drukowana A5
19.5
Hanusia Wierzynkówna

Bezpłatny fragment - Hanusia Wierzynkówna


Objętość:
62 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0197-4

1. W domu Wierzynkowym

— Hanuś! Gdzie ty znów latasz?Czerwonaś jak ćwik, tchu złapać nie możesz, co się to ma znaczyć?

— Stryj kanonik do nas idą, matusiu —odrzekła dziesięcioletnia dzieweczka.

— Który?

— Stryj Daniel.

— Gdzieżeś go uwidziała? Wżdy nie manikogo.

— Zbiegłam ze schodów na sam dół za Mruczkiem, bo ino drzwi do komory uchyliliście, już się wymknęło kocisko.

— Jużci, taki on skory do myszy, jako tydo kądzieli. Ale powiadaj, jakożeś nadybałakanonika?

— Właśnie na dole, w sieni. Ino ja letkajak wiórek, tom duchem śmigała na górę,a stryjek wloką się pomaluśku. Poczekaciejeszcze ze trzy pacierze, zanim do drzwi zapukają.

— Sprawiedliwie gadają stryj Mikołaj,że Daniel cienki w pasie jak kazalnicau Panny Maryi... hi! hi! hi! — zaśmiał siębrat Hanusi.

— Stanko, Stanko... Jeszcze jedno takiesłowo, a powiem dziadkowi. Znać, żeś dawno bicia nie brał.

— Nie źlijcie się na mnie, matusiu. Żestryj Daniel gruby jak beczka, a stryj Mikołaj omal się nie złomie, taki suchy, jaksama śmierć, to moja wina? A może i stryjowi Tomaszowi co zadałem, że już drugitydzień stęka?

— Radzę ci po dobroci, usuń się z moichoczu, zanadto ci język lata! Spomnij ino,że ja mam przednie leki na takową chorobę... Zuchwalec jakiś!

Pani Janowa Wierzynkowa ująwszy synaza kołnierz od kubraczka, wypchnęła z izby.

W tejże chwili drzwi od sieni rozwarłysię szeroko, a w nich ukazał się mąż olbrzymiego wzrostu i potężnej tuszy, w sukniduchownej. Był to ksiądz Daniel Wierzynek,kanonik kapituły krakowskiej. Włosy jasne,siwiejące, przycięte ówczesnym zwyczajemtrochę powyżej brwi, spadały po obu stronach twarzy czerstwej, o wyrazie rozumnym i dobrotliwym.

— Niech będzie pochwalony... Ufff! Jakdo nieba do was się idzie, pani bratowo.

— Na wieki wieków. Niechże ksiądz-bratsiadają i odpoczną. Hanuś — szepnęła matka dziewczynce do ucha — masz tu klucze,biegaj do ciotki Rafałki, niech wyda Ewiez piwnicy gąsiorek, ten, co już wie, a z komory kołacz korzenny z głogowym powidłem. A spraw się duchem. Ale, ale... Czekajno, przynieś też ręcznik szeroki z sinymkrajem, rozumiesz? I nóż, i talerzy cynowych maluśkich ze trzy, i kubków srebrnych parę, rozumiesz?

— Jużci.

— Z grodu idziecie, księże kanoniku? —rzekła pani Janowa, zwracając się do gościa.

— A ino. U króla miłościwego byłem naradzie. Ojciec nie nadszedł jeszcze?

— Od rana go w domu nie ma.

— Nie dziwota, wszystko na jego głowie.Bóg daj, żeby tej ciężkiej pracy zdrowiemnie przypłacił. Takiego święta jeszcze Kraków nie obchodził i Polska nie widziała.

— Powiadajcież, zmiłujcie się, co i jak,bom strasznie wieści pragnąca, a od panaojca niczego, jednego słówka się nie dopytać.

— Gadałby? Kiedy jeść ani spać nie makiedy. Powtarzam wam, bratowo, że mniestrach zbiera, czy w swoich późnych leciech przetrzyma zdrowo te trudy i krzątaniny. Ale król miłościwy nikomu nie ufa,ino Mikołajowi Wierzynkowi. Ciężka praca, ale i chluba niemała... Aa, tak... to lubię!Ewa niesie przysmaki, Hanka stół piękniezaścieła, gąsiorek zacną pajęczyną osnuty...Przy miodzie będzie się nam gładko gawędziło.

— Ale i kołacza musicie pokosztować.

— A to z jakiej przyczyny?

— Bo go Anna piekła... Ach, nijak przywyknąć nie mogę, że ona już w klasztorze...Chciałam rzec — siostra Anna. Dziś ranoprzysłały zakonnice. Ma być przednie pieczywo, z najświatlejszej mąki, i smakiw nim zamorskie. Brat Laetus, augustianin,co ze świtą przewielebnego nuncjusza doKrakowa przyjechał, przywiózł w podarkupannie ksieni pełną skrzynkę włoskichowoców, w miodzie wysmażonych, a drugąznów korzeni najwonniejszych, jakimi sięciasto zaprawia dla polepszenia smaku.

— Oho, kiedy tak, to mi dajcie tegospecjału na jeden kęs.

— Ja sama ciekawa tych włoskich dziwów. Nie chciałam kołacza napoczynaćprzez potrzeby, ale dla miłego brata a gościa najzacniejszego co jest w domu najlepsze, to jeszcze za mało. Jakoż smakuje?

— Ano dobre... pewnikiem dobre... smakuje jak kadzidło z miodem i z masłem.Wolę zapić... Jakoś mię mgli. Aha, comchciał rzec, Tomasz, słyszę, jakoś słabuje?

— Rana w nodze znowu mu dolega.

— A to sparte licho! Tyle lat...

— A bo mu też potrzebne było wojennerzemiosło. Gdyby nie oblężenie Bełza i niete pogańskie Litwiny przeklęte, byłby chłopzdrów jak rydz do tej pory.

— Darujcie, bratowo, ale niebiałogłowska to rzecz w takich sprawach sądy wydawać. Żołnierzem był, ojczyźnie służył, jakumiał.

— A litewska strzała też mu usłużyła,jak umiała. Biedna Rafałka!

— Wżdy już rok albo i więcej nie narzekał.

— Tydzień temu zachorzał. Medyk obiecuje rychłe polepszenie, ino nie chce nagle rany goić, bo kiedy się sama otwarła, toma być bardzo zdrowo.

— Muszę potem zajrzeć do niego. No,a teraz, kiedym się rzetelnie pokrzepił, nastawcie uszy, bratowo.

— Ani okiem nie mrugnę, ino słucham.

— Wiadomo wam tedy, że z przyczynyszpetnego słowa, wyrzeczonego w nietrzeźwości wobec posłów, cesarz niemiecki, Karol, obraził srodze króla węgierskiego, Ludwika, który mu też niezabawem wypowiedział wojnę.

— Słyszałam ci ja o tym, ale nie pomnę,o co poszło.

— O co?... Ano, cesarz ubliżył najjaśniejszej królowej Elżbiecie, matce węgierskiegokróla a siostrze naszego miłościwego pana.Kazimierz wprawdzie wojny nie lubi i nieszuka, ale w tym razie połączył się z siostrzanem i posiłki ruskie, litewskie i tatarskie sprowadzić przyobiecał. Pojechali teżposłowie od Ludwika na Pomorze, do Bogusława, księcia słupskiego i szczecińskiego — temu łowy a wojna, to jedno, wnetsię też z pomocą gotował. Nie dość mu jeszcze było, to i pokrewniaka swego, Waldemara, króla duńskiego, do onych rycerskich tanów nakłonił. Książęta Rudolfrakuski i Meinhard bawarski sami zgłosilisię z przymierzem. Stare przysłowie powia da: „Siła złego, dwóch na jednego” i możecie tedy wyrozumieć, bratowo, że gdy niedwóch, ale sześciu na jednego idzie, tozłe jest nie lada. Tak sobie pewnie rozważał cesarz Karol, gdy się do wojny sposobił,a niebacznego słowa ciężko żałował. Najego szczęście wczesna zima na kraje spadła i wszelakie nienawiści musiano do wiosny odłożyć.

— Pan Bóg miłosierny światem rządzi —westchnęła pani Janowa.

— Sprawiedliwe słowa. Jako więc jestnaszym ojcem najlitościwszym, nie dopuściłkrwi rozlewu, lecz zesłał natchnienie wiernemu słudze i namiestnikowi swojemu, papieżowi Urbanowi Piątemu, by się w tęsprawę wmieszał, a zwaśnionych pojednał.Tedy wypisał Ojciec Święty listy mnogie:do króla Ludwika, do naszego pana, do Karola, do innych książąt, i wysłał z nimipiękne poselstwo, bo aż dwóch biskupówi kilku uczonych zakonników. Pisma OjcaŚwiętego sprawiły wiele, a nuncjusz i jegotowarzysze domawiali do sumienia, jak mogli, dość że najskorszy do zgody cesarzKarol obiecał przyjąć warunki króla Ludwika i pierwszy podać rękę na pojednanie.Nasz król najmiłościwszy, który na całyświat z mądrości słynie, został wybrany nasędziego i rozjemcę wraz z Bolkiem świdnickim. No... a co dalej się stało, to spodziewam się, że nie mówiąc już o was, panibratowo, ale chyba Hanka wasza i Kostkawiedzą dokumentnie, prawda?

— Kostka nie, ale ja wiem! — zapiszczało coś z kącika.

— Cichaj! Nie wtrącaj się! — zgromiłaHanusię matka i rzekła zwracając się dokanonika: — Toć miasto całe w radościwielkiej żyje, że Elżusia pomorska, Bogusławowa dziewka a naszego miłościwegopana wnuczka, onej pięknej zgody staniesię koroną, poślubiając cesarza Karola.Przypominam sobie — mówiła dalej paniJanowa — jak to przed ośmiu laty ojciecją do Krakowa na wychowanie przywiózł,gdy go małżonka odumarła. Wiedział, żesierocie lepiej będzie u dziadka, więc muteż pod opiekę skarb swój oddał. Rosło tow naszych oczach jak na drożdżach, a nikomu, ba, nawet królowi miłościwemu niepostało w głowie, że cesarzową niemieckąhoduje.

— A widzieliście ją kiedy z bliska?

— Jakże! Nie raz i nie dziesięć. Ilekroćmię dzieci uproszą i w święto na gród, nasumę idziemy, to zawżdy się docisnę przeciwko stall królewskich, bo i do pana miłościwego serce biegnie, a oczy jakaś mocciągnie i gości znamienitych łacno uwidzieć, no i Elżusia z mistrzynią w osobnejławie tuż podle siedzą. Czasem znów przychodzą obie do Sukiennic i niemal do każdego kramu zaglądają, potrzebne i niepotrzebne skupują, po czym pachołek wleczesię za nimi nazad na gród z pełnym koszemsprawunków. Któż by nie znał Elżusi?

— Aleście tego nie widzieli, na co dziśmoje oczy patrzały! — zawołał kanonik ześmiechem.

— Cóż to było? Powiadajcie!

— Ano, gdy się rada u króla skończyła,wyszliśmy wszyscy z komnaty na wał rozprostować kości i pojrzeć ku Wiśle, zali odstrony Przegorzał niebo jasne. Bo to już aniastrologa nie trza pytać: gdy w tamtymkącie błękitno, pogoda na parę dni pewna,a jeśli zasię buro tam i mętno, deszczw ciągu doby jak zapisał. A dla gości naturnieje i inne weselne igraszki zdałabysię dobra pogoda. Patrzymy tedy, aż tuz sadu wybiega chmara dziewek: Jagnaz Żarnowca, Ewka Morsztynówna, Basiaz Tarnowa, Marysia Kmicianka, Zochnaz Potoka, Krystka z Kurozwęk, a kto by jetam wszystkie zliczył one panny dworskie!Było tego ze ćwierć kopy albo i więcej.Gnają z piskiem i krzykiem jak spłoszonegęsi, a za nimi księżniczka Elżbieta z rozplecionymi kosami leci bez opamiętaniai z takim rozpędem, że się nie była w mocypowstrzymać i padła jak taran na Dymitraz Goraya. Ten zaś, iże ją dzieckiem na rękach nosił, więc śmiały do niej jak ojciec,obłapił dziewkę wpół i rzecze:

— Nie puszczę ptaszka! Chyba za opłatą!

— A jaką?

— Czekaj, aż obmyślę.

— Co? Czekała będę? Ja? Ot, macie waszą opłatę!

— I jak się nie wstrząśnie w prawo, w lewo, tak mój Dymitr odleciał od niej na trzykroki. Dobrze, że się lipy chycił, boby był runął jak długi. Znacie, bratowo, gorayskiegopana? Toć chłop setny, półsiodmy stopymierzy, a ta go strzepnęła niczym grudkęziemi ze zapaski.

— Rety! Słyszałam, że mocna, ale żebyaż tak...

— Albo to koniec? Widząc, co się dzieje,my wszyscy w śmiech, król miłościwy z nami i w te słowa do niej się odezwie: „Kiedyś taki wyrwidąb, rad cię będę pasowałna rycerza. Ino nie przystoi rycerzowiw niewieścich szatach. Hej! — zaklaskałw dłonie i gdy pacholik ze sieni wyskoczył,powiada: — Przynieś no ten mały pancerz, cow mojej sypialni wisi na ścianie! — Chłopak pobiegł, a król dalej gada: — Nosił gomój siostrzan, Ludwik, gdy miał lat szesnaście. Tuszę, że prawie będzie dla waszej miłości”. Podano pancerz, Elżbietka pojrzała,ujęła go oburącz od góry, ścisnęła wargi,zmrużyła oczy i... rozdarła na dwie połowy.Jak mi Bóg miły! Niczym płat pergaminu.Na dwie połowy! I żebyż się choć zatchnęła... Gdzie tam! Poczerwieniała ino na gębusi i tyle, po czym pośliniła palce, podmuchała, widno ją musiała palić ona stal twarda,pochyliła się do nóg królowi, pocałowałago w kolano, zakręciła się na pięcie i pomknęła ze śmiechem ku niewieścim komnatom. Taka to jest Elżusia pomorska!

— O, Jezu!... Jakbym była na miejscucesarza niemieckiego, to bym się zlękłatakiej siłaczki.

— Dlaczego? Królewska wnuczka, pannacnotliwa, urodna jak jabłuszko, jeszczei mocna... Bogu na klęczkach dziękować zatylorakie łaski! Ale, ale... Gdzie mojachrześnica? Dawnom dziecka nie widział.

Pani Janowa powstała z ławy i uchylającdrzwi do sąsiedniej izby, zawołała:

— Kostka, Kostka! Pójdź do stryja!

I wbiegło do komnaty coś bardzo zabawnego: maleńkie, chudeńkie, o śniadej twarzyczce i czarnych oczkach, w niebieskimtułubku i takiejże zapasce, niemal do ziemisięgającej, z białą jak śnieg głowiną.

— O, dla Boga! Dziecko, jak ty wyglądasz?! Gdzieżeś to ty była?

Kostka stanęła zmieszana na środku świetlicy i wpakowała dwa palce do buzi dlanabrania otuchy.

— No, gadaj! Oniemiało cię czy co?Gdzieś była?

— U ciotki Rafałki pierzem darła.

— A to ci robotnica nie lada! — roześmiał się kanonik. — Ile udarła, tyle nagłowie przyniosła. Uciekaj, umykaj! Niechcę cię, bobyś mnie jeszcze opierzyła. Jakżebym szedł przez miasto?

— Zabierz ją stąd, Hanuś. Umyj ją,uczesz, otrzep i dopiero niech wraca, jakbędzie w porządku.

Dziewczynki wybiegły do alkierza, a równocześnie ukazał się we drzwiach wchodowych pan Mikołaj Wierzynek, stolniksandomierski, konsul rady miasta Krakowa,wierny sługa i prawa ręka króla Kazimierza.

Kanonik powstał z ławy, a synowa pokłoniła się nisko i, jak to było podówczasw zwyczaju przy powitaniu młodszych zestarszymi, objęła teścia z lekka za kolana.

— Dziękować Bogu. Pan ojciec przyszlido domu nareszcie. Strasznie się tu frasujemy z kanonikiem, że się tyla trudzicie wedletego zjazdu.

— To za ciężkie brzemię na wasze lata — dodał ksiądz Daniel.

Pan Mikołaj wyprostował się dziarsko —a wzrostem przewyższał syna — i zaśmiałsię niskim, donośnym głosem.

— E, jakoś ta może nie wnet wyzionęducha! A zamiast troskać się o mnie przezpotrzeby, dalibyście lepiej kubek miodu, coto ano we dwójkę sobie popijacie na frasunek.

I usiadł za stołem, dając znak ręką synowi. Taka bowiem w onych dawnych wiekach surowa karność panowała, że nawetniemłody człowiek stał pokornie przedojcem, póki mu tenże usiąść nie pozwolił.Ksiądz Daniel, jako duchowna osoba, wielce był poważany przez całą rodzinę i staryWierzynek nie wymagał od niego takiejczołobitności. On sam jednak spełniał z największą gorliwością czwarte przykazanieboskie, czcił i miłował rodziców, a po śmierci matki w dwójnasób okazywał przywiązanie sędziwemu ojcu.

Wychyliwszy duszkiem kubek miodu, panstolnik nalał natychmiast drugi, a dzban dokanonika podsunął i rzekł:

— Sprawiedliwie mi się należy wypoczynek, boć, krotofile na bok, siłam się wczoraj i dziś natrudził. Zjechały ich królewskiemoście, jakby na umówioną godzinę, przedpołudniem. Stół naszego pana dostatni i wyśmienity, o jadło więc nie było kłopotu.Ale gdyby nie to, żem już zawczasu przysposobił niejedno, byłby się stary Mikołajsetnie zbłaźnił. Od dwóch tygodni snuję sięz robotnikami po gościnnych komnatachjak dusza w czyśćcu, ale też śmiele tuszę,że długo nie zapomną panięta przyjęciau króla Kazimierza! Wydostało się z przechowania opony i kobierce miłościwej paniwęgierskiej, izba kapie złotogłowiem odstropu aż do ziemi. Najjaśniejszy król Ludwik i król Piotr cypryjski w srebrnej lamiejak we zwierciadle od stóp do głów przeglądać się mogą. Waldemar duński w całejswojej stolicy nie ma takich kobierców złotem przetykanych, jak te, którymi sypialnięmu przybrałem. A Bogusławowi sama księżniczka Elżbieta mieszkanie zdobiła, z rąk mico najpiękniejsze opony wydzierała, jeszczeto, a jeszcze tamto, a jeszcze owo „dla miłościwego rodzica”.

Jednocześnie prawie z Mikołajem wsunęła się do świetlicy cichutko jak myszkaHanusia i schowana w ciemnym kątku,z ciekawością słuchała opowiadania dziadka.

Wbiegła potem i Kostka, ulubiona chrześnica księdza Daniela. Stanęła przy stryjui główkę, już wyczesaną z pierza, oparłao jego kolana.

— A insze pany i senatory? A rycerstwo?A dworzanie? — pytał ksiądz Daniel.

— Dało się rady wszystkiemu, jak należy — odparł stary Wierzynek. — Pokojowikrólewscy i książęcy mają przystojne rozmieszczenie w pobliżu swych panów, żebyusługa była pod ręką. Rycerstwo zaś stoigospodą po domach w mieście, a do każdejgospody naznaczyłem komornika, co mapilnie baczyć, by gościom dostarczonow bród wszystkiego, co potrzeba. A nimczegokolwiek zażądać zdołają, już to mastać gotowe przed nimi.

Drzwi od sieni skrzypnęły.

— A czego tam? Co za sprawa, że mnieaż tu nachodzisz nie wołany? — chmurzącczoło, spytał Wierzynek kłaniającego siępokornie pachołka.

— Pan z Balic przysłał konnego.

— Że co?

— Że najjaśniejszy cesarz stanął wczorajnoclegiem w Olkuszu, a jutro na podwieczerz będzie w Krakowie.

— Chybaj w te pędy na gród, pokłoń sięode mnie panu krakowskiemu, a prosto doniego idź, rozumiesz?! I powiedz mu, niechzaraz króla miłościwego o tym zawiadomi!

— Słucham waszej wielmożności.

— Ot, i moje spoczynki — dodał stolnik,zwracając się do syna. — Teraz dopierozacznie się prawdziwa robota.

— Zaniechajcie jej na dziś, panie ojcze —rzekł Daniel. — Wywczasujcie się, zażyjciesnu zdrowego, a jutro, skoro świt, snadniejwam pójdzie.

— Dobra rada godna posłuchu. Ale nieodchodź, zaraz podadzą wieczerzę.

— Nie mogę, trzeba mi z nowiną do nuncjusza. Ostańcie z Bogiem, panie ojcze.

— Idź z Bogiem. Dobranoc.

Kostka z Hanusią skoczyły podawaćpłaszcz stryjowi. We drzwiach od kuchniukazała się Ewa z misą jakiejś wybornie pachnącej strawy. Za nią pani Janowa i ciotkaRafałka, druga synowa Wierzynka, niosłychleb, łyżki i noże, gdy wtem, jak kamieńrzucony z procy, wpadł do izby dwudziestoletni chłopak w barwie dworzan królewskich.Nie mogąc słowa przemówić, oparł się o ścianę ciężko dysząc.

— Zbilut? Cóż to za obyczaje? Drogiś zabaczył? Zda ci się chyba, żeś na miód zabiegł pod wiechę!

— Darujcie, wasza wielmożność, przykazano mi... lecieć chyżej wiatru...

— Kto przykazał?

— Pan krakowski.

— Do mnie?

— Tak jest. Miłościwy król wzywa panastolnika.

— Wie już o cesarzu?

— Właśnie przed chwilą posłaniec z Nawojowej...

— A do mnie z Balic. Biegaj do miłościwego pana, powiedz, że idę! Ewa, gdziemoja opończa?

— Hanuś... — szepnęła Kostka.

— No?

— Biedny nasz dziadek...

— Biedny? A czego?

— Bo matusia uwarzyli boczek ze śliwkami.

2. Pomysł Hanusi

— Matusiu...

— No?

— Dobraście jak sam miód...

— Oho, cóż tam Pan Jezus dał nowego?

— Tak was miłuję, że strach!

— Znam cię, ziele próżniackie. Pewnikiem od kądzieli chcesz się wymigać, co?

— Matusiu... matusieńko jedyna, najmilejsza... takie złote słoneczko świeci, ani jednej chmurki na niebie...

— Cóż mi prawisz, jakbym oczu niemiała?

— A na dziadkowej łące tyle stokroci,przylaszczek, smółek, niezabudek, mleczażółtego... a w dziadkowym sadzie jabłoniejuż kwitną...

— Skądże to wiesz?

— Stanko biegał wczoraj na Prądnik.Powiada, że ino się mieni łąka od kwiecia,a pachnie... Oj, matusiu, dajcie nam iść dosadu!

— Tyle dale? Nie puszczę. Jeszcze ciękrowy pobodą, psy pokąsają. Słyszane rzeczy! Czego ci się zachciewa!

— Gdzie zaś krowy, gdzie zaś psy, matusiu! Pójdzie Stanko, pójdzie Jasiek Zaklika,pójdzie Przemko z Chrobrza i Maciek zeSłużewa...

— A Hanka Wierzynkówna sama jednaz chłopakami? A to mi się córusia udała!

— Ciotka Rafałka obiecali...

— Co takiego?

— Że jak wy zezwolicie, to pójdą z nami.

— Skaranie boże z tą Rafałką! Że jej PanJezus własnych dziatek odmówił, to już cudzym schlebia, do wszelakich zbytków zgodna. Wiadomo, na pochyłe drzewo kozyskaczą.

— Matusieńko... pobieżemy duchem... anisię opatrzycie, już my tu.

Pani Janowa robiła srogą minę, ale i jejserce miało twardość raczej wosku niż kamienia, gdy które z dzieci przychodziło doniej z prośbą.

— Ano, niechże już wasza prawda będzie.Idźcie z Panem Jezusem. A wracać mi naobiad... pamiętaj!

— Jużci, nie chybimy, matusiu.

— Aha. A z Kostką co? Toćże to robaczek maluśki. Nie zalezie...

— A we wielkanocne święta nie byłaz nami na Rękawce? Wżdy Krzemionki teżdobry kawał za miastem.

— Ba! Rafałka ją niosła, Magda ją niosła.

— No, widzicie, matusiu, ciotka i dziśKostkę poniosą. A Magda pójdzie ze śniadaniem, to jakby się ciotka zanadto zmęczyli...

Hanusia wybiegła pędem, by się przypadkiem co nowego matce nie przypomniało i nie stanęło na przeszkodzie zamierzonejwycieczce. Wskoczyła do piekarni po siostrzyczkę, przywdziała jej cieplejsze ubranie, bo choć to maj był, zawsze od Tatrówśnieżne podmuchy przelatywały. Migiemzarzuciła i na siebie kabacik sukienny, lekką chuścinę na głowę i wskoczyła do mieszkania stryjostwa Tomaszów zawiadomićciotkę o zezwoleniu matki. Ciotka zaś, przewidując tę dobrą nowinę, już była takżezebrana. Stanko z towarzyszami czekali naRynku, przed bramą domu, wyruszono tedygwarnie i wesoło ku Floriańskiej Bramie,za miasto.

Najstarszy z wyrostków, czternastoletniPrzemko z Chrobrza, oddał się na usługiciotki Rafałki, która wiodła małą Kostunięza rączkę. Szedł obok niej i zabawiał rozmową. Reszta dzieci biegła gromadką naprzedzie, a z tyłu za wszystkimi postępowała dziewczyna służebna z kobiałką i grubąchustą wełnianą na ręku.

Ledwie przeminęli kościół Panny Marii,spostrzegli na prawo od Sukiennic zbiegowisko, a choć im pilno było do dziadkowegosadu, zaciekawieni podstąpili bliżej.

— A co wy tam, ludzie, robicie? — spytał Stanko, uchylając uprzejmie kołpaczka.

Jeden z tłumu, mężczyzna w długim szarym żupanie, zapewne rzemieślnik lub kupiec, spojrzał z uśmiechem na chłopcai rzekł:

— A toć wnuk pana Wierzynkowy i pyta, co my tu robimy. Nie wiesz to, co twójdziad, pan stolnik sandomierski, z rozkazumiłościwego króla zarządził?

— Nie wiem. A co takiego?

— To się przypatrz! Na czterech rogachRynku postawiono kadzie z winem i skrzynie z owsem dla wygody przyjezdnych gości i ku pożywieniu ich koni. Wprawdziepo gospodach czuwają komornicy, by jadłoi picie było na zawołanie, ale na wszelkiwypadek, gdyby komu zabrakło, może iśćna Rynek i czerpać do woli. A gdy sięi skrzynie wypróżnią, służba królewska nanowo je napełnia. Patrz, synku, co tu ludziz dzbankami ciśnie się po ono wino... niczym w Kanie Galilejskiej! Cha! cha! cha!

— I to tak cały dzień będzie? — spytałJasiek Zaklika.

— Cały dzień? A gdzież cię to chowano,mój żaczku, i w jakiej szkole gościnnościuczono? Cały dzień. A to by mi się podobało! Pokąd weselne gody się nie odprawią,a rycerstwo i insze pany nie odjadą, ma sięlać wino jako ta rzeka. Niech lud pije zazdrowie i pomyślność najjaśniejszych i miłościwych gościł

Chłopcy przypatrywali się chwilę zgiełkliwemu czerpaniu wina z kadzi, ale Hanusia nawoływała do pośpiechu, więc poszli.

— Coś wam powiem — rzekła dziewczynka z miną tajemniczą, oglądając się, czyciotka tuż za nimi nie idzie. — Ino cicho,sza, bo by się gotowe nie udać.

— Albo my to dziewki, żebyśmy dużogadali? — burknął rówieśnik Hanki, dziesięcioletni Maciek ze Służewa.

— Widzicie go! Ledwie to chodzi, dwiepiędzi mierzy, a dziewkom przygania.

— A tyś rosła jak dąb! W dziadkowejciżmie z wygodą się prześpisz, jeszczei Kostka przy tobie!

— Truteń jeden. Stanko! Nie daj siostrykrzywdzić! No, ruszże się!

— Cichajcie! Niech ino ciotka usłyszy,że się swarzycie, zaraz do domu nawróci,cobyście tam bajkowali po próżnicy!

— Jam nie zaczynała — rzekła Hanusia.

— A mnie się ino tak wyrwało — zapewniał Maciek.

— No, to niechże będzie święta zgoda!A ty, Hanka, gadaj, coś miała gadać — zakończył spór Jasiek Zaklika.

— Ano, tedy chciałam rzec, żebyśmy nałące i w sadzie narwali kwiatów, ile tylkounieść zdołamy. Ale to musi być straszniedużo! A skoro przyjdziemy do dom... — Tusię zacięła, jakby się nad czymś namyślając.

— No, a jak wrócimy do domu, to co?

— To złożymy kwiatki w chłodzie... skropimy wodą... i... będziemy czekać.

— Cóż ci dolega, co ano stękasz jak staraWojnarka pod dominikanami?

— Okrutnie się boję, czy się uda.

— Gadajże raz!

— Uważajcież. Dziaduś powiadali wczoraj stryjowi, że wszystkie króle i książęta,co tu na wesele pozjeżdżały, oczekują wieści, zali się najjaśniejszy cesarz niemieckinie zbliża. A gdy on z ostatniego popasuwyruszy, o czym rozstawieni konni doniosą, wtedy zbiorą się wszyscy razem i pospieszą jemu naprzeciw. Księżniczka Elżbieta zaś, że to nie przystoi narzeczonejnadskakiwać nad miarę swemu przyszłemumałżonkowi — tak dziaduś gadali, ale sobierozważam, że ja, gdybym szła za króla, tobym srodze wyskakiwała...

— Co tam o ciebie! Powiadaj dalej —przerwał jej niecierpliwie Stanko.

— Więc jako narzeczona i jako pannaz wielkiego rodu, nie może zbytnio swejradości okazować, a jednak należy jej siętakoż cesarza powitać. Więc...

— Więc jak? Znowu stękasz?

— Czekaj, ino sobie spomnę. Aha. Więcona, rodzic jej, książę Bogusław, i wszystkiepanny dworskie z mistrzynią wyjdą ino zarogatki i tam cesarza powitają. A potemwszyscy społem powrócą na gród.

— Ojoj!... Cobyśmy choć na czas z Prądnika wrócili! — krzyknął Maciek w wielkiejtrwodze.

— Czekajże, jeszczem nie dokończyła!Wrócimy na czas, bo na podwieczerz dopiero spodziewają się najjaśniejszego cesa rza. My tedy zjadamy spokojnie obiad,matusi niczym na złość nie uczynimy, cichutko jak trusie idziemy „na niby” dociotki Rafałki, jak to co dnia robimy.

— Wżdy nie na niby u niej siedzimy dowieczora, ino naprawdę.

— Jak będziesz przerywał i przerywał, tosię niczego nie dowiesz.

— Jużem zamknął gębę na kłódkę.

— Więc matusia idą spocząć do alkierza,my do ciotki, na niby to, a naprawdę nagórkę, pod dach. Tam przez dymniki całyRynek i całą ulicę przejrzeć aż po Floriańską Bramę.

— Ach, prawda! Ze strychu cudnie...

— Eeee?... A kto wymyślił? Tam ano stoimy i czekamy. Matusia, choć spostrzegą,że nas nie ma, pomyślą, żeśmy przed domwybiegli, i łajanie dla mnie, a bicie dla ciebie na potem odłożą. Aż tu nadchodzi dwór,wszystkie panny, rycerze, całe dziwowisko.My się przypatrujemy, a gdy Elżbieta zeswymi dziewkami Mariacką farę przeminiei ku nam się skieruje, my w tejże chwiliz okna buch, buch, buch kwietne wiązki jejpod nogi. Tak powitają kochaną księżniczkę Wierzynkowe wnuki!

— Oj, Hanuś, Hanuś... Toś ty cale dorzeczna dziewka, a ja cię zawżdy miał za głupią.

— To sobie wzajem darujmy, bo i ja niedałabym pół denara za twój rozum, choć doszkoły chodzisz, a ja niczego nie uczona.Pomnijcież na moje słowa. Jak już będziemy w sadzie, to ino Przemkowi szepnijcie,co i jak, a strzeżcie się Kostki, żeby nie posłyszała, bo ta niczego nie utai. Co wie, towyśpiewa i zepsuje nam całą zabawę.

Tak sobie gwarząc, dokazując, a ciotkęRafałkę co chwila za jej dobroć po rękachcałując zaszli w godzinę na Prądnik, gdziestary Wierzynek miał rozległe pola i ogrody. Ciotka usiadła pod jabłonią, choć niewiele jeszcze młode listeczki cienia dawały,i zaczęła rozkładać na trawie śniadanieprzyniesione przez Magdę w kobiałce.Snadź wielkie miała zaufanie do zdrowegoapetytu swoich siostrzeńców i ich gości, bowydobywała, a wydobywała bez końca.Najpierw kilka potężnych kromek chlebaz masłem, poskładanych ku sobie i owiniętych czystą białą szmatką; potem ogromnytwaróg świeżutki, prosto z worka; orzechówparę garści; śliwek i gruszek suszonych.Wszystko podzieliła sprawiedliwie, a o sobie nie zapominając, bo po milowej przechadzce porządnie też była głodna. Dziecipokładły się na trawie i zajadały smacznie,ciągle coś z sobą poszeptując. Magda zaśumknęła ze swoim śniadaniem w głąb saduszukać ojca, który służył u Wierzynków zapasiecznika. Potem chłopcy z Hanką wybiegli za płot, na łąkę, a ciotka rozesłała naziemi grubą płachtę, położyły się na niejobie z Kostką i ani pacierz nie minął, spałyjak kamień.

Tamci zaś, posłuszni Hanusi, rwali kwiatki, jakie im tylko pod ręce podpadły, byledużo, byle dużo, byle jak najwięcej! A że tochłopaki, czy dziś, czy pięćset lat temu zawsze podobne miewają zwyczaje i podobniesię bawią, więc u każdego w kieszeni znalazłsię to sznurek cienki, to postronek, to łyczko.Powiązano tymczasem kwiaty w cztery dużesnopy — w domu dopiero miała je Hankaprzebrać i na drobne wiązeczki podzielić —i każdy z chłopców zabrał jeden na ramię.Hankę, jako doradczynię i kierowniczkę,uwolniono jednogłośnie od noszenia ciężarów.

— A teraz wio, koniki, do domu! Słoneczko się podnosi, trzeba nam na południedo Krakowa! — zakomenderowała Hanka.

— Rad bym wiedzieć, gdzie ty te gajeprzechowasz do wieczora? — spytał Jasiek.

— Wrażę do kadzi z deszczówką. Matusia nie spostrzegą, bo to w samym kąciepodwórca a kwiateczki woda odświeżyi cale ożywi. Po obiedzie wyniesiemy sięz naszym kramem na strych. Nici do wiązania odwinęłam ciotce z wrzeciona cały kłębek. Porobi się malutkie wiązusie, aby dużo,no, i dalej będzie, jak Bóg da. Byle nas matusia przed czasem nie wyłowili.

Zbudzono ciotkę i Kostunię i powrót doKrakowa odbył się szczęśliwie. Jeszcze strażnik z Mariackiej wieży na południe nie trąbił, gdy stanęli przed domem. Jasiek, Przemko i Maciek pożegnali młodych Wierzynków znaczącym chrząknięciem i pośpieszylina obiad do swoich rodziców. Kwiatydostały się niepostrzeżone do kadzi z deszczówką, po czym dzieci poszły pokłonić sięstryjowi Tomaszowi i przeprosić go, bo siętrochę krzywił, że cały ranek żony w domunie było.

— Widzicie, włóczykije — zawołała Ewa,przysposobiając do obiadu w izbie stołowej — łazicie na jakieś Prądniki, Bóg raczywiedzieć, gdzie, a tu księżniczka z dworemnie ma ćwierć godziny, jak przejeżdżała!

— A król miłościwy i tamte książęta? —spytał Stanko.

— O, tamci to zaraz po prymarii wyruszyli na balicki gościniec.

— Ha! Szkoda! Ano wracać chyba musządo Krakowa, co?

— Jużci, gdzieżby się podzieli? Wżdywszystko nazad na gród będzie jechało, alewam nic po tym, bo was pani matka niepuszczą. Stanko to tam jeszcze, jak Stanko...Utrzymasz to piskorza w garści? Ale coHanusię, to powiadali, że do alkierza zamkną, coby jej konie nie stratowały alboi ludzie w tłoku nie udusili.

Hanusi serduszko zadrżało na myśl o ciężkiej żelaznej zasuwie alkierza, ale liczyłana boską opatrzność i popołudniowy senmatusi.

3. Co dzieci widziały z dachu

Maciek, wetknij zatyczkę za skobel, coby znać nie było, że drzwi otwarte.A jeśli wam życie mile, sprawujcie się nikiej myszy cichutko, żeby matusia nie dosłyszeli, że się co rucha na górze.

— Ee... matusia śpią sobie jako zwyczaj — uspokajał Stanko obawę siostry —a gdy przyjdzie pora na wjazd królewski,to będą oknem wyglądać z ciotkami i kumoszkami, co się ich do naszych okien zeczterdzieści wmówiło.

— Aż na rodzone dzieci miejsca zbrakło — z goryczą dodała Hanusia.

— Gdzieżeś wraziła ten kawał placka, coci dali dla ciotki Rafałki?

— Hi! hi! hi! Hanka mu zacny pogrzebsprawiła! Jeszcze się oblizuje!

— Maciek, Maciek, to już dziś drugi razmnie zaczepiasz! Poczekaj, niech ino z królami skończę, to cię stłukę na kwaśne jabłko! Popamiętasz moją rękę, niecnoto jeden!Że sam chytry i łakotliwy jako nasz Mruczek, to na drugich będziesz wygadywał!Pojrzyj do kąta na prawo! Leży tam kądziel,hę? A wedle kądzieli jest tam miseczkaz plackiem, hę? Teraz będziesz wiedział, coci się należy ode mnie, i chyba mi nie jestHanka, jeżeli ci skóry nie wygarbuję, zobaczysz!

— Rety! Co się ona taka robi zuchwała? — spytał ze śmiechem Przemko.

— Ano, słyszała wczoraj o księżniczceElżbiecie, że jest mocna za czterech, to chceswojej siły na Maćku wypróbować.

— Gadu, gadu, słońce się za ratusz schyla, a kwiaty nie powiązane. Ej, Hanka, przezwasze jankory zapóźnimy się.

— No, dalej, raz, dwa! Jasiek, bierz z kupki kwiatuszki, podawaj mi po kilka, jabędę wiązała, a ty, Przemko, ucinaj równiutko każdą wiązeczkę, coby ładnie wyglądała. Masz nóż?

— Nie miałbym?

— A ja co mam robić? — spytał Stanko.

— Pilnuj Maćka, coby kołacza nie zjadł.

— Hanuś, powiedzieć ci coś?

— Nie potrzebuję od ciebie nic.

— Inom cię chciał spytać, czy masz drugie imię na chrzcie świętym.

— Cóż za świeże krotofile? Hanka mijest i dość.

— Hanka? A jam rozumiał, że ci na drugie Mścisława i dlatego takaś zawzięta, żemnie chcesz zabić za byle co.

— Odczep się ode mnie!

— Patrzcie no! — krzyknął Zaklika z radością. — Od Brackiej ulicy idzie na przełaj Kuba z Radzimina. Mignę na niego,niech się tu do nas wkradnie, dobrze?

— Co się masz nawet pytać! Wołaj go,wołaj. On starszy od nas, bywa z ojcem pogrodach rycerskich, więcej ludzi w tygodniu widuje niż my w roku, może i onychgości królewskich gdzie napotykał, to namkażdego pokaże, i gdybyśmy czego niezauważyli, to nam wytłumaczy.

— Pójdę, drzwi cichutko odewrę, bo jużwszedł do bramy.

— Witajże, Kuba miły! Właśnie namciebie do kompanii brakowało!

— A co wy tu robicie?

— Zaraz się dowiesz, ino wpierw gadaj,czy cię kto z domowych nie spotkał w sienialbo na schodach?

— Nie, nikogom nie widział, ino waszstary parobek stał w bramie, ale ani się zamną nie obejrzał.

Chłopcy opowiedzieli Kubie o swoichzamiarach i zaprosili do przycinania wiązanek, których Hanusia przyrządziła już prawie kopę, a kwiatów jeszcze ani połowy niespotrzebowała. Odtrącony od jej łask Maciek ze Służewa obrał sobie najlepszą cząstkę, bo wydrapał się do okienka strychowego tuż przy murze działowym, usiadł nakrokwi i patrzył na dół, w Rynek i ku ulicy Floriańskiej.

— Zmiłujcie się, ludzie, co za mrowisko!A to dopiero! Głowa przy głowie... Choćbyśczapkę rzucił, nie doleci do ziemi. Stanko!Przemko! Wyjrzyjcie ino!

— Aha... Rety! Tyle narodu! O, PanieJezusie! Tyleś to stworzył?

— Patrzajcie, jak się tłoczą! Jak się popychają! A wygraża jedno drugiemu...a szturchają się... jeszcze nic do widzenianie ma, a oni się już zabijają. A co potembędzie?

— Nie widzisz to halabardników, jak porządek czynią? O, jaka szeroka droga zostawiona środkiem na przejazd!

— Pachołcy miejscy trzymają się za ręcei sznurem, żeby naród nie zastępowałdrogi.

— A ta gruba niewiasta pod łokieć musię wpycha, chce w pierwszy rząd.

— Oho, zwalił ją po karku... To ci wrzeszczy dopiero!

— Cały dach u świętego Wojciechadzieci jak wróble obsiadły!

— A na Sukiennicach widzisz, jak się roi?

— A na dachach!

— A w dymnikach!

— No, jakże? Wżdy i nas tu kilkoro nastrychu. Widno inni ten sam rozum mieli.

— Chodźcie do roboty, chodźcie, próżniaki! Nie widzicie, że słońce już ino przezSzewską Furtkę do miasta zagląda? Spieszmy się!

Chwilę pracowali gorączkowo, nawet siędo siebie nie odzywając.

Wtem, jakby na rozkaz jakiejś mocy niewidzialnej, ozwały się dzwony wszystkichkościołów krakowskich. Poważnym basemhuczało z wieży Panny Marii; trzy dzwonyzamkowe trojakimi zawodziły głosami; sygnaturka św. Wojciecha szczebiotała prędkoi dobitnie niby gadatliwa niewiasta; św.Idzi wtórował jej dyszkancikiem, a okazałyIwo u dominikanów karcił te figle surowymbuuum, buuum, buuum... U św. Floriana,u św. Krzyża, u franciszkanów, u św. Magdaleny, u św. Andrzeja, na Skałce, u augustianek i u Bożego Ciała. Ze wszech stronpłynęły donośne dźwięki jak na rezurekcję.

— Rety, jadą! — wrzasnął nagle Maciek,zeskoczył z belki i zapominając o nieprzyjaźni i przyobiecanej zemście, rzucił sięHance na szyję. — Hanuś, pójdź! Z mojegookienka wszystko najlepiej uwidzisz! Pójdź,będziemy razem wyglądali!

Dziewczyna w szlachetnym zapale puściłateż wrogie zamysły w niepamięć. Wszyscychłopcy usadowili się w największym dymniku i wychyleni do połowy ciała ponaddachem, wypatrywali oczy w kierunku Floriańskiej Bramy. Rzeczywiście, środkiemulicy, między dwiema wstęgami tłumniezbitego ludu, poruszały się powoli jakieśzastępy i posuwały się ku miastu.

— Oho, pierwsi już wchodzą w Rynek! —zawołał Stanko. — To ceklerze! A jakżebysię przez miejskiej straży obeszło! Gdzieich nie posiać, tam wyrosną.

— Ot, nie plótłbyś byle czego! Wżdyprzy każdym wielkim święcie, czy na odpuście, czy na innym jakim obrzędzie, musibyć straż miejska dla porządku. To już taknakazane.

— A tuż za nimi piszczkowie i skrzypiciele... Wygrywają pięknie, nie można powiedzieć, a że w uszach dudni. Grajcie, grajcie, niech się najjaśniejszy cesarz nasłucha.

— Ee, gdzie on tam jeszcze! Nawet gookiem nie dojrzy. Ani wie o jakiej muzyce.

— Ooo... patrzcie, dzieci, teraz idą cechyz chorągwiami! Widzisz, jak onemu wiaterek ślicznie sztandar rozwija, temu z prawego brzega?

— A co na sztandarze?

— Święci Kryspin i Kryspinian, patronowie szewców.

— Skądże wiesz?

— Nie widzisz to, jak siedzą na niskichzydelkach i sandały szyją, a złote kółka mają nad głowami, to znaczy, że są święci.A że takie mieli imiona, to mi babka kiedyś opowiadali. A na tej znów chorągwiświęta Cecylia, patronka muzykusów. A tego z nożycami i kłębkiem w ręku widzisz?Pięknie wymalowany. Zda się, że lada chwila z płótna na ziemię zejdzie. To świętyHomobon, patron krawców.

— A ciż dwaj z mieczami, tak paradniewystrojeni? — zapytał Maciek.

— Gdzie, gdzie?! — zawołał Jasiek. —Nie widzę. Aha! Miecze umajone i czerwonymi taśmami owinięte?

— Jużci. To rzeźnicy. A na tym białymsztandarze Najświętsza Panienka, patronkakupców.

— Cieśle idą! Świętego Józefa na chorągwi mają!

— Stanko, Stanko! Widzisz twego dziadusia, jak poważnie kroczy? Co za opończakunami bramowana!

— Że też ty wszystko najpierwszy zobaczysz! Pokaż mi, gdzie dziadek?

— Nie rozumiesz? Wszak to cała radamiasta Krakowa! Ten jasnowłosy pan w wiśniowym żupanie, to konsul miejski, JanDenga. Ten niski, w ciemnozielonej opończy lisami podbitej, to Jacek Morsztyn.Zaraz podle niego ten gruby, szpakowaty,co się tak chybocze z boku na bok, a ręceza się założył, to najstarszy konsul, Doman,wielce uczony medyk a przyjaciel megorodzica. Ten po jego lewicy, to Jakub Frant.Za nimi ci dwaj ciemno odziani, to braciaCymermanowie, mają ławkę ze złotymii srebrnymi strojami białogłowskimi, a codrogich kamieni!... Nieco z tyłu, ten mały,czarny, ze złotym łańcuchem na szyi, to samburmistrz. A podle niego...

— Widzę, już widzę! Nasz dziaduś! Bogami! Niejeden król pozazdrościć może urodyi pańskiej postawy naszemu dziadkowi.

— A to znowu co za jedni? Czarno ubrani jak duchowne osoby. Jacyś chyba kanonicy.

— To są profesorowie z nowej szkoły naBawole, wiesz?

— Co ją niedawno miłościwy król ufundował? Słyszałem. A czego oni uczą?

— Prawa rzymskiego, niemieckiego i tychpraw pisanych, które nasz pan, pełen mądrości, we Wiślicy przed piętnastu latynadał. Już teraz nie będziemy w Boloniinauki szukali, mamy swoją szkołę. Teraz doPolski z inszych krajów zjeżdżać się zacznąnaszych profesorów słuchać. Ten wysokiw aksamitnym birecie, ze złotym krzyżemna piersiach, to rektor.

— Oho, znowu muzyka! Sami lutniści.No, ci to naprawdę pięknie przygrywają.Warto posłuchać.

— A teraz patrzajcie, jacyś rycerze wezbrojach. Konie pod jedną miarę, kapy nanich trójbarwne, czarne, żółte i czerwone.Cóż to za jedni?

— Chyba straż przyboczna najjaśniejszego cesarza.

— Jak to? Przyjeżdża w gościnę i z wojskiem? Jak nieprzyjaciel?

— Ot, bajczysz. Jakie tam wojsko! Zeczterdziestu rycerzy, uzbrojenie na śmiech,prawie do weselnych godów. Czy nie widzisz, co za strojne pancerze, srebrną i złotąblachą zdobione, a na szyszakach co za pękipiór? Przyłbice mają podniesione, same młode, ładne chłopy, mało co chyba starsi odemnie. Każdy koń ma srebrny bukiet u czoła,a na łbie pióropusz.

— Chciałbym ja mieć kiedy takowy strójdla siebie i rząd na konia!

— Sześciu trębaczy... też konno...

— To heroldowie.

— A ci czterej w kusych kabatach szkarłatnych, obcisłych czarnych nogawicachi beretach ze wstęgą czarno-żółto-czerwoną?

— To zda się giermkowie cesarscy. Prowadzą mu wierzchowce do zmiany. Widziszano, każdy na zacnym rumaku jedzie, a trzykroć piękniejszego luzem prowadzi.

— Ojoj, a ci dwaj, w kierejach bławatnych, sobolami podbitych?

— To może krajczy i podczaszy cesarski?

— O, jakież to śliczne panięta! Przypatrzsię ino, Hanuś, to są paziowie. Lajbiki szkarłatne, pasy ze złotej taśmy, nogawice czarne, berety i ciżmy żółte.

— A jak dobrani! Sześciu śniadych,z czarnymi główkami, a sześciu lnianowłosych, a białych i rumianych jak jabłuszka.

— O, Jezu najsłodszy! Już jadą! — krzyknęła Hanusia, wychylając się z okienkabez pamięci na niebezpieczeństwo; dobrze,że ją Maciek obłapił i z całej siły przytrzymał, bo by jak nic z dachu zleciała. — Dawajcie kwiaty! Rzucajcie wszyscy! A gęsto!A ciągle! Raz za razem. O, Jezu! Toć tonasza księżniczka, nasze złotości! Nasz królukochany! A... a... gdzież pan młody?

— No, ten, po jej prawicy.

— Chrystusowa matko! Ten dziad szpetny... to ma być pan młody?...

Ostatni jeźdźcy poprzedzający królewskątrójcę minęli już kościół św. Wojciechai wkraczali w ulicę Grodzką, a lud rozradowany witał wesołymi okrzykami umiłowanego króla, pannę młodą i przyszłego jejmałżonka, cesarza niemieckiego, Karola.

W środku, między dziadkiem a narzeczonym, na siwym arabskim rumaku o grzywiedługiej, srebrzystej, jechała Elżbieta pomorska. Kapa na koniu krwawoczerwona, złotem i srebrem tkana, turkusami haftowana,iskrzyła się w promieniach zachodzącegosłońca. Młodziutka księżniczka, rumianai złotowłosa jak jutrzenka, przybrana byłapięknie i bogato. Na włosach, splecionychobyczajem polskich dziewcząt w dwa warkocze wolno puszczone, miała wianuszekz rozmarynu, sznurem pereł przewijany.Suknia obcisła, jedwabna, koloru majowejtrawy, u góry na cal wycięta, zostawiałaszyję wolną, rękawy zaś wąziutkie a długiezachodziły na całą rączkę, palców tylko niezakrywając. Tak rękawy, jak i wycięcieu szyi, suto złotem i perłami było haftowane. W stanie ściśnięta li samym tylko krojem sukni, biodra miała nisko przepasanewstęgą złocistą, drogimi kamieniami gęstonaszytą. Długi płaszcz szkarłatny z przedniego aksamitu, białym atłasem podbity, napodwójnym łańcuchu klamrami spięty, spływał z jej ramion i okrywając wierzchowca,opadał do samej ziemi. Dwóch pazióww krótkich kabacikach barwy bławatka,w takichże nogawicach i czerwonych ciżemkach, prowadziło konia księżniczki zacugle.

Po prawej stronie Elżbiety jechał cesarzKarol, mężczyzna blisko pięćdziesięcioletni,otwarzy bladej i nieco obrzmiałej, z wyrazem zmęczenia w oczach. Jechał na złotogrzywym kasztanie. Kapa aż się mieniła odróżnobarwnych kamieni, a tak była szeroka i długa, że zakrywała całego prawie konia, ledwo mu trochę nóg było widać. Bukiet na łbie szczerozłoty i kita z piór strusich białych. Cesarz miał na głowie płaski,okrągły beret opasany płatem złotej lamy,związanej w misterny węzeł, a przepiętejwielką różą diamentową. Spodnią szatę miałciemnomiedzianą, aksamitną, a płaszcz purpurowy, podszyty złotogłowiem, bramowany wielce naówczas osobliwym i drogimfutrem z gronostajów, spięty był na piersiach diamentowymi klamrami. Paziowiew barwie cesarskiej prowadzili konia.

Król Kazimierz jechał po lewej stronieksiężniczki Elżbiety na karym wierzchowcu,równie bogato przystrojonym, jak cesarski,i przez dwóch paziów biało z czerwonymodzianych prowadzonym.

Postać uwielbianego przez cały naródmonarchy jaśniała pogodą, wspaniałościąi niezmiernym majestatem. Starszy od Karola o lat kilka, wydawał się młodszy odeńwiele. Okazałego wzrostu i dobrej tuszy.Twarz piękna, o rysach regularnych, okolona była gęstymi kruczymi włosami, które,mimo te kręte z natury, jeszcze i sztuczniegorącym żelazem trefione, w puklach spadały na ramiona. Toż samo i broda długa,ułożona kunsztownie jakoby w rurki, powabnie spływała na piersi.

Król polski miał na sobie długi szkarłatnyżupan, z umysłu ciasno skrojony, a od szyido samego dołu na wielkie złote guzy opinany. Takiegoż koloru płaszcz, gronostajami podbity, wlókł się niemal po ziemi.

Do pobieżnego opisania stroju tych trojga książąt potrzeba dość czasu. Dzieci, pożerające wspaniały widok zachwyconymioczyma, w jednej chwili objęły wszystkowzrokiem.

Wolna przestrzeń przed prowadzonymiprzez paziów rumakami pokryła się kobiercem polnych kwiatów, a wiązanki, rzucanepełnymi garściami, sypały się prawdziwiejak grad z poddasza kamienicy Wierzynkowej. Dostojni jeźdźcy zauważyli z upodobaniem hołd złożony im w tak wdzięcznejformie, lecz jedna tylko Elżbieta zmiarkowała, z którego domu i z jakiej wysokościkwiaty padały. Podniosła niespodzianie głowę i spotkała się oko w oko z rozognionąszałem radości twarzyczką Hanusi.

— O Jezu... Widziała mnie! Patrzy nanas!... Śmieje się, kochanie najcudniejsze!

Hanka porwała ze dwadzieścia bukiecików i rzuciła je pod nogi księżniczce. Kilkanaście padło na ziemię, a dwa w nadstawione ręce Elżbiety.

— Ot, i skończyło się, przejechali... Jużjej nie zobaczę! — zawołała Hanusia i zaniosła się głośnym płaczem.

— Cichoże, niemądra! Jeszcze tyle mamydo oglądania. Pojrzyj ino, panny dworskiejadą... Hanuś, prędzej!

— Dajcie mi spokój! Jużem niczego nieciekawa.

— Nie? A to siedź w kącie i mazgaj się.

— A dwóch biskupów w lektykach niechcesz?

— Niech sobie jadą z Panem Jezusem.

— Oho, cóż to za halabardnicy znowu?

— To... Albo ja wiem? Najprędzej będąte Duńczycy, co z królem Waldemaremprzybyli. Jużci, dobrzem trafił, bo tuż zanimi jadą znów giermkowie z wierzchowcami, a jednego z nich wczoraj poznałem namieście. Duńczyk jest, ale po niemieckuumie, ja zaś nieco rozumiem, tośmy się piąte przez dziesiąte rozmówili.

— A to co za pokraka?

— Hanuś, Hanuś, chcesz widzieć karzełka?

Przemogła ciekawość, zerwała się Hankaz kącika, w którym odprawiała gorzkie żale,i z buzią mokrą jeszcze od łez wyjrzałaprzez okno.

— Karzełek? Gdzie karzełek? Co to takiego?

— Widzisz — pokazał Stanko palcem —widzisz to maleńkie brzydactwo o starejgłowie na grubym kadłubku i króciutkichnóżkach? Jedzie na szkapce też takiej niewyrośniętej, jako i on sam. Obmierzła potwora! Skąd się to wzięło między państwem?

— Nie słyszałżeś nigdy — rzekł Kuba —że na królewskich dworach lubią chowaćprzeróżne dzikie zwierzęta z dalekich krajów, ptaki gadające i takie ludzkie niewydarki? Najbardziej toto w łasce pańskiejopływa. Zuchwałe to i pyszne... Im paskudniejsze, tym się bardziej nadyma.

— A czyjże ten jest?

— Pewnikiem duńskiego króla zabawka,bo oto patrzaj, harcuje wedle giermków,plecie im widno koszałki opałki, a ci aż siękoniom na szyję kładą ze śmiechu.

— A tenże blady pan taki strojny. Niewiesz, kto jest?

— Gdzie?

— Za tymi rycerzami, co ano trójkamijadą. Nie widzisz? Dwóch razem, konie podnimi piękne, rzędy złociste.

— Aha... Ten rudy? Kto by to był... Chyba nie kto inszy, ino sam król duński.Ojciec gadali wczoraj, że słabowito wygląda, a zły i kwaśny, jakby się octu napił.On ci, on brwi nasrożył, a z góry na ludspoziera. Oj, nie chciałbym ja takiego panamieć nad sobą!

— Nie masz to, jak nasz król miłościwy!

— A ten drugi, co wedle niego jedzie,to znów cale odmienny. Młody i urodziwy,oczyma strzela na prawo i na lewo... Śmieje się... A kędzierzawy jak Żydowin... Wiemjuż, wiem! To będzie ten zza morza, królCypru i Jerozolimy, co jeździ po chrześcijańskich stolicach i na krzyżową wyprawęrycerstwo zwołuje.

— Jedno mi dziwne...

— Cóż takiego?

— Że nigdzie dotąd króla Ludwika aniksięcia Bogusława nie uwidziałem.

— I to ci wytłumaczę, bo i o tym u rodzica mego mowa była. Ludwik z Bogusławem aż na samym końcu, jeszcze za miastem gdzieś będą.

— Siostrzan królewski i zięć na samymkońcu? Obraza!

— Oj, senatorska głowo! Szkoda, że ciebie na radę nie wzywano. Sam król tak zarządził i mądrze zarządził, jako wszystkomądre jest, co czyni. Miarkuj ino: on sam,jako pan i gospodarz, jedzie przodem z najzacniejszymi gośćmi; by zaś właśnie jakoweś nieprzystojne obrazy i niesnaski między książętami nie wynikły, co łacno natakim zjeździe może się przytrafić, poleciłLudwikowi i Bogusławowi resztę gościw opiekę. Wżdy książę pomorski tu, w Krakowie, jakby we własnym domu, a Ludwikma zapewniony tron po Kazimierzu, toi słusznie, by trudy przyjęcia na równi z najjaśniejszym panem ponosili.

Tak rozprawiał Kuba z Radzimina, a chłopcy słuchali go uważnie. Pochód królewskich gości ciągnął się jeszcze nieprzerwanym sznurem, dzieci jednak, zmęczone długo trwającym widowiskiem, usunęły sięs okienek, usiadły na starej skrzyni i odpoczywały.

Nagle doleciał ich uszu gwar wzmożonyi głośne wrzaski a śmiechy.

Przyczyną tych okrzyków byli czterejjeźdźcy na wielbłądach, przyboczna służbakróla Piotra cypryjskiego. Trzej z nich,Arabi w białych burnusach i żółtych turbanach, spoglądali na tłum ze wzgardliwąpowagą. Czwarty, hebanowej czarności Murzyn przybrany czerwono, szczerzył zębydo zdumionego ludu i uspokajał małą rudawą małpkę, która spłoszona obejmowałago łapkami za szyję.

Sześć zaciekawionych główek wychyliłosię znowu ze strychowych okien Wierzynkowego domu.

Hanusia spojrzała w dół i z przeraźliwymkrzykiem odskoczyła od okna.

— Hanuś, czego się trzęsiesz? Co ci to?

— Wszyscy święci, ratujcie!... Diabeł zeswoim synem!

4. Kłopoty Pani Janowej

Przeszło od dwóch tygodni królewscy goście bawili już w Krakowie, podejmowani z niesłychanym przepychemi wspaniałością przez Kazimierza Wielkiego. Współcześni kronikarze piszą, że całyten długi szereg dni był jedną nieprzerwaną prawie ucztą, jednym bankietem.

Na trzeci dzień po przyjeździe cesarzaniemieckiego odbyły się zaślubiny jegoz księżniczką Elżbietą w katedrze na Wawelu. Wszyscy królowie i książęta, rycerzeobcy i swoi, nuncjusz papieski i całe polskie duchowieństwo — zgromadzili się natę wielką uroczystość w kościele, a starzecdziewięćdziesięcioletni, arcybiskup gnieźnieński, Jarosław, związał stułą ręce cesarskiej pary.

Biesiady, festyny, tańce, turnieje i gonitwy, rozrywki wszelakie trwały od rana dopóźnej nocy. Przerywano je dla krótkiegowypoczynku, by wczesnym rankiem zacząćszaleć na nowo. Król Kazimierz obsypywałswych gości sutymi podarunkami. Nie byłato już hojność pańska, ale raczej zbyteki rozrzutność nie liczącego swych skarbówbogacza.

Mikołaj Wierzynek, oddany całą dusząumiłowanemu królowi, pełnił wszystkie jego polecenia, baczył, by goście w niczymnie zaznali braku, wymyślał coraz nowerozrywki, sprowadzał bezustannie z włościkrólewskich zapasy, o winie pamiętał, służbę nadzorował. Słowem, nic jego oku nieuszło, był wszędzie, kierował wszystkim.

Król z wielkim uznaniem przyjmował jegozachody i gdy raz na chwilę znaleźli sięsami, rzekł, łaskawie kładąc mu rękę naramieniu:

— Czym ja wam się wywdzięczę, mójstolniku, za tyle trudów, za waszą pracę?

— Jeślim ino zasłużył, miłościwy panie — odparł Wierzynek — to i nagrodałacno by się znalazła.

— A jakaż? — spytał król nieco zdziwiony tą odpowiedzią, znał bowiem bezinteresowność Wierzynka i nie przypuszczał, bymu o jakiś dar lub wysoki urząd chodziło.

— Wielką a pokorną prośbę zanoszę dowas, najmiłościwszy królu. Obyście mi raczyli nie odmówić.

— Mówcie śmiele, panie stolniku!

— Oto siedemnaście już dni przebywająmonarchowie w gościnie na Wawelu. Gdybyście, najjaśniejszy panie, zechcieli razemz ich dostojnymi osobami przyjść pod mójdach ubogi i zjeść łyżkę strawy przy stoleswego wiernego sługi... To by była nagrodanad nagrody, pamiątka dla rodu mego powsze czasy.

— Chętnie to uczynimy! Przyrzekam zasiebie i w imieniu moich gości. A na którydzień nas za... za... zapraszacie? — Kazimierz czasami zacinał się z lekka w mowie.

— Dziś mamy piątek. Jeśli wola i łaskamiłościwego pana mego i króla, to wtorekbędzie najpiękniejszym dniem mego życia.

— Zgoda. A przysposóbcie dużo i smacznie, bo zapowiadam, że z wilczym głodemwas najedziemy.

— Czym chata bogata, tym rada — odpowiedział skromnie Wierzynek.

Biedna pani Janowa! Biedna ciotka Rafałka! Cud prawdziwy, że ze zmęczenia, pośpiechu i obawy, czy sprostają ciężkiemuzadaniu, na dobre głów nie potraciły. Dopomagał im wprawdzie radą pan Mikołaj,wielce doświadczony w urządzaniu biesiadi festynów, ale i on nie mógł być ciąglew domu, a kobiety wpadały w rozpaczo najmniejszą drobnostkę.

Kasztelan krakowski przysłał własnegokucharza pod rozkazy pani Janowej, panz Ossolina również, z królewskiej kuchniwypożyczono jednego. Cztery dziewki, osadzone w izdebce za piekarnią, od rana donocy skubały kury i kaczki. W poniedziałekwczesnym rankiem włóczkowie nadwiślańscy dostawili dwie kadzie szczupakówi karpi. Pasztetnik księdza biskupa sposobiłfrykasy i słodkie dania, a obie panie Wierzynkowe biegały to tu, to tam, pomagaływszystkim i ślubowały złote serduszka PanuJezusowi u franciszkanów, jeżeli ów straszny wtorek z chlubą, a przynajmniej jakotako przeżyją.

Największą komnatę z całego domu, piękną, sklepioną izbę o czterech oknach, przeznaczono na salę biesiadną. Podłogę pokryto wzorzystymi kobiercami, okna otoczonowieńcami z choiny, na ścianach rozpostartoprzepyszne, złotem tkane makaty, a staryBartosz, karbowy z Prądnika, przywiózłpełen wóz świerków i sosenek do umajeniaschodów i świetlicy.

Właśnie wniesiono drzewka na góręi pani Tomaszowa tłumaczyła parobkom,jak je mają w czterech kątach komnatyładnie ustawiać, gdy z drzwi alkierza wychyliła się ciekawa główka Hanusi.

— Ciotuniu, można? Matusia nie przyjdątutaj?

— Chcesz czego od matusi?

— Niech Bóg zachowa! Oni tacy terazgniewni cięgiem, wolę im się nie plątać podnogami.

— A mnie się to nie boisz, zuchwalczejeden?

— A nie, bo mnie zawżdy pieścicie i całujecie, to co bym się miała bać?

Objęła ciotkę za szyję i przytuliła różowąbuzię do jej twarzy.

— Ciotuniu, prawda, że dziewce to strasznie źle na świecie?

— Dlaczego?

— A bo źle. Jakbym była chłopcem, tobym się przebrała bodaj za pacholika doposług. Stanęłabym gdzie na boku i widziałabym wszystko, co się tu jutro dziać będzie. Napatrzyłabym się choć na ostateknaszej cudnej księżniczce Elżbiecie, zanimod nas wyjedzie, a tak co? Zamkną mniematusia w komórce jak kurczę w kojcu,choć weź taj płacz...

— Na to nie ma nijakiej rady, mój biednyrobaczku — rzekła ciotka Rafałka, gładzącjasne włoski Hanusi.

— Ee... co by ta rady nie było — wtrąciłsię stary Bartosz poufale do rozmowy; pięćdziesiąt lat służył u Mikołaja Wierzynka,wszystkie dzieci i wnuki na rękach nosił,toteż bardzo go lubiano i uważano za należącego do rodziny.

— A co? Ja wiedziałam, że jak nikt niepomoże, to ino do Bartosza jak w dym.

— Więc jakżeby to zrobić, moiściewykochani?

— A nie będą jej miłość swarzyć?

— Mówcie, mówcie. Rada usłyszę, cościeumyślili.

— Ano, kiej dziecko chce patrzyć na onopaństwo przy obiedzie, to musi w tej samejizbie siedzieć. Czy nie tak?

— Wżdy wiecie dobrze, że to nie wolno.

— Już by ja tak umiarkował, coby sięprzez pozwolenia obeszło.

— Mój Bartoszu, mój złoty, jakże to? —piszczała Hanka, skacząc z niecierpliwejciekawości przed starym.

— Ano tak: stawia się sosenki i świerczkipo kątach świetlicy, tedy w jednym kąciezagaić gęściej, a nie dosuwać do samejściany, coby się Hanusia mogła z czubkiemi z kieckami schować, a między gałązeczkioczka wścibić i przez nijakiego strachu nacesarza i króle spoglądać.

— Ciotusiu! Zrobimy tak!

— Samaś mówiła tylko co, że cię matusiazamkną w komórce.

— Wżdy nie na kłódkę, ino na zasuwę...Ciotunia zagadają matusię w kuchni, a Bartosz mnie tymczasem wypuści.

— Oj, Hanuś, Hanuś!

— Ino mnie nie wydajcie, to wszystkobędzie dobrze.

— A nie boisz się kary boskiej za nieposłuszeństwo?

— Stryj Daniel powiadali, że Pan Jezuskocha dzieci, to co by miał mnie karać?

— Kocha, ale dobre, poczciwe dzieci,a nie takie zbytniki, jakoś ty jest.

Hanusia spuściła główkę i odeszła doalkierza zasępiona. Po drodze jednak pociągnęła nieznacznie Bartosza za sukmanę,a on zmrużył lewe oko i uśmiechnął sięznacząco.

Kącik za choinkami miała zapewniony.

5. Uczta u Mikołaja Wierzynka

Pan Mikołaj Wierzynek oczekiwałgości.

Z grona rycerzy polskich i niemieckichnajznamienitsi tylko zostali zaproszeni zewzględu na brak miejsca. Ci naturalniestawili się wcześnie, by razem z gospodarzem powitać królów i cesarza.

Rojno i gwarno było przed bramą i w sieni. Migotały złotogłowia i szkarłaty, lśniłyod słońca klamry i pasy złociste, barwamitęczy mieniły się drogie kamienie.

Z uderzeniem południowej godziny przybieżał konny posłaniec z Wawelu, zwiastując, że ich cesarskie i królewskie moście jużjadą. Rycerstwo rozstąpiło się na dwie strony i uszykowało szeregami, w bramie zaśstanął gospodarz z synami, księdzem Danielem i księdzem Mikołajem.

Niebawem nadjechali. Tym razem niekonno, ale w lektykach. Cesarz Karolz młodziutką małżonką w jednej, Kazimierzz Waldemarem w drugiej, następnie nuncjusz z księciem Bogusławem, Ludwik węgierski z Piotrem cypryjskim.

Oblicze Wierzynka jaśniało niewypowiedzianą radością. Pierwszy to raz, jak PolskaPolską, a Kraków Krakowem, tak wielkizaszczyt spotykał mieszczanina. Toteż chyliłgłowę w niskim pokłonie, podając na złotej ozdobnej tacy chleb, sól i klucz do domuKazimierzowi. Starodawna ta ceremoniaoznaczała, że król wszędzie jest panem,a czyjekolwiek progi przestępuje, we własny dom wchodzi. Kazimierz dotknął z lekkapalcami klucza, po czym objął pochylonegostarca za ramiona i przycisnął go serdecznie do piersi. Następnie witał Wierzynekcesarza i królów z wielkim uszanowaniem,ale już nie tak skwapliwie a kornie, jakkróla polskiego.

Kazimierz, przyjmując na chwilę rolę gospodarza, ustąpił pierwszeństwa przy wejściu Karolowi. Po schodach ubranych zielenią i kobiercami weszli goście do wielkiego przedsionka, następnie do świątecznieprzystrojonej świetlicy. Na środku komnatyprzygotowany już był stół do uczty, białymatłasowym obrusem zasłany, ze złotymi talerzami i roztruchanami dla monarchów,a srebrnymi dla reszty gości. Gąsiory z winem i miodem, gęsto rozstawione, wywołały uśmiech zadowolenia na twarze cesarza Karola i Waldemara duńskiego.

Dwunastu pacholików w białych wiejskich sukmanach stało rzędem pod ścianąna prawo od wejścia: sześciu z nich trzymało oburącz miednice srebrne, a drugichsześciu — srebrne dzbany pełne wody. Każdy zaś miał przewieszony biały ręcznikprzez ramię.

Nie znano jeszcze w owych czasach widelców, przed każdym więc jedzeniem umywano sobie ręce, by czystymi palcami dotykać mięsa i innych potraw, których niedało się jeść łyżką. Tak samo i po skończonym obiedzie lub wieczerzy znów następowało mycie rąk. Po dopełnieniu tej czynnościoczekiwano wezwania do stołu.

I przystąpił Wierzynek do króla Kazimierza, a obejmując go za kolana, zapytał, czymoże przemówić słowo.

— Słuchamy was mile, mości stolniku —odpowiedział król łaskawie.

— Chcę prosić, by mi wolno było samemu przeznaczać miejsca dla moich najmiłościwszych gości.

— Zgadzamy się chętnie — rzekli wszyscy.

— Tobie, najjaśniejszy panie — zacząłWierzynek — winien jestem wszystko, comam. Ty swoimi dobrodziejstwy bez miarywzbogaciłeś mnie — przybysza, między najpierwszymi panami posadziłeś mnie — gościa w swoim królestwie. Tobie też pierwszemiejsce u mojego stołu!

I posadził Kazimierza najwyżej.

Po jego prawicy dał miejsce cesarzowii młodej pani, po lewej usiadł nuncjusz, królLudwik węgierski, naprzeciw nich Piotrcypryjski, Waldemar duński i Bogusławszczeciński. Poniżej rozmieścili się senatorowie i rycerze według wieku i dostojeństwa. Burmistrz krakowski był naturalnietakże między zaproszonymi.

Rozmawiano przy uczcie po czesku i połacinie. Cesarz Karol, mieszkając stalew Pradze, najchętniej posługiwał się językiem czeskim, który w XIV wieku bardzomało różnił się od polskiego. Król Kazimierzzatem, rycerstwo polskie, cesarz i dwórwybornie się porozumiewali w tej pokrewnej mowie. Nuncjusz zaś, król Piotr cypryjski i Waldemar duński rozmawiali ze swymi sąsiadami przy stole po łacinie.

Kapela, złożona ze skrzypków i lutnistów,przygrywała skoczne i wesołe piosenki.Osadzono zaś grajków w sąsiedniej komnacie, by nadto głośne dźwięki nie przeszkadzały panom w rozmowie.

Krajczowie królewscy stanęli za krzesłami swoich panów, by im, jak ceremoniałwymagał, nabierać potrawy na talerze i krajać w drobne kęsy, co już bez kłopotu można było brać palcami, kłaść na chleb i spożywać.

Rozpoczęła się uczta.

Więc najpierw wniesiono dwie olbrzymiesrebrne wazy: w jednej krupnik jęczmienny, gęsty, z drobno pokrajanym tłustymmięsem wołowym i kawałkami kury, w drugiej zaś wazie kwaśna polewka ze szczawiuz przysmażonymi skwarkami i kiełbasą,ulubiona zupa Kazimierza Wielkiego. Zarazpotem przyniesiono gotowane mięso z żubra, gorącą śmietaną zalane, grzankamiz światłego chleba w maśle przypiekanymiobłożone. Następnie głowy z dzików w galarecie, czyli, jak się wówczas nazywało,z zastudzoną juszką. Potem kruszki cielęcena rumiano.

Ponieważ największą chlubą sztuki kuchennej owych czasów było przystrojeniemięsa lub jarzyny w ten sposób, aby najrozmaitszymi pomysłami utrudnić poznaniepotrawy, przeto ukazanie się każdego nowego półmiska wywoływało okrzyki zdumienia i żartobliwe sprzeczki, co by to było zatajemnicze dziwo.

— Spróbuj, wasza cesarska mość, a niepożałujesz — doradzał Kazimierz, widząc,jak cesarz Karol odsuwa ręką talerz podawany przez krajczego.

— Nie lubię jeść, gdy nie wiem, co spożywam — odparł Karol z cicha.

— To łosie chrapy, przysmak nad przysmaki! Wierzaj mi, wasza miłość, tego nieuwidzisz gdzie indziej, jak w Polsce, a wartona ząb położyć.

Dał się cesarz namówić, pochwalił potrawę i dodał:

— Żebym to ja miał choć parę tych zwierząt w moim zwierzyńcu w Pradze!

— Nie wiem, zali się uchowają w nie...niewoli. Łoś lubi się kryć w lasach niezmiernych. Puszcza Niepołomicka to jegomieszkanie! Chy... chyba, żebym ci ze sześćprzysłał, a nuż się rozmnożą.

— Wdzięcznie przyjmę tak wspaniałypodarunek od waszej królewskiej mości.

— Szczupak w Maćkowej juszce... Najjaśniejszy panie? — szepnął krajczy Kazimierzowi tonem pytania.

— Dawaj, dawaj, byle dużo!

Wnoszono misy jedne za drugimi. Ach,czego tam nie było! Niedźwiedzie łapy duszone z miodem i gorczycą; karpie gotowane w winie i pokryte siekanymi jajami;combry sarnie z przyprawionymi głowamii ogonami z ryb dla zaciekawienia biesiadników; gęsi gotowane w śmietanie z grzybami; prosięta nadziewane kaszą i kluskami;przepiórki pieczone, ułożone w kształciepiramidy, z pozłacanym drewnianym ptaszkiem u szczytu; do tego na osobnych miskach suszone śliwki i gruszki gotowane narzadko; ogony bobrowe garnirowane języczkami karpimi; skowronki zapiekane w cieście; kaczki nadziewane jabłkami itd., itd., itd.

W niedomkniętych drzwiach od kuchnimożna było tymczasem dojrzeć osobę paniJanowej, jak pouczała pacholików, byostrożnie misy podawali, a broń Boże tłustym sosem którego z biesiadników nie oblali.Chwilami stawała w progu i okiem dowódcy na polu bitwy obrzucała całą komnatę,po czym nie postrzeżona przez nikogo chowała się szybko za kotarę.

Wierzynek i obaj jego synowie nie spoczęli również na mgnienie oka, nie przysiedli na chwilę. Musieli pilnować usługi,patrzeć, by każda potrawa po dwakroć byłapodawana, by goście nigdy próżnych kielichów przed sobą nie mieli.

Stary miód i wina przednie lały się strumieniami. Królowie przypijali do siebie, toznów wznosili puchary na cześć gospodarza, jego synów, jego rodziny. Dzięki tymwszystkim toastom coraz gwarniej robiłosię przy stole, wesołość powszechna zapanowała w sali. Błaznowie królewscy przebiegali dokoła świetlicy, zaczepiali gości, a nawet swoim panom przymawiali, co im —jako błaznom — bezkarnie uchodziło podwarunkiem, by koncept zaprawiony byłdowcipem. Toteż wybuchy śmiechu głuszyłynawet muzykę.

— O zakład! — zawołał Pliszka, błazenkróla Kazimierza.

— Niech będzie — zgodził się Wyrwał,czeski trefniś cesarza Karola.

— A kto osądzi?

— Mój pan.

— Nie, mój pan!

Tu przyskoczył do nich karzełek Waldemara.

— Nie spierajcie się! Błaznom błazeńskisąd przystoi. Ja będę rozstrzygał.

— A po co? — Wyrwał przyskoczył docesarza. — Karolku, oni chcą błazna na sędziego... Mianuję cię moim sędzią!

— Tego już zanadto — odparł Karol,marszcząc brwi. — Pójdziesz mi zaraz domarszałka, niech ci każe wyliczyć dwadzieścia!

— Dukatów? Dziękuję ci, Karolku.

— Dwadzieścia rózeg!

— Dlaczego? Jakim prawem? — zapiszczał trefniś. — Za kłamstwo ino rózgi misię należą, a nie skłamałem przecie: pijanya błazen, to braterska para. Czyż nie jesteśpijany, Karolku? — I odskoczył ze śmiechemna stronę. — Nie chcesz, to się obejdzie.Potworek nas osądzi. Słuchaj, Pliszka twierdzi, że zna takiego, co własną swoją głowęz tyłu pocałuje, jeżeli zechce. Ja powiadam,że nie.

— A ja gadam, że tak.

— I założyliśmy się.

— A o co?

— O srebrne dzwonki do czapki, któremój albo jego pan sprawi temu, co wygra.

Podali sobie ręce. Potworek uderzył w niez lekka swym kijkiem, po czym zawyrokował:

— Takiego nie ma na świecie, co by sięw głowę mógł pocałować, ino jeden taki był:święty Dionizy.

Panowie przysłuchujący się sprzeczcezdumieli się bardzo, a Bogusław szczecińskizapytał:

— Święty Dionizy? Jakże to?

Potworek wzniósł oczy w górę i odpowiedział, strojąc pobożną minę:

— Mało się przykładałeś do nauki, mójkochany, kiedy tego nie wiesz. Gdy pogański tyran kazał ściąć głowę świętemu Dionizemu, tenże ukląkł, podniósł ją z ziemii trzykrotnie w czoło pocałował. O tak.

— Sprawiedliwie powiadasz, ino świętygodzien był taki cud uczynić.

— Ot, plecie głupek ni w pięć, ni w dziewięć — przerwał ze śmiechem ksiądz DanielWierzynek. — Jakoż mógł się pocałować?Wżdy w szyi gęby nie miał!

— O, zdrajco jeden! — zawołał Bogusławzawstydzony. — Ciebie plagi nie miną, bośkłamał.

— Sam sobie przeczysz — odparł błazendrwiąco. — Mam na to świadków, jakośrzekł „sprawiedliwie powiadasz”.

Słuchacze parsknęli śmiechem, a Bogusław udał, że rozmawia z Waldemarem.

Wyrwał tymczasem przyskoczył do Pliszki i domagał się rozwiązania zagadki:

— Chodź ze mną, a dowiodę ci, żemwygrał.

Podszedł do króla, pokłonił się i prosił:

— Kazimierzu, daruj mi złoty.

— Naści — odparł król, wyjmując pieniądz z kalety.

— Niech mnie cały świat sądzi, zalimskłamał! — zawołał głośno Pliszka. — Czyżtu nie jest wyryta głowa naszego miłościwego pana? A czy nie może pocałować jejz tyłu, jeżeli zechce?

I znowu wszyscy w śmiech, a Wyrwałprzewrócił koziołka z wielkiej rozpaczy.

— W mojej ojczyźnie — rzekł król Piotrcypryjski z rodu francuskich książąt de Lusignan — sprowadzają na książęce dworytrubadurów, a ci pięknie przyśpiewują przybiesiadach. Czy w Polsce nie ma takiegozwyczaju?

— Trubadurów nie mamy — odpowiedział siedzący naprzeciw Piotra książę Bolkoświdnicki — ale grajkowie nasi nie najgorzej śpiewać umieją. — Tu zwrócił sięz uprzejmym skinieniem głowy do Wierzynka. — Czy gospodarz pozwoli, by któryz lutnistów przyszedł do stołu z piosenką.

— Nie jeden, ale trzech oczekuje na zawołanie, miłościwy książę — odpowiedziałWierzynek i klasnął w ręce.

Był to widocznie znak umówiony, gdyżw tej chwili, jakby spod ziemi wyrośli, stanęli przed gośćmi trzej odświętnie ubranimłodzieńcy, z hiszpańskimi lutniami w rękach. Pokłonili się nisko i czekali rozkazów.

— Cóż, Łukaszku, ułożyłeś jakową piosenkę na dzisiejsze święto? — spytał królKazimierz najmłodszego ze śpiewaków,szczupłego bruneta o żywych piwnychoczach i wesołym uśmiechu.

— Zezwoli najmiłościwszy pan, to ją zaśpiewam.

Struny lutni zadźwięczały jakąś rubaszną,dziarską nutą, Łukaszek powiódł wzrokiempo dostojnych biesiadnikach, a zatrzymawszy spojrzenie na twarzy cesarza Karola,śpiewał:

Hej, miodu gąsior, wina dzban!

Kto wiele pije, wielki pan!

Nieboszczyk Noe mądry był,

Wody się lękał, wino pił.

Dwaj jego syny pili z nim,

A trzeci nie chciał, bo był złym.

Klątwę nań rzucił Noe sam.

Ten głupi synek zwał się — Cham!

Że od Jafeta wiedziem ród,

Więc pijmy wino, pijmy miód!

— Więc pijmy wino, pijmy miód! — powtórzyli chórem biesiadnicy, trącając siępucharami.

— Dobrześ się spisał — pochwalił król,rzucając zręcznie małą jedwabną kieskęw stronę śpiewaka. To samo uczynił cesarzi król Waldemar.

Łukaszek podniósł ciężkie złote sakiewki, raz jeszcze złożył ukłon i odskoczył nabok.

— Może miłościwa pani raczy objawićswoje upodobanie? — spytał Elżbiety gospodarz domu. — Ci dwaj mają kupę śpiewekna każdy dzień. Jest w czym wybierać.

— Coś smutnego umiecie? — spytałamłodziutka cesarzowa.

Dziadek, mąż i ojciec wpadli w jej mowę.

— Smutnego?... Po co? — spytał cesarz.

— Zepsuje nam ino uciechę — dodałKazimierz.

— Nie trzeba, nie trzeba. Wesołej chcemy piosenki! — stanowczo zawołał Bogusław.

— Rozumiałam, że gdy wybór mojej wolizostawiony... — rzekła Elżbieta. — Ja taklubię smutne pieśni...

— Niech się więc stanie według twegożądania — zawyrokował cesarz, całującrączkę małżonki.

Zwrócony ku pani młodej, śpiewak potrącał z lekka struny lutni, widocznie przygotował sobie same weselne i biesiadne piosenki, toteż zaskoczony niespodziewanymżądaniem, brzdąkał przegrywkę, przymrużając oczy, i szukał w pamięci.

Statek płynie

Po głębinie

Morskich fal.

Pełen gwarów,

Śmiechów, swarów

Płynie w dal.

Wiezie szaty

I bławaty,

Zboże, len.

Wstęgi krasne,

Płótna jasne

Wiezie hen...

Wśród promieni,

Świateł, cieni

Żwawo mknie.

Woda błyska,

Pianą pryska,

Życiem tchnie.

Oj, sterniku...

Oj, sterniku...

Po co łzy?

Słońce świeci,

Ujrzysz dzieci

Za dwa dni.

Łódź twa chyża,

Brzeg się zbliża,

Skąd ten lęk?

Wtem od wody

Poszły chłody,

Wionął jęk...

Sine morze

Wicher orze,

Chłoszcze grom,

W toni skrytaŚmierć go wita:

Tu twój dom!

— A widzisz? Trzeba ci było rodzica słuchać! Teraz płaczesz...

— Ja lubię płakać, panie ojcze.

— Dajże ci, Boże, zdrowie z takim lubieniem! Inom spojrzał na onego, już mię nawnętrzu zemdliło. Taki blady, włosy w kędziorach jak u dziewki, to i kwili niczymczajka.

— Panie ojcze, on bardzo pięknie śpiewał! — oburzyła się Elżbieta.

Otarła szybko oczy, odpięła z ramieniabogato haftowaną wstęgę i wraz z przepinką wysadzaną szafirami podała ją śpiewakowi, zapewniając go uprzejmymi słowy, żepiosenka, acz bardzo smutna, nadzwyczajsię jej podobała. Ten zaś, przykląkłszy najedno kolano, z uwielbieniem dziękował.

— Oho, nie damy ci długo nad onym żeglarzem lamencić! — zawołał król Kazimierzdo wnuczki. — Hej, pieśniarzu! Krakowskiego! A od ucha! Jak się dobrze sprawisz, nagroda cię nie minie.

Grajek rzucił lutnię na ławę, poskoczyłdo drugiej izby i natychmiast wrócił zeskrzypcami w ręku. Przytupnął nogą jak dotańca, przejechał smyczkiem po strunachi zaśpiewał:

Na wawelskiej górze turkaweczka siwa,

U naszego króla wnuczka urodziwa.

Na wawelskiej górze rosną stare dęby,

Do naszej panienki jadą dziewosłęby.

Przyjechali z Rusi od kniazia młodego,

Powrócili z niczym, nie chciała onego.

Przyjechali z Niemiec od księcia wielkiego,

Powrócili z niczym, nie chciała i tego.

Nie przebieraj, panno, żebyś nie przebrała,

Żebyś za sokoła wróbla nie dostała.

Pojrzała na ptaki, co siedzą na dachu,

Królewskam ja wnuczka, nie ma o mnie strachu.

Pan Bóg miłosierny, a los różnie zdarza,

Nie chciałam za księcia, pójdę za cesarza.

— Tak to lubię! Aże nogi same wyskakują przy onym śpiewaniu! — zawołał królKazimierz.

Cesarz uśmiechał się zadowolony, a wszyscy słuchacze, którzy rozumieli po polsku,klaskali w ręce i chwalili piosenkę. Nuncjusz i król Piotr prosili o przetłumaczenieim treści krakowiaka, jeden tylko Waldemar siedział znudzony i osowiały Prawdopodobnie rozważał w duchu, że stary miódpolski i węgierskie wino obejdą się beztłumaczenia na duńskie, a wszelkie graniei śpiewanie niepotrzebnie tylko drogi czaszabierają.

Grajek odszedł hojnie obdarowany.

Wierzynek dał znak służbie, która czekała końca piosenek, by nie przeszkadzaćgościom w słuchaniu. Zaczęto wnosić słodycze i zamorskie frukta. Więc ciasta korzenne i kołacze z makiem, kukiełki z orzechami, a na sam ostatek marcepany, najnowszedzieło pasztetnika, do których arcytrudnejrecepty, a nawet pomocy użyczył mu zamiłowany w sztuce kuchennej brat Laetus,kancelariusz nuncjusza.

Tak, ciasto było marcepanowe, kochaniczytelnicy, ale... nie na tym sztuka. Sztukawłaśnie polegała na przedziwnych wyrobach z tego ciasta. Nie potrafię opisaćwszystkich konceptów pasztetnika, przytoczę zaledwie kilka: i tak, dwaj paziowiekrólewscy, zawezwani przez panią Janowąjako najzręczniejsi, wnieśli ostrożnie nawielkiej tacy gmach piękny i postawili goprzed Kazimierzem. Były to Sukiennice jotaw jotę cudnie utrafione, jak je był właśniekról Kazimierz zmurował i ozdobił. Wszelakie okna, gzymsy, zagłębienia i ganeczkiwybornie były oddane; dach z pomarańczowych skórek przycinanych w kształty dachówek; kramy i ławki kupieckie; wewnątrzzaś w każdym kramie zamiast towarów jakieś konfekta i przysmaki. Były więc zeswojskich owoców w jednym kramiku jabłka i gruszki smażone w miodzie, w drugimśliwki, w trzecim wiśnie, a tam gdzie w rzeczywistych Sukiennicach sprzedawano bławaty lub stroje drogocenne, ułożono piękniepomarańcze włoskie, na wagę złota wówczaspłacone, winogrona, daktyle, figi z Afryki,rodzynki greckie w różnych gatunkach,migdały, morele i brzoskwinie. Było co podziwiać, żal było tknąć, ale gospodarz taknalegał, tak prosił, by choć z każdego kramu towarów pokosztować, że wreszcie, niepsując kunsztownego budynku, rozchwytano w mig smakowite specjały.

Jeszcze nie obejrzano dokładnie Sukiennic, gdy z pięknym pokłonem pacholik podał nowy jakiś figiel przewielebnemu nuncjuszowi. Była to naturalnej wielkości infuła,suto złocona, rodzynkami niby topazamia rubinami wysadzana.

— Raczcie ją, wasza przewielebność, bliżej przysunąć i wnętrze jej zbadać — prosiłksiądz Daniel z tajemniczym uśmiechem. —Górna część da się podnieść.

Uczynił to nuncjusz i cóż zobaczył? Otomalutki czerwony kapelusz opasany takimże jedwabnym sznurkiem w misterne węzłypowiązanym. Była to uprzejma przepowiednia kardynalskiej godności, wielce przezpomyślnie przeprowadzone poselstwo zasłużonej.

Niebiesko ubrany pazik Elżbiety postawiłprzed swoją panią półmisek, jedwabną zasłoną przykryty. Pod zasłoną leżał foremnieurobiony czepiec mężatki, pomalowanyw różnokolorowe arabeski z zapiekanej piany z białek, haftowany migdałami i rodzynkami, wysadzany kółkami z żółtej marchwi.

— Spróbuj, czy ci w nim będzie nadobnie — rzekł małżonek.

— Za mały, ale spróbuję.

Podniosła czepiec, aż tu z głośnym trzepotaniem skrzydeł zerwał się z misy białygołąbek i wyfrunął przez otwarte oknowprost na dach kościoła Panny Marii.

Głośnym śmiechem przyjęto nowy tenpomysł pasztetnika, a książę Bogusławrzekł:

— Już tobie, moja córuchno, zakazanepustoty. Gołąbek cię odleciał, a czepiec pozostał.

— Nie liczcie zbytnio, panie ojcze, namoją stateczność, bo byście doznali zawodu. — To mówiąc dobyła z głębi czepca malutkiego wróbelka. — Ot, jeszcze coś niecośzostało...

— Wróbelek, ale spętany! — zauważyłkról Kazimierz.

Sypały się marcepanowe figle bez liku.Cesarz dostał wspaniale wyzłacanego lwaw koronie. Waldemar okręt z żaglamii masztami jak najdokładniej wyrobiony.Piotrowi cypryjskiemu podano serce, wieńcem róż opasane, jako zachętę do zmianystanu kawalerskiego na małżeński. Bogusław i Bolko --- szyszaki piękne, napełnionekonfektami. Dla wszystkich zaś biesiadników ustawiono na stole kilkanaście tacz przeróżnymi wykwintnymi przysmakami.

Rozmowa przy nieustannie napełnianychkielichach stawała się coraz weselsza, śmiechy coraz donioślejsze. Wtem oczy wszystkich zwróciły się z nową ciekawością nadwóch pachołków dźwigających za uchawielki srebrny sagan, szczelnie zamkniętypokrywą.

— Błagamy was o zmiłowanie, dostojnygospodarzu! — zawołał cesarz Karol ześmiechem. — Jeszcze jakaś potrawa? Wżdynasyciłeś nas nad miarę, więcej już i żywotnie zdzierży.

Skłonił się Wierzynek, odpowiadając:

— Pokorny sługa wasz, panie, prosi byście raczyli... na pamiątkę dnia dzisiejszego...ile wola. — I podniósł pokrywę.

Sagan pełny był po brzegi nowiuteńkichzłocistych dukatów.

W dzisiejszych czasach podarunek pieniężny uważano by niezawodnie za śmiertelną obrazę. W owych zaś dawnych wiekach tego rodzaju upominki nikogo niedziwiły ani gniewały.

Cesarz zaczerpnął pełną garścią z saganai z uprzejmym podziękowaniem wsypał dokalety. Król polski wziął jednego dukata,mówiąc:

— Schowam go między miłe sercu pamiątki.

Stawiano sagan przed każdym gościem.Biesiadnicy raczyli się tą ostatnią potrawąz szalonym apetytem. Zwłaszcza niemieccyksiążęta i rycerze po kilkakroć zanurzali łakome ręce w złocie krakowskiego mieszczanina. A że od miodu i wina dobrze im jużw głowach szumiało, więc w gorączkowympośpiechu nie zawsze trafiali wprost do kieszeni i dukaty z brzękiem sypały się po podłodze. Baron Udo z Wartburga chciał jewyzbierać, ale pan Mikołaj powstrzymał goi rzekł z lekceważącym skinieniem ręki:

— Zaniechajcie, panie, szkoda waszegotrudu. Z tych odpadków będzie uciecha dlasłużby.

Na dany znak sprzątnięto niepotrzebnejuż misy i talerze z resztkami jadła. Kawałkichleba zawinięto zręcznie w wierzchni obrusbiały, a pozostawiono drugi, karmazynowy,jedwabny. Służba wniosła świeży zastępdzbanów i gąsiorów ku rozradowaniu sercniektórych biesiadników. Biedna księżniczka Elżbieta mrugała oczami i zasłaniała,ziewając, buzię rączką. Strasznie się jejprzykrzyło takie długie siedzenie przy stole.

Król Kazimierz podniósł się z ławy.

— Całym sercem wam dziękuję, mościstolniku — rzekł — za wesołe godziny spędzone przy stole waszej miłości, lecz mielibyśmy wszyscy ciężki żal do was, gdyby... — zająknął się, jak zwykle, gdy dłużejmówił, a odchrząknąwszy kończył: — gdybyście nam nie pozwolili złożyć podziękiosobiście gospodyni tego domu, a umiłowanej synowej waszej.

Pani Janowa domyślała się, że w końcuuczty trzeba się będzie gościom pokazać,toteż gdy sagan z dukatami krążył dokołastołu, ona skorzystała z wolnej chwili i przeszła do swej sypialni, by się przystroić, jaknależało.

Posłano pazia z ukłonem od miłościwegokróla i uprzejmym zaproszeniem do komnaty biesiadnej. Gdy pani Janowa ukazała sięw progu, Kazimierz zawołał:

— Hej! Z pełnymi pucharami powstańmy,wasze królewskie i książęce moście! Godzisię wypić za zdrowie wielce nam miłeji czcigodnej białogłowy, pani tego domu!

Wierzynek podał synowej złoty kubekz winem. Goście w porządku swego dostojeństwa podchodzili ku niej i spełniali jejzdrowie. Ona zaś, poważna i nieco zmieszana, dotykała ustami kielicha, upijając pokropelce.

Gdy młoda cesarzowa powstała z westchnieniem ulgi ze swej ławy i witała gospodynię, można się było dokładnie przypatrzyć, jak wspaniale i pięknie, chociażwręcz odmiennie obie niewiasty były przybrane.

Pani Wierzynkowa, matrona nie pierwszejjuż młodości, ale okazałej postaci i pięknychrysów, miała na głowie, jak obyczaj wdowom nakazywał, leciuchny biały rańtuchz rzadkiej lnianej tkaniny, sitkiem zwanej.Rańtuch ten okrywał jej włosy i zachodziłtrochę na czoło. Dokoła zaś twarzy upięte były równie cienkie białe zawoje. Suknia obcisła z ciężkiej jedwabnej materii koloru słomywlokła się z tyłu po ziemi. Na wierzchu druga, krótsza, bez rękawów, skrojona na sposób ornatów kościelnych, szeroko przecięta,by szyja i ręce łatwo wejść mogły, miałaboki od dołu na trzy piędzi ku górze sieciąze złocistego sznura złączone. Ta zwierzchnia szata była barwy bławatka, szeroko dołem i około szyi złotem i perłami w kwiatywyszywana.

Elżbieta zaś olśniewała młodością, urodąi przepychem. Na głowie miała wianek z różowych stokroci. Włosy, niemiecką modąśrodkiem rozdzielone, a od skroni w tyłodczesane i wolno puszczone, spływałyblisko do kolan. Suknię miała purpurowąaksamitną, równą linią dość nisko ku ramionom wyciętą; rękawy długie, nie zszywane,spadały do samej ziemi; spod nich drugiewąziuchne ze złotej lamy zachodziły aż dopół palców. Suknia ta, o szerokim szlakuz drogich kamieni, podniesiona była z bokui ukazywała spodnią szatę, z tejże samej złotej lamy, co rękawy.

Wypiwszy zdrowie gospodyni domu, biesiadnicy wrócili na swoje miejsca raczyć siędalej winem i miodem. Elżbieta zaś podeszłaz panią Janową ku otwartemu oknu i rozmawiały z cicha.

— Tak się lękam onych krajów dalekich,onej Pragi nieznanej, gdzie mi przyjdziena cały żywot zamieszkać... Nikogo nie mamswojego... — żaliła się młoda księżniczka,patrząc w oblicze starszej niewiasty z myślą o matce przed laty zmarłej.

— Nie trapcie się, miłościwa pani, przedczasem — pocieszała Janowa Wierzynkowa. — Młodemu a dobremu wszyscy radzi.Któż by was nie miłował poznawszy? Znajdziecie i w Pradze serca wiernie oddane,a już co najjaśniejszy cesarz, to chyba narękach was będzie nosił.

— Czwarta małżonka... — szepnęła Elżbieta sama do siebie i zapatrzyła się w białechmurki, gnane wiatrem na zachód.

— Może raczycie przejść do dalszychkomnat, jasna pani — rzekła pani Janowa,by przerwać to smutne zamyślenie cesarzowej. — Pokażę waszej cesarskiej mości nowy tkacki warsztat, podarunek pana ojca.Od najgrubszego płótna do najcieńszegositka, wszelaki wyrób zdoli uczynić, a dotego wielorakich misternych wzorów próbkisą przydane, które łacno, przyuczywszy się,naśladować. Każcie sobie podobną tkalnięprzysłać do Pragi, będzie rozrywka i o smutkach zapomnienie.

Niewiasty zwróciły się ku drzwiom wiodącym do mieszkania pani Janowej, co widząc cesarz Karol, zawołał powstając odstołu:

— Już to nas opuszczacie, przezacna pani?! Niezasłużenie krzywda nam się dzieje,krzywda podwójna, bo, jak widzę, i małżonkę moją umiłowaną uprowadzacie z sobą.

— Strudzonam długą biesiadą, miłościwymężu i panie — rzekła Elżbieta — rada bymspocząć krznę z dala od gwaru. Niebawempowrócę.

— Z utęsknieniem oczekiwać, ku podwojom spoglądać, z rozradowaniem witać wasbędę, serca mego pani! — kłaniając się,dwornie odpowiedział cesarz i dodał podchodząc do pani Janowej: — Zezwólcie,wasza miłość, bym ku dnia dzisiejszego pamięci przyozdobił paluszek waszej ręki tymskromnym upominkiem.

I podał jej kosztowny pierścień z dużymjak groch rubinem.

Za przykładem cesarza poszli inni królowie i książęta. Kazimierz zdjął z szyi łańcuch złoty, o grubych jak kajdany ogniwachi życzył, by nosząc go w zdrowiu i powodzeniu, żyła póty, aż one złote kółka naproch się zetrą. Waldemar ofiarował spinkędiamentową; nuncjusz różaniec koralowy;Bolko świdnicki turkusami sadzoną klamrędo pasa; Ludwik węgierski trzy sznury pereł; Bogusław szczeciński parę maneliz ciągnionego złota weneckiej roboty.

Król cypryjski Piotr czekał spokojnie, ażinni złożą swe dary. Chciał być ostatnim.Gdy więc tamci, przemówiwszy kilka uprzejmych słówek, zasiedli na powrót ławy dokoła stołu, powstał Piotr i uśmiechając siężartobliwie, tak przemówił:

— Wybaczcie, szlachetna pani, że podarunek mój nie dorówna cennością kosztownym upominkom, jakie wam ich królewskiei książęce moście złożyły. Jedyną jego zaletą jest z dalekich krajów pochodzeniei sprawność, podziwu zaiste godna.

Zamilkł, a biesiadnicy i obie niewiastypatrzyły nań pytającymi oczyma. Czekałchwilkę, radując się ich ciekawością, wreszcie szepnął coś do ucha swemu paziowi, tenwyskoczył do przedsionka i w mgnieniuoka powrócił niosąc na krótkim pozłacanymdrążku przepyszną białą papugę o pomarańczowym czubie.

— Oto jest gość aż z dalekiej Afryki —rzekł król Piotr do pani Janowej. — Raczciego przyjąć łaskawym sercem. Przyda sięku rozweseleniu domu i zabawie dziatek.

— Ależ ma szpony potężne i dziób nielada jaki! Czy nie kąsa? — spytał ksiądzDaniel, troskając się w duchu o swoją ulubienicę, Kostkę.

— Bynajmniej. Oswojona jest i bardzołagodna a mądra. Gada jak człowiek.

— Co powiadacie? Jak człowiek?

— Chyba dworuje sobie z nas wasza królewska miłość — mruknął król Waldemarz niedowierzaniem.

— Sprawiedliwie mówię i jeszcze raz powtarzam, że nader łacno uczy się naśladować mowę ludzką. Nieraz wcale dorzeczniena pytanie odpowiada.

— Czemuż teraz milczy?

— Bo zalękniona. W ciemnej skrzynidworzanin mój trzymał ją w sieni przez kilka godzin, teraz nagle tyle narodu przedsobą spostrzega, to i nie dziwota, że trwożna.

— Jakże się wabi? — spytała pani Janowa.

— Ród jej zowie się ara, że zaś jest piękna, po italsku bella, zatem ją wołam Arabella.

Słysząc wymówione swoje imię, papugaprzekrzywiła główkę i spojrzała badawczona swego pana.

— Może wasza przewielebność zechce jąpoczęstować jaką słodyczą. Pewnie sięośmieli i pokaże, co umie.

Nuncjusz wziął z tacy połówkę brzoskwini i podał ją papudze. Panna Arabella, trzymając się mocno drążka lewą łapką, ujęław szpony prawej brzoskwinię, dzióbnęłaparę razy soczysty owoc, mlaskając twardym języczkiem z miną prawdziwego smakosza, spojrzała jego przewielebności figlarnie w oczy i nosowym głosem braciszka-kwestarza wymówiła wyraźnie:

Gratias tibi, domine!

— Nie do wiary... Nie do wiary... — powtarzał zdumiony staruszek, a wszyscyzgromadzeni spoglądali na mądrego ptakapodejrzliwie. Wszak złe duchy rozmaiteprzybierają postacie... Kto wie... Gdzieś ażz Afryki...

— Z dawna już nauczyłem ją dziękowaćtymi słowy, gdy coś dobrego do jedzeniadostaje, i spodziewam się, że się moich naukprzed waszymi miłościami dziś nie powstydzę. Spróbuję jeszcze jednej krotofili. Bella!Pokaż, jak pan kicha?

— A pcich, a pcich...

— Na zdrowie! — wrzasnął błazen Wyrwał w samo ucho papudze.

Biedny ptak spłoszony i przerażony zerwał się z drążka, bijąc skrzydłami, frunął naoślep w kąt sali i tak się gdzieś podział między sosenkami, że ani jednego piórka dojrzeć nie było można.

— Pozamykajcie czym prędzej wszystkieokna! — krzyknął Wierzynek. — Szczęście,że z izby nie wyleciała.

— Hej, chłopcy! — zawołał król Kazimierz. — Odstawić na bok choiny. Inoostrożnie, coby ptaszka nie urazić.

Paziowie królewscy poskoczyli żywo doroboty.

— A słowo stało się ciałem! Ptaszka mamy szukać? A którego? Ano dwa ich tusiedzi społem w kąciku! — zawołał JurekSzeyn, najstarszy z paziów.

— Jeden biały, drugi czerwony!

— A czerwony piastuje białego!

Malcy śmieli się chórem.

— Nową niespodziankę, jak widzę, zgotowaliście nam, panie stolniku? — spytałkról ciekawie.

— Jako żywo, nie rozumiem, co mówią.

— Hanka! — krzyknęła pani Janowa, zasłaniając twarz rękami.

Prowadzona w triumfie przez chichoczącego pazia, szła biedna Hanusia, osłupiałai sztywna, jakby lalka z drewna wyciosana.Długa, czerwona, nie pierwszej świeżościsukienka pobielona była od ściany na plecach i rękawach, rozczochrana główka jeżyła się igłami sosny, oczka szeroko rozwarte patrzyły błędnie przed siebie. Dzieckowyraźnie było nieprzytomne. Rączki jedynie wiedziały, co robią, a może i rączki bezwiednie przytulały do piersi spłoszonąpapugę?

— Hanka! — powtórzyła pani Janowazdławionym głosem. — Zakało ty! Zuchwalcze nieusłuchany... Jak śmiałaś!

Hanusia milczała, ale znać było po jejbuzi zachodzącej z wolna ciemnym rumieńcem, że zaczyna ogarniać ogrom swojejzbrodni: brudna, nie uczesana, wbrew rozkazom matki, a tu króle i cesarze na niąpatrzą...

— O, Panie Jezusie... — wyszeptałydrżące usteczka. — Jakże mnie srodze ukarałeś!

— Idź precz. Czekaj na mnie w alkierzu — groźnie szepnęła pochylając się kudziecku pani Janowa.

Jurek odebrał papugę z objęć Hanusi,a dziewczynka obudzona już z chwilowegoodrętwienia i przewidująca bolesne następstwa swych niecnych uczynków, spuściłagłówkę pokornie i pełna wstydu a skruchyszła ku drzwiom do alkierza. Wtem coś błyszczącego mignęło jej przed oczami. Rękaw złocistej lamie ujęła jej rączkę.

— Pójdź, Hanusieńko... Przeprosimy obiespołem twoją matusię, może nam ten razdaruje?

Hanka podniosła oczy pełne miłości naswą uwielbianą księżniczkę Elżbietę, a tazaśmiała się nagle:

— Aha... Już wiem! Teraz cię poznaję!Toś to ty mi rzucała kwiaty pod nogi, gdyśmy wjeżdżali do miasta?

— Jużci — szepnęło dziecko.

Nie potrzebuję długo się rozpisywać,łatwo każdy odgadnie, że na prośby z takichust płynące pani Janowa od razu przebaczyła córeczce. Tym chętniej to uczyniła, żeochłonąwszy z pierwszego gniewu, śmiałasię już w duszy z całego wydarzenia.

— Ale to jeszcze nie koniec, jeszcze mamcoś do powiedzenia waszej miłości — rzekłaElżbieta. — Oby mię serce wasze zrozumiało.

— Rozkazujcie, miłościwa pani.

— Czy pomnicie rozmowę naszą przedgodziną? Moje smutki, żal za Krakowem, towszystko, czego się lękam na obczyźnie?

— Jakożbym nie pamiętała? Sercem słuchałam waszej mowy.

— Otóż, gdy rozumiecie moją obawęi tęskność mojej duszy, wiedzcie, że w waszych rękach jest lek na oną chorobę.

— Rozporządzajcie mną, jasna pani. Comam, wszystko na wasze usługi.

— Skwapliwie obiecujecie, a gdy waswezmę za słowo?

— Stanie się według woli waszej, najmilościwsza pani.

— A więc... darujcie mi waszą Hanusię!Nie służebną, nie panną dworską, ale siostrzyczką umiłowaną mi będzie. Niech mamwspominek żywy z Krakowa, niech mowępolską co dzień słyszę, dajcie mi waszą Hanusię!

Zbladła pani Janowa. Nie było przykładu,by ktoś śmiał życzenia królewskiego niespełnić, a jakże dopiero prośbie odmówić?Toć szczęście, zaszczyty, łaska cesarska czekały Hanusię na dworze jej przyszłej pani.Tak... ale oddać rodzone dziecko... nie widzieć go lata całe...

Oczy pani Janowej pełne były łez, gdyschylając się przed młodą panią, obejmowała jej kolana.

— Pan ojciec tu rządzi — rzekła. — Niemnie, ale jemu przystoi odpowiedzieć wam,miłościwa pani.

Elżbieta, przejęta nową otuchą, z radosnąmyślą pobiegła do męża i bardzo żywo cośmu z cicha prawiła. Cesarz skinął potakująco głową i poszukał spojrzeniem Wierzynka, który właśnie z burmistrzem krakowskim rozmawiał.

— Mości stolniku, na słowo.

To „słowo” trwało dłuższą chwilę, poczym cesarz z gospodarzem domu zwrócilisię ku ławie pod ścianą, gdzie siedziałaElżbieta z panią Janową, a u kolan matkiklęczała wcale już uspokojona i wesołaHanusia.

— Za wielką łaskę, domowi memu okazaną, pokorne dzięki składam najjaśniejszejpani — rzekł stolnik — a opiece waszej cesarskiej mości polecamy oboje z matką dzieweczkę naszą umiłowaną. Że wiernym sercem służyć wam będzie, nie mam wątpienia.Hanuś, pójdź do mnie i słuchaj, coć rzekę.

— Słucham, dziadku.

— Od dnia dzisiejszego miłościwa cesarzowa, przed którą stoisz, twoją jest panią.Masz słuchać jej mowy, masz pełnić jej rozkazy, masz ją miłować nad żywot własny.

— Mam ją miłować nad żywot własny — powtórzyło dziecko głośno i dobitnie, składając rączki jak do pacierza.

Sześć lat minęło od wyjazdu Hanusiz Krakowa.

Stary Mikołaj Wierzynek spał już od roku snem ostatnim na cmentarzu przy kościele Panny Marii, ksiądz Daniel osiwiał i roztył się szpetnie, ksiądz Mikołaj za towysechł jak trzaska, a stryj Tomasz do cnazaniemógł na nogi. Ciotce Rafałce słuchjakoś nie dopisywał. Jedna pani Janowa,czynna i żwawa, wyglądała zawsze czerstwoi młodo, zarządzała domem, prowadziła całegospodarstwo, pobierała z wiosek czynszedzierżawne, wynajmowała sadownikomogrody, pilnowała pasieki, wszędzie zajrzała, na każdy kłopot znalazła radę. Słowem,godnie nosiła Wierzynków nazwisko. Stanko przykładał się do nauki w Akademii naBawole, a Kostka przędła pięknie, omal czynie lepiej niż matka. A i na książce do modlenia, przez ciotkę Annę-augustiankę dlaniej przepisanej, wcale niezgorzej osiemkartek już umiała przeczytać.

O Hanusi wspominano w domu co dzień.Matka tęskniła, ale wieści przysyłanoi otrzymywano nieczęsto, bo i nieczęstozdarzała się sposobność po temu.

A Hanusia w ciągu tych lat sześciu byładla swej młodej pani prawdziwą osłodą, pociechą w tęsknocie za ojczyzną, rozweseleniem w smutku. Rosła, piękniała, z każdymdniem nabywała nowych zalet, stawała sięniezbędną. Żadna inna z panien dworskichnie umiała tak pani usłużyć, tak jej dogodzić, jak Anna Wierzynkówna. Zazdroszczono jej łask i zaszczytów, zazdroszczono bogatych upominków, a najbardziej przyjaźniserdecznej, zaufania i poufałości, jaką darzyła ją cesarzowa. Lecz nikomu na myśl nieprzyszło spytać Hanusi, dlaczego czasemz rana oczy miała smutne i jakby od płaczuobrzmiałe. Do matusi leciało nocą sercestęsknione, za rodzeństwem oczy płakały,do Krakowa dusza się rwała.

I zdarzyło się na wiosnę roku 1369, żeprzyjechał do Pragi z listami od króla polskiego i księcia szczecińskiego dworzaninmłody, Jerzy Szeyn. Miał i do panny Wierzynkówny pismo od matki. Wręczywszykanclerzowi cesarskiemu listy królewskie,pośpieszył na pokoje panien dworskichi o pannę Annę pytał.

Gdy wyszła doń urodziwa i smukła, a niczym królewna kosztownie przystrojona,zmieszał się i stał pokornie, czekając, ażprzemówi. Hanusia postąpiła parę krokówku niemu, skłoniła uprzejmie głową i otworzyła usta, by spytać o zdrowie matki i rodziny, gdy podniósłszy na gościa spuszczone dotąd oczy, nie domówiła zaczętegosłowa, lecz klasnęła w ręce i zawołała ześmiechem:

— Tożeście wy! Ten paź królewski, comnie na uczcie u dziadka z papugą z kątawyciągał?!

— Jam to był. Poznała mnie wasza miłość?

— Jakżeby nie! Straszna to wprawdziebyła chwila dla mnie, a was wrogiem moimi zdrajcą być mniemałam... lecz dlatego właśnie przyjrzałam się dokładnie osobiewaszej, by — da Bóg doczekać — zemstęjakową straszną na was wykonać. Usiądźcie, panie, proszę, a opowiadajcie mi dużo,dużo o matusi, o siostrze, o bracie, o ciotceRafałce, o wszystkich... pismo nawet ponomacie dla mnie?

— Oto jest. A jakże będzie z zemstą?Niech się raz wypełni, bo się lękam srodze — żartował gość.

— Ej, zwietrzała złość moja i gniewgdzieś zniknął, a raduję się ino, że w osobiewaszej miłości cały Kraków przed oczy mistaje.

Rozmawiali długo o dawnych czasach,o swoich dziecinnych latach, o śmieszneja tak bogatej w następstwa awanturzez papugą.

O swej teraźniejszej doli także rozmawiali. Hanusia sławiła dobroć i łaskawość cesarzowej, Jerzy z uwielbieniem i miłością opowiadał o królu Kazimierzu, w którego strażyprzybocznej służył. Hanusia żaliła się, żetęskni za Krakowem, Jerzy z przejęciemnamawiał ją, by odwiedziła matkę. Hanusiabała się nawet wspomnieć o tym cesarzowej, by jej nie obrazić, Jerzy tłumaczył, żematki prawa są święte. Hanusia przyrzekła,że się zdobędzie na odwagę, Jerzy nalegał,by to uczyniła co rychlej. Hanusia... Ach,już nie wiem, co dalej.

W archiwum miasta Krakowa są staremetryki, testamenty, zapisy, kontrakty,umowy ślubne itd. W takich to starychaktach powtarza się kilka razy nazwiskoAnny z Wierzynków Jurge Szeyn, urodzonej w r. 1353, zmarłej w 1429.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.