Dziejba leśna, I
Dziejba leśna, II
Dziejba leśna, III
Dziejba leśna, IV
Sen wiejski
Śni mi się czasem wieś, którą wbrew losom
Wysiłkiem marzeń przymuszam do trwania,
Czując, jak przymus co chwila jej wzbrania
Zniknąć, gdy właśnie zmyślonym niebiosom,
Oczyma ledwo naznaczyłem w próżni
Miejsce spotkania snu mego z błękitem.
Drzewa mnie nęcą naocznym rozkwitem —
Czasem się tylko jakiś liść opóźni
Lub gałąź, nie tak zjawiona, przez szpary
Snu w mrok wybiegnie ponad snu zamiary...
A zresztą — wieczór żmudny, nieustanny,
Z pola znużone wracają dziewczęta,
Wadząc spódnicą o złote dziewanny,
O których sen mój, że śnią się, pamięta.
A kroki dziewcząt — uparte, bezgłośne
I jednoczesne i dziwnie nieznośne,
Jakby szły po to, by mi tylko dowieść,
Że idą, dbałe o pył, co się zrywa
Spod stóp ku zorzy. I, jak we śnie bywa,
Gdy życie wkracza we własną opowieść,
Wiem o nich wszystko... A one mą wiedzę
Zgadują na wskroś, że nie ta i pusta,
I dalej idą, wypełniając miedzę
I umiejętnie rozchylając usta
Jakby do śpiewu. Choć śpiewu nie słyszę,
Wiem, że śpiewają — i wsłuchany w ciszę
Ich warg, niemotą drętwych beznadziejną,
Te słowa chwytam na pozór kolejno:
«Czy kto nas wyśnił? I skąd nasza dola?
I czy to prawda, że wracamy z pola?
I czy to prawda, że my w sobie — żywe?
Śnijmy się nadal — zgodne i cierpliwe!»
Choć słów tych nie ma, lecz słyszę je w chwili,
Kiedy pomyślę, że tak być powinno.
Zorza ku głębiom strumieni się chyli,
Ściekając złotem i purpurą płynną,
Bieleją brzozy, krwawią się czereśnie —
Wszystko to we śnie.
Wszystko to we śnie. Gdy chylę w sen głowę,
Dziewczęta chylą tak samo swe skronie...
Przechodzą teraz przez nagłą dąbrowę,
Której nie było, a która, ustronie
Wprzód upatrzywszy, w sieć snu siebie chwyta
I na spotkanie idącym rozkwita,
Szumiąc zieleni zaklętą pierwszyzną,
Nieprzewidzianą, a bujną i żyzną,
Wśród której życie, przemieszane z zorzą,
Przeświecające wraz z niebem przez liście,
Purpurowieje mętnie i cieniście.
Na widnokręgu obłoki się mnożą.
Od dziewcząt cienie padają ukośne
I jednoczesne i dziwnie nieznośne,
Jak gdyby po to wysnuły się drogą,
Aby mi dowieść, że mają od kogo
I na co upaść... I błędne motyle
Na pokaz, z trudem swój kształt w zorzy trwalą.
Teraz chcę zliczyć tłum dziewcząt, co falą
Płynie po kwiatach — jest tyle a tyle,
To wszystko, — liczby określić nie umiem,
Ale ją na wskroś i żywcem rozumiem,
Jak gdyby była nie liczbą, lecz spadem
Ciał w głąb na oścież rozwartego ducha.
Już czerwiec, skrząc się, biegnie moim sadem,
A w chacie mojej — noc lipcowa, głucha,
A w polu wieczór dogasa sierpniowy.
Jakiż to miesiąc zmącił sny mej głowy?
Mijają lipce i sierpnie, i wrześnie...
Wszystko to we śnie.
Wszystko to we śnie! I wszystko przemija,
Nie przemijając. I trwa wieś niczyja
I wieczór, złotą znakowany smugą.
O, jakże znikąd i jakże już długo
Idą te z pola znużone dziewczęta!
I ja wraz z nimi! Bo i mnie też pęta
Żądza przebycia nad strumieni wodą
Nagłego lasu, co złudnie się spiętrza,
Ale nie mogę wejść cały do wnętrza
Mego snu: jestem sam sobie przegrodą.
Choć w nim się błąkam, choć dłońmi obiema
Dotykam kwiatów, wiem, że mnie tam nie ma.
Dziewczęta wzajem poprzez mgieł błękitność
Wskazują sobie moją tam niebytność
I sad, gdzie mogłem w cieniu grusz i śliwek
Czekać na przyjście ich wśród drzew bezładu,
I popod płotem tego właśnie sadu
Siadają rzędem na wspólny przyśniwek
O tym, co serce niewoli do bicia —
Czy pozyskanie, czyli strata życia?
I o tym jeszcze, co słodsze dla ciała —
Sen, który gaśnie, czy jawa, co pała?
I o tym jeszcze, skąd przyszła ich dola?
I czy to prawda, że wracają z pola?
I czy to prawda, że zjawiona w ciszy
Pierś ich tym żyje, że swój oddech słyszy?
I tak śnią chórem chciwie, pracowicie,
Dłonią w swych piersiach przytrzymując życie,
A która dośni do końca — ta gaśnie.
Gasną kolejno, bez żalu. Już właśnie
W ostatniej tli się snu reszta ostatnia,
Która się w zorzy jeszcze wyszkarłatnia,
A i ta z wolna do śmierci nawyka
I w mgle samochcąc bez śladu zanika,
W tej mgle, co w dal się rozwiewa bezkreśnie...
Wszystko to we śnie.
Śmierć Buddy
U wód Hiranjawati — nad brzegiem żałoby
Poległ Budda, trawiony mgłą ślepej choroby.
Był w pobliżu tłum uczniów i był ptak na drzewie,
I dziewczyna, o której nikt dotąd nic nie wie.
Śmierć opodal, we zgubne zwinięta pierścienie,
Czekała, jak pies wierny, na jego skinienie.
Uczył ją wlec obrożę i lizać złe pęta
I patrzał, jak w ślad za nim po snach się wałęta,
A dziś — choć się skłębiła nad wspólną otchłanią —
Nawet jej nie pogłaskał i nie spojrzał na nią...
Było ponad potokiem drzew tyle a tyle, —
A kwiatów jeszcze więcej. Fruwały motyle.
A on mówił do uczniów: «Czylim się spodziewał,
Że będę wspomnieniami zgon zimny zagrzewał?
Pamiętam, jak bystrego dosiadłem Kantaki,
By odjechać na zawsze w ten świat byle jaki, —
I pamiętam snu nędzę i noc lotusową,
Gdy się księżyc do reszty spełnił nad mą głową,
A jam poglądał duchem, co złudzeń unika,
W przepaść rozkwieconego kędyś października.
Krążyła w sokach drzewnych szalenizna czasu,
I jeziorniała nicość opodal śród lasu,
I chyliły się kwiaty nadmiarem brzemienia
W cienistość zgęstniałego od rosy istnienia,
A ja, tropiąc kres bytu w kierunku ich woni,
Czułem dumną zniszczalność ust, piersi i dłoni,
Czułem, że duch mój, w leśną schwytany zieloność,
Potrafi zdławić w sobie czar i nieskończoność...
O, wytępić ślad gwiezdnej z błękitem łącznicy!
Wymknąć się zwinnym sidłom pustej tajemnicy!
Stracić z oczu brzeg niegdyś znajomej rozpaczy!
Umrzeć, dopóki jeszcze śmierć trwa i coś znaczy!»
I śmierć to słowo: umrzeć — pochwyciła mętnie
I węsząc zdobycz, dla niej zachowaną skrzętnie,
Ku ciału śladem duszy podpełzła zawile.
Lecz dał znak. Śmierć odeszła. Fruwały motyle.
A on mówił: «Com widział w obłędnej pogoni
Za źródłem nieistnienia, gdzie się nic nie trwoni?
Widziałem Wieczność w górach — w godzinie niewiary
W trwałość własnej żałoby i w uciszeń czary,
Gdy odziana w śnieżycy wzburzony gronostaj
Z płaczem o wszystkich zmarłych — wybiega na rozstaj!
Widziałem, jak się borów osoba liściata
Wyłania z pęt zieleni i bada głąb świata,
Co powstał wbrew jej szumom i z myślą nie o niej, —
Liście zwiędłe — od niego, on od liści stroni...
I tu jeszcze widziałem, jak trup się spopiela,
A popiół, zamiast spocząć, w inny kształt się wciela:
Psem się staje u wrótni obcego mu domu
Lub dziewczyną zdradzoną, co łka po kryjomu, —
Lub przypłodkiem tygrysim, lub dłonią zbrodniarza —
Trup na długość tej dłoni uchodzi z cmentarza —
I bruzda po umarłym czernieje w niebycie...
A gdziekolwiek poszedłem — szło za mną w krok życie,
Szło, skomląc o kęs ciała i tucząc się troską,
Szło z tej nędzy człowieczej w tamtą nędzę boską.
Próżno jego czepliwej ujść pragnąłem zmorze:
Jest wszędzie — jest zawczasu — i nie być nie może!
Byłem w miazgach mdłych mroków, w tumanach bez treści —
Lecz i tam się coś krząta, szemrze i szeleści!
Wiem: sen wieczny to tylko czasu w grobie strata,
Bo w najdalszych zakątkach i przerwach wszechświata
Nie ma zwłok dość umarłych, dość znikłego cienia
I pyłów dość nikczemnych — bez łez, bez istnienia!
I jąłem wówczas walczyć z tym pyłem ostatnim —
Z tym szelestem, z tym szmerem na pozór tak bratnim...
Aż, krusząc najdrobniejsze istnienia kajdany,
Znalazłem nagłą wolność w otchłaniach Nirwany!...
Mój to twór! W nim się zmieszczę, mimo żądz ogromu!
Grób na miarę nicości, nie znanej nikomu!
Ciemność, której nie tyka żaden promień słońca!
Trumna, gdzie nieskończoność dobiega do końca!
Zanim w niej się ułożę, zanim rzucę ziemię,
Niech jeszcze przed odjazdem śmierć poda mi strzemię.»
To rzekłszy, w ślepie śmierci popatrzył tak bacznie,
Że pobiegła ku niemu, bledniejąc nieznacznie
I część ruchu w przydrożnym zostawiając krzewie.
Lecz dziewczyna, o której nikt dotąd nic nie wie,
Krzyknęła: — Nie umieraj! Chociaż nic nie znaczę
Dla ciebie we wszechświecie, lecz spojrzyj, jak płaczę...
Nie umieraj! Raz jeszcze oprzyj się mogile! —
Więc dał znak. Śmierć odeszła. Fruwały motyle.
A dziewczyna szeptała: — Czas nagli! Śmierć — bliska!
Spójrz prędzej w moich oczu modre zmierzchowiska —
Nie umieraj! Daremnie o nicość się kusisz!
Nie znalazłeś jej nigdzie! Po śmierci trwać musisz!
Pójdź ze mną w żal bez końca i pójdź w beznadzieję!
Wszystka teraz dla ciebie z całych sił istnieję...
Kocham moc twego ducha — zmarszczki twojej twarzy,
I schorzałość, co w oczach trucizną się jarzy.
Nie umieraj! Pieszczotą wyróżnię twe ciało,
By dla ciebie i dla mnie niezbędnym się stało!
Myśl zatopię w rozkoszy obłędnym bezkresie,
Aby nic nie myślała prócz tego, co chce się...
Białą szyję potrafię giąć do twej rozpaczy —
I zrozumiesz, że rozpacz nic wówczas nie znaczy.
Żyj, dopóki me dłonie bieleją po świecie,
Dwa narzędzia pieszczoty, a usta — to trzecie!
Twego bólu do życia żaden grób nie schłonie! —
I dziewczyna obydwie wyciągnęła dłonie
I usta doń zbliżyła, by go zmóc za chwilę.
Budda skinął. Śmierć przyszła. Fruwały motyle.
Dziejba leśna
Wnętrze grobowca pogańskiego. Przez otwór z prawejstrony — wchodzi święty Makary z wiązką chrustu naplecach. Posuwa się w głąb grobowca, układa chrust naziemi i roznieca ognisko. Zrazu drobny, a potem corazwiększy płomień rozwidnia grotę światłem, które pełga pościanach grobowca wraz z towarzyszącą mu w bezładnympopłochu gromadą niepohamowanych cieni. Blask pada na leżące tu i ówdzie zwłoki, rozmaicie na ziemi rozpostarte.Święty Makary — odziany w szaty ubogie. Jest krępy —z czarną brodą. Ruchy ma pewne siebie, choć nieco porywczei niespokojne. Układa płaszcz na ziemi i z chrustu robi jakietakie wezgłowie, aby spocząć.
MAKARY
Tu spocznę. Tu — mój nocleg — w pobliżu tych twarzy,
Z którymi blask ogniska tak źle się kojarzy, —
Tak mu obco po martwych bezwyrazach pełgać —
Tak się boi w sen wieczny zbyt złociście wełgać!
Rozgląda się po grobowcu.
Prześpię noc. Na noc całą dla świata — przeminę
I pomyślę, żem nabył śmierci odrobinę
Od tych zmarłych... A z taką odrobiną właśnie
Łatwiej mi już do Boga...
Przygląda się kolejno zwłokom.
Leżą tak grymaśnie...
Ten — na wznak, ów — na boku, a tamten — na brzuchu.
Coś w nich jeszcze się dzieje — pomimo bezruchu.
Może milczą — wsłuchani w podziemnych burz łoskot?
A może weszli w bezmiar tych pośmiertnych prostot,
Gdzie się wszystko tak spełnia, jak chęć szumu w lesie,
A cokolwiek się staje — jest tym, czego chce się...
Posuwając się w głąb grobowca, zatrzymuje się nad trupem o kształtach świadczących jeszcze o dobrobycie — tłustych i ordynarnych.
Więc i taki otylec — z mgłą zaświatów sprzeczny —
Karkiem śmiesznie rubasznym — pcha się w żywot wieczny?
Przygląda się następnemu.
A ten ma niesprawdzalną obojętność w twarzy
Na to, co się zdarzyło — lub jeszcze się zdarzy...
Spostrzega piłkę.
Piłka, którą poganin w swej bezbożnej chuci
Rzucił w zaświat i czekał, czy mu kto odrzuci?
Spostrzega trupa dziewczyny.
Trup dziewczyny. Trup świeży. Skóra jeszcze gładka.
Ileż to wiosen w kościach? Młodziuchna próchniatka.
I dłonie dołyszkami odwróciła blada,
Jak gdyby próbowała, czy właśnie deszcz pada?...
Można całą jej duszę pomieścić w jaskółce!
Zamyśla się na chwilę.
Na niej, jak na upchanej nicością pościółce,
Głowę do snu utrwalę na dowód pogardy
Dla tych zgręzów pogańskich! Sen będę miał twardy!
Układa głowę na piersiach dziewczyny i nogi przed się wyciąga.
I przez sen będę chwalił bezmiar Twej wszechmocy —
Śnij mi się, Boże wielki, śnij mi się tej nocy!
Szepce modlitwy i zasypia.
Z głębi mroku — z najdalszych zmierzchów grobowca — wyłaniają się nagle dwie, nieokreślone w swych zarysach postaci,które w miarę zbliżania się do śpiącego określają się corazwyraźniej i pośpieszniej w swych kształtach. To — Amazarak i Azaradel. Obydwaj przyglądają się Św. Makaremu.
AZARADEL
Śpi.
AMAZARAK
I myśli, że właśnie sam Bóg mu się marzy
A śni mu się — nic z Boga — coś z człeka — twarz twarzy,
Złuda do powszedniego dla śpiących użytku,
Bóg prawdziwy dla świata jest przedmiotem zbytku.
AZARADEL
Nogi przed się wyciągnął — dość krępe w budowie.
Nicość ma za podnóżek, trupa — za wezgłowie.
AMAZARAK
I co to za karczemny do trupa stosunek!
Chrapać na zmarłej piersi, co śni pocałunek!
AZARADEL
I żywcem wstydliwości urągać trupięcej!
Płeć zmarłych jest ta sama!
AMAZARAK
A może — coś więcej!
Azaradel przyklęka nad trupem dziewczyny.
AZARADEL
Boże! Jeśli Twe oczy umarłą postrzegą —
Wwódź ją na pokuszenie, nie zbaw ode złego,
Nie daj jej spocząć w grobie! Niech zawsze się trwoży
O swój proch złotowłosy — o Twój uśmiech boży!
Niechaj nawet po śmierci dba o urok trwalszy,
Niech się w mroku boryka o szczęścia ciąg dalszy!
Wstaje z klęczków.
AMAZARAK
Amen! Szczera modlitwa wzrusza jak żałoba.
I ten «szczęścia ciąg dalszy» — dość mi się podoba.
Ty — ciał znawca. Zbudź trupa. Daj mu pląs i dreszcze.
Niech ciało samo siebie przeżyje raz jeszcze.
I niech święty Makary, gdy noc minie pusta,
Pokocha w ustach zmarłej nie tylko te usta.
Azaradel zaklinająco wyciąga dłonie nad trupemdziewczyny.
AZARADEL
Twarzyczko, zaniedbana w śmiertelnym uboczu,
Miej wiarę w siebie samą i w mus moich oczu.
Noc mi dała w ciemnościach zatajony urząd,
Bym się życia dobudził w zamarciu twych nóżąt.
Zbudźcie się, dłonie, zziębłe od lęku i chłodu —
Zbudźcie się, piersi, śmiercią zniszczone za młodu.
Zbudźcie się, usta, troską zbielałe nieżywą, —
By dać innym swych pieszczot ciepłotę i lgniwo.
I ty zbudź się, dziewczyno — ty sama, prócz ciała —
Prócz ust, dłoni i piersi — byś wszystka istniała!
Dziewczyna otwiera oczy. Amazarak i Azaradel, unoszącsię w powietrze, znikają w głębi mroku. W miejscu ichzniknięcia ukazuje się drobna, jak zabawka, łódź ze świetlistego złota i, płynąc gdziekolwiek, gaśnie w punkcie nieokreślonym; jakby dobiła do brzegu, gdzie istota łodzi stajesię zbyteczna. Piersi dziewczyny wzdymają się najpierwpróbnym, a potem coraz pewniejszym oddechem. Przez otwórgrobowca przenika blada smuga świtu. Makary budzi się,nasłuchuje i zrywa się nagle na równe nogi.
MAKARY
Żyjesz?
DZIEWCZYNA
Żyję... wbrew życiu. Coś mi się wspomina...
MAKARY
A co robisz w grobowcu?
DZIEWCZYNA
Cierpię.
MAKARY
Moja wina,
Żem się w piersi zawczasu życia nie dosłuchał.
DZIEWCZYNA
wstając
Zły byłeś dla mej piersi! Świt cię udobruchał.
Gbur jesteś ze zmarłymi! Ze śmiercią — rubacha!
Gdyś się porwał na nogi — miałam nawet stracha.
MAKARY
zamyślony
Czym byłaś dla mnie w mroku?
DZIEWCZYNA
Jest w mroku wygoda...
MAKARY
Czym byłaś?...
DZIEWCZYNA
Tak mi nagle samej siebie szkoda!
Łbem tkwiłeś na mej piersi — żywy nieprzytomnie,
Miażdżyłeś bez miłości — spałeś bez snów o mnie,
A teraz śmiesz mi patrzeć w zmartwychwstałe lico
I pytać, czym ci byłam? — Twoją przespanicą!
MAKARY
Boże, jeżelim zgrzeszył w niewiedzy godzinę, —
Przebacz sen mój przebiegły i noc, i dziewczynę!
DZIEWCZYNA
Korzysz się modlitewnie, a gardzisz mną z pańska.
Nie kochasz?
MAKARY
W oczach twoich mgła krąży pogańska.
DZIEWCZYNA
A usta?...
MAKARY
O, nie myślę o ust twych koralu!
Giniesz z nadmiaru grzechów!
DZIEWCZYNA
Ginę z samożalu!
O, weź mnie i w objęciach zanieś biedne ciało
Daleko — aż do szczęścia! zamyślona Szczęście mi zmalało...
MAKARY
Zmalało?
DZIEWCZYNA
Tak! Nic usta ustom nie pomogą!
Nikt nikogo nie kocha! Wiem, że nikt — nikogo!
MAKARY
Miłość — w Bogu! Z twej duszy uczyń mu ofiarę.
DZIEWCZYNA
Nie mam czasu na ciągłą w twego boga wiarę.
Wierzę w to, co się samo naprędce wywróży,
I w przemokłą od rosy — nieskończoność róży...
MAKARY
Tyle w tobie nicości, co skrzydeł w łabędziu...
DZIEWCZYNA
Twój bóg nazbyt jest nigdzie, mój — na podorędziu.
Wskazuje otwór, słońcem zalany.
Spójrz — światła już się burzą! W słońcu mi do twarzy!
Osłania z lekka piersi.
Lubię w nim się zazłocić! Niech się pierś pojarzy!
I lubię kędziorami niepotrzebnie wstrząsać,
Śmiać się i nic nie wiedzieć, i na świat się dąsać.
I nim stało się właśnie to, co mnie pokładło
Na ziemi...
MAKARY
Co się stało?
DZIEWCZYNA
To, że wszystko zbladło!
Robi kilka kroków w głąb grobowca.
Było tak: dajmy na to, że las się kołysze
Uderza stopą w ziemię.
W tym miejscu — nie gdzie indziej...
Rozlega się szum leśny.
Słyszysz szumy?
MAKARY
Słyszę —
Choć brak lasu...
DZIEWCZYNA
Nic nie brak!... Zresztą brak mi czasu...
Z chłopcami szłam do lasu, z całych sił do lasu,
Aż zabrnęłam w gęstwinę, gdzie las się odmienił,
Wypodziemnił się nagle i wypodzielenił
I dział się tak pośpiesznie, że aż zbrakło czasu
I nie można już było iść dalej — w głąb lasu —
I nikt nie mógł zrozumieć i nie chciał zrozumieć,
Czemu trzeba tak istnieć, żeby łkać i szumieć?
A sęki i gałęzie, i liście przez liście
Działy się zieleniście, bardzo zieleniście —
I ja, gdym w dziejbę leśną wbiegła nieostrożnie,
Działam się wobec chłopców — bez płaczu a trwożnie!
O, chwyć teraz w ramiona dziejbę mego ciała!
To ta sama, co w lesie! Ta, co nie płakała...
MAKARY
O, Boże!
DZIEWCZYNA
Tak! O, boże! Okropną pomyłkę
Los mi zdarzył!... Z chłopcami bawiłam się w piłkę.
Podnosi piłkę.
To ta sama. A dłonie do piłki mam skore.
Pokochaj moje dłonie! Lecz serce mam chore!
Pamiętaj! Matka radzi, żebym oszczędzała
Serca mego staranniej, niźli reszty ciała.
Było tak:
Odsuwa go w prawą stronę grobowca i wciska mu w dłonie piłkę.
Tu w tym miejscu — mniej więcej — mniej więcej
Stali chłopcy, pieszczoty spragnieni dziewczęcej,
Sama się cofa naprzeciw — w lewą stronę grobowca i uderza stopą o ziemię.
A ja stałam tu właśnie! Tu była snu zaródź.
Las dział się.
do Makarego
Dziej się prędzej! Rzuć piłkę! Nie marudź!
MAKARY
rzuca piłkę
O, Boże!
DZIEWCZYNA
łapiąc piłkę
Jeden z chłopców wpatrzony niezłomnie
Zawołał: Jeśli kochasz — rzuć piłkę wprost do mnie!
MAKARY
I rzuciłaś?
DZIEWCZYNA
rzuca weń piłką
Rzuciłam, a on się zasmucił!
Nie dowierzał rzutowi i, blednąc, odrzucił.
No, odrzuć! Czemu zwlekasz?
MAKARY
odrzucając w zadumie piłkę
Coś we mnie się mroczy...
DZIEWCZYNA
łapiąc piłkę
Oczy masz takie trudne! Po prostu — nie oczy!
Rzekłam chłopcu: Jeżeli tę piłkę dla ciebie
Tak wysoko podrzucę, że aż zginie w niebie,
Czy uwierzysz, że kocham? Zaszeptał: Uwierzę!
Rzuca piłkę coraz wyżej i wyżej pod strop grobowca w pląsach i podskokach.
Rzuciłam zbyt miłośnie, zbyt mocno, zbyt szczerze
I w skok za nią i serce pękło mi na dwoje!
Chwyta się za serce.
Tak samo! O, tak samo! Biedne serce moje!
Pada na ziemię, Makary przyklęka nad nią.
MAKARY
I dlaczego ty właśnie?...
DZIEWCZYNA
Daj dłoń, bym się wsparła.
Makary składa jej głowę na swej dłoni.
Jeżeli spotkasz chłopca — powiedz, żem umarła.
Pociąga go ku sobie.
Usta moje ucałuj — dla ulgi konania...
MAKARY
Oto krzyżem cię żegnam zamiast całowania.
DZIEWCZYNA
Więc jeżeli nie w usta, to choć bliżej czoła...
MAKARY
Już twe czoło — niczyje...
DZIEWCZYNA
Las szumi dokoła...
Umiera.
Szum leśny nagle zanika.
MAKARY
Szum ustał. Tak bezleśnie teraz i bezziemnie,
Jakbym z lasu w nic wyszedł, lub las wyszedł ze mnie —
Patrzy na trupa.
Daj, Boże, tej pogance w otchłani cierpienia
Kąt taki, żeby miała choć pozór wytchnienia.
Azaradel i Amazarak zjawiają się tuż poza plecamiŚw. Makarego, który powierzchnią ciała i domysłemwyczuwa ich obecność.
MAKARY
oglądając się nagle
Kto tam?
AZARADEL
My...
MAKARY
Tak — poznaję...
AMAZARAK
Poznajesz nie wszystko.
AZARADEL
Jak spędziłeś noc z rudą na wznak wiekuistką?...
AMAZARAK
Już odtąd będzie tobie śnił się na wyprzódkiTo Bóg, to znów — dziewczyna, dwie mgły lub dwa smutki,
Dwie bliźnięce rozpacze — a może — dwa cienie,
Lub jedno w dwu osobach nieporozumienie!
MAKARY
Sen mój będzie posłuszny wolnej woli nieba,
A noc spędziłem z trupem tak właśnie, jak trzeba!
AZARADEL
Poskąpiłeś umarłej posługi ostatniej —
Skromnego pocałunku lub pieszczoty bratniej.
AMAZARAK
W zamian za to głosiłeś myśli dość rozlazłe...
Twój wspólnik to podkreśla i ma ci to za złe.
MAKARY
Mój wspólnik? Jaki wspólnik?
AZARADEL
No, Ten, co to w niebie
Myśli tylko o tobie i czeka na ciebie.
AMAZARAK
Wyznaj swoją ciemnawą na tle Boga winę.
MAKARY
Nic nie skrywam!
AMAZARAK
Żeś właśnie pokochał dziewczynę.
AZARADEL
Jej usta... Może w myśli spijałeś ich żale?
MAKARY
Jej usta... Wyznam Bogu te wszystkie korale,
Co z ust jej spadły na mnie, jak dotkliwa próżnia...
Kocham? Nie wiem! Bóg pewno już grzech mój wyróżnia...
Azaradel i Amazarak zbliżają się do zwłok dziewczyny.
AMAZARAK
Czas już zanieść umarłą do domu — bez domu.
AZARADEL
A poniesiem ją komu?
AMAZARAK
Już chyba nikomu...
MAKARY
Raz ożyła... raz drugi ożyć jeszcze może...
Pójdę w ślad, by ku Tobie nawrócić ją, Boże!
Podnosi piłkę.
Piłkę oddam, jeżeli obudzić się zdoła.
AMAZARAK
Zdarza się w mgle pozgonnej złocistość wesoła.
Zabawicie się w piłkę! Gwiazdy wam poświecą...
Trzeba tylko tak rzucać, jakby była nieco
Inna, niż jest... Bo zresztą nawet śmierci brama
Zawsze inna i nigdy nie bywa ta sama.
Azaradel i Amazarak podnoszą trupa — szum leśny rozlega się nagle.
AZARADEL
Nieśmy ją w którąkolwiek po drodze współciszę...
AMAZARAK
Las szumi.
MAKARY
Nie ma lasu.
AZARADEL
Słyszysz szumy?
MAKARY
Słyszę.
Jej — nie ma.
AMAZARAK
Las pozostał... Już ciału spać chce się,
A dziewczyna się dzieje w tym lesie...
AZARADEL
W tym lesie...
AMAZARAK
Przytul dziejbę pośmiertną dziewczęcego ciała
Do piersi — wprost do piersi, póki wie, że pała...
MAKARY
Ktokolwiek wyjdzie z lasu — ten będzie zbawiony.
AZARADEL
Nie wyjdziesz.
AMAZARAK
Pilnuj piłki.
AZARADEL
Potkniesz się o zgony...
AMAZARAK
Chcesz umrzeć?
MAKARY
Chcę...
AZARADEL
Dla Boga, czy ledwo dla siebie?
MAKARY
Chcę dla Boga! po namyśle i dla niej...
AMAZARAK
Kochasz na pogrzebie...
Może zmarłą pojmujesz jeszcze zbyt cieleśnie —
Zbadaj serce i powiedz: czy czas, czy za wcześnie?
Makary kładzie wolną rękę na sercu.
MAKARY
Czas już! Czas...
Azaradel rusza pierwszy — szum się wzmaga.
AZARADEL
Dalej w drogę. W głąb lasu, w głąb lasu...
I czemu mówisz: Czas już — kiedy nie ma czasu!
AMAZARAK
Twoja miłość bieżąca nas wiecznych nie zmami.
AZARADEL
Idziemy w nieskończoność.
MAKARY
Idę w ślad za wami.
Szum umownego lasu wzmaga się coraz bardziej, urastającjakoby w burzę wiekuistą. Azaradel i Amazarak ze zwłokami dziewczyny postępują przed się — w mrok grobowca.Makary z piłką w ręku posuwa się w ich ślady, aż wszyscyw mroku giną.