drukowana A5
28.52
Cudna mieszczka

Bezpłatny fragment - Cudna mieszczka


Objętość:
126 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0238-4

I. Serenada

— Tędy, Fabio! Tędy, Luka!

Corpo di Bacco! O małom nie runął przez jakieś ciałoparszywe, co w poprzek drogi leżało!

— Pies pewnie...

— Pewniej Żyd.

— Kolnij nożem — przekonasz się. Jeśli pies — zawyje;jeśli dusza niechrzczona — zakwiczy...

— Ciszej, kamraci. Ty, Luka, brzuch wciągnij, a ty, Fabio,trzymaj się murów i nie schodź na środek. Księżyc zdradzićnas może.

— Rzuciłbyś do biesa tę komedię, przyjacielu Giano! To nieWenecja!

— Więc cóż! Piękne niewiasty są wszędzie, a nad Wisłąwięcej ich niż nad lagunami.

— Mówisz jak półgłówek. Dodaj, że Warszawa od Wenecjipiękniejsza, a będę cię miał za skończonego wariata.

— Nie kłóćcie się. Otośmy na rozstaju. Niech Giano gadateraz: w prawo czy w lewo?

Zamilkli i w miejscu stanęli. Byli u wylotu ulicy Baryczkowskiej wprost targu rybnego. Przed nimi leżał placykkwadratowy, przez pół biały od księżyca, przez pół czarny odmroku. Z dwóch stron placyku stały kamienice; w głębi ciągnął się mur wysoki, zębaty, w równych odstępach basztamipółokrągłymi najeżony.

Z trzech ludzi, rozmawiających po włosku, wysunął się najwyższy, któremu było na imię Giano. Wysunął się i jął niespokojnie patrzeć dokoła.

Zawinięty był w płaszczyk lekki, spod którego wyglądałynogi w femurałach barwistych. Na głowie miał berecik z piórem czerwonym. Spod berecika wymykały się długie, czarne,na szyję spadające włosy.

Towarzysze byli również z włoska, choć mniej strojnieubrani. Jeden gruby, beczkowaty, wyglądał jak tocząca siękula. Drugi zdawał się suchotnikiem.

Giano spojrzał bystro w jedną i w drugą stronę, i cofnął sięz pośpiechem pod wystający okap muru.

— Hę? — spytali tamci.

— Baczność — szepnął — ktoś nadchodzi.

Dunajem toczyło się dwóch kumów pod dobrą datą. Szewcypewnie albo cieśle — w szarych kubrakach obydwa, z czapkami przekrzywionymi. Jeden patrzył w księżyc i podśpiewywał, niezbyt głośno zresztą:

Szarszan zardzewiałyZ poszew opadały,

Kijec granowity,

Harkabuz nabity...

Drugi patrzył w ziemię i pluł na prawo i na lewo.

Gdy byli już blisko, weselszy z dwóch zaśpiewał głośniej:

Mazurowie naszyPo jaglanej kaszy

Jak sobie podpiją,

Wnet chłopa zabiją...

   Hu — ha!

Stanął i w miejscu się okręcił.

Nagle wzrok jego padł na trójkę stojącą pod murem. Zajęłago bardzo. Przyglądał się jej pilnie, oczy mrużąc i uśmiechając się; potem palec wysunął przed siebie i usta otworzył.

— Włoskie małpy! — krzyknął w głos i śmiechem wybuchnął głupim.

Ale drugi w tejże chwili dał mu w bok kułaka.

— Królewscy! — rzekł mu do samego ucha.

Uspokoiło go to od razu. W jednej chwili spoważniał, przygarbił się, zmalał. Czapkę z głowy ściągnął i mówił:

Laudetur.

In saecula... — odrzekli Włosi.

— Ja... — bąkał onieśmielony, kłaniając się, z odkrytąwciąż głową — ja panów Włochów od serca miłuję... PanówSzwedów takoż... I panowie Niemcy moi bracia... Powiedziano: miłuj bliźniego swego...

Towarzysz pociągnął go za rękaw, przerywając orację.Opierał się trochę, w końcu ustąpił. Odchodząc, jeszcze razskłonił się pokornie.

— Wydostań brzuch, Luka! — zawołał Giano wesoło. —Niebezpieczeństwo minęło.

Grubas wysunął się spoza skarpy, do której przylepiony byłjak nietoperz.

— Oj, Giano! Giano! — mówił płaczliwie — szukasz ty guzawłasnowolnie.

— Na swoją głowę i na naszą! — dodał płaczliwiej jeszczeFabio.

— Tchórze! — wykrzyknął Giano. — Zlękli się dwóch szewców pijanych.

— Ba! Mogła to być szlachta!...

— Albo pancerni!...

— Giano, pieszczoto wenecjanek! Przyjaciel tobie mówi:wróć się!...

— Giano, słowiku z Lido! Kamrat ciebie ostrzega: wróćsię!...

Smukły Włoch głowę uniósł — oczy mu zapłonęły...

— Nigdy! — rzekł z mocą. — Ach! Wy nie wiecie, jaka onapiękna. Róża przy niej jest pokrzywą, brylant krzemieniem,słońce świeczką łojową...

— Pi, pi, pi!... — zadziwił się Fabio.

— Kiedym ją po raz pierwszy ujrzał... takt w śpiewie zgubiłem. Zdawało mi się, że to z ołtarza anioł zestąpił i siadłw ławce z książką do modlitwy. Od tego dnia nie sypiam.Kiedy wy wszyscy, winem nalani, w najlepsze chrapiecie,otwieram okno, na księżyc patrzę i wołam z głębi serca: „Barbaro! Barbaro!”.

— Ona nie dla ciebie... — mruknął Luca.

Giano rzucił się, jakby go sztyletem pchnięto. Oczy mudziko błysnęły; usta wykrzywił kurcz; pod czarnym wąsemzabieliły się wyszczerzone zęby.

— Jeśli nie dla mnie — syknął — to i dla nikogo!

Towarzysze spojrzeli po sobie. Oczy ich mówiły: „Już z nimnikt nie poradzi...”.

— Idźmy! — odezwał się z rezygnacją grubas.

— Idźmy! — powtórzył jak echo suchotnik.

Giano uspokoił się, ale mu bladość na twarzy została. Skinąłna kamratów i poprowadził ich przez plac, po stronie cienia.Potykali się o wielkie, płaskie kadzie, poślizgiwali na wilgotnych i szlamem pokrytych kamieniach. Woń ryb zepsutychuderzała ich powonienie. Nad głową słyszeli łoskot suchych,poruszanych wiatrem sztokfiszów, które wywieszono na znakponad kramami.

Minąwszy targ rybny, skręcili w prawo. Giano prowadziłich teraz wąskim przejściem wzdłuż muru. Pełno tu było gruzów; rosły też osty i inne zielska. Niebawem ujrzeli przed sobą potężny czworobok Bramy Nowomiejskiej. Osadzonymnóstwem przystawek, daszków, wykuszów, wieżyczek małych i okratowanych okienek, wyglądał jak maczuga krzemieniami nabijana.

— Kto idzie?! — krzyknął pachołek trzymający strażw bramie i halabardą brzęknął o kamienie.

Ale zaraz, poznawszy „królewskich”, uspokoił się i w głąbcofnął. Na ławie kamiennej stał tam dzban niepróżny, a przynim kilku wojaków w kości grało...

— Przeklęte Włoszyska! — mruknął spluwając. — Zawdyto ma po nocy robotę!

— Wiadomo! — odezwał się kompan od dzbana. — Włochi kot — czeladź czartowska!

Inni przeżegnali się z trwogą.

Giano z towarzyszami weszli na Krzywe Koło. Posuwalisię z ostrożnością wielką, bo ulica była widna i cień wąziuchny tylko paskiem ciągnął się wzdłuż kamienic. Co kilkadziesiąt kroków wymijać musieli kupy śmieci i nawozu. Środkiemulicy, głucho pluszcząc, płynął ściek i na brudnej fali pozłotęniósł księżycową.

— O Wirgili! — szepnął Fabio ze smutnym uśmiechem, pokazując widok ten przyjacielowi.

A Luka przeniósł oczy ze ścieku na towarzysza i zauważył:

— Jest strumień i pasterz jest piękny z fletnią. Niech wyjdzie Amaryllis, a będzie ekloga...

Giano milczał — smutny i jakby martwy. Dopiero gdy stanęli u wejścia na Rynek, ożywił się. Wskazał kamienicę narożną, wąską a wysoką, i rzekł głosem drżącym:

— To tutaj...

Rynek w oświetleniu pełni księżycowej wyglądał fantastycznie. Jaskrawe światła i cienie grube kłóciły się co krokze sobą. Stojący na środku Ratusz rzucał kolumnę mroku takwielką, że aż sięgała jasnych frontów kamienic. I były kamienice te podobne duchom czyśćcowym, które stopami wrosływ otchłań, ale na czołach mają już zorzy niebiańskiej jutrzenkę.

Tu i owdzie znać jeszcze było ślady strasznego pożarusprzed lat pięciu. Na ogół jednak domy były piękne i strojne.W świetle księżyca pławiły się liczne figury kamienne, białei barwione, stojące na gzymsach, wychylające się z wnęki zdobiące narożniki. Na belwederkach, obyczajem włoskim,stały kwiaty. Wiele kamienic miało fronty malowane w różnekolory; na niektórych połyskiwało złocenie. Gdzieniegdzie,mimo noc jasną, paliła się lampka przed wmurowanymw ścianę obrazem.

Nad wszystkim górowała smukła wieżyca Ratusza — nibymaszt kamiennego korabia, który senna cisza fal na miejscuosadziła.

Spało miasto; spali ludzie. Nie świeciło się ani w jednymoknie. Cisza była taka, że można było słyszeć skrzypienie blaszanej syreny, wykręcającej się na szczycie Ratusza, orazmiarowe stąpanie surmacza, który chodził w kółko po galeryjce wieżowej, wypatrując ogień i otrębując godziny.

Trójka Włochów wcisnęła się w wąski, spadzisty przesmyk,wiodący ku Białej Wieży. Dzikie to było miejsce i szpetne.Mrok gęsty zalewał je niby dno wąwozu. Postacie jakieś, nadejściem obcych spłoszone, poruszyły się i chyłkiem jęły uciekać. Nie wiadomo: zwierzęta czy ludzie...

Giano znał dobrze miejscowość. Postąpił śmiało kroków kilkanaście. Potem stanął, odwrócił się i w górę spojrzał.

Uśmiech przemknął mu po twarzy. Chwycił Fabia za rękęi rzekł:

— Patrz...

Wznosiła się przed nimi ściana wysoka, pełna okien i ganków, i od ziemi do szczytu blaskiem księżycowym zalana. Byłto tył kamienicy narożnej. Na wysokości drugiego piętraznajdował się tam belweder ku Wiśle obrócony. Na belwederku stały wielkie donice z kwiatami; stało też kilka stołków niskich, skórą pokrytych. Przez szklane drzwi, wychodzące naten taras maleńki, widać było światło.

— Nie śpi... — szepnął Giano ze wzruszeniem rozkosznym.Rękę jedną na sercu położył; palcami drugiej pocałunekw stronę okna oświetlonego posłał.

Ave — zawołał głosem miłości pełnym.

Zaraz potem towarzyszom miejsca jął wyznaczać. Fabiaustawił po jednej stronie zaułka, Lucę po drugiej. Sam stanąłpośrodku, nieco naprzód się wysunąwszy.

Na dany znak wszyscy trzej odrzucili płaszcze.

Grubas dzierżył lutnię o długiej szyi, która mu aż ponadramię wystawała. Cienkosz do ust podnosił fletnię wysmukłą.Giano trzymał w ręku niedużą mandolinę, na wstędze różowej przez ramię przewieszoną.

Przez chwilę stali w miejscach, nie poruszając się. Potemod razu w instrumenta swe uderzyli.

Słodka przegrywka przez powietrze błękitne ku gwiazdomuleciała. Miękki głos fletu z pieszczonymi dźwiękami lutnii z perłowym strun mandolinowych szmerem złożyły się najedno przeciągłe, lękliwe westchnienie, które mówiło: „Kocham — och! — kocham...”.

W górze drzwi brzękły. Dwie postacie niewieście wyszłynieśmiało na belwederek i wśród kwiatów przysiadły. W księżycowej jasności na chwilę tylko błysnęły, gdyż zazdrosnagąszcz liści zaraz je zakryła.

Wówczas Giano zaczął śpiewać. Głos miał tenorowy, aksamitny — jeden z tych głosów, które na kobiety jak narkotykdziałają. Ciche akordy mandoliny biegły za pieśnią jego nibyrój pszczół o złotych skrzydełkach.

Giano śpiewał:

Chi puo mirarviE non lodarvi,Fonti del mio martiro:Begli occhi chiari,A me più cariChe gli occhi ond'io vi miro!

Księżyc oświetlał go z boku, podnosząc świetność stroju,uwydatniając postać smukłą, gibką, wężową. Był piękny.Noc, pieśń, samotność otaczały go urokiem. Budził miłośći uosabiał ją.

Księżyc błyszczał coraz ogniściej, śpiew wzbierał corazwiększą namiętnością, kwiaty na belwederku coraz silniejdrżały.

Nagle...

II. Ostatnia kropla

— A ja ci rzekę: pij!

— A ja ci rzekę: w spokoju mię zostaw!

— Frasunek w kielichu utopisz...

— Oliwa na wierzch wypłynie...

— Wolisz truć się?

— Wolę...

— Mości Hałła-Drałła! Sam tu!

Spoza wielkiej beczki wylazł człowiek zaspany. Oczy przetarł, przeciągnął się, zapytanie niewyraźne mruknął. Wyglądał dziwacznie i zagadkowo. Miał na sobie kaftan zielony,stary i zaplamiony, ze śladami złocistego wyszywania. Głowęowiązywał szmatą brudną, podobną razem do zawoju, do fezai do zwykłej babskiej chustki.

Był to imć pan Agła-Abłanowicz zowiący siebie Ormianinem, właściciel lochu z winami pod Ratuszem. Na jego śniadej twarzy o wielkim, do dzioba kruczego podobnym nosiei o czarnych podłużnych oczach malowało się wyraźniewschodnie pochodzenie. Malowało się też i chytrości niemało.

— Tokaju? — zapytał wyciągając rękę po dzban, międzydwoma biesiadnikami stojący.

— Waścin tokaj z morawskiej lury fabrykowany! — rzekłdrwiąco starszy z dwóch.

Zuchem on się zdawał, na ławie buńczucznie się rozpierałi pięścią w stół uderzał nieustannie. Wąs miał zadarty do góry, bródkę ze szwedzka przystrzyżoną, na głowie czapkę, lisimfuterkiem oszytą.

Na przedzie czapki futerko tworzyło czub zadzierzysty, podnoszący jeszcze bardziej zawadiacki wygląd młodzieńca.

— Kalumnie waszmość gadasz — odburknął Ormianin. —Toż do mnie szmekierowie przychodzą, win próbują...

— Czerwieńce biorą... — dodał tamten przedrzeźniając.

Ormianin ramionami wzruszył i z dzbanem do odejścia sięzabierał. Młodzieniec zatrzymał go.

Varietas delectat — rzekł. — Utocz nam petercymentu,mości Hałła-Drałła.

— Sługa waszmości.

— Ale strzeż się, by to nie był sok zaprawiony! Kata bymsprowadził, żeby beczkę pod pręgierzem rozbił. JakemSzczerb, mości winiarzu, jakem Szczerb!

Agła przyniósł gąsiorek z winem hiszpańskim, pieprzykowatym. Sam nalał w kubki, językiem mlasnął, oczy przymrużył...

— Takiego Włochy nie piją — rzekł z uśmiechem zagadkowym.

Młodszy biesiadnik na wspomnienie Włochów ocknął sięz zamyślenia. Za jasną bródkę szarpnął się, wzrokiem dokołapotoczył i na gospodarzu go zatrzymał...

— Coście o Włochach mówili? — zapytał.

— Mówiłem, że Włoch do wina jak panna do szabli. Abysłodkie — o resztę nie pyta. Dolce... dolce... jak sroka piszczyi jeszcze wodę dolewa. Obrzydliwość! Wczoraj byli u mniedworscy...

Młodzian z jasną bródką drgnął.

— I cóż? — spytał, oczyma mówiącego świdrując.

— Pili mało-wiele, ale siła się nakrzyczeli. Wreszcie tenich gaszek wycackany, co nań Dziano wołają, rzecze: „Panie Abłanowicz, postaw waść dla mnie beczkę małmazji conajprzedniejszej, bym miał co pić na swym weselu!”. „Siniorsię żeni?” — pytam. Aż on w śmiech i wznosi pełną: „Za pomyślność jejmościanki panny Barbary! Za pomyślność mojejdonny teraz, a da Bóg i na zawsze!...”.

Ława dębowa zatrzeszczała i na posadzkę runęła z łoskotem. Jasnowłosy młodzian przewrócił ją, z miejsca się zrywając. Twarz mu krwią nabiegła, oczy złowrogo zabłysły. DoOrmianina przyskoczył, za ramię go porwał, pięść zaciśniętąpod oczy mu wetknął...

— Łżesz waść! — głosem wrzasnął ochrypłym.

Agła uciekł za beczkę...

— Jur! — zawołał biesiadnik w lisiej czapce. — Podobaszmi się. Na pohybel Włochom!

Stuknął kubkiem o jego kubek, aż się na stół nieco winawylało. Tamten nie wzdragał się teraz; wypił wino duszkiemjak wodę. Kubki powtórnie zostały napełnione i powtórnie jeopróżniono.

— Na pohybel Dzianowi!

Jeszcze raz wypili.

Ale się Jur opamiętał. Kubek przewrócił, usiadł, o stółwsparł się łokciami. Temperament melancholijny wziął w nimgórę nad chwilowym wybuchem. Patrzył bezmyślnie na rozlane wino i milczał.

— Ocknijże się! — zawołał starszy. — Grajkom nie damysię ograć. Jakem Szczerb!

— Wyżniki mają w ręku...

— To i cóż! Daleko im do kozernego króla!

— Kto wie...

Głowę niżej zwiesił, ramiona podniósł w górę.

— Myszkowski z nimi — ciągnął smętnie — Bobola z nimi... Pono już i do Mejerin trafili...

— Dziewki nie przekabacą!

— Kto wie...

— Ojca masz za sobą!

— Stary Szeliga daleko... Na morzach kędyś burzliwych —na oceanie... Bóg wie, kiedy powróci!

— Słowo ci dał...

Verba volant...

— A ciotka?

— Właśnież to najgorsze: ciotka mi krzywa!

— O co?

— Bóg raczy wiedzieć. O herezję mię posądzają — żem toprzeciw straceniu Tyszkowicza gadał. Jezuitów w tym wietrzę...

— Uuuuu! — zaśpiewał przeciągle tamten, skrzywiwszysię, jakby co zgryzł gorzkiego.

Zamilkli na chwilę obydwa. Gospodarz poruszył się zabeczką, kluczami brzękając. Po północy było; godzina zamknięcia artykułami marszałkowskimi wskazana od dawnaminęła. Już też w lampce, pod sklepieniem łukowym zawieszonej, oliwy braknąć poczynało. Knot dogasający skwierczał; cienie fantastyczne, kanciaste, drgające, pełzały po murach i beczkach, kładły się na stołach, stołkach i zaklęsłej, ceglanej posadzce...

Starszy poruszył się i do gąsiorka zajrzał.

— Jur! — zawołał, trącając towarzysza. — Jeszcze kroplatu jest — ostatnia...

— Do biesa z nią! Spać chodźmy.

Wstał i wyprostował się. Pleczysty był i w sobie zwięzły,musiał mieć siłę dużą. Sięgnął po kołpaczek z piórkiem i nagłowie go osadził. Z kolei jął szukać czekana. Szybkie ruchy i twarz rozczerwieniona świadczyły, że już mu wino poczyna sięgać głowy.

— Ostatnia, mówię, kropla... — wyrzekł z naciskiem starszy.

— Spać, mówię, chodźmy! — powtórzył Jur, również z naciskiem.

Tamten podniósł się z ławy ociężale, czapkę lisią na bokprzekrzywił i żupanik jął zapinać. Chmurny był. Przywołanemu Agle rzucił pieniądz złoty z takim impetem, że monetaze stołu spadła i między beczki się potoczyła.

— Słysz, Jurach! — jął mówić z wolna i obojętnie, sprzączkę u paska ściągając. — Pić nie chcesz; do gadaniaś nieskory;spać chodzisz z kurami... Wiesz, co ci rzekę: zostań księdzem,a Basię odstąp Dzianowi.

Jur pobladł.

Ad primum — rzekł, z trudnością się hamując — wysącz no z flaszki oną kroplę.

W jednej chwili kubki zostały napełnione. Wystarczyło petercymentu na obydwa.

Jur wychylił wino duszkiem i kubek o podłogę cisnął.

— Ostatnia kropla! — zaśmiał się szyderczo.

I zaraz, jakby z tą kroplą miara jego spokoju przebrała się,wpadł w furię.

Ad secundum... — krzyknął, czekan w nabrzmiałejręce ściskając. — Ad... se... cundum... Wara z takimi słowami! Druh nie druh, a łba całego nie uniesie!

I okutym kijem puścił młyńca, aż w powietrzu zagwizdało.Agła przybiegł wystraszony, ze sztabą żelazną w ręku, którądrzwi miał zakładać. Z żelazem tym stanął po stronie Szczerba, widząc, że mu niebezpieczeństwo grozi.

Ale junak z lisim czubem odepchnął Ormianina. Zaśmiał sięwesoło, ramiona szeroko rozłożył i wrzasnął:

— Jur! Serce moje! A dajże gęby!

W tamtym petercyment działał. Nasrożył się i nie wiedział, co począć. Nagle jednak z buńczucznego stał się rzewny. Głowę pochylił, rękawem łzę otarł...

Uściskali się, ujęli pod ręce i poczęli z trudnością dźwigaćsię w górę po stromych i oślizgłych schodach.

— W samoś serce mię kolnął... — skarżył się Jur.

— Boś nie po kawalersku zasypiał...

— Nawet gdy śpię, przeklętnika mam przed oczyma...

Pereat!

Agła uchylił ciężko okute drzwi i najpierw sam wyjrzał, czynie ma kogo w pobliżu. Potem wymruczał niezrozumiałe pożegnanie i młodzieńców wypuścił.

Gdy wyszli, uderzyła ich wielka jasność księżyca i owiałoświeże powietrze nocy. Jur zatoczył się.

— Do biesa! — rzekł. — Zdało mi się, że kamienica Wójtowska na mnie pada...

Towarzysz wsparł go ramieniem i przekrzywiony kołpaczek poprawił mu na głowie.

A gdy stali, nie wiedząc, w którą stronę kroki obrócić, dobiegły ich nagle słodkie dźwięki serenady.

III. Nie zawsze powraca się nocą tam, skąd sięrankiem wyszło

Giano, po krótkiej przerwie, w której powietrze zdało sięnapełniać przeciągłym szmerem zachwytu, nową rozpocząłzwrotkę.

Dite, rose preziose,Amorose,Dite...

Nie skończył...

Straszne przekleństwo zahuczało mu nad głową, a potężneuderzenie czekana rozbiło mandolinę w drzazgi. Zanim zaś jeszcze ochłonął z przestrachu, już żelazna głowica czekana raz i drugi zaświstała w powietrzu tuż nad jego uchem.

A l'assassino! — krzyknął i ze zwinnością lamparta na bok uskoczył.

Dla nacierającego było to fatalne. W szalonym rozmachu,nie znalazłszy oparcia, stracił równowagę i omal nie runął.

Pochylił się jednak tylko i przyklęknął na jedno kolano, czekan z rąk wypuszczając. A w tejże chwili przed samymi oczyma mignęło mu błyskawicą ostrze sztyletu...

— A! — krzyknął i powieki same mu się przymknęły, a ręka ruch ochronny wykonała.

Błyskawica jednak nie spadła. Zamiast na dół lecieć, cofnęła się nagle w górę. Ognistą a drżącą linię zakreśliła w powietrzu i, na kształt racy gasnącej, zniknęła w kierunkuprzeciwnym.

— Diable syny! — rozległ się głos gniewny razem i szyderczy. — Wprzód graliście, teraz tańczcie!

Jednocześnie wynurzył się z mroku Szczerb. Lewą rękąprzewalał on na wznak Giana, ciągnąc go z tyłu za kołnierz;prawą dusił za gardło na pół nieprzytomnego Lukę, któremuoczy na wierzch już wychodziły.

A musiał mieć w rękach moc niezmierną, bo twarz jegouśmiechnięta i zadowolona wysiłku najmniejszego nie zdradzała.

Zaraz też porwał się z ziemi Jurach, czekan upuszczonypodjął i z pomocą biegł przyjacielowi.

Zanim jednak dobiegł, stała się rzecz niepojęta.

Roześmiana twarz Szczerba wykrzywiła się nagle kurczemstrasznym, ręce obezwładnione wypuściły wrogów, a z ust wybiegł jęk bolesny... Młodzieniec przegiął się całym ciałemw tył, potem sztywno wyprostował się i okropnie zakląwszy,z odczepionym od pasa czekanem rzucił się poza siebiew uliczkę.

W mroku, na kształt gada, pełznął tam Fabio z okrwawionym sztyletem w dłoni...

Doskoczył do niego, za ramiona porwał i na nogi postawił...

— Zbóju! — wrzasnął. — Niewarteś lepszej broni!

I przerzucając czekan do lewej ręki, prawą, w pięść ściśniętą, wymierzył mu potężny cios między oczy.

Włoch krwią się zalał i na miejscu okręcił. Potem sztyletpodniósł w górę i wywijając nim wściekle rzucił się na oślepna przeciwnika.

— Jezus, Maria, Józef! — rozległ się w tej chwili w górzekrzyk niewieści. Brzęknęły drzwi gwałtownie zamykanei dwie białe postacie, jak dwa ptaki, z belwederku pierzchnęły.

Wszystko to nie trwało dwóch minut.

I dopiero teraz rozpoczęła się walka właściwa, obustronna.

Zaułek zawrzał krzykami dzikimi, furia już bowiem opanowała jednych i drugich. Włosi walczyli po tygrysiemu, skacząc i odskakując; nasi, jeśli nie szli naprzód, stali twardow miejscu. Ale wino ich mroczyło i większa część ciosów ginęła w próżni. Tamci natomiast, wysuwając noże na kształtżądeł, nieraz nimi to Juracha, to Szczerba po bokach kąsali.Krew jednak płynęła i po ich stronie. Jur dojechał raz Gianowi od serca i gdyby żelazo nie oślizgnęło się po aksamitnymberecie, już by może było po Włochu. Ale i tak lewe ramięopadło mu bezwładnie i do ziemi przysiąść musiał z bólu.Szczerb załatwiał się z dwoma tamtymi. Rozdzielając ciosymiędzy obydwóch, podśpiewywał i drwił. Głowicą grzmociłLukę, a Fabia tylko drzewcem okładał.

— Na psa szkoda żelaza! — powtarzał szydząc.

Do Luki zaś mówił:

— Poć się, brzuchalu, sadła się pozbędziesz...

Albo pokpiwał:

— Knot przez ciebie przeciągnę, lampę będę miał wieczną...

Gdy go zaś ów w żywe ciało kolnął, przeklinał:

— A ropucho! A tworze z kości wieprzowych! A pokrako,na obrazę i niepodobieństwo boskie stworzona!

Krew ciekła tu i tam. Z pstrej odzieży włoskiej strzępy latały po powietrzu. Po narzędziach muzycznych, rozbitychi stratowanych, deptali stopami walczący.

Szczerb poczuł raptem, że słabnie. Aby nie dać się wziąćz tyłu, pod parkan się cofnął i plecyma wsparł się silnie o deski. Tamtych to rozzuchwaliło. Docierać doń jęli coraz bliżej,jak ogary do ranionego odyńca...

Nagle u wejścia do uliczki zagrzmiał głos tubalny:

— W imieniu Jego Miłości Marszałka Wielkiego Koronnego!

Walczący ani spojrzeli w tę stronę.

Głos zahuczał bliżej:

— W imieniu Jego Miłości... w hareszt biorę waszmościów!

I to ich nie poruszyło.

Wówczas rozległa się komenda:

— Węgry marszałkowskie naprzód!... Milicja we środek!...Oszczepnicy na boki!... Rozbroić rebeliantów!

Ku walczącym pogarnęła się gromada ludzi cudacznie wyglądających. Jedni nieśli muszkiety, inni wystawiali przed sięklucie, tamci machali oszczepami, a owi podnosili w górę dardy. Szli bez ładu i składu, przepychając się, wadząc i mimo srogiego uzbrojenia, tchórząc widocznie. Istne wojsko Heroda z jasełek. Część miała kierezje białe i niebieskie, sznurkami wyszywane i zapinane na haftki; część, krócej odziana, zadziwiała pstrokacizną barw, wśród których czerwona z zieloną najczęściej były pomieszane.

W krótkiej chwili czereda zapchała uliczkę.

Dopiero to koniec położyło zapasom.

Rozbrojenie poszło bez trudności — z tej choćby racji, żenapastnicy w tłoku niezmiernym ani ręką, ani nogą poruszaćnie mogli. Było to nie ugaszenie pożaru, ale raczej przyduszenie go. Wory piasku rzucane na płomień ten sam skutek wywołują.

Jur, którego energia już się wyczerpała, bez oporu dawałpowodować sobą. Włosi natomiast miotali się i klęli, dowodząc, że straż gwałtu się na ich osobach dopuszcza.

— My cudzoziemcy! — krzyczał Giano łatając rodzinnąwłoszczyznę łaciną. — My królewscy! Nad nami tylko signorMyszkowski... My tylko signora Myszkowskiego znamy i słuchamy!...

Benissime! — uspokajał go dowódca, człek brzuchaty, z potężnym nosem i brodą Ajaksa, obwieszony dokoła żelastwem jak mur zbrojowni albo wystawa mieczownika. — Właśnież my nie co innego, jeno sługi marszałkowskie...

Po małej chwili zapaśnicy byli już rozbrojeni i wzięci pomiędzy halabardy, piki i muszkiety. Ale dowódcę spotkałaniespodzianka. Zarzucił sieci na pięciu, a złowił w nie —trzech. Dwaj przepadli bez śladu...

Na dany rozkaz straż zapaliła pochodnie. Jaskrawe, czerwone światło rozlało się po zaułku. Wynurzyły się z cieniawszystkie spadzistości i załomy. Po prawej stronie zarysowałsię parkan z kilkorgiem wychylonych wierzchem drzewek; polewej kawał muru szczerbatego i jakiś budynek nietynkowany, z wybitymi oknami. W głębi krwawy odblask padł na Białą Wieżę, wąską a wysoką, która była zarazem bramą miejskąi basztą obronną. W okienkach jej drobnych i we wrotach,kratą przejrzystą zasłonionych, czerwieniły się twarze i połyskiwała broń zwabionych hałasem strażników.

Przetrząśniono cały zaułek — zbiegów nigdzie ani śladu.Zapadli się w ziemię, w dym rozpłynęli, z iskrami pochodniulecieli i zgaśli...

— Czartowska sztuka! — szeptano w tłumie.

Ten i ów znak krzyża zrobił na piersiach. Nawet dowódcausta szeroko otworzył i przez długi czas zamknąć ich nie mógł.

— Ha! — westchnął wreszcie, nie wychodząc z zadumy. —I to się zdarza. Przez dwie doby nie jeść, w żywym źródle sięwykąpać, psalm pewny siedem razy odmówić i oczy mocnozawrzeć... Uczył mnie tego rabin jeden...

Ale ocknął się nagle i za nos długi pociągnął.

— Tfy! Co też ja gadam! Święty Krzysztofie, patronie mój,zmiłuj się nade mną! Jutro krzyżem będę leżał, tak mi Bożedopomóż. A teraz: węgry! milicja! pachołki! Sformować sięi w drogę!

Czereda wysypała się z zaułka, uprowadzając z sobą Juracha, Giana i Lukę.

Rąk jej uszli: Szczerb i Fabio.

Oddział miał przed sobą krótką drogę, bo tylko przez jednoz ramion Krzywego Koła. Mimo to nie przeszedł niepostrzeżony. Wrzawa nocna zrobiła swoje: wiele okien było otwartych, tu i ówdzie kupiły się gromadki mieszczan, do połowytylko odzianych. Pytano, czyniono uwagi, pokrzykiwano.

A najpierw powitała więźniów owa para szewców czy cieśli, włócząca się przed godziną po Dunaju.

— Do Jazdowa z nimi! Do zwierzyńca — szydził weselszy,palcem wytykając Włochów. — Król Jegomość będzie miałzabawkę...

Tym razem nie ustępował mu i towarzysz.

— Włoska zaraza! — wykrzykiwał — Truciciele! Zbójniki!Do kuny ich zamknąć, ludowi na pastwę oddać. Niech imprzekupki zgniłymi jajami trefione łby maszczą!

— Wysmagać te ulizane prosięta!

— Potopić!

Niechęć udzieliła się i innym.

— Precz z Włochami! — zawołał ktoś w tłumie. — Strulinam jednego pana, dybią na drugiego.

— Za Radziwiłłównę im zapłacić!

— Za Zygmunta!

— Za ostatnich Mazowieckich!

Tłum gęstniał — szemranie wzrastało — krzyki padały jakbomby...

— Niech sczeźnie włoskie plemię!

— Niemieckie też!

— I Szwedów nam nie trzeba!

— Precz z Bobolą!

— I z panną Orszulą!

— I z Myszkowskim!

Silentium! — zagrzmiał dowódca straży. — Crimen lesaeMareschali. Węgry! Milicja! Oszczepnicy... przyspieszyć kroku!

Przez okna otwarte wychylali się otyli mieszczanie. Ci, niewiedząc, o co chodzi, dopatrywali się winy w naturalnymswym wrogu: szlachcie.

— Podobno wojewodzińscy spichrz miejski napadli — opowiadał sąsiad sąsiadowi — szlachetnego patrycjusza zakłuli,dziewkę uczciwą porwali, dwóch pachołków zastrzelili...

— Nauczyć ptaszków moresu! Sąd „gorący” nad nimi sprawić! Na gardle pokarać!

— Dość już tej hańby! Mamyż czekać, aż na smyczę naswezmą?

— Bodajby im kat żelazem herby powypalał!

— Nocy nie ma jednej, żeby bałuch przez nich nie wynikł...

— Nie dość im, że frymarczą kryjomo, ceł nie płacą, na szkodę kupiectwa działają...

— Albo te ich jurydyki! Rządy w rządzie, miasta w mieście — urągowisko prawu i obyczajowi!

— Uprzywilejowani!

— Ciemięzcy!

— Oligarchowie!

W miarę jak oddział się zapuszczał, głosy uspokajały sięi cichły.

— Pogoda będzie jutro... — ozwał się ktoś, ziewając.

— Na Piekiełko pójdziemy — czarownicę oglądać na stosie...

— Ja do Fary — ksiądz Skarga dosalać ma senatorom...

— Daj mu Bóg zdrowie. Dobranoc, kumie Macieju!

— Śpijcie z Bogiem, kmotrze Stanisławie.

Okna zamknięto.

Tymczasem straszny z pozoru pachoł, z rohatyną zębatą w ręku, wiodący Jura „pod hareszt”, nachylił się doń i mówiłpłaczliwie:

— Matula dobrodziejka srodze się zmartwi... oj!

— Znasz matkę? — zapytał tamten zdziwiony.

— Co nie mam znać. Tociem wychowanek nieboszczyka Zawiślaka, tatula waszego. Panisko mnie nie poznał? FrącekChrzan jestem.

— Zmieniło cię przebranie. Ale to i lepiej, żeś miejski.

— To się wie. Klucznik mój krewniak — głodu panisko niedozna...

— Bóg ci zapłać, Frącku.

— A u matuli jutro będę...

— Bądź. Ale prawdy jej nie mów. Powiedz, że mnie magnatjeden wywiózł — robotę dał pilną...

— Stać! — rozległ się w tej chwili grzmiący głos dowódcy.

Frącek minę groźną przybrał i rohatyną wojowniczo potrząsnął. Straż, wlokąca się krętym i ciemnym zaułkiem, zatrzymała się w miejscu.

Więźniów wprowadzono do Wieży Marszałkowskiej.

Nie była zaś wówczas Wieża Marszałkowska niczym innym, jeno Wieżą Okrągłą, na załomie muru obronnego odstrony Wisły stojącą.

IV. Basia

Imć pan Balcer alias Baltazar Szeliga od półrocza już przeszło poza domem przebywał. Trzymały go w cudzych krajachsprawy handlu, który przez lat trzydzieści z pożytkiem dlasiebie i miasta swego prowadził.

Szeliga był to mąż „uczony, pokaźny i rozgłośny” (honestus,spectabilis, famatus). Obyczajem ówczesnym pisał się Sheligaalbo Scheliga. Handel odziedziczył po ojcu, dzielił go zaśz bratem Janem. Ten ostatni, że był zdrowia słabego, więcej ksiąg się pilnował niż łokcia. Do trzech epitetów wymienionych dodało mu to jeszcze czwarty: illustris.

Balcerowi temperament i peregrynacje częste nie pozwalałyurzędów magistrackich sprawować. Natomiast Jan oddał sięim niepodzielnie. W r. 1607 widzimy go w kole ławniczym:za burmistrzostwa Mikołaja Majerana, a podskarbiostwa Stanisława Baryczki. W 1617 jest już rajcą i szafarzem. We dwa lata później osiąga godność najwyższą, obierają go bowiem „prokonsulem”, czyli burmistrzem.

Szeligowie kupczyli bławatami. Pod krótkim tym określeniem rozumieć trzeba sferę niezmiernie rozległą. Należało doniej wszystko, co w wieku owym mianem „kupi tkanej” oznaczano. A także wszelkie rodzaje sukien i płótna przeróżne.

Mieli oni kram najpokaźniejszy w Ratuszu; mieli drugi przyulicy Grodzkiej. Składy ich wielkie i zawsze pełne mieściły się w kamienicy Balcera w Rynku. Liczono Szeligów do mieszczan najzamożniejszych, do patrycjatu Starej Warszawy.

Prócz dwóch braci była jeszcze siostra. Od obu starsza i jużniemal sędziwa, w panieństwie pobożnego żywota dokończała. Eufemia było jej na imię; Ofką ją nazywano.

„Ciocia Ofka”, choć z pozoru praktykom religijnym całkowicie oddana, a przy tym przez pół ciemna i jak wianek zeszłoroczny wyschnięta, miała jednak głowę w rodzinie najtęższą. Miała też podobno i największe kapitały. W ogóle głosjej w rodzinnym trybunale Szeligów ważył najwięcej.

Jan był bezżennikiem, Balcer zaś wcześnie owdowiał. Ofkamieszkała przy ostatnim, matkując jedynaczce jego Basi.

W domu wdowca zwyczaje panowały patriarchalne. Z cnót potocznych najbujniej w nim kwitły: pobożność i pracowitość. O tej ostatniej powiedzieć by można, że była niemiecka. Co prawda, nie to jedno tylko niemieckością tam trąciło — ale czyż mogło być inaczej?...

Szeligowie drzew genealogicznych nie rysowali, rodzinnezaś ich tradycje nie sięgały dalej nad cztery do pięciu pokoleń. Znaczy to niewiele więcej nad jedno stulecie. A tymczasem, któż wie, czy po gałązkach rodowych na dół się opuszczając nie znalazłoby się korzenia tkwiącego w ziemi — niemazowieckiej...

Co się tyczy Szeligów, pewne jest to tylko, że się kilkakrotnie z rodzinami o niemieckim nazwisku koligacili. W koleiczasów wchodziły do ich domu: Korbówny, Gissówny, Fukierówny. Było to zwyczajne podówczas i nieuniknione. Szlachcianki gardziły mieszczanami, mieszczanie gardzili kmieciównami. O ile więc który z nich nie przywiózł sobie małżonkiz obczyzny, brać ją musiał z ciasnego obrębu Starej lub NowejWarszawy. Ale i tu nawet (o wieczna ludzkiej próżności komedio!) rzadko przychodziło do łączenia się dwóch połów jednej całości. Civis Antiquae Varsoviae spoglądał z góry na ziomka zamieszkującego Novam Varsoviam. Do osobliwości też liczyło się, by przed ołtarzem stawali: oblubieniec z tej strony Bramy Nowomiejskiej, a oblubienica z tamtej.

Z wolna też patrycjat Starej Warszawy przetwarzał sięw jedną wielką rodzinę. Już to byli nie tylko współobywatele,ale kumowie i powinowaci. Związek też ich odznaczał się niezmierną spoistością. Drzewo genealogiczne jednego bywałodrzewem genealogicznym wszystkich.

Miała więc w sobie i Basia Szeliżanka niemieckości dziedzicznej sporo. A nie była to niemieckość spokojnych równin Brandenburgii ani zdrzemniętego przy szumie fal Pomorza, ani wreszcie lisich, złowrogich nor pruskich. Wiała od niej poezja Czarnego Lasu i zamków nadreńskich. Minnesingerównajczulsze pieśni widok jej na myśl przywodził.

Była to zaś dopiero jedna istoty tej wybranej połowa.

W drugiej uosabiało się wszystko, co najpiękniejszego posiada Mazowsze.

Basia rozmodlona, z liczkiem bladawym, z oczyma spuszczonymi, z twarzą cieniem długich rzęs omroczoną, przypominała aniołów Dürera. Ale Basię, którą chochlik szesnastu lat rozswawolił, której buzia rumieńcem dziewiczym się oblała, której oczy gorącym promieniem zdrowia i młodości strzeliły, przyrównać wypadało do jagody, do maliny, do róży, do boginki wreszcie słowiańskiej, której śmiech kaskadą pereł rozsypuje się po świeżej, wonnej łące.

Basia należała do tych mieszczek, które w znawcach herbowych podziw i niedowierzanie budzą. „Możliweż to — mówili — aby z plebejuszowej płonki kwiat taki wystrzelił!” Za wąs się ciągnęli, podśmiewali, oczyma myśl tajoną dopowiadali. „A onaż Szeligowa — zagadywał niejeden — niewiasta była gładka? A czy była też dworska i krotofilna? A braci szlachty dość u nich bywało? A gamratować z gospodynią lubili?...”

Z ponęt cielesnych dwie miała Basia najcudniejsze: oczy i włosy. Z ponęt duchowych jedną, która jednak za wiele innych starczyła: słodycz niezmierną rozlaną w twarzy, w mowie, w obejściu się całym. Dziś nazywamy to kobiecością.

Włosy Basi, bardzo długie, bardzo gęste i bardzo miękkie, miały barwę jasnego bursztynu. Nosiła je zwykle rozpuszczone i obrączką złotą opięte. Gdy na włosy te padł promień słońca, zdawały się otaczać głowę nimbusem świetlanym.

Co się tyczy oczów, były one bardzo duże i bardzo piękne.Ale byłyż modre, szare czy zielonkawe? Nikt barwy ich nieznał na pewno. Najpierw dlatego, że barwa mieniła się w tychoczach nieustannie, jak w opalu; następnie, że rzadko komudanym było w nie się wpatrywać.

Można było Basię znać długo, a jednak oczu jej ani razunie widzieć.

Dziewczyna miała zwyczaj (przez naturę dany lub możeprzez ciocię Ofkę podszepnięty), że niemal bezustannie trzymała oczy w ziemię spuszczone i rzęsami długimi zakryte. Naulicy, w kościele i w każdym tłumniejszym zebraniu nikt jejz oczyma podniesionymi nie widywał.

Gdy wyprzedzając sparaliżowaną ciotkę i objuczonegoksiążkami modlitewnymi pacholika szła (właściwiej byłobypowiedzieć: płynęła) do Fary, ze złożonymi na piersiach rękami, ze wzrokiem opuszczonym, w toczku z aksamitu błękitnego na jasnych włosach, w przepasce perłowej na czole, w lekkim, białym, całą postać opływającym kwefie, wyglądała jakcherubin z malowanego okna starej gotyckiej katedry.

W domu, dla swoich, była inną. Złote włosy w warkoczgruby zaplótłszy, suknię wdziawszy z materii kwiecistej wedwa różne wzory, na ręce po łokieć obnażone maneli złotych nakładłszy, a nóżki maleńkie w aksamitnych patynkach uwięziwszy, była już nie po anielsku, ale po kobiecemu piękna i ponętna jak ptak rajski, jak wonny owoc, jak cukierek...

Urabiały ją dwa różne wpływy:ojca, który jedynaczkę pieścił ażdo ubóstwienia, i ciotki, która mówiła jej wciąż o chrześcijańskiejpokorze i o ekstazach najwyższych, jakie daje modlitwa. Byławięc Basia: wykwintna w upodobaniach i obsłonek puchowych wżyciu potrzebująca, ale zarazemgotowa ze wszystkich ponęt świeckich uczynić ofiarę, gdyby od niejtego w imię religii zażądano. Bywały dnie, w których za przykładem ciotki nie wahała się pod jedwabną koszulką włosiennicy ukrywać kolczastej. Do dziwów to zresztą w owe czasy nie należało.

Ciotka Ofka, jakkolwiek prawiewcale zmysłami nie żyjąca, miaławszakże jedną ziemską namiętność, którą siostrzenica od niejprzejęła. Co prawda, było w owejnamiętności tyleż ziemi, co nieba,stanowiło ją bowiem: zamiłowaniew muzyce.

Basia grywała na lutni i na klawikordzie, który nazywano podówczas cembalo. Ale spod palców jej nie dobywały się inne pieśni, jak tylko nabożne. Niemal w każde świąteczne popołudnie cała rodzina Szeligów przysłuchiwała się pieśniom tym w zachwycie. Nikogo wszakże skrzydła ekstazy nie unosiły tak wysoko, jak samą grającą i ciotkę.

A nie tylko muzyki wyuczono dziewczynę. Taniec i śpiew również jej obce nie były. Malowała nawet po trosze — jedwabiami barwnymi na krosnach. Prócz tego mówiła dobrze językiem niemieckim, który był niezbędny, i językiem włoskim, który był modny. Wreszcie znała o tyle łacinę, że mogła była modlić się z książki łacińskiej i rozumieć w książkach polskich łacińskie sentencje.

Piękna, miła, rozumna i bogata, powinna była mieć wieluzalotników. Nie miała ich jednak. Szkodził jej właśnie nadmiar przymiotów. Był to kwiat zbyt wytworny, aby śmianorękę po niego wyciągać. Przy tym za wiele w niej było tego,co byśmy dziś nazwali „idealnością”, a w czym podówczasnie smakowano.

— To święta... — mawiali jedni. — W ramki ją oprawić,lampką z Loretu oświetlić i modlić się do niej — z daleka...

— Szeligowie nie dadzą córki mieszczankowi — twierdziliinni — Baryczce chyba albo z Gissów któremu...

— Będzie, co przeznaczono! — kończyli starzy. — Przyjdzietaki, co dziewkę i wiano zabierze. Byle był nasz — boć szkodabogactw takich za mury wypuszczać...

V. Będzie, co przeznaczono

— Siniora i sinorina pozwolą?...

Jednocześnie z tymi słowami ręka, jedwabnym rękawemopięta, wykonała ruch od chrzcielnicy do dwóch przeciskających się przez tłum niewiast i wyciągnęła ku nim białe,opierścienione palce, w wodzie święconej zmaczane.

Właśnie bowiem ręce niewiast ponad głowami tłoczącychsię w kruchcie osób wyciągały się w daremnym wysiłkuw stronę marmurowej konchy, wodą ową napełnionej.

Jedna z tych rąk była rączką, druga rączyskiem. Pierwsza,w złotonitnej półrękawiczce, maleńka, wąska i zakończonapaluszkami o rubinowych paznokietkach, należała widoczniedo młodej i pięknej dziewczyny. Druga, całkowicie z futrzanego mieszka wydobyta, duża, koścista i żółtą, pomarszczonąskórą obciągnięta, była jedną z tych rąk bezpłciowych, jakiemoże mieć równie dobrze mężczyzna, jak niewiasta — podwarunkiem, że będą oboje starzy.

Przez chwilę troje tych rąk tkwiło nieruchomo w powietrzu.Potem rączka zaczepiona wykonała lękliwy ruch wstecz, rękazaś zaczepiająca lekko zadrżała. Wreszcie kłopotliwą niepewność przecięło rączysko, które woskowymi palcami dotknęłonajpierw ceremonialnie ręki, a następnie dotknięcie to — ciepłe jeszcze, rzec by można — przeniosło pospiesznie na rączkę.Dopełniwszy tego, wszystkie ręce powróciły do swych właścicieli, przy czym najpowolniej i najniechętniej dopełniła tegoręka w jedwabnym rękawie.

Działo się to w pewne słoneczne, niedzielne południe, zarazjakoś po wyruszeniu sławetnego Balcera Szeligi w drogę.

Zaledwie ręka i rączysko wydostały się z tłoku i przed kościół wyszły, pozdrowiono je słowami:

— Służby moje waszmościankom oddaję. Niech będzie pochwalony!

Stary Drewno, rajca magistratu, w rozpiętej, suto szamerowanej delii, podpierając się laską o wielkiej złotej gałce, do niewiast przystąpił.

— Na wieki! — odrzekły obie głosami cienkimi.

— Dworsko znalazł się lutnista — niech go kaci! — ciągnąłstary, nogami ociężale suwając.

— Lutnista! — wyrwało się młodszej, w rodzaju westchnienia razem i zapytania.

Zaraz też zakaszlała, jakby chcąc wrażenie słowa nieumyślnego zatrzeć.

— Toć widziałem — powtórzył rajca. — Giano Baldi, śpiewak dworski, pierwszy lutnista farskiej kapeli. Schodził właśnie z chóru, gdzie na Offertorium swe włoskie rulady odśpiewał...

— Stateczny jakiś kawaler — zauważyła przez nos druga. —Umie starość uszanować...

Znów zakaszlano — ale tym razem w sposób odmienny.

W parę dni później podagryczny maestro, który Basię gry na lutni uczył, poprosił, by go na czas pewien od lekcji zwolniono. Tłumaczył się słabością i potrzebą kuracji, wreszcieprzyrzekł, że przyśle zastępcę.

Zastępcą był Giano.

Do domu bogatego mieszczanina wślizgnął się pokorny,wpół zgięty i dla Basi prawie że obojętny, a natomiast afektem darzący Ofkę. Przyjęto go z atencją, należną artyściei dworzaninowi. Atencji okazał się godnym, umiał bowiemroztoczyć uroki człowieka światowego, popisać się wykształceniem, koligacjami świetnymi i zamożnością.

Ofkę ujął przede wszystkim dewocją wielką — równą niemal tej, jaką ona praktykowała. Pierwszy jego pokłon, gdy nalekcję przybywał, skierowany był w stronę obrazów świętych,którymi ściany mieszczańskiego domu gęsto były zawieszone.Relikwie nosił i ciotce ich udzielał. Mawiał z nią wiele o Rzymie, papieżu, o cudach, na które sam patrzył lub których doświadczyła jego rodzina. Jednego wieczoru wyznał jej poufnie, że się w każdy piątek biczuje.

Nawiasowo i jakby z niechęcią napomykał o swym bogactwie. Miał w bliskości Rzymu kopalnie marmurów, pod Neapolem winnice, w Wenecji pałac. Gdyby chciał, mógł był używać tytułu conte. Do Warszawy sprowadziła go jedynie chęćpoznania Zygmunta, „największego artysty pomiędzy królami”.

— Alem rozmiłował się w waszej stolicy — dodawał —i gdyby przeznaczenie chciało...

Nie kończył — spojrzenie wszakże jego dopowiadało: „Jużbym się stąd nie ruszał...”.

Ofka była olśniona. Ile razy mistrz z uczennicą duety grywali, przenosiła oczy z jednego na drugie, jakby chciała promienie ich dusz w jedno ognisko zestrzelić.

Oporniejszą od Ofki okazała się inna kobieta w domu Szeligów przebywająca. Była to daleka powinowata, współwychowanka Basi. Uważano ją przez pół za sługę, przez pół za przyjaciółkę. Na imię jej było Dobra albo Dobruchna. Na kamienicy Balcerowej sumkę miała, przez matkę Basi zapisaną; tymczasem, by chleba darmo nie jeść, gospodarzyła w domuopiekunów. Do gospodarskich zajęć Ofka była za stara, a Basia za piękna.

Dobruchnie wymuskany grajek nie przypadł do smaku. Słuchając pochwał, przez Ofkę wyśpiewywanych, powtarzała:

— Juraś gładszy... Juraś poczciwszy... Juraś stateczniejszy...

Powtarzała to głośno przy wszystkich, powtarzała też samejBasi tylko, gdy w komnatce dziewiczej poufnie gwarzyły.

— Jurasiowi ciotka przekorna... — mówiła Basia w zamyśleniu.

— Ciotka nie matka! Zniewolić cię nie może...

— Ojciec jej słucha i stryjek jej słucha. Wszystkim jest. Alboż nie tak się zawsze dzieje, jak ona zechce?

— Bo ty się głosu swego wstydasz. Powiedz rezolutnie: chcę Jurasia — a Juraś twoim będzie.

Zapłoniona buzia dziewczyny kryła się wśród złotych haftów na krośnach rozpiętych. Usta jej milczały.

— Czyż ci Juraś nad wszystkich nie droższy? — nalegałapowiernica.

Śliczne oczy szeroko się otwierały, a spojrzenie ich wskroś szybek w ołów oprawnych uciekało daleko. Błądziła wzrokiem po szczytach baszt obronnych, po zaroślach Kępy Polkowskiej, po łąkach i borach zarzecznych, aż wreszcie z ust jej wybiegało westchnienie i odpowiedź cicha:

— Nie wiem...

Złą było to wróżbą dla młodego Zawiślaka — gorszą ponood zakazu bywania, jaki przed półroczem usłyszał. Zakaz spowodowany został nieobecnością gospodarza i ustać miał wraz z jego powrotem; niepewność przeciągnąć się mogła dłużej —na zawsze może...

Ze strony Jura zuchwalstwem poniekąd było marzyć o córce Szeligi. Nie brakło jednak racji, które go usprawiedliwiały.Najpierw — był młody i miał serce kochliwe. Potem, nieboszczyk rodzic jego z ojcem Basi w przyjaźni żyli serdecznej. Potem jeszcze, sam on szczycił się łaskawością Szeligi, a z jegocórką dzieciństwo całe przeigrał. Nareszcie, choć nie bogacz,wcale był jednak zamożny.

Zawiślaki, ojciec i syn, liczyli się do pierwszych na całe Mazowsze złotników. Ba, w Krakowie i we Lwowie dobrze ichwspominano. Roboty starego Zawiślaka dotąd jeszczew skarbcach kościelnych napotykać można. Odnalazłyby sięteż pewnie i w niejednym rodzie magnackim, który pamiątkiszanuje.

Rodzic Jura fortunę zebrał wielką. Nie zostawił jednak całej synowi. W czasie pamiętnej klęski pożarnej, kiedy kupyhultajstwa, rzekomo ratując, rozbijały i kradły, zrabowanomu doszczętnie pracownię i składy zasobne. Rychło też potemumarł.

Po mistrzu sztuki złotniczej pozostały: dobre imię, dworekprzy ulicy Podwalnej, rola na gruntach Nowej Warszawy i dwie sztaby „brantu olkuskiego”, który srebro oznaczał. Jedynak odziedziczył po nim nadto: pracownię i talent.

I młody Zawiślak tytułem mistrza się zdobił, rodzaj wszakżetego mistrzostwa był już o wiele od ojcowskiego drobniejszy.Tak on się miał do niego, jak się ma piosenka do poematu. Juruprawiał jedną tylko (najmisterniejszą co prawda) gałąź złotnictwa. Był on, jak nazywano podówczas, „ryngmacherem”. Monstrancji, kielicha, diademu i stołowej zastawy nie tknął; natomiast kolce, pierścienie, kanaki, bramki, manele, alszbanty i wszystko co do stroju, białogłowskiego zwłaszcza należało, wychodziło z jego rąk piękne, pieściwe i tchnieniem artyzmu uduchowione.

Do dworku na Podwalnej (gdzie stara Zawiślakowa, w ciężkim zagłębiona krześle, po dniach całych żywoty świętych, naprzemian z horoskopami astrologów, czytywała) szli magnaciz miasta i ze wsi zamówienia czynić i gotowe kupować arcydzieła. W rzeczach handlu syn wyręczał się matką, sam bowiem, jak prawdziwy artysta, wstręt czuł do targów wszelkich. W dwóch izbach na dole kilku wyrostków wykończałogrubsze roboty; na pięterku, w niewielkiej, ale światła pełnejkomnatce, pracował Jur, ciszą otoczony i samotnością.

Nie była wszakże samotność owa zupełną. Świetlany obrazBasi na chwilę stamtąd nie wychodził. Ileż razy młodzieniecodkładał narzędzia, wzdychał, chcąc powietrzne widziadłow objęcia pochwycić!...

Basia tymczasem mówiła: „Nie wiem...”.

VI. Szczerb wypływa

W tej samej chwili, kiedy człowiek z brodą Ajaksa huknąłz potężnych piersi: „Węgry, naprzód!” i uzbrojona cudaczniehałastra z brzękiem i szczękiem rzuciła się w zaułek, Szczerboparty silnie o krzepkie deski parkanu doznał nagle wrażenia,jakby się pod nim otwierała przepaść — nie u stóp jednak,lecz pod plecyma...

Zabierał się właśnie do ostatecznego rozbicia klepek tejbeczki żywej, która na krótkich nóżkach przed nim skakała,drażniąc go i wyzywając, gdy plecy jego straciły raptempunkt oparcia i zdążywszy zaledwie krzyknąć: „Jezu Nazareński!”, w przepaść ową runął.

W jednej chwili: krew, sztylety, zaułek, światło księżycai ostrza halabard zniknęły mu sprzed oczu, jakby je zdmuchnięto.

Potoczył się kilkanaście kroków w tył i upadł — szczęściemna coś miękkiego, co wyziewało zapach rezedy i goździków.

Gdy padał, zdało mu się, że gdzieś w pobliżu krzyknięto:,,ach!” i „och!”. Były to dwa różne wykrzykniki i dwa różnegłosy, łączyła je wszakże ta wspólność, że wybiegły obaz piersi niewieścich, młodych i wzruszonych.

Młodzieniec, nie bez trudności dźwignąwszy się, pełnymzdziwienia wzrokiem potoczył dokoła.

Ciemno tu było i cicho. Z dala tylko dochodził hałas strażyuprowadzającej więźniów. Grubych cieni nie rozpraszałoświatło księżyca, ile że chmurami on zaszedł, a skąpych jegoblasków ściana wysoka nie przepuszczała.

Zapach kwiatów i przyjemna świeżość powietrza kazałydomyślać się Szczerbowi, że jest w ogrodzie. Jakoż jął rozeznawać niepewne, rozpływające się sylwety drzew, małe kręgi klombów i plamy białe, które pewnie były posągami.

Naraz jedna z tych plam posągowych poruszyła się z miejsca i w stronę młodzieńca nadpłynęła.

— Pan Jur? — ozwał się głos pytający a niewymownie słodki. — Pan Juraś?...

Młodzieniec wyprostował się i rękę uniósł do czapki, którejjednak na miejscu zwykłym nie było.

— Szczerb jestem — dobitnie oświadczył. — Bolko mi naimię.

„Ach!” i „och!” rozległo się ponownie, w odmiennej wszakże tonacji. Jednocześnie plama biała wróciła na dawne miejsce, gdzie złączyła się z inną, tkwiącą tam dotąd nieruchomo.I zaraz szybko obie te plamy, jakby od ziemi oderwane, jęłychwiać się i w górę unosić...

Szczerba, któremu wino, walka i osłabienie zamęt w głowiesprawiały, wszystko to bawić poczynało.

Pod boki się ujął, nogi rozstawił i wąsa do góry podciągnął.

— Anielskie wy figury czy też duszyczki czyśćcowe! — rezolutnie zawołał — czymkolwiek jesteście, samego mię nie rzucajcie! Jur nie jestem, alem Jura amicus. Prawdę wyznałem, łaska mi się należy. Jeślim w niewoli waszej, niechże to nie będzie jasyr tatarski, a jeślim wam niepotrzebny, na wolność mię puśćcie...

— Akurat! Żeby waćpana straż marszałkowska capnęła! —ozwał się głos z wysokości.

Młodzian przeszedł w ton lamentacyjny.

— Mamże więc żyć samotny jak pelikan w puszczy? Mamże kwiatami się karmić jak nieboszczyk Nabuchodonozor? Mamże rosę nocną mieć za napój jak pliszka i skowronek?

— Krzywda się waćpanu nie stanie! — uspokoił go ten samgłos, co przedtem.

Szczerb rozczulać się jął.

— Nimfy lekkostope! — zawodził — syreny słodkośpiewne, panienki... o! paa... nien... ki...

W tej chwili pociemniało mu w oczach i w całym sobie osłabienie uczuł wielkie. Wyciągnął ręce i kroków kilka postąpił, szukając oparcia. Napotkawszy drzwi jakieś otwarte, rzucił się w nie ruchem instynktownym. Zaraz też padł, tracąc przytomność...

Gdy po długim letargu oczy rozemknął, zdało mu się, że jużjest do innego świata przeniesiony.

Było mu dobrze, miękko, wonno. Pławił się w osobliwej atmosferze, zielono-złotej, ruchomymi światłami tu i owdzieroziskrzonej. Nad głową jego bujały się banie różnokolorowe,na złotych łańcuszkach wiszące. Gdyby nie łańcuszki owe,wziąłby je pewno za planety. Dokoła unosiły się zapachy. Powietrze drżało dźwiękami subtelnymi, niby dzwoneczków kryształowych dzwonieniem.

Przymknął oczy, poddając się wrażeniom rozkosznym. Byłomu zresztą tak, jakby spoczywał na chmurach. Nie czuł ciężaru własnego ciała i nie czuł, by z czymś materialnym pozostawał w zetknięciu.

Jeśli zaś był jeszcze człowiekiem, to pozornie tylko i symbolicznie. Jego głowa nie była głową, jego ręce nie były rękami. Dowodem to, że ani w jednym, ani w drugim władzynie czuł najmniejszej.

Zmieniło się jednak położenie, gdy po pewnym czasie oczypowtórnie otworzył. Poznał wówczas, że znajduje się po prostu w altanie, która była na kształt kiosku wschodniego urządzona. Światło zielone pochodziło od gąszczy powojów, któremiejsce ścian zastępowały. Rolę dzwonków kryształowychpełniły wróble i jaskółki. Zapach wydobywał się z kwiatówdokoła rosnących. Planety były lampami.

Poznał wreszcie, że nie na chmurach leży, ale na pierzyniei że członki jego nie są symbolami, ale członkami najrzeczywistszymi. Stwierdzała to dostatecznie okoliczność, że każdyz nich prawie srodze go bolał. Rzeczywistość ta jednak wydała mu się równie cudowną, jak poprzednie urojenie. Umysł jego mgły jeszcze mroczyły i wypadków poprzedniej nocy niepamiętał. Chwila obecna następowała dlań bezpośrednio pobytności u imć pana Agły, w lochu pod Ratuszem.

Z wysiłkiem niezmiernym wykręcił głowę i w bok spojrzał.Stał przy nim stoliczek turecki, niziuchny, masą perłową wykładany. Na stoliczku znajdowała się misa pełna wody, dzbansrebrny, takież kubki oraz kilka mniejszych i większych słoików. Leżały też szmaty płócienne, kształt bandaży mające.

Zdobył się na nowy wysiłek i rękę w stronę stoliczka wyciągnął.

W tej chwili tuż ponad głową jego dały się słyszeć po raztrzeci dwa znane mu głosy: „ach!” i „och!”. Tym razem głosyte były westchnieniami. Zdawały się one mówić: „Chwałaż Ci,Boże!...”.

W kierunku głosów tych zwrócił spojrzenie i... zadrżał.Zadrżał nie z trwogi, lecz z zachwytu. Wśród białych i białoróżowych kielichów powoju przeświecało gwiazd świetnychczworo. Dwie gwiazdy były ciemne, dwie modre. Turkusówpara, rzekłbyś, i para czarnych brylantów.

Junak opanował wzruszenie i wzrokowi swemu wyraz miłosny a błagalny razem nadał.

— Duchy opiekuńcze! — słabym rzekł głosem. — Jeśli w raju jestem, nie skazujcież mię na pragnienie piekielne! Cóż mistąd bowiem, że dzban zacny widzę przed sobą, skoro sięgnąćdoń nie mogę...

Gwiazdy znikły.

Ale nie upłynęło „Zdrowaś Maria”, gdy jedna ich para (ta,która od czarnych brylantów świetność swą brała) pojawiła się u wejścia do altanki. Należała ona do niewiasty młodej i żywej. Po tej właśnie żywości, w ruchach ujawnionej, młodość się poznawało, lica bowiem zakrywała, w całości niemal, chustą o barwach jaskrawych. Zresztą strojący ją a dość skromny giermaczek z szarego muchajeru nie ujawniał ani bogactw, ani wytworności.

Podeszła szybkim krokiem do ławy darniowej, na którejspoczywał Szczerb, pierzynami obłożony, i w milczeniu winamu nalała.

Młodzian chciał unieść się, aby ją po kawalersku pozdrowić,ale mocy mu zabrakło. Oczy tylko w górę wzniósł i rzekł tymsamym co wprzód tonem:

— Duszo niebiańska, przyjm chęci za uczynek. Chęci zaśmoje są, aby ci hołd złożyć i wargami obuwia twego dotknąć...

Na to zaś ona:

— Daj waszmość pokój oracjom. Nie nakarmią cię ani napoją. Ranom też twoim niewielka pomoc z nich będzie. Niew raju jesteś ani do duszy przemawiasz.

Oczy Szczerba przybrały wyraz ciekawości niezmiernej.

— Gdzieżem jest przeto — zapytał — i skąd się tutajwziąłem?

Nieznajoma ręką kubek wskazała.

— Pij waszmość wprzódy — potem usłyszysz...

Młodzieniec usłuchał. Wino gładko mu przeszło przez gardło. A musiał to być trunek szlachetny, bo wpływ jego wnetczuł na sobie. Oprzytomniał i poweselał. Od razu też wróciłamu pamięć nocy wczorajszej...

— Bóg zapłać! — wyrzekł, wierzchem dłoni wąsy ocierając. — Jeśli to nie raj, tedy z pewnością sławetnego Szeligigospoda. A dalibóg, prawieć to jedno...

— Myślałam — wtrąciła kobieta — że tylko Włochy słodkie słowa prawić umieją. Widzę, że przylgło to już i do naszych...

— Ponoć w tym domu słodyczom włoskim nie krzywi...

Czarne oczy zabłysły niecierpliwością.

— Jak to waszmość rozumiesz? — spytała żywo nieznajoma.

Szczerbowi wróciła fantazja.

— Rozumiem po prostu — rzekł z dziwacznym nieco uśmiechem. — Córka szlachetnego Szeligi w grajku od Fary zakochana!

Kobieta rzuciła się gwałtownie, poruszeniem tym połowętwarzy odkrywając. Młodzieniec dojrzał przy tej okazji, żebyła świeża i urodziwa, jeno śladami ospy tu i owdzie naznaczona.

— Kłamstwo to jest! — wykrzyknęła. — Kłamstwo i kalumnia! Krewniaczką Basi jestem i powiernicą, wiem przeto, coma w sercu. O Włocha tyle stoi, co o łątkę z jasełek!

— Ale lutni jego lubi słuchać... Ale przed serenadą do alkierza nie ucieka...

— To i cóż! Ja lubię organy u Augustianów, a organistadla mnie niczym!

Szczerba argument ten pokonał. Zamilkł i w milczeniu wąsyjął nastrzępiać. Nagle uczuł między żebrami ból dojmujący.Syknął i ręką za bok się chwycił.

— Przeklętnik! — zamruczał. — Cal głębiej, a serca by sięgnął. A i bez tego krew mógł był wytoczyć. Cóż to jest jednak? Bandaż?

Dopiero teraz pod palcami poczuł, że ma kaftan przeciętyi ranę obandażowaną.

— A! — westchnął i wzrok w licach kobiety zatopił.

Oczy jego najpierw dziwiły się i pytały, następnie wzruszeniem i miłością zabłysły.

— I znowu wątpić muszę, czym na ziemi, czy w raju? —rzekł półgłosem. — I tegom również niepewny, czy białogłowaprzy mnie, czy anioł?

Kobieta zaśmiała się i chustkę z twarzy odrzuciła.

— Raz więc nareszcie pozbądź się waszmość swych wątpień! — wesoło rzekła. — Alboż anioły bywają tak szpetne! Rzekłam, żem Basi krewniaczka; teraz dodaję, że Kalinowska jestem z ojca, a na imię mi Dobra.

— I to waszmościanka ranę mi opatrzyłaś?

— A któż by? U nas, prócz kulawego stróża przy składach,mężczyzny ani poświecić.

— I potrafiłaś wstyd białogłowski przemóc?

— Miałamże dla wstydu pozwolić, by waszmości krewuszła? I tak niemałoś jej postradał.

— Któż waszmościankę z rannymi obchodzić się nauczył?

— Nieboszczyk rodzic mój, który umiejętność tę z jasyrutatarskiego przywiózł. Zwykł on był mawiać, że niewiasta,choćby najmłodsza, matką dla mężczyzny być winna...

— I waszmościanka do nauki jego stosujesz się?

— Rada bym...

Młodzieniec zamilkł i tylko brwi ściągał, a wąsa coraz wyżej zadzierał...

— No, no! — pod nosem mruczał — jakem Szczerb!... No,no!...

Raptem zasępił się.

— A Jur? — głosem niespokojnym spytał.

Dobruchna w odpowiedzi rozsunęła nad głową jego powojei wskazała w oddaleniu wystający ponad dachy kamieniczneostry szczyt wieży. Rysował się on twardo i wyraźnie i nakształt wielkiej iglicy zdawał się przeszywać nisko płynącechmury.

Szczerb zrozumiał i w większy jeszcze wpadł smutek.

— A tamci? — podjął.

— Z nim razem.

Z kolei powiódł wzrokiem pytającym dokoła siebie i po sobie i dodał ciszej:

— A... ja?

— Waszmość, jako przyjaciel Jurasia, dostałeś się do jegoprzyjaciół. Otwarłyśmy furtkę od uliczki, aby wpuścić wasobu; drugi jednak już do niej nie zdążył...

— Waszmościanka wolałabyś pewnie, żebym to ja był tymdrugim...

— Z uwagi na Basię, tak. Waszmości nie znałam, byłeś miprzeto obojętny.

— Podoba mi się ta szczerość. Zresztą nic jeszcze straconego. Ja się wnet usunę, a moje miejsce Jur zajmie — gdyjuż wieżę odsiedzi.

— Gadasz waszmość faramuszki. Ani Juraś tu nie wejdzieprzed powrotem pana Balcera, ani też odwrót waszmości niebędzie tak prędkim, jak mniemasz.

— Wyjdę dziś jeszcze...

— Daj Boże pojutrze...

— Wyjdę zaraz.

— Nie puszczę.

— Ba! Mogę nie pytać o pozwolenie!

— Furta zamknięta, parkan wysoki, a marszałkowscy węszą w uliczce.

— Więc to niewola?

— Zgadłeś waszmość.

— Ha, ha, ha! I dopókiż trwać będzie?

— Dopóki się rana nie zagoi.

— Do rany cyrulika wziąć można.

— A „artykuły marszałkowskie”?

— Ho, ho! I w tym waszmościankaś biegła?...

— Stryjek mój consul, a chrzestny ojciec advocatus. Wiem,że cyrulik, który opatruje rannego, donieść ma o nim marszałkowi pod winą czternastu grzywien.

— Prawda. Więc będę siedział. Ale skąd waszmościancemiłosierdzie takie nade mną?

— Trochę nieba chcę sobie kupić. Ksiądz Skarga do pielęgnowania rannych nawołuje i nagrody wielkie przyrzeka. Spróbować nie wadzi.

— Tym bardziej że bez cyrulika i inna cnota chrześcijańskawejść tu może w praktykę...

— Jaka?

— Ta, która na „grzebaniu zmarłych” polega.

— Te, te, te!... Rana waszmości wierzchnia jest; żelazo dokości nawet nie doszło. Na upływie krwi się skończy. Znamsię na tym. Prócz tej jednej rany są tylko sińce, zdrapania —no i dziury w żupanie...

Zaśmieli się oboje.

— Teraz waszmości opuszczę — rzekła po chwili Dobruchna. — Inni na mnie czekają. Spokojnie leżeć doradzam i każę.W tym dzbanie znajdziesz waszmość wino, a w tamtym wodękryniczną. W większych słoikach są sorbety, w tym zaś maleńkim balsam cudowny, który goi rany najzawziętsze. Z bandażowaniem zaczekać proszę do mego powrotu.

Skinęła lekko głową i znikła.

Szczerb patrzał długo na słoneczny otwór altany, gdzie muprzed zniknięciem postać jej w pełnym świetle zabłysła —i tęsknością serce mu zapłonęło. Aby tęskność zwalczyć, sięgnął po wino. Drugi kubek poszedł gładziej jeszcze od pierwszego. Ale okazało się, że gdy tamten miał moc orzeźwiania,tego wpływ był wręcz przeciwny. Młodzieniec doznał wrażenia, jakby pierzyna pod nim rozstępować się jęła, trawy sięrozpływały, on zaś sam zapadał w przepaść jakąś miękką, ciepłą, puchową... Poty nań wystąpiły — zasnął.

Obudził go promień słońca, który, znalazłszy szczelinę pomiędzy powojami, w same oczy mu świecił. Promień był czerwonawy, co wskazywało, że słońce zachodu już bliskie.

— Uuuu! — zawołał, przeciągając się z lubością. — Smacznyż to był sen!...

W tejże chwili spojrzenie jego na stolik padło.

— Oooo! — zaśpiewał. — Pono przebudzenie smaczniejszejeszcze!...

Na stoliczku stały farfurki jedzenia pełne. Był tam ptakjakiś pieczony; był sos żółty, tak gęsty, że łyżka w nim tkwiła jak w maśle; były owoce na sposób włoski w cukrze osmażane; było wreszcie ciasto, taką masą szafranu zaprawne, żez daleka powonienie drażniło.

W nagłym napadzie wilczego apetytu rzucił się młodzianna przysmaki owe i nie upłynęło minut pięć, jak wszystkozmiótł do szczętu.

Zaledwie usta otarł i odetchnął, zjawiła się Dobruchna.

Mniej była śmiała niż rano i do mówienia nie tak ochotna.Przyniosła dzban wody świeżej i potrzebę opatrzenia ranyprzypomniała.

Szczerbowi wraz z siłami powróciła kawalerskość.

— Ależ ja nie pozwolę — bronił się — byś waszmościanka tyle się dla mnie trudziła...

Ona jednak w milczeniu, z uśmiechem łagodnym i uprzejmąstanowczością, pełniła swe dzieło. Wodę ze dzbana na misęwylała, bandaż świeży rozwinęła, słoiczek z balsamem otwarła. Potem, na ziemi przykląkłszy i rozchyliwszy kaftan, którybył rozmyślnie na całą długość przecięty, dawny opatrunekzdejmować jęła.

Na wszystkie zaś przekładania jedną miała odpowiedź:

— Tak trzeba...

Tym razem, protestów zaniechawszy, pomagał jej i samSzczerb. Opatrunek rychło ukończono.

Na podziękowanie chciał młodzian dobrodziejce swej końcepalców ucałować, ale umknięto mu ich zręcznie.

Dobruchna z pośpiechem zgarniała do koszyka naczynia,uprzątnęła stolik i wodę rozlaną wycierała. Ruchy jej były zakłopotane jakieś i niezręczne, jakby mieszało ją spojrzenieSzczerba, nieustannie za nią chodzące.

Opuszczając altanę, już w progu rzekła:

— A może waszmość żądasz, by kogo z rodziny o wypadkupowiadomić?...

Szczerb uniósł się na posłaniu i gorzko zaśmiał.

— Bóg zapłać! Dość oni szczęśliwi, bym ich potrzebowałnową obdarzać pociechą!...

— Pociechą? — powtórzyła ze zdziwieniem Dobra.

— Toć miesiąca nie ma, jak rodzic mój gody ślubne paniduszce sprawił. Słodyczy im nie braknie...

— A! Dostałeś waść macochę?...

— Wężam jadowitego dostał!

Nasrożył się przy tych słowach, wąsa w dół pociągnął i zębami go przygryzł.

— Gdyby jejmości rzeknięto — dodał po chwili — „pasierbtwój ranę otrzymał”, spytałaby niechybnie: „a czy aby nóżbył zatruty?...”.

— A! — westchnęła Dobruchna i oczy dotąd spuszczone namłodzieńca podniosła.

On już jednak tego, co spojrzenie ich wyrażało, wyczytaćnie mógł. Altanę cienie zaległy głębokie; duszę zaś Szczerbaosiadła głębsza od nich zaduma.

Gdy się z niej ocknął, już nikogo przy nim nie było.

Nazajutrz powtórzyło się wszystko tąż samą koleją. Po przebudzeniu znalazł młodzian pod ręką sute śniadanie i dzbanniepróżny. Podjadłszy i podpiwszy, uczuł się już o tyle silnym,że wstał i odzież na sobie jako tako uładziwszy na ogródwyjść się zabierał. W tejże chwili jednak zawołano nań przezpowoje:

— Krokiem waszmość ruszać się nie waż! Marszałkowscyszpiegują dokoła, a na dziardyn nasz z dwóch baszt widokotwarty. Do wieczora przechadzkę zostaw...

— A cóż ja nieszczęsny robić tu będę? — jęknął.

Odpowiedzi nie było.

Około południa zjawiła się Dobra z obiadem. Bez chustkiprzyszła, w odzieży strojniejszej i z żółtą różą w czarnych jaksmoła włosach.

Szczerb z prośbą wystąpił, by z nim posiłek podzieliła.Wzdragała się długo, wreszcie zgodziła się wypić wina trochęi zjeść ciasta słodkiego kawałek.

Jedząc, rozmawiali.

Najpierw młodzieniec zadał kilka pytań dotyczących Basii jej serca. Na te pytania odrzekła tak:

— Serce dziewki szesnastoletniej (bo naszej Baśce idzie dopiero na siedemnasty) tajemnicą jest dla wszystkich, a głównie dla niej samej. Czy w tym sercu mieszka Juraś, na to bymnie przysięgła, ale że nie ma tam Dziana, ręczę. Co do mnie,z duszy całej pragnę, abym jako druhna swej krewniaczkimłodego Zawiślaka przed ołtarz powiodła...

— Jeśli jednak Jur jest jej obojętny?... — wtrącił Szczerb.

— Obojętny nie jest. Lubi go. Nieraz pragnęłaby zobaczyćsię z nim i zabawić. Gdy owej nocy dostrzegła z belwederkugodzące w niego żelazo, omal nie zemdlała. Przyszedłszy dozmysłów, biec chciała w zaułek i piersią go swą zastawić...

Z kolei przeszli do wynurzeń osobistych.

Dobra opowiedziała sieroctwo swoje. Chleb, którym ją karmiono w domu krewnych, omaszczony był suto, a jednakgorzki. Raziła ją dewocja Ofki i oschłość stryjka Jana, dokuczały czasami rozpieszczonej Basi kaprysy. Najznośniejszy byłjeszcze stryjek Balcer, ale ten właśnie, jak na złość, niemalciągle poza domem przebywał.

Mimochodem napomknęła o sumce, jaką ma u Szeligów. Niebyło tego wiele, ale i nie było mało: dwieście czerwonych złotych z procentami...

— Dwieście czerwieńców! — zawołał Szczerb. — To tyleżwłaśnie, ilem dostał od tatusia, by mu się więcej na oczy niepokazywać!

Dziewczyna westchnęła.

— Pewno rodzeństwo waszmość masz liczne? — spytała.

— Jeden jestem jak palec. Ale i jednego czasem zanadto!

Dało się słyszeć długie westchnienie.

Młodzian w odpowiedzi zrobił taką minę, jakby drwił z całego świata — od siebie samego poczynając.

— O owych czerwieńcach — z fantazją dodał — historiajest taka. Podzieliłem je na trzy garście. Pierwszą garść przepiłem; drugą przepijam; trzecią przepiję. Bibi, bibo, bibam.

— A potem co? — z trwogą zapytała Dobra.

— Potem będzie, co zawsze na końcu bywa, a co równieżbyło i na początku. Na początku zaś było — nic.

— Na początku było słowo — poprawiła dziewczyna.

— Mówię: nic, i swego nie cofam. Nic rodzi nic i kończysię niczym. Clarum est.

Dobruchna obruszyła się...

— Ech! Gadasz waść brzydko — jak socynianin...

— Jak syconianin raczej — miód bowiem sycony czczęnade wszystko.

— Nie chcę słuchać herezyj takich!... Odchodzę!

Więc junak dał pokój żartom i gniewną dziewczynę przepraszać jął. Bez trudności zresztą zgoda między nimi wróciła.

Dni takich upłynęło jeszcze dwa. Rana pod balsamem i bandażami cudownie się goiła; sińce barwy nabierały żółtawej,a po zadrapaniach ślad nawet ginął. Jedzenia dobrego byłozawsze w bród, wina takoż. Młodzieńcowi niewola wcale sięnie przykrzyła, pomimo że dopiero z zapadnięciem zmrokuz kryjówki mógł wychodzić.

Basia przez cały ten czas nie pokazała się w ogrodzie nirazu.

Nareszcie trzeciego dnia, a czwartego wieczoru (który bezksiężycowy był i ciemny), strażniczka oświadczyła więźniowiswemu, że mu wolność powraca. Podziękował, bez nadmiarujednak radości. Ona również cieszyć się tym zbytecznie niezdawała.

Otworzono z klucza i ryglów furtę zamczystą. Dobruchnawyjrzała w zaułek. Nic podejrzanego nie dostrzegłszy, rzekła:

— Można...

Wówczas Szczerb, zwyczajem ówczesnym, czapkę zdjął,dłoń nią okrył i okrytą dziewczynie podał. Ona ruchem wstydliwym i ostrożnym położyła na niej swą rączkę. Młodzieniecrączkę tę do ust podniósł i ucałował, a potem i do piersi przycisnął.

— Do zobaczenia! — rzekł.

— Rychłego... — szepnęła ona.

Furta zamknęła się.

Szczerb unosił z sobą różę żółtą, podobną do tej, którądziewczyna we włosach miała.

Może to nawet była ta sama róża...

VII. Sieć dla muchy

— „...Aby żaden nie ważył się w miastach, na zjazdachpublicznych, po przedmieściach i w okolicznościach jegoi na każdym innym miejscu pod rezydencją naszą z rusznicami, z czekanami — słysz waść: z czekanami! — z kilofami,z broniami niezwyczajnymi chodzić, a kto by się tego ważył:przez urząd marszałkowski ma być czternastą grzywien karany ex delatione cuiusvis delatione cuiusvis (łac.) — z czyjegokolwiek oskarżenia.”.

Czytający odsapnął i dobytą z zanadrza chustką załzawioneoczy otarł.

I znów na ceglanej posadzce zadźwiękło podkute obuwieJura, który szczupłą celę wieżową z końca w koniec szybkimiprzemierzał krokami.

— A dalej co? — po małej przerwie zapytał.

Patientia — zaśpiewał tamten przez nos. Sięgnął pod zydel i z kufla glinianego z cynową nakrywą tęgi łyk piwa pociągnął. Zaraz potem, nos czerwony pomiędzy papiery wetknąwszy, wziął się na nowo do czytania.

— „Gdzie by też kto, na którymkolwiek przy bytności naszej miejscu, zwadę zaczął, policzek komu albo razy sine zadał, broni dobył, choćby nie ranił, ma być karany winą”.

— Winą? — powtórzył Jur niecierpliwie w miejscu stająci podkówką cegłę krusząc.

— „Winą... Winą...” — ciągnął czytający opieszale, jakbyz niepokojem młodzieńca drażnić się chciał. Pergamin chustąstrzepywał, do samych oczów przykładał, wreszcie głosemdobitnym dokończył:

— „Winą sześciuset grzywien i siedzeniem w wieży półroku”.

Podkówka silniej uderzyła o cegłę, aż kurz czerwony z niejposzedł.

— Koniec? — spytał młodzieniec porywczo.

— Jedno jest jeszcze. „Kto by ex contentione abo z pijaństwa rany komu zadał opodal Zamku, na ulicy abo na któryminnym miejscu, takowy, odkupując gardło... odkupując gardło...”

— Kończże waść, do biesa!

— „Takowy, odkupując gardło, winę dwóchset grzywien,parti et officio per medium, zapłacić będzie powinien i w wieży ćwierć roku siedzieć”.

— To wolę... — mruknął Jur, jasną bródkę gładząc.

Tamten w chustę brudny nos wytarł, potem ją po czole, policzkach, brodzie i szyi przesunął. Do kufla potem zajrzał i nosem długim wątpiąco jął kiwać.

Incertum est — zauważył. — Rzecz jest niepewna. Czymże bo waszmość stwierdzisz, żeś działał w pijaństwie?...

— Dwóch nas było.

— Ba! Drugi placu nie dotrzymał. Fugam fecit.

— Co?

— Mówię: fugam fecit lub, jeśli waść wolisz łacinę piękniejszą, in fugam se dedit...

— Ha, Bóg z nim. Choć nie powinien był druha w przygodzie opuszczać. Ale dokąd uszedł? Którędy? Chyba ziemia siępod nim rozstąpiła?

— Bywa i tak. Zresztą ścigać go można...

— A! Strzeż mnie Boże. Uszedł, nie ma go, i basta. Na mniepadło — wycierpię.

Usiadł na ławie i zadumał się.

— A owymże — zapytał nagle — nic nie będzie?

— O kim waść mówisz? O Włochach?...

— Tak.

— Ha... no... niby... hm...

— Cóż to? W gardle waści zardzewiało, czy co? Mruczysz,a nie gadasz.

Odpowiedzią było spojrzenie wymowne, na kufel próżny wrócone.

Jur zrozumiał. Do drzwi okutych podszedł i zapukał w nielekko. Uchyliły się odrobinę i przez szparę wąską ukazała sięw nich kudłata głowa sługi miejskiego. Nad głową zabłysłoostrze halabardy.

— Frącku — rzekł więzień do strażnika — masz jeszcze,,wareckie”?

Głowa pochyliła się przytakująco i zniknęła. Po chwili ukazała się w szparce ręka dzierżąca dzban kształtu konwi. Kuręce tej właściciel kufla podreptał szybko ze swym naczyniem,które zaraz też napełniło się trunkiem pienistym. Drzwi zawarto i rygiel w nich zaskrzypiał.

— No, mości Kleofasie! — rzekł Jur. — Dar mowy wróciłci już pewnie?

Staruch z czerwonym nosem kufel odstawił i pianę, na wąsach obwisłych pozostałą, wargami jął wysysać. Dopieroz tym się załatwiwszy, do papierów swych powrócił.

— Co się tknie Włochów — mówił z wolna, ociągając się —dwa do nich puncta zastosować można. Z obu jednak pociecha niewielka. Marszałkowi interpretować je wolno, jak zechce. A Myszkowski... — tu głos zniżył i niespokojnie w stronę drzwi zerknął — Myszkowski... no, wiadomo...

Nie dokończył i do wysączania kropli ostatnich w milczeniusię zabrał.

— O Myszkowskim powiadają — Jur podjął — że oddatrzech szlachty polskiej za jednego psa włoskiego...

— Tssss!... Nie tak głośno!... — szepnął Kleofas. — Choć niefałsz to żaden, jeno prawda. Sam to kiedyś na Zamku rzekł!...

— Wypomną mu to przy okazji! A puncta owe?

Czerwony nos zanurzył się w papierach.

Punctum pierwsze — czytać jął stary. — „Ten, który byin iusta defensione vitae, gravi lacessitus iniuria kogo zranił, arbitrio — sądu marszałkowskiego subiacebit”.

— A drugie?

— „Trąbienia żadne, oprócz stołów i wjazdów przednichpanów senatorów, także i na surmach grania, osobliwie w nocy, aby nie były”.

— Winy nie oznaczono?

— Nie.

— Hm... Bez szkody żadnej wyjść mogą.

— Nie powinni — ale mogą. Tak będzie, jak się marszałkowi podoba. Quod libet, licet...

Jur ręce zaplótł w gniewie bezsilnym.

— Wszelako nie powinni! — powtórzył Kleofas, jakby dladodania młodzianowi animuszu. — Na ostre szli. Krew była postronie waszej — sińce jeno u tamtych... Waszmościa niezawodnie mocno poturbowano?

Jur ręką pogardliwie machnął.

— Rany wszystko płytkie. Tłuszcz cyruliczy goi je ledwienie na poczekaniu!

— To źle. Gotówem jaskrów przynieść, byś sobie waść jątrzył miejsca skaleczone...

— Ale i u tamtych chyba nie same sińce. Pomnę, żem grajkowi dobrze raz dojechał. Gdyby nie aksamit na łbie śliski,byłby mortuus.

— Tsss! — syknął stary ostrzegająco. — Prudentia etvigilantia. Czuj, bracie, i język na uździe trzymaj. A teraz Bogucię zlecam — mnie gdzie indziej czekają.

Stary podniósł się z zydla, papiery pozbierał, w kieszenie jepowtykał i krokiem niepewnym ku drzwiom postąpił.

Jur zbliżył się i monetę srebrną w rękę mu wsunął.

— Bez rady mnie rzucacie, mości Kleofasie? — zapytałz wymówką.

— Radęm dał. Milczeć, czekać i Bogu sprawę zlecić. Zresztązajść tu jeszcze kiedy mogę — jak znowu Frącek straż będzietrzymał.

Na znak umówiony drzwi od zewnątrz odryglowano i starywyszedł, nieco się zataczając.

Jurowi tajemna ta porada zamiast pociechy niepokój przyniosła. Ów suszykufel, z równą pilnością badający zawartośćstatutów, jak dzbanów, odsłonił przed nim brzydką stronęsprawy, której dotąd należycie nie pojmował. Jasnym mu sięzdało od razu, że stoi na brzegu przepaści.

Białe czoło dłonią tarł, włosy na głowie i brodzie rozwichrzał, choć mu cyrulik marszałkowski spokojność zalecił, biegałpo szczupłej celce jak szalony.

Dwieście grzywien, kwartał, a może i pół roku zamknięcia,niesława publiczna, ciężkie strapienie matki, tryumf nienawistnego rywala... Ach! Było od czego naprawdę oszaleć.

A Basia? Któż zaręczy, że dziewka tak młoda jeszcze i takmało samodzielna postępku jego fałszywie nie osądzi? Możenawet, uległszy podszeptom intrygantów, potępi go zań i przyjaźń mu swą odbierze? Teraz dopiero pojmował, że gwałt zrobiony nocą pod oknami białogłów szlachetnych, a męskiejopieki czasowo pozbawionych, był czynem niemal sromotnym.W głowie mu kołowało, gorączki dostawał, klął w głos Agłę,Bolka i siebie...

O matce myśleć nawet nie śmiał. Staruszka zamartwi sięchyba. Taki wstyd! Taka niesława! Taki grom z najpogodniejszego w świecie nieba! Przy tym i te grzywny, i to bezrobocieprzymusowe wcale nie w porę przychodzą. Właśnie mieszczanin nowomiejski, co rolę Zawiślaków dzierżawi, zaległ z czynszem; magnaci za robotę nie płacą, zamówień niewiele, podatki rosną, na dworku dach zapada, a mistrz od astrologii, co zestarej złotniczki bóle krzyża wyprowadza, wyciąga zarazemz jej kiesy czerwieńce za czerwieńcami, wyobrażając snadźsobie, że o dukaty na ziemi równie łatwo, jak o planety naniebie.

Wreszcie o wszystko mniejsza, byle dziewka była stałą i miłować go chciała. Ale brakło mu, niestety, i tej właśnie, zewszystkich najważniejszej, pociechy!

Wzdychał i biadał; palce gryzł i ocierał oczy, do których mułzy bezwiednie napływały. Znikąd nie spodziewał się ratunku.Czuł, że go chwycono w kleszcze, z których już się cało niedobędzie. W marszałku widział siłę ślepą i fatalną, co zmiażdżyć go miała; paragrafy statutów wydawały mu się wężami,które z sykiem i gwizdem pełzły doń, by go opasać i zdusić...

Pomiędzy nim a Basią stanął nagle mur nieprzebyty, a cegły do tego muru sam on zniósł, przez porywczość swą i zaślepienie. Alboż nie było rzeczą pewną, że gwałt zrobiony intramuros zaprowadzi go do wieży i niesławą okryje.

Co by powiedział na to rodzic jego, statecznością słynący,do urzędów publicznych powoływany i w kole ławniczym nierzadko zasiadający!

Czyż córka jedyna Balcera Szeligi, patrycjusza Starej Warszawy, spojrzeć nań teraz zechce? Ba! Toć dziwem by nawetnie było, gdyby przełożyła nad niego Włocha, który pod jejokna nie z burdą pijacką, jeno ze słodkimi wybrał się pieśniami...

Brrrr! Ta myśl ostatnia ostrzem noża serce mu przeszyła.Basia odwracająca się od niego ze wzgardą... Basia oddającabiałą rękę Gianowi, w atłasy i aksamity strojnemu... Basiau boku znienawidzonego rywala, szczebiocąca io t'amo z pełnym miłości i szczęścia wejrzeniem... A! Piekło nawet katuszytakich nie wymyśli!

Jur zasłonił oczy rękami, aby obrazów okropnych nie widzieć. Nie pomogło to jednak. Wyobraźnia rozgorączkowanapokazała mu jeszcze najbogatszą z komnat Balcerowskich,a w niej gody weselne Basi i Giana, obok zaś:loch ciemny, a w nim jego samego, na wiązcesłomy zbutwiałej...

To widzenie dopełniło miary.

Młodzieniec głowę pochylił i łzy gorące potwarzy mu pociekły...

O zmroku, gdy wartę przy drzwiach zluzowano, wszedł do celi Frącek, kaganek wnosząc zatlony. Widząc więźnia srodze strapionego, pocieszać go jął. Chłop to był prosty, dzięki jednakciągłemu ocieraniu się o sprawy wieżowe wiedział o nich niejedno.

— Panisko się nie gryź... — tonem rzekł pocieszającym — sprawa wżdy nie gardłowa!...

Jur westchnął tylko.

— I do „fundy” paniska nie wsadzą — ciągnął Chrzan. — Trupa nie było.

— Ale tyle miesięcy zamknięcia! Ale sromotaokrutna!

— O wa! Z wina to przecie poszło, nie z charakteru. Z wina i z prędkości. A te miesiące toi cóż? Przelecą jak z bicza trzasł!

— Co ja tu będę robił! — biadał więzień, głową jak talmudzista kiwając.

— Krzywdy panisko nie dozna. Ja w tym i starosta. Wżdy to kum waszmościnego rodzica —pan dobry dla swojaków, a dla miemców jenokat. Już on i tym waszmościnym muzykantomzalał sadła za skórę!

— Włochom?

— Tak, miemcom. Zamknął ich do takiej dziury, gdzie jeno nietopyrz wytrwa. Niby to z tejracji, że lepsze izby zajęte. Lamentują też, psiawiary, oj, lamentują, aż się na całą okolicznośćrozlega...

Jur słuchał tego z widocznym ukontentowaniem.

— Ale im nic nie będzie... — westchnął. — Napadnięci są,nie napastnicy. Upiecze im się z pewnością.

— Pewności to tu jeszcze nie ma.

— Marszałek osądzi ich łaskawie. Przecie Włoch to z duszyi z odzieży!

— Właśnie, że sądzić będzie inny. Jegomość pan Myszkowski ma w Zamku robotę. Osądzi pisarz.

Wszystko to podziałało na Jura uspokajająco. Głowę podniósł i weselej spojrzał przed się.

— Cknić mi się tu będzie... — rzekł głosem o wiele jużspokojniejszym.

Frącek w głowę się stuknął.

— Paniskowi bez roboty markotno. Narzędzia złotnickietrza tu sprowadzić. Ot co!

Młodzieńcowi oczy zaświeciły.

— Prawdęś rzekł, Frącku — odpowiedział. — Przy warsztacie czas by się mniej dłużył. A i do łba mniej by czarnychmyśli lazło.

— Uładzi się to, uładzi!

Zaraz nazajutrz młody złotnik, narzędziami swymi otoczony,kreślił model niewieściego naszyjnika, w którym splatały sięmisternie dwie gotyckie litery B. S.

Twarz miał prawie pogodną, a chwilami nawet — zapomniawszy się — poświstywał...

VIII. Pajęczyna dla bąka

U Fary było pełno. Suma, celebrowana przez biskupa, ściągnęła cały kwiat mieszczaństwa i liczny poczet szlachty.W ławkach i stallach, na gankach dworskich i na niskich,wzdłuż ścian ustawionych stołkach zasiedli patrycjusze Starej Warszawy oraz dostojnicy państwowi. Błyszczało to wszystko papuzimi barwami odzieży, połyskiem jedwabiu, futerdrogich i aksamitów, ogniem łańcuchów złotych — i zapinekkosztownych, kamieniami różnofarbnymi sadzonych.

Mieszczanom świeże laudum przeciw zbytkowi nie pozwalało roztaczać bogactw tak widomie, jak to czyniła szlachta.Przewaga też blasku i malowniczości była po stronie ostatniej.Jednak zamożni kupcy nawet i w skromnym z pozoru odzieniuumieli potęgę pieniężną uwydatnić. A nie zbywało im i napowadze zewnętrznej, na wyglądzie pięknym a dostojnym.Niemal wszyscy mieli włosy długie, trefione, a na twarzachbujny zarost, kształtem rozmaitym przystrzygany. Obokwąsów polskich spostrzegałeś brody szwedzkie, hiszpańskiei inne.

Większy jeszcze przepych widniał między niewiastami.Wśród młodych przeważała w odzieży barwa niebieska (,,obłoczna”, jak mawiano), a w klejnotach perły. Starsze występowały niemal wyłącznie w czerni, roziskrzonej tu i owdzietęczowymi iskrami brylantów. Niektóre z dziewic miały włosrozpuszczony, a na nim wianek z kwiecia świeżego, co byłopamiątką prastarych, słowiańskich jeszcze, czasów. Ubiór matron zbliżał się barwą i krojem do odzieży zakonnej.

W bocznych nawach i pomiędzy filarami (które mozaikowały gęsto kamienie nagrobne) tłoczył się naród podlejszy. Alei ten nawet nie był, jak dziś bywa, tłumem pospolitym i „szarym”. Barwy: ceglasta, modra, żółta, a nawet krzykliwie czerwona, ożywiały go przyjemnymi dla oka plamami.

Więc też słońce, padłszy w tę zawieruchę barw i blasków,hulało bez pamięci, jak bachantka na uczcie Dionizowej. Gdzie tylko promień jego sięgnął, istnym wybuchem znaczył swe przejście. Cóż dopiero gdy sine dymy kadzideł przebiwszy, do sanctuarium dotarł, gdy oświecił ołtarz wielki, świeżosumptem królewskim od podstaw do szczytu wyzłocony, gdyzłocenia te, ogniem swym objąwszy, w gorejący krzak Mojżesza bogatą całość zamienił!

Obraz to był nie na dzisiejsze oczy...

Wielkim, od lat dziesięciu, to jest od daty cudu, niesłabnącym urokiem czarował wszystkich Chrystus, przez szlachetnego Baryczkę z Norymbergi zwieziony. Korzono się przed nim,wzdychano doń, wota mu kosztowne ślubowano. Urok innegorodzaju wywierał obraz włoskiego pędzla, świeżo w wielkimołtarzu zawieszony. Malował go, na zlecenie króla, młodszyPalma, mistrz wenecki. Była na obrazie tym Najświętsza Panna, byli święci Jan Chrzciciel i Stanisław: trójca patronów miasta, kraju i chrześcijaństwa całego. Czyjeż serce na tyle świętości pozostałoby obojętnym!

Organu Fara jeszcze nie miała. Tymczasem rolę organupełniła kapela „na cały świat chrześcijański najsłynniejsza”.Kościół miał swoją kapelę, dwór swoją: w dnie jednak uroczyste dworscy muzykowie i śpiewacy śpieszyli łączyć się z farskimi. Tak właśnie i w owym dniu było.

Uwaga pobożnych, pomiędzy malowidła, stroje, relikwie,śpiew i muzykę rozdzielona, ogniskowała się w jednym przedmiocie, który wszystkich w równym stopniu pochłaniać sięzdawał. Kto by śledził z pilnością promienie spojrzeń tego tłumu różnolitego, poznałby, że zbiegały się one w prezbiterium,po prawej stronie wielkiego ołtarza, na ganku cudnie rzeźbionym, gdzie siedział jeden tylko w modlitwie pogrążony człowiek. Człowiek ów, panujący osobą swą nad gronem dostojników kościelnych, nad magnaterią strojną i buńczuczną, nad poważnym patrycjatem mieszczańskim i nad tłumnymi rzemieślniczymi korporacjami, siedział cicho i w takiej nieruchomości, że raczej posągiem się zdał niż żywą istotą.

W jego twarzy białej, lekko zarumienionej, o rudawychwłosach i takimże zaroście, malował się wielki, nadludzki niemal, spokój. Nie był to wszakże spokój marmuru; prędzej można go było woskowym nazwać lub drewnianym. Rysy te miały wyraz zastygły i niezmienny, który świadczył o zastygłejrównież i niezmieniającej się duszy. A składały się na ów wyraz pierwiastki różnorodne i sprzeczne: pokora i zaciętość, pobłażliwość i upór, znieczulenie moralne i wielki wysiłekumysłu ku jednemu skierowany celowi...

Ten człowiek-posąg, czy też ten człowiek-automat, miał lewą rękę opasaną różańcem, w prawej zaś trzymał książkę niedużą, z której się modlił, poruszając nieustannie bladymi, wąskimi wargami. Oczy jego były wielkie, ciemne i tak przejrzyste, jak przejrzystą bywa płytka i martwo stojąca woda. Spojrzenie ich przenosiło się z książki na kapłana, a z kapłana naksiążkę; zdawało się też, że poza tymi dwoma przedmiotaminic już zgoła dla tych oczu i dla człowieka tego nie istnieje.

Był to — król.

Nabożeństwo do połowy dobiegło. Ojciec Bembus, jezuita,chorego Skargę zastępujący, zeszedł już z kazalnicy. Zbliżałsię punkt nabożeństwa szczytowy: Podniesienie.

Już Bobola, podkomorzy królewski, zwyczajem swym,z ławki wyszedł i krzyżem legł na kamiennej posadzce. Wielumieszczan za przykładem jego poszło, o ile im na to tłok panujący w świątyni pozwalał. Fala głów pochyliła się naprzódi w tył, na kształt kłosów, na które wiatr powiał. Ucichł głoscelebransa i usługujących mu alumnów. Na powitanie chwiliwielkiej wszystko skupiło się i zamilkło...

Ale wprzód jeszcze zabrzmieć miały na chórze pieśni, z pięknych najpiękniejsze.

Twarz Zygmunta straciła na chwilę swój wyraz drewniany.Odmalował się na niej lekki, radosny niepokój, jaki sprawiarozkosz nadchodząca. Twarz królewska wciąż była zwróconaku ołtarzowi, ale ucho lewe pochyliło się widocznie, ruchemmiłosnym niemal, w stronę chóru...

Tymczasem zaszła rzecz nieprzewidziana.

Zamiast pieśni wspaniałej, która świątynię całą wstrząsnąćmiała, ozwało się kilka głosów niestrojnych, głuchych i jakbyśmiałością własną przelękłych. Cytry i wiole połączyły się z nimi, ale po to tylko, by zamieszanie powiększyć. Po kilkunastu taktach niefortunnych wszystko w miejscu stanęło.

Świątynię zaległa cisza kłopotliwa. Wszyscy na chór sięobejrzeli, zafrasowani i kwaśni. Na obliczu królewskim osiadła chmura...

Ale w tejże chwili kapłan powrócił do ołtarza i zadźwiękłydzwonki alumnów. Król ze stołka zesunął się i na kolanaupadł; kadzielnice mocniej zadymiły; po kościele przebiegłojękliwe a potężne „aaaa!”; złota monstrancja uniosła się w górę i najdumniejsi czołem przed nią uderzyli.

Po skończonej ofierze Zygmunt wrócił na miejsce, z nierozwianą na obliczu chmurą. Na jedno z pacholąt dworskich, w głębi ganku stojących, skinął, a nadbiegłemu szepnąłsłowo jedno:

— Pacelli...

Potem na nowo w modlitwie się zagłębił.

Pacholę bocznymi schodami zbiegło do kaplicy „ciemnej”,a stąd wskroś tłumu, rozstępującego się ze czcią przed barwami królewskimi, do chóru dotarło i na chór weszło. W chwilkilka później wracało tąż samą drogą, a za nim postępowałdyrektor muzyków królewskich, Asprilio Pacelli. Włoch tobył zażywny, z cudzoziemska ubrany, z wywiniętym u suknikoletem, z bródką niewielką i takimiż wąsami.

Zatrzymał się on w przejściu do loży królewskiej wiodącymi postawę przybrawszy pokorną, czekał.

Nabożeństwo skończyło się; biskup, asystą otoczony, odszedł od ołtarza, a Zygmunt nie poruszał się z miejsca, oczymając utkwione w książce i wąskimi wargami nieustannie poruszając. Siedzieli też i panowie w stallach, i mieszczaniew ławkach, nikt bowiem nie chciał monarchy w wyjściu z kościoła wyprzedzać.

Wreszcie z ust bladych wybiegło westchnienie, woskowatwarz pochyliła się automatycznie i dłoń koścista trzykrotnie,z całej mocy, uderzyła w piersi.

— Amen... amen... amen... — rozległo się wśród ciszy powszechnej.

Król powstał.

Zaraz też ruszyli z miejsc swych dworscy i miejscy dostojnicy i tłum w nawach bocznych zakołysał się, ku wyjściuzmierzając. Świątynię napełniła wrzawa rozmów, stukaniepodkutego obuwia, chrzęst złotogłowi i adamaszków.

Do króla poskoczyło pacholąt dworskich kilkoro. Jednozabrało modlitewnik, drugie poduszkę aksamitną, trzecie worek jedwabny z różańcem, medalikami itp. Przy boku Zygmunta znaleźli się też wnet i komornicy. Ten mu delię podsuwał, tamten beret podawał, ów rękawice naciągać pomagał.Wreszcie monarcha, z pacholętami na przedzie, a drużyną komorniczą za sobą, skierował się ku gankowi krytemu, któryprezbiterium farskie z zamkowymi komnatami bezpośredniołączył.

Czekający w przejściu Pacelli zgiął się wpół przed królem.

Na widok Włocha chmura na oblicze Zygmunta wróciła.

— A... — rzekł, zatrzymując się, głosem, w którym razemi wymówka brzmiała, i gniew tłumiony. — Krzywdzicie mię,panowie — okradacie...

Pacelli zmilczał i tylko wzrok pytający podniósł na monarchę.

— Mniejsza wreszcie o mnie — ciągnął Zygmunt — aleofierze świętej splendoru ujęliście... A jednak — dodał ciszej,choć z mocą — kosztujecie mię 12 000 talarów rocznie...

Dyrektor, choć wiedział, o co idzie, milczenia nie przerywał,tylko coraz niżej się gnąc, śmielej w oczy królewskie spoglądał...

— Cóż się stało — wybuchnął wreszcie tamten — z duetemlutni i cytry, który miał sumę dzisiejszą uświetnić?... Co sięstało z przegrywką fletu, która mię w smutkach moich rozwesela?... Co się stało z arią tenora, która jest na duszę mojąbalsamem?...

Włoch wyprostował się.

— Najjaśniejszy panie! — rzekł. —Ani ja temu nie winien, ani kapela moja. Tenor i cytrzystapoturbowani przez napastników nocnych i do wieży wtrąceni.Flecista przepadł bez śladu — może zabity...

Wielkie oczy Zygmunta jeszcze większymi się stały. Powargach lekkie drżenie przeszło.

— Co?... co?... co?... — pytał, z wysiłkiem gniew powstrzymując. — Mój Baldi w więzieniu?... mój Fabio za... za... zabity?... I to wszystko przy obecności naszej w stolicy!... Marszałek! gdzie jest marszałek?

Komorników kilku rzuciło się szukać Myszkowskiego. Alejuż Zygmunt wybuch powściągnął i twarz jego stała się napowrót woskową. Na pacholęta skinął, aby gońców wstrzymali.

— Możesz odejść, maestro — rzekł, do Pacellego się zwracając. — Sprawa się rozpatrzy. Niewinnych krzywdzić niepozwolimy.

W tej chwili jednak właśnie pojawił się marszałek. Przybywał służbę swą pełnić. Służba ta polegała na przeprowadzeniu króla ze świątyni na pokoje pałacowe.

Ze stroju i z miny Włoch to był istny. Ale nie gachem karnawałowym zdawał się, jak wielu, co się wówczas na dworzekręcili, jeno raczej dostojnym patrycjuszem weneckim lubrzymskim. Suknie jego bogate były i pokaźne. W ręku trzymał laskę — urzędu swego oznakę.

Przybywszy, skłonił się głęboko przed monarchą, obecnymzaś dał znak, by się w tył cofnęli. Komornicy, pacholęta, dworzan kilku i przywołany direttore rozkaz ten pośpiesznie spełnili. On wówczas zajął miejsce tużprzed królem i krokiem dostojnym, mierzonym, pochód rozpoczął.

Orszak w milczeniu głębokimszedł przez długie ganki i dłuższejeszcze korytarze. Nikt poważnejciszy ani szeptem nie przerwał.Pacholęta nawet żywość wrodzonąposkromić musiały. Twarze ichpółdziecięce, z zaciśniętymi ustamii wzrokiem ku ziemi spuszczonym,przywodziły na myśl spętanychamorków.

Król posuwał się jak automat —sztywny i chmurny.

W pałacu przygotowano dla króla posiłek południowy. W wielkiejkomnacie o złoconych belkachi sprzętach gdańskich, z ciemnegodębu rzezanych, zgromadziła sięcała rodzina królewska. Przy wejściu orszak towarzyszący monarsze cofnął się i tylko marszałek,wciąż króla wyprzedzając, wszedłdo środka.

Pacelli usunął się do poczekalni, w przypuszczeniu, że go królpotrzebować będzie.

Król jednak w tej chwili zapomniał o wszystkim. Wyszła naprzeciw niego żona z uśmiechem słodkim na pobladłych po słabości niedawnej ustach. Do piersi ją przycisnął, sztywności jednak zwykłej nie stracił. Zaraz potem w atłasowej, koronkami złotymi nastrzępionej poduszce podsunięto mu kilkotygodniowe zaledwie dziecię, które trzymała Mejerin, niewiastao surowej i przebiegłej twarzy. Dziecię to miało głośne później imiona: Jana Alberta. Przyszły biskup warmiński i krakowski, którego śmierć przedwczesna w Padwie czekała, niczym w tej chwili przeczucia losów przyszłych nie objawiał.Śmiał się i rączętami machał, więcej patrząc na brylantowąspinkę rodzica niż na jego majestatyczne oblicze. Zygmunt pochylił się nad malcem, końcami ust lekko czoła jego dotknął i zaraz do dawnej wrócił sztywności.

A już z boku za rękaw go ciągnął zuch trzyletni, o wielkich ciemnych oczach, którego szpeciło tylko niemieckie ubranie, za poważne na jego lata i czyniące zeń prawie karzełka. Tego zucha król w górę uniósł, w pyzaty policzek pocałował i po niemiecku do niego zagadał. Ulubieniec to był obojga rodziców.

Na ostatku dopiero ramię królewskie przyjęło pocałuneksłusznego wyrostka, który w barwnym, bogatym stroju, z drobnym zarostem na pełnej, białej twarzy, wyglądał pięknie i dziarsko. Na korne powitanie najstarszego syna król odpowiedział ozięble, wzrokiem niechętnym mierząc jego ubiór i cicho poruszając wargami, z których jednak ani jedno słowo nie wyszło.

Zaraz też zasiedli wszyscy do stołu i wśród szczęku srebrnych naczyń zawiązała się rozmowa — niemiecka.

Nierychło doczekał się Pacelli słowa królewskiego.

Ku zachodowi się już miało, kiedy przyniósł mu je błękitno-różowy pazik, w mycce aksamitnej na długich, rozpuszczonych kędziorach.

— Jego Królewska Mość — rzekł młodziutki poseł — dzisiejszego wieczora zabawiać się będzie muzyką. Rozkazuje też, aby stawili się do popisów sinior Giano i sinior Luca...

Włoch usta szeroko otworzył, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Chciał dziwić się osobliwemu rozkazowi i bliższych żądać objaśnień, ale żywe jak skra chłopię, nie czekając na odpowiedź, wybiegło pędem z komnaty.

Stał więc przez chwilę jak odurzony i ust nie zamykał. Powrócił jednak z wolna do przytomności i uśmiechnął się nawet.

— Ha, dyrektorze, jakiżeś ty głupi! — rzekł sam do siebie. — Alboż to nie wiesz, że wola króla jest święta? Zamiasttu stać jak kołek, ruszaj czym prędzej po Giana i Lukę. Czygniją oni w lochu, czy smażą się na dnie piekła, co tobie do tego? Król kazał, żeby byli, i być muszą. A losom dziękuj, dudku, że Jego Królewskiej Mości nie zachciało się w dodatku Fabia. Może byś go wskrzeszać jak Łazarza musiał...

Nie przestając gadać do siebie, wysunął się z pałacu boczną bramą. Nie poszedł jednak ani do siebie, ani do muzykówswoich, jeno do winiarni.

Małmazji kazał sobie podać, rodzynków i sera.

— Skoro cud ma się stać — mruczał — stanie się i bezemnie.

I pił a jadł, o nic się nie frasując.

Dopiero kiedy sługa ze światłem się ukazał, dyrektor za głowę się chwycił w rozpaczy. Przyszła na niego chwila takiego strachu, że mu na czoło pot kroplisty wystąpił, a usta i policzki pobladły.

Zerwał się, zapłacił i wybiegł z pośpiechem na ulicę. A na ulicy zmrok już szary panował i z wieży ratuszowej godzinęsiódmą otrębywano.

— Mam już tylko niecałą godzinę przed sobą! — jęknąłw zupełnym przygnębieniu.

Ale wróciła mu raptem wiara w przeznaczenie i w silniejsząod przeznaczenia wolę królewską. Ręką machnął i mruknął:

Che sarà, sarà.

I krokiem szybkim wskroś tłumu świątecznego, który wydrwiwał jego kuse ubranie, puścił się na ulicę świętego Marcina. Przy ulicy tej w zabudowaniach rozległego klasztoru znajdowało się główne schronisko muzyków. Zaraz też obok i groby ich były. Sąsiedztwo dla dzisiejszych ludzi niepokojące, dla ówczesnych zwykłe i ani trochę niegroźne...

Przebiegł jeden, drugi i trzeci korytarz, wymijając co krokopasłych zakonników i rzucając im w przelocie łacińskie pozdrowienie. Zdyszany i potem okryty, znalazł się wreszciew sieni do przybytku muz wiodącej.

Odzywało się tu zewsząd mruczenie basów, świegotanie pikulin, gruchanie fletów, jęczenie wioli — niesforny chaos różnorodnych, a niepowiązanych ze sobą dźwięków, które świadczyły, że kapela zabrała się do swych codziennych egzercycyj.

W chwili gdy zmęczony, choć zrezygnowany, zbliżał się dodrzwi, na których fantazja czyjaś wymalowała gąsior szklanyz naciągnionymi nań, niby na mandolinę, strunami — wybuchła w zamkniętej izbie wrzawa głosów zmieszanych, śmiechów, wiwatów...

Pacelli stanął, uszom nie dowierzając.

Wśród wrzawy owej najwyraźniej słychać było śpiewny tenor Giana i piwniczny bas Luki...

Stanął i nadsłuchiwał, upewniwszy się zaś, że to nie pomyłka, w czoło się stuknął znacząco.

— Powiedziałem! — wyrzekł na głos, mocno z siebie zadowolniony.

I zaraz też drzwi pchnąwszy, znalazł się wśród czeredy takhałaśliwie i wyuzdanie wesołej, jak hałaśliwi i wyuzdani mogą być tylko Włosi i muzykowie.

Smukły tenor i beczkowaty cytrzysta, obaj w poszarpanejna strzępy odzieży, stali na stole i tańczyli sarabandę. Dokołatłoczyli się towarzysze wrzeszcząc, klaszcząc w dłonie i nogami tupiąc z wielkiej, rozsadzającej im piersi uciechy. Niektórych zapał unosił tak daleko, że stołkami o ceglaną posadzkę ciskali. Szczęściem, stołki były dębowe i niedzisiejszej roboty...

Na widok dyrektora wrzawa wzmogła się jeszcze.

Giano wprost ze stołu rzucił mu się na szyję. Luka, chcącnaśladować kolegę, upadł i sromotnie się rozbił. Wyrostekjakiś, zamiast ratować tłuściocha, siadł nań okrakiem, naśladując Bachusa jadącego na beczce. Wrzawa przeszła w furię,śmiechy stały się rykami...

Ale w tej chwili Pacelli rzucił hasło: „do pałacu! do króla!”— i wszystko od razu ucichło. Wesoła, ale karna drużynarozbiegła się w pośpiechu instrumenta szykować i strój przywdziewać odświętny.

W kwadrans później w stronę pałacu ciągnął „gęsiego” długi sznur postaci w płaszcze czarne zawiniętych. Każdy płaszczwydymał się nieforemnie na przedzie, osłaniając niesionyprzez grajka instrument. Na końcu sznura wlokło się dwóchludzi, dźwigając olbrzymie basy.

Już przy wejściu w bramę pałacową pierwszy w szereguobrócił się do drugiego i zagadnął:

— A Fabio?

Zagadnięty pomyślał, głową pokiwał, wreszcie wykręcił sięku trzeciemu i powtórzył:

— A Fabio?

Trzeci nie wahał się ani chwili. Rezolutnie trącił w bokczwartego, pytając:

— A Fabio?

Czwarty to samo zrobił z piątym — i pytanie owo, cały orszak od głowy do ogona przeleciawszy, wróciło do pierwszego z pytających — nierozwiązane.

IX. Dwaj „artyści”

Dawno nie pamiętano w Wieży Okrągłej takiego gwałtu,jaki spadł na nią owej niedzieli przed wieczorem.

Myszkowski, ledwie napomnienie królewskie usłyszał, kazałwnet przywołać starostę. Na przywołanego wpadł z taką furią, że tamten języka w gębie zapomniał. Chciał zastawić sięprawem, powoływać na zwyczaje — ale go wściekły marszałek razem z prawem i zwyczajami odesłał ad diabolum.

A dodać trzeba, że w czasach owych, które jeszcze w diabławierzyły, była to klątwa bardzo poważna i zdolna zatrwożyćzarówno tego, który klął, jak i tego, którego klęto.

Starosta wybiegł z pałacu jak oparzony i, mimo lat sędziwych i podagry w nogach, pomknął strzałą do Wieży. Był toczłek nabożny, ale opętanie i jego już dotknęło. Przez całądrogę klął i żegnał się, żegnał się i klął. Ludzie, potrącaniprzezeń, stawali i dziwili się, a kumoszka jedna dobijać sięnawet jęła do furty jezuickiego „Klasztorka”, wołając:

— Ratujtaż, ojcaszkowie dobrodzieje! Naszego starościunia nawiedziło!

On tymczasem dobiegł już do Wieży i, bez względu na znajdujące się w niej prochy, piorunami sypał zapamiętale. Spadały zaś te pioruny z pogodnego zaprawdę nieba, pod tę porębowiem — ile że wieczór cichy był a gorący i rozleniwieniedziwne chwytało najdzielniejszych — cała populacja wieżowaoddawała się miłemu wczasowi. Burgrabia i dwaj jego pomocnicy ciągnęli miodek w małym wirydarzyku od strony Wisły,dozorca zaś, ciężarowi dostojeństwa swego folgując, ciął sobie w karcięta z pachołami i gardło odwilżał. Nawet więźniowie uspokoili się i ciche rozrzewnienie do serca im weszło.Szlachetni na górze śpiewali godzinki, wyciągając melodię jaknić z kądzieli; plebejusze in fundo modlili się lub drzemali —o ile im szczury, żaby i inne plugastwa na to pozwalały.

Po słodkim śnie, jakże straszne przebudzenie!

Od klątw i łajań odwieczna strażnica w posadach zadrżała.Wszyscy krzyczeli, w piersi się bili, do oczów sobie przyskakiwali. Wyrazy: „najjaśniejszy”, „jego miłość”, „iniuria”,,,immunitas”, „królewscy”, jak błyskawice latały w powietrzu.

Skończyło się zaś wszystko otwarciem srodze ciasnej i ciemnej ciupy, w której Włochów „na złość marszałkowi” więziono, i wyprowadzeniem zdziwionych i niemal przelękłych nasłońce i na wolność.

Ale choć Wieża nie była rajem, a oni sami Adamem i Ewą,zawstydzili się przecie przy świetle dziennym nagości swojeji między ludzi wyjść się wzbraniali. Dopiero gdy jednegookrył burgrabia własnym sarafanem, a drugiego spowinął dozorca w fałdzisty mentlik swej żony, odważyli się nosy naulicę wytknąć.

Urzędnicy wieżowi żegnali ich ukłonami głębokimi. Następnie, aż do samego klasztoru, przeprowadzała ich w tryumfiehałastra uliczna...

Wieczorem, na pokojach królewskich, Giano śpiewał cudownie, choć o wiele smętniej niż zwykle. Przebyte wzruszenie, lekki upływ krwi, głodu trochę i niewywczasu zaprawiałyjego tremolanda dziwną a porywającą melancholią. Król,który zwykł był słuchiwać koncertów z przymkniętymi dopołowy oczyma, otwierał je na całą szerokość, ile razy Włocharię nową rozpoczynał.

Nie uszło to bystrej uwagi Giana.

Skorzystawszy z chwili sposobnej, zbliżył się do Myszkowskiego i prosić jął o posłuchanie u króla. Król przedstawionąsobie prośbę na podziw łaskawie przyjął. Audiencja naznaczona została na dzień następny.

W oznaczonej godzinie wprowadzono artystę do prywatnych komnat monarchy. Można by nawet powiedzieć: do najprywatniejszych, gdzie z bogatego oprzędu wyłaniał się cichyi skromny dilettante.

Baldi zastał króla przy warsztacie złotnickim i w pierwszejchwili poznać go nie mógł pod tą obcą dla siebie postacią.Król, w mycce czarnej na głowie, w fartuchu ze skóry jeleniej, z zakasanymi po łokcie rękawami, ze stopami wsuniętymi w miękkie wygodne ciżmy, nic a nic nie był podobny dokróla w koronie i gronostajach.

Nawet twarz jego nabierała tu wyrazu, tracąc swe rażącepodobieństwo do maski...

Włoch, wprowadzony przez pazia, pozdrowił monarchę głębokim ukłonem i zatrzymał się w progu. Czekając, aż dońprzemówią, ciekawym spojrzeniem obiegał komnatę.

Na kominku, mimo dnia gorącego, ogień się palił, a przyogniu smażyło się coś w małych, żelaznych tygielkach. Kilkoro chłopiąt kręciło się po izbie, to ogień mieszkiem rozdymając, to królowi znosząc narzędzia, to wreszcie oganką z piórpawich odpędzając muchy i chłodząc zgrzane czoło monarchy.Dwaj czy trzej kuli i piłowali. Ciszę przerywało tylko sapanie mieszka, skrzyp pilnika i młotków stuk miarowy.

Zygmunt siedział przy dużym stole, zarzuconym narzędziami, i na maleńkim, stalowym kowadełku również coś wykuwał. To coś, o kształtach niewykończonych jeszcze i niewyraźnych, było, jak się zdaje, cząstką złotej monstrancji. Modeltej ostatniej, na dużym kartonie wyrysowany, leżał przedoczyma monarchy.

Artysta jednym szybkim spojrzeniem wszystko to dojrzał.Dojrzał nawet i więcej. W bliskości kominka, poza kotarą jedwabną, do połowy odchyloną, oczy jego odkryły piecyki żelazne dziwnego kształtu, pękate słoje i retorty oraz mnóstwonaczyń osobliwych, które ze złotnictwem nic nie miały wspólnego...

„Aha — pomyślał — tu nie tylko przerabiają złoto:chcieliby je także wyrabiać...”

Myśl tę jednak ukrył na samym dnie duszy, nie pozwalając jej ujawnić się nawet w spojrzeniu.

Tymczasem Zygmunt, młotka nie wypuszczając, mówił życzliwie:

— I cóż nam przynosisz nowego, mości Giano?

Włoch się zbliżył i ucałował rękę monarchy.

— Przebaczeniam prosić przyszedł, Serenissime. — z pokorą wyrzekł.

— Marszałkowska to sprawa, nie moja! — odpowiedziałkról. — Myszkowski winę ci darował?

— Darował, najjaśniejszy panie.

— Toś czysty.

Zamilkli obydwa. Król młotek odłożył i pilniczkiem okołokawałka swego majstrować począł.

— Ale, ale... — odezwał się nagle. — Spodziewam się, żeto nie było nic nieobyczajnego?

— Co za myśl, najjaśniejszy panie! — obruszył się tamten.

— Bo wiedz, że ja bym na sromotę żadną nie zezwolił.To nie Włochy, mój miły — nie Florencja...

Artysta oczy spuścił i głosem przyciszonym szepnął:

— Nie rozpusta mię wiodła, jeno miłość...

— A! — westchnął król, obcążkami sztabkę złotą wyginając.

— Tak jest, najjaśniejszy panie. Ja cudzoziemiec, przybłęda, rozmiłować się śmiałem w dzieweczce obcej mi narodowością, tradycjami — może nawet myślą i uczuciem...

— I miłość to tak wielka?

— Na śmierć i na życie! Miłość Dantego dla Beatryczy,Petrarki dla Laury, Tassa dla Eleonory!...

Król obcążki odłożył.

— Jeśli to szlachcianka — dodał — żal mi cię. Szlachta tutejsza dumna jest i niedostępna. Sztuka i artyści u niej w pogardzie. Ja sam — ciszej dodał — z talentami swymi ukrywać się muszę...

Obaj westchnęli.

— Szlachetna jest — podjął Giano — ale nie szlachcianka.Kupcówna to — z mieszczańskiego patrycjatu.

— To lepiej — zauważył król. — Choć dziś i mieszczankowie moi dąć się poczynają... Jakaż ona? — spytał po chwili, do roboty wracając.

— Świętym chrześcijańskim podobna z wejrzenia, a posągom klasycznym z postawy. Czystość jej duszy da się porównać tylko ze śniegiem szczyty Alp pokrywającym; dobroć serca z wonią kwiatów mistycznych, które przed Franciszkiemz Asyżu zakwitały. Na lutni gra jak święta Cecylia, w tańcunimfą zda się grecką, a gdy do rozmowy weźmie się poważnej,doża mógłby ją obok siebie i na tronie weneckim posadzić!...

— Nabożna? — przerwał król niecierpliwie.

— Przy modlitwiem ją poznał, przy modlitwie widujęi z modlitwą na ustach rad bym do ołtarza poprowadzić...

— I któż ona wreszcie?

— Balcera Szeligi jedynaczka...

W tej chwili nachmurzył się król, bo mu pilnik szczerbę niepotrzebną na złocie zrobił. Dmuchawkę chwycił, przy lampce jął metal topić, nitować i złe, które się stało, naprawiać. Zabrało mu to dość czasu. Póki nie skończył, słowem się nie odezwał.

Wreszcie, obecność młodzieńca przypomniawszy sobie, zapytanie rzucił mu krótkie:

— Więc?...

Baldi przykląkł na jedno kolano i raz jeszcze rękę królewską ucałował.

— Więc — tonem zaczął błagalnym — do ciebie, najjaśniejszy panie, o pomoc i łaskę przychodzę. Obcy tu jestem, przesądy ludzkie mam przeciw sobie, za przybłędę mnie uważająi szarlatana. Jeżeli mię ręka czyjaś silna nie wesprze, zginę.A któż na obcej ziemi ojcem mi będzie, jeżeli nie ty, najdostojniejszy monarcho? Któż — dodał szeptem prawie, jakbyśmiałością słów własnych przerażony — któż lepiej duszęartysty zrozumie i odczuje, jeśli nie... artysta.

Zuchwalstwo to było niewątpliwe — ale zuchwalcom lossprzyja.

Uśmiech nieznaczny przemknął po bladych wargach króla.

— Przebóg! — z żartobliwym wykrzyknął oburzeniem. —Czyżbyś uroił sobie, grajku mizerny, że król twym swatemma zostać?...

Serenissime! — szeptał Włoch, z kolan nie powstając. —Wystarczy słowo jedno osoby wpływowej... Gdyby jego miłość margrabia Myszkowski albo jejmościanka panna Mejerin...

— Mejerin! — zawołał król z radością. — Mądrześ rzekł.Mejerin to zrobi. Ona wszystko zrobić może. Jak na tożz mieszczanami się pokumała; w Rynku kamienicę kupuje.Tak, tak, Mejerin rękę ci poda. Dziś jeszcze z nią o tym pomówię...

Włoch w nadmiarze radości chciał stopy królewskie całować, ale król podniósł go i po ramieniu życzliwie poklepał.

— No, no, nie przejmuj się tym zanadto. Głos stracić możesz, a któż mi ciebie zastąpi? Ja wiem, że artyści głębiejwszystko odczuwają — wiem!

Spojrzenie dodawało jeszcze: „z doświadczenia własnego”...

Ponieważ w tej chwili jeden z pomocników wydobył z ogniasztabkę złota i niósł ją ku stołowi w obcążkach, król rzuciłsię z pośpiechem do kowadełka, o Włochu i świecie całymzapominając.

Giano postał chwilę w miejscu, następnie wygłosiwszy pożegnanie, na które mu nie odpowiedziano, wysunął się bezszelestu z komnaty.

Przez dwa dziedzińce, oddzielające go od ulicy, biegł jakszalony, przyśpiewując głośno, roztrącając służbę dworską,drabantów i giermków, nie ustępując nawet rycerstwu i senatorom. Karliczki królewskiej, która w smudze cienia pod ścianą przechadzki używała, omal nie rozdeptał...

Chciał biec prosto do Balcerów, ale rozmyślił się i kroki kubursie muzyckiej skierował.

Szybko przebiegł korytarze klasztorne, unikając zetknięciaz kolegami, i celi swojej dopadłszy, na klucz w niej się zamknął.

Potrzebował nasycić się swym szczęściem, w położeniu nowym rozpatrzeć się i plan przyszłego postępowania przygotować. Na łoże się rzucił, ręce nad głowę zaplótł i ze wzrokiemw powałę utkwionym, leżał długo, bez ruchu, w myślach zatopiony.

Po pewnym czasie zerwał się na nogi, w przeciwny koniecizby pobiegł i wyciągnął z kąta sporą, misternym okuciemzdobną, szkatułkę.

Drżąca jego ręka długo w napełniających ją rupieciachszperała. Ruchem prędkim i niecierpliwym dobył wreszcieniewielką, wąską książeczkę w „weneckiej”, białej ze złotem,oprawie. Na grzbiecie książeczki błyszczał napis: FrancescoPetrarca — Canzoniere.

Razem z książeczką wypadła na posadzkę mała, kwadratowa deszczułka. Giano w pierwszej chwili nie spostrzegł jeji, szkatułkę zamknąwszy, na poprzednie miejsce odniósł. Dopiero, idąc do okna z Petrarką w ręku, stopą przedmiot wyrzucony potrącił i z ziemi podjął.

Deszczułka była oliwna; na deszczułce znajdowało się malowidło. Przedstawiało ono młodą, w stroju weneckim niewiastę, z czarnymi oczyma i włosem rudawym. Gdyby nieostry wyraz twarzy, w zmarszczeniu czoła i ustach zaciętychwidniejący, niewiasta byłaby piękna. Z wyrazem owym byłatylko wspaniała.

Baldi ledwie na wizerunek oczy zwrócił, pobladł śmiertelnie. A jakby ten niewinny kawałek drzewa palce mu parzył,odrzucił go daleko od siebie.

Nie dość na tym. W nagłym wybuchu wściekłości malowidło raz jeszcze do ręki chwycił, paznokciami podrapał i, połamawszy na szczęty, za okno cisnął.

Zrobiwszy to, biegać jął po izbie krokami wielkimi, dyszącgłucho z tłumionego gniewu.

W tej chwili zakołatano do drzwi.

Giano zaklął i nie spieszył się z otwarciem.

Zakołatano powtórnie.

Młodzieniec nasrożył się i zasuwę odsunąwszy, szarpnąłdrzwiami gwałtownie, gotów przyjąć natręta słowem obelżywym...

W progu ukazał się — Fabio.

X. Los nieobecnych

Dnia jednego — we dwie niedziele może po wyjściu Włochów na wolność — Dobra zastała Basię płaczącą...

Dziewczyna siedziała w swej komnatce drugopiętrowejprzy otwartym, na Wisłę wychodzącym oknie i zasłoniła dużeoczy paluszkami różowymi, przez które łzy ciekły. Tuż obok,na stoliczku rzeźbionym, leżała książeczka nieduża w białej ze złotem oprawie.

Dobruchna srodze się przelękła.

— Gołąbko moja, co tobie?! — zakrzyknęła, do przyjaciółkibiegnąc i dłonie od lica jej odrywając.

Basia ani próbowała się bronić. Wilgotne źrenice na przybyłą zwróciła i milczała. Ale falowanie jej piersi, pod złotonitną siatką widocznej, mówiło o silnym wzruszeniu.

— Co tobie, najmilsza? — pytała tamta, okrywając pocałunkami czoło jej i oczy. — Przelękłaś się czego? Chora jesteś?Może ci surowe posty cioci Ofki zaszkodziły?

Śliczne dziewczę główką potrząsło przecząco.

— Za tatusiem ci markotno?...

Główka wciąż się chwiała.

— Chciałabyś za mury, słowika posłuchać, w rzeczułce siępopluskać, na sianokosach z kmieciównami o przepiórce zaśpiewać?

Znaki przeczące nie ustawały.

— A może... — zaczęła Dobra i urwała.

W tej chwili jednak Basia zwróciła na nią spojrzenie, któredo pytań dalszych zdawało się zachęcać.

— A może — powtórzyła, do uszka małego pochylając się —może... za ukochanym tęsknica cię wzięła?

Oczy Basi zabłysły; śliczne liczko rumieńcem się pokryło.Milczała, ale już ruchy jej główki nie przeczyły.

— Za... Jurasiem? — szepnęła powiernica.

Na ustach dziewczęcia na krótką chwilę uśmiech zjawił sięsłaby.

— Za... Włochem — powtórzyła Dobra.

Ten sam uśmiech powtórzył się powtórnie i zaraz zniknął.Zniknął z ust — pojawił się w oczach. Był zaś rzewny, melancholijny, prawie bólu bliski.

Jednocześnie z tym uśmiechem Basia prawą ręką chwyciładłoń przyjaciółki, a lewą biorąc książeczkę, tchem jednymczytać z niej jęła:

I'vidi Amor che begli occhi volgeaSoave si, ch'ogni altra vista oscuraDa indi in qua m'incomincio apparere.

— Ależ, Basieczko... — przerwała tamta, w zdziwieniu wielkim oczy otwierając szeroko.

Dziewczyna jednak zdawała się nie słyszeć i znów, kart kilka przewróciwszy, czytała:

Amor ed io si pien di maraviglia,Come chi mai cosa incredibil vide,Miriam costei, quand' ella parla o rideChe sol se stessa e null' altra somiglia.

Dal bel seren delle tranquille ciglia...

— Ależ, Basieczko! — powtórzyła Dobra mocniej, rękę swąod uścisku uwalniając. — Czyż nie wiesz, żem ja prostaczka?Na włoszczyźnie tyleż się znam, co na hebrajskim języku!...

— Ach, żałuj! żałuj! — wykrzyknęła Basia, książeczkę zamykając. — Włoski język to nie mowa, to śpiew! Posłuchaj tylko, jak brzmi to jedno słowo: amor!... aaa-mooor!

— Toć chyba nie lepiej niż nasze „kochanie”...

— A! Wiesz zatem, co słowo to znaczy?

— Z łacinym doszła. W modlitewniku moim często się AmorDei powtarza.

— I łacina piękna. Zda mi się zawsze, że do Pana Boga mówić można tylko po łacinie; po włosku zaś tylko do... do...

— Do Giana!

Dziewczyna zapłoniła się ponownie, usta jej skrzywiły sięjakimś grymasem niechętnym.

— Ech! — odparła niecierpliwie — nie to miałam na myśli...Rzec chciałam po prostu, że do pieśni nabożnych najlepszałacina, a do pieśni... świeckich język włoski. Cudne tworzyłrymy Kochanowski — a przecież pieśń jego nie głaska mię posercu tak mile jak sonet lub canzona Petrarki...

— Ja ci zaraz rzekę dlaczego.

— Mów.

— Tamte pieśni czytałaś, gdyś dzieckiem była; te czytasz,gdy już duża z ciebie pannica. Niechby jednak i dziś jeszczeKochanowskiego zaśpiewał ci Juraś, na lutni pobrzękująci słodko w oczy patrząc, wnet byś pewnie słodkość ich poczuła...

— Ty mi zawsze o tym Zawiślaku!

— Wolałabyś o Baldim?

— I na Baldim świat się nie kończy!

— Innych nie znasz...

Basia do połowy oczy zamknęła i długie, rozmarzone spojrzenie w błękicie letniego nieba utopiła.

— Ten, którego ja znam — mówić, jakby do siebie, jęła —z barw jest samych i blasku... Tak barwny jak zorza poranna, a jak słońce wschodzące tak świetny!... Objawił mi się niedawno — w pieśniach Petrarki mi się objawił... Odtąd nie mam już spokoju i tęsknoty na mnie przychodzą, jakich wprzód nie znałam... Nieszczęśliwa jestem, a do szczęścia dawnego wrócić bym nie chciała... Dziś zaszłaś mię płaczącą — ja często teraz płaczę... Nieraz po nocach łzy wylewam, a rzec bym na pewno nie umiała, czego w nich więcej: bólu czy rozkoszy?... I zawsze, gdy taka żałość słodka na mnie przychodzi, wyobrażam sobie, że lada chwila on przy boku mym stanie, słowami pieszczonymi zagada i tęsknoty wszystkie rozproszy...

Westchnęła, zamyśliła się, w marzeniach swych zatonęła...

— I cóż ty na to, Dobruniu? — spytała wreszcie, do obecności wracając.

Dobra przez cały ten czas wpatrywała się w przyjaciółkęz natężoną i niepokojem zaostrzoną uwagą. Na zapytanie nicnie odrzekła, tylko głową pokiwała znacząco.

Basia ruch ten podchwyciła. Na pobladłym jej licu odmalowała się trwoga.

— Dobruniu! Siostro! — zawołała, za obie ręce towarzyszkęchwytając. — Przerażasz mię, przyjaciółko moja! Starsza jesteś i życia lepiej świadoma; powiedz: może myśli moje grzeszne są? Może nie od Boga idą...

Dobra pomyślała chwilę nad odpowiedzią.

— Nie wiem — rzekła poważnie. — To wszakże pewna, żenie z nabożnej wzięłaś je książki...

Tamta zasępiła się bardziej jeszcze.

— Dobruniu, ja się boję!... — szepnęła, do przyjaciółki siętuląc. — Przy każdej modlitwie wątpliwość mię napada:jestemże tą samą, co dawniej? Bywam niekiedy jakby nieprzytomna... słów modlitwy zapominam... Czyżby mię łaskaBoża odstępowała?

Drżeć poczęła całym ciałem i głowę na pierś przyjaciółkiskłoniła.

— Może to czary? Może urok na mnie kto rzucił? — wyjąkała nagle głosem zmienionym.

Dobra ucałowała ją czule i do serca przycisnęła.

— Czary to są niezawodnie — z naciskiem rzekła. — Alena nie nikt nie poradzi.

— Może astrolog?

— I to nie...

— Jak to? Nikt na świecie całym?

— Tegom nie rzekła. Poradzi człowiek, który czary sprowadził. Człowieka tego znam...

— I któż nim jest, Dobruniu?

— Ten, kto ci książkę ową podarował...

Ciche, do gołębich podobne łkanie, było jedyną na te słowaodpowiedzią.

Sercowa sprawa Giana rozwijała się coraz pomyślniej.

Odkąd Mejerin (sama, we własnej osobie, Mejerin) zestąpić raczyła z wyżyn dworskich na padół Rynku staromiejskiego i jako siostra bratewna (z bractwa różańcowego) nawiedziła ciocię Ofkę w jej własnym mieszkaniu, zaszła widocznaodmiana w stosunku całej rodziny Szeligów do młodegoWłocha.

Stosunek ten, rzec by można: rozgrzał się...

Śpiewak królewski, zamiast zimnej atencji, spotykał się teraz z ciepłą serdecznością. Traktować go poczęto nieco poufalej, ale za to o wiele życzliwiej. Już nie gościem był i niecudzoziemcem, ale za swojaka go uważano i prawie za domownika.

Stryj Jan, dotąd dość Włochowi niechętny, nabrał nagleupodobania do długich z nim dysput. Giano władał biegle łaciną, a i w polskiej mowie duże czynił postępy. Widział i umiałwiele, przedmiotu więc do rozmowy nie brakło. Stary ławniknajchętniej kierował ją na sprawy publiczne: na urządzenierepubliki weneckiej, na stosunek doży do Rady Dziesięciuitp. Młodzieniec na wszystko umiał dać trafną i wyczerpującąodpowiedź.

Stryjek Basi bródkę siwą głaskał, pod wąsami się uśmiechał,a potem na osobności mówił do siostry:

— Ho, ho! Baśka szczęście ma... Chłopak setny: do tańcai do różańca... Nie znaleźć takiego między mieszczankami!...

A pocierając w zamyśleniu wygolone czoło, dodawał smętnie:

— Gdybyż nie Włoch!...

Ofka wówczas śpieszyła z obroną.

— To i cóż! Katolik jest — i dobry katolik. W Rzymie był,do Loretu pielgrzymował, z Ojcem świętym gadał, jak ja tuoto z tobą. Włosiennicy zażywa — i biczowania.

Brat milczał, nie przecząc, ale i nie przytwierdzając.

Zarzut to był w stronę Jura skierowany.

Stary Szeliga poruszył się niecierpliwie.

— Pani siostra — z przekąsem rzekł — zawsze Zawiślakowiprzeciwna!

— Bo nie lubię, panie bracie, młodzianków bezbożnychi gwałtowników! — z naciskiem dodała.

Ławnik nosem czmychnął z wyraźnym zniecierpliwieniem.

— Powoli... powoli... — rzekł przeciągle. — Nigdy z sądempotępiającym zbytnio kwapić się nie trzeba. Co do bezbożności Zawiślaka, plotka to może być ludzka, nic więcej. A żesię raz jeden krewkością uniósł, to i cóż? Młody jest.Wreszcie, gdyby naszej Baśki nie kochał, nie przyszłoby dotego.

— Piękne mi kochanie — odcięła stara panna — co do wieży prowadzi, między podpalaczy i opryszków! Już to gdy ktow religii nie twardy, to i w honorze wart mało!...

Szeliga poznał, że niewiasty nie przeprze. Zamilkł więci tylko laską okutą po posadzce jął stukać.

— A czy pan brat wie o wielkiej nowinie? — rzekła tamtaw rozpromienieniu nagłym. — Panna Urszula mi ją w tajemnicy głębokiej zwierzyła. Nowina ta warta, by za nią oddaćwszystkich Zawiślaków, z nabożeństwem ich i statecznością!

— Cóż takiego? — spytał podrażniony nieco ławnik.

A siostra mu wówczas do ucha samego:

— Oto król nasz najmiłościwszy dla ulubieńca swego chowaw zanadrzu — indygenat...

Stary mieszczanin na stołku podskoczył.

— Mejerin to mówiła? — wykrzyknął z twarzą rozpłomienioną. — Do pani siostry mówiła?

— Mówiła — i jeszcze dodała: sub conditione związku małżeńskiego...

Szeliga wytrzymać nie mógł. Porwał się ze stołka i do siostry przypadłszy, pomarszczoną jej rękę pocałunkami okrył.

— A! — mówił jak w odurzeniu — splendor! Splendor niesłychany!... Ta Baśka to do szczęścia stworzona!... Co powieBalcer, jak powróci!... I to Mejerin mówiła!... Dobry ten król!Niech łaska Boża zawsze z nim będzie!... A tego Giana jak żebym chciał uścisnąć!... Klejnot! Klejnot szlachecki... No,szczęśliwa Baśka! Dalibóg, szczęśliwa!...

Gdy się brat Jan uspokoił, siostra Ofka usiąść mu przy sobie kazała i oboje o przyszłym związku bratanki poważniejęli rozmawiać.

Rzecz to już była postanowiona. Wysłannica królewskagrunt przygotowała, a Baldi zjednał sobie ciotkę i wkradł sięw łaski stryja. Wczoraj właśnie deklarację swą złożył — tymczasem privatim z uwagi na nieobecność rodzica, potem jąwszakże powtórzyć miał formalnie z dziewosłębami i oracjąwłaściwą.

Z chwilą gdy stryj ostatnich skrupułów się pozbył, sprawęmożna było uważać za skończoną. Pozostawała już tylko drobnostka: zgoda rodzica, no — i przyzwolenie panny.

Powrotu Balcera spodziewano się za miesiąc. Ostatnia wiadomość od niego nadeszła z Wenecji, dokąd na własnym okręcie zapłynął. Rodzeństwo postanowiło wyprawić doń pismo,które w porcie marsylskim znaleźć go miało. List natchnionyprzez Ofkę, a skomponowany przez Jana, miał przedstawićmu małżeństwo jedynaczki jako wielkie szczęście na dom ichspływające. Sam zresztą argument: „Król tak chce”, nie pozwalał wątpić o pomyślnym skutku poselstwa.

O Basię najmniej się kłopotano. Nie były to czasy, w których by młoda dziewczyna mogła była wolę swą przeciwstawiać woli starszych. O miłości i sercu śpiewywano wprawdziepo dworach przy lutni, a u ognia obozowego przy bandurce,nikomu jednak na myśl nie przychodziło utożsamiać życiaz piosenką.

Miłość poczynała się dla niewiasty dopiero po odejściu odołtarza, nigdy wcześniej; o sercu zaś miano pojęcie zgołado dzisiejszego niepodobne. Człowiekiem „wielkiego serca”był wówczas taki, kto tęgo bił innych, a sam pobić się niedawał. Mawiano też o „mężnym sercu” niewiast, które bez łzyjednej śmierć mężów swych lub synów dojrzałych przeniosły,oraz sławiono „wspaniałe serce” magnatów, co fortunę całąkościołowi i nędzarzom oddali.

Stryjek Jan i ciotka Ofka, w najsolenniejszy wyraz twarzeubrawszy, kazali bratankę do siebie przywołać. Przywołanej,,oznajmili”, że rękę swą oddać ma szlachetnemu GianowiBaldi, dworzaninowi królewskiemu i artyście.

Nagły błysk rozwartych szeroko oczów, purpura gwałtownego rumieńca, a potem zaraz wzrok wbity w ziemię i marmurowa całej twarzy bladość były na oznajmienie to odpowiedzią.

Basia odruchowo chwyciła się za serce i odruchowo również wypowiedziała myśl, na dnie duszy drzemiącą:

— A Juraś?...

Ten jednak wykrzyknik zbyto milczeniem.

— Szlachetny Giano Baldi... — powtórzył uroczyście ławnik.

— Dworzanin Jego Królewskiej Mości i artysta o rozgłośnym imieniu... — dodała wyniośle ciotka.

— Zaszczyt niemały — ciągnął stryj — domowi naszemuwyświadcza, bowiem...

Przerwała mu Basia. Dziewczyna, przypominając sobie czyinstynktem zgadując, co teraz „z roli” wypada, opiekunomswym do kolan się skłoniła — z płaczu nagłego wybuchem.

— Panie stryju! — wyjąkała — i ty, pani ciotko! Pozwólcież mi przynajmniej ze słowem ostatnim na przyjazd rodzica zaczekać...

Podnieśli ją i ucałowali.

— Nikt niewolić cię nie będzie — rzekł stryj. — Skorośjednak dziewka już duża, a do stanu zakonnego inklinacji niemasz, więc zapewne przeciwić się szczęściu własnemu niebędziesz. Ufność tę gruntujemy na rozsądku twoim — ile żewedle statutu dziewkom już od trzynastej wiosny życia licząsię lata dyskrecjonalne. A Speculum Saxonum córce mieszczańskiej wcześniej przyznawa pełnoletność niż szlachciance...

Basia patrzyła na stryja, niewiele rozumiejąc.

— Baldi — odezwała się ciotka, solenność o jeden stopieńzniżając — młodzian jest na podziw gładki i rezolutny. Basieczka nasza nie sprzyjać by mu nie mogła...

Ujęła bratankę pod brodę i w oczy jej spojrzała.

— Starej ciotce — szepnęła — prawdę wyznać możesz.Miły ci ów Włoszek, nieprawda?...

Basia milczała.

— Toć nie zaprzesz chyba, że każde przybycie jego radośćci sprawia, a każdą nieobecność dłuższą opłakujesz?...

W oczach dziewczyny odmalowało się zdziwienie — milczenia jednak nie przerywała.

Summa summarum — rzekł stryj, niecierpliwie nogamiszurając — gotowaś Baldiego za małżonka przyjąć?

I wzrok zimny, wzrok członka magistratury i karcicielanadużyć publicznych, na siostrzenicę obrócił.

Basia wówczas ręce zaplotła, oczy spuściła, na anielskie lica wyraz bierności i rezygnacji przywołała...

— Jeśli taka będzie pana ojca wola... — ledwie dosłyszalnym głosem szepnęła.

Rodzeństwo porozumiało się oczami. Oczy te mówiły: „sprawa skończona”.

Zaraz też Basi odejść dozwolono — po czym stryj Jan zająłsię przygotowaniem i wysyłką ważnego pisma familijnego dobrata Balcera.

W kilka wieczorów później Giano aksamitnym swym głosem odczytywał Basi sonety Petrarki.

Komnata pełna była zapachu czeremchy, której okwieconywierzchołek z ogródka Szeligów do otwartego okna sięgał.Z ciepłym tchnieniem wiosennego wieczora nadpływała odWisły tęskna pieśń flisów — taka sama, a może nawet i tasama, jaką się dzisiaj słyszy.

Dobruchna, przydana do towarzystwa narzeczonym, wyszłana chwilę, sprawami gospodarskimi wywołana. Prócz dwojgamłodych nikogo w komnacie nie było.

Basia, przesuwając w milczeniu palcami prawej ręki bogatemanele, obciążające jej rękę lewą, odezwała się nagle głosemprzyciszonym:

— Czy waszmość, panie Giano, tak samo miłować mię będziesz, jak ów poeta swą Laurę?

Włoch obrzucił ją spojrzeniem płomienistym.

— Stokroć więcej, carissima mia! — namiętnie wykrzyknął.

— O! Więcej! — sprzeciwiła się dziewczyna. — Alboż towięcej miłować można?...

— Można, idol mio! I nie tylko można, ale trzeba. Petrarkanie dotknął nigdy ukochanej ni ręką, ni ustami — a my...

I wyciągnął ramię, aby otoczyć nim gibką kibić dziewczęcia.

Basia jednak uskoczyła na bok, z brwiami ściągniętymi, falującą piersią i zapłonionym jak róża licem.

— Mości Baldi! — wykrzyknęła. — Zapominasz, żeś mężemmoim nie jest...

Zaczerpnęła powietrza — i dorzuciła ciszej, jakby do siebie:

— I że może nim nigdy nie będziesz...

Włoch pokrył zmieszanie uśmiechem miodowym. Wpół sięzgiął, w kornym ukłonie rękę na sercu położył i oczyma prosił o przebaczenie.

W tej chwili zjawiła się z powrotem Dobruchna. W twarzyjej znać było troskę. Z miną strapioną podeszła do przyjaciółki i rzekła:

— Smutną wieść ci niosę, Basieczko. Juraś Zawiślak na półroku wieży osądzony!

Basia zakryła twarz rękoma i stała tak chwil parę bez ruchu. Potem przyjaciółkę za szyję chwyciła i główkę do piersijej przycisnęła z jękiem stłumionym.

Giano mruknął addio i za próg się cofnął — z brzydkim na ustach uśmiechem...

XI. Dzieła nocy

Noc była czarna jak smoła — bez gwiazd i bez księżyca.W przesmyku wiodącym do Białej Wieży — gdzie z jednejstrony sterczał bok kamienicy Szeligów i ciągnął się parkanich ogrodu, a z drugiej widać było (nie w tej chwili wszakże)szczątki muru oraz budynków kilka bezkształtnych — stałczłowiek, zdający się z tą ponurą nocą, niebem czarnymi czarniejszą odeń ziemią jedną tworzyć całość.

Człowiek ten stał tu od godziny, może od dwóch i wpatrywał się z natężeniem w jeden punkt, który zresztą, jako atomogólnej wszechciemności, nie był ani jaśniejszy, ani bardziejczarny od innych.

Kto widział kiedykolwiek myśliwego zaczajonego przy jamie lisiej, temu by niewątpliwie widok tego człowieka na myśl go przywiódł...

W punkcie, który do siebie uwagę czatownika przykuł,a który nawet za dnia w mroku się ukrywał, można było, przypełnym świetle słonecznym, dojrzeć dwie rzeczy: krzak i cegieł kupę. Krzak był bezlistny, o suchych, rozczapierzonychgałęziach, którymi cegły owe zasłaniał. Cegły stanowiły zrąbmuru odwiecznego, który uprzątnąć zapomniano albo lenionosię — bo wówczas śmiecie i gruz cieszyły się nierzadko przywilejem nietykalności.

Było już dobrze po północy. Ciemność rzednieć poczynała.Człowiek stał w miejscu, jak czata obozowa, niecierpliwościswej klątwami jedynie folgując.

W stronie lisiej jamy nic się nie pokazało — myśliwy przecie ze stanowiska nie schodził. Jasne dlań było, jak dwa a dwacztery, że lis, który do nory wszedł i wyjść też z niej musi...

Nagle czatownik ów niezmordowany rzucił się skokiem tygrysim w stronę krzaka i cegieł. Rozległ się krzyk jeden —głuchy, krótki, urywany. Zaraz potem słyszeć się dało szamotanie gwałtowne i na ziemię upadło coś ciężkiego, dźwięk metaliczny wydając.

Lis wyszedł z nory — myśliwy żywcem go chwytał...

Przy odrobinie światła, które szło od rodzącej się na dalekim wschodzie zorzy, można było dojrzeć teraz dwóch ludzimocujących się ze sobą. Obaj byli w płaszczach długich, fałdzistych, które przy mocowaniu rozwiewały się jak żagle.W pierwszej chwili nie można było zrozumieć ani jednego zesłów prędkich, zadyszanych, jakie sobie podczas walki rzucali — wreszcie jeden zawołał wyraźniej, choć głos rozmyślnie hamując:

— Ha, trzymam na koniec i ciebie, i tajemnicę twoją!...

Słowa te wypowiedziane były po włosku i wybiegły z ustmyśliwego.

Lis w tejże chwili tonem najwyższego zdziwienia odkrzyknął:

— Giano!

I w miejscu stanął jak wryty.

Tamten z chwili tej skorzystał. Szybkim ruchem sięgnął mudo boku i oderwał wiszący na łańcuszku sztylet. Lis pozbawiony został w jednej chwili pazurów...

— Teraz — rzekł myśliwy — gadać możemy z sobą jakprzyjaciele.

Przy tych słowach zaśmiał się. Śmiech to był nieprzyjemny i lisa bynajmniej nie rozweselił.

— Chcesz mię zgubić? — jęknął ten ostatni, po włoskurównież. — Cóżem złego ci zrobił?...

— I zguba, i ocalenie w twych są rękach. Będziesz mógłwkrótce wybrać to lub tamto. Tymczasem podnieś z ziemi worek. Szkoda szlachetnego kruszcu, aby w prochu się tarzał. Przyda się on nam obu...

— Jaki worek! — wykręcać jął lis, obyczajem lisim. — Żadnego tu worka nie było...

— Brzękiem obecność swą zdradził!

— Przywidzenie! Mógł to być zresztą brzęk szkła, któreśmystopami potrącili...

Giano zaśmiał się ciszkiem.

— Ha — z ironią rzekł — kiedy tak, to niechże ja sobieowo szkło na pamiątkę podejmę...

I schylił się ku ziemi.

Ale zanim ręką jej dotknął, już tamten na czworakach pełzał, zguby swej szukając. Ponowny brzęk był dowodem, żeją znalazł i podniósł. Zaraz też wyprostował się i skok potężny dawszy w ciemnościach, uciekać jął...

Na widok uchodzącej zwierzyny, myśliwy stanowiska nieopuścił. Trzymał on ją na nici mocnej, acz niewidzialnej, i nieobawiał się, aby mu się wymknęła.

— Do zobaczenia, mości Fabio! — zawołał w ślad za uciekającym. — Spotkamy się rankiem — na Ratuszu...

Lis zatrzymał się i gdyby nie ciemności, dałoby się z pewnością widzieć, że uszami strzyże i ogon pod siebie podtula...

Po chwili kamraci stali znów przy sobie...

— Czego chcesz ode mnie? — mówił Fabio głosem cichymi żałosnym, w którym jednak drżała wściekłość tłumiona.

— Chcę, żebyś był dla mnie tym samym przyjacielem, codawniej.

Tamten worek mocniej przycisnął i pomacał się po boku,gdzie przed chwilą jeszcze broń wisiała.

— Jestem nim — mruknął przez zaciśnięte zęby.

— Przyjaciele nic przed sobą nie ukrywają...

— Bywa to czasem konieczne...

— Konieczność taka uśmierca przyjaźń.

— Czemuż jednak rodzić się ma z niej nienawiść?

— Nienawiść? Kto tu mówi o nienawiści?

— Alboż nie dążysz do tego, by mię zgubić?...

— Anim o tym pomyślał! Drażni mnie tylko tajemniczośćtwoja. Nie znoszę zagadek. Gdy jedną z nich w życiu napotkam, nie mam spokoju, dopóki jej nie rozwiążę. Owej nocyumknąłeś nam, jakby za sprawą czartowską. Wróciwszy, nieumiałeś się po ludzku wytłumaczyć. „Hola! — rzekłem sobie —jeśli mój przyjaciel bawi się w lisa, ja zabawić się mogę w psagończego!” No i, jak widzisz, tropiłem tak długo, ażem wytropił...

— Giano! Druhu mój! — tamten prosił płaczliwie. — Skorośjuż ciekawość zaspokoił, zostaw mię w spokoju...

— O tym później!

— Ziomkowie jesteśmy — więcej niż ziomkowie! W tymmieście obcym jam ci ze wszystkich najbliższy. Rodzi nas nietylko kraj jeden, ale i jedno miasto. Ja tylko i ty pochodzimyz pięknej Wenecji. Czyś zapomniał o tym, żeśmy nawet krewniacy? Wszakże twoja Teresina...

— Milcz! — syknął Giano, rzuciwszy się gwałtownie. —Milcz i strzeż się imienia tego wymawiać. Chyba żeś śmierciżądny!...

— Milczę — ciągnął tamten. — O wszystkim milczę. Toći ciebie nazywam Gianem, a nie...

Nie dokończył, bo mu dłoń Giana gardło ścisnęła i tkwiącyw nim wyraz zdusiła...

Zacharczał i do ziemi przysiadł. Puszczony, zatoczył sięi przez chwil parę przyjść do siebie nie mógł. Czas jakiś milczeli obydwa, ciężko dysząc — jeden z bólu i przestrachu, drugi z wściekłości.

— Gadaj — odezwał się wreszcie Giano głosem zmienionym — duże maszstamtąd zyski?

Fabio, przelękły, do kolan mu się rzucił.

— Zabierz wszystko — jęczał — alenie gub mnie i nie zabijaj!...

— Głupi grajku! — rzekł Giano wyniośle. — Darami twymi ja gardzę. Wezmę od ciebie, ile będę potrzebował, apotem oddam. Właściwie: nie oddam,ale w twarz ci rzucę — ze śliną pospołu!...

Tamten podniósł się; wciąż jednakjeszcze pokorny i spłaszczony.

— Nie rozmyślniem w to się wdał —mówił jakby nieprzytomnie. — Uciekając przed strażą w loch wpadłem, któregom ani znał, ani szukał... Loch doprowadził mię do tamtych ludzi...Miałem do wyboru: przystać do nichalbo zginąć... Ojciec oszczędzać kazał,zbierać — a z czego? Czy z tej kusej gaży dworskiej, która ledwie na przyodziewek wystarcza?... Dobrze, że sobieczerwieńców trochę uciułam — kiedynie stać na lepsze!...

Nagle oprzytomniał i kilka krokóww tył się cofnąwszy, śmielej nieco zapytał:

— Ale prawdę rzekłszy: co tobie dotego?

Giano pomilczał chwilę i odparł znacząco:

— Zaraz się dowiesz. Ale chodźmy stąd.

— Słusznieś rzekł. Chodźmy.

Opuścili zaułek, który poczynało już zalewać atramentoweświatło zorzy przedporannej. Ale zanim do Rynku doszli, niebo i ziemia znów pociemniały. Przecierający się wschód zaszedł na powrót chmurami. Jednocześnie mżyć począł deszczdrobny a ciepły i mgła rozsnuła się w powietrzu.

Rynek tonął w mroku. Światła, które tu i owdzie przed figurami świętych płonęły, zdawały się gwiazdami. Każdąz tych gwiazd otaczała aureola. Gmach ratuszowy przybierałw ciemnościach kształty niepewne a straszne. Smokowi byłpodobny i poruszać się zdawał. A uczepiona u szczytu latarnia błyszczała krwawo i groźnie niby smoka owego źrenica...

Choć nie było tu żywej duszy, Włosi skręcili w Krzywe Koło, drogi nadkładając. Szli potykając się, w pewnym oddaleniu od siebie, i milczeli. Mimo ciemności tak szczelnie każdyz nich twarz płaszczem zakrywał, że mu spod niego ledwie koniec nosa widać było.

Nie wyglądali już na zwyciężonego lisa i zwycięskiego łowcę; raczej na lisów parę — stropionych.

Dopiero w bliskości klasztoru Giano odważył się usta odsłonić i ku mówieniu ich użyć.

— Więc pytałeś, co mi do tego! — rzekł, zatrzymując się podścianą domu narożnego od strony Dunaju. Na froncie tego domu mały kopcący kaganek oświetlał niewyraźnie płaskorzeźbę wyobrażającą Łazarza przez psy lizanego. Był to najpierwszy „lombard” warszawski.

Fabio, na którego trochę światła padło, miał twarz bladą,ale zuchwałą.

— Pytałem — odburknął — i pytam. Czyż dlatego, że z jednego miasta pochodzimy, masz być szpiegiem moim i dozorcą?...

Giano roześmiał się sucho.

— Donosicielem? — ciągnął tamten.

— Głupiś! co mi do ciebie! Tyle mnie obchodzisz, co tennagi żebrak nad nami!

— O cóż więc ci idzie?...

— O to — rzekł głucho śpiewak, ujmując ramię towarzysza w kleszcze długich, twardych jak z żelaza palców — żew danej chwili ty właśnie względem mnie stać się możesz tymwszystkim...

— Czym?

— Szpiegiem, dozorcą, donosicielem — czyli, w jednym wyrazie rzecz zamykając: zdrajcą.

Oczy Fabia zaokrągliło zdziwienie. Chciał coś powiedzieć,ale w tejże chwili Giano ramię jego puścił i spokojnym rzekłgłosem:

— Dość już o tym. Spać chodźmy.

I pociągnął go w stronę klasztoru.

Na korytarzu, gdy już do komnat swych rozchodzić się mieli, śpiewak, lekko ziewając, rzucił jakby od niechcenia:

— Zapomniałem ci powiedzieć o nowinie...

— Cóż takiego?

— Żenię się...

I głową na pożegnanie kiwnąwszy, zniknął w drzwiach swojej celi, które się zaraz za nim zamknęły.

Fabio stał przez chwilę jak skamieniały. Twarz mu tylko tosrożyła się, to uśmiechała, a usta coś niewyraźnie mruczały.Wreszcie w czoło się stuknął i zawołał:

— Zrozumiałem. To równoważy tamto!

XII. Łańcuch, który zamiast związywać, rozwiązuje

I znów jesteśmy w tym samym, wyboistym, ponurym, dowąwozu skalnego podobnym zaułku. Zmierzch pada cichy, jasny, ciepły, owijając wszystko jakby w gazę jedwabną. Na dole, w wąskim przejściu Białej Wieży, straż pobrzękuje halabardami. Wzdłuż muru poszczerbionego kot się przesuwa. Pocegłach, głośno ćwierkając, skaczą wróble. Środkiem zaułkapłynie ściek, niknąc nie opodal Wieży w otworze podziemnegokanału. Po bokach pełno śmieci i wszelkiego rodzaju odpadków. Na słomie pod parkanem wylega się pies prawie zupełniepozbawiony sierści, a wychylające się spoza parkanu drzewobiałym kwiatem nań sypie.

Furta od ogrodu Szeligów do połowy otwarta. Widać przeznią kawałek szpaleru, w szpalerze ławkę, na ławce dwoje młodych ludzi, oddzielonych od siebie całą jej długością.

To Szczerb i Dobruchna.

Młodzieniec w nowym, opiętym żupaniku, barwy cynamonowej, i w lekkiej, na ramiona zarzuconej, a pod szyją nasrebrną agrafę zapiętej ferezji wygląda pięknie i zawadiacko.Wąsiki sterczą mu jak u kota, nad czołem jeży się lisi czubtak zuchwale i wyzywająco, jakby światu całemu urągał. Lewa ręka junaka wspiera się na nieodstępnym czekanie, prawa obraca w palcach różę płomienistą, która od czasu do czasu ku ustom się podnosi.

Jedno spojrzenie wystarcza, by poznać, że róża ta jest siostrą tamtej drugiej, która tak cudnie zdobi czarne włosydziewczyny. Niezawodnie z jednego krzaka je zerwano; możenawet przed chwilą jeszcze w jednym miejscu tuliły się dosiebie serdecznie...

Dobruchny ubiór skromny jest, jak zawsze. Ale czarne oczymają tyle blasku, kształtne wargi tak silnie się czerwienią,twarz, choć śladami ospy naznaczona, tak świeża jest i tak różowa, że od samego ich widoku ciepło się robi w sercu. Co pokupnych strojach, gdzie młodość i zdrowie skarby swe sypiąza darmo!

Zresztą krewniaczka Szeligów nie ma w sobie śladu zalotności. Oczy jej patrzą spokojnie, a uśmiech, jeśli jest rozkoszny i wabny, to dlatego tylko, że innym być nie umie...

Młodzi mówią o uczuciach — nie o swoich wszakże.

— Więc jeszcze nie „amen”? — pyta Szczerb, końcem czekana w piasku wiercąc.

— Chwała Bogu, daleko jeszcze do niego — przytwierdzaz zapałem Dobra.

— Ba! Rzecz to czasu tylko...

— I czegoś więcej także. Najpierw stryjka Balcera nie spodziewać się rychlej jak za dwie, trzy niedziele. Po wtóre... powtóre...

— Bodaj, że tu nie ma żadnego „po wtóre”!...

— Otóż jest. Po wtóre, że Basia słowa wyraźnego nie dała.

— Mogła je była pomyśleć...

— I nie pomyślała także. Pewnam tego.

— Waszmościanka w myślach jej czytasz?

— Czytam. A nie potrzeba do tego czarodziejstw żadnych.Ja myśli nie ze słów poznaję, jeno z postępków.

— A jakże ono pieścidło wychuchane postępuje?

— Dziwnie. Płacze i wzdycha. Czasem przed obrazami sięmodli, to znów na belwederku siada i nic nie mówiąc w niebotylko patrzy a patrzy... Najczęstsze u niej przecie: lutniai ksiąg włoskich czytanie...

— Grajek pewnikiem je znosi?

— Tak, ale ona między nimi wybór czyni. Teraz przerzuciłasię nagle od świeckich do nabożnych. Dawniej wysławiała Petrarkę, dziś rozpływa się nad Franciszkiem z Asyżu.

— Tyleż wiem o jednym, co o drugim!... — mruknął junakdo siebie.

— Na pamięć się uczy jego Kwiateczków...

— Ba!

— Ale dziś znowu smak jej się odmienił. Cały ranek molestowała ciotkę o Tomasza à Kempis...

— Świętego jej się zachciało?

— Właśnie. To jest nie osoby jego, ale księgi. Wieszwaść — tej... De contemptu mundi albo inaczej: De imitationeChristi...

— Hm... Anim przypuszczał, że święci księgi pisują... Cóżto ma jednak oznaczać?

— Na mój rozum jest to dwóch rzeczy znakiem. Pierwszej,że Basia myśli o kimś, wzdycha do kogoś i sprzyja komuś.Drugiej, że tym kimś nie jest Giano...

— Więc Jur?

— Tak by należało. Obawa tu wszakże zachodzi jedna —wagi niemałej... Gdy Jurasia nie będzie, Włoch miejsce jegozajmie...

— Otóż to! Trzeba więc Zawiślaka sprowadzić, a tamtegoodsunąć...

— Łatwo to rzec. Ale sposób?

Szczerb na tył głowy odrzucił kołpaczek, czoło srodze namarszczył i trzeć je począł. Natężenie myśli z trudem muprzychodziło.

— Ba! — rzekł wreszcie uradowany. — Sposób jest —i gładki...

— Jakiż?

— Włocha w łeb i do Wisły, a Wieżę podpalić, by Jurachdrapnął!

Dziewczyna zwróciła nań oczy zdziwione.

— Waści żarty się trzymają... — rzekła.

— Co zaś! — odparł urażony. — Nie do żartów mi. Chceszwaszmościanka? — pójdę zaraz i com rzekł, zrobię! JakemSzczerb!

Wstał z ławki, do odejścia gotów.

Dobra spojrzeniem go zatrzymała.

— Ja wiem sposób gładszy — rzekła.

— Ciekaw go jestem.

— Mówiłeś waszmość, że on, niebożę, robotą się zabawia?

— Łańcuch wykuwa. Ale jaki łańcuch! Na szyję królachyba — albo królowej!

— Właśnież w tym rzecz. Najmiłościwszy nasz pan artystąjest i w kunsztach się kocha. Giana wypuścił za to, że śpiewacudnie — czemuż by nie mógł postąpić tak samo z Jurasiem,który jest mistrz w złotnictwie.

— Hm... bez urazy waszmościanki... mój sposób gładszyi prędszy!

— Zatrzymamy go w zapasie. Tymczasem waszmość łańcuch mi ów przynieś.

— Chciałażbyś waszmościanka sama z nim iść do króla?

— Nie, do królewskiego złotnika tylko.

— Do Redura?

— Tak. Przyjaciel to stryjków, a i Zawiślakom przychylny.

— Ha, pomagaj Bóg! U Jura będę i łańcuch przyniosę. A teraz pora już mi odejść.

Podniósł się z ławki i ferezję na sobie obciągnął, a wąsyrozczapierzył.

Dobruchna nie wstawała. Ze spuszczonymi oczyma, z twarząnagle posmutniałą szepnęła cicho:

— A o sobie nicże mi waszmość nie powiesz?...

— O sobie? — zadziwił się Szczerb. — Alboż to we mniejest co ciekawego? Rodzic mój uszy zatyka, gdy o synu mówią — cóż dopiero obcy!

— Ja bym przecie dowiedzieć się czegoś rada. Choćbyo trzech garściach owych — dodała weselej niby, do uśmiechusię zmuszając.

— Ano — odrzekł w tymże tonie Szczerb — garść ostatniaprzedstawia w tej chwili podobieństwo do mnie: jest na wychodnym...

— Kończy się?

— Tak nawet jakby już się skończyła.

— Cóż będzie?...

— Dobrze będzie. Pan Lisowski werbunek urządza: pójdęi ja za innymi. W pułku czerwieńce niepotrzebne.

Dziewczyna bardziej jeszcze posmutniała.

— Rzucić chcesz waść Warszawę? — szepnęła.

— Mamże czekać, aż ona mnie rzuci?

— I... i... — wyjąkała z trudnością, jakby jej coś w gardleprzeszkadzało — cknić się waszmości nie będzie?

— Hej! — wykrzyknął raźnie, z oczyma błyszczącymi —w polu, na twardej kulbace, nikomu się nie ckni!

Dobra wstała w milczeniu i w milczeniu pożegnanie młodzieńca przyjęła. On, rękę jej całując, w oczy chciał spojrzeć,ale mu je schowała. Nie stracił rezonu i rzekł jeszcze:

— Jakby z łańcuchem zawiodło, to... jam gotowy!

Odszedł szybko, z głową podniesioną, z ruchami junackimi.Nagle jednak, przy furcie już samej, zawrócił. Ku Dobruchnie,w jednym miejscu wciąż stojącej, podbiegł i rzekł spiesznie:

— A com mówił, że mi się cknić nie będzie, to... nieprawda.

I spieszniej jeszcze wybiegł z ogródka.

Niewiasty miewają często szczęśliwe natchnienia. Nie upłynęło tygodnia, a już cudny ów łańcuch, wykuty albo raczejwypieszczony przez Jura, znajdował się w rękach królewskiego złotnika.

Reduro, człowiek skryty, milczący, a może i zawistny nieco(i między mistrzami to się zdarza), obejrzał dzieło kolegiz uwagą: najpierw gołym okiem, potem przez szkła powiększające, lecz o wartości jego ani słowa nie rzekł. Chowającklejnot do szkatuły dębowej, mruknął:

— Dobrze. Jutro Najjaśniejszy rzecz tę zobaczy...

Gdy nazajutrz rozwieszono przed królem ów majstersztyk,którego każde ogniwo co innego wyobrażało, ukoronowanemudyletantowi powieki drgać poczęły. Był to jedyny znak wzruszenia na tej twarzy woskowej...

A jak na toż, zbierał się właśnie król w tym czasie małżonceswej dar piękny ofiarować, w nagrodę za ostatniego synaczka. Postanowienie jego szybko dojrzało; głową kiwnął przyzwalająco i rękę po klejnot wyciągnął.

Przesuwając między palcami ten fantastyczny różanieckwiatów osobliwych, ptasząt rajskich, anielskich główek itp.,pytał o artystę, który go wyśnił i w kształty zaklął.

Reduro wymienił nazwisko...

Okazało się, że królowi Zawiślacy obcy nie byli. Ze starymnaradzał się nieraz nad modelami naczyń świętych. O talenciemłodego również coś był zasłyszał.

Wówczas mistrz nadworny, w imieniu starej matki Jura,a i swoim też (boć braćmi byli w sztuce), do stóp monarchysuplikę pokorną złożył. Czyż godzi się, aby młodzieniaszektak zacny jedną chwilę krewkości półrocznym zamknięciemopłacać miał? A jego matka sparaliżowana za jakież winy pokutę taką cierpi?...

Król wysłuchał, oczów od arcydzieła trzymanego nie odwracając, potem rzekł krótko:

— Marszałka tu prosić.

Wynik tej konsultacji niedługo dał czekać na siebie. W kilka dni później zamkniętemu w Wieży Okrągłej Jurowi przyniesiono sto dukatów w woreczku z herbem Wazów, a staroście rozkaz natychmiastowego wypuszczenia młodzieńca nawolność.

Tegoż dnia wieczorem Jur, płacząc z radości, klęczał u kolan matki swej, w dworku na Podwalnej. Staruszka (przedktórą prawdę zatajono) witała syna jako z dalekiej drogi wracającego. I ona miała łzy w oczach, a pochylając się nad jedynakiem, drżącym głosem mówiła:

— Dobrześ, synusiu, zrobił, pośpieszywszy... Matkę twojączeka wkrótce dalsza jeszcze droga — cóż byłoby, gdybyś sięz nią nie pożegnał?...

Potem przyszła kolej na sprawy domowe, które pod niebytność Jura bardzo upadły. Pieniędzy na gwałt było trzeba...

— Ale łaska Boża z nami — zakończyła utyskiwania. —Dziś właśnie o zmierzchu cudzoziemiec tu był jeden i robotęzamówił. Robota niepowszednia, na sto dukatów...

— Magnat to być musi... — zauważył młodzieniec. — A robotaż owa jaka?

— Łańcuch białogłowski, kanak ze złota szczerego. Kamieni żadnych nie chce, ale robota ma być na schwał misterna.Ogniwo każde, mówił, co innego niech wyraża. Ozdób żadnych, jeno kwiatki, ptaszęta i główki anielskie...

— Kanak białogłowski... kamieni żadnych... kwiatki, ptaszki i aniołki... Ależ to kropla w kroplę łańcuch, jaki król wziąłdla królowej!...

— Właśnież i on to mówił. Podobien ma być zupełnie królewskiemu...

Jur głową pokręcił, dziwiąc się.

— I któż on zacz? — spytał.

— Przejezdny jakiś. Szwed pono. Z samym nie gadałam, jeno z dworzaninem jego, który polskiego języka uczony...

— Ha! — wyrzekł Jur, pomyślawszy trochę. — Szwed nieSzwed — dukatami płaci, robotę wziąć trzeba. Czerwieńceprzydadzą się, nieprawda, matko?

— Oj, prawda! — przytaknęła.

— Wreszcie pamiętać nie zawadzi o tym, czego w szkoleuczono. Labor omnia vincit improbus...

Zawiślakowa westchnęła...

— Nierazem to od rodzica twego w złych okazjach słyszała. — głosem wzruszonym rzekła.

— Ha! Prawda w tym tkwić musi.

Młodzieniec poweselał. Po izdebkach niskich kręcił się, rzeczkażdą brał do ręki, długo niewidziane kąty opatrywał. Matkamówiła o tym, o owym — on na wszystko odpowiedź miałwesołą i otuchy pełną.

— Cóż Szeliżanka? — zagadnęła wreszcie. — Dawno mniejuż o niej wieść żadna nie doszła. Będzież z mąki tej chleb?...

To go od razu z tonu zbiło.

Nic nie odrzekł, ale wraz sposępniał, na ból głowy i na niewywczas skarżyć się począł...

Niebawem też matkę na dobranoc ucałował i spać legł.

A nazajutrz, o świcie samym, siedział już na górze zamknięty i nad kanakiem zamówionym pracował.

XIII. Dalsze ogniwa tego samego łańcucha

— Zapisali się już: Zuzel, Krzywoszewscy obydwa, z Konopiaków jeden...

— Starszy?

— Nie, młodszy. Dalej: nowomieszczan pięciu, Gajda zestarostwa, kalikator od Świętego Ducha, kuśnierz Kot, co mu żona i dziatek dwoje pomarło, pogorzelców kilku z Rybitwy, płatnerz jeden, cyrulików dwóch. Jandrzych Szafraniec kwapił się za innymi, ale go nie przyjęto, bo koślawyi żółtego włosa...

— I kiedyż pod chorągiew stajecie?

— Jak skoro zapis dziesięciu secin dosięże. Za dwie, trzyniedziel.

— Munderunek dają?

— Lada jaki. Konia dostać można, choć lepiej mieć swojego. Uprząż prosta: siodełko krótkie, wędzidło małe a mocne.Strojów i błyskotek ani poświeć. Żelaza tyle tylko, co na szabli i pod kopytami końskimi.

— A zbroja?

— Właśnież w tym rzecz: nic, co by ciężyło. A więc ni pancerza, ni tarczy, ni przyłbicy, żadnych też blach na konia, naramienników i nagolenników...

— To was, niebożęta, rozsieczą!

— Nie stoimy o to. Śmierć to śmierć. Nie darmo przecie,,straceńcami” nas zowią...

— Chybać wam żywot niemiły...

— Prawie. Jedni radzi by go pozbyć się, jak brzemienia, couciska; inni nie mają go za jaje... Komu miękko a słodko, dopana Lisowskiego nie idzie. A kto idzie, wie, co go czeka.Śmierć? — wielkie rzeczy! Koziołek z tej strony na tamtą.

— Mędrkować, widzę, poczynasz...

— Zgadłeś, robi się ze mnie philosophus. Na tym świecietrzeba mieć jedno z dwojga: czerwieńce albo filozofię. Komuzbywa i na tym, i na tamtym, pogardy godzien. Ja pierwszyw oczy mu napluję — jakem Szczerb!

Junak wstał przy tych słowach, ramiona rozłożył, przeciągnął się i przeraźliwie ziewnął.

— Nie pójdziesz na wino? — rzekł do towarzysza, któryprzez cały czas rozmowy nad warsztacikiem swym garbił się,młotkiem stukał, pilnikiem tarł, metal topił i spajał. — U Agłynasi się zbierają. Huczek tam teraz ciągły od rana do wieczora.

— Wiesz, że nie wychodzę — odrzekł Jur. — Matka prawie że konająca, a prócz siostry zakonnej nie ma przy niejnikogo. Przy tym łańcuch ten przeklęty na gwałt wykończaćmuszę. Szwedzisko codziennie nasyła pokojowca, o pośpiechnagląc. Dziś na wieczór robota ma być gotowa. Inaczej sto dukatów przepadnie...

— Racja jest. O Szweda mniejsza, ale dukatom szacunek sięnależy.

Młody złotnik odłożył narzędzia, na ręku wsparł się i wzroksmutny w przestrzeń posłał.

— Jeden jest jeszcze powód, dla którego w domu więzićsię wolę — rzekł smutno. — Ty go znasz. Oto lękam się spotkania z wrogiem swym — i z nią. Marszałkowi słowom dał, żezwady unikać będę. A i jej wolę tymczasem nie widzieć. Dopiero gdy stary Szeliga powróci, dowiem się, com wart i cożycie moje warte. Słowo rodzica losy moje przeważy.

— Może same one rychlej się jeszcze przeważą... — mruknął Szczerb, czapkę nakładając i wychodząc.

Po odejściu towarzysza Jur pracował ze zdwojonym zapałem. Pot występował mu na czoło, siły słabły (nocy kilka przychorej matce bez snu przepędził) — nic go jednak zmóc niebyło w stanie. Drżącą ręką spajał ogniwa, słabymi płucamiw dmuchawkę dął i złoto miałkim proszkiem ostatecznie wygładzał.

Z dołu dochodziły jęki chorej matki. Starał się ich nie słyszeć, bo lękał się opóźnienia w robocie. Mimo to każdy z jęków owych, jak żądło gada, w serce mu się wpijał... Wreszcie,już o zachodzie słońca, podniósł się ze stołka, plecy zgarbionewyprostował i, jak człowiek pozbywający się wielkiego ciężaru, z głębi piersi odetchnął...

Łańcuch był skończony.

Obejrzał go raz jeszcze, okurzył, odmuchał, potem do szkatułki zawczasu przygotowanej schował i zeszedł na dół.

Matkę zastał dogorywającą. Spoczywała w swym krześleporęczowym wyprężona, sina, z odkrytym ramieniem, na którym astrolog znaki kreślił kabalistyczne.

W kącie, przy okiennicy do połowy odemkniętej, zakonnicaczytała w głos modlitwy.

Ledwie miał czas klęknąć u stóp staruszki i kilka słów pociechy szepnąć, wbiegł famulus z wiadomością, że Szwed ze sługą swym po robotę zamówioną przybyli.

Wyszedłszy do pierwszej izby, spostrzegł cudzoziemca, który jakby umyślnie w najciemniejszy kąt się zasunął. Skłoniłmu się w milczeniu, podał szkatułkę i do lampy sięgnął, abyją zapalić.

Szwed powstrzymał go gestem...

— Pan mój — rzekł sługa — oczy ma chore. Blasku mocnego nie znosi...

Pozostano więc w półmroku.

Gość szkatułkę otworzył i z łańcuchem w ręku przystąpiłdo okna. Wysoki kołnierz płaszcza i nasunięty na oczy beret,którego wchodząc nie zdjął (uchodziło to wówczas — szlachcicowi zwłaszcza w gościnie u plebejusza), maskowały go całkowicie. Trudno było nawet zgadnąć: młody jest, czy stary?

Przy słabym świetle — tym słabszym, że tuż naprzeciw murwznosił się obronny — obejrzał uważnie łańcuch, każde jegoogniwo palcami długimi obmacał. Nie wiadomo, co twarz jegowyrażała, ale oględziny skończywszy, kilkakrotnie kiwnął głową w sposób wyrażający zadowolenie.

Zaraz też słudze swemu zlecił coś półgłosem.

Sługa dobył spod łosiowego kaftana trzos tęgo wyładowanyi wykładać jął na stół dukaty. Dukaty te błyszczały mocno,jakby je przed chwilą dopiero spod mincarskiego stempla wyjęto.

Gdy już setka była ułożona, Jur zbliżył się do stołu, pieniądze zliczył i do mieszka zgarnąwszy, w kieszeń schował.

W tej chwili gość, stojący wciąż przy oknie, skinął na sługę i głosem przyciszonym długo mu coś prawił. Prawiąc, nałańcuch raz po raz wskazywał.

— Pan mój — rzekł sługa do Jura się zwracając — zapytuje, czy na zapince łańcucha można jeszcze liter kilka wyryć?

— Można — odpowiedział młodzieniec. — Tu oto papieri inkaust; niech pan twój siądzie i litery owe napisze.

Gość żądanie spełnił.

— G. B. i B. S. — przeczytał Jur, obojętne spojrzenie na papier rzuciwszy. — Czy litery wyryte być mają w tym porządku, jak je napisano? — spytał.

Sługa, porozumiawszy się z panem, pośpieszył z objaśnieniem:

— Pierwsze dwie mają być w parze i drugie dwie w parze.Następnie obie te pary łączyć się winny ze sobą tak, aby jedną całość tworzyły.

— Dobrze — wyrzekł młodzieniec i raz jeszcze na papierspojrzał.

Ale w tej chwili myśl mu straszna przez głowę przebiegła...

— Cóż to? — mruknął do siebie, czoło ręką pocierając. —Najpierw G. i B., potem B. i S. — Czyżby?... Ależ tak, do pioruna! — krzyknął nagle, w stół pięścią uderzając — G. i B. toznaczy Giano Baldi, a B. i S...

Nie dokończył i z ręką do góry podniesioną na cudzoziemcasię rzucił.

Ale cudzoziemiec i sługa jego za progiem już byli.

Wybiegł za nimi jak wściekły i zębami zgrzytając gonić jąłuciekających.

W Bramie Wiślanej, otwartej jeszcze, udało się pochwycić za płaszcz mniemanego Szweda. Płaszcz rozchylił się i z fałd jego wyjrzała suchotnicza twarz Fabia...

Zaraz jednak Włoch silnym szarpnięciem wyrwał się i pomknął pod górę, w stronę Rynku. Ludzie gęsto się tam snuli i tłok panował znaczny. W tłoku gonitwa była trudniejszai Jur, pracą długą wycieńczony, uczuł, że już za uciekającymnie zdąży...

Wściekły gniew opanował młodzieńca, co bardziej go jeszcze osłabiło. W ostatnim wysiłku dotarł na odległość jednegotylko kroku od zbiega i korzystając z okazji cisnął weń dobytym z kieszeni workiem z dukatami.

— Podły zdrajco! — krzyknął. — Kamratowi swemu to oddaj. Niech wie, że ja za sromotę pieniędzy nie biorę!

Dukaty rozsypały się z brzękiem po bruku. Zrobiło się zbiegowisko. Tłum z całego Rynku w miejsce to spłynął. Poczętoz krzykiem, popychaniem się i biciem mannę zbierać złotą...

W tejże chwili od Ratusza kilku sług miejskich nadbiegło.Jeden podjął mieszek skórzany i jął zgarniać do niego dukaty,inni drzewcami halabard pospólstwo odganiali. Nadszedł starszy jeden i dukat z ziemi podjąwszy, długo mu się przyglądałz uwagą niezwykłą...

W zamieszaniu tym o głównych jego sprawcach do szczętuzapomniano.

Fabio i jego towarzysz zniknęli na zakręcie, łańcuch ze sobąunosząc.

Jur, osłabły i zemdlenia bliski, dowlókł się do pierwszejz brzegu sieni, a we framudze ławkę znalazłszy, padł na niąbez czucia...

Rychło jednak przyszedł do siebie. Jakby go nagle dreszczniespodziewany przeszedł, rozemknął oczy i drżącymi ustywyszeptał:

— Matka...

W chwil kilka później był już we dworku i całował zimneręce trupa. Astrolog umknął; zakonnica, świecami woskowymi umarłą obstawiwszy, modlitwy łacińskie mruczała. Jednachwila przetworzyła dom cały do niepoznania. Wydawał sięlochem zimnym, siedliskiem duchów i straszydeł...

Młodzieniec padł na kolana, oczy rękami zakrywając. Płakać jednak nie mógł. W formie gwałtownego pragnienia przebiegła mu przez głowę myśl: „Jakby dobrze było znaleźć sięteraz o sto mil stąd...”

Wstał i obowiązkami swymi się zajął. Famulusa wystraszonego z kąta wyciągnął i po babę kościelną pchnął. Zakonnicywydał rozporządzenia co do katafalku i klucze od szaf z bielizną doręczył. Wreszcie na górę wpadł, rozrzucone kosztowności i narzędzia do skrzyni zamczystej schował i zamknął.

Dopełniwszy tego wyszedł, zataczając się, na ulicę.

Celu przed sobą żadnego nie miał. Wyszedł, bo wyjść musiał. Zmusiła go do tego siła wewnętrzna, nieprzeparta. Czuł,że gdyby siadł nieruchomo, sam na sam z trupem, na pastwęmyśli swych oddany, pewnie by oszalał...

Noc była jasna. Ziemia kąpała się w drżących, niebieskawych blaskach. Górą płynął księżyc niby kula srebrna.

Po krótkim namyśle Jur skierował się ku miastu.

Bramę już zamykano, znajomi wszakże strażnicy przepuścili go bez trudności. Szedł pod górę powoli, usiłując zapomnieć o matce, o rywalu swym, o hańbie, jakiej doznał. Udawało mu się to chwilami. W trudnym tym zadaniu umysł silnego miał sprzymierzeńca — w gorączce.

Zbliżające się otwarcie sejmu, napływ szlachty i zaciągiwojskowe znacznie ożywiły miasto. Już na Gnojnej, pod murem jezuickiego „Klasztorka”, natknął się na „towarzyszów” pijanych i na nietrzeźwych „ciurów”. Ci i owi zaczepiali go — mijał jednak zaczepiających, nie odpowiadając.

W Rynku tłumniej było jeszcze. Tłumniej i hałaśliwiej.Służba senatorska wyrywała kamienie z bruku, zatykając kołki i kuchnie polowe budując. Wprawdzie nie zatarły się jeszcze ślady pożaru od kuchni takich wszczętego, ale o tym niktz „urodzonych” nie myślał. Alboż żołądki szlacheckie niemiały większych przywilejów niż mieszczańskie domostwa?

Śpiewano, śmiano się, kłócono. Co kroków kilka rosły,brzuchaty szlachcic, w żółtych butach, w czapie z czoła zsuniętej, z wąsami jak miotły, z czerwonym nosem i tęgo zalanąpałką, sękaczem się podpierając a ciężko dysząc, płynął wśródtłumu jak korab. Wszystko mu z drogi ustępowało...

Towarzysze, pod ramię się ująwszy, chodzili środkiem popięciu, po sześciu, taczając się w lewo i w prawo i nikomuprzejścia wolnego nie dając.

Co chwila przychodziło do krzyków, do zwady, do bicia sięna pięście i na czekany. Węgry marszałkowscy w pocie czołapracowali. Wieża Okrągła przepełniona już była „haresztantami”. Zamykano ich teraz w Ratuszu, a niektórym nawetwójt dał gościnę w obszernych swych piwnicach...

Jurowi rozgardiasz ten był na rękę. Oszołomił go. W głowie mu wirowało, w oczach go paliło, w piersiach piekło.Szedł jak pijany. Spotkał przyjaciół kilku, którzy na powitanie ramiona rozstawili. Wyminął ich, ręki nie podając. Wołali nań po imieniu — udał, że nie słyszy.

Przez godzinę może błąkał się tak, pozwalając fali ludzkiej,aby go niosła to w tę, to w ową stronę. W tym czasie wstępował kilkakrotnie do gospód jakichś, coś kupował, coś pił, alewszystko to bezwiednie. Raz zamierzył się nań ktoś obuchem, to znów miodu szklanicę na niego wylano — on tego wszakże ani czuł, ani widział.

Wreszcie, ulegając wciąż tej sile, nad rozwagę wyższej, która krokami jego kierowała, znalazł się niespodzianie — przeddomem Szeligów.

W oknach od czoła ciemno było. W jednym tylko — w którym poznał okno ciotczynej komnaty — migotał słaby, a zabarwiony z lekka płomień lampki weneckiej. U mieszczan bogatszych lampki takie przed obrazami świętych wieszano.

Postał chwilę, w płomień ów się wpatrując. Potem skręciłw bok, gdzie ciemno było i cicho. Podniósł oczy w górę: ściana cała, srebrem księżycowym zalana, wychodziła z ciemności jasno i wyraźnie, jak przy świetle słonecznym...

Bez trudności też dojrzał belwederek, kwiatami obstawiony,z którego drzwi szklane wiodły bezpośrednio do komnat niewieścich.

Spojrzał na belwederek i zaraz oczy odwrócił. Potem przetarł powieki i spojrzał powtórnie. Ze wzrokiem wytężonymi rozszerzonymi nad miarę źrenicami stał przez czas długi bezruchu, jakby go nagły przestrach okamienił.

A jednak nie działo się tam w górze nic strasznego...

Na belwederku siedziała dziewica o złotych włosach na ramiona rozpuszczonych i przepaską perłową spiętych.

U stóp dziewicy klęczał młodzian w stroju włoskim i podniósłszy obie ręce do góry, zawieszał na jej szyi bogaty, złoty łańcuch.

Oto wszystko.

Jur, napatrzywszy się widokowi temu do syta, odetchnąłgłęboko i odszedł. Odszedł powoli, krokiem spokojnym i pewnym. Mogła była twarz jego przestrach wyrażać; w rzeczywistości strachu żadnego nie doświadczał. Przeciwnie: wszystko mu się zupełnie naturalnym wydawało...

I znów znalazł się wśród tłumu zapełniającego Rynek. Huczało tu jak wprzódy. Huczenie to przyjemnym mu było.Rozróżniał już teraz głosy i twarze znajome poznawał. Opuściła go zupełnie gorączka i jasnym mu się stało od razu: dokąd i po co zmierza...

Nie przyśpieszając kroku ani go też zwalniając, skierowałsię prosto ku Ratuszowi. Minął żelazną kunę, ani spojrzawszyna osadzoną w niej za czary szewczychę; minął szereg kamienic, których ciężkie drzwi z trzaskiem zamykano; minął budę,z której wystawały czarne miejskich hakownic paszcze —i zatrzymał się dopiero przy ciemnym otworze do lochów prowadzącym.

Głowę wytknął i przez chwilę nasłuchiwał. Potem nogęprzez próg przełożył i po oślizgłych schodach śmiało na dółsię spuścił.

W winiarni pana Agły-Abłanowicza hałas panował piekielny. Wesołość do dzikości tu niemal dochodziła. Rozmowy były wrzaskami, śmiechy ryczeniem, śpiew wyciem. Harmiderten jednak, pod ziemią rodzący się, w ziemi pozostawał. Przechodzący mimo Ratusza słyszeli tylko głuche wrzenie — nibyklekot gotującej się kaszy...

Była to główna kwatera „straceńców”. Młodzież i ludziedojrzali, wykwintnisie i prawie nędzarze, warchoły i bohaterowie prawdziwi w pstrym i niesfornym zmieszaniu fantastyczny obraz tworzyli. Karności tu jeszcze żadnej nie było —jak zwyczajnie pomiędzy ochotnikami. Cnoty wojenne dopieropod chorągwią znaleźć się miały.

Jedni stali w gromadkach, żywo gestykulując i głowy zadzierając do góry; inni obsiedli stoły i pili a krzyczeli, za szyję się obłapiając. Kilku leżało na ławach pod ścianami, a bodajże niejeden i pod ławą obrał już sobie leże...

W głębi izby, na miejscu najwidoczniejszym, ustawiony byłstół, którego się tu dawniej nie widywało. Stół to był prosty,z tarcic sosnowych byle jak zbity, na krzyżakach oparty. Leżała na nim papierów kupa i stał wielki jak maźnica kałamarz.

Za stołem siedział człek urodziwy, lat trzydziestu kilku,z podgoloną czupryną i pięknym, zawiesistym wąsem. Odpierwszego wejrzenia odgadywało się w człeku tym osobęgłówną, dyrektora i reżysera całego widowiska. Przy nim i zanim stali ludzie różnego wieku z minami zadzierzystymi i razem doń gadali. On słuchał z twarzą pogodną, na karcie przedsobą leżącej coś kreślił i co chwil parę z kubka srebrnego popijał.

Był to pan Aleksander Lisowski.

Jur wszystko to spojrzeniem jednym objął, rozróżnił i zapamiętał.

Drugie jego spojrzenie pobiegło w tłum, szukając Szczerba.

Znalazł go w najhałaśliwszej kompanii, wśród próżnychdzbanów i kubków powywracanych. W tej chwili właśnie,dwu kompanów za szyje trzymając, całował się z nimiw twarz i klął, że życie za nich odda...

Jur poszedł prosto do przyjaciela i nic nie mówiąc, naoczach mu stanął.

— Wszelki duch!... — krzyknął tamten, nowych druhówpuszczając. — Tyżeś to, melankoliku?

— Jak widzisz — odrzekł Jur smutno.

— Ależ wyglądasz... niech cię! Z tamtego świata chyba wracasz?

— Idę tam dopiero... — szepnął młodzieniec, tak cicho jednak, że go towarzysz nie dosłyszał.

— Gadajże: czego chcesz? — ciągnął Szczerb, zza stołu wyłażąc i przemocą sadzając go na ławie. — Tokaju ci dać? Pinioły, petercymentu, seku? A może rywułę wolisz albo miód stary? Jest wszystko, czego dusza zapragnie, a brzuch i gardło wstrzymają!

— Chcę przystać do was — rzekł Jur głosem drewnianym.

— Do was? Co to jest: do was? Gadaj wyraźnie do kogo?

— Do waszej kompanii...

— Pijackiej?

— Nie, żołnierskiej.

Szczerbowi oczy się zaiskrzyły. Odsadził się, wąsy zadarłi przez chwil parę milcząc, mierzył towarzysza wzrokiem odstóp do głowy. Wreszcie przyskoczył doń, wpół go porwałi potężnym zamachem na stole postawił.

— Panowie bracia! — na całą izbę wrzasnął. — Oto nowystraceniec!

A w odpowiedzi wszystkie piersi huknęły:

Vivat!!!

XIV. Ogniwo ostatnie

W domu Szeligów wesoło.

W komnatach pierwszego piętra drzwi na rozcież pootwierane; wszędzie pełno biesiadników i służby. Festony z liścii kwiatów każdą ścianę zdobią; stoły błyszczą od mnóstwanaczyń srebrnych, a uginają się od obfitości jadła i napoju.Podłogę skropiono wonnościami i zielem pachnącym potrząśnięto. Aż dusi od woni krzepkich, między którymi nie braki drogocennej kamfory. Na szczęście odemknięto okna odogrodu. Wpływają nimi fale świeżego powietrza i rozgrzanewinem policzki rozkosznie muszczą.

W jednej z dalszych komnat gra kapela. Dźwięki jej, zanimo uszy biesiadników uderzą, cedzą się wpierw przez grubemury i opony fałdziste. Daje im to lotność i subtelność, pozwala wniknąć w każdy zakątek, nie głusząc rozmowy i nerwów nie drażniąc.

Do zachodu słońca jeszcze daleko, a już biesiada od czterechtrwa godzin. Właśnie przed chwilą służba po raz piąty daniaodmieniła. Przyszły na stół wety. W wielkich, srebrnych koszach przydźwigano sterty owoców, zagranicznych przeważnie; z ostrożnością nadzwyczajną ustawiono piramidy ciastasłodkiego; podano krople, marcypany, bijanki, a także smażenia różne; miejsce zaś mocnych tokajów zajęły słodkie wina hiszpańskie i włoskie.

Zbliża się koniec biesiady, mający być zarazem początkiemwłaściwej uroczystości.

Balcer Szeliga jedynaczce swej zrękowiny wyprawia.

Powrócił on szczęśliwie z peregrynacji dalekiej, bogactwwszelakich zwiózłszy obfitość. Część ich, w porcie gdańskimz okrętu wyładowana, nadpłynęła już do Warszawy wodą; reszta, na wozach ciężkich, nadciąga powoli gdańskim traktem,przez sługi zbrojne eskortowana.

Uciecha wewnętrzna opromienia dostojne oblicze staregokupca, który przy stole największym ugaszcza od serca wybranych gości.

U stołu tego kupiectwo Starej Warszawy miejsca zajęło.Dużo tu twarzy cudzoziemskich, dużo czupryn trefionych,z głowami golonymi pomieszanych, wspólne jednak znamiępowagi, statku i serdeczności upodabnia wszystkich do siebieniby członków jednej rodziny.

Wszędzie błyszczą łańcuchy złote, sobolowe bramowaniaszat, zapinki z kamieni drogich i sygnety tak wielkie, że często knykieć zasłaniają cały.

Na miejscu najwyższym siedzi kapłan. Stary to przyjacieldomu Szeligów, ciotki Ofki dawny spowiednik. Blada, ascetyczna twarz jego rażąco odbija od pełnych i zarumienionychpoliczków mieszczaństwa; czarna szata wykreśla się plamąponurą na różnobarwnym tle strojów i klejnotów.

Nieopodal od księdza zasiadła para zaręczyć się mająca.Basia w perłach na głowie i na szyi, w powłóczystej sukniz aksamitu modrego, na której błyszczą wielkie, prawdziwymsrebrem wyszywane lilie, podobniejsza jest niż kiedykolwiekdo anioła z malowanych gotyckiej świątyni okien. Wbrewzwyczajowi oczów swych ogromnych rzęsami nie nakrywa, aletrzyma je otwarte, blaskiem napojone i patrzące przed siebiew jakiś obraz daleki a cudny, którego inni nie dostrzegają...

Giana stroi jedwab i aksamit. Barwy: fioletowa i gorąco żółta w ubiorze jego przeważają. Piękny jest, szatańsko piękny,choć dziwna, marmurowa, trupia niemal bladość twarz mupokrywa. Oczy jego wyrażają zachwyt z przestrachem zmieszany. Nadmiar szczęścia trwożyć go się zdaje i przygniatać...

Tuż zaraz siedzi i ciotka Ofka — w młodą parę jak w tęczęwpatrzona. Zwykła surowość ustąpiła na dzień dzisiejszyz twarzy jej i z ubioru. Suknię ma barwy perłowej, czarnyminaszyciami omroczoną; na głowie takiż czepeczek, wąskim,złotym sznurkiem bramowany.

Dobruchna w innej komnacie, przy stole dla „familiantów”,miejsce dostała i rządy gospodyni pełni.

Ale o wiele bardziej uderza brak innej, niezbędnej w tymgronie osoby. Wśród biesiadników na próżno upatrujemystryja narzeczonej: Jana Szeligi. A gdyśmy już nieobecnośćtę dostrzegli, widoczną staje nam się jedna okoliczność: brakzupełny członków magistratury — rajców, ławników, gminnych. Jakże rodzinne święto patrycjusza warszawskiego obyćsię bez nich może?

W tej chwili jednak słowa, z którymi się gospodarz do sąsiada swego zwraca, fakt ów dziwny tłumaczą.

— Kumie Macieju — mówi Balcer, posuwając kosz z fruktami do czerwonego jak piwonia mieszczanina — jak myślicie: rychło dziś „porządki” sąd swój ukończą?

— Już by skończyć powinni — odpowiada zapytany. —Wszakżeć to tylko iudicium expositum. Chyba że akta względem donacji i innych zapisów działają...

— Niechby choć na samą ceremonię zdążyli!...

Tu wmieszał się do rozmowy kupiec o dużym, orlim nosiei surowym wyrazie twarzy.

— Gdym szedł tutaj — rzecze — gadano, że się dziś na sądzie wójtowsko-ławniczym nie skończy. Ma być jeszcze, iudicium emptum.

Emptum? — powtarza pierwszy. — Zaszło więc coś nadzwyczajnego!...

Koniec rozmowy w gwarze ogólnym utonął.

Jeżeli jednak braknie towarzyszów stryjka Jana, obecni sąnatomiast kamraci Baldiego. Prawie cała kapela dworska stawiła się w komplecie. Grajków zwyczajnych nie dopuszczonodo kompanii z patrycjuszami; wyjątek zrobiony jest tylko dlaLuki i Fabia.

Obaj oni dzielnie potykają się z zasobami mieszczańskiegostołu. Ale gdy gruby cytrzysta sprawia zastraszające spustoszenie wśród mięsiw i ciasta, chudemu fleciście na ugaszenieokropnego pragnienia wszystkich flasz, dzbanów i gąsiorówzda się za mało. Rzekłbyś, że to wskrzeszona ruina Tyberiuszowego wodociągu, przez którą cały Tyber cieczy wszelakich przepuścić by można...

Kielichy krążą coraz gęściej, wiwaty następują po wiwatach, policzki stają się podobne różom, a oczy brylantom.Chwilami to ten, to ów z dykteryjką jakąś występuje, zatrzymując na niej przez chwilę uwagę ogólną. Potem wezbranafala głosów zagłusza go i znów nad wszystkim hałas panujeniesforny.

— Muszę też opowiedzieć waszmościom zdarzenie jedno,jakie czasu peregrynacji swej miałem...

Tymi słowy sam Balcer Szeliga doprasza się u zgromadzeniachwil paru uwagi. Milkną śmiechy i gwary, a stary kupiec,brodę głaszcząc wachlarzowatą, prawić poczyna:

— Bawiłem właśnie w onym mieście cudnym, co się zwieWenecja. Dla nawałności morskich bawiłem nawet dłużej,aniżelim był zamierzył. Czas mi się już dłużyć zaczął i nierazmglenie przykre czułem, bo Mazurowi na twardym gruncieurodzonemu patrzeć ciągle na wodę niezdrowo. Na wiatr pomyślny czekając, błąkiwałem się często nocami nad morzemi w uliczkim się one, kręte a wąziuchne, zapuszczał — ile żenoce wenecjańskie na podziw są piękne, a ja prócz kupcówkilku żadnychem znajomości tam nie miał. Jednej nocy takiej patrzę, aż na mostku samotnym stoi białogłowa i w wodęrzucić się zabiera... „Jezus! Maria! — krzyknę. — Co robisz,niewiasto!” Jedną ręką łap ją za ramię, drugą za suknię —przytrzymałem. Oj! Wijeże mi się ono niebożątko w ręku jakpiskorz i wyślizgnąć się stara — nie puszczam. W gniew wpada, drapać i kąsać poczyna — ja nic. Nareszcie krzyczy: „Cośza jeden? jakim prawem?” „Chrześcijanin jestem — odpowiadam — a zaś prawem moim, prawo Chrystusowe”. „Obcyś —mówi znowu — co ci do mnie? Mąż własny mię rzucił, to cóżobcy ratować ma?” „Mnie nic do tego; obowiązek spełniam,i dość”. I z mostu ją niosę. Poznała cudzoziemca. „Skądeśty? — pyta. „Z Polskim, z Warszawy” — tłumaczę się. „Polacco! Varsovia!” — krzyknęła i płacze. Posadziłem ją na ławce jakiejś, utulam — aż ta szalona zrywa się, za pierś mięchwyta, i... „Mężaś mojego widział?!!” — w samo ucho krzyczy. Ledwiem ją uspokoił. Ale to początek dopiero. Nabrałobiedactwo ono do mnie zaufania. Więc dalej spowiadać się.Mąż ją rzucił w rok po ślubie. Z drugim jak sam łotremw świat się puścili. Doszła, że do Warszawy...

— Do Warszawy? — powtórzyły przy stole głosy zadziwione.

— Tak rzekła. Dodała jeszcze, że ją mąż z odrobiny mienia, jakie po ojcu wzięła, odarł i z dzieckiem małym na głódi nędzę rzucił. Wreszcie prosiła, by jej w odszukaniu nędznika pomóc. Powiedziałem: zgoda. Ocaliwszy jejmościankę odśmierci wypadało ją i od losu obronić. Przyniosła mi na drugidzień papiery różne, dowody urzędowe, akt ślubny, rysopismęża — wszystko w porządku, jak się patrzy. Dopomogłemniebożęciu, ilem mógł. Głównie żal mi było dzieciątka, którem widział w łachmanach, chudziutkie od głodu i jak woskżółte...

Zamyślił się smutno, jakby mu własne słowa cieniem naserce padły.

— I jakież historii onej żałosnej zakończenie? — spytałz drugiego końca stołu kapłan.

— Jeszczeć go dotąd nie ma — odrzekł Szeliga. — Może daBóg jednak, że będzie. Papiery zaraz po powrocie w Ratuszuzłożyłem. Marszałkowim również o nich doniósł. Niewiastamówiła, że łotry one na żołd królewski zaciągnąć się mieli...

Opowieść gospodarza chłodu nieco między gości rzuciła. Natwarzach odmalowało się zafrasowanie. Aby je odgonić, nowedzbany przynieść kazał Szeliga. Wino zwyciężyło „melankolię” i znów gwarem i śmiechami napełniła się komnata.

Ale w tej chwili kapłan dał znak — i uciszono się.

Przypomniał on, że czas pierścionki mieniać.

Gospodarz skinął w stronę służby, kupiącej się w progu,i zaraz z pośrodka niej wyszedł karzełek niosąc na złotej tacydwa sygnety kosztowne. Jednocześnie pokojowców dwóchrozesłało na podłodze miękkie, aksamitne poduszki.

Kapłan podniósł się i nad pierścionkami cicho zmówił modlitwę. Potem oblubieńcom dał znak, aby się zbliżyli. W komnacie cisza się zrobiła, jakby anioł przeleciał. Cisza ta i dodalszych komnat przeszła, niosąc z sobą wszędy milczeniei powagę. Nawet dźwięki oddalonej kapeli umilkły, jakby rozpływając się w powietrzu...

Basia i Giano, miejsca swe opuściwszy, szli właśnie ku poduszkom, gdy w sieniach słyszeć się dał nagle hałas jakiś nieskromny. Widoczne było, że ktoś wtargnąć chce do mieszkania, służba zaś go nie puszcza. Hałas, nagle wybuchnąwszy,umilkł potem na chwilę, do komnaty zaś wbiegł sługa Szeligów i panu swemu szeptać jął coś na ucho...

Namarszczyła się i poczerwieniała twarz starego mieszczanina, zarazem podziw i gniew wyrażając. Podniósł się onz miejsca i gości przeprosiwszy, wyszedł za sługą do sieni.

Kapłan ceremonię przerwał. Giano odprowadził narzeczonąna miejsce. Wszyscy w milczeniu przykrym na koniec niepożądanego intermezza czekali.

Długo bawił gospodarz z dala od biesiadników. Podczas jego nieobecności szmer głuchy komnaty sąsiednie obiegał.Wstawano od stołów, do okien się ciśniono, przez drzwiotwarte głowy ciekawe wychylano...

Wreszcie wrócił.

Namarszczenie z czoła mu nie zeszło; nie czerwony już jednak był, jeno blady.

Krokiem powolnym do niewiast zbliżył się i prosił, aby nachwil parę do komnat swych odeszły. Posłuchały. Żadna niespytała nawet: dlaczego? Pytania w zwyczaju ówczesnym niebyły. Niewiasty mogły dziwić się, gniewać lub ciekawości doświadczać szalonej; żadne z tych uczuć w słowa nie przeszło.

Oddaliły się kornie, cicho, z lekkim szat powłóczystych szelestem...

Gdy zniknęły, stary Szeliga postał chwilę w miejscu, jakbysiły zbierając, potem wsparł się rękoma o stół i głosem uroczystym wyrzekł:

— Waszmościów moich najmiłościwszych, panów bracia kumów proszę, aby cokolwiek tu się teraz dziać będzie,w milczeniu to a w neutralności zupełnej przyjęli...

Szmer przeszedł po kompanii — ucichł jednak prędko, milczącemu niepokojowi ustępując.

Szeliga obrócił się do sługi i rzekł:

— Niech wnijdą.

Wówczas wśród ciszy głębokiej, którą by śmiertelną nazwać było można, rozegrał się szereg scen, których dom tennigdy dotąd świadkiem nie bywał...

Najpierw słyszeć się dał szczęk halabard i liczne, ciężkiekroki, które przed progiem komnaty ucichły. We drzwiachukazał się sługa miejski w granatowym, oficjalnym ubiorze,w żupanie pod bekieszą czerwonym, przy szabli, w czapce nagłowie, której wchodząc nie zdjął.

Wystąpił na środek krokiem mierzonym, dobył z zanadrzapergamin i w górę podniósłszy, trzykrotnie nim potrząsnął.Przy pergaminie wisiały dwie duże pieczęcie. Jedna miała nasobie wyobrażenie syreny uzbrojonej, na nogach nietoperzowych i z nietoperzowymi skrzydłami. Była to pieczęć Magistratu Miasta Starej Warszawy. Druga była marszałkowska.

Po tym wstępie człowiek ów głosem doniosłym zawołał:

— W imieniu prześwietnego Starej Warszawy Magistratu!W imieniu szlachetnego i przezacnego Burmistrza, sławetnychkół: Radzieckiego i Ławnickiego, oraz Dwudziestu MężówGminnych! Z wiadomością i za zgodą Jaśnie WielmożnegoMarszałka Wielkiego Koronnego i z przeproszeniem obecnychtu Ichmościów!

Odetchnął — i mówił dalej:

— Jako okazało się na przyjezdnego mieszkańca StarejWarszawy, cudzoziemca, Fabio Carapazzi rzeczonego, iż tenżeCarapazzi, z pogwałceniem praw gościnności, na szkodę miasta i całej Rzeczypospolitej, oddaje się niedozwolonemu i owszem bezecnemu rzemiosłu fałszowania monety — wzywa sięprzeto onego cudzoziemca, aby się sam, niechybnie a dobrowolnie, w ręce sprawiedliwości wydał dla postąpienia z nimwedle prawa naszego miejskiego a oraz koronnego.

Zatrzymał się i papierem na Fabia wskazując, zawołał:

— Fabio Carapazzi! Oto ci mówię: wystąp!

W tej chwili Fabio lisim krokiem znalazł się przy okniei pchnął je tak mocno, że szyby z brzękiem wypadły.

Mówca odwrócił się za siebie z komendą:

— Imać!

Pachołków kilku rzuciło się na grajka. Po krótkim szamotaniu obezwładniony został i związany. Wyciągnięto go za próg,zgrzytającego zębami i miotającego straszne przekleństwa.

Halabardy ponownie zabrzękły, ciężkie obuwie zastukałoi zbrojna kompania dom opuściła.

Po jej odejściu grobowa cisza zaległa komnatę. Nikt nieśmiał się odezwać. Wszyscy stali jak rażeni piorunem, bezoddechu, z niemymi ustami i wzrokiem w ziemię wbitym.

Ale nie wyszło pięciu minut: znów hałas u drzwi, znówbrzęk halabard, znów butów kowanych stukanie...

Ten sam człowiek, co wprzód, na środek wystąpił, tak samopapier wydobył i takim samym ruchem solennym w powietrzunim potrząsnął...

I znów rozległa się inwokacja:

— W imieniu prześwietnego Starej Warszawy Magistratu!W imieniu szlachetnego i przezacnego Burmistrza! W imieniusławetnych kół: Radzieckiego i Ławnickiego oraz DwudziestuMężów Gminnych!

Dreszcz przeszedł zebranych. Oczyma na całą szerokośćotwartymi wzajemnie badać się jęli...

On tymczasem wśród ciszy głębokiej czytał z papieru:

— Jako okazało się na przyjezdnego Starej Warszawymieszkańca, cudzoziemca, Paolo Rufiani rzeczonego — któryto Paolo Rufiani przezwiska Giano Baldi fałszywie zażywa —iż on małżonkę swą ślubną w mieście Wenecji porzuciwszyi owszem okradłszy, dom szlachetnego i przezacnego mieszczanina i kupca warszawskiego przez zbrodnię dwużeństwasromotą chciał okryć — wzywa się przeto onego cudzoziemca,aby się sam, niechybnie a dobrowolnie, w ręce sprawiedliwości wydał, dla postąpienia z nim wedle prawa naszego miejskiego a oraz koronnego.

Papier przed się wytknął i zawołał:

— Paolo Rufiani! Oto ci mówię: wystąp!

Wszystkie oczy obróciły się na Giana.

Stał on w miejscu, jak trup blady, ale wyprostowany i wyzywający. Na ustach miał uśmiech szyderczy.

Sługa miejski dwukrotnie jeszcze wezwanie powtórzył.Młodzieniec nie ruszał się z miejsca. Wówczas rozległa siękomenda:

— Imać!

Chłopy uzbrojone wtargnęły do środka. Ale zanim jeszczeręka któregokolwiek zdążyła dotknąć młodzieńca, runął onnagle na ziemię, jak kosą podcięty.

Na lewej piersi upadającego błyszczała niewielka głowicasztyletu.

Pachołkowie stanęli w miejscu, przerażeniem zdjęci.

Ani jeden z obecnych nie ruszył rannemu z pomocą.

— Imać! — rozległo się powtórnie.

Nowych kilku wpadło. Ciężkie, grube łapy dźwignęły pięknego Włocha w górę. Gdy go wynoszono, głowa w tył opadła,oczy bielmem zaszły, a z ust, wraz z ostatnim westchnieniem,wybiegło jedno tylko słowo — nie wiadomo — polskie czywłoskie:

— Barbara!...

Płomień lampy, w zielonym szkle uwięziony, martwooświetlał dziewiczą komnatę.

Basia, z rozpuszczonymi włosami, tak biała, jakby ją z alabastru wykuto, tak powiewna, jakby skrzydła serafowe u ramion jej drżały, modliła się czy też rozmyślała tylko, wspartabezsilnie na klęczniku...

Głucha cisza panowała dokoła.

Przerwał ją kapłan, długą naukę kończąc słowami:

— Dopieroś wychyliła się na świat, dziecię moje. Pierwsza burza złamać cię nie mogła. A jeśli z drzewa twojej szczęśliwości kwiatów kilka opadło, nie trwóż się: inne na to miejsce wyrosną. Jeszcze życie długie przed tobą; jeszcze i pociechę w nim znajdziesz...

Basia podniosła na mówiącego swe wielkie, bławatkoweoczy.

— Już znalazłam — głosem spokojnym rzekła.

I dłoń białą na książce oparła.

Książka miała tytuł: De imitatione Christi.

Dopisek

W rok później odbyły się dwa śluby.

U Świętego Jana, przed ołtarzem Trzech Króli, jejmościankapanna Dobra Kalinowska poślubiła imci pana BolesławaSzczerba, jazdy lekkiej rotmistrza.

W klasztorze zaś Panien Bernardynek, za Bramą Krakowską, jejmościanka panna Barbara Szeliżanka, suknię zakonnąprzywdziawszy, poślubiła — Chrystusa.

Przedtem zaś jeszcze z rąk świętobliwej dziewicy sumyznaczne dostały się biednym Starej i Nowej Warszawy wrazz przedmieściami, kościół zaś otrzymał zapis na żałobną wotywę za duszę śp. Jerzego Zawiślaka, corocznie w dniu jegośmierci odprawiać się mającą.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.