne krowy wracają do domostw

przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu

nocami spod ramion krzyżów na rozdrogach

sypie się gwiazd błękitne próchno

chmurki siedzą przed progiem w murawie

to kule białego puchu

dmuchawiec

księżyc idzie srebrne chusty prać

świerszczyki świergocą w stogach

czegóż się bać

przecież siano pachnie snem

a ukryta w nim melodia kantyczki

tuli do mnie dziecięce policzki

chroni przed złem

Jesień

uliczka za uliczką rzucona sierpem stromo

okuty słońca mosiądzem szedł tędy młody żołnierz

złocisty talerz fryzjera kłaniał się jemu domom

a ten sam wiatr oblizywał wisły masywne połcie

za domami podzwania tramwaj jak w bramę wchodzi w powietrze

żołnierz także się wdziera w powietrze młodo idąc

jesień biegnie na przełaj na bliskim jest kilometrze

kasztan przy rogatce już rdzawo policzki wydął

no więc będzie szaro jak film się poprzemyka

już wypukłe zdarzenia cwałują ławą dokąd

takiej geografii nie ma na życiu nie ma równika

jak pilotowi trzeba powierzyć się młodym krokom

Miłość

przedświt się czule czołgał

przez mroczne puszcze i haszcze

noc przed nim płynęła wołgągórą krążyła jak jastrząb

u dróg ciemnych z niebem twarzą w twarz

chaty tłoczyły się w ciżbie

miłość bez gwiazd

miłość tlała po izbach

usta spadają na usta młotem

mocno ciemność sprzęga

pierwsze uściski młode

nieskończoną są wstęgą

ciało się ciałem nakrywa

pachnącym świeżą śliwą

ramiona w gorącej przestrzeni

zamykają się ciemnym pierścieniem

tapczan twardy zgrzany jak rola

orzą chyże lemiesze kolan

aż zamiast pszenic wschodzących i żyt

zaszemrze srebrem świt

zastuka do okna biało

podnieść oczy spojrzeć z uśmiechem

to kwitnącej czereśni gałąź

zgięła się pod strzechę

Świat

głębokie kliny ulic noc dzień światła pokotem

lamp kule smugi w okien kwadratach

chodzą kołem zaklętym witryn sklepowych roty

świetlisty ich dwurząd ciasną ulicę oplata

za szybą krągłe pudełeczka z blachy

trumny rybek stłoczonych w śmierci oliwie strachu

za drugą kanciaste rozpycha się żelastwo

śruby haki pilniki tryskające jak wachlarz płasko

za tamtą marzenie uwięzło barw i lekkości narkotyk

krążą srebrne dziewczęta w seledynach i tiulu złotym

nadpływa witryna inna koloru morza i zorzy

tu kupiec ognie klejnotów na taflach kryształu rozłożył

pasma okien jak pasy transmisyj

snują się jeszcze jeszcze jeszcze

pędzą lecą od wisły do wisły

wiją się jak żyły sypią deszczem

rzeczywistość spada płatkami liśćmi

w mieście wichru i pędu nawała

tęczowy zapałał

wyścig

więc także

jezdnie rzeki asfaltu z szumem dążą do krańców

wyłamują się z placów odchodzą zawile kręto

zwieszając głowy pielgrzymie stąpa i latarń łańcuch

i szyny idą drżące kół tramwajowych tętentem

nie stoją domów cementowe sześciany

klatki schodowe izby nie trwają nieruchome

w mrozu szkle w lazurze jesieni lub wiośnianym

wędrują mozolnie powolnie domy

podłogi gnębi ciężar czworonożnych kroków

tu ławy a tu stoły pełzną kołyski skrzynie

na sprzętów powierzchniach toczy się gwiazdami pył

w powietrzu ciemno czy widno drobinki płyną szeroko

          czas płynie

jest

  nie ma

      będzie

          był

Dno

żelazny świat tej łodzi

dotknięty kometą granatu

tonął odchodził

pionowo w słoje wody burej

chmurą

na dno na dół

wewnątrz biega na przestrzał

krótkich spięć pożar

drży rży moc w grubych nitach

jęczą miażdżone morzem

blachy pancerne trzeszczą

akumulatory zalane po wręby

we mgle ryżej kwasów manometru nie odczytać

i tak wiadomo wciąż głębiej

ciemniejsze czerwieńsze lampy

chrypi cierpki oddech

motor szalał na 400 amperprzeciążony zamilkł

już się poddał

sami

u kabli rur marynarze zawiśli bez ruchu

cisza cwałuje straszliwy przybysz

w zaduchu

zalewają skroń ogniste grzywy

bratersko piersią przy piersi

w sieci zerwanych drutów czy w promieniach

oficerowie pieśń zaczynają pierwsi

i łódź się w pieśń zamienia

i orłami czerwonymi w oczach atmosfera

ach tak jest umierać

ciężka ekstaza cichnie w iskier trzasku

widać chaos kształtów na dnie rozpostartychatlantyda jest niżej

czarnoczerwona jak karty

a jak port pełna blasków

10 tysięcy lat chłonęła oceanu wino

koncentryczne budowle szumiały w słonej wodzie

teraz powieka zapada ostatni raz

drgnął drut czas

na nowo od końca w maszynę się nawinął

będzie nowych cyfr czekiem

na głębokości stu metrów konając młodzi

zrównaliśmy przeszłe i przyszłe wieki

Światło po południu

stań w zatoce posłuchaj woda śpiewa

pierś marynarza wypukła jest jak i morze same

ponad masztów pionami za chmur szarą bramą

słońce złotym sztandarem powiewa

no a barki zrozumiawszy ten sygnał

kołyszą chudymi rej ramionami

i ja wiem otulił się snów maligną

dnia lazurowy kamień

tragarz pasiasty jak bąk fajkę pali

stóp ciemnych mu dotyka zwinięte skrzydło fali

cień leje się na bulwar fioletem i ciszą

tylko dźwigi parowe jak suchotnik dyszą

tylko gwiżdże ten malarz na boku fregaty

zawieszony malując liter smutne kwiaty

tylko ty mocną rękę zwijając jak linę

przeciągasz się dziwaczną rzucasz w lazur linię

strzeż się

drogi strzeliste i ostre jak promień

echem dzwonią z dalekości

żagli trójkąty strome

ciche są jak pościg

strzeż się

słuchaj zatoki

popołudnie w światłach nie śpi

w lenistwie tak słonecznym idą czyjeś kroki

strzeż się

tajemnicze a rześkie

Jedyna

   patrzę patrzę

smutne i wesołe rzeczy są jednakowe

przystanek tramwajowy wciska w ramiona głowę

fabryka zatopiona powietrza oceanem

grzeje kominami wieczór i tak już nagrzany

w domy nim je zamazał letni zmierzch smagły —

paciorki lamp chłodnawe sypnęły się gradem nagłym

sennie brzęczą witryny wtórując kołom krokom

bełkoce za żołnierzem pękaty wypukły bukłakokna lampy gazeta żołnierze marokko

   patrzę patrzę

i rzeczywistość tak jakoś sama w rękach jak granat wybuchła

fabryka domy przystanki może czekają

zmierzch tuli się do ulic może chce uwierzyć

na drobnych przedmiotach niepokój śniegiem leży

rzeczy matek nie mają

a moja

   patrzę patrzę

schodzi ze schodów uśmiech siwy

twarz zmarszczek siatka geograficzna

według niej żegluję między ludźmi szczęśliwy

to szczęście w jakich wyliczyć liczbach

   kiedyś

dzieciństwo złe szczenię szczekało w dni wodospadach

głodnego na tapczanie gorączka mnie żarzyła i jadła

połatane ubranko szeptem opowiada

ręce chropawe od pracy dla mnie kradły

pani na pierwszem piętrze ma powieki płatki liliowe

gdym poznał że malowane jak ciężko dusiły łzy

matka z gniewem chłonęła moją spowiedź

krzyczała pięścią groziła światu że zły

jeden kąt

w roku wojny

w rodzinnej izdebce szlocha

gdy synek wlecze się na front

zranione nogi ciągnąc w dróg prochu

wsparty towarzyszem karabinem

   patrzę patrzę

teraz ręce oczy jak most przerzucają się do mnie

most miłości wspomnień przebaczeń zapomnień

fabryka palce kominów w ciepłym zmierzchu macza

przystanek czerwonym wzrokiem zerknął tu szyderczy

przedmioty czyżbym się wstydzić was musiał

   dla was powiem słowa inaczej

siwy uśmiech silniejszy od śmierci

   matusiu

Dzisiaj Verdun

samochody planety świecące deszcz stał ukosem

przechodnie w melonikach melonik czarny owoc

cienie rzeczy ulica czarniejszym mruczały głosem

tylko tramwaj uparciuch błyskał na drucie różowo

nad jezdnią latarnie wisiały mleczne obłoki

wieczór a mleczne obłoki lecz wyżej było ciemno

kanciaste bryły kamienic w żałobie mroku po kim

a dach zupełnie jak balon w górę gdzieś zemknął

no powiedz czy nie spokojne ciche miasteczko stolica

a przecież na trotuarze nowy świat trzydzieści dwa

moknę na deszczu marząc jak podchmielony policjant

samotny w tłumie ja

zlikwidowano wojnę spętano paktów powrozem

na próżno bo my wciąż na froncie bijemy się

patosem dział świszczących bomb grozą

jestem wciąż na pustyniach verdun

deszcz na asfalt światło na krzyk warszawy

oczy mkną na kolumnę ogłoszeń bo ona z chlebem

od wewnątrz czuje mózg wojenną czerwoną prawdę

rozumiesz

cóż po chlebie kiedy nie smarowany niebem

Zaułek

kamienny kawałek świata

zaułek w kwiatach jak dziewczę

nikt na pewno nie zechce

tutaj stukiem samochodu kołatać

tak

to tylko gdzie indziej wybucha zwycięski jazgot

a to ciężkie platformy brzęczą w łańcuchy jadąc

a to znowu fartuchy zarzuciwszy na głowę

rozpychają się autobusy słonie brunatne i płowe

albo tramwaje suną

między wartami latarń

wełni się czarne tłumu runo

wrzawa we mgłach i dymie wzlata

tu cicho trawa wśród kamieni

zieleni się niebu jaskółkom

ludzie są dziećmi dużemi

a samolotem ty pszczółko

mieszkam tu w izbie małej jak pudełko

w którą słońce wlewa złociste kubełko

ogródek się waha czy wyjść na ulicę

czy się winogradem wspiąć na okiennicę

wiatr tę pustkę kocha często tu przysiada

coś do szczelin szeptać do okien zagadać

zaśpiewać

chwiejącym się tyczynom słonecznika

pająkom na furcie dębowej

noc dzień przenika

ranki wieczory

na domach wtedy światła z boku

prócz księżycowych i słonecznych gloryj

spokój

Ranek

 zaczęło się wiotko

 po pierwsze w mętnym tętnic szumie

 popłynęły bladawe koła srebrem lazurem się mieniąc

 na wylot skroś nocy słodkiej

 krzyknął tego nie umiem

 zawisły

 każde koło brzęknęło jak pieniądz

 po drugie wyjawiło się słowo koncerka

 płonęło wśród kół samotne we dwójkę z troską

 tego też nie znał więc ukradkiem na biurko zerkał

 tam słownik puchł i malał i znowu rosnął

 po trzecie niepodobna było wytrzymać tak

 gdy znienacka się zapadł w węże czarnych sprężyn

 trzepotał rękami tonąc na wznak

 zbudził się w oknie trwał księżyc

 trzecia rano godziny siwe i nowe

 zwyciężyć tak a jeśli wstać trudno

 auto poniosło na dworzec ciężką głowę

 potem pociągu pudło

 oczy senne a koła kołacą jawą

 wagon niski miażdży szyny śliskie

 na puszyste śniegowe stawy

 padały dziurkami czerwone iskry

 czytał się w ciemnościach węsząc jak zwierzę

 nurt mruczał powiewem przeżyć

 ale mącił zagubiał kluczył

 nie tak łatwo czytać siebie i nauczyć

 a tym bardziej że za okno wybiegał

 patrzył na śnieg ziemię płaską

 obłok jutrzni puszyste zero po lasach ją głaskał

 za obłokiem księżyc jeszcze

 semafor ale czego

     kieszeń

     notes

 reflektorem wytrysły notowania giełdowe cyfry znaki

lilpop bank dyskontowy huta gryf starachowice

 a i słońce wzeszło czerwoną ławicą

     więc potem

na cały dzień przestał być tajemniczym ptakiem

Śmierć

napisano stacja towarowa

napisano magazyn

dźwig i winda zwieszają ciężkie głowy

cokolwiek się zdarzy

wagon czerwone więzienie krów

zatkał okienka pyskami cieląt

ryk żalem kipi ryk i znów

maszyny ciszę mielą

worki na rampie pachną paszą

wieś jest na chwilę jakże nęci

ale nie ma wilgotnego szmeru traw u pęcinbiałe lampy noc słodką gaszą

o koła których 8

dobrze wy wiecie gdzie rzeźnia

im hamulcom przyczepom osiom

droga też nie bezbrzeżna

dlaczego deski przepojone smarem

przestały być kwitnącymi sosnami

dlatego i ceglany dom

stacja towarowa z żelaznym dźwigarem

nie zmiłuje się nad nocą i krowami

krowy na zabicie są

Jednakowo

pościele wonne zielem

dlatego siano pachnie snem

w słońca kwadratach oknach zieleń

czerwony kwiatek żarzy się jak usta

przez kwiat i te liście wprost

z promieni pochyły most

w ciszy przeczuć

u ciebie mateczko dzień ma oczy krowie

wędrowcem w stepie człapie zapóźniony wieczór

ranki w obłokach się czają

i znowu dzień je łowi

noce migocą snami grając

sieje się słodycz przez lniane sito

ty siejesz matczyna głowo

zawsze uśmiech ręką serdeczną wita

jasno biało brzozowo

z końca stołu z wagonu z pola i bulwaru

gdziekolwiek oddycham ciemnogrzywy chłopak

oczy me listy myśli jeden mają popas

szepcą zaklęcie wieków wiecznych

wołają gwiazdę czarów

słowo jak słonecznikmatusiu

Piłsudski

śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie

zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał

dawny czas w zegarach szafach skrzyniach

litwa litwa

pryzmaty dachów tkwiły na wonnych ścian zrębie

dachy strzegły i drzwi i serca okiennic

ganek raźno skrzykiwał do siebie gołębie

prowadząc na ogródek ze sosnowej sieni

jezioro sine wolno szło do brzegu

usypiając fale jak dzieci

w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów

jęczący nieustannie rok 63

inny teraz rok czoło marszczy się inaczej

rusztowania maszty na 20 pięter mur

czerwony ołówek to polityki karabin

przekreślił pozycję starej rozpaczy

organizować cyfry znaczy prowadzić szturm

czyżby koniec na akcjach gumy i jedwabiu

ile milionów rocznie bluzgają nafciane wieże

iloma miliardami fabryki gwiżdżą i rżą

a jego nie zmierzyć

on jest on

nie deszcz kwiecia czeremchy siny mundur oblepił

krzyżów orderów gwiazd na piersiach jezioro więc srebrno

dom na litwie belweder gorzej albo lepiej

może wszystko jedno

sercem zagrać na mapach jak czerwiennną kartą

stuka pod wstęgą drgnęło zabolało

stukającym będzie otwarto

stukać czy nie za mało

działa bagnety nike to było 10 lat

przygasły wybuchy śmierci ogniste smugi grzywy

westchnieniem maszyn w tęgim znoju

oddychają za miastem niwy

domy ceglane chaty łakną chleba pokoju

belweder to także dom stary biały jak księżyc

dwoje w nim oczu a tyle światła

patrz nocą na tym domu widać jak ziemia cięży

tam dźwiga ją na barach atlas

Prowincja noc

1

na wieży furgotał blaszany kogucik

na drugiej zegar nucił

mur fal i chmur popękał

w złote okienka

gwiazdy lampy

lublin nad łąką przysiadł

sam był

i cisza

 dokoła

pagórów koła

dymiąca czarnoziemu połać

mgły nad sadami czarnemi

znad łąki mgły

zamknęły się oczy ziemi

powiekami z mgły

2

noc to koło

w ciszy niebieskiej wełnie

wilno kościelne

śpi białe jak gołąb

nad zaułkiem arkadadom domowi dłoń tak uścisnął

i zastygł z nagła

jest i latarnia blada

nad chodnikiem drewnianym nisko

i ogród na wietrze zagrał

wilia się łuszczy

pluszcze o brzeg

litwa ziemia puszczy

jak dobrze

3

w ciemności przegonny powiew

na dachach strzelistych jak pacierz

noc czarną jamą

niewidzialni trzepocą orłowie

zamość zamość

rynek to staw kamienny

z ratusza przystanią

kolumn kroki senne

dalekie rano

w ciemności ukosy kortyn

blanki szkarpy

bramy

czarnym się fortem

zamość w ziemię wszarpał

amen

Dzień

klatki dygocą w studniach cegieł

lampa milczący wulkanów szyldwachwirem falami śruby pobiegły

na piętra w lodem zionący wind wark

turkot i brzęk blach dołem i górą

chwieje się hala czerwony sztandar

tryska w powietrze czarny pot stu rąk

dym z papierosów ergo i wanda

w białym oparze tłok tryby pchał tak

że kurz opadał dusił darł nozdrza

piec rozpalony szumiał jak bałtyk

tlenowych gwizdków wysoki głos drżał

kamień żelazo łuny grzmoty

koła bijące sercem o tor

ramiona śmigła lewary młoty

gorący motor

gdy chaos huków przybierał pęczniał

o niewiast piersiach marzyła pierś

to drżał w niej ciężar stalowa tęcza

idąca śmierć

Do Tereski z Lisieux

drobniutkie stopki tupot nad otchłanią

śnieg pada bieli choinki

oczy tereski bóg zapalił

powinny być skrzydła u ramion

trzepotać zmawiać godzinki

habit czarny spadochron nie pozwala upaść

ludzie upadają płaczą drżą

gwiazdy rodzą gwiazdy księżyc ciemność rozłupał

a ja spłynąłem miłością jak rzeka krwią

zasłoń święta łez dolinę

niech nie widzę

uszy dłońmi otul

jak zapomnieć mam że płynę

w oparach krwawego potu

boli ty masz dłonie białe

ziemia dymi ty się uśmiechasz

zrozumiałem

że milczysz to ma być mój lekarz

odejdź teresko

na swoją wysoką steczkę

niech tam na niebie będzie święto niebiesko

pozostanę niedoli dzieckiem

nie anioł ale ziemic

nie chcę błogosławić

z wieków i chwili wydzieram krzyk

  o świecie

nim cię kto zbawi

zgiń przemiń

Wąwozy czasu

siedemnastego maja o siódmej godzinie

złoty wieczór się kładzie na siwym lublinie

lampy na smukłych słupach biją jak wodotryski

płynące złotem szemrzą o zachodzie okna

ulic klingi placów regularne dyski

futra skwerów zlał blask tego ognia

tak w śródmieściu się pali dzień dogasający

inaczej tu o milę od murów

za sitowiem zapada słońce

jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł

czas

wieczność czasu

szare wąwozy czasu

czas

ścieka w kroplach urasta otchłanie zapełnia

wieje chaosem rzeczy co są lecz się topią

w obłokach ciepłych noc dzień przepadły zupełnie

półbrzask jedynie wisi mętny szary popiół

obrazy marcoussisa piorun sen kruk sztandarświeca morze pociski przyjaciółki ukłon

katalog róg ulicy pieśń mej matki żandarm

wszystko hurgoce w chmurach mgieł sztywnych jak sukno

krzyczący wir wybuchem znienacka uderza

wir niepokoju powstał może z przeczytanych książek

zagmatwał strugę czasu spruł ją wskroś i przeżarł

szczelinę wydrążył

przez ręką wiru smagłą uczyniony wyłom

widać jak w teleskopie gwiazdę to co było

  z daleka namiot cyrku z bliska transatlantyk

  zasłonił nieba niebieski fajans

  od ryku osypały się urwisk żółte kanty

  mastodont stąpa zagniewany

  rozpycha wieczór skórę tak wieczorem chłodzi

  nagle zwinęły się liście paprotne po gajach

  zaszumiały pianą

  to nic to ta chwila odchodzi

w chmurnej szczelinie inna sprzed tysiącoleci

pyłem drobnym jak petit na szpaltę nadleci

  wiatr nurt zgrzebny dymem odurza

  gwiezdny jakże piękny jest ognisk purpurowy żużel

  za obozem kołysały się wzgórza

  grzbietami wielkich wołów

  drewniane niezdarne łamały szuwar koła

  i tu chaos mosiężne ręce miecze karki

  naszyjniki z krzemieni oczy w ogniu jarkim

  oto burza postaci w skórach i kożuchach

  stosy rozbijające płomieniami łun nów

aż znowu zaszumiało w szumach półbrzask bucha

pochłania miękka paszcza obłoku tłum hunnówpotem się w nowych światłach powoli rozchyla

i jak balon nad miastem niedawna tkwi chwila

muł w rzekach kolczastego drutu

wśród bomb ginących twarze

złuszczył je ból jak belki łuszczy płomień w pożarze

ziemia i pułki butów

dnie stojące na płytkich okopach

mitraliez kaszle i świsty

na ogniach nocny popas

niebo ogniste

miasto mdlejące przestrzeń która rzęzi

armaty rozpalone rwące się z uwięzi

w ogniach nicość

nagle odmęt białawy zawrzał w głos zanucił

jesteśmy pod lublinem który zorzą płonie

dzień dzisiejszy powrócił

powrócił jak syn marnotrawny

ucałujmy jego skronie

bo gdzie spojrzeć jak dawniej

budynki w oddaleniu lśniące

a tu o milę od murów

za trzciną i sitowiem zagubia się słońce

jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł

czas

wieczność czasu

szare wąwozy czasu

czas

wizje nie nasycają są zawiłym haftem

czy z tego alfabetu co będzie odczytam

po cóż czytać i tak wiem chyba to jest prawdą

pytania odpowiedzi brzmią jak odpowiedzi pytań

Wieczorem

mała moja maleńka

chwieją się żółte mlecze

w dolinę napływa gór cień

cichy odwieczerz

brodzi w zmierzchowym nurcie

  już późno

mały mój ukochany

trudno z miłości się podnieść

a jeszcze ciężej od złych nowin

gdy patrzysz na mnie ciemnym nowiem

smutniej mi chłodniej

boję się

rozstać się musimy

ty z innym do ślubu jedziesz

na srebrne noce złote dnie

moja droga gdzie indziej wiedzie

we mgle

tam gdzie najsamotniejsi

słyszę turkot karocy

niebo nazbyt się chmurzy

daj rękę ukochany raz jeszcze

o ciemne godziny pieszczot

co było nie może trwać dłużej

czas mi już czas

całuj ostatni raz

żegnaj

dobrzy ludzie

błogosławcie zdarzenia które przeszły

błogosławcie i te co przyjdą

Zapowiedź

czerwone grube spirale dookoła dzbanów

połysk cętkowanych muszli

coraz to mniejsze kule płyną w srebrnej smudze

dom rozchyla się jak wachlarz

jakże ten profil zamknąć w trapezy i kąty

drzewem zwichrzonym tragicznie zasłaniam naszą miłość

ścięte kwiaty uśpione w misach

zwierciadła ukazują bladą głębię podwodną

orzeźwia ciężka fałda zapachu kadzidła

wymykają się wreszcie słowa o które chodzi

metafizykę splecioną jak piękne włosy

rozplącze jasny miecz chemia

Mózg lat 12

chmury wyżej niżej to nuty

brodzą w błękicie luzem

brodzą i moje buty

w letniego wiatru strudze

kapliczki ze świętym janem

w wianeczku zawiędłych bylin

dosięgnął niewypowiedziany

obłok motyli

dalej drogą na łąkę

wędruj pagórem gliny

torze kolejki

papierowy powój poprzerastał szyny

do łąki ścieżyna pałąkiem

na dół z nasypu

depcąc trawę u rzeki

nagi chłopak zakipiał

gdzie się choiny kończą

zasłaniające miasto

wyrzuca sto wiotkich rączek

mózg lat dwunastu

między kroplami chabru

na rybiej łusce fali

trzepoce się chyży kaprys

torsu gibkiego spirala

krzyk o południe o potok

krzyku pełne usta i garście

w ekstazie słońca jak motor

pali się mózg lat dwanaście

patrzę dzień idzie za południe już niesymetryczny

wkrótce wieczór nasypie się jak góra

wiatr trawy ruszył a nie drgnąłby komin fabryczny

ze złotej rzeka będzie bura

chłopcze chłopiec jutro pojutrze

radość naga a to nie życia zaczyn

zamknie się na zawsze jak kluczem

w 1936 chłopcze na rzekę spod hełmu popatrzysz

Narzeczona

wszedł na fale łucznik jutrzni pięść wparł w głąb

ściekał długo złotą strugą migotał w łuskach

w ciemnym złocie liśćmi ociekł jak strugą dąb

w ciemnym świcie wichru wycie i pustka

a cóżeście to tak wodę zmącili

czemu kuźnia pod dębami nie dzwoni

noc zesuwa się niebieska jak kilim

w czarnym krzyku gniazd wronich

wychodziły białe chaty na ług

jeszcze stoi wielka rosa na ziołach

wyjdźże młoda przestąp próg

spojrzyj w ranek malowany

spojrzyj bystro dokoła

    ukochany

    nie wołaj

    mam na oczach marę senną piękniejszą

a cóżeście to tak dymy rozwiedli

że w siności tej nie widać wsi całej

świtem rankiem słońce sunie spod jedlin

jak twarz moja zuchwałe

ustawiały się rzędem płoty

chochołami róż kołysał zły wiatr

wyjdźże młoda na jesienne zaloty

spojrzyj chłopak u ściany

czarnooki czeka swat

    ukochany

    me zaloty

    sen tęskliwy mara której nie znasz

Ja karabin

zapomniałem piękny sierpniu od wczoraj

jak drzwi kina otworzyła się ta pora

mur spękany nad tapczanem rozkwitł srebrnie

znowu głowa będzie gwiazdą niepotrzebnie

artylerio z betonowych łożysk ryknij

dosyć zmierzchów fałszowanych i jutrzni

cedzi słowa bardzo mądre dzień zwykły

w muszlę uszu których ja znów jestem uczniem

słodko wiersze w cieczy cisz tych się ważą

jak trzmiel czarny w tunelowym garażu

tylko taki czas odmienny chciałbym poznać

w którym ludu karabinem będę z wiosną

Legenda

spojrzeniem obłoki przebrał trójkąt mądre oko boże

księżyc kroplą ze srebra ciężył o tej porze

smolny swąd z czarnych lasów się dźwigał

nad miastami czerwono i dym i gaz

niebo chodziło kołem jak śmigazataczał się bo noc głucha czas

zwykłe słowa

mówi się zawsze zwykłym słowem

o inaczej zaczynać na nowo

otrząsnąć z gwiazd głowę

noc gwiazdy bulwary drzewa

wiatr nie tak szarpie mi kurtę jak niegdyś szarpał sukienkę

przedwiośnie nawet nie śpiewa

przerwało piosenkę

ciszą ty chcesz mnie przebić

w milczeniu słychać twe wieki

groźbą wołasz do siebie

boże daleki

szuka oko bystre

znalazłeś wstrzymałem oddech

wznoszą się ręce przeczyste

czekają kiedy się poddam

o daleki

słyszysz te wiersze

daleki

nie będę twoim świerszczem

wzdychają miłością piersi

nie doczekasz się niebo przemian

niech się wiersz łamie jak pierścień

przybywaj ziemio

ziemia skała glina

a ja to mięśnie i kościec

kończy się co się zaczyna

nie może być jaśniej i prościej

Coda

fale chodzą cichutko

z drugiego brzegu od bagien

prowadzi wesołą łódkę

łopoczący żagiel

twarz rybaka w refleksach wiosny

kapelusz nad nią stoży się wysoki

ogorzałe ręce pogrążają płytko wiosło

burząc w wodzie obłoki

one i żagiel za cypel płyną prosto

pod wierzbę obciążoną złocistym okwiatem

w milczeniu plam świateł

luby jest postój

taki w pamięci pejzaż się otwiera

choć dzień niejeden go pokrył

jezioro na litwie nazywało się wiero

ten rybak bogdan modryj

myślę miasto niebo w łunie rudawej

tam zdziera płuca we wrzasku odlewni wentyl

pod kratami mostu okręt zawył

stocznie remizy dymią

wszystko cenię ceną legendy

krzyk miasta ciszę na łodzi

legendą olbrzymią dzień jak co dzień

a la campagne

przekłady na język świata

tłumaczyła M. S.

le foin sent le sommeil

le foin sentait bon dans des rêves d'autrefois

les après-midi de campagne chauffent le seigle

le soleil fait sonner la riviere en fer blanc etincelant

la vie les champs en or fondu

le soir l'appontement à travers le ciel

la soirée et les vêpres

les vaches laitières rentrant aux batiments

ruminent près de l'auge plein e crepuscule

les nuits de dessous des bras des croix aux croissements des chemins

tombe de la vermoulure azurée des étoiles

des petits nuages devant le seuil dans les gazons

ce sont des boules de duvet blanc

la dent de lion

la lune s'en va laver des linges argentés

des petits grillons grésillent dans les meules

qu'y a-t-il à craindre

puisque le foin sent le sommeil

et l'air de cantique y celée

presse contre moi ses joues d'enfant

protège contre le mal

une ruelle

przekłady na język świata

tłumaczyła M. S.

une petite parcelle en pierre de l'univers

une ruelle en fleurs comme une jeune fille

sûrement nul n'aura envie

d'y heurter avec le bruit d'une auto

oui

ce n'est qu'ailleurs qu'éclate le brouhaha victorieux

tantôt de lourds camions font résonner leur chaînes en roulant

et tantôt à travers des autobus éléphants bruns et fauves

ou bien des tramways filent

parmi les sentinelles des reverbères

la toison noire de la foule moutonne

la rumeur monte dans les brumes et la fumée

ici l'herbe au milieu des pierres

verdit doucement pour le ciel et pour les hirondelles

les hommes sont des grands enfants

et tu es un avion petite abeille

je demeure ici dans une chambrette petite comme une boîte

où le soleil verse son seau doré

le jardinet hésite faut-il sortir dans la rue

où bien grimper avec la vigne sur le volet

le vent aime cette solitude s'y assied souvent

pour chuchoter quelque chose aux interstices parler aux croisées

chanter

aux perches branlantes du tournesol

aux araignées sous les portes à claire voie en bois de chêne

la nuit penètre le jour

les matinées les soirées

alors de côté sur les maisons des lumières

a part les halos du soleil et de la lune

la tranquillité

la mort

przekłady na język świata

tłumaczyła M. S.

c'est ecrit la gare des marchandises

c'est ecrit le depot

l'ascenseur et le monte-charge penchent leurs tetes pesantes

quoi qu'il arrive

le wagon la prison rouge des vaches

a bouche des petits fenetres avec des museaux de veaux

un beuglement plein des regrets un beuglement et de nouveau

des machines moulent le silence

les sacs sur la rampe sentent le fourrage

pour un moment c'est la campagne oh quel est son attrait

mais il n'y a pas de bruissement humide des herbes aux paturons

des blancs lampadaires eteignent la douce nuit

oh les roues qui les huit

vous savez bien ou est l'abattoir

a eux aux freins aux chaines aux essieux

le chemin non plus n'est interminable

pourquoi des planches salurees de fraisse

ont cesse d'etre des pins fleuris

c'est pour cela et la maison en brique

la gare des marchandises avec la grue en fer

ne s'apitoiera pas sur la nuit et les vaches

les vaches sont pour qu'on les tue.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.