Chata Serafiny stała nawprost kościoła. Z okien widać było wysokie, zmurszałe ogrodzenie cmentarne i stojącą w rogu bardzo starą, pochyloną, ciekawej struktury dzwonnicę kościelną. Starszą była od kościoła, z modrzewiu postawiona, wycięta w arkady spiczaste, przez które widniały dzwony. Dzwony milczały w nieruchomość kamienną zaklęte — od lat już piętnastu. I ta sygnaturka, jak ptaszek świergotliwa, srebrnym głosem śpiewająca z pośpiechem; i ten dzwon wielki, dawniej w niedzielne ranki natarczywie wołający po przez łany szerokie i lasy rozległe, i ten największy, którego głos gromowy napełniał serca radosnem wzruszeniem, gdy huczał zwiastując, że Pan się narodził w stajence, lub że wstał z martwych po dniach męki.
Milczały wszystkie zdjęte snem śmiertelnym. Nigdy już porywającym chórem nie śpiewały nad barwną, rozmigotaną, wijącą się śród zielonych zasłuchanych pól — procesją; nie koiły serc słodkiem pozdrowieniem Marji w zapadające ciche zmierzchy; nie żegnały nikogo na sen wieczny; kamiennie milczały, jak gdyby im serce wyrwano, gdy cicho tajemnie, pośpiesznie, w cieniach nocnych, oddawano poświęconej ziemi — matce zmożone, zmęczone ciała tych szczęśliwszych, co odchodzili na zawsze. Nie wieściły też ślubowin niczyich: przysięgi wiążące dwa życia składano po cichu, w cieniu komory, przed starszym, kryjąc się z tym obrzędem jak ze zbrodnią. Za przykładem dzwonów i wieś skamieniała w milczeniu. Od lat piętnastu nie zadźwięczał tu nigdy ochoczy bębenek, nie zaniosły się skrzypki piosenką miłą, jak świergotanie ptasie. Nawet łany i pola milczały nie ożywione śpiewem dziewczęcym. A ludzkie twarze wyglądały jak wykute z tego szarego polnego kamienia, zaklęte w moc, twardość i milczenie.
Serafina dniami całemi wysiadywała przy okienku z prząśnicą. Była pierwszą prządką we wsi i zabierała bogatszym gospodyniom len do uprzędzenia. Gdy zmierzch zapadał, nie zapalała światła, przędła „na pamięć” szybko i wprawnie i wciąż spoglądała w okno. Zdala już matczyne oczy poznawały śród powracających z młocarni dworskiej chłopaków — Staśka jedynaka. On jeden miał tę wysmukłość młodego świerczka i te ruchy śmiałe, sprawne, gibkie, tak różne od niezdarnych niedźwiedziowatych poruszeń towarzyszy. Gdy wchodził, szara smutna izba rozjaśniała się blaskiem jego młodości. Na nim jednym tłocząca atmosfera nie wyrzeźbiła dotąd znamiennych rysów. Głowę nosił do góry, a siwe oczy pod brwiami czarnemi patrzyły śmiało i bystro jak u młodego jastrzębia, chociaż śmiać się i radośnie błysnąć nie umiały. Była w nim rodzinna zawzięta moc, taka co przetrwać umie — lecz był zarazem i ogień jakiś tajony, który płomieniem buchnąć potrafi. Matce patrzącej na niego, chwilami serce zamierało w piersiach: takusieńki był jak i ojciec jego — „prowodyr...” Chroń go Boże! chroń jego młodą głowę!... Lęk straszliwy lodowatemi palcami ściskał jej serce... Ach, pamiętała... zgłoskami krwawemi jak rana, zapisane miała w pamięci każdą chwilę tych przeraźliwych dni...
Gdy tak przy okienku, wychodzącem na dziedziniec kościelny i starą dzwonnicę, schodziły jej dnie całe — przestrzeń ta zaludniała się dla niej marami. Przed jej oczami odżywało wszystko...
Widziała jak przez kościelny dziedziniec w jasny poranek Zielonych Świąt, sunął strojny jej orszak weselny. Maj śmiał się do świata tak czarownie i radośnie, jak nigdy już potem, dzwony rozkołysały, rozedrgały przestwór tryumfalną swą pieśnią, odurzająca woń tataraku i brzózek, któremi przystrojono świątecznie kościół i dziedziniec, biła do głowy rozkosznym czadem.
Ona szła na czele orszaku w pasiastych, przez siebie wytkanych, samodziałach, w koszuli cienkiej, ślicznie na ramionach zahaftowanej, pracowitem arcydziele długich dni zimowych, w gorseciku pąsowym jak mak. Na szyi miała niezliczone sznury świecących i wszystkiemi barwami tęczy grających paciorek, zakończonych pękami wstęg, na głowie wianek z czeremchy. Popłakiwała trochę, bo zwyczaj prastary każe płakać pannie młodej, lecz serce w niej tajało z radości. Bo przy niej szedł ten Józiek, za którym oczy gubiła, którego ukochała na śmierć i życie, do zapamiętania — choć ubogi był, na kilku dziesięcinach w kurnej starej chacie siedział i hardy, a nieustępliwy miał charakter. Lecz we wsi całej żaden chłopiec równać się z nim nie mógł: robota paliła mu się w ręku, krzepki był jak dąb młody, zwinny i szybki jak jeleń, a jak orzeł śmiały i dumny. Królewiczem mu być, a nie chłopem!... myślała sobie o nim Serafina. I urzekł on ją, urzekł temi oczami siwemi, co patrzały z pod rzęs czarnych i tym pocałunkiem jak śmierć mocnym — palącym jak żar, a słodszym i milszym niż cały świat.. Ona mu niosła w darze swą ośmnastoletnią urodę leśnej jagody, palące czarne oczy, za które ją „cyganką” przezywano, sławę pierwszej we wsi prządki i tkaczki, skrzynię płótna i bezgranicznie rozmiłowane serce. I dobrze im było ze sobą — jak dobrze!... Chwilami zdaje się, że to sen — jakiś słodki, dobry sen... Nie znała z nim biedy, nie znała co to złe słowo... Pracowali oboje chętnie, mocno, z całych sił młodych i krzepkich; kochali się również mocno i szczerze, hodowali synka jak orzech jędrnego, a hałaśliwego jak dzwonek. I tak szło życie prosto a składnie — aż przyszły dni straszne, od gorączkowej zmory bardziej przeraźliwe... Pamiętała dźwięk dzwonów, gdy biły po raz ostatni. Zwoływały na nieszpór, gdyż było to święto Matki Boskiej Siewnej, dzień wrześniowy, łagodny, omglony, perłowo szary, przedziwnie cichy. Z przyczyny zdawałoby się niepojętej — na te zwykłe nieszpory ciągnęły tłumy. Szli miedzami polnemi ze wsi sąsiednich, traktem z miasteczka. Zapełnili kościół szczelnie i stali głowa przy głowie, szarzy i cisi jak zwykle. Lecz tę ciszę przebiegał jakiś prąd niepokoju: oczekiwano z wytężeniem czegoś, co się miało stać, a o czem tylko chodziły głuche, niejasne wieści.
Nieszpory odprawiały się zwykłym trybem. Organ huczał, organista śpiewał; ale głos miał jakiś drżący, urywał mu się chwilami; ksiądz od ołtarza odzywał się cicho, jakby mu sił brakło. A serca tłumu biły, rozkołysane jak dzwony, w przeczuciu nowego, straszliwego ciosu...
Skończyły się nieszpory. Nastała chwila śmiertelnej ciszy. Światła paliły się w ołtarzu jak złote ćwieki wbite w błękitnawy mrok, który zasnuwał kościół. Nikt nie myślał o ich gaszeniu. Wreszcie ksiądz ciężkim krokiem, wolno, jakby niechętnie, wchodzić począł na ambonę... Zamarły bijące serca, oczy i dusze tłumu zawisły na ustach księdza...
— Dziateczki, oto dziś po raz ostatni modlimy się w tym kościele...
Padły słowa nieubłagane jak los, miażdżące jak przeznaczenie... Reszta zginęła w burzy nagłej płaczu, od której zadrżały ściany świątyni, jak nie drżały nigdy od żadnych głosów ludzkich. Tłum cały szlochał, a była w tem tak przerażliwa groza, że słuchać tego stawało się niepodobieństwem. Ksiądz zszedł z ambony i znikł. Lud nie opuszczał kościoła. Płacz zbiorowy jak grom wstrząsał starymi ścianami z modrzewiu. Jakiś głos pojedyńczy wzniósł się ponad inne i zaintonował pieśń, przerywaną łkaniem: „Pod Twoją obronę...”
Wnet tłum podchwycił: „uciekamy się Święta Boża Rodzicielko...”
Popłynęła pieśń jak niewymowna skarga...
Wszedł zakrystjan, stary, ociężały i począł gasić świece długim swym kijem. Nikły złote gwiazdki jedna po drugiej, cień zaległ kościół i stopił kontury przedmiotów. Zmierzch zaciągnął szarą płachtą okna — wieczór szedł.
Zakrystjan zamknął zakrystję, zamknął drzwi boczne. Zgrzytały stare klucze w zardzewiałych zamkach... szczękały złowrogo... jak zapadające wieko trumny... Szedł teraz przez kościół głośno, dzwoniąc pękiem żelaztwa, na znak, że trzeba kościół opróżnić. Myśl jak iskra piebiegła tłum: skąd powstała? kto podał pierwszy? — Któż zgadnąć zdoła? Wszyscy się wysypywać zaczęli za starym Handyrem. Na dziedzińcu kościelnym otoczył go zwarty tłum. W jednej chwili klucze mu z rąk wydarto...
Zapadła ciemność zupełna, przyszedł słodki, cichy wieczór wrześniowy, pachnący dymem, lnem i więdnącą nacią kartoflaną. Na niebie wyroiły się gwiazdy nieco mgliste, migotliwe; pola senne, wyczerpane, objęła cisza bezmierna. Około kościołka z modrzewiu stał zwartym pierścieniem lud milczący, także nieruchomy, jakby wrosły w tę ziemię szarą, nieprzeliczony jak drzewa w borze, przepojony jakąś spokojną mocą trwania. Czasem jak szum liści zrywał się poszept pacierzy... Tak minęła noc. Zrana przed tym murem z serc wiernych aż do śmierci — zjawiła się komisja.
Wrzeciono wypadło z rąk i potoczyło się po ziemi. Mgła z łez krwawych zasłoniła obraz we wspomnieniach Serafiny...
... Nowa zjawa... Długa, w nieskończoność gdzieś idąca, biała twarda, równa wstęga szosy... Niewiadomy jej początek, nieodgadniony cel... Przecina pola ścierniskiem pokryte i nieubłaganie prowadzi w dal niewiadomą... Po tej szosie prowadzą Józika... Ona idzie za nim o kilkanaście kroków jak urzeczona... Przy spódnicy jej uczepiony drepcze Stasiek...
Józik idzie wyprostowany i wyniosły, jak ten świerk zielony. Głowę ma podniesioną i patrzy gdzieś przed siebie... Nie obejrzy się, nie zwróci głowy. Raz, dwa... Twarde kroki dudnią po szosie, brzęknie czasem bagnet... Pomiędzy czapką maciejówką, a kołnierzem brunatnej świtki — lśnią jasne, przystrzyżone krótko włosy... Serafina oczu od nich oderwać nie może. Umiłowane te włosy jasne, umiłowana głowa, jedyna na świecie całym...
Wieczór się zbliża i daleka perspektywa szosy zasnuwa się błękitną mgłą. Na przydrożne drzewa spada nagle z szumem i łopotem stado olbrzymie czarnych kawek; krakanie ich wypełnia milczący przestwór. I naraz ostrą nutą wzbija się płacz Staśka: „Oj! mamo! nogi bolą...”
Ciągnie się przy jej spódnicy, ledwo wlokąc zbolałe, bose nożyny, Serafina bierze go na ręce bez słowa i idzie dalej wpatrzona wciąż w męża, którego uprowadzają. Ale tęgi chłopak cięży jak kamień, obezwładnia ją. Przestrzeń pomiędzy nią a grupą mężczyzn coraz większa, już nie odróżnia szczegółów, widzi tylko zarysy: wysoką postać Józika, jego chód śmiały i pewny, jaśniejszą plamę jego włosów. Wreszcie i to się zaciera, Józik maleje, niknie, pochłania go dal nieubłaganie. Nie widać go już zupełnie... Wówczas i ona pada na ziemię bez łzy, bez jęku, ogłuszona niby uderzeniem, zabita bólem...
... Nigdy już więcej nie widziała Józika...
Wszystko to zmartwychwstaje w myślach Serafiny, gdy w szare dnie jesienne i zimowe przędzie przy okienku, spoglądając na dzwonnicę z milczącymi dzwonami. Mary rozprasza wtargnięcie Staśka butne, hałaśliwe. Wtedy wszystkie myśli, zdolność odczuwania matki on zabiera na wyłączną własność... Tak jak gdyby do piwnicy promień słońca wpuszczono...
Nad martwą, zastygłą, skamieniałą wsią powiały jakieś prądy życia. Coś się dzieje... coś drgnęło w głębinach tej duszy zbiorowej, która się zamknęła w sobie i zataiła jak ta rodząca ziemia w dnie zimowe. Ludzie się zbierają, szepczą... Skrzypnęły wrota nie otwierane przez lat tyle, chodzą po dziedzińcu kościelnym... Serafina patrzy ze swego okienka i niepojęty ból przeczucia w kleszcze męki ujmuje jej serce. Stasiek nie wraca, choć dawno już roboty wszystkie skończone i zmierzch z błękitnego staje się ciemno popielaty i nieprzenikliwy... Rozpaliła ogień na kominie, przystawiła garnki z wieczerzą. Krząta się po izbie, a w duszę ma wbity cierń krwawiący zabijającego niepokoju... Znów się coś gotuje, a każda rzecz, która się stać może, straszliwszą tylko będzie od tej, która była... Oto wreszcie kroki w sieni, szybkie, sprężyste, tak znane, drzwi się otwierają mocnem pchnięciem i wchodzi Stasiek. Rzuca czapkę, świtkę i staje przed nią w czerwonej łunie ognia. Wpijają się w niego chciwe oczy, nigdy jego widoku nie syte...
— Matko, dziś w nocy kościół kryć będziemy...
— Dziś w nocy?...
— A tak! Teraz noce jasne księżycowe... Do rana skończymy, bo cała wieś do roboty stanie... Baby i dzieci będą słomę podawać. Dach dziurawy, wiecie, przecieka. Przez jesień i zimę wszystkoby pognoiło w środku. Nad samym wielkim ołtarzem dziura. Grzech zostawić tak!...
— Grzech! Więc idziesz, synku, na całą noc?
— A idę, matko!...
— Oj... Staśku!...
— Co, matko?...
— Żeby tylko nowej biedy...
— Będzie, co Bóg da, a tak nie zostawim, matko! Nie można.
— Nie można!
Z apetytem młodego wilczka spożył wieczerzę i ochoczo wybierał się na nocną robotę. Wziął potrzebne narzędzie i wyszedł. Za nim wysunęła się matka.
Noc już była zupełna, zimna, rosista, księżycowa. Ogołocone pola stały w martwej, trupiej jasności i ciszy niezmąconej, zaświatowej. Wieś pocięta czarnemi cieniami chat i płotów, żyła, mrowiła się. Wszyscy wylegli na ulicę, opuszczone chaty świeciły martwością szyb, za któremi nie płonęło światło. Szły fantastyczne postacie, schylone pod ciężarem kulowej słomy. Inni ciągnęli za sobą drabiny. A wszystko odbywało się w ciszy. Nie zaturkotał wóz, nie padło głośniejsze słowo. Zdawało się, że to pochód cieni. Tylko zardzewiałe wrota kościelnego dziedzińca zaskrzypiały przeraźliwie, przeciągle...
Po niebie jak stal wypolerowanem, sunął wolno księżyc, świecący chłodno i równo. Jedna za drugą szły godziny długiej nocy jesiennej. Praca wrzała, bez chwili przystanku w zadziwiającej ciszy. Kobiety z ziemi podawały słomę wyrostkom stojącym na drabinach — a ci z rąk do rąk aż do tych mężczyzn, którzy pracowali na dachu. Dzieci i starzy zbierali w równe pęki roztrzęsioną słomę, która w bladem świetle świeciła metalicznie.
W chacie Serafiny buchał ogień na kominie. Bogatsi i zasobni znosili jej herbatę, a ona ją gotowała w garnkach i roznosiła gorącą śród pracujących, bo w powietrzu czuć było ostry, rzeźwy dech przymrozku.
Pogarbiona stara kościelna strzecha świeciła już łatami jasnemi, układanemi na zagrożonych miejscach. Wszyscy byli tak zajęci robota, że nie dostrzegł nikt, jak skulona postać prześlizgiwała się chyłkiem w czarnym cieniu chat i stodół aż na przeciwny koniec wsi, a potem zaroślami na drogę do miasteczka. Gdy ją zasłoniły drzewa, wyprostowała się i popędziła szybko. Bo za glorją bohaterskich czynów pełza zdrada jak posępny cień...
Księżyc świecił coraz niżej, żółknął i ściągał z nagich pól srebrne sieci blasków swoich. Lecz jednocześnie noc nasiąkała innem światłem, zrazu niepewnem, mętnem, bielejącem zwolna. Wionęło chłodem, drgnęły na miedzach senne grusze, strząsając obfitą rosę. Pod strzechami zaćwierkały wróble, a świt ostrem światłem pobielił twarde, szare twarze ludzi pracujących na dachu kościoła. Nikt nie opuścił posterunku, nikt nie zasnął, nikt nie odpoczął. Czasem tylko która z matek odprowadzała do chaty słaniające się ze znużenia dziecko — i znów wracała pod kościół. Rozdarły się białawe opary na wschodniej nieba stronie i wyjrzało słońce krwawe jakieś, bezpromienne, złowrogie. A wówczas od strony szosy doleciał odgłos miarowy, twardy, równy... Raz dwa... raz dwa... Wschodzące słońce wykrzesało iskry z jakichś metali...
Jak jęk drzew w borze, targniętych nagłą przeraźliwą wichurą, przeleciał szept, od którego krew lodowacieje w żyłach i włosy stają na głowie: Idą... Nastała chwila ciszy takiej w której życie jest zawieszone i śmierć zdaje się kłaść wszechwładną swą rękę i dławić... W tej ciszy buchnął nagły obłąkany szloch kobiecy. Nim znalazł wtór, z góry spłynął dźwięczący jak spiż — głos młodzieńczy.
— Nic to! Nim tu dojdą, robota będzie skończona! A potem... co Bóg da. Żywo, bracia!
— To Stasiek wołał, siedzący na samym szczycie, jak zuchwałe orlę...
Ciemno w nizkiej chacie o małych okienkach z szybami matowemi od starości. Tylko płomień wciąż podtrzymywany na kominie rozdziera cienie krwawemi błyskami. Płyną wolne godziny, dnia czy nocy — nie wiadomo zgoła. I nie troszczy się o to nikt. Na tapczanie w głębi izby leży Stasiek nieruchomy, bezwładny — jak zwalony dąb. Jasna jego głowa przerąbana strasznem cięciem, obandażowana jest płótnem zakrwawionem i workiem z lodem przykryta. Dziwne szkliste oczy uparcie ma w sufit utkwione, jakby ze zdumieniem spoglądały w zaświaty. Po twarzy młodzieńczej, ledwo puszkiem zarostu okrytej, błąkają się cienie albo nagłe purpurowe rzuty ognia. Usta czarne i spalone — otwarte w świszczącym oddechu: żar bije od krzepkiego ciała, spalonego zwolna trawiącym ogniem gorączki.
Na zydlu przy tapczanie siedzi matka. Zdawałoby się, że ją także zaklęto w bezwład i nieruchomość. Siedzi skamieniała i posępna, płomienie czarnych oczu wbite ma w syna. Z tych oczu bije niemy krzyk — straszliwy. Gdyby zdołał się wyrwać z piersi zmartwiałej — to przeszyłby niebiosa. Lecz nie przerywa nic ciszy istnie grobowej. Czasem suchy trzask smolnej szczapy na kominie. Serafina wstaje od czasu do czasu ruchem sztywnym i drewnianym, zmienia okład na głowie syna, do ust mu przytyka kubek ziół, które stoją przy ogniu. I siada znowu, by przywrzeć do Staśka tem obłąkanem w grozie swej spojrzeniem, którem zdaje się na uwięzi trzymać — naprężeniem całej swej woli, ulatujące jego życie.
Tak przechodzą godziny, dnie, w niemem zmaganiu się z przeraźliwą mocą. Nie zagląda nikt: w każdej chacie niemal stanęło widmo nieszczęścia i każdy swojem pochłonięty. Był felczer, obejrzał ranę Staśkową — i machnął ręka. Tu nie pomoże już nikt... O którejś porze nieliczonych dni, Stasiek zerwał się nagle na posłaniu. Nieprzytomnemi oczami powiódł dokoła, rękoma chwycił rozrąbaną głowę i krzyknął nieludzkim straszliwym głosem. Przypadła do niego matka, lecz już walił się w tył z rzężeniem...
Gość trzymany na uwięzi grozą tych oczu matki — wkroczył do chaty, zwycięzki...
Nad wsią zmartwiałą, zastygłą, zdławioną nowem brzemieniem, do ziemi przypadłą, przeleciało jakieś drgnienie. Zrazu dźwięk niewyraźny, który drżał długo w powietrzu... budząc echo — a potem już donośny, przeciągły jęk spiżowy. I nagle rozśpiewały się zamarłe dzwony, rozbrzmiały przeraźliwem wołaniem, przenikającym krzykiem rozpaczy. Rozkołysały przestwór i napełniły go straszliwą pieśnią skargi. Płynął dźwięk za dźwiękiem — pełen zmartwychwstałej mocy i wieścił światu jakiś ból straszliwy. Uderzał w niebiosa, które śniadym cieniem pokryły się na ten przeraźliwy jęk, a wszystko wokoło zdawało się drżeć i stąpać w ockniętej pieśni dzwonów. Płynęła szeroko na pola, na łany, ogołocone, na lasy stojące w ciszy trwożnej, na szare chaty wypełnione dławiącym smutkiem bezradnej niedoli. Ożyła wieś na ten głos ukochany, a zabity przez lata całe, wyroiła się, zapełniła plac przed kościołem. Każdy rzucał robotę najpilniejszą, a biegł co sił, kędy głos ten się ozwał. I stali wkrótce głowa przy głowie, zwarci w tłum, mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci. U sznurów dzwonów uczepioną była Serafina. Włosy jej przed kilku dniami czarne, jak krucze pióra, błękitno-czarne włosy „cyganki”, teraz siwe zupełnie, spadały splątane wokoło głowy, jakby potargane wichrem straszliwym. Czarne oczy płonęły, jak dwa pożerające płomienie. Z siłą, której domyśleć się u niej trudno było, targała za sznur największego z dzwonów, i od jej rąk szedł jakiś galwaniczny prąd, który wstrząsał sercem ze spiżu w sposób niebywały. Oni wszyscy stali zasłuchani w to serce, które za nich biło krzykiem w niebiosa. Pobladły twarze, odsłoniły się głowy. Niewypłakane nigdy, zapiekłe, krwawe łzy podnosiły się i szły, jak fala z dna dusz. Jak zaklęci w sen straszny własnych przeżyć, słuchali zamienieni w posągi.
A dzwon wciąż śpiewał, na świat szeroki głosił o męce zdławionego ukochania.
O bezsilnej rozpaczy udaremnionych wysiłków.
O rozdarciu serc w żałobie.
O ofiarach niesionych w porywie bohaterskim.
O nieprzerachowanych łzach niedoli.
O krwi przelanej.
O kamiennej mocy wytrwania.
O wierze, co góry przenosi.
O miłości mocniejszej od śmierci.
O nadziei wiecznie żywej.
O cudach sprawionych przez taką wiarę i taką miłość.
Potężnie niosła się pieśń na świat cały. Chwiała się w powodzi bijących tonów stara dzwonnica, wycięta w arkady, dreszcz przebiegał rosnące przy niej drzewa, aż roniły ostatnie liście, które spływały jak łzy.
I z tłumu zmartwiałego wyrwał się jęk, najpierw jeden, potem odpowiedział mu drugi i naraz wybuchnął cały chór. Tłum szlochał. Targnięte serca biły w piersiach, jak dzwony. Potężny wiew zbiorowej niedoli porwał się, jak wicher grozy, od którego włosy na głowie powstają...
...Lecz że daleko płynęły dźwięki dzwonu, usłyszeli je wszędzie. Szli już po Serafinę...
...A ona wciąż dzwoniła w szaleńczem zapamiętaniu...