drukowana A5
17.97
Królewska niedola

Bezpłatny fragment - Królewska niedola


Objętość:
51 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0199-8

Rozdział pierwszy.U baszty iglarzy.

Marcin Wilga, starszy cechu orylówi włóczków, sprawiał imieniny. Wczesnem popołudniem zaczęli się schodzić kumotrowie i przyjaciele, kumoszki i krewniaczki.

Dworek Marcina położony na przedmieściu Krakowa, zwanym Rybaki, oddzielony był od Wisły małym tylko ogródkiem i składał się z dwóch izb i kuchni. Wchodziło się po czterech schodkach naganek z dwiema ławkami, potem do sieni;z sieni na prawo była izba mieszkalnaMarcinów i Jagny, ich jedynaczki, nalewo świetlica, czyli bawialnia, w dniuroczystości rodzinnych.

Dziś ta świetlica roiła się od gości, acoraz to nowi przybywali. Marcinowakrzątała się z córką w kuchni; krajałybiałe ciasto na cieńsze kawałki, a żytnichleb na grube kromki; składały na jednej płaskiej misie plastry słoniny i kiełbasy, na drugiej pięknie upieczone i zręcznie rozebrane gęsi, jako przynależy wdzień tak uroczysty. Duże sito aż sięrwało pod stosem glonków sera z kminkiem, na drugim piętrzyła się góra miodowych placków.

Gdy już wszystko było pięknie zładzone, zawołano do pomocy Kasię Jędrusównę, siostrzenicę Marcinowej; i weszływszystkie trzy do świetlicy z wielką okazałością, dźwigając sutą przekąskę. Dzbany z owsianym piwem warzonym w domu i gąsiory z miodem stały w sieni zadrzwiami; wiadomo bowiem każdemu, żenapój wszelaki ma rozgrzewać sercei wnętrze człowieka, ale sam winien byćwystudzony jak należy. Ciepłym piwemnikogo nie uraczysz.

Rozpoczęło się częstowanie, przymawianie, zapraszanie, jako przystoi w prawdziwie gościnnym domu. Ukazały siępółkwarcia z piwem i mniejsze, blaszanekubki z miodem. Pito na zdrowie solenizanta, na podziękowanie gospodyni, naprędkie weselisko Jagienki, na pomyślność całej rodziny, na powodzenie cechu.Zasię Marcin kłaniał się na wsze strony,dziękował i wnosił zdrowie sławetnychpanów Starszych, panów Majstrów, a sercem umiłowanych kumotrów. Zaczem odsapnąwszy nieco, pił nazdrowie młodzieży, w ręce najstarszegoz czeladzi rzemieślniczej, której ze względu na złotowłosą Jagnę i czarnobrewąKasię zebrało się sporo.

Gdy już pierwszy smak zaspokojono,a pochwały wybornego jadła i grzecznesłówka nieco przycichły, Marcin pociągnął żonę za rękaw.

— Matka, zaściel ta świeżym obruskiem stół w przeciwku, Jagna niech przystroi kubków i ze dwa gąsiorki; my starsipójdziemy sobie na pogawędkę do spokojnego kąta, będą mieli młodzi więcej miejsca do zabawy.

Kilku poważnych wiekiem gospodarzyi dwóch czy trzech młodszych przeszłoza Marcinem do izby na prawo i tam,choć zupełnie na uboczu, jeszcze się rozejrzeli, czy nie ma gdzie w kącie jakiegowścibskiego wyrostka. Zaczem, sprawdziwszy, że są sami, obsiedli stół dokołai rozmawiali półgłosem. Zafrasowanemieli miny, chmurne, zgnębione; to jeden,to drugi z majstrów dorzucał jakieś słowo, a każde takie słowo coraz to większym smutkiem oblekało twarze zgromadzonych.

Rej wiódł w kompanii Kasper, kościelny ze Skałki, który dzięki temu, że obsługiwał wielebną osobę księdza proboszcza już od lat szesnastu, mógł sięnieraz nasłuchać ważnych i ciekawychrzeczy. Rycerstwo i duchowni panowieschodzili się co dzień prawie na narady uksiędza Marka z Poznania. Stary Kaspercieszył się zaufaniem i łaską swego pana,przeto dokładając drewek na komin albonapełniając kielichy gościom, śmiele sięprzysłuchiwał a pilne dawał baczenie nato, co mówili.

— Skądże tak pewnie gadacie, kumotrze, że całe to nieszczęście ino przez ........ą zdradę się stało?

— Wiem ja dobrze, co mówię. Nikto nie winien, ino krakowskie mieszczany.

— Zmiłujcie się ludzie... zali to możliwe, aby te przybysze kąsały rękę pańską? Toć polski chleb jedzą!

— Cichojcie, Walenty... niech Kaspergada. Wszystko nam wyjaśni i rozpowie.Tedy więc?

— Tedy więc, komu nie wiadomo,trza wiedzieć, że w tej nieszczęsnej dobiekilku się dobija o wielkie księstwo krakowskie. Henryk wrocławski, co to nibyProbusem się zwie, czyli prawym, siłęi moc ma za sobą, a niepoczciwie postępuje. Zasię po stronie księcia sieradzkiegoWładysława, młodszego brata nieboszczyka Leszka Czarnego, stoją wszyscy, comatkę Polskę kochają.

— O raju, raju... Jak też to Kasperwszystkiego świadomy!

— Cichojcie, Walenty, dajcie mugadać.

— Jak nie mam być świadom — odparł Kasper — skoro Bogiem i prawdą nie ma jednej narady beze mnie. Przychodzi pan krakowski i ksiądz biskup, wysłańcy z Poznania i Gniezna, i mój wielebny pan, i wojewodowie; a ja se w tej komnacie, co oni; tyle różnicy, że tamci siedzą na ławach, a ja stoję przy kominie. Słucham, co ino uszu starczy, jednego słowa nie uronię; a że człek z łaski Pana Jezusa ma tę kapkę oleju we łbie, to i składa jedno wedle drugiego, aby się kupy trzymało.

— A czemuż na Skałkę przychodzą?Toć słuszniej, by się wszyscy do biskupatrudzili, a nie jego przewielebność do pośledniejszych od siebie.

— A bo uważcie, książę Henryk maszpiegów i donosicieli pełny Kraków;przez nich by się wiela niepotrzebnie dowiedział. Tedy lepiej się naradzać w spokojnym kącie u Skałecznego proboszcza,niźli u jakich znamienitych panów.

— Święta prawda. Gadajcież dalej,moiściewy!

— Ci, co księcia Władysława wbrewProbusowi na tron wzywają, dobrze wiedzą, co to za wielkie serce i mocny duchmieszka w onym ciele niepozornym. Ksiądzbiskup rzekł kiedyś do panów Rady:,,Łoktek on się zwie? A niechta; czynyonego mierzyć będziemy wielkąmiarą.”

— Dajże mu, Jezusie Nazareński, Matuzalowe lata, by rządził skołataną ojczyzną!

— Ano, com to chciał rzec... Ledwiesię dostał umiłowany pan do Krakowa, ledwie co zasiadł na Wawelu, juści się porwał na niego ów Probus. Posłał z wielkim wojskiem krewniaka swego Henryka Lignickiego; dwa razy go na głowępobito, dopiero za trzecim razem...

— Boże święty... co się to dzieje naświecie, a my, chudziny, rodzimy się, żyjemy i mrzemy, jako te myszy w norach,niczego nieświadomi.

— Cichojcież, Walenty...

— Jeden Pan Bóg Wszechmogący raczy wiedzieć — prawił Kasper — żalibywróg zdobył nasze miasto, gdyby nie krakowskie mieszczany. U jednej bramy miały psubraty swoich ludzi, to i wpuścilinocą ........... żołdactwo tą bramą. Aksiążę Łoktek właśnie naówczas obchodziłstraże i cudem ino niewypowiedzianym,omal już w ręku wroga będąc, zniknął wokamgnieniu, jakby się w ziemię zapadł.Tedy jakoż mam rzec? Niecną zdradąstało się nieszczęście i amen.

Słuchacze załamali ręce, niejeden miałłzy w oczach; któryś z młodszych zawołał:

— Żeby mi kto powiedział, jakimprawem te bezecniki wdarły się do naszego miasta i rozwielmożniły się tak srodze z krzywdą ludzką?

— A o Tatarach słyszeliście, Tomaszu, hę?

— Juści, o Tatarach dziaduś mi opowiadali. Trzy roki mi było, gdy spadli naPolskę. Matkę chciał porwać taki jedenpies pogański; broniła się nieboga zębamii pazurami, tedy ją ciął jakimsi jataganem,czy inszą siekierą, i od jednego razu zamordował. Łaska Boska, że ani mnie, anidziadka w jasyr nie pognali.

— Oj Tomaszu, Tomaszu... powałysięgacie głową, a... ot, nie dopowiem, bobyście się snadnie pogniewali.

— Cobym się miał gniewać? Wszakci nic szpetnego nie ma, żem urósł ponadinnych.

— Ano... prawda. Tedy wiecie, dlaczego was Tatary nie wzięły?

— Pan Bóg to wie, nie ja.

— Słusznie, Pan Bóg to wie. Ale iludzie odgadują niekiedy takowe zawikłane pytania. Ja bym więc moim głupimrozumem miarkował, że trzyletnie dziecko, to ino sroga mitręga w taborze; a zsiwym pogarbionym dziadem takoż zawada i utrapienie. Dlatego was ostawili wspokoju. A za to wiecie, ile luda pobraliw straszną niewolę?

— Ino wciąż pytacie a pytacie...Cóżem ja prorok, albo jakowy świadowid, czy co?

— No, to już wam powiem: samychdziewuch i młodych niewiast dwa-dzie-ścia je-den ty-się-cy! A gospodarzy i parobków, bez liku!

— Ooo, to nie najlepiej się stało —frasobliwie kiwając głową rzekł Tomasz.

Obecni parsknęli śmiechem mimowoli, a Kasper dodał:

— Juści nie najlepiej. Gdybyście tęgarstkę na krakowski rynek wysypali, toby tego pełniuśko było, głowa przy głowie.

— Aha, dworujcie sobie ze mnie, rozumiem się na żartach; a wam się możezda, żem matoł? Krakowski rynek...hoho... ale się nie gniewam; starszemuczłeku godzi się wybaczyć.

Gospodarz trącił Kaspra nieznaczniew ramię i szepnął:

— Ostawcie go; szkoda waszej mowy dla głupiego.

Głośno zaś rzekł:

— Cóż zasię mają Tatary do krakowskich mieszczan?

— Zaraz powiem do zrozumienia:Skoro one pohańce poszły, zabierając łupyi lud w niewolę, ino goła ziemia ostała, azgliszcza, a pustka. Co było robić? Święta rola odłogiem leży, robotnika aniuświadczy, rzemiosła pozamierały, koniecświata i tyle.

— Wiadomo — rzucił Walenty —swój do swego zawżdy ciągnie; ów książęHenryk milszy im, niż Polak z krwi i kości. Ponoś dawno zabaczył, że z Piastowego jest gniazda; po polsku nawet nieumie. Jakoż mieli zachować wiarę Łokietkowi krakowscy mieszczanie?

Umilkł, a wszyscy zgromadzeni zamyślili się smutno. Kto mógł przewidzieć,jak rychło skończy się niedola księcia i całej ojczyzny.

Aż tu znienacka odezwał się Tomasz,cedząc słowo po słowie, z namysłem:

— Śmieliście się ze mnie, sławetnimajstrowie; od razu zmiarkowałem, że zemnie, choć zda mi się nie rzekłem nijakiego słowa do wesołości. Inszy by urazę wsercu chował, albo zgoła zwady szukał;jam spokojny człek, swarów nie lubię.Korci mnie jednakowoż, abym się na waspomścił co nieco za owe śmiechy.

Marcin podszedł ku niemu. Jako gospodarz obawiał się, by od słowa do słowa nie przyszło do kłótni, a kto wie...po tylu kubkach miodu... może i do bitki.Niepodobna gospodarzowi dopuścić do takiej ostateczności. Rzekł więc łagodnie,kładąc rękę na ramieniu Tomasza:

— Ej kumotrze, cobyście się ta sierdzili; w pogwarce sto słów padnie z gęby,a głowa o nich nie wie. A przy imieninach, przy napitku, to się człowiek i roześmieje czasem z byle czego. Szanujemywas przecie wszyscy, a całe Rybakiznają szkuty majstra Tomasza, jako są naWiśle nieprześcignione.

Tomasz uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Chyba, że prawdę gadacie, Marcinie; jeden jest przemądrzały w mowie,drugiego rozum uwidzisz przy robocie.Niech ta już będę stratny; a za pokutę,żeście mnie obśmiali dzisiaj, proszę waspięknie wszystkich jakoście tu są zebrani,do mojej chałupy jutro na łososia. Wczorajem go ułowił, oćwiara niczemcielak.

— Bóg zapłać! Bóg zapłać! Stawimysię niechybnie! — odpowiedzieli.

— A jeśliście mniemali, co was mojapomsta ominie, to była szpetna pomyłka.Słuchajcie bacznie, rzekę wam coś: ja gowidziałem, a wy nie!

— Kogo?

— Co takiego?

— Gdzie? — pytali jeden przez drugiego.

— Jak to kogo? Ma się wiedzieć,księcia Władysława.

— Władysława? Być nie może!

— Łokietka?

— Cóż za brednie!

— A nie brednie. Patrzałem nań z takbliska, jako na was ninie patrzę.

— Kiedy?

— Dziś o piątej rano, na prymaryiu św. Idziego.

— Przywidział wam się ktoś podobny.

— Aha... mądre słowo. Toli na całyKraków jeden jest ino człeczek takowejmizernej postaci, prócz księcia.

— A prawda — przerwał mu Onufer,krupiarz z Pędzichowa — prawda, ksiądzWincenty, pisarz u św Trójcy.

— Widzicie tedy, skoro znam księdzaWincentego, a nie on był na prymaryi, tomusiał być książę.

— A ja się dam zabić, że dawno jużuszedł z Krakowa. Tydzień by tu siedziału wroga w paszczy?

— Nie dajcie się zabić, boby wasszkoda było — rozśmiał się Tomasz. —Widziałem go, jak Bóg na niebie.

— O rany Pana Jezusowie... Jeszczego Probus pojmie w niewolę!

— A nam co do tego? Widno pilnesprawy zatrzymują go w Krakowie, to inie pyta, czy bezpieczno, abo nie. Zresztą... — Tomasz splunął wzgardliwie imachnął ręką — czy to onym szpiegompilno po prymaryjach biegać; w pierzu imcieplej niźli w kościele; to i nie lękało siępanosko nieszczęsne błagać ratunku dlasiebie i — dla biednej krainy, krzyżem leżącyna mszy świętej.

— A potem co się stało?

— Za księdzem do zakrystyi poszedłi podział się gdziesi.

— W podziemiu jest izba obszerna— szepnął Kasper do Marcina — tam sięmoże przez dzień ukrywa, a nocami narady ze swymi wiernymi odprawia.

Drzwi otwarły się znagła, w progustanęło dwóch młodych chłopców: JacekRataj, bratanek, i Kuba Mocarny, chrześniak Marcina.

— A czego? — spytał gospodarz.

— Przyszliśmy się pokłonić i pożegnać was, ojcze chrzestny — rzekł Kuba —ściemnia się już, pora nam gnać do miasta,zaczem bramy pozawierają.

— Nie zdążycie, ostańcie na noc.

— Dziękujemy wam pięknie za dobresłowo — odparł Jacek, całując Marcina wrękę. — Majster by strasznie swarzył,gdybym nie wrócił dzisiaj; dy znacie Glasera, łacno się gniewa, a gdy zły, to wali,czem popadnie.

— Tak samo i Langmann — dodałKuba — nijakiej wyrozumiałości nie zna.Bywajcie zdrowi, ojcze chrzestny. Ich Miłościom panom majstrom kłaniamy się.

— Niech będzie pochwalony.

Wybiegli.

Szara mgła unosiła się nad rzeką,między domkami słały się wieczorne cienie. Tylko wąziuchna ścieżka, prowadzącaz przedmieścia ku murom i basztom, wcalejeszcze była znaczna wśród zgniłej trawyi błotnistych kałuż. Gdzieniegdzie bieliłysię na niej rzucone płaskie kamienie,wskazywały kierunek i dopomagały jakotako do przejścia.

Czeladnicy szli chwilę, nic do siebienie mówiąc. Kuba przystanął nagle, rozejrzał się po niebie i po ziemi, i krzyknął:

— Jezus!... Jacek, noc zapada... śmigajmy co żywo!

— Juści, śmigajmy; a nowe ciżmy?Takeśmy ich strzegli tu idący, skakaliśmy po kamieniach niczem pchły.

— A, bo nie było strachu. Co ci ta ociżmy, umyjesz, oczyścisz jutro; dziś trzanam pędem biec, póki bramy otwarte.

— Ano, to dymaj przodem, ja za tobą.

Puścili się kłusem. Kuba walił naoślep, ani pytał, a rzadkie po tygodniowymdeszczu błoto obryzgiwało mu kożuszek,skakało nawet do oczu. Spokojniejszegoducha Jacek szedł ostrożniej, ale i on ślizgał się co chwila i wpadał w kałuże,omal ukochanych ciżem nie pogubił.

Mijali wawelską górę. Tutaj ścieżkarozgałęziała się na troje: w prawo kuGrodzkiej bramie, w lewo wzdłuż murówku baszcie Iglarzy, i nieco wstecz, pozamiasto, ku błoniom i wsiom pobliskim.Przystanęli niepewni, którędy lepiej dobiec do miasta, gdy przenikliwy, ostrygłos trąby, zwiastującej zaciąganie wartynocnej, i zamykanie bram, rozległ się donośnie w powietrzu.

— Masz tobie... — westchnął Jacek;— a teraz co? Czekaj no... — krzyknął —jeżeli cudem łaski Boskiej zatrzymaliSzymka, mego ciotecznego, co tam jużtrzy roki służy, to nasza wygrana. Inozbyrknę po swojemu, pozna, żem to ja,i uchyli furtki. Już mię nie raz, i nie dziesięć przepuszczał.

— Ano, to drała do Iglarzy!

Jacek podszedł jak mógł najciszejdo samej baszty, stanął przy furtce, i zapukał lekko dwa razy po trzy razy. Baczne ucho żołnierza na warcie dosłyszałoto podejrzane stukanie. W okrągłymotworze u góry drzwiczek ukazała siętwarz jakaś wąsata.

— Co tam? — padło krótkie pytanie.

— To my, czeladź od majstrów Glasera i Langmana. Raczcie nas wpuścić domiasta.

Żołdak mruknął niechętnie łamanymczeskim językiem:

— Wracajcie skądeście przyszli. Anibram, ani furtek nie otwiera się o tejporze.

— Chciejcie wasza miłość uczynićnam tę wygodę — prosił grzecznie Jacek— zapóźniliśmy się nieco, pilno nam.

— Idźcie precz! — podnosząc glosodparł strażnik. — Nie wpuszczę i amen.

— Nie wpuścicie? Ino rygiel odsunąć... co wam szkodzi?

— Ruszaj mi stąd polski psie, bo cięinaczej poczęstuję!

Na te słowa Kuba dotąd schowany zaprzyjacielem, wyskoczył naprzód, krzycząc:

— A ty sobie co myślisz, przybłędoz końca świata? Kogo to psem przezywasz? Krakowskie dziecko? Polskiegochłopa, co tu na swoich śmieciach siedzi?Co jego dziady i pradziady w tej świętejziemi leżą? Psem będziesz przezywałzbóju bezwstydny? Tyś sam pies... bezdomny pies... W cudze legowisko sięwdarłeś i jeszcze warczysz? Otwierajfurtkę!

Jacek, mniej skory do burdy, usunąłsię na bok i poglądał ku klasztorowi Franciszkanów, którego mury łączyły się przybaszcie z murem miejskim, a niższe byłyi gdzieniegdzie nadwyrężone.

— Po co ten paliwoda zadziera zestrażą... — pomyślał — lepiej byśmy pokornie powiedzieli dobranoc, a przeczekawszy trzy pacierze, dałoby się jak nicprzeleźć tędy na podwórze przewielebnychojców. Z podwórza do ogrodu, przez płotna cmentarz Wszystkich Świętych, i jużczłek w domu.

Chciał Kubę pociągnąć za kożuch iszepnąć mu słowo, gdy wtem zamajaczyło mu coś jasnego przed oczyma. Spojrzałbystro, i aż się żachnął...

Tam wysoko, na poddaszu dzwonnicyfranciszkańskiej błysnęło światło... Ktośwyjrzał oknem i cofnął się. Chmury, przesłaniające księżyc, pomknęły z wiatrem,rozwidniło się na niebie i na ziemi. Świeczka na wieży zgasła, ale Jacek nie spuszczał oka z miejsca, w którem ją ujrzał.

Znowu się coś w oknie poruszyło;tym razem ukazały się trzy głowy. Zachwilę Jacek zobaczył coś więcej: ciemnyduży przedmiot wysunięto poza obramienia okna i spuszczano go powoli ku dołowi.

Nie rozumiał, co to ma znaczyć, domyślał się tylko jakiejś tajemnicy.

Kuba tymczasem nie żałował płuc, anijęzyka, wrzeszczał wyzwiska najobelżywsze, wkońcu odskoczył wstecz, zadarłgłowę i splunął w kierunku baszty.

— Masz! Tyleś u mnie wart, złodzieju .......!

— Niech się ta kłócą — przemknęłoJackowi przez głowę. — Mogliby żołnierze zauważyć co, posłyszeć szmer, lepiej,że się zajmą czym innym.

Kuba rozparł się szeroko na nogach,ujął się oburącz pod boki i klął. Nic już niemiał do stracenia; zrozumiał, że ani dobrocią, ani złością nic nie wskóra, tedy mściłsię bodaj gębą.

— To teraz taki porządek w sławetnejstolicy? To spokojne, uczciwe ludzie nawet nocować nie mają we własnym łożu?Toście wy siepacze katowscy, a nie wojsko książęce? Psie syny jedne!

W oknie dzwonnicy ukazali się znówludzie... Ciemny przedmiot obsuwał sięcoraz niżej, widocznie zawieszony był nalinach, które tamci trzymali.

— Kosz! — omal że głośno nie wykrzyknął Jacek. — Jak Boga kochamkosz!... Człowiek w koszu!... O rety...żebyż go nie spostrzeżono!

Już nie ten sam wąsal, inny jakiś wartownik przyskoczył do okienka nad furtą.

— W tej chwili mi precz pójdziesz,smyku niedowarzony!

Kuba rozśmiał się zjadliwie.

— Ja smyk? Ano prawda, młodymjest. A tobie zazdrość, zbirze najemny, cośjuż lata zdarł w dziesięciorakiej służbie.Ileż ci płacą za dniówkę, hę? Kto ci dagrosz, ten twój pan! Chachachacha!

— A ty pędraku... błaźnie jeden... zdaci się, że z babami masz do czynienia?Precz, bo kuszę naciągam i przestrzelę cięna wylot!

Tajemniczy kosz dotknął szczytu muru klasztornego i zatrzymał się. Jacekprzyskoczył do Kuby i szarpnął go z całejsiły za rękę.

— Milcz, jeśli ci żywot miły! —szepnął mu w samo ucho, a głośno i dobitnie rzekł do żołnierza:

— Idziemy już oba, panie wachmistrzu, idziemy; raczcie wybaczyć chłystkowi głupiemu. Piwo mu w głowie szumi,to i plecie jak na mękach... Zdrowego snuwam życzę; dobranoc!

— Dobranoc — mruknął strażnik, zasuwając okiennicę.

— O Jezu... szczęście, że sobie poszedł — westchnął Jacek.

— Cóżeś ty rozum postradał, abo ciętchórze obleciały? — wrzasnął Kuba,ochłonąwszy nieco z pierwszego zdumienia. — Puszczaj... pobiegnę do furtki;jeszcze mu za mało zelżywości nagadałem; niech sobie raz użyję. A to coś niesłychanego... takiego łotra bezecnikaprzepraszać będzie!

— Ani pary z gęby nie puścisz, bo cięuduszę — syknął Jacek i palcem wskazałna mur. — Rozumiesz teraz?

— A tam co takiego?

— Co? Człowiek jakiś ucieka; ojcowie mu niosą pomoc. Usuńmy się dalej naprawo, coby nas z baszty nie dostrzeżono;może i my się na co przydamy.

Kosz osiadł na ziemi po zewnętrznejstronie muru.

— O Matko... fosa głęboka... wodyniemal do pół... patrzaj no, Jacek... mnichjakiś!

— Zesuwa się... o rety... już ma po ramiona...

— Już po szyję...

— Trzeba go ratować...

Jacek położył się na brzegu fosy i odchrząknął cichutko.

Człowiek zanurzony w wodzie, podniósł głowę nasłuchując.

— Wielebny ojcze, nie lękajcie się...my swoi... ino śmiało do brzegu!... Tędylepiej... na lewo... jeszcze na lewo...

— Cóż gadasz? Na prawo przecie...— szepnął Kuba.

— Nam na prawo, to jemu z przeciwnej strony na lewo.

— Chyćcie się mego kija... — szepnąłJacek — podciągnę was na wał... Nie bójcie się, nie puszczę... mocno trzymam.

— Tu nogę stawcie... tu wyrwa, jestsię na czym zeprzeć.

— Jeszcze jeden krok w górę... podajcie mi drugą rękę.

— O Jezu, dzięki Ci... Już!

Habit zakonnika, ociekający wodą,przylgnął mu do ciała; drobny był toczłek i zmizerowany; nie miał nawetczapki na głowie.

Chłopcy spojrzeli nań, potem na siebie, i jakby jakiemuś potężnemu hasłuposłuszni, padli obaj do nóg nieznajomego.

— Wyście to, Panie najmiłościwszy!— zawołał Jacek i podjął go za kolana.

— Bóg wam zapłać za serce i za pomoc... spieszno muszę uchodzić... wrógtuż... Noc mię przed nim skryje.

— Odpuśćcie mi śmiałość niezmierną... nie baczcie na zuchwalstwo... — jąkałJacek. — Zasługuję na Wasz gniew, Panie,ale co inszego mam robić? Zrzućcie zesiebie czym prędzej te mokre łachy; mójkożuch gruby, ciepły, wnetki się zagrzejecie.

— A moimi ciżmami też nie raczciegardzić... — prosił Kuba. — I nogawicemam nowiuśkie...

— A moja czapa świeżo dzisiaj podszyta... Ważymy się uwłaczać waszejksiążęcej osobie.... widzi Pan Jezus jakorzucilibyśmy wam pod stopy bławatyi złociste lamy. Nie patrzcie na nikczemność odzieży, najdobrotliwszy Panie;przecie co suchy kożuch, to nie mokrepłachty; raczcie się przyodziać.

Władysław Łokietek przesunął rękąpo oczach.

— A wy? Na takie zimno?...

— My? Nic nam się nie stanie! —zaśmiał się Jacek... — W dyrdki pobiegniemynocować do wujka, ani poczujemy nawet.

Położył ręce na ich pochylonychgłowach.

— Posłużyliście mi, jako synowieojcu. Jako od synów umiłowanych przyjmuję.

Rozdział drugi.Upłynęło lat piętnaście.

Wcześnie zawitała wiosna do Polskiw roku 1305. Pod koniec kwietnia zieleniły się już wszystkie łąki; spora trawka,przetykana kaczeńcem i stokrocią, runiała za powiewem wiatru. W sadachkwitły wiśnie, a na jabłoniach różowiłysię nabrzmiałe pączki; jeszcze dzień, jeszcze pół dnia, a pękną przejrzyste błonki,i drzewa staną w cudnej krasie, puszystymkwieciem osypane.

Ozimina ślicznie pokazuje, ludzie orząco ino sił i dnia starczy, nieraz i do ciemnego wieczora. Skowronki biją skrzydełkami gdzieś aż pod samym niebem,chwalą się aniołom, jak to u nas piękniena ziemi, a Panu Jezusowi dziękują zasłoneczko. Zaczem spadają na świeżo zoraną ziemię, jak ten kamień z góry rzucony.

Nawet nagie skały w Ojcowskim Wąwozie nie takie szare, smutne, jak w zimie;co szczelina, to gałązeczka, co szparka,to listeczek; młody tegoroczny mech zielenieje na starej srebrzystej kępce. Dołemwąwozu, między górami i skałami, płyniesobie Prądnik z hałasem; mruczy a szumi,o kamienie bije... Nie wiadomo czy z wielkiej uciechy, że mu ciepło i jasno, czy zezłości, że się zimowy odpoczynek skończył, że lód stopniał do cna; spać już niewolno, trzeba spieszyć, biegnąć, lecieć nadół, byle prędzej, coraz prędzej... doWisły.

Wieś rozsiadła się na równinie, trochęopodal od wąwozu. Na szerokie płachtyłąk wypędzili pastuszkowie po raz pierwszy krowy i cielęta. Bydło zmęczone zimnem, dusznością stajen, znudzone suchązimową paszą, wybiegło w ten ciepłyranek na pastwisko w ciężkich niezgrabnych podskokach, tłocząc się i porykującradośnie. Miejsca krówki miały dosyć,nie było o co się kłócić. Wszystkie łbypozwieszane do ziemi, mokre ozory zagarniają zwinnie soczystą trawę, pyski wruchu, że ino chrzęst i sapanie słychać, jakłąka długa i szeroka.

Czterech pastuszków pokładło się nabrzuchach, grzejąc plecy do słońca; łokciami się podpierają, i gawędzą o swychcodziennych sprawach. Piąty, blady wątłychłopczyna, w kożuszku mimo ciepłej pogody, siedzi oparty o wierzbę i patrzy wzamyśleniu na kamienne olbrzymy.

— Wiecie... — powiada Jasiek, strojąctajemniczą minę — nalazłem wczoraj wsadzie jeża; owiązałem go łyczkiem, cobymi nie uciekł i schowałem za piec. Ciekawość, co takiemu gadowi lubuje? Ziarno, abo muchy, abo glisty?

— Tatusia zapytaj — radzi Wojtek.

— Ehe, a tatuś powiedzą: „odnieś nato samo miejsce, skądeś wziął; nie dręczzwierza”.

— No, bo i prawda. Co ci po nim?

— Ja by go nie męczyłem, chowałem by go sobie.

— Puść go. — Jasiek ma miękkie serce, żal mu biednego stworzenia.

— Ja to nie lubię zwierzów, takich nieprzydatnych, ino te, co do roboty, abo dojedzenia — odezwał się najstarszy z chłopców, Pietrek. — Mam ci taki sprawnysaczek, i znam dobre miejsca w rzece. Niema dnia, żebym kilka rybek nie ułowił.

— Rybek? Cóż z nimi robisz? —spytał milczący dotąd Waluś.

— Słyszycie ludzie? Nie wie, na coryby. A do jedzenia! Matusia sprawią,ugotują, czy na obiad, czy na wieczerzę kukluskom, i mamy wszyscy uciechę.

— Mnie się ino kamyczki podobają.

— Co takiego? Dziwo z tym Walkiemdalibóg! Kamyczki mu się podobają! Teraz ja się spytam, na co ci się zdadzą?

— A do patrzenia, do zabawy. Nie teostre, brzydkie, co ich wszędy pełno, aletakie gładziuśkie, co je rzeka wypłucze,wyszoruje. Takci się farbują przeróżnie...,to modre, to ciemnozielone, jak sosnoweigły; to znowu czerwieniate, jak malina...; cudności kamyczki! Czasem iskierka jakaś złota w nich migoce, a czasemdługi złoty paseczek skroś kamienia sięwije. Wtedy sobie umyślam...

— No co? — zapytał Wicuś od Myrdałów.

— Ee... nic. Dworujecie se zawdy zemnie...

— Gadaj, gadaj, nie dbaj na to.

— Umyślam se... — powoli mówiłblady chłopczyna — że jaka z dawnościczasów królewna szyła sobie szatki przeróżne złotą nicią. Aż tu ją czarownica, abojaka zła boginka zaklęła w skałę... Wszystko z nią razem zakrzepło, a te pięknekamyczki, to skrawki z onych królewskichsukienek.

— Juści, mogło tak być — marszczącbrwi, rzekł z powagą Wojtek. — Przecieleśne panny, dziwożony, południce, do dziśdnia po kniei dokazują. Ma się wiedzieć, wowe czasy, co się człowiek ani przeżegnaćnie umiał, jeszcze było stokroć gorzej.

Przemądrzały Pietrek parsknął śmiechem.

— Juści... gębę rozdziawiać, zębysuszyć nie sztuka — obruszył się Jasiek— radbym widział, czy pójdziesz w dąbrowę po zachodzie słońca?

— Cobym nie miał iść? — odmruknąłPietrek niewyraźnie. Walek rozruszał się,rozgadał, dalej swoje prawił:

— A patrzaliście kiedy, ale tak, z bacznością wielką, na te nasze skały Ojcowskie? Toć omal ani jednej nie ma, cobyino zwyczajnym głazem była, prawda? Naten przykład ta długocka, wysoka, zeszczerbatym wierzchem... Ślepy ino niewidzi, że to panna w koronie, klęcząca zezłożonymi rękoma. A ta znowu na prawo,gdzie dwie lipki na zboczu rosną, tobyśprzysiągł, że baszta od jakowegoś grodu.

— Juści, ani wątpienia; musiało tambyć ongi grodzisko — przyświadczył Jasiek. — Po obu stronach gruzy, jakieśresztki murów...

— Cóż jeszcze? Żali kusze, abo tarczeskamieniałe? Bajecie nicpotem, aże mglisłuchać — odezwał się znowu Pietrek. —Ani to baszty, ani to zwaliska, ani topanny klęczące, ino tak było w Ojcowieod świata stworzenia, i tak będzie dokońca. Co wam się troi? Prawe skałyi tyle.

— Któż cię uczył, żeś taki mądry, niczym proboszcz?

— Nikto mnie nie uczył, ino mam rozum ze siebie, a wyście głupi.

— A jakbym ci jednę rzecz powiedział, tobyś dopiero uwierzył w zaklętemiasta i skamieniałe królewny — rzekłWaluś i otrząsnął się, jakby go dreszczprzeleciał.

— Ciekawym co?

— Odkąd Maryśkę Pan Jezus zabrał,matusia tak się o mnie boją...

— A cóż mnie to obchodzi, że się matusia boją o ciebie? Cóż to ma jedno dodrugiego?

— Ino słuchaj, nie przerywaj, bo muszę gadać po porządku.

— Gadaj, gadaj, nie zważaj na Pietrka; on zawdy taki niezgodliwy, dokuczny— zawołał Wicek.

Więc Waluś rozpoczął po drugi raz:

— Tak się boją, że mnie ino w bożemdrzewku, a w dziewięsile kąpią, maściamismarują do spania, co rano jajecznicę mismażą, a mleka to se mogę pić, wiele chcę.Boją się, cobym nie pomarł. Tak się dobrze trafiło, że Sobek ze Strzemieszyc byłna godnie święta w Ojcowie, to się go wte pędy radzili, co ze mną robić. Ano kazałsmaczno żywić, rano wczas nie budzić,ino czekać aż słońce przez górne gałęziez lasu zagląda. Aha... jeszcze jedno: cobym się po całych dniach na polu bawił.

— Dobra chorość, dobre leczenie. —drwił Pietrek.

— Tedy mi nic nie kazują robić, calenic. Ani izby zamiatać, ani na polepie palić, a skoro słonko dobrze już wysoko, tomi kożuszek zawdziewają, w postoły nogiobuwam, chleba ze serem dadzą mi matusia do garści i pędzą z domu: „Idź nałąkę.” To i łażę, gdzie oczy niosą, wszędymnie pełno. Ani stary Mikołaj, choć ponoma sto lat beze dwóch, nie zna tak Ojcowskich skał jako ja. Gdzie jamka, gdzienora, abo jaka większa jaskinia, wszystkiem spatrzył, znam każdą. Wszędy trafię,na każdym szczycie dziesięć razy byłem;choćbyście mi oczy zawiązali, i zawiedlido najgłębszej dziury, od razu się opamiętam, i tak się pięknie wrócę do domu, jakonie przymierzając z tej łąki.

— Ehe, to dlatego tak cię trudno wewsi napotkać?

— A nie boisz się strachów?

— Do wczorajszam się nie bał...

— Gadajże, gadaj.

— Wczoraj, jako że była niedziela,poszli ojcowie na nabożeństwo do Skały;mnie nie wzięli, bo za daleko. Zmówiłemse przed krzyżem na krakowskiej drodzetrzy pacierze, pocałowałem ziemię i walęprosto ku przesmykowi, między Basztąa Psem.

— Jakim Psem znowu?

— A o! — I Waluś wskazał palcemna złom, najwyraźniej psią głowę przypominający. — Idę, idę pod górę, oglądamsię w tę i ową stronę, rzucam okiem wlewo... ażem przystanął... Szczelina szeroka, a ja o niej nie wiem? Czy się wnocy skała rozpękła, czy głaz jaki, co tęskałę zasłaniał, stoczył się w dolinę? Niemoże to być, żebym ja taką jamę prześlepił. Trzeba zajrzeć. Włażę ci powoluśku,bo się boję, coby mnie jaka żmija nieujadła, alibo niedźwiadek... włażę, krzesam ognia, zaświeciłem trzaseczkę i rozglądam się po wszystkich kątach. Wcaleto obszerna pieczara; i górą, i na bokuprzestronna, od sklepienia zwieszają sięskrzepnięte sople, ano dobrze. Na środkukamień czworogranny, taki na przykład,jakby mnie do pasa; na nim drugi, płaściutki, a dosyć szeroki; nie co inszego,prawiutenieczko stół. Hoho... ktoś tu mieszkał... ale kto i kiedy? Chyba dawno.Parę brył z grubsza ociosanych leży podścianą; siadywali na nich ludzie, tak sięzda. Przy drugiej ścianie wysoka kupajakiejsi butwielizny, czy zeschłego błota;nic się nie da rozeznać, ino dużo tego.Może to były mchy i liście, może człekjakiś sypiał na tym?... Dobrze, com seprzysposobił smolnych trzasek, bo mipierwsze łuczywo zgasło. Idę dalej, macam ścianę, jakieś wgłębienie, na podobieństwo półki, albo skrzynki; przyświecam... Pietrek zaraz powie, że nieprawda... Młotek z kamienia urobiony calejak należy, wedle młotka siekiera.

— Co, kamienna?

— A jakże; i żebyś wiedział, że ostra.Dalej kościany patyczek zastrugany kolczato, a po drugiej stronie spłaszczony,i wywiercona w nim dziurka. Igła, czy cotakiego? Myślę se i dziwuję się strasznie.Jeszcze ci ta było kilka wyostrzonychkostek; może groty do strzał, albo inszenarzędzia. Idę dalej i upatruję pilno, zalinie najdę czego jeszcze. Masz! Znowupółka, a co na niej? Grzebień z kości wyrobiony, ale mogę powiedzieć, cale niezdarnie. Jakieś dziecko może ku zabawcetaki zrobiło. Ja bym zdolił dziesięć razylepiej. Krzywe toto było, chropate, doniczego. A przy grzebieniu kamyczkówmodrych i czerwonych garść, wszystkiepodziurawione przez środek. Jakby nitkąprzewlókł, toby można zawiązać dziewusze na szyi, niby paciorki. Ani wątpieniadziecko się tam bawiło. Jeszcze w jednym kącie nie byłem, idę ostrożnie, bołuczywo nikło się świeci, aż tu nagle jaknie gruchnie, jak nie huknie... ze wszystkich gór echo poleciało.

— Aha, aha, w południe to było?Słyszałem i ja — rzekł Jasiek — inomyślałem, że grzmi.

— Przeląkłem się tak — ciągnąłWalek dalej — aż mi serce stanęło; ścierpłem tak, jakby mnie lodem obłożył. Niemogłem się ruszyć, bałem się oddychnąć.Czekam, czekam... zali gdzie spod ziemijaki olbrzym nie wylezie, albo z góry smoknie wyskoczy, nic... cicho. Za jakiś czas,może długi, może krótki, ośmieliłem siękapkę, ruszam głową, nasłuchuję, patrzę,nic strasznego nie ma. Tedy myślę sobie:,,Uciekaj, pókiś cały, bo jak łupnie drugiraz, to nie będzie żartów”. Chcę wyjśćna świat, a tu otwór przeokrutne kamienie zawaliły.

— Aha! To z tego tak łomot był?

— Juści z tego. Spokojnie ci się gada,ale jak mnie było, miarkuj sobie. Macam,szukam, zrazu ani tej szczeliny znaleźćnie mogę... Aż mi włosy dębem stanęły.Wreszciem jej się domacał, a co mi ztego? Szturcham, wypycham, pięściamiwalę one kamieniska, rety... żaden anidrgnie. Co to będzie, jeżeli nie najdę ratunku! Tak mi się widziało, żem całytydzień w tej ciemności trwał, a może niebyło ani godziny. O Jezus... Jezus... jak miteż to straszno było! I tu próbuję, i tegosię chytam, — wreszcie wylazłem po tychuśtyrmanych głazach aż do samej góry.Szczęście, że u wierzchu mniejsze ino kamyki otwór zasłaniały; pchnąłem jeden,drugi, dziesiąty, wyścibiłem głowę naBoży świat, wysunąłem jedną rękę, macam, czepiam się, gramolę się, no i wylazłem. Ale mię cosi w plecy buchło, jakbyżelazną pięścią, spadłem z tego wierzchuna ziemię. Anioł Stróż ręce podstawił,bom się mało co potłukł. Oho ho, żeby mita nowy pasik guziczkami nabijany ktoobiecował, już tam drugi raz nie zajrzę.Co zaklęte, to zaklęte; zwyczajnym ludziom nic do tego. Już mnie ta na wiekiamen nauczyło.

— Oj Waluś, Waluś, wiesz ty, coćrzekę?

— A wiem. Dogryzał mi będzie poswojemu.

— Słuchaj, wszystko ci składnie wytłomaczę. Chodziłeś po słońcu w kożuchu,a przygrzewa setnie. Od krakowskiegokrzyża do tych twoich baszt kawał niemały. Mocniejszy by miał dosyć, a nie dopiero taki chruściel jak ty. Wlazłeś dojamy, zasnąłeś, i wszystkie te dziury śniłyci się pewnikiem. Dopiero gruchot kamieni cię zbudził.

— Matko Boska święta... a cóż się todzieje! — zawołał Walek niemal z płaczem — wiecznie mi się ino ma śnićwszystko? Wczoraj tatuś i matusia swarzyli, że mi się Bóg wie co zwiduje, dziśPietrek wpiera we mnie jakieś sny; jużnikomu nic nie opowiem, choćby samegwiazdy z nieba do mnie gadały. Bywajcie zdrowi; pójdę sobie między skały, tammoje królowanie.

Pietrek z Wickiem zostali przy krowach, Wojtek i Jasiek pobiegli za Walkiem.

— Widzisz, jakiś ty — rzekł Jasiek,przytrzymując go za rękę — myśmy cimarnego słowa nie rzekli; opowiadałeśpięknie, tośmy cię słuchali i przed Pietrkiem bronili; czegożeś zły na nas?

— A o cóż to matusi poszło? — spytałWojtek rozciekawiony.

— Poszło, to poszło. Nic nie powiem.

— Widzisz, a ja ci chciałem przedziwny kamień podarować. Mam go w chałupie.

— Kamień? — Waluś przystanął,spojrzał na Wojtka i przygryzł wargi.

— A juści, pewnoś takiego jak życienie widział.

— No?

— Biały, niczym śnieg, i tak samwłaśnie migotliwy, kieby śnieg, co świeżospadnie, a mróz go zetnie. Cały jakby urobiony w jakiesi słupki czubate a złotychkapek na nim, jakby kto kropidłembryznął.

— Złotych kapek?.... kropidłem?...Prawdę gadasz?

— Tak prawdę, jak tu przed tobąstoję. No, mójeś ty, opowiedz!

— A nikomu nie powtórzycie?

— Niech Pan Bóg broni! Ani człowiekowi, ani zwierzowi, ani niebu, ani ziemi,ani wodzie, ani ogniowi! — zawołali jednym głosem Wojtek i Jasiek, podnoszącręce w górę.

— Bo to widzicie nic wielkiego; inomatusia kazali milczeć, bo się ludzie zemnie wyśmieją, jak się dowiedzą, a ja tegostrasznie znieść nie mogę.

— Kiedyśmy się tak ciężko zaklinali,to się już nie bój, gadaj śmiele.

— Wiecie, ja sam już nie mogę siępołapać; może naprawdę śniło mi się towszystko, albo zwidywało...

— No co? Powiadajże!

— Przedwczorajszej nocy, kazali mimatusia wcześnie iść spać za piec, bo towłaśnie przy sobocie statki mieli szorować i sieczki prosiakom narznąć na niedzielę, czyste wdzianie sobie, tatusiowii mnie przystroić, jednem słowem chcielimieć spokojną głowę. Zarozieńki usnąłemtwardo, bom się strasznie nabiegał przezcały dzień po górach. Śpię, śpię, aż tu misię zda, że drzwi do sieni skrzypły. Cóżtam takiego? — myślę sobie — jeszcze się niepokładli? Wszakże to musi być po północy od świętej pamięci; naspałem się, ażhej. Słyszę, ktoś chodzi po izbie, ktoś cichogada... otwarłem oczy, jeszcze bardziejsię dziwuję. Kaganek zaświecony, naławie za stołem człek siedzi...; pierwszyraz w życiu go widzę; włosy ma czarne,ponad brwiami przystrzyżone, wąsy tęgie.Matusia biały ręczniki zaścielają, dzbanekz mlekiem przed onym postawili, garnuszek polewany, chleb, nóż, a sami pokornie na stronie przy piecu stanęli. Ukroiłsobie dużą skibkę, pił mleko, a chlebempogryzał, widno był głodny okrutnie, bokilka razy dolewał ze dzbanka. Na towszystko tatuś wchodzą z pola. Pochylilisię ku onemu i coś mu rzekli niegłośno.Inom jedno słowo dosłyszał: „bezpieczno”więcej nic. Kiedy się już ówten człowiekpożywił, wstał z ławy i zaczął coś gadaćz tatusiem po cichu, a jam sobie oburączgębę zatkał, aby nie wrzasnąć.

— Bo co? — spytali zaciekawienichłopcy.

— Bo z twarzy dobrze starszy był odtatusia, a na wysokość... niczem ty, aliboja. No, nie chcę zmyślać, może krzynęwyższy. Tatuś bez pół się zginali, jakgadali do onego. Odziany był ten człek wkożuch dostatni i barankową czapę. Jakse dziś rozważam, to przecie musiał byćsen; bo powiedzcież sami: człeczyna niepozorny, w kożuchu, ot, może nawet niewolny kmieć, ino jaki łazęga, a gdy siężegnał i miał odchodzić, oboje rodzicieledo nóg mu padli, a po kolanach całowali.Matusi to tak łzy ciekły z oczu, jak woda.Nie, nie, to nie mogło być co inszego,tylko sen.

— A potem co?

— Potem coś rzeknął na odchodnym,tatuś wybiegli za nim, i znowu takie słowamię doleciały: „wszyscy, cała wieś murem osłoni”. Matusia zagasili kaganek,pokładli kiecki na ławie i poszli spać.A mnie czegoś straszno się zrobiło; nakryłem się z głową, zatuliłem oczy pięściami i sam nie wiem kiedy usnąłem. Niesłyszałem, żeby tatuś wracali. Rano, inomsię umył i przyodział, wołają do śniadania.Piję mleko, poglądam na rodzicieli, takspokojno rozmawiają, jakby się nic dziwnego nie stało. Nie mogłem zmilczeći pytam: „Tatusiu, a czego chciał od wasten mały człeczek?” Matusia podskoczylina ławie i znów usiedli, a tatuś popatrzylina mnie bystro i powiadają: „Hę? Jakiczłeczek?” „A ten, co tu był w nocy, wieczerzał i gadał z wami”. Nic mi tatuś nieodpowiedzieli, ino mi pomacali czoło ręką.,,Matka, zobacz no, chłopak ma głowę rozpaloną, widzi mi się. Gada trzy po trzy,trudno go wyrozumieć”. A ja swoje: „Nietrzy po trzy tatusiu, ino ktoś tu był wnocy w izbie. Kożuch miał długi, siwą czapę,co wam gadał będę, kiedy dobrze wiecie,że prawda”. „Ano darmo” — rzeką tatuś zasmuconym głosem — „słabe dziecko i tyla.”Tedy mnie wzięli oglądać oboje, wymacali mi czoło, szyję, plecy, w porządku,kiwali głową, że to pewno zimnica będzie;na koniec matusia mówią: „Ha, mieliśmycię wziąć do kościoła, musisz ostać w domu. Anibyś pół drogi nie zaszedł, kiedyśchory”. „Zdrowem jak ta rybka, matusiu”— wrzeszczę — „zajdę trzy razy do Skałyi trzy razy się wrócę!” „Nie, takie zwidywanie, takie mamidła nocne, to znak naciężką chorobę. Siedź w domu, dziecko, azmów pacierz, coby ci Pan Jezus przywrócił zdrowie.” „Ależ matusiu!” „Aha,jeszcze jedno; o tym jakimś małymczłeczku, o tym mleku we dzbanku, o tym,żeś nas gadających w nocy widział, anipiśnij nikomu, pamiętaj! Niech no by sięKłoskowa dowiedziała, to obniesie po całym Ojcowie, że za jakieś tam ciężkiegrzechy Pan Jezus nas pokarał i dzieckurozum odebrał. Milcz, jeśli nie chcesz naszego wstydu”. Poszli na nabożeństwo, aja ku moim skałom. W onej norze znowute majaki, te kamienne siekiery, kościaneigły, Bóg wie co. Pietrek szydzi, że mi sięto śniło. Słuchajcie chłopcy... może janaprawdę pomylony? — I rozpłakał sięrzewnie.

Chłopcy spojrzeli nań z zakłopotaniem.

— Może ono tak, może ono nie; czekaj jutra — rzekł przezorny Jasiek. —Gdybyś miał w sobie chorość jaką tajemną i zmysły popsute, to niebawem ladachwila znów ci się co ubzdura, jakaś cudaczna przygoda. Jak się to dziś abojutro nie stanie, to znaczy, żeś zdrów. Pójdziemy już, pora nam do bydła.

Odeszli szepcząc między sobą i ruszając ramionami.

Waluś otarł oczy i na pociechę pobiegłmiędzy skały. Wdrapał się na szczyt onejPsiej Głowy, usiadł sobie właśnie nasamym łbie i zatrzymał wzrok aż tam daleko, gdzie niebo ku ziemi się zniża.

— Dzień dobry, parobeczku! — powitał go ktoś znienacka. Szczęście żePsia Głowa wielka była, jak niejednachałupa, to i spaść z niej nie tak łatwo.Walek obejrzał się niechętnie: że też mututaj nawet spokoju nie dadzą. Obcy człowiek nie po wiejsku odziany, o twarzyśniadej, stał tuż przy nim.

— Dzień dobry! — powtórzył grzecznie. — Nie boisz się łazić po takichsztyrmach? Dojrzałem cię z daleka i spieszno przychodzę sprowadzić cię z tejskały.

— Idźcie z Bogiem, panie — odpowiedział Walek, śmiejąc się. — Nijakich gór,nijakich skał się nie boję. Skały mnie znająi ja je znam wszystkie, co do jednego zakamarka.

— Taaak? — zadziwił się nieznajomyi badawczo, bystro przyjrzał się dziecku.Ileż ci to lat pacholiku, żeś taki wyznanyi doświadczony?

— Dużo; dwanaście.

— Ani dziesięciu bym ci nie dał. Dobrze to, że się umiesz drapać po skałach;ale nie ino strome urwiska są człeku groźne. Ja słyszałem, że w tych wąwozachzbóje siedzą. — Mówiąc to, nieznajomyrozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu.

Walek popatrzał nań spod oka.

— O Matko święta... znowu mi się cośprzywiduje!... — przemknęło mu przez głowę. — Niesamowity jakiś człowiek... wyskoczył jak spod ziemi, i mowę ma dziwną, niby po naszemu gada, a przecie inaczej. Przepowiadał mi Jasiek przygodę....jest przygoda!

Podsunął się ku podróżnemu i nieznacznie pomacał jego odzienie. — Żywy...prawdziwy... stoi przede mną...

— Mówiono mi w okolicy — prawiłdalej nieznajomy — że w Ojcowie na pewne... zbójcy się kryją.

— To chyba od dzisiejszego ranka! —przerwał mu Walek, śmiejąc się drwiąco.— Wczoraj ich jeszcze nie było; a czego by tu szukali? Dy we wsi sami biedniludzie mieszkają. Co ta ostało po Tatarach, to czeskiego starosty sługi zabierają.Toć krwawymi łzami ludzie płaczą na oneczeskie łupiestwa.

W oczach nieznajomego błysnęła jakaś złowroga iskra; ale natychmiast sięuśmiechnął i rzekł:

— Takiś mały, a gadasz jak stary.Skądże wiesz to wszystko? Tatuś tak powiedzieli? Hm hm... — odchrząknął nieznajomy. — A jak ci na imię parobeczku?

— Walek.

— A na przezwisko?

— Niby po tatusiu?

— Tak jest; jak was we wsi zowią?

— Dąbki się nazywamy. Czterechbraci tatusiowych gospodarzami jest wOjcowie.

— Aha. Więc ciężkie panowanie czeskiego króla powiadasz?

— A juści. Mieliśmy cztery krowyi owiec dziesięć, gęsi, kur, niemało.Wszystkośmy za Pana Jezusową łaskąprzed Tatarami ukryli. Z całej wsi dobytek schowali gospodarze po jaskiniach. Aleprzed czeskimi wilkami to ani pod ziemiąsię nie skryjesz. Toli w przeszłym tygodniu zabrali każdemu gospodarzowi po jednej krowie. Na jakieś tam podatki. Inotemu nie wzięli, kto nie miał. To ci dopiera prawe zbóje! Może wy o tych łotrach gadacie, panie?

— Mądrze mówisz, parobeczku, jakbyś z księgi czytał. Nie na wasze domy,ani na wasze krowy łakomią się zbójcy,ino na przejezdnych kupców bogatych, napolskie i czeskie pany, co tędy krakowskim gościńcem gęsto jeżdżą. Spomiędzyskał wypadają opryszkowie i odzierają ichz mienia, zabierają tłomoki, skrzynie, jeszcze Bogu trzeba dziękować, jeśli z życiempuszczą. Mnie tu właśnie sąd ławniczyprzysłał na ukrócenie tych rabunków.Taki zwinny, roztropny chłopak jak ty,mógłby mieć piękny zarobek, gdyby choćjednego wypatrzył... i mnie o tym powiadomił. Jakbyś mi na ten przykład o czymtakim doniósł, dałbym ci duży biały pieniądz.

— A mnie co po białym pieniądzu?

— Rodzicielowi oddasz. Przy gospodarstwie zawsze czegoś brak, dobrzemieć grosz na potrzeby.

— Ot, gadacie panie, jak ten wiatrwieje. Ktoś wam bajek naplótł gwoli postrachu, a wy wierzycie.

— Nie bajki, nie; ja nawet wiem, jakherszt onych złoczyńców wygląda. Srogito zbrodzień; ani dziecku, ani niewieścienie pofolguje, nóż jego ze krwi nie obsycha.

— O rety... skoro go znacie, łacnowam go pojmać?

— Trzy dni temu na własne oczy gowidziałem i umknął mi... właśnie w te strony. Przysiągłbym, że tutaj gdzieś bliskosię kryje. Gdybyś go wytropił, wszak powiadasz, że ci każda jama znana? Gdybyś go wytropił, a dał znać na gród doSkały, tobyś za to dostał nie srebrny pieniądz, ale śliczny, złociuśki.

— Nie dla nagrody panie, ino gwoliustrzeżenia ludzisków od takowego mordercy, przyrzekam wam, że go szukaćbędę; i jeśli tylko siedzi gdzie w tych skałach, najdę go, ani chybi.

— Ino musisz tajemnie się sprawiać;nikomu nie wspominaj ani o mnie, ani otym, com ci wyjawił. Źli ludzie wszędysię trafiają; może on we wsi ma wspólników... niechby się który dowiedział, że goszukają, zaraz by go powiadomił.

— I to może być. Aha, obiecuję, asam nie wiem co. Po czymże poznam tegoczłowieka?

— Bardzo łacno; nie co dzień się takiego widuje: twarz ma jak na zbrodniarza cale przyjemną; włosy krucze, równoz brwiami przystrzyżone, wąsy bujne,szczupły a mały wzrostem, niczymdziecko.

— Jezus Maryja! — wrzasnął Waleknieludzkim głosem.

— Co! Może go znasz? Możeś go jużwidział? — chwytając chłopca za obieręce, skwapliwie pytał podróżny.

Dziecko blade było jak chusta i drżałona całym ciele.

— Gadaj! Znasz tego człowieka? —ostro krzyknął obcy.

— Nnnie... ni... nigdym go nie wi...widział...

— Ino co? Nie kłam! Ty coś wieszo nim!

— O rety... nie wiem nic... ino... inosię boję... boję się, coby mnie nie zarznął!

— Głupiś. Choćbyś nawet z nimi rozmawiał, ani mu do głowy nie przyjdzie,żeś mu wróg. Właśnie do takiej robotydziecku najskładniej. Szukaj śmiele, upatruj, a złoty grosik twój. Pytaj na grodzieo rycerza Wrzecisława ze Żlebu. A cobyświedział, że moje słowo święte, masz tusrebrniaka na zadatek. Dotrzymasz obietnicy, nie pożałujesz.

Nieznajomy zawrócił się i schodził nadół stromą ścieżką powoli, ostrożnie, patrząc pod nogi. Szkoda, że się nie mógłobejrzeć, byłby zobaczył coś bardzo dziwnego: Waluś rozkrzyżował ręce, padłtwarzą do ziemi i wybuchnął tak gwałtownym płaczem, aż nim coś rzucało i szarpało. Płakał, płakał, wreszcie zesłabł,ucichł i leżał, jakby omdlały.

Minęła godzina, chłopiec dźwignął sięleniwie, spojrzał przed się, jak ktoś, co zesnu zbudzony — nie rozumie na razie, gdziesię znajduje. Przetarł zapuchnięte oczyi usiadł na powrót na skale.

— Skłamali matusia... O rany Boskiekrwawiące... skłamali tatuś! Ze zbójamitatuś trzymają! — Nie, nie... obłąkaniec ja...głupi...; ady oboje powiedzieli, żem słaby.To chorość takie breweryje wyprawia wemnie. Ten człowiek, co tu był, i każde jegosłowo, to ino takie zwidy.... pokusa... nagabywanie dyjabelskie. Gadali przeciematusia, że zimnica zawdy się tak poczyna. Spałem ciężko... a jakże... spałem; nie ma się czego trapić. Lepiej do domu pójdę.Oj będą też swarzyć..... pewno już obiadowali beze mnie.

Wstał, podniósł z ziemi czapkę, cośz niej wypadło i potoczyło się po kamieniach.

Waluś chwycił się z krzykiem zagłowę.

— Jezus przenajświętszy!... Nie obłąkanym ja... nie śniło mi się... Biały pieniądz!... O rety... nie mogę szukać zbója!

Rozdział trzeci.Biedny Waluś

Upłynął tydzień. Waluś zazwyczajblady i słabowity, zmizerniał przez tekilka dni jeszcze bardziej; litość brała patrzeć na dziecko. Ani go przyniewolić dojadła, ani go czym uweselić; pił tylko mleko czasem i wody raz po raz, jakby go cośwewnątrz ogniem paliło. I do swoichskał ukochanych ani razu nie poszedł. Leżał w sadzie na trawie całymi godzinami;ojca unikał, a gdy musiał mówić do niego,to spuszczał głowę i patrzył w ziemię, jakwinowajca.

Dąbek martwił się tą chorobą syna,ale zapracowany od świtu do nocy, niemiał czasu myśleć o niej. Matka za towidziała, co się dzieje i pełne zgryzotymiała serce. To serce matczyne zrozumiało od razu, że nie zimnica dziecko zabija, ale jakaś ciężka męka duszy, którąono podźwignąć za słabe. Rozpytywałago, pieściła, tuliła, nie odpowiadał nic.Czasem patrzył tylko na nią żałośliwymwzrokiem, jak biedne zranione zwierzątko,i uciekał do sadu.

Wieść o kanonizacji św. Stanisławarozeszła się już była po całym kraju: dogrobu tego nowego patrona ślubowałasobie Dąbkowa pielgrzymkę, jeśli jej synkajedynego uratuje od śmierci.

Pewnego dnia Waluś wyjątkowo niebył w sadzie, stał za chałupą przy płociei strugał żerdki do grochu; matka umyślnie wyszukała dlań robotę, żeby go wyrwać z ponurego odrętwienia, w jakimtrwał ciągle. Strugał powoli, od czasu doczasu podnosił oczy i słał zlęknione spojrzenia ku „Klęczącej królewnie”, skamieniałej w modlitwie, co taka bieluśka widniała z daleka na tle szafirowego nieba.

— Ino bacz pilno, by cię kto nie ślakował... — usłyszał przyciszony głosmatki. Podsunął się ostrożnie i spojrzał kuwrotom. Ojciec wychodził z domu; trzymał w prawej ręce sporą więź suszonychziół, a te zioła... osłaniały gliniane dwojaki związane w szmatę, z których unosiła się biaława para.

— Jezu miłosierny... strawę onemu niosą!... — pomyślał Waluś. Upuścił nożyk i tyczkę na ziemię, rozchylił chruściany płot i wymknął się z zagrody.

— Muszę wiedzieć.... muszę na własne oczy widzieć, do kogo tatuś idą.Może... ach tak, pewno pod las, do Bartoski. Zawdy się nad staruchą litują. Matusia uwarzyli co do smaku, a tatuś jakraz w tamtej stronie orzą. Co tu rozważać po próżnicy... do Bartoski idą. A skrycie dlatego... coby... juści dlatego, coby sięnie chlubić przed ludźmi. Będę patrzyłz dala, aby się ino przekonać.

Niestety, nie do lepianki starej kumyzwrócił się Dąbek z dwojakami; szedłprosto ku rzece. Skracał sobie drogę miedzami, a rozglądał się na wsze strony,prawdziwie jak ktoś, co ma bardzo nieczyste sumienie.

Walusia ani widać nie było; przemykał się równoległą ścieżką pod wierzbami. Ojciec przebrodził rzekę i skierował się między skały, syn przebiegł pokamykach na drugi brzeg, i gdzieś sięnagle podział.

Przysiadł skurczony za kupą głazówi upatrywał z bijącem sercem. Zapomniałna chwilę, kogo śledzi i o co posądza,czaił się, czekał, jak myśliwy na zwierzynę.

— Aha... prosto do Komnaty idą.Może zdolę uwidzieć onego przeklętnika.

Zezuł postoły, schował je pod krzakiem i bez szmeru, bez szelestu, skradałsię bosymi nóżkami do rozpadliny wąskieja długiej, gęsto malinami zarosłej. Podosłoną splątanych pędów szedł zgiętywe dwoje, czasem pełzał na czworaku, aostre kolce drapały go po szyi, po rękach,po nogach.

Ojciec wsunął się w szczelinę skalną,syn wśliznął się za nim. Łatwo przyszłoWalkowi skryć się, gdyż korytarz, w którym się obaj znajdowali, ciemny był zupełnie, a tak bardzo ciasny, że dorosłyczłowiek ostrożnie musiał stąpać i uważać, by nie uderzyć głową o sterczące zobu stron głazy. Nie mógł się Dąbek odwracać, toteż Waluś prawie tuż za nimstąpał. Uszli z pięćdziesiąt kroków, korytarz rozgałęział się na dwie strony. Dąbekposzedł na lewo.

— Znają tatuś dobrze drogę — pomyślał chłopiec i skręcił także w lewo.

Teraz już zwolnił kroku, bo ścieżkastawała się coraz szersza i widniejsza;weszli do obszernej groty, mrocznej wprawdzie, ale przez szczelinę z boku niecorozjaśnionej. Od sklepienia zwieszały sięstalaktyty, czyli skamieniałe sople wapienne. Jaskinia była pusta. Dąbek szedłdalej.

— O Matko... — szepnęło dziecko —nie ma tu nikogo... więc gdzie?

Poszli przez drugi jakiś krużganek, owiele krótszy od pierwszego; ojciec bezwahania spieszył do wielkiego otworuw skale, przez który widać było przeciwległe urwisko i kawałek błękitnego nieba.

— Toć przepaść niezmierna... skałagładka jak ściana; może tatuś nie wiedzą,wychylą się i spadną... Jezus! zatrzymamich!

Nie dbając już, czy go ojciec dostrzeże, biegł za nim ku owemu oknu wskale. Nagle stanął jak wryty. Dąbeksięgnął ręką poza otwór, przyciągnął kusobie grubą linę poczwórnie skręconą, agdzieś na szczycie góry do starego drzewajakiego zapewne silnie przymocowaną;były na niej co parę stóp węzły, jakobyszczeble u drabiny. Objął ją rękoma i nogami, szmatę z dwojakami chwycił wzęby i śmiało zaczął się spuszczać na dół.

Teraz dopiero wróciła przytomnośćWalusiowi; cała szkaradna prawda stanęłamu wyraźnie przed oczyma: ojciec — przyjacielem rozbójnika, opiekunem i żywicielem zbrodniarza!... Ten tatuś kochany,dobry, co nigdy nie bił matusi, jak innigospodarze swoje kobiety biją; nigdy sięz nią nawet nie kłócił; ani też jemu, Walusiowi złego słowa nie powiedział, coz taką świętą ochotą pracował w pocieczoła, byle tylko zdobyć dla nich dolęspokojną... Ten tatuś z duszy, serca umiłowany, pokornym sługą mordercy!

Zawrócił ku wyjściu, i biegł potykając się, uderzając sobą o skaliste ścianyciemnego krużganka, byle uciec czym prędzej, jak najdalej od strasznego miejsca.

Wyszedł na świeże powietrze, wyprostował się i odetchnął głęboko. Cośsię w nim odmieniło w ciągu tej jednejgodziny. Jakaś zawziętość twarda rozsiadła mu się w sercu, ani mu się już napłacz nie zbierało. Postanowił zrzucić zsiebie to ciężkie brzemię, pod którym upadał. Postanowił stanąć oko w oko z ojcem i powiedzieć mu wszystko. Albo gozdoła powstrzymać od tej zbrodniczejprzyjaźni, albo nie uda mu się, wtedy cichaczem w nocy ucieknie na kraj świata.

Ledwie zeszedł ze wzgórza nad rzekę,nowe czekało go przerażenie: rycerzWrzecisław ze Żlebu stał oparty o drzewo i patrzył w tę stronę, jakby właśnie naniego wyczekiwał. Umknąć sprzed tychoczu było niepodobieństwem.

— Parobeczku, a gdzież to bywasz?Codziennie cię na darmo upatruję po różnych zakątach — rzekł i poklepał chłopcapo ramieniu.

— Trza go stąd zabrać co duchu —pomyślał Waluś — gotów tatusia zobaczyć w powrotnej drodze i paść na jakiedomysły.

Taki się czuł duży, mocny, spokojny,że ani się zmieszał, ani oczu nie spuścił,całkiem swobodnie odpowiedział:

— Słabowałem, panie, przez tydzień;zimno mnie trzęsło. Dziś pierwszy razpolazłem w góry, naszej zguby szukać.Spatrzyłem wszystkie jamy, ani śladużywego człowieka. Za to wyraźnie znakiwidziałem, jako tędy niedaleczko niedźwiedzie przechodziły. Pewnikiem wktórej dziurze mieszkają. Umykajmy oba.Ja siły nijakiej nie mam, a wy bez oszczepu, jakoż pójdziecie na zwierza z gołymirękoma? Lepiej zejdźmy im z drogi.

— Dziwno, żeś się uchował! — rozśmiał się rycerz. — Małe lata, a duży rozum. Słuchaj no, co ja to chciałem rzec...u was we wsi nic nowego? Ludziska niegadają ze sobą w skrytości? Nie schodząsię gospodarze na narady po chałupach?Obcych, po pańsku odzianych nie widujesz?

— Pomaluśku panie, pomaluśku, bonie spamiętam. Przyleciały wczoraj domatusi cztery gospodynie i w okrutnejskrytości radziły się co robić z Kioskową, bo mleko krowom odjęła. A stryjkowie zeszli się któregoś dnia u nas, jakoi Bartek Naroczny i prosili tatusia o ziarnona siew.

— Matoł z ciebie; a ja mniemałem,żeś mądry.

— Mądrym, panie, bo się nic przede mną nie skryje. Obcy ludzie są w Ojcowie, a jakże.

— Gadaj, kto i gdzie?

— Ino nie z pańska odziani, a w połatanych łachach. Mieszkają kawałek zawsią, w szatrach: Cyganie są, co kowalstwem się trudnią.

— Bywaj zdrów. Żebyś mi jutro patrzył po tamtych skałach; pamiętaj.

— Nie lękajcie się, panie. Jeśli ja onegonie wytropię, to nikt.

Popatrzał jeszcze za odchodzącym, agdy ujrzał, że zawraca na gościniec kuSkale, pobiegł i on pędem do chałupy.

Drzwi były otwarte, stanął w progu.Matka klęczała przed krzyżykiem zawieszonym na ścianie i modliła się głośno;kończyła właśnie gdy wchodził.

—............ dobry koniec tej niedoli, o Chryste Jezu, zdrowie, długi żywoti szczęsne panowanie. A mnie grzesznąpociesz, Boże miłosierny, nie zabieraj miWalusia. Amen.

Obejrzała się i powstała z klęczek.

— Szukałam cię w sadzie, synku;gdzieżeś chodził?

— Do skał. Ojciec nie wrócili jeszcze? — spytał nawzajem.

— Cóż tak dorosło gadasz? Tatuś orząpod lasem, pewnikiem nie przyjdą, aż nawieczerzę.

Ugięły się nogi pod chłopcem, opadłna ławę. Chciał zmilczeć, doczekać sięojca, lecz żal tak długo tłumiony buchnąłmu z ust potokiem słów.

— O matusiu, matusiu, porzućcie toniegodziwe kłamanie! Prosicie Pana Jezusa, coby mnie uzdrowił, jakoż was mawysłuchać, gdy w śmiertelnym grzechubrodzicie po szyję!

— Dziecko jedyne... co tobie? Anisię gniewam za zuchwałość, boś słaby.

Zerwał się i pobiegł ku niej.

— Nie, nie, ja nie z chorości gadam,ino prawdę, świętą prawdę! Matusiu, usłuchajcie mnie! Zespólcie się ze mną, padnijmy oboje razem do nóg tatusiowi i niewstańmy potąd, póki go nie uprosimy.

— Syneczku najmilejszy, a o cóż gobędziemy prosić? Nie rozumiem twojejmowy.

— Nie rozumiecie? Toć ów człek, cotu był kiedyś w nocy, mieszka w jaskiniu przepaści i tatuś do niego chodzą. Niezapierajcie się, na własne oczy widziałem.I wy możecie ścierpieć, aby to dłużejtrwało?

— A cóż tobie wadzi, że ojciec z narażeniem własnego żywota oddał się wsłużbę... onego człeka?

— Krwawa służba...

— To nie wiadomo; może wojny niebędzie.

— O czym wy gadacie, matusiu? Rabunek, mordowanie kupców i podróżnychto u was wojna? Służba u zbójeckiegoherszta to... cześć?

— Waluś... na rany Boga, co bredzisz?Kto cię bajkami omamił?

— To nie bajki, to obmierzła prawda!

— Kto ci gadał?

— Taki, co wie najlepiej, co zbójówścigać będzie i sądził.

— Jak się zwie?

— Nie powiem.

W progu stanął gospodarz. Patrzył,słuchał, nic nie rozumiał.

— Matka... A tu co się dzieje?

Ale Dąbkowa miasto odpowiedzi porwała Walka za ramiona i rzuciła go silniepod stopy ojca.

— Bij głową o ziemię! Całuj nogi tatusiowe! Błagaj, niech ci odpuści!

— Dajże dziecku spokój... cóż takiegonabroił?

— Język mi kołem staje... wypowiedzieć trudno... Gada ano, żeś do zbójcówna służbę przystał, a najstarszemu z nichjadło nosisz.

Dąbek zbladł. Zostawić synka w tymokropnym błędzie, czy wyjawić tajemnicę?... Głos mu się rwał, gdy schylonynad Walusiem mówił cicho:

— Synaczku... ów człek, dla któregoco dzień nad przepaścią zawisam, dla którego dam się ochotnie na sztuki porąbać,za którym na palca jego skinienie wszystek Ojców w ogień poleci... to nasz panumiłowany, zbawca swego ludu, Władysław Łokietek... polski król!

Długo trzeźwili Walusia oboje rodzice; zlewali mu głowę zimną wodą, nacierali czoło, potrząsali, zanim dobudzili sięw nim życia. Chłopiec wyczerpany tylodniowym udręczeniem, osłabiony i zmizerowany wstrętem do jadła, omdlał ciężko; matce się zdało, że już umarł. Wreszcie otworzył oczy; nie pamiętał, co zaszło,nie wiedział o niczym, patrzył senno, nieprzytomnie. Dąbek położył palec naustach, bojąc się, by żona jakimś słowem,jakimś radosnym krzykiem nie zaszkodziła dziecku.

Leżał wznak na łóżku i patrzał; powoli martwość schodziła z jego twarzy,oczy utkwione w przeciwległą ścianę bezmyślnie, poruszyły się... zobaczył ojca.Wzdrygnął się i przymknął powieki, adwie szkliste krople spłynęły mu policach.

— Tatusiu... król?

— Juści, synku. Miłościwy król Władysław.

Waluś obrócił się na boczek, poszukałtatusiowej ręki, pocałował ją i przytrzymał.

— Wybaczyliście?

— Ani chcę nawet myśleć o tym! —odpowiedział ojciec. — Cóżeś ty, biednedziecko, winne, że cię źli ludzie omamili.

— Ten, co mi rozum pomieszał, ażwas śmiałem pomawiać o bezecne uczynki, zwie się rycerz Wrzecisław ze Żlebu.

— Aha. Któż by nastawał na wolnośći żywot naszego pana, jak nie czeskie psubraty. Dobrze co o nim wiemy. Widziszsynku, żeś i ty usłużył uczciwej sprawie,choć poniewolnie.

— Powiedzcie mi jednę rzecz: jeślikrólem jest, czemu się tak nędznie odziewa i kryje po jamach?

— Do czasu musi tak czynić. Wprawdzie wola całego narodu polskiego natron go wzywa, jednakowo przemoc czeska cięży nad nami. Poobsadzał król Wacław grody i miasta swymi załogami,wszelkie urzędy Czesi sprawują; zaś trzytatarskie napady wśród pięciudziesiąt latzniszczyły do cna nieszczęsną krainę. Nie ma ludzi do roboty, nie ma siły wygnaćprecz narzuconego króla.

— Jakimże prawem i kto go narzucił?

— Prawem mocniejszego i przez knowania odwiecznych naszych wrogów. Zapamiętaj se, Waluś, i do śmierci wiedz otym, że co ino złego Polskę spotkało, każda niedola, każda klęska, wszystko, coino najgorsze, zawdy od jednej stronyidzie. Daj Panie Boże wszechmogący,abym się mylił, ale czuje to serce moje,że po wieki wieków tak będzie.

— Ej... Paweł — wpadła mu w mowężona — cóżeś taki nauczny i przemądrzały? Ani już będę śmiała gadać dociebie.

— Juści mi pojaśniało w głowie z łaskinajmiłościwszego Pana. Odkąd go cichcem z krakowskiej drogi ścieżkami do naszej wsi przeprowadziłem, zawierzył miposługę około swej osoby. Dozwala, a nawet przykazuje pozostawać przy sobie,gdy narady z panami odbywa. To człeksłucha, słucha, dziwuje się, aż w końcu rozumie każde wypowiedziane słowo.

— A gdzież te narady, tatusiu?

— Tam, w dolnej pieczarze, na dnieprzepaści.

— Co? Po linie się pany spuszczają?

— Jakoż inaczej? I to jeszcze pociemku, bo ino nocami się schodzą. Jedenraz tylko raczył najmiłościwszy król trudzić się do górnej jaskini z moją pomocą,a to było tego wieczora, gdy staruszek kanonik przybył tu od arcybiskupa z Gniezna. Słabowity to człek, nijakiej siły w rękach nie ma.

Dąbkowa pochyliła się nad łóżkem.

— Jakoż ci jest, synku? Nie boli nic?

— Jużem zdrowy, matusiu... ino misię jeść chce okrutnie.

— O raju... chleba z masłem ci przyniosę, zaczem się kasza zgrzeje.

— Ino mnie pocałujcie pierwej, i odpuście z serca.

— Niech cię Pan Jezus błogosławi.Tyle ci rzekę.

Pobiegła do komory, a synek objąłojca za szyję i przytulił się do niego pieszczotliwie.

— Tatusiu przezłocisty... nad żywot was miłuję!

Waluś zmiatał kaszę, aż mu się uszytrzęsły. Raz wraz poglądal, to na ojca,to na matkę, i uśmiechał się. Prawdziwie mógł powiedzieć, że mu kamieńspadł z serca.

Rozdział czwarty.W ojcowskich pieczarach

Kilka dni minęło; gospodarskie zajęcia Walkowego tatusia i jego służba przyksięciu Władysławie szły zwykłym trybem: rano robota w polu, w południe pospieszne obiadowanie i tajemna wyprawado skał z dwojakami. Czterej młodsi bracia Dąbkowie biegali raz wraz do Krakowa i innych miast Małopolski z listamialbo ustnymi zleceniami królewskimi. Zaczem nocą zjeżdżali się wezwani do Łokietka rycerze i odbywały się poufne narady. Inni starsi gospodarze, świadomitajemnicy i niebezpieczeństwa, utrzymywali straż w krużgankach podczas tychzebrań u króla, by się tam nie wkradlizdradliwi Czesi, a zwłaszcza Wrzecisław, o którego zamiarach wiedziano odnajstarszego z Dąbków.

Wysłańcy ze wszystkich dzielnicPolski donosili miłościwemu Panu, że rycerstwo gotuje się do walki; po dworachi gródkach kupi się młodzież zdatna doboju, każdy wedle swego zawołaniama się stawić na dane hasło, pod znaknajstarszego z rodu. Wszystkie te przygotowania czynią się ostrożnie, jak najmniej widocznie. Zjazdy rycerskie pokrywają się pozorem łowów, zrękowin,wesel, aby tylko uśpić czujność starostów i starszyzny wojskowej czeskiej,dowodzącej załogami po miastach.

Podczas gdy Władysław Łokietekrozpytywał o szczegóły i wydawał rozporządzenia, Dąbek doglądał kaganków,zaświecał smolne trzaski, wtykał je wszpary i łowił chciwym uchem każde słowo. Śpiąca dusza ciemnego, zapracowanego chłopa budziła się do życia. Jakzboże na nowinie, tak bujnie wzrastaław jego sercu miłość ojczyzny.

Pewnego południa, właśnie co powstaliwszyscy troje od misy, Waluś pociągnąłojca za rękaw i wybiegł poza chałupę.

— Chciałeś czego, syneczku? — zapytał Dąbek zdziwiony.

— Cośbym wam rzeknął, a nieradbym, żeby się matusia strachali niepotrzebno.

— Możesz gadać śmiele; przyspasabia obiad dla miłościwego pana, nie wyjdzie do nas.

— Tatusiu... widzi mi się, że... źlez nami.

— W jakim sposobie?

— Czeska potwora coś miarkuje.

Ojciec żachnął się.

— Niby że co?

— Ano, spotkałem go wczoraj, pokłoniłem się i czekam, żali mię o co zapyta. Pojrzał spodełba, jak ten wilk,machnął ręką, i poszedł, ani się odezwał.

— Może miał jakie insze myślenie.

— A znowu dziś, inom wybiegł z ranaprzed wrota, patrzę ku ModlącejKrólewnie, moi ludzie... a to co nowego? Ktoś stoi na szczycie. Z takiejdalekości nie mogłem nic rozeznać, więcbiegnę w te pędy ku skałom, bo odkądeście mi powiedzieli o tych wielkich rzeczach, wciąż ino się trapię i wszystkimsię niepokoję. Łaska boska, że mam oczybystre, poznałem rycerza ze Żlebu, zanim on mię dojrzał. Rękoma się od jasności zasłonił i rozpatrował się pilno a długo na wsze strony. Tedy pomyślałem, żewas muszę prosić, abyście mnie ze sobąbrali, ilekroć idziecie do jaskini.

— Chrobaczku najmilejszy, jakoż miębronił będziesz? — z pobłażliwym uśmiechem rzekł ojciec.

— Do obronym za słaby, to się wie.Ale stać u wejścia i powiadomić was,gdyby się co złego święciło, na to sięwam srodze przydam.

— Prawda twoja. Wstydno mi, żemsobie dworował z roztropnego dziecka.

— Ano, to i dziś pójdziemy razem;dobrze, tatusiu?

— Dobrze. Ino ty idź po drugiej stronie rzeki, a dopiero jak w czeluść wlezę, możesz się przybliżyć i dawać pozór.

Dobrze się Waluś domyślał: rycerzWrzecisław ze Żlebu zaczął go istotniepodejrzywać od kilku dni o chytrość ikłamstwo. Pierwsze, co zwróciło jegouwagę, było owo opowiadanie o niedźwiedzich śladach, którymi go chłopiec postraszył. Zaraz nazajutrz wziął ze sobąkilku zbrojnych ludzi i poszedł z oszczepem na upragnione z dawna łowy. Skierował się prosto w stronę, o której Waluś mówił, przetrząsnął lasy i wzgórzadookoła, nie znalazł nic. Za to wydeptanych ścieżek było kilka, wszystkie zbiegły się w jedną, ta jedna zaś znikała wkolczastych zaroślach i stromych urwiskach. A zapewniał go przecie malec, żeani mowy, by się kto miał ukrywać w tejstronie. Gdzież więc chodzono owymiścieżkami, kto chodził i do kogo?

Rycerz rozszerzył dalej swoje badania, zapuścił się na drogę ku Krakowu;uderzyło go, że na zakręcie gościńca widniały gęste ślady kopyt końskich, trawabyła do cna stratowana, a kora u kilkudrzew otarta w pewnej wysokości do żywego. Nietrudno było dorozumieć się,że tu często konie wiązano, że stały onedługo, niecierpliwiły się czekaniem i szarpały wiążące je do drzew rzemienie.W tym miejscu więc jeźdźcy jacyś zsiadali z koni i szli ku skałom, bo tak właśnie wskazywały piesze ślady na wydeptanych ścieżkach.

— Straszy mnie niedźwiedziami —pomyślał rycerz — zatem zna tajemnicę,i chce mię obałamucić. A więc właśnieino tutaj będę szukał.

Czaił się między drzewami, wyłaziłna szczyty, podpatrywał, aż i złapał nićprowadzącą do kłębka... dwa razy ujrzał chłopa z dwojakami, zdążającego wzarośla. Nim dobiegł w to miejsce, śladsię urywał i mimo całej swej przebiegłości nie mógł Wrzecisław rozwiązaćzagadki. Jednak nie dawał za wygranę.Sprawdziwszy, że ów człowiek niesie jedzenie zawsze w samo południe, brał codziennie o tej porze dziesięciu żołnierzyz grodu i tym kazał czekać na siebie wpobliskim lesie. Sam zaś ukryty za krzaczastą leszczyną czyhał na chłopa tużprzy miejscu, gdzie mu znikał z oczu, jakby w ziemię zapadł.

— Raz go przecie doścignę — takrozumował — dowiem się, gdzie idzie,a skoro się upewnię o tym, co mi potrzeba, uśmiercę chama, żeby nie miał czasuprzestrzec nikogo. Otoczę mym żołnierstwem gniazdo i dostanę skalnego sępa.

Dąbek i Waluś szli z dala jeden oddrugiego; nie spotkali po drodze żywejduszy, nic podejrzanego nie wpadło imw oczy.

Ojciec wsunął się w rozpadlinę, synzasiadł na czatach.

Zaszeleściały gałązki, struchlałymoczom chłopca ukazał się rycerz Wrzecisław. Kopnął go nogą.

— Wstawaj szczenię zatracone...prowadź!

— Dokąd? — spytał Waluś, udając,że nie rozumie, aby zyskać na czasie iopamiętać się.

— Tam gdzie ów chłop z obiadem poszedł.

— Co wasza miłość chce ode mnie?Nijakiego chłopa nie widziałem.

— Prowadź! Jeszcze jedno słowo, ałeb ci mieczem rozpłatam!

— O Jezu... — westchnęło dziecko —miałby sam znaleźć drogę, wolej go poprowadzę. Matko boska, ratuj!

I z bijącym sercem puścił się w ciemny krużganek.

Rycerz Wrzecisław potykał się cochwila, uderzał głową o sterczące górązłomy i sypał tysiące przekleństw, a Walusiowi ani się śniło przestrzec go, żetakie niespodzianki jeszcze się kilkanaścierazy powtórzą. Wyprzedzał go i przemyśliwał, co robić... jak tatusia ocalić.Ach... i tego króla miłościwego, za którym mówili tatuś, że cały Ojców skoczyw ogień.

Jakaś dobra myśl błysnęła mu w głowie.

— Już niebawem; panie, dogonicieowego człeka, co do zbója idzie.

— Aha, teraz wiesz o nim? Czegołgałeś pierwej?

— Ano, bałem się jego, bałem sięwas. Chcieliście mnie zabić, to was muszę słuchać, a onemu ucieknę; może sięnie dowie, że to ja was powiodłem.

— Uciekniesz... o tak... — mruczałpod nosem rycerz — poślę was obu natamten świat.

— Tędy, panie, tędy na prawo.

Zawrócił w niewłaściwą odnogękrużganka; Wrzecisław nie uważał, żedziecko, biegnące dotąd przodem, nieznacznie zwalniało kroku.

Tu równo, bezpieczno, ino prostoprzedsię — rzekł Waluś i korzystając zgłębokiej ciemności, przystanął cichusieńko w rozpadlinie skały.

Wrzecisław stąpał wolniutko, macając przed sobą rękoma... chłopiec skoczył wstecz, i powrócił na główny korytarz, stamtąd na lewo, gdzie już robiło sięwidniej i czwałem prawie bez tchu dopadłpierwszej jaskini, zwanej Komnatą.Ojca już tam nie było!

A głośne wrzaski i klątwy rycerza,który się prędko połapał i gnał za nim,dolatywały z głębi coraz wyraźniej. Waluś ledwie żywy przebiegł z Komnaty wdalszy krużganek i chwycił ojca za połę,właśnie w chwili, gdy ręką sięgał po linę.

— O rety... tatusiu... skryjcie siędo kąta!... Idzie już, idzie...

Jakkolwiek wiedział Wrzecisław, żechłop z dwojakami nie miał broni przysobie, a przy tym nie spodziewając się napaści, był sam jeden, jak co dnia, przecież w obawie jakiejś zasadzki dobył od razu mieczyka z pochwy i tak wpadł wkrużganek o szerokim oknie. Jaskrawyblask słonecznego nieba olśnił go, mrugnął powiekami, przetarł oczy...

Prócz struchlałego dziecka, nie dojrzał nikogo.

— Oszukałeś mnie, psi synu! — krzyknął wściekle. — Teraz ci koniec zrobię!

Waluś skoczył ku oknu, by odwrócićuwagę rycerza od bocznej ściany, gdziestał ojciec skurczony za kamieniem.

— Nie, nie, nie... Nie zabijajcie panie! Wszystko wam powiem.

— Ino prawdę! Bo cię zesiekę namłóto.

— Prawdę, panie. Jeden raz tego roku byłem w tych jaskiniach, nie dziwota,żem zmylił ścieżkę... zamiast w lewo,powiodłem was na prawo. Kiedym sięopatrzył, że źle, wybiegłem szukać drogi; znalazłem ją i zaraz wołałem na wasz całej siły. Nie dosłyszeliście chyba?

— Gdzież się podział ów człek z dwojakami? — spokojniej przemówił rycerz.— Czy za tym otworem jest jakie zejścieku innym skałom?

— Nie wiem... może to być... —szepnął Waluś i zasłonił oczy rękoma.

Albo rycerz spuści się po linie, trafido miłościwego pana, i napadłszy go znienacka, zamorduje, albo rozejrzy siędokoła siebie i zobaczy tatusia. A wtedy... wtedy śmierć jemu, śmierć tatusiowi!

Wrzecisław stanął u otworu i wychylił się trochę.

— Cóż to? Niczem z wieży człekpatrzy... głębia niezmierna...

Wyjrzał w lewo, w prawo, spostrzegłlinę.

— Aha... takowym sposobem nawiedzają buntowniki swego żebraczegoksięcia!

Schował miecz w pochwę, przykląkłjednem kolanem na oknie i w sparłszy sięjedną ręką o krawędź skały, drugą sięgałpo linę.

W tej chwili Dąbek, cicho i szybkojak żbik, skoczył i dużym ciężkim głazem rzucił z całych sił na Czecha...

Ugodzony w plecy zachwiał się, rozkrzyżował ręce, i runął przez otwór nadół z nieludzkim wrzaskiem.

Ojciec i syn stali przez parę sekundw skamieniałem osłupieniu, wsłuchani wciszę, wśród której doleciał ich głuchy łomot ciała uderzającego o dno przepaści.

Waluś dygotał jak w febrze. Ojciecpodszedł ku niemu, wyciągnął rękę,chciał przemówić, nie mógł dobyć głosu.

Chłopiec zasłonił twarz rękoma i nagle trysnęły mu z oczu łzy.

— Rany... tatusiu... cóżeście... —jęknął szczękając zębami.

— Com uczynił? Ubiłem wściekłegopsa — odparł Dąbek ponuro. — Idź dodomu synku... muszę z obiadem dokróla.

— Co? Tam na dół?... tam...gdzie... on?

Ojciec przesunął ręką po czole.

— Onemu już wszystko jedność...a król głodny. Idź; matce nie powiadajsłowa. Zmów trzy pacierze za... umarłych.

Słońce zachodziło czerwono, gdy zgaju brzozowego wracali żołnierze nagród do Skały. Nie doczekali się rycerza Wrzecisława; ale że często bywał wPolanie tuż pod Ojcowem, u krewniaka,a również często jeździł do Krakowa, dorozumieli się, że i dziś tak uczynił.

— Hu... jaki zachód krwawy! — zawołał jeden z łuczników.

— Diabli się żenią — roześmiał siędrugi.

— Nie, czarownice jady smażą! —krzyknął trzeci.

— Pustych łbów ino fraszki się trzymają — zgromił wojaków stary wachmistrz. — Tu śmiechu nie ma: człek jakiś w śmiertelnym grzechu żywot zakończył.

I znowu minął tydzień. Waluś uspokoił się po doznanych strasznych wrażeniach; zrozumiał, że tak się stać musiało,a gdyby się stało inaczej, byłby król stracił wolność, a może i życie.

Wieczór zapadał, matka wypoczywała po pracy na przyzbie przed domem;Waluś oglądał swoje skarby, różnokolorowe kamyki i muszelki rzeczne, którychmiał pełną kobiałeczkę. Z pola wracałojciec.

— Niech będzie pochwalony.

— Na wieki.

— Ano dziękować panu Jezusowi,już co ludzkie ręce zdolą zrobić, wszystko gotowe. Zorane, zasiane, przywłóczone. Teraz ino prosić boskiej Opatrznościo deszcz, o pogodę, co tam kiedy potrzeba — rzekł Dąbek, ocierając czoło rękawem.

— Pewnoś głodny? — spytała żona— migiem przystroję wieczerzę.

Gdy weszła do izby, ojciec odezwałsię półgłosem:

— Waluś, radbym ci uciechę sprawił,boś poczciwe dziecko.

— A co?

— Wezmę cię dziś ze sobą do króla.

Chłopak przytulił się do ojcowego ramienia i szepnął:

— Boję się...

— Czego, synku? Ówten już dawno wziemi; pomsty szukał nie będzie, bo samwinien swej śmierci. Przecz dybał nażycie królewskie? Nie trzeba o tym myśleć ani gadać. Jakiem ja miał noce odtego czasu, tego język nie wymówi; a inom się wyspowiadał przed onym księdzem z Płocka, co wczoraj do naszegopana przyjechał, to całą zgryzotę jak rękąodjął. Przyszło uspokojenie, przyjdzie izapomnienie. No, synku, pójdziemy?

— Skakałbym z uradowania, gdybynie...

— Cicho Waluś, matka idą.

— Chyć mi się za szyję, a nogamiobejmij mnie w pasie. Teraz cię jeszczeprzywiążę do się rańtuchem, bo tak matusia kazali.

Przeżegnali się obaj, Dąbek ujął linęmocno i oparł nogę na pierwszym węźle.Zakołysał się sznur w prawo i w lewo....ciemnica niezgłębiona wzrokiem otoczyłaich.

— Waluś... pofolguj... ściskasz migardło, że tchu złapać nie mogę.

— Kiej mi się zda, że spadam...rety... mój tatusiu złocisty... lecę nadół!...

— Cichaj, brzdącu jeden! Dosyć mamwłasnego strachu, a ten mi jeszcze dodaje.Cichaj, mów Zdrowaś, to ci raźniej będzie.Ino nie na pytel, powoluśku; mów głośno... a do mnie się nie odzywaj. .......... No,widzisz, już my na ziemi.

— O Jezu... ciemno... — szepnęłodziecko.

— Zaraz zaraz, od czego krzesiwo?

Błysnęła iskierka, spod skalnego występu dobył chłop kaganek i zaświecił.Równocześnie, jakby zawstydzony tymsłabym płomykiem, co wkraczał w jegoprawa, biały sierp księżyca wysunął sięspoza chmur.

Waluś obejrzał się dookoła. Urwiskapostrzępane, kilkadziesiąt stóp wysokie,otaczały ciasnem półkolem stromą, gładką jak mur ścianę skalną, i przylegały doniej tak szczelnie, że ani najszczuplejszedziecko nie byłoby w stanie wydostać sięz tej czeluści. Owa lina jedynie byławejściem i wyjściem z kamiennej studni.

— Rety, co za wysoczyzny! A ja myślałem, że znam wszystkie zakątki ojcowskie — zdumiewał się Walek.

— Pójdź, synku; co ci ta o skały,śpieszno mi.

Zaledwie postąpili cztery czy pięćkroków, ukazało się wejście do jakiejśjamy. Było ono tak niskie, że ojciec musiał przyklęknąć, a i Waluś schylił głowę,włażąc do wnętrza. Krótki wąski krużganek prowadził do rozległej pieczary owysokimi stropie, zdobnym jako i innejaskinie w wapienne stalaktyty.

Izba ta oświetlona była jasno kilkomakagankami i smolnymi szczapami, powtykanymi w szczeliny. Na środku, po obustronach długiego kamiennego stołu, siedzieli mężowie o poważnym, wspaniałymobliczu. Nawet tak mały chłopiec jakWaluś zrozumiał, że nie są to wiejscy ludzie, chociaż odziani byli w sukmany ipostoły mieli na nogach. U górnego końca stołu, sam jeden, na szerokim głazie,ów człek tajemniczy w kożuchu i barankowej czapie, upragniony przez całą Polskę przyszły król, książę sieradzki Władysław Łokietek.

Dąbek stanął u wejścia pokornie, zasłaniając sobą synka, lecz bystre oko księcia dostrzegło go natychmiast.

— Przybliżcie się, gospodarzu! — zawołał — przybliżcie się, a radujcie sięspołem z nami. Oto nowi posłowie, tymrazem z Mazowsza i od Gniezna, przynieśli mi dobre wieści. Co widzę? Pacholątko jakieś wiedziecie do mnie? Żali toroztropnie dzieciaka wtajemniczać w rzeczy tak wielkiej wagi?

— Panie najmiłościwszy... to mójsyn jedyny. Przyrzekłem mu dziś nagrodę za poczciwe sprawowanie, godziłosię dotrzymać słowa. A że w młodychleciech lepiej milczeć umie, niż niejedenstary, tom się przekonał. Kruszyna ta,miłościwy Panie, podała się w służbę waszą z całej duszy.

Objął księcia pokornie za kolana i cicho szepcząc, coś mu opowiadał.

— Sprawiedliwie podziwu godne! —zawołał Władysław; i również po cichurozmawiał z panami.

— Zaiste, ciężar był nad siły dziecka— rzekł jeden z posłów. — Mogło omdlećz przerażenia, a stawiło nieprzyjacielowiczoło, jak prawy rycerz.

— Tedy rozumiałem — nieśmiałomówił dalej Dąbek — że płaca winna byćrówna zasłudze. Przywiodłem tu malca,by za waszym najmiłościwszym pozwoleniem, jeden raz w życiu oglądał obliczepolskiego króla.

Władysław skinął ręką łaskawie.

— Waluś, pójdź ino, nie bój się — miłościwy pan cię woła.

Chłopiec padł na kolana i wzniósł ręce w górę, jak to czynią modlący się ludzie w kościele. A Władysław Łokietek,ten twardy, goryczą tułactwa pojony, niedolą zahartowany mąż, uśmiechał się łagodnie i pieszczotliwą ręką gładził ciemną czuprynkę Walusia.

Rozpoczęły się obrady; posłowiezdawali sprawę z tego, co się dzieje w bliższych i dalszych ziemiach polskich. W całym kraju wrzało... Znienawidzony Wacław czeski, zawsze tylko przez okrutników i zdzierców rządzący, nie miał stronników ani przyjaciół między Polakami,tylko jawnych lub skrytych wrogów.

Wysłuchawszy przemówienia kasztelana płockiego, Łokietek dodał, jakobydopełniając jego myśli:

— A gdy zważymy, że czeski króltchórzliwie, dla chwilowego spokoju, poddał swą koronę w lenno cesarzowi, słusznie możemy się lękać, że zarówno i Polskę zechce ugiąć pod jarzmo. Do tegoprzenigdy dopuścić nam nie wolno.

— Przenigdy! — zawołali wszyscyjednogłośnie.

— Wierzcie mi, wasze miłoście, niedla zadowolenia swej pychy, nie z łakomstwa na błyskotliwość korony, wiodęprzez lat piętnaście nędzny żywot tułacza...

— Wiemy, panie miłościwy, że inodla dobra ojczyzny pracujecie! — zawołał z przejęciem wojewoda gnieźnieński.

— Odbyłem daleką drogę do Rzymu— mówił dalej Łokietek — w takim celu,by przedstawić Ojcu świętemu krzywdynasze. Jemu to, co znaczy Stolicy rzymskiej, pradziad nasz Mieszko oddał polskiekraje w duchowe poddaństwo. Nie ziemskich królów hołdownikami jesteśmy, inobożego namiestnika. Nawet czynsz lenny,czyli świętopietrze płaciliśmy wiernieRzymowi, a prawo koronowania królównaszych stolica apostolska nadawała. Takz wolą i błogosławieństwem papieża koronowan był poprzednik nasz Przemysław, zdradziecko przez wrogów Polskizamordowany.

Dobiesław z Melsztyna rzekł:

— A Wacław kazał się samowolnienamaścić i koronować w Gnieźnie, zaśo świętopietrzu nie chce słyszeć.

— Wszystko to wiadome jest Ojcuświętemu. We mnie uznaje on prawegodziedzica tronu, i mnie błogosławił naznojną pracę złączenia w jedno rozdzielonej niemal przez dwa wieki nieszczęsnej ojczyzny.

— Nadeszła pora, miłościwy panie!Wstanie Polska, w tobie nasza nadzieja!— zawołali posłowie.

— Gdy wszystek lud, co do jednegoczłowieka, żąda czego niezłomną wolą,stać się to musi niechybnie, jako niechybnie Bóg światem rządzi — rzekł król uroczyście.

— Amen! — zakrzyknęli wszyscy.

W rok później, dnia 15 maja 1306, zasiadł Władysław Łokietek na wawelskiej stolicy. Koronowany dopiero polatach czternastu, 20 stycznia 1320.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.