Tom II
Dni kilka upłynęło od obiadu u pani Lizy, którą brat zaczynał w najmniejszych jéj ruchach i słowach śledzić z podejrzliwym niepokojem i obawą, tak stan jéj zdrowia, ducha i humoru wydawał mu się nadzwyczajnym. Przypisywał on to wpływowi klimatu i, chociaż pobyt w Rzymie był dla niego dosyć ponętnym, gotów już poświęcić siebie, jechałby był z nią gdziekolwiekbądź, byle ją widziéć uspokojoną. Szło mu wielce o tę biédną siostrę, do któréj był przywiązany, a pragnął jéj życie osłodzić, po tylu doznanych goryczach.
Dawniéj poważna, smutna i chłodna, wpadła teraz w jakiś stan nerwowy, w którym jéj nigdy dawniéj nie widywał. Jawném było, że nie wiedziała co począć z sobą. Zrywała się wyjeżdżać gdzieś, a nazajutrz znowu chciała tu dłużéj pozostać. Wciągu dnia jednego zmieniała kilkakroć usposobienia; mówiła że jéj tu dobrze, potém że wyżyć nie może. Naprzemian bywała to niezmiernie wesołą i prawie roztrzepaną, co się jéj nigdy wprzód nie trafiało, to kwaśną, niecierpliwą, milczącą. Brat odgadnąć jéj nie umiał. Kilka razy śród rozmowy sama się sprzeciwiała sobie, a gdy jéj brat robił uwagi, uciekała prawie rozpłakana. Ferdynando nie poznawał swéj ukochanéj siostrzyczki.
Nareszcie ośmielił się jéj raz uczynić uwagę, że się jakoś zmieniła bardzo. Rozgniéwała się na niego, nazwała to przywidzeniem dziwaczném i łzy stanęły jéj w oczach. Brat pośpieszył przeprosić i tak się to skończyło. Nic jednak wymówka nie pomogła i humor, jakim był, pozostał.
Pomimo zaproszenia, Wiktor nie pokazał się rychło. Obowiązkowy bilet poobiedni złożył o téj godzinie, kiedy Lizy w domu nie było, co ją widocznie zabolało. Nie pokazał się téż u księżny, a nawet i pan Ferdynand nigdzie go nie spotykał.
Niecierpliwość i rozdrażnienie pani Lizy rosły, brat już nie umiał ani radzić na nie, ani śmiał badać, będąc odprawiany z niczém. Jednego dnia wreszcie zapytała go, jakby od niechcenia, czy nie widział gdzie „tego pana Wiktora.”
— Nie, nigdziem go nie spotkał — odparł Ferdynand — ale w tém nic nadzwyczajnego niéma; wiadomo że dziwak jest. Czasem tygodniami błądzi po Kampanii i okolicach Rzymu sam jeden.
— Przez litość czy przez ciekawość powinienbyś się przynajmniéj dowiedziéć, co się z nim stało — dodała siostra, i jakby się sama zawstydziłatéj troskliwości zbytniéj o nieznajomego, obcego człowieka, zamilkła zarumieniona.
Ferdynand, nic na to nie odpowiedziawszy, zadumał się mocno. Podejrzenia jego nabiérały coraz większego prawdopodobieństwa.
— Co ona w tym dziwacznym człowieku mogła znaléźć tak osobliwego? — pytał się w duchu. — Niepojęta to rzecz!
Tegoż dnia, posłuszny, poszedł na Babuinę. Stara Anunziata, u któréj miał szczególne łaski, jako ładny chłopak, bo starzy lubią młodość kwitnącą, na zapytanie jego o Wiktora, zamachnęła rękami obiema po włosku.
— Niéma go, niéma! — rzekła — ale czyż to piérwszy raz? Czasem po dwa tygodnie z domu nie wychodzi, a potém jak ruszy, to strach mnie bierze, czy mu się gdzie co złego nie stało.
Potrząsała głową.
— Nie mówił kiedy powróci? — zapytał Ferdynand.
— Che! che! che! — zaśmiała się starucha. — Zapewne! żeby on téż miał się komu spowiadać z tego co pocznie. Albo to on sam nieboraczątko wié, co się z nim jutro stanie?
Pożegnawszy uśmiéchającą mu się staruszkę, Ferdynand powrócił do domu i złożył raport krótki, na który nie otrzymał odpowiedzi. Późniéj dostrzegł, że Liza przez resztę dnia była nadzwyczaj pogrążoną w sobie i przybitą.
Pan Ferdynand, choć nieświadomy, poznawałjednak, czemu wierzyć mu się nie chciało, że coś tu być musi. Postanowił więc na próbę pilnować powrotu Wiktora i sprowadzić go do siebie natychmiast, skoro się tylko zjawi.
— Smutnaby była historya — mówił sobie — bo to jakiś cygan. Ale niechże go Liza lepiéj pozna, to łatwiéj się zrazi i rozczaruje... Zresztą jeśli jéj ta fantazya choć na chwilę ma przynieść rozrywkę, to niéma w tém nic złego.
Z przeszłości wiedział Ferdynand, iż siostrze, nawet w wypadku fantazyi jakiéj, żadne nie groziło niebezpieczeństwo. Znał wielką surowość jéj zasad i wierzył w nią, jak w ziemskiego anioła. Co ona chciała i robiła, nie mogło być naganném. Brat uznawał wielką jéj wyższość nad sobą i tam nawet, gdzie rzeczy nie rozumiał, gotów był zawsze ślepo spełniać jéj wolę.
Włócząc się na Babuinę i do Pepity także, pod pozorem szukania artysty (chociaż ta go zimno i pogardliwie przyjmowała), miał naostatek to szczęście, że schwycił pana Wiktora, powracającego właśnie do domu.
Zastał go jeszcze w zapylonéj bluzie, leżącego nawznak na sofie i niesłychanie znużonego. Anunziata, niby przypadkiem, faworyta swojego wpuściła.
Zobaczywszy go, Wiktor zerwał się trochę zniecierpliwiony, ale wprędce się uspokoił.
— Wszyscy się o pana dopytywali, wszyscyśmy się troszczyli, co się to z wami stało — zawołał, serdecznie go witając, Fernando. — Nie godzi-bo się tak nam dezerterować. Siostra moja nawet zagadywała mnie o pana kilka razy; księżna Teresa także. Sądziliśmy, żeś się może na nas pogniéwał.
— Cóż znowu — rozśmiał się z przymusem Wiktor. — Zaco i poco miałbym się gniéwać, kiedyście byli tak łaskawi i uprzejmi dla mnie? Państwo-bo chorego i skwaszonego człowieka nie znacie. Miéwam takie napady, w których potrzebuję dla orzeźwienia się ciszy, samotności, włóczęgi. Naówczas biorę kij i ruszam w świat. Wiem że to jest rzeczą nieprzyzwoitą, ale takim mnie już Bóg stworzył, a ja się przerobić nie umiem.
— A zatém niech będzie, jak być musi — wesoło rzekł Ferdynand. — Ale kiedy was złapałem, to proszę koniecznie do nas dziś na herbatę.
Wiktor, mrucząc, wymawiać się zaczął, ale Ferdynand napastliwie, po młodemu, nalegał i wymógł na nim słowo.
Zdobywszy je, rad bardzo pośpieszył do domu, siostrze jednak nie powiadając nic, aby jéj zrobić niespodziankę. Był tego dnia tak impertynencko wesołym, że kilka razy za to burę odebrał.
Po odejściu natręta, za którego wpuszczenie bez zapytania Anunziata wysłuchała cierpliwie wymówek, poruszając tylko ramionami, Wiktor wybrał się naprzód zjeść coś do swéj tratoryi.
Tu Pepita, z włoską żywością i poufałościąklepiąc go brudnemi rączkami po ramieniu, napadła nań z gniewem i wesołością razem, łając go, śmiejąc się i przyjmując jako zbłąkaną owieczkę, powracającą do domu.
Na tę scenę, zapewne szukając go także, nadszedł hrabia Filip, niedopoznania blady, zachmurzony, posępny. Podszedł, zobaczywszy Wiktora, jakby się mocno ucieszył, że go nareszcie pochwycił, i zaczął dopytywać, co się z nim działo, iż nigdzie ani go zobaczyć, ani się o nim dowiedziéć było można.
— Panie hrabio — odezwał się Wiktor. — Widzę że mnie państwo teraz tak samo mylnie bierzecie za salonowego człowieka i próżniaka, jakeście wprzód brali za artystę. Ja jestem ekscentryk: lubię swobodę. Znikam i powracam na świat, gdy mi przyjdzie fantazya.
Hrabia się skrzywił, pochylił ku niemu i zapytał cicho:
— A cóż? nie miałeś pan sposobności mówić z tą... kobiétą, z tą panią?
— Z kim?
— Z tą mniemaną artystką.
Wiktor, któremu ona wyszła z myśli, teraz ją sobie dopiéro przypomniał.
— Nie widziałem jéj — odparł sucho.
— Sądziłem — ciągnął daléj hrabia — że po naszéj ostatniéj rozmowie będziesz tak łaskaw, w interesie własnym téj nieszczęśliwéj, z nią pomówić. Ona tu nie ma co robić, a przyznaję się, że mnie zawadza i pobyt w Rzymie mi zatruwa.
— Ze mnie najgorszy w takim razie pośrednik — odparł Wiktor zimno. — Nie jestem stworzony do spraw podobnych.
Hrabia Filip rzucił się niecierpliwie.
— Do jakich spraw? — podchwycił, jakby urażony. — Żadnéj innéj sprawy w tém niéma, nad potrzebę ocalenia kobiéty niedoświadczonéj, nieopatrznéj, dumnéj, a głowę mającéj przewróconą, która...
— Hrabiemu zawadza — śmiejąc się, dorzucił Wiktor.
— To swoją drogą — odparł Filip. — O mnie zresztą mniejsza, ale ona tu do niczego nie dojdzie, chyba do jakiéj ostateczności, do rozpaczy.
Wiktor, jakby dłużéj już o tém mówić nie chcąc, cały się zajął zjadaniem makaronu, przyprawionego po neapolitańsku.
Hrabia jednak nie ustępował, okazując coraz widoczniejsze podrażnienie. Przegarniał włosy naprzemiany i darł rękawiczki.
— Sądziłem — rzekł wkońcu — że pan mi zechcesz przyjść w pomoc, dla ocalenia téj kobiéty, którą ja znając, wiem co jéj grozić może. Spełniłbyś pan, wierz mi, dobry uczynek.
Wiktor jadł już bez apetytu, ale z wielką napozór chciwością, aby nie odpowiadać. Chciał się uwolnić od natręta i od poselstwa.
Nie było to łatwém, bo hrabia, tę jednę mającdrogę do wykonania tego, co sobie zamierzał, trzymał się uparcie Wiktora. Zaczął więc znowu nalegać, wmawiać obowiązek, prosić wkońcu, tak iż Wiktor, rad nierad, odpowiedział że przy zdarzonéj sposobności starać się będzie spełnić życzenie hrabiego, nie obiecując jednak ani pośpiechu, ani zabiegania o tę sposobność.
Filip, i tém już zaspokojony, natychmiast go pożegnał.
— Wierz mi pan — dodał, gorąco ściskając jego rękę — spełnisz uczynek dobry i kroku tego nie będziesz sobie miał do wyrzucenia.
Skończyła się na tém rozmowa.
Wieczorem Wiktor, przeistoczony na cywilizowanego człowieka, ubrany starannie, zjawił się w salonie pani Lizy, w chwili gdy ona się go wcale nie spodziéwała.
Wprowadzający go Ferdynand złośliwie i ciekawie przypatrywał się wrażeniu, jakie sprawi zjawienie się Wiktora. Liza zbladła, zmieszała się, odzyskała prędko panowanie nad sobą, ale gościa przyjęła zimno.
Pod tym chłodem, umyślnie przybranym, każdy inny, nie pan Ferdynand, byłby się łatwo domyślił wzruszenia i wcale inaczéj ocenił ten symptomat. On prostodusznie wziął to za dowód obojętności.
Zupełnie uspokojony, rzekł sam do siebie: „Omyliłem się, niéma nic; ale bo téż i być nie mogło.”
Zwykli goście codzienni opóźnili się jakoś dnia tego na Via Sistina; Wiktor usiadł i rozmowa się rozpoczęła.
Zawiązała się ona tak powszednim trybem, tak nic nie znacząca wpoczątku, iż Ferdynand wyszedł, by zająć się herbatą. Jakież było jego podziwienie, gdy zapowrotem znalazł siostrę siedzącą obok artysty, w najżywszéj z nim poufałéj i wesołéj rozmowie. Twarz jéj promieniała, oczy były pełne blasku; odmłodniała nagle, stała się inną.
Ferdynand i to zanotował, że Wiktor siedział na swém miejscu, które zajął był wchodząc, gdy Liza sama się do niego zbliżyć musiała, bo teraz obok siedziała.
Na Wiktorze, który wszedł pomieszany, widać już tylko było ożywienie nadzwyczajne, wzruszenie, które go całkiem pochłaniało. Nie zdawał się bronić nawet wrażeniu; cały był jak pod urokiem pięknéj sąsiadki.
Ten, który teraz siedział zwrócony do pani domu, tak nie był podobnym do tego, który tu przed chwilą wszedł, jakby z musu i przeciw woli, że Ferdynand stanął na progu, patrząc na oboje i nic już nie mogąc zrozumiéć.
Nie umiał pojąć, jak krótka chwila starczyć im mogła na tak wielką zmianę, na przebieżenie drogi tak długiéj. Był to dla niego cud, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Naostatek wyłożył to sobie wymaganiami salonowemi, konwenansami, które zmusiły gospodynię domu i gościa do wzajemnego zbliżenia się i pewnéj poufałości. To go nieco uspokoiło. Nie mógł przypuścić, ażeby nagła ta zmiana większe miała znaczenie.
Wistocie zaś miała ona znaczenie wielkie... chwila była stanowczą. Liza uległa wewnętrznemu głosowi, który ją zmusił zbliżyć się do Wiktora. Widząc się z nim samą, stała się śmielszą, przemówiła i uczucie w głosie jéj zadrgało. Wiktor został pokonanym.
Starczył ten moment, tych kilka słów zamienionych, by oboje uwierzyli w siebie i w konieczność zbliżenia się. Serca się tego despotycznie dopominały.
W obejściu się Lizy z tym obcym wczoraj a dziś już jakby swoim człowiekiem, było coś braterskiego, opiekuńczego, a razem nakazującego. Czuła że panować mu będzie i że się jéj dłużéj nie potrafi opiérać. Po za ten cel dopięty myślą nie sięgała. Jaki mógł być koniec tego stosunku dziwnego, nie śmiała nawet badać. Musiało się stać, co było przeznaczoném: był to człowiek fatalnością dla niej wskazany.
Wiktor dotąd wyżéj nad wszystko ceniący swobodę, wyrzekł się dawnego bóstwa... poddał się.
„Niech się dzieje co chce — rzekł sobie w duchu. — Jak za wszystkie życia marzenia, i za to zapłacić będzie potrzeba, kto wié jakim kielichem goryczy; ale... tak chciało przeznaczenie.”
Nie przemówili do siebie żadném słowem znaczącém, któreby ich zdradziło; słów im nie było potrzeba, oczy i dźwięk głosu starczyły. Omylić się na ich znaczeniu nie mogli.
Gdy Ferdynand, postawszy w kątku i popatrzywszy na nich, odszedł znowu zadumany nad problematem, Liza szepnęła pośpiesznie, korzystając z nieobecności brata:
— Nie bądź-że pan tak dziki, nie lękaj się tak ludzi i stosunków, a nie tłumacz sobie fałszywie ich życzliwości. Wierz mi pan, są serca na świecie.
Wyciągniętą rączkę chwycił Wiktor, do ust ją niosąc za całą odpowiedź. Ferdynand, wchodzący właśnie, postrzegł to i stanął pomieszany. Rachuby na konwenanse okazały się fałszywe; Liza tak była przejętą, że się nawet nie zawstydziła brata, nie zarumieniła i nie oddaliła od gościa na widok wchodzącéj księżny Teresy. To, co czyniła, zdało się jéj naturalném, konieczném.
Wiktora szczęście to cudownie przeistoczyło, zrobiło z niego innego człowieka. Znikła wszelka jego nieśmiałość dzika, nieufność i zamykanie się w sobie.
Księżnie, która żartobliwie zaczęła od wymówek za cygaństwo i włóczęgę, odpowiedział śmiało, że to już był wybryk ostatni i że przyrzeka poprawę. To mówiąc, spojrzał na Lizę, a ta lekko głową dała znak, okazując że go zrozumiała.
Brat nie wychodził z osłupienia. Nigdy jeszcze siostry tak nadzwyczaj ożywioną, szczęśliwą prawie nie widział. Zaczynał się utwierdzać w przekonaniu, że bądźcobądź, miała fantazyą i że Wiktor wpływ na nią wywiérał niepojęty.
Wkrótce potém znalazł się w salonie i hrabia August, a po nim zaraz nadeszli księżna Ahaswera z poetą.
Hrabiego tylko Filipa brakło jeszcze, na co się nikt nie uskarżał.
August z tą sympatyą, jaką ciągle okazywał Wiktorowi, zbliżył się do niego, wyrzucając mu iż tak długo pozbawił ich swojego towarzystwa.
— Ja na tém straciłem najwięcéj — odpowiedział Wiktor prawie wesoło. — Ale człowiek jest nałogowym: wzięła mnie raz jeszcze chętka do włóczęgi, wróciła cygańska natura. Postaram się ją zwyciężyć.
— Byliśmy trochę nawet niespokojni o pana — rzekł August — bo po okolicach Rzymu niezawsze bezkarnie błąkać się można.
— Tak jest — odparł Wiktor — ale w staréj bluzie, z kijem, wyglądając na artystę, przy którym nad album i ołówek więcéj się spodziéwać nie można, chodzi się dosyć bezpiecznie.
Wtém zjawił się hr. Filip, który przywitał gospodynię mniéj hałaśliwie niż zazwyczaj, milczący, co mu się rzadko trafiało. Z miną jakąś nieswoją, stanął skromnie z boku, zdając się zajęty myślami, które go od towarzystwa odrywały.
Zmiana usposobienia była uderzającą. Niemiał tego wieczora ochoty ani się sprzeczać, ani tak bardzo ludzi sobą zajmować.
Gospodyni, przez litość, zbliżyła się do niego i przemówiła słów kilka, które on przyjął obojętniéj niż zwykle, skłonił się i pozostał roztargniony jakiś, kwaśny.
W kątku Ahaswera, także dnia tego cichsza, mniéj roztrzepana, melancholiczna, słuchała szeptania swojego nadwornego poety, zajętego nią w tak uderzający, możnaby powiedziéć kompromitujący sposób, iż goście odwracali od nich oczy, aby nie widziéć tego, co tak jawnie objawiać się nie było powinno.
Wśród tego kółka, tak rozerwanego dziś, niespokojnego, jeden Wiktor był swobodny, ożywiony, jak w domu. Księżna Teresa śledziła jego kroki, ruchy, słowa i zdawała się zajęta rozwiązywaniem nowéj dla siebie zagadki.
Na piérwszym wieczorze u księżny Teresy wszyscy to postrzegli, że pod powłoką zdziczałego artysty, krył się człowiek nawykły do dobrego towarzystwa, obracający się w niém ze swobodą narodzonego do niego i spoufalonego. Teraz daleko jeszcze wybitniéj potwierdzało to zachowanie się Wiktora naturalne, zarazem swobodnym humorem jakimś i delikatnością nacechowane. Przy piérwszém wystąpieniu czuć jeszcze było pewną sztywność, powstrzymywanie się, ostrożność; tego wieczora spadły okowy. Stał się innym; widać było że się czuł szczęśliwy, a szczęście nietylkospotęgowuje siły, lecz czyni czasem aż do zuchwalstwa odważnym.
Ten humor p. Wiktora na nikim nie uczynił takiego wrażenia, jak na hr. Filipie, który przed chwilą widział go w tratoryi posępnym, szorstkim, nachmurzonym.
Szczęście to, promieniejące z twarzy Wiktora, zdawało się go do rozpaczy doprowadzać.
Odciągnął nabok hr. Augusta.
— Spójrzcie, proszę — rzekł cicho — co to się z tym jegomością stało? jak on tu w salonie pani Lizy széroko się i swobodnie rozpościéra! Co za swada, dowcip, werwa!
Mówiąc to, śmiał się szydersko, złośliwie. Hrabia August odparł sucho i krótko:
— Dziś jest dopiéro jak być powinien, nie czuje się skrępowanym. Tém lepiéj. Zyskał na tém.
Hrabia Filip zamilkł i odszedł. Bolało go to.
Prawie toż samo postrzeżenie uczynił poeta, udzielając go na ucho Ahaswerze, ale z większém podziwieniem, niż złośliwością. Jego to, zamiast odstręczać, zachęciło do zbliżenia się ku tryumfatorowi. Prosił na to o pozwolenie księżny i otrzymał je. Zdawała się nieco znudzoną niewyczerpanym patosem, którym ją karmił.
Emil Marya wstał i przysunął się do rozprawiającego żywo i wesoło Wiktora.
— Widzę — rzekł — kochany kolego, że osławione powietrze Kampanii rzymskiéj na was wywarło szczególny, a szczęśliwy skutek. Przynieśliście z niéj jakby zaczerpnięte życie nowe.
Wiktor obejrzał się na niego z pewnym rodzajem politowania.
— Tak — odparł — są istoty jak ja dziwacznie stworzone, które tam czerpią życie, gdzie inni śmierć znajdują. Ja, jak bawoły, co w maremach żyją, malaryą tuczę się i upajam.
— To dowodzi krzepkiéj natury zwycięzkiéj, któréj wam zazdroszczę — odparł poeta. — My, dzieci cywilizacyi sztucznéj i wydelikaconéj, z życiodawczéj piersi natury pić nawet nie umiémy i nie możemy.
— A! natura! natura! — przerwał Wiktor z zapałem, z jakim dziś mówił o wszystkiém. — Natura, kochany poeto, jest to ogólnik, którego znaczenie bliżéjby okréślić należało. Potrzeba do tak zwanéj natury powracać, odżywiać się nią — to prawda; ale wpadać, jak Rousseau, w bałwochwalstwo jakiegoś stanu natury wymarzonego, którego nigdy nie było, doprowadza tak samo do pojęcia życia sztucznego, jak zupełne od niéj oderwanie się. Stan natury widzimy u ludów dzikich. Zakochać się w nim niepodobna, zazdrościć go byłoby śmiésznością. Stan ten cywilizacyi, który wy zowiecie produktem sztuki, jest przecież równie w naturze człowieka, jak wszystko co on tworzy. Nad naturę wynieść się i z niéj wyjść nie może. Naturalném jest wszystko... nawet sztuka.
Emil Marya wielkiemi oczyma spojrzał na mówiącego, jakby powątpiéwał, czy on istotnie to mówi, co myśli.
— Nie znajdujesz więc — odparł — że cywilizacya na krzywe i błędne weszła drogi?
— To inne pytanie — odezwał się Wiktor. — Człowiek skłonny jest do przesady nawet w dobrém, które umié doprowadzić do absurdum; niemniéj jednak droga cywilizacyi nie jest fałszywą, jest jedyną, jaką nam natura sama wskazuje. Chciéć powracać do dzikości, pod pozorem poprawy i uzdrowienia, byłoby najśmiészniejszym błędem. Ja bardzo kocham naturę, ale pojmując ją széroko, sztuki z niéj nie wyłączam. Naturę trzeba ujarzmić i uczynić nam posłuszną, a przynajmniéj zmusić ją, by z nami żyła w zgodzie i była nam pomocnicą.
Poeta stał namarszczony.
— Wy... wy — rzekł zimno — jesteście człowiekiem miary i rozsądku. Winszuję wam tego, ale wszyscy równie szczęśliwém usposobieniem pochwalić się nie mogą. Są szały i roznamiętnienia...
— A, tak! są piękne, cudowne, zachwycające szały — poprawił się Wiktor — są sny, z których budzić się byłoby bolesném i zabójczém. Kto śni i marzy, szczęśliwy... niech się nie budzi!
— Tak! śnijmy, marzmy, szalejmy, bądźmy „rozumni szałem,” jak się wyraził poeta — wykrzyknął Emil Marya, przybiérając pozę teatralną i spoglądając jakie to wrażenie czyniło na Ahaswerze. — Rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną!
Wiktor słuchał, nie zaprzeczając; wzrok jego rozmarzony także błądził po salce.
— Rzekłeś że rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną — wyrwało się stojącemu w kącie hr. Filipowi z wyrazem namiętnym, który mu był niewłaściwy. — Na to okréślenie zupełnie się zgadzam. Jestem uczniem Schoppenhauera i znajduję, że nad to życie nasze niéma nic głupszego i nielogiczniejszego.
— Stare rzeczy, wyszarzane, daleko od frankfurckiego filozofa dawniejsze — odezwał się hrabia August. — Nieskończenie łatwiéj i w świecie i w dziełach sztuki widziéć strony ujemne, niż dodatnie, chociaż umysły tak zwane krytyczne uchodzą za coś wyższego. Do widzenia światła, dobra, piękności, tajemnych sił natury, jéj potęg, potrzeba być obdarzonym wyjątkowo pewnym rodzajem jasnowidzenia, które jest tylko udziałem wybranych. Oglądanie tych jasności jest jakby widzeniem oblicza Bożego, które oglądać niekażdemu dano, gdy do postrzeżenia plam, kaléctw, słabości mamy wszyscy zdolność wrodzoną.
— Przeczę temu! — odezwał się gwałtownie hr. Filip — przeczę! neguję!
Hrabia August zwrócił się ku niemu, wyzywając o dowodzenie. Filip ruszył ramionami i dodał tylko:
— Dziwactwo!
Wiktor na obu patrzył i słuchał z zajęciem, oczekując końca, gdy ks. Teresa od stolika, przy którym siedziała, wtrąciła:
— Hrabio Filipie, jesteście dziś w jakiémś usposobieniu wyjątkowém. Musiało się wam coś przytrafić.
Zagadnięty tak wprost do siebie wymierzonym strzałem, Filip okazał że go to mocno obeszło i odezwał się gwałtownie:
— Mościa księżno! ja jestem predestynowany, żeby mi się cokrok coś nieprzyjemnego trafiało. To mój chléb powszedni. Nie jest to wrażenie dnia, ale życia całego.
— Ale nie! — zaprzeczyła łagodnie księżna. — Cóż cię w życiu tak nadzwyczajnego spotykało?
— Mnie? — podchwycił Filip — nadzwyczajnego? Właśnie, mościa księżno, mam tę nieszczęśliwą właściwość, że mnie gniotą utrapienia bardzo zwyczajne, a nieznośne. Życie się zmarnowało na omyłkach i naigrawaniach losu.
— A, tak, na omyłkach, ale nie losu, tylko własnych — rozśmiała się księżna. — Obwiniaj-że o nie samego siebie.
— Tak — podchwycił hrabia — ale któż włada i rządzi sobą? Jesteśmy wszyscy skazani na to, aby spełniać co nam konieczność narzuci i bezsilnie patrzyć na to, jak sobie z nas stroi żarty.
— Zaprzeczasz własnéj woli? — zapytała księżna.
Filip ruszył ramionami.
— Czcze słowo! — zamruczał. — Ja się uważam za niewolnika. Mam tylko tę przyjemność, że czuję doskonale i widzę ciążące kajdany.
— Ale dajcież pokój biédnému temu niewolnikowi! — zawoła ze swojego kątka Ahaswera. — Wpadniemy w rozprawy o wolnéj woli i fatalizmie i wieczór przepadnie...
Wszyscy po tém odezwaniu się widocznie znudzonéj księżny wstrzymali się od dalszéj rozprawy. Nie umiał nikt rozmowy zawiązać na nowo. Wtém gospodyni zagadnęła Wiktora:
— Wprowadź nas pan, co tak kochasz sztukę, w zaczarowany świat jéj... Tam będzie nam jaśniéj i weseléj. Jestem pewna że znajdziesz nam coś do powiedzenia o jakiém nowém arcydziele, obrazie, posągu, wykopanym szczątku, o jakiéj wystawie w pracowni artystów... Jest ich tylu!
— Popiéram z całych sił wniosek naszéj gospodyni — dorzuciła księżna Teresa.
Wiktor wahał się jeszcze z odpowiedzią, gdy poeta, który nie chciał się dać zaćmić, pośpieszył odezwać się za niego.
— Żądacie panie niemożliwéj rzeczy od szanownego kolegi — (upiérał się przy tém koleżeństwie). — Gdzież teraz w świecie sztuki jest cóś nowego a godnego zastanowienia? Artyści się powtarzają do znudzenia, a ci nawet, co geniusz mają, starają się go do wymagań świata przykroić i obcinają sobie skrzydła. Obrzydliwa trywialność i pospolitość górą!
— Na to ratunek gotowy — wtrącił Wiktor. — Możemy się cofnąć w ubiegłe wieki i powrócić do arcydzieł.
— Które należały do innych epok, do innego, umarłego świata, były owocem ich pojęć, potrzeb, życia — zawołał prędko Emil Marya. — Są to arcydzieła, ale potrzeba wyjść z siebie i stać się innym, starym człowiekiem, aby je ocenić i zrozumiéć.
— Arcydzieła są wiekuiste — szepnęła księżna.
— Wiekuistego niéma nic na ziemi — mówił poeta coraz żywiéj. — Nawet arcydzieła są znikome. Nie mogą one w zupełności odpowiadać wymaganiom coraz rosnącéj, czy przerastającéj cywilizacyi.
Paradoks ten, trącący herezyą, śmiałością swą zwrócił wszystkich oczy na poetę, który rad był ze sprawionego wrażenia.
Księżna Ahaswera podniosła się nieco z kanapy, chcąc się lepiéj przysłuchać dalszemu wywodowi założeń swojego teraźniejszego protegowanego.
Emil Marya ciągnął daléj, głos podnosząc:
— Ani Wenus medycejska, ani Apollo belwederski, ani owo sławne torso, które Michał Anioł uwielbiał, mojéj potrzebie dusznéj nie odpowiadają. Linie są cudowne, rysunek, czysty niedorównany, wykonanie mistrzowskie, a jednak cóżmi ona mówi ta Wenus? Jest-li to niewiasta w pełni znaczenia tego wyrazu, wedle pojęć naszych? Promienia geniuszu na jéj czole, poczucia swéj godności i samoistności w niéj niéma. Jest-to niewiasta, jaką wyszła z rąk Boga, ale nie kobiéta, która się własnym trudem i duchem wyrobiła na wyższą istotę. Na czole jéj niéma promienia. Osłania się wstydliwa z zalotnością i wyszukanym trochę wdziękiem; dusza w niéj śpi jeszcze... Apollo belwederski jest-li mężem wedle myśli naszéj? To jeszcze pół-człek, pół-bóg, który walczył z naturą dziką pięścią; cała jego potęga w silnéj dłoni. Tak samo tors jest apoteozą muskułów... Zdaje się nie potrzebować nawet głowy. Cóżby tu dodało nizkie czoło tego Obra, w którego śpiącym mózgu myśl inna nie postała nad walkę o byt zwierzęcą?
— Zrób pan wyjątek dla umiérającego gladyatora — rzekł Wiktor.
Poeta zwrócił się ku niemu.
— Miałem go uczynić właśnie — odparł. — Tak! umiérający gladyator, to świtanie nowego świata, to nowéj ery zwiastowanie. Tu już nie zwycięztwo siły ubóstwione, ale poszanowanie, uświęcenie boleści. Ten, co stworzył gladyatora, już w duszy poganinem nie był, miał współczucie dla ofiary.
Wiktor skłonił głową potwierdzająco i stał chwilę zadumany. Słuchający z zajęciem hrabia August odezwał się, przerywając milczenie:
— Dla panów, którzy się liczycie do wybranego zastępu artystów — rzekł, zwracając się do Wiktora i Emila — dla panów powinno to być pociechą wielką wbijać was w dumę, że z całéj umarłéj przeszłości co pozostało żywém, co przetrwało wszystkie zniszczenia, co dziś mówi i świadczy o niéj — to dzieła sztuki.
— Dzieła sztuki, a raczéj dzieła ducha — dodał Wiktor. — Ale niewielu natchnionym daném było podnieść się do takiéj wysokości, by dzieła ich ocenione zostały przez współczesnych i przeszły na spuściznę przyszłości. Tak jest, zaprzeczyć temu niepodobna, że gdy pisarz, artysta, poeta w życiu i w społeczeństwie jest niemal pogardzoną, a przynajmniéj lekceważoną istotą, gdy ludzie, wśród których żyje, spychają go na stanowisko bardzo podrzędne — po upływie pokoleń kilku ci pariasowie późniéj sami jedni powołani są do reprezentowania swojego wieku. Za życia mąż wielkiego ducha jest najczęściéj popychanym, wyśmiéwanym, ledwie cierpianym wśród tych co panują, co przewodzą, co stają u steru, na widowni. W kilka dopiéro dziesiątków lat po zgonie, wszystko co tych nieznaczących biédaków gniotło, otaczało, zaciemniało, rozpada się w gruzy. Z całéj epoki zostaje kawałek papiéru, zapisany ręką ubogiego wyzwoleńca, mnicha, kamień wykuty dłonią tego, co ledwie miał ją czém przy siłach utrzymać, płótno sprzedane za garść miedziaków... i to są jedyne wieku świadectwa i pomniki. Z tych późniéj przyszłość czyta i sądzi o wszystkiém. W nich znajdowało się jedyne życie, w nich biją pulsa, które dawno tętnić przestały!
— Nie powinniście się panowie uskarżać na losy swoje — wtrącił sarkastycznie br. Filip. — Możecie wiele za życia przecierpiéć, ale zato po śmierci.... apoteoza!
— Skarżyć się mogliby ci, co do téj kategoryi należą — wtrącił Wiktor, wskazując na poetę — ale nie powinni. Raz że skargi na nic się nie zdały i upokarzają tego, co się z niemi odzywa, powtóre, że już za życia twórczość duchowa nagradza się rozkoszą, o któréj pojęcia nie mają ci, co jéj nie doznali. Boleść zaś, upokorzenie, cierpienie są bodźcami potężnemi do nadzwyczajnego podniesienia ducha, którego może bez nich osiągnąćby niepodobna.
Hrabia August zdala potwierdził ten aforyzm, Filip się uśmiéchnął.
— Na żadnym narodzie nie sprawdza się tak dobitnie to twierdzenie, jak na naszym — dodał Wiktor. — Boleści winniśmy rzewną elegią pieśni Szopena, poezyą Adama, natchnienie Juliusza, arcydzieła Zygmunta, może wszystkich naszych kunsztmistrzów, artystów, wszystkie sławy i wielkości nasze współczesne. Kwiaty-to są, które tylko krwią i łzami podléwane, mogły z taką potęgą formy, z takim blaskiem barw się rozwinąć.
Emil Marya z teatralną swą żywością zbliżył się do Wiktora i uścisnął go.
— Wielką, świętą wyrzekłeś prawdę — zawołał. — Ja, com niegodzien żadnego z nich rzemyka rozwiązać, znałem ich wszystkich i potwierdzić mogę nie z teoryi, ale z żywego widzenia, jako świadek i współcierpiący, słów tych najwyższą prawdę. Czémże było życie najszczęśliwszego z nich napozór, Zygmunta? Szeregiem walk ze światem, z rodziną, z sobą, dla inspiracyj wielkich, dla gorącéj miłości dobra, piękna i wszystkiego, co mu w niebiosach jego ideałów świéciło. Tych postulatów ducha swojego szukał na wszelkich drogach, dostępnych i niedostępnych, w filozofii Hegla, która mu nie starczyła, w mistycyzmie, który go nie nasycił, w sztuce, w poezyi, w teoryach społecznych, w jasnowidzeniach natchnionych, w religijnych ekstazach... Twórczość jego cała płynęła z nieukojonéj boleści, z krwawych ran, których nic zabliźnić nie mogło. Niéma w jego pismach jednéj nuty, któraby nie dźwięczała jękiem. Duch jego nie zwątpił do końca, ale się rzucał w zapasach nadludzkich z całym światem, który ironią rzeczywistości naigrawał się temu nienasyconemu czcicielowi ideałów.
— Taż sama boleść inaczéj wyraża się w Juliuszu — przerwał Wiktor. — Niemniejsza ona w nim, ale innéj natury. Tu naprzemiany nuta brzmi szyderska, Byronowskie zwątpienie, śmiéch rozpaczliwy. Zimniejszy-to człowiek, więcéj artysta, gdy Zygmunt więcéj był duchem i myślą. Temu artystyczne piękno przychodziło bez rachuby, gdy w Juliuszu ono jest szukane, naśladowane, odśpiéwane. Byron, Shakespeare i nie wiem ilu jeszcze składają się na niego, lubo wszystkich ich przetwarza, przerabia i kunsztowniéj może niż oni sami wydziergiwa ich pomysły. W końcu życia ten artysta już jest nim bezwiednie, a staje się męczennikiem ducha własnego, który, w wątłym organizmie rozrosły, pomieścić się nie może. Krwawemi łzami chce się płakać nad nim, gdy się z nim przebiega żywot jego, znaczony, jak kamieniami, bryłami dyamentowych pieśni. Każdy z tych głazów jasnych, to łza skamieniała, krew skrystalizowana, ból zmieniony w opokę...
— Dlaczegożeście panowie nie postawili na czele najboleściwszego i największego z poetów, Adama? — odezwał się hr. August. — Na tegom ja patrzył i znałem go. W nim męczeństwo Zygmunta jeszcze zwiększało się troską człowieka, ojca, goryczą chleba powszedniego, gdy duch piął się po chléb niebieski. Na barki jego spadają wszystkie brzemiona, któreby olbrzyma przygniotły; duch naciśnięty niemi nabywa siły nadolbrzymiéj, któréj wyboczenia nawet, jak marzenie Towiańszczyzny, mają w sobie coś nieporównanie wielkiego i obudząjącego poszanowanie. Pieśni mu nie starczy, języka jednego zamało: pisze, mówi, każe, zrywa się do czynu, kusi o niemożliwe; chciałby świat poruszyć z miejsca i rzucić nanowe tory; wierzy iż i to dla wielkiéj boleści nie jest niemożliwém... Wszystko to są mistrze z bólu narodzeni, w bólu zahartowani, wyrośli w nim, nim zbrojni...
— O tak — przerwała księżna Teresa. — A Szopen nasz, w którym ból łagodniéj się wyraził, nie należyż on do téj saméj rodziny? Natura jego, powiedziałabym wstydliwsza, nie dozwala mu wyśpiéwać tego wszystkiego co czuje; uśmiécha się, ale w uśmiéchu jego są łzy, w jego weselu jęk się odzywa przygłuszony. Życie mu się składa tak, aby wmiarę jak rośnie duchem, cierpiał coraz więcéj. Kobiéta genialna a zimna odejmuje mu wiarę w serce ludzkie; zostaje sam z pieśnią swą i z przeczuciem wczesnego zgonu...
— Wszystko to prześliczne, co państwo wypowiadacie — przerwał Filip — lecz zaprawdę trudno się zakochać w geniuszodajnéj boleści. Zresztą nie na każdego ona tak działa. Są istoty nieszczęśliwe, w których pokarm goryczy żółć tylko rozléwa.
Uśmiéchnął się dwuznacznie. Emil Marya stał, coraz bardziéj rozmową nastrajając się do nowego wystąpienia. Twarz jego drgała, oczy wznosił dogóry, poruszał się, jakby nim miotało wewnętrzne natchnienie.
— Tak! — zawołał — wszyscy oni cierpieli okrutnie, a jednak nie bolejmy nad nimi. Któryś z nas powiedział, że chwile twórczości płaciły im za wszystko... Oprócz tego w duszy geniusze czująsię panami świata, choćby ich kamionowano i oplwano. Mają oni choć krótkie momenta zachwytu i niebiańskiéj szczęśliwości. Takie ubłogosławienie na ziemi, choć chwilowe, dać może tylko jedna miłość i jeden z niebios zstępujący duch, który przez człowieka głosem Bożym mówi do ludzkości.
— A! otóż miłość! — rozśmiał się hr. Filip. — Jesteśmy w komplecie. Szkoda tylko że te obie szczęśliwości nie trwają nad mgnienie oka i nie wytrzymują szorstkiego dotknięcia rzeczywistości.
Księżna Teresa uśmiéchała się, słuchając i patrząc na wykrzywioną twarz hr. Filipa. Pani Liza, siedząca przy niéj, z uwagą przypatrywała się mówiącym, bo twarze ich były komentarzami wyrazów. Wiktor, który stał w pośrodku salonu i, równie jak inni, a może więcéj niż oni, ożywiony był i promienny, nietylko jéj oczy zwracał na siebie; Ahaswera i księżna Teresa także nań patrzyły zdumione, widząc go tak męzko pięknym i niemal królującym wśród towarzyszów.
Na wspomnienie o miłości, kobiéty między sobą coś poszeptywać zaczęły. Księżna Teresa nazwała ją złotą pajęczyną, z któréj nic utkać nie można. Liza wtrąciła, że przez poszanowanie dla tego uczucia, tak rzadkiego na ziemi, mówić o niém się nie godzi. Profanują je nieustannie.
Wiktor dosłyszał półgłosem wyrzeczone wyrazy i spojrzał na nią.
— Ja się nie poczuwam do winy — rzekł cicho. — Mówiłem o sprawach i dziełach, o twórczości ducha. Poeta — tu wskazał na Emila — dodał do tego drugą szczęśliwość i postawił ją obok piérwszéj. Miał słuszność: szczęście twórczości i miłości równoważy się.
— Tylko ta jest między niemi różnica — dodał, zbliżając się, hr. August — że po szczęściu krótkotrwałém miłości, o któréj pani nie pozwala mówić, następuje jeśli nie zawsze, to bardzo często gorzkie rozczarowanie, gdy kontemplacya sama nawet dzieł sztuki, życie w świecie ducha, nie zostawia po sobie goryczy, ani przesytu... Im więcéj się pije z tego źródła, tém pragnie się więcéj.
— Sztuka więc jest jak piwo owsiane — wtrącił hr. Filip.
Pani Liza zmarszczyła się, sarkazm ten usłyszawszy, i nie dając daléj mówić nieznośnemu szydercy, odezwała się, patrząc na Wiktora:
— Tak, w świat ducha schronić się przed wszystkiemi burzami życia, to jedyna ucieczka.
— Zwłaszcza że do téj świątyni — dodała księżna Teresa — i nam, maluczkim, wstęp nie jest odmówiony. My, cobyśmy sami nic stworzyć nie mogli, mamy tę pociechę, że łącząc się z twórcami myślą, odgadując ich, badając, wielbiąc, niemal jesteśmy do ich szczęścia przypuszczeni. Zrozumiéć poetę, odczuć artystę, jest-to prawie samemu być nim.
— Cudownie to księżna powiedziała! — przerwał poeta. — Poeci i artyści o tyle są wybrańcamiz tłumu, że oni wypowiadają to, co w nim tkwi uczute, a niewcielone. Poeta jest sumą swojego narodu. W dźwięku jego pieśni poznają wszyscy to, co w ich własnéj piersi mieszkało, a im poeta czy artysta silniéj potrafił wyrazić to, co wszyscy mieli w sobie niezrodzone, tém większém uwielbieniem otaczają go tysiące.
— Komunały! — szepnął hrabia Filip, ruszając ramionami. — Jakże pan wytłumaczysz wielkich pisarzy, poetów i artystów, którym wieki późniejsze geniusz przyznały, gdy współcześni wcale go w nich nie czuli?
— A gdzież pan widzisz podobnych nieuznanych biédaków? — zapytał Wiktor. — Ja nie mogę się ich dopatrzyć ani w historyi literatury, ani w dziejach sztuki. Trafiało się może, iż wielcy reprezentanci ducha wieku, chwilowo wśród panującéj wrzawy, wśród jakiegoś wielkiego zaprzątnienia umysłów nie zostali wysłuchani, nie mogli być dostrzeżeni; ale wprędce omyłkę naprawiono, dług spłacono. Trafiało się iż inni wiek swój wyprzedzili geniuszem, pracowali dla przyszłości i przez nią dopiéro zostali ocenieni, choć niemniéj byli owocem swojego czasu i jego zasiéw wydał ten zbiór opóźniony.
— To, co pan powiadasz, zmniejsza znaczenie geniuszu — przerwał hrabia Filip. — W ten sposób pojęty, nie byłby twórczym, byłby tylko tłumaczem.
— Bo nie jest téż geniusz czém inném, aniczémś więcéj, tylko arcytypem epoki, którą wyraża — rzekł Wiktor. — Choć szczęśliwéj organizacyi jednostki, sile w niéj spotęgowanéj wiele przyznać potrzeba, nie stanowi to wszystkiego. Geniusz karmi się i czerpie z przeszłości i teraźniejszości, musi je wiedzą lub intuicyą przyswoić sobie, aby się stał płodnym. Co w nim jego własném jest, a co spadkowém, rozeznać trudno. Spuścizna wieku, choć mniéj widzialna, tworzy znaczniejszą część zasobu. Geniusz sam niezawsze ma samopoznanie tego, co winien skarbnicy z któréj czerpał; ale jest zawsze owocem pracy zbiorowéj wieków, którą wyjaśnia, nadaje jéj widomą postać, wciela, wyciąga z niéj dla innych niedostępne wnioski.
— A cała ludzkość — dodał hr. August — przeszła, teraźniejsza, przyszła, to wielka jednia, jakby olbrzymie indywiduum, żyjące ciągle, wyrabiające w sobie siły nowe, potężniejące. Wyjątek z téj całości stanowią narody, które zerwały z tradycyami ludzkości, lub własnemi, które się odcięły i odosobniły, zasklepiły w grobie chińskim, lub, jak Indyanie, w dzikości skazały na wymarcie.
— Zatém idziemy do kosmopolityzmu — wtrącił hr. Filip.
— Bynajmniéj — zaprzeczył August. — Naród pojedynczy każdy powinien być w związku z całym światem; ale to, co od niego bierze, na własne soki i krew przerabiać musi. Zamknięty w samym sobie, oddzielony od ludzkości, niedostępny prądom ducha, zostawiony siłom własnym, nieodżywiany soki nowemi, wprędce karleje i ginie. Jesteśmy, jak to ktoś powiedział bardzo trafnie, głosami w chórze ludzkości: każdy śpiéwa partyą swoję, a ze wszystkich tych części składa się wielka pieśń dziejów.
Hrabia Filip ruszył tylko ramionami, nic już nie odpowiadając. Przeszedł się po pokoju parę razy, wrócił potém i stanął przed gospodynią i księżną Teresą.
— Mam do pań prośbę — rzekł nagle. — Bardzo nam tu dobrze i miło w tym saloniku na Via Sistina; każdemu z nas wieczory tu spędzone na całe życie zostaną drogą pamiątką; chciałbym (bo bardzo być może, iż będę zmuszony wkrótce Rzym opuścić) okazać pani — tu zwrócił się do Lizy — wdzięczność moję za jéj gościnność. Nie mam na to innego środka, jak chociaż raz zaprosić państwa do siebie... Niniejszém więc mam honor wszystkich tu obecnych prosić, aby mnie raczyli zaszczycić pojutrze odwiédzinami w Villa Adriana. Długo myślałem nad wyborem miejsca i zdaje mi się, że wśród tych majestatycznych ruin, wśród tych gąszczy i zarośli spędzić kilka godzin, może być bardzo miłém.
— Pomysł śliczny! — odezwała się księżna Teresa. — Widzę z oczów gospodyni naszéj, iż tak jak ja przyjmie go chętnie; ale jeden warunek...
— Barometr idzie dogóry i wszyscy mi zapowiadają pogodę — przerwał żywo hrabia.
— Już choćbyśmy zmokli — dodała księżna — piérwszym warunkiem jest pogoda humoru twego. Przynieś z sobą nadewszystko mniéj gorzkie usposobienie.
— Ależ jako gospodarz jestem do tego obowiązany — rozśmiał się hr. Filip. — Spełnię swój obowiązek. A zatém mogę liczyć? — dodał, obracając się ku obecnym i podchodząc ku księżnie Ahaswerze, która dnia tego siedziała dziwnie zachmurzona.
— Ja się stawię — odparła księżna. — Obiad w ruinach willi Adryana będzie przynajmniéj czémś oryginalném; ale jak hrabia sobie z nim dasz rady, tegom ciekawa.
— Pomysł znakomity! — dodał poeta.
Hrabia Filip uśmiéchał się z trochą dumy.
— Niektóre części są tak teraz ocienione i zarosłe — rzekł, siląc się na wesołość — że gdyby nawet dzień był skwarny, znajdziemy kątek, w którym oddychać będzie można.
Ruszyli się wszyscy, bo godzina była spóźniona. Hrabia Filip, przeciwko zwyczajowi swemu, piérwszy opuścił towarzystwo, a wkrótce za nim wyszła Ahaswera, któréj poeta podał rękę z jakimś zwycięzkim ruchem, jakby sięgał po to, co mu się należało. Hrabia August i Wiktor wyszli razem; jedna księżna Teresa pozostała, jak gdyby ciężko jéj odejść było. Spoglądała na Lizę, patrzyła po salce, niby szukając oczyma Ferdynanda, a wistocie chcąc się zapewnić, że go nie było.
Dwie przyjaciółki badały się oczyma; potrzebowały poufniéj pomówić z sobą. Stosunek ich długiemi laty był utrwalony. Starsza daleko księżna Teresa macierzyńskie miała do Lizy przywiązanie. Lepiéj niż inni znała jéj męczeńskie losy, jéj piękną duszę i przymioty umysłu. Liza obchodziła ją, jak własne dziécię.
Wieczór ten, wczasie którego mówiono o rzeczach obojętnych, nie powinien był napozór dostarczyć sposobności do jakichś postrzeżeń, tyczących się osób i ich stosunków. Nic uderzającego, nic się nowego nie objawiło wciągu tych kilku godzin. Jednakże macierzyńskie oko księżny Teresy, a raczéj przeczucie jakieś, niepokojem ją nabawiało. Dostrzegła zmianę w Lizie, w téj kobiécie, którą miała za sercem umarłą i zawsze panującą nad sobą. Widziała jak jéj oczy szukały Wiktora, jak się ich wejrzenia z naiwną otwartością spotykały, jak każde słowo jego odbijało się na twarzy wdowy, jak w całém obejściu się z nim była uprzedzającą, troskliwą, niemal wyzywającą.
Zdumiona tém, księżna potrzebowała jakiegoś objaśnienia; lecz zanim usta otworzyła, pani Liza zrozumiała i odgadła z wejrzenia zapytanie. Rumieniec okrył bladą jéj twarz; wstała nagle z krzesła i, płacząc, rzuciła się księżnie na szyję...
Willa Adryana, jedna z najwspanialszych, olbrzymich kreacyj Rzymu cezarów, o któréj cudach opowiadają ruiny — dziś jest przestrzenią wielką, pustą, z pod któréj powłoki wyrastają gdzieniegdzie sklepienia podziemnych gmachów, szczątki gruzów, ciągnące się jak ulice jakiegoś grodu. Potrzaskane kolumny, nawpół w ziemię wrosłe, maluczka cegła rzymska i ogromne głazy rzeźbione, składają się na straszne cmentarzysko ludzkiéj potęgi.
To miasto cezara, w którem się mieściły całe legie straży jego, tysiące niewolników i wyzwoleńców, tłumy dworu i służby, gdzie się piętrzyły pałace, milami ciągnęły portyki, gdzie świata pan spoczywał po gwarach Rzymu, otoczony całym przepychem, na jaki sztuka zdobyć się mogła — dziś porosło lasem, krzakami i krowy pasą się wśród połamanych marmurów, na szczątkach mozaik, w podziemiach, odprawując siestę południową. To tylko, co było pod ziemią, uchowała ziemia; co nad nią się wznosiło, rozbili ludzie, rozniosły wody, strzaskały pioruny, zjadły powietrze i wichry.
Podróżny, przerzynając się wśród tego ogromnego gruzowiska, ścieżkami które bydło i kozy wydeptały, spotyka cochwila jakąś zagadkę pod nogami. Zapiéra mu drogę łuk napół obalony, lub nagle roztwarta jakaś otchłań ciemna, w któréj wnętrzu zwieszają się krzewy i poschłe trawy, każe się cofać przed tajemniczą swą głębią. Gdzieniegdzie sterczy ściana porysowana misternie w siatkę ułożonemi cegłami, obwinięta nawpół bluszczem, okryta pleśnią, zapisana nazwiskami wędrowców.
Głuche milczenie cmentarne leży nad tym upadłym grodem, gdyż grodem zwać się mogło to dzieło, które zdało się przeznaczone trwać wieki, na świadectwo potęgi, a świadczy tylko o znikomości dzieł człowieka.
Smutniejszego miejsca na wesołe przyjęcie gości nie mógł wybrać hr. Filip i w naznaczeniu go tkwiła może odrobina téj złośliwości, która hrabiego nigdy nie opuszczała. Wybór miejsca był fantastyczny, a tak niezwyczajny, że na piérwszą o nim wzmiankę restaurator, który się miał podjąć wyprawić te gody, nie chciał prawie uszom swym wierzyć.
Turyści wprawdzie zwiédzają ruiny willi Adryana, a mało który artysta nie wyniósł z nich jakiegoś szkicu na pamiątkę, lecz niesłychaną było rzeczą, aby tu kto chciał urządzić przyjęcie takie, jakiego sobie hrabia Filip życzył.
Restaurator, Francuz oddawna w Rzymie osiadły, jako Francuz, nie znał rzeczy niemożliwéj, i owszem, pochlebiało mu tak ekscentryczną i pamiątkową ucztę, którą się mógł chlubić, wziąć na szérokie barki swoje; zrobił tylko uwagę grzeczną hrabiemu, że biesiada w ruinach mogła być téż trochę... rujnującą.
Powiedziéć szlachcicowi polskiemu, a choćbyhrabiemu, że coś być może nad jego siły, znaczy to najpotężniejszym bodźcem miłość własną jego pobudzić do zmierzenia się z rzeczą nadzwyczajną. „Zastaw się, a postaw się,” zostało w tradycyach z saskich czasów, bo za Zygmuntowskich — „zastaw się” znaczyło zastąp skarb rzeczypospolitéj, zapłać wojsko, idź swym kosztem na obronę granic. Tak niejeden z wielkich naszych wodzów uczynił. Późniéj już tylko miłość własna rodziła szały Radziwiłłowskie i hajdamactwa starostów kijowskich.
Hrabia Filip wydął wargi i uśmiéchnął się, dając do zrozumienia, że pana polskiego nie tak łatwo zruinować. Wistocie był panem znacznéj jeszcze fortuny, nie miał dzieci, obfitował w krewnych, których nie cierpiał, a w innych wypadkach był nadmiarę skąpym. Mógł więc sobie pozwolić dogodzić fantazyi kosztownéj.
W willi Adryana trzeba było naprzód się opłacić na miejscu, za pozwolenie oczyszczenia placu wśród sosen i przecięcia ścieżek w zaroślach; trzeba było na wszelki wypadek rozbić jeden wielki, a kilka małych namiotów, by wczasie burzy goście nie byli zmuszeni do podziemiów uciekać; trzeba było zawieźć z Rzymu wszystko i w ruinach kuchnię urządzić i t. p. Zwiększało to koszta, a obiad miał być na dziesiątek osób tylko. Do liczby téj dwóch jeszcze brakło, których hr. Filip obiecywał sobie wynaléźć pomiędzy ziomkami przebywającymi w Rzymie.
Szło mu o to, aby to byli ludzie, którzyby z sobą nie wnieśli jakiego żywiołu dysharmonijnego.
Jednym z kandydatów był szlachcic bardzo majętny z Wołynia, który jak żyw nie opuszczał kraju, a teraz, dorobiwszy się ogromnéj fortuny, przybył ad limina apostolorum, żeby choć raz coś zobaczyć i miéć co późniéj do opowiadania sąsiadom. Nieobojętném mu było i pozyskanie błogosławieństwa, bo człek był po staroświecku pobożny; zwiédzał jednak wogóle co tylko mu wskazano, ażeby, jak powiadał, raz już słono opłaciwszy swą wycieczkę, zużytkować ją, niby drogą potrawę, choćby się i jeść nie chciało. Szlachcic, o którym głoszono że z kozackiéj rodziny pochodzi, która się dawniéj Paulukami zwała, był już teraz herbownym, potwierdzonym przez heroldyą Pelukowskim i miał wszystkie zewnętrzne cechy szlachcica znamionujące: okazałą cyrkumferencyą, wąs zawiesisty, czoło jakby podgalane, podbródek poważny i mowę zgrzeczna pokornie rubaszną czasem, niekiedy butną okropnie.
Szlachcic, który oprócz rodowitego, żadnego języka nie umiał, posługiwał się tłumaczem jakimś, ale już poczynał z kiepska po włosku o niezbędne rzeczy sam się upominać, przekręcając najpocieszniéj włoszczynę, któréj każdy wyraz, dla wbicia go w pamięć, nieskończoną liczbę razy powtarzać mu musiano.
Za każdą razą p. Fabian Pelukowski powtarzał: — no, teraz już będę pamiętał, a gdy przychodziło w kwadrans późniéj dać dowód téj pamięci, rozstąp się ziemio, nie mógł nic sobie przypomniéć, lub coś niebywałego komponował.
Poczciwy Pelukowski mógł rozweselić towarzystwo, a nie był nigdy w takiém usposobieniu, by popsuć je, albo zawadzać.
Hrabia Filip i za to go lubił, że mógł się z niego wyśmiéwać bezkarnie, byle ostrożnie. Że do Pelukowskiego potrzeba było grubego naboju, by go z prostoduszności jego rozbudzić, a hr. Filip cienkim szrutem strzelał, nie było niebezpieczeństwa, aby się poróżnili. Opowiadał przytém wrażenia podróży swéj bardzo pociesznie, co mogło gości ubawić.
Drugim miał być, w niedostatku innych kandydatów, artysta-malarz wielkich zdolności, milczący, zamknięty w sobie, którego hrabia znał z tego, że nabył u niego obraz wystawiający scenę z życia rzymskiego ludu. Kompozycya ta uznaną była w Rzymie, w świecie artystycznym, jako dzieło niezaprzeczonego talentu. Pracowitość z jaką je wykonał, tak iż najdrobniejsze szczegóły studyowane były z natury, nie zdołała jednak obrazu uczynić suchym, a nadawała mu cechę niezmiernéj prawdy.
Artystę zwano Aurelianem zwykle, bo nazwisko jego nie mówiło nic, oprócz że on piérwszy miał je dać poznać światu. Pan Aurelian nie uganiał się za stosunkami, miał wielką ufnośćw sobie i lekceważył te drobne środki, któremi inni się posługują, aby sobie drogę torować.
Malował właśnie drugą scenę rzymską dla księżny Teresy. Człowiek pracowity, rzadko się dawał wciągać w towarzystwo, które wiele czasu kosztowało. Nie przynosił téż z sobą żadnego z tych przymiotów świetnych, które chwytają za serca; mówił sucho, mało, a pojęcia swe o sztuce wolał zachowywać przy sobie. O teorye nie spiérał się nigdy. Czasem jednak, gdy mu się wyrwało słowo powstrzymywane, czuć było w niém umysł niepospolity i wykształcenie wielkie.
Ranek dnia, przeznaczonego na wycieczkę do willi Adryana, zapowiadał się bardzo pięknym, choć wiatr zbyt ciepły był jakby zwiastunem rychłéj przemiany. Godzinę obiadu wyznaczono wczesną dosyć, ażeby nazbyt późno nie powracać do miasta.
Restaurator, mając carte blanche, nie żałował zachodu i kosztów, ażeby pokazać, co może i co umié. W wigilią dnia był już na miejscu i sam czynił przygotowania. Wspaniały namiot dał się na ten dzień nająć. Rozbito go w miejscu ocienioném, malowniczém, w którém nie zbywało na złomkach murów bluszczem okrytych. Nieopodal było obszérne, puste, brudne podziemie, rodzaj sali, zawalonéj rumowiskami, do któréj w ostateczności jakiéj katastrofy atmosferycznéj schronić się było można.
Chociaż upał wielki podróż czynił przykrąwśród tumanów kurzu, które wiatr na gościńcu podnosił, hrabia Filip o południu był już na miejscu. Francuz zyskał podziękowanie: wszystko było obmyślane z wielką wytwornością i smakiem. Obiad naturalnie włoskim być nie mógł, ale Włochy dostarczyły dość okazałego bogactwa płodów swoich, a wykwintniejsze Francuz umiał pościągać w krótkim czasie z miast portowych i wielkich magazynów spożywczych. Restaurator dopytywał się tylko z pewnego rodzaju niepokojem, czy osoby zaproszone poznają się i ocenić potrafią sztukę, jakiéj miał dać dowody.
Hrabia Filip zapewnił go o tém, choć na myśl mu przyszedł Pelukowski, który, wykarmiony na barszczu z rurą i huzarskiéj pieczeni, na pirogach i kaszy, gusta miał wcale niewykwintne.
Około godziny czwartéj hrabia August przybył piérwszy, sądząc że Filipowi będzie mógł być w czém pomocą.
Zaraz po nim nadciągnął szlachcic, któremu, dla uniknięcia jakiéj omyłki, dodano pana Aureliana. Niebardzo się oni z sobą godzili, lecz malarz słuchał chętnie, szlachcic mówił dużo, rad był z poznania „rodaka” i tak przypłynęli szczęśliwie do portu.
Na widok ruin i lasu, Pelukowski mocno był zdumiony, i dopiéro posłyszawszy o cesarskiéj willi, wytłumaczył sobie jako tako fantazyą hrabiego przyjmowania gości wśród takich dziur i wertepów.
— Żeby tu miało być co pięknego — rzekł, przypatrując się dokoła — tego nie powiem. Las nieosobliwy, piwnice, mości dobrodzieju, puste, powietrze dławiące; ale zawsze to miła rzecz powiedziéć sobie, że się jadło obiad, gdzie dawniéj imperatorowie rzymscy mieli swe pałace. Tylko że to, mości dobrodzieju, gdy się o tém będzie rozpowiadało, wierzyć nie zechcą.
Przed przybyciem szlachcica z artystą, hrabia Filip, korzystając z tego, iż sam był z hr. Augustem, zagadnął gorączkowo:
— Czy uważasz co to się święci i na co się zanosi? Nie dałbym złamanego szeląga, że nam ten kawał awanturnika, bez nazwiska, ideał nasz pochwyci! Pani Liza okazuje mu tak nadzwyczajną i tak niekryjącą się, otwartą sympatyą, że głowę mu zawróci. No i co wy na to?
Hrabia August z powagą wysłuchał tego wykrzyknika i rzekł zimno:
— Człowiek jest sympatyczny, a właśnie ta okoliczność że pani Liza się nie tai z tém, iż go ocenia, iż się jéj podoba, zdaje mi się dowodzić, że to niczém nie grozi. Znasz ją zbyt dobrze, byś ją posądzić mógł o płochość.
— Właśnie dlatego że u niéj wszystko, co ona myśli i co czyni, jest rzeczą seryo — odparł Filip — boję się, aby i sympatya nie pociągnęła za sobą... następstw.
— Jakichże następstw? — rzekł z oburzeniem hr. August. — Jedyne możliwe, że wyjdzie za niego.
— A my?
Hrabia August cofnął się urażony.
— Jestem wielbicielem p. Lizy — rzekł — tego się nie zapiéram; ale... nic więcéj. Zostanę jak byłem jéj przyjacielem. Lecz proszę cię, nie mówmy o tém.
Filip rozśmiał się gorzko.
— Co do mnie — odparł — ja i przez szacunek dla niéj i przez zazdrość wszelkiemi możliwemi środkami starać się będę przeszkodzić, aby w sidła komedyanta jakiegoś i awanturnika nie wpadła.
— Zmiłuj się, to nie może być awanturnik, to niepospolity człowiek! — zawołał br. August.
— A! tak! niepospolity aktor, który doskonale rolę swą odegrywa. Zdolności ma, nie zaprzeczam, ale tém więcéj się go lękam. Cóż ręczy za jego charakter? Kryje się ze swą przeszłością, z nazwiskiem, a to przecie nie mówi za nim.
Właśnie gdy się tak rozmowa ożywiała, nadeszli Pelukowski i sztywny, wyprostowany, milczący Aurelian. Szlachcic począł bredzić o Rzymie i o swojéj podróży, ale szczęściem nadjechali Ferdynand i Wiktor.
Brat Lizy, przez grzeczność dla człowieka, ku któremu nie taiła się z sympatyą siostra, zabrał go z sobą. Wiktor przybywał w tym samym humorze rozjaśnionym, odmłodzony, ożywiony, jak wczoraj. Powitawszy gospodarza, zwrócił się zaraz do Aureliana, z którym był poufale znajomy, i uścisnął mu rękę.
— Będziesz miał temat do obrazka — rzekł — gdy się przy stole rozochocimy; tylko, niestety, my tak malowniczo, jak twoi Rzymianie i Transteweranki, nie wyglądamy.
Aurelian się uśmiéchnął; nierad mówił o sztuce.
— Ja — wtrącił po chwili — póki jeden obraz maluję, tak jestem w nim zatopiony i nim zajęty, że o drugim pomyśléć nie umiem... Daj mi pokój na dziś z obrazami... Zapomnijmy o zadaniu życia, a żyjmy!
W gęstych krzewach, otaczających miejsce obrane do rozbicia namiotu, wśród których wiły się ścieżyny stare, dał się słyszéć jakby szelest sukni kobiecéj i chód powolny. Oczy wszystkich zwróciły się w tę stronę, gdyż, choć turkotu powozu nikt nie słyszał, domyślano się jednéj z pań zaproszonych. Wiktor, będący tego dnia żwawym bardzo, posunął się na przyjęcie, bo może się Lizy spodziéwał, gdy z za gałęzi pokazała się najmniéj spodziéwana, tragiczna postać nieznajoméj artystki.
Ubrana czarno, po podróżnemu, szła widocznie jako turystka ciekawa, nie spodziéwając się tu zastać tego towarzystwa. Hrabia Filip, zobaczywszy ją ze zdziwienia jakby skamieniałą, pobladł, zadrżał. August, stojący przy nim, dostrzegłszy że się chwieje na nogach, pochwycił go pod rękę.
Oczy wszystkich zwrócone były na to zjawisko. Kobiéta, widokiem osób tych zmieszana, nie wiedziała co począć z sobą. Brwi jéj ściągnęły się, usta zacięły, duma niewysłowiona odmalowała się na bladém obliczu; odprostowała się, podniosła głowę i objąwszy oczyma widowisko które miała przed sobą, zwolna, nic nie mówiąc, zwróciła się nazad, aby odejść. Oczy Filipa, z przestrachem zwrócone na nią, stały jakby zeszklone, nie mogąc się od niéj odwrócić.
Wtém Wiktor, stojący najbliżéj, a ze zwierzenia hr. Filipa miarkując, jak to przypadkowe spotkanie mogło wielkie na nim i na artystce uczynić wrażenie, posunął się za odchodzącą. Był jéj potrosze już znajomym i nie wahał się ją pozdrowić.
Zwolna odwróciła głowę ku niemu, lecz na odpowiedź zebrać się nie mogła.
— Jesteśmy tu zaproszeni — rzekł Gorajski, idąc za nią — przez hr. Filipa... którego pani znasz podobno. Dziwnie się złożyło, żeś pani właśnie ten dzień wybrała dla zwiédzenia willi.
Kobiéta odwróciła się z twarzą zarumienioną.
— Najnieszczęśliwiéj się złożyło! — zawołała ze wzruszeniem, którego pohamować nie mogła. — Ten człowiek, o którego pobycie w Rzymie nie wiedziałam, gotów posądzić mnie, iż przyszłam, jak widmo teatralne, popsuć mu zabawę jego umyślnie.
Rozśmiała się z ironią bolesną.
— Ale, na miłość Boga, powiédz-że mu pan, że go nie szukałam, że gdybym wiedziała że tu go spotkam... mijałabym Rzym i Włochy.
Szybkim krokiem poczęła iść, byle się tylko od miejsca tego oddalić. Wiktor nie chciał jéj w tém rozdrażnieniu i prawie nieprzytomności porzucić. Biegł za nią śpiesznie.
Odwróciła się z przestrachem, słysząc kroki jego za sobą, chwyciła za głowę, a zobaczywszy iż nie kto inny, tylko Wiktor, z wyrazem współczucia i troskliwości, szedł za nią — stanęła. Odetchnęła ciężko.
Była tak jeszcze przerażona spotkaniem, iż drżała, szukając ręką podpory jakiéjś.
Wielki głaz, okryty mchami, leżał tuż; rzuciła się nań, czując się osłabłą.
— Los mnie ściga — zawołała zniżonym głosem, w którym jakby łkanie czuć było.
— Jest w tém trochę mojéj winy, iż się to stać mogło — przebąknął Wiktor.
— Pańskiéj? jakim-że sposobem? — przerwała.
— Tak jest, mojéj — począł Wiktor — zaraz to pani wytłumaczę. Hrabia Filip widział mnie owego wieczoru na Monte Pincio, rozmawiającego z panią... dał mi do niéj polecenie, a ja go nie spełniłem, przez... nie wiem dlaczego, bo nie przez złą wolę.
— Czego ten człowiek mógł chciéć odemnie? — zawołała gwałtownie kobiéta. — Między nami niéma nic, nic wspólnego!
— O stosunku jego do pani nic nie wiem — ciągnął Wiktor spokojnie, starając się i ją w ten sposób ostudzić i uspokoić. — Hrabia Filip widział panią zdaleka, poznał i wyraził się przedemną z wielką o jéj los troskliwością.
— On? ten pan, z troskliwością o mnie? Co za czułość! — odparła, śmiejąc się, kobiéta. — Chciał się zapewne pozbyć ztąd upiora — dodała. — Tak jest, my na jednym ziemi kawałku razem żyć nie możemy!
Chciała wstać, lecz gwałtowne wzruszenie wywołało silny ból głowy; musiała ucisnąć dłońmi skronie. Wiktor stał przed nią, nie wiedząc jak się ma ze swego poselstwa wywiązać. Kobiéta, blada już teraz i pożółkła, siedziała posągowo nieruchoma, zagłębiona w sobie.
Wytrzymawszy tak czas jakiś, Wiktor począł:
— Hrabia Filip....
Usłyszawszy to imię, zadrgała kobiéta, brwi się jéj groźnie ściągnęły.
— Proszę pana — rzekła nakazująco — ani słowa o tym panu! Dla mnie go niéma na świecie. Gdybym z jego ręki nawet królestwo niebieskie otrzymać miała, odepchnęłabym je.
To mówiąc, wstała; lecz uczuwszy że się utrzymać nie potrafi, siadła znowu.
— Powracaj pan do swojego towarzystwa — odezwała się; — ja tu spocznę chwilę jeszcze i znajdę mojego veturina, który pozostał w domku strażnika.
— Ja pani w takim stanie saméj zostawić niemogę — odparł Wiktor. — Pozwolisz mi się przeprowadzić, a nawet bez pozwolenia pójdę za nią.
Kobiéta zwolna podniosła głowę.
— Nie obawiaj się pan o mnie — rzekła z uśmiechem wymuszonym — mam jeszcze dosyć siły, aby sama sobie dać radę w każdym razie. Pomoc i opieka upokarzają mnie; nie lubię być strzeżoną.
Głosu jéj brakło, odetchnęła i dodała żywo:
— Pan możesz sobie wcale fałszywie a uwłaczająco dla mnie tłumaczyć mój stosunek do tego człowieka. Mogę i powinnam objaśnić pana, żem była wydaną za niego i jakiś czas nazywałam się jego żoną. Nie kochałam go nigdy, znosiłam pożycie męczeńskie, a w ostatku musiałam z nim zerwać na wieki... obraził mnie śmiertelnie. Powtarzam panu, żem go nie kochała nigdy, żem szczęśliwa iż on dla mnie niczém już nie jest. Zdaje mi się że nawet nienawiści dlań nie mam, tak nim gardzę. Przeraziło mnie tylko spotkanie z nim tu, gdziem się najmniéj mogła go spodziéwać, bo co on może robić w Rzymie?
Poczęła się śmiać, ruszyła ramionami i, wstawszy, tym razem silniejsza, szybkim krokiem poczęła iść, sądząc że się kieruje do domku strażnika. Wiktor lepiéj znający miejscowość, wskazał jéj drogę. Podziękowała mu milczącém głowy skinieniem... Choć odprawiony, Wiktor przez litość postępował za nią, gdy oko w oko na wązkiéj ścieżce zeszli się z księżną Teresą, za którą szła Liza.
Księżna, poznawszy artystkę, do któréj zbliżyć się pragnęła, zastąpiła jéj drogę.
— Pozwól pani — zawołała ze swą zwykłą uprzejmością — to jakiś nadzwyczajnie szczęśliwy traf tu ją sprowadził. Jest nas tu gronko ziomków, choć nieznajomych, a ręczę pani, że gospodarz będzie bardzo szczęśliwy, gdy nasze towarzystwo zechcesz powiększyć.
Kobiéta cofnęła się, patrząc dziko na nadchodzące.
— Przepraszam — odparła dumnie — to być w żaden sposób nie może.
Skłoniła się i w stronę się rzuciwszy, znikła pośród zarośli. Chód tylko jéj żywy, gorączkowo przyśpieszony, przez chwilę krótką słychać było. Wiktor, zobaczywszy Lizę, nie gonił już za uciekającą. Obie panie, zdumione ostrą i prawie niegrzeczną odmową, patrzyły na Wiktora, jakby tłumaczenia od niego wyglądały.
— Mościa księżno — rzekł cicho Gorajski — muszę zdradzić tajemnicę, abyście panie hrabiemu o spotkaniu nie wspomniały. Ta pani — wskazał w stronę w którą odeszła — ta pani, którą tu dziwny jakiś fatalizm w téj chwili nasłał, to.... niegdyś żona hr. Filipa.
Obie słuchające krzyknęły zdziwione.
— Trzeba było wypadku, aby, nie wiedząc o nim, zaszła aż na miejsce, gdzie się oko w oko spotkali.
— A hrabia Filip? — spytała księżna.
— Nic nie wiem — rzekł Wiktor. — Musiałem w piérwszéj chwili biedz za tą biédną, która jak obłąkana uchodziła.
Liza oglądała się za siebie z politowaniem, szukając oczyma nieszczęśliwéj, ale ani słychać jéj, ani widać nie było
— Bież pan — odezwała się księżna — przez litość, nie można jéj tak opuścić.
Liza przechodzącemu podawszy rękę, wskazała także, aby szedł. Wiktor puścił się przez zarośla, w stronę w którą domyślał się, że pobiedz musiała biédna hrabina.
Księżna Teresa z Lizą potrzebowały ochłonąć i naradzić się, jak miały postąpić, połączywszy się z towarzystwem. Obu im prawie niepodobna było ukryć wzruszenia, jakiego doznały.
— Ten nieszczęśliwy Filip! — szepnęła księżna. — Wistocie już mi go żal.
— Więcéj nad nią użalaćby się potrzeba — szepnęła Liza.
Tak wesoła owa biesiada, po któréj tyle sobie obiecywano, przed rozpoczęciem jeszcze została zagrożoną. Zdawało się że hr. Filip nie potrafi się uspokoić i zatrzéć na sobie skutków tego spotkania. Lecz człowiek to był wielkiéj energii, gdy szło o miłość własną. Nim panie nadeszły, miał czas, postawszy chwilę i widząc że Wiktor pośpieszył za odchodzącą, zebrać siły. Zlekka rękę swą uwolnił od podtrzymującego ją hr. Augusta, i po krótkim namyśle, pobiegł dobufetu. Stały na nim butelki z winem; stary Falern, noszący przynajmniéj to nazwisko, nastręczył się piérwszy. Filip nalał sobie szklankę i jak wodę wypił. Otarł pot z czoła, spojrzał po obecnych i ze śmiéchem niezdrowym zbliżył się do Pelukowskiego, wyzywając go na opowiadanie, z którego zabiérał się żartować, aby pokryć wzburzenie jakie w nim panowało. Szlachcic patrzył, nic nie rozumiejąc i nie mogąc sobie wytłumaczyć osobliwszych ruchów gospodarza; lecz gdy tylko mu się usta otwarły, zajął się sobą i niestworzone rzeczy prawić zaczął o tém, co dni ostatnich oglądał.
Hrabia Filip wtrącał cochwilę jakąś wymyśloną osobistość rzymską, któréj Pelukowski nie widział jeszcze; zarzucał mu że nie oglądał szkieletu Nerona, wanny, w któréj umarł Seneka, relikwii jakiegoś skomponowanego świętego i trzody owiec, utrzymującéj się od czasów św. Agnieszki. Z téj radził mu sobie kupić maciorkę i barana, dla zawiezienia ich do kraju.
— A co hrabia myślisz! — zawołał Pelukowski — gdyby się te Włochy nie drożyły, słowo daję żebym kupił!
Żartobliwość ta i wesołość gospodarza w Auguście litość wzbudzały. Wysilał się na nie, aby skryć co miał w duszy.
Gdy księżna z panią Lizą przybyły nareszcie, znalazły go jeszcze śmiejącym się i drwiącym, podskakującym trzpiotowato i łatwo poznały źleodegraną komedyą. Z poza śmiéchu tryskał gniéw, a roztargnienie dochodziło chwilami do tego stopnia, że odzywał się do swych gości w sposób niewłaściwy. Zdawał się z niecierpliwością oczekiwać powrotu Wiktora, który się jak nazłość opóźniał. Zamiast niego, przybyła księżna Ahaswera z nieodstępnym towarzyszem, ale tym razem oboje nadąsani: księżna wesoła i szczebiotliwa do zbytku, poeta milczący, nadęty, zimny a dumny.
Przyprowadziwszy tu księżnę, która weszła w kobiéce kółko, sam natychmiast oddalił się od niéj i poszedł do Aureliusza, z którym żwawą zawiązał rozmowę.
— Ale, wiécie — odezwała się Ahaswera głośno — na drodze spotkaliśmy biegnącą ztąd, jakby uciekała, owę artystkę-Polkę. Zdawało się jakbyście ją ztąd wypędzili. Czy służba się może znalazła nieprzyzwoicie?
Na pytanie to, rzucone nagle, hr. Filip nie znalazł odpowiedzi. Panie téż nie odezwały się i księżna Teresa tylko nieznacznie skinęła na mówiącą, aby zamilkła. Nie rozumiejąc dlaczego, Ahaswera zagadała zaraz o czém inném.
Wiktora jeszcze nie było, ale ponieważ o nim nie wspomniała księżna, domyślać się było potrzeba, że albo jéj nie znalazł, lub ona go odprawiła.
Towarzystwo zaczęło się przechadzać po lasku i oglądać ruiny. Księżna Teresa zażądała zejśćdo podziemia, o którém mówiono. Podzielono się na grupy, a żółciowo wesoły gospodarz poprowadził panie, czyniąc honory ruin. Księżna Teresa zabrała téż z sobą Aureliusza, którego skromność, prostotę i talent ceniła.
Pelukowski tymczasem, że był głodny a do wódki nawykły, z pomocą poety, którego wziął za tłumacza, dopominał się, czyby nie można dostać kieliszka gorzałki, nimby do obiadu przyszło. Jakkolwiek restaurator wszystkie możliwe zapasy nagromadził, aby fantazyom najwykwintniejszym dogodzić, o wódce, któréj pić w gorących krajach niéma zwyczaju przed jedzeniem, nie pomyślano. Zamiast niéj znalazł się koniak stary, który starkę litewską przypominał i honor przedsiębiercy uratował. Szlachcic znalazł go wyśmienitym i chlebem, a raczéj bułką z solą zakąsiwszy, cierpliwie już obiadu czekać obiecywał.
Zjawił się nareszcie Wiktor, powracający wolnym krokiem. Wsunął się tak, aby powrotu jego nie postrzeżono i nie badano go.
Pora obiadowa się zbliżała i panie wróciły téż do namiotu. Liza, zastawszy Wiktora spokojnie stojącego na uboczu, spojrzała nań długo, jakby go ku sobie wzrokiem tym chciała pociągnąć; lecz w chwili gdy Gorajski miał zacząć kołować tak, aby nieznacznie do niéj się zbliżyć, hrabia Filip, zobaczywszy go, pochwycił i odprowadził na stronę,
— Mówiłeś pan z nią? — zapytał gniewnie. — Umyślnie tu zapewne przyszła, aby mi stanąć jak głowa Meduzy!
— Przypadkiem tylko — odparł surowo Wiktor. — Ona sama pewnie to chorobą przepłaci. Natychmiast uciekła do Rzymu nazad. Bądź hrabia spokojny.
To powiedziawszy, jakby dla zbycia się tylko, Wiktor odstąpił od niego natychmiast, dając do zrozumienia, że więcéj o tém mówić sobie nie życzy.
Rozmowa stała się ogólną i nieznaczącą: o klimacie, o pogodzie, o skwarze i cesarzu Adryanie, z którym blizką znajomość życzył sobie zabrać Pelukowski, bo go niedobrze pamiętał z dawno zaniedbanéj historyi.
Wszyscy silili się na twarze wesołe i czoła pogodne, a nikt wistocie prawdziwie wesołym nie był. Ahaswera odciągnęła księżnę Teresę ku drzwiom namiotu.
— Dlaczegożeś mi nie pozwoliła mówić o téj artystce? — zapytała.
— Bo nie wiem co tu zaszło. Podobno ją nastraszono, czy ona nastraszyła kogoś, wpadłszy niespodzianie, a hrabiemu Filipowi wspomnienie o tém mogło być przykre.
— Nie jest on znowu tak przesadzenie czułym, ażeby go zbytnio ochraniać potrzeba; ale... niech i tak będzie.
Siadano do stołu. Miejsca były powyznaczane i nie bez zwykłéj gospodarzowi złośliwości. Siebie umieścił naprzeciw p. Lizy, obok księżny Ahaswery, któréj także towarzyszył Pelukowski; poetę wziął do siebie, razem z Wiktorem i Aurelianem. Gorajski, choć odsunięty od pięknéj wdowy, zukosa jednak mógł patrzyć na nią, a ona, wyszukawszy go oczyma, ciągle już zwracała się ku niemu.
O czémże mówić było można w okolicy Rzymu, na zwaliskach willi Adryana i w gronku ludzi, oprócz Pelukowskiego i Fernanda, zajętych sztuką a miłujących ją — jeżeli nie o sztuce? Temat-to niewyczerpany.
— Gdybym była pejzażystą — odezwała się księżna Teresa — co za cudowny krajobraz zrobiłabym, wybrawszy jedno z tych gruzowisk, tak ślicznie obwiniętych zielenią, a tak majestatycznych!
— Mnóstwo ich już malowano — przerwał poeta — a sztychowano więcéj jeszcze. Zdaje mi się że i u Piranesich są patetyczne parafrazy tych ruin.
— Villa d’Este, lasek w Olevano, kastel Gandolfo, Tivoli, dostarczają studyów bezmiary — dodał Aurelian. Ale jakże trudno, schwyciwszy linie zimne tych widoków, wlać w nie to życie, które one mają w naturze; ukraść to słońce, to powietrze, te barwy i to coś nieokréślone, co stanowi charakter krajobrazu z okolic Rzymu!
— Wogóle malarze, którzy długich lat nie przebyli we Włoszech — rzekł Wiktor — a nie przynieśli tu z sobą gorącéj miłości piękna, inteligencyi, duszy, pejzaż włoski malują szablonowo, tym ogólnym, niby gorącym kolorytem i z tą brawurą, jaką biorą ze szkoły Salvatora Rozy. Tymczasem Włochy są całym światem i krajobrazy Kampanii rzymskiéj, Apeninów, Neapolu, Kapri, sycylijski, lombardzki, medyolański zupełnie odrębny mają charakter.
— W każdy obraz potrzeba włożyć duszę, aby na duszy zrobił wrażenie. Co z chłodnéj refleksyi powstało, nie zachwyci nikogo, chociaż piękném być może — dodał Aurelian.
— We wszystko, co ma żyć, duszę włożyć potrzeba — odezwała się księżna Teresa.
— Tak! — uśmiéchnął się poeta z pewną goryczą, którą z sobą przyniósł dnia owego — a nikt tego nie pojmuje, że poeta i artysta, duszę swą przeléwając, udziela, uszczupla zapas jéj w sobie. Jak się to dzieje, nie wiem, lecz tworzenie wycieńcza i... i dziwią się potém ludzie, gdy spotykając poetę, artystę, znajdują w nim często tylko suchą łupinę.
Westchnął Emil Marya, okiem rzucił ku Ahaswerze, ale tę w téj chwili zabawiał Pelukowski opowiadaniem, jak go, mości dobrodzieju, łajdaki gondoliery na dziesięć franków odrwili.
Hrabia August, rad ze zwrotu rozmowy, która mogła gości oderwać trochę od teraźniejszości, a hr. Filipa uczynić swobodniejszym, chciał ją podsycić i odezwał się:
— Jest coś mistycznego w dziełach sztuki. Sam twórca, który w chwili szczęśliwego natchnienia na płótno czy na papiér przelał myśl swą, gdy zechce ją powtórzyć raz drugi, nie będzie już w tém usposobieniu, w jakiém ją porodził. Kopia jego własna własnego arcydzieła będzie już wystygłą łupiną... a cóż dopiéro mówić o innych? Ja, tak samo jak w tłumaczenia, i w kopie nie wierzę.
— A cóż poczną nieszczęśliwi kopiści, którzy nic innego nad naśladowanie cudzych myśli nie mogą wydać na świat?
— Kopiści będą malowali dla tych, którym starczy cień piękna — rzekł hr. August. — Ich dzieła będą czasem miały tę własność, że przypomną to, czego w nich niéma. Widziałem nieskończoną ilość kopij Madonny del gran Duca, Monny Lizy, Sykstyny drezdeńskiéj — a wszystko to były trupy. Wątpię nawet, ażeby powtórzenie przez samego mistrza mogło być identyczne. Dlatego pielgrzymować potrzeba do arcydzieł.
— I niech malarze, poeci, rzeźbiarze tworzą coraz nowe — wtrąciła Ahaswera. — Wiecznie o tych starych słuchać już bo się nudzi.
— Są takie temperamenta — dodał, nie patrząc na mówiącą, z pewnym przekąsem Emil Marya — temperamenta, które nudzi wszystko...
— Pan wiész — śmiejąc się, dodała księżna — tout passe, tout casse, tout lasse. Wszystko wkońcu znuży. Gdyby mi codzień podawano ambrozyą, zachciałoby mi się piwa.
Hrabia Filip, który wstał i chodził, gospodarując około stołu, pochylił się jéj do ucha i szepnął:
— Widzi księżna, dlatego przy niéj posadziłem Pelukowskiego, to jest piwo po ambrozyi.
— Ale zwietrzałe! — odparła, śmiejąc się, Ahaswera, uderzając go rękawiczką — a oprócz tego, wierz mi, ambrozyi nie piłam.
Pelukowski zajęty był wielce podawanemi potrawami; miał ten zwyczaj szlachecki, że lubił wiedziéć co jadł. Z kartki, w srébrne ramki oprawnéj, niczego się nie mógł nauczyć, mówiąc że tego i diabeł nie zrozumié. Pytał więc pocichu o każdą potrawę: „Co to jest? ” zaspokoiwszy sumienie, jadł potém z apetytem syna stepów i kuchni sprawiedliwość oddawał; wzdychał tylko nad tém, jak po tych wszystkich przysmakach nieznanych znajdzie się polski szlachecki żołądek.
— Wszystko to dobre, przedziwne — szeptał do sąsiada — ale barszcz zawiesisty z rurą i poczciwą sztukamięs wolałbym jednak, bo jedząc, wiem z kim mam do czynienia, a tu każdemu półmiskowi prezentować się potrzeba i niewiadomo co zacz.
Doléwano mu wina i to go uspokajało.
Pani Liza siedziała smutna, spoglądając na Wiktora, którego oczy ciągle w nią były wlepione; niemi tylko rozmawiać mogli.
Z piérwszych preludyów o sztuce, hr. August przeszedł do tego założenia, iż artyści są szczęśliwi, bo mają cel w życiu nigdy nieosiągniony, więc utrzymujący ich w ciągłéj nadziei i pragnieniach.
— Ci tylko — dodał — szczęśliwymi nazwać się mogą, którzy sobie postanowili jakieś zadanie, choćby napozór niewielkiego znaczenia, ale gorącą miłość mogące obudzić.
— Zmiłuj-że się — przerwał z ciągłą gorączką i sarkazmem przechadzający się gospodarz — jeżeli tak ma być wistocie, to mnie skazujesz na wiekuistą niedolę, bo mi właśnie w życiu brak celu.
— Powinieneś go sobie znaléźć — rzekł hrabia August.
— Nie tak to łatwo — zaśmiał się hr. Filip. — Niedosyć znaléźć sobie cel, sam mówisz że go pokochać trzeba, a to dla mnie główną trudność stanowi, bo wszelką miłość jaką miałem w sercu... wyszafowałem — dodał, spoglądając na panią Lizę, która oczy spuściła i udała że nie słyszy.
Nastąpiło jakieś złowrogie, choć krótkie milczenie; gospodarz sam je przerwał wykrzyknikiem:
— Jedna jest rzecz, do któréjbym się mógł zapalić, roznamiętnić, i nie ręczę czy w niedostatku innego zajęcia i celu, nie rzucę się kiedy do niéj, to — wiécie państwo co?
Chwilkę się zatrzymał, czekając czy kto niespróbuje odgadywać, ale nikt nie wpadał nawet na przypuszczenie, ażeby hr. Filipa coś roznamiętnić mogło, oprócz takich rzeczy, o których mówić nie było warto.
— Wiécie państwo co? — powtórzył hr. Filip. — Dziennikarstwo!
— Bez żartu, masz wistocie temperament dziennikarski — odezwał się poważnie i bez najmniejszego cienia szyderstwa, hr. August.
— Tak, ja to czuję sam — podchwycił Filip. — Dziennikarstwo jest rycerstwem, bądźcobądż. Kto do szabli się nie zdał, na tém polu walczyć może, no... i burzyć. Zadaniem dziennikarstwa jest głównie krytyka i obalanie, a to mi się właśnie uśmiécha.
— Przepraszam cię — odezwał się hr. August. — Dziennikarstwo jedną ręką rozwala, drugą budować powinno.
— No, jeżeli tak, to ja tą jedną jestem ręką co wali, wywraca, oczyszcza pole. To moje posłannictwo, mam to we krwi — mówił, unosząc się, hr. Filip. — Założenie wielkiego organu, któryby sobie wziął za zadanie nielitościwie nam oczy otwiérać, złudzenia rozpraszać, burzyć przesądy, uprzedzenia rozpędzać... mogłoby być jeżeli nie rzeczą użyteczną, bo za to nie ręczę, to przynajmniéj eksperymentem nader interesującym.
— Próbuj! — rzekł hr. August — przyklaśniemy.
— Ha! ha! — rozśmiał się gospodarz. — Trudność główna leży nie w założeniu, w ramach, programach i wystawieniu rusztowania, ale w znalezieniu falangi ludzi, coby szła ze mną, z myślą moją, coby miała odpowiednie talenta, a wyrzekła się samoistności, bo tu jeden musi być wódz i dyktator. Znajdzcież mi ludzi, coby, czując w sobie siły, poszli z niemi pod komendę cudzą.
— Dlaczegóż nie? — zawołał Wiktor. — Potrzeba tylko, aby ci ludzie zgodzili się na cel, naówczas sacrifizio del’ intelletto stanie się możliwém. Burzenie zaś, o którém hrabia mówisz, nigdy nie może być celem, jest tylko środkiem.
— Tak, ale gdy się chwasty wypleni — krzyknął hr. Filip — mam nadzieję, że coś lepszego na ich miejscu urośnie!
— Jeżeli nie zasiejesz, to najpewniéj wyrosną chwasty nowe — dodał August.
— Ale, na miłość Bożą — przerwała Ahaswera — dlaczego państwo mu przeszkadzacie? Taka śliczna myśl! Niech stanie na czele wielkiego dziennika i da w nim doskonały felieton... ja się abonuję!
— Nie żartujmy z rzeczy tak poważnéj, jaką jest dziennikarstwo — wtrącił hr. August. — Potrzebujęż przypominać, że to dziś jeden z najważniejszych czynników życia? Nie nowiniarstwo, ale dziennikarstwo, pojęte széroko... Wyrosło ono z lichéj gazzetty, ale dziś n’en de plaise à Girardin, jest potęgą, we wszystkich swych przerozmaitych formach i objawach, począwszy odcodziennego dziennika, do kwartalnego przeglądu. Każda z tych form wymaga i zdolności różnych, i pisarzy innych i sposobu ujęcia przedmiotu właściwego. Ale tu sprawdza się téż to, coście panowie mówili o dziełach sztuki. Dziennik tylko taki mówi do ogółu, obudza i porusza, w który ktoś duszę wléwa. Zimne rzemiosło dziennikarskie, choćby przy wszystkich warunkach technicznych jaknajstaranniéj spełnionych, nie znajdzie odgłosu. Powtarzam: dziennikarstwo jest kapłaństwem, i ci, co namaszczeni przystępują do niego, sami jedni tylko wpływ mogą wywrzéć.
— Ja nie wiem czy jestem namaszczony — odparł hr. Filip — ale że gorączkowobym wiódł do boju, to pewna. Tymczasem to nie nadobie dziś i rycerstwo z gęsiém piórem odłóżmy do szczęśliwszéj przyszłości.
To mówiąc, mrugnął na służącego, aby naléwano kieliszki szampanem.
— Wnoszę zdrowie pań naszych, téj najpiękniejszéj, najczynniejszéj, najrozumniejszéj i najdostojniejszéj połowy rodzaju ludzkiego, która w cywilizowanych narodach, jak powinna, stoi na czele! Zdrowie pań, których my jesteśmy sługami, wychowańcami, niewolnikami! Zdrowie tych, co nas jedne mogą uczynić szczęśliwymi, a przez które myśmy nieraz tak nieszczęśliwi! Zdrowie pań!
Wszyscy hałaśliwie powstali dla spełnienia toastów, gdy, jakby niebo chciało w nim także uczestniczyć, przerażający grzmot rozległ się ponad głowami biesiadujących. Nikt nie uważał, pod namiotem siedząc, że niebo się nagle okryło chmurami. Czarny obłok nadciągnął już ponad willę Adryana. Księżna Ahaswera, która się niezmiernie bała piorunów i burzy na wolném powietrzu, krzyknęła.
Grzmot drugi, silniejszy jeszcze, dał się słyszéć i pod mrokiem namiotu mignęło odbicie błyskawicy.
Obiad nie był jeszcze skończony.
— Ja umrę ze strachu pod tym namiotem — odezwała się, zrywając, księżna. — Na Boga, czy się niéma gdzie schronić?
— Do podziemia! — zawołał hr. Filip — tu niedaleko wnijście. Od piorunów i ulewy będziemy tam bezpieczni. Służba nam natychmiast przyniesie krzesła i stoły nawet. Wprawdzie okropna to dziura i pełna śmiecia, ale w niéj kilkaset osób może się pomieścić.
Ahaswera ruszyła się natychmiast, czekając aby jéj kto podał rękę, i skinęła niecierpliwie na poetę, który, zapomniawszy rannéj rozterki, nadbiegł natychmiast. Wszyscy się ruszyli za nią, choć niebardzo chętnie. Wiatr, mimo tamującego go lasu, miotał już namiotem; gałęzie szeleściły, drzewa się uginały, liście unosiły w powietrzu.
Błyskawice coraz częstsze następowały jednepo drugich. Za przykładem księżny ruszali się już wszyscy i Wiktorowi udało się zbliżyć do pani Lizy, któréj podał rękę, nim go kto zdołał uprzedzić. Przyjęła ją chętnie i Ferdynand dostrzegł że się zarumieniła, a oczy jéj poweselały. Księżną Teresę powiódł August. Szlachcic, dopiwszy wina, niebardzo chętnie się zabiérał wynosić z namiotu.
— A to, mości dobrodzieju, historya — rzekł do Aureliusza. — Ledwieśmy obiad zjedli, ba, nawet niecały, bo coś jeszcze podawać mieli, burza nas pędzi do karceresu... A jak lunie i zacznie artylerya niebieska dokazywać, to my tu i noc gotowiśmy być zmuszeni przesiedziéć. Ale któż-bo widział obiad wyprawiać w takiém miejscu na pustyni!
Dészcz już lał i pioruny biły, tak jak one w Apeninach czasem umieją, gdy burza po skwarze szaléć zacznie.
Poeta, który nieraz tu bywał, z łatwością znalazł blizkie wnijście do podziemia. Nie było ono wygodne, bo schodzić musiano po osuniętéj ziemi i gruzach w głąb. Podziemie było rozległe, lecz chociaż sklepienie nad niém trzymało się jako tako, przez otwory, któremi zwieszały się zarośla i trawy, wchodziło światło dzienne, mogła więc wnijść i uléwa. Znać było na tém, co stanowiło rodzaj podłogi, iż tu strumienie wody nieraz gościły, bo powyżłabiały drogi, poryły koryta, ponanosiły mułu i cegły... Można więcbyło tylko w pewnych miejscach znaléźć schronienie, i to rozdzieliwszy się na gromadki.
Księżna Ahaswera wybrała sobie kątek w rogu, na kupie rumowisk, i przyparła się do ściany; trochę niżéj zajął miejsce hr. August z księżną Teresą, obok któréj przyszła stanąć Liza.
— Chociaż się nie tak boję piorunów, jak księżna — szepnęła do swego towarzysza — pan mnie nie opuszczaj... choćby przez litość, abym nie była narażona na inne towarzystwo.
— Czekałem tylko na pozwolenie — rzekł Wiktor. — Obawiałem się narzucać.
W tym wcale nieprzygotowaném na przyjęcie gości lochu, który niegdyś może mieścił w sobie niewolniczą służbę Cezara, całe przed chwilą u stołu wygodnie siedzące towarzystwo, rozpierzchłe, tuliło się, jak mogło. Szczęściem po obiedzie został humor dobry, który osładzał niedolę. Śmieli się najodważniejsi, szlachcic zaś ramionami ruszał i coraz nowe sobie miejsce obiérał. A nie było to łatwém, bo woda zgóry zaczęła się wciskać i gdy ulewa się zwiększyła, potok prawdziwy wdarł się od wnijścia, zaléwając ziemię, na któréj stali goście, tak iż na różnych kupkach cegieł i pagórkach szukać musieli ocalenia.
— Garnitur nowiusieńki diabli wzięli — mruknął szlachcic. — Otóż tobie Janku gody!
Epizod ten, bardzo dramatyczny, trwał niedługo wprawdzie, lecz zostawił po sobie na twarzach gości niezatarte ślady, a może i w ich pamięci.
Hrabia Filip, z obowiązku zajęty rozporządzaniem na górze i na dole, parasolami, krzesłami, które kazał przynieść do podziemia, nie miał czasu przeszkadzać Wiktorowi w rozmowie. Prowadząc panią Lizę, schwycił on był po drodze płaszczyk swój, podesłał go na kupce kamieni i uprosił ją, ażeby usiadła. Sam zaś obok stanąwszy, mógł tém swobodniéj rozmawiać, że nikt ich nie podsłuchiwał i nie przeszkadzał. Księżna Teresa tylko czuwać się zdawała nad tą parą... Ahaswera, ze strachu czy z kaprysu, przejednała się ze swoim poetą. Hrabia August miał staranie o księżnie Teresie, która uśmiéchając się jak zawsze łagodnie, znajdowała że trzeba było dziękować hr. Filipowi, bo wszystko się udało jaknajdoskonaléj, a burza przyszła, aby czémś niezwyczajném, fantastyczném ukoronować to dzieło.
Wistocie w podziemiu było conajmniéj oryginalnie. Woda wpadała teraz zgóry otworami i tworzyła kaskady; potok niosący muł, spieniony lał się przez wyłom, stanowiący wnijście; pioruny nad głowami huczały i trzaskały, aż ziemia się od nich wstrząsała, w półmroku, który nadciągająca chmura z sobą przyniosła, błyskawice sine, zielonawe, różowe stanowiły jakby czarodziejskie oświetlenie obrazu. Na chwilę czasemrozjaśniało się i drżące blaski nikły, by się powtórzyć to bledsze, to silniejsze.
Gwałtowny wicher, który uginał i łamał drzewa, wkrótce przyniósł chmurę, burzę i ulewę. W stronie, z któréj one przyciągnęły, niebo się rozjaśniać zwolna zaczęło. Cichy dészcz padał jeszcze, a hrabia Filip przybył z uspokajającą wiadomością, że namiot, z którego niepotrzebnie się wyniesiono, osłoniony drzewy, doskonale wytrzymał katastrofę i deser nienaruszony czekał na gości, wraz z czarną kawą.
— Że deser nienaruszony, mości dobrodzieju — szepnął szlachcic do Aureliusza — bardzo mnie to cieszy; ale ja jestem naruszony... Zaciekło mi za kołniérz, nogi jak w kąpieli i garnitur, słowo daję, przepadł.
Księżnę Ahaswerę nierychło było można namówić do powrotu, bo grzmoty jeszcze się zdala odzywały niekiedy, jakby wracać chciały z nową siłą.
Tymczasem przez wnijście potok gwałtowny płynąć przestał i mokrą ziemię służba wyłożyła kamieniami tak, aby suchą nogą wydobyć się ztąd było można. Powietrze odświéżone zachęcało, aby się ztąd wydobyć. Ferdynand jął się gospodarzowi czynnie pomagać i był w swoim żywiole, bo gospodarować lubił. Całe więc towarzystwo poczęło ostrożnie powrót do namiotu. Wiktor, który nie opuszczał ani na chwilę Lizy, prowadził ją znowu.
Burza nie trwała może godziny, przybory do wydobycia się z podziemia zajęły trochę czasu. W krótkim tym przeciągu kilku chwil cicha rozmowa pani Lizy z Wiktorem, na którą zdala baczność miał wielką Ferdynand, dała mu dostrzedz symptomaty, dla niego niewytłumaczone. Działo się coś, czego nie rozumiał. Co sobie mówić mogli, z czego się zwierzać, czém tak mocno byli zajęci, że na otaczających ani zważali — Ferdynand nie mógł tego odgadnąć, ale doskonale widział, że siostra z Wiktorem wyszła napowrót, jakby daleko poufaléj zapoznana, jakby uspokojona i odżywiona. Ona, co się nigdy prawie dawniéj nie uśmiéchała, teraz pokazywała drobne swe ząbki białe i nawet żartowała troszeczkę ze strachów Ahaswery.
Księżnę burza wprawiła w rodzaj gorączki; dla tych co się jéj przeciwili była prawie niegrzeczna.
— Ah! allez y voir! — wołała — żebym się miała drugi raz dać zaprosić temu hr. Filipowi, qui a du guignon dans tout!
Skoro się wypogodziło i pod namiot weszli, księżna tylko jedna miała na myśli, aby się ztąd wyrwać coprędzéj. Znała już swojego poetę, że towarzystwo niełatwo opuszczał, i choć się na zdrowie uskarżał, lubił, zapominając się niby, dobrze zjeść i wypić. Nie rachowała więc na niego i postanowiwszy go tu porzucić na łaskę gospodarza, wyglądała niecierpliwie, ażeby chmura odeszła.
Wieczór po burzy wrócił prześliczną pogodę, piękniejszą daleko, niż była we dnie; powietrze odświéżone balsamiczne przesycały wonie.
Nie mogło to powstrzymać Ahaswery, która się gniéwała na gospodarza za pomysł nieszczęśliwy, niespokojna była o zamoczone nóżki, grożące fluksyą, i chciała co najrychléj skryć swój zły humor w domu. Nie żegnając się więc, nikomu nie mówiąc nic, wyśliznęła się nieznacznie, rachując na to, że do powozu trafi. Nieprędko spostrzeżono się że jéj nie było i dopiéro oddalony turkot poetę rozbudził. Postrzegł że został osadzony na koszu, ale namarszczywszy się w piérwszéj chwili, postanowił narzucić się z powrotem gospodarzowi i udał nietylko obojętnego, ale weselszego niż był przedtém.
Księżna Teresa była téż trochę zmęczona i w pół godziny po Ahaswerze pocichu umówiła się z Lizą, żeby do miasta powracać. Gospodarz domyślił się tego, prosił trochę aby panie pozostały, lecz uległ wreszcie ich postanowieniu, może dlatego, aby nie patrzyć na ciągłą prawie rozmowę poufną pięknéj wdowy z Wiktorem. Obawiając się, aby on nie przysiadł się z paniami, położył to za warunek, aby one mu reszty męzkiego towarzystwa nie zabiérały.
Gdy podano herbatę, owoce i wina, pań już nie było. Zostawszy sami, wszyscy się uczuli swobodniejsi i z cygarami w ustach stół obsiedli. Hrabia Filip miał w tém swoje widoki, iż trochę po polsku koniecznie chciał podpoić swych gości.
— Szanuję — rzekł z ironią — tak dalece tradycye narodowe, że zapowiadam, że się choć trochę podchmielić musimy. Dziadowie i ojcowie nasi nie rozchodzili się nigdy nasucho.
— Bardzo dobrze — przerwał August — ale.... trochę. Tradycye szalonego pijaństwa wzięliśmy nie po dziadach, ale po Sasach, od Augusta Silnego, który sam pił i poił na śmierć. Tradycyi téj się wyrzekam.
— Być może — rzekł poeta — iż Sasi rozpoili nas; ale zajrzyjcie do Kochanowskiego, do satyr dawniejszych, a przekonacie się z nich, że u nas i przed Augustem pijano. Świadkiem Górnicki w Dworzaninie.
— Pijana tyle, aby się podochocić, nie żeby się z nóg zwalić i rozum postradać — rzekł August. — Więc skromnie, zwłaszcza że z winami włoskiemi żartować nie można.
Szlachcic bronił świętych tradycyj.
— E! dobrze się i upić w poczciwém towarzystwie — rzekł — byle bez szwanku dla zdrowia. Ja zaś we włoskiém winie wcale miły wigor znajduję. Francuzkie barszczykowate, kwaskowate, a te, mospanie, do żołądka idą i tam robią porządek.
Hrabia Filip naléwał pilno, choć w nim od rana wszystko kipiało. Widmo żony, potém owo szczęście Wiktora, na którego tak była łaskawąpani Liza, rozdrażniły go do ostateczności. Zbliżył się do owdowiałego poety, którego nie cierpiał, ale teraz mu i on był dobry, bo mógł się zdać na co przeciw Wiktorowi. Odgadł w nim zazdrość i niechęć ku niemu.
Nadzwyczaj czule, co się nigdy nie trafiło jeszcze, ujął go pod rękę.
— Panie nam zdezertowały — odezwał się pocichu. — Nachylił mu się do ucha. — Uważałeś — dodał — że pani Liza widocznie jest pod urokiem naszego... wielkiego nieznajomego? Powiédz mi téż ty, który ludzi umiész ocenić, co to za figura?
— Hm! zagadkowa — odparł Emil Marya.
— Z pewnością artysta, a tego się wypiéra.
— Ale jakże! ma najęte przecie atelie po tym Niemcu — rzekł Emil. — Jużcić artysta, ale z artystami gra rolę panicza, a z panam...
— Osłania się tajemnicą? nieczysta sprawa! — dodał Filip. — Niegłupi człek, ale mi wielce podejrzany. Słuchaj-że, masz ucho u Ahaswery, nie wypiéraj się tego, wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... Powinieneś ją namówić, aby ona ostrzegła panią Lizę że się kompromituje, że ta poufałość z takim człowiekiem niepewnym, cień na nią rzuca. Powiédz, to przecież obowiązek. Szkoda téj biédnéj wdowy, aby padła ofiarą awanturnika.
Pochlebiło to zwierzenie się poecie; poszeptał chwilę z hrabią, ścisnęli się za ręce i rozeszli.
Przy stole szlachcic wiódł rej w rozmowie o dawnych czasach. Hrabia Filip, obszedłszypróżne kieliszki, które niemiłosiernie doléwać kazał, zkolei wziął na pogadanką Ferdynanda. Ten był już podochocony i niezmiernie wesół, tak że nawet dla gospodarza czuł się w obowiązku czułość okazywać.
— Szkoda że nam panie uciekły — rzekł hrabia.
— Ja dalipan nie żałuję że sobie odjechały — rozśmiał się Fernando. — Poczciwe te nasze kobiéciska, ale i księżna Teresa i moja siostra zanadto święte, aby z niemi było bardzo wesoło.
— No, o Ahaswerze przecież tego nie powiész — przerwał hrabia
Fernando głośno parsknął.
— Pewno że nie; ale ta stara i brzydka, a w dodatku kapryśna.
— A jednak swego czasu ludzie dla niéj głowy tracili — rzekł Filip. — Elle avait du piquant.
— No, ten biédny wieszcz podobno i teraz jeszcze potrafił się w niéj rozmiłować — zawołał Fernando.
— Cóż ty chcesz? z tak potężną fantazyą można z pomywaczki zrobić anioła, a témbardziéj ze staréj księżny.
Śmieli się tedy obaj.
Hrabia nieznacznie wskazał na Wiktora, który żywo rozmawiał z Augustem.
— Mój drogi, ty go tam bliżéj znasz, powiédzmi, czy nie wiész ty przecie co zacz jest? nie odcyfrowałeś téj zagadki?
— Tyle wiem co i wy — rzekł Fernando.
— Ale siostra wasza tak go uprzejmie jakoś przyjmuje, tak go ośmiela — mruknął Filip, w oczy mu patrząc.
Fernando bądźcobądź o siostrze lekko mówić, cienia nawet jakiéjś zniewagi rzucić na nią nie mógł dozwolić. Zarumienił się, wyprostował i rzekł żywo:
— Co moja siostra robi, to dla mnie rzecz święta, bo ja w nią wierzę niezachwianie. Ona z pewnością ma więcéj rozumu, z pozwoleniem, niż my wszyscy.
Filip obrócił to w żart i uściskał go.
— Ale i ja nie sądzę téż inaczéj — zawołał. — Może się źle wyraziłem; wierz mi, że nikt nie może być większym jéj wielbicielem odemnie.
— Do tego co ona robi nie mieszam się — dodał Ferdynand — bom przekonany, iż wszystko co uczyni, to dobre. Ten pan Wiktor zresztą jest w całém znaczeniu wyrazu un homme très comme il faut.
— Alboż przeczę? — odparł Filip, poprawiając się i cofając. — Znajduję tylko, że się zanadto okrywa tajemnicą. Artysta, nie artysta... kto... zkąd?
Ferdynand nagle zwrócił rozmowę.
— Aleby czas powrócić nam do Rzymu — rzekł, spoglądając na zégarek.
— O! przepraszam — zawołał hrabia — nie puszczę! Jesteście moimi gośćmi, powrócimy razem. Noc będzie prześliczna.
I żeby w dobry humor wprawić Ferdynanda, cicho szepnął mu w ucho:
— A cóż Pepita?
— Ciężka sprawa! — odparł kawaler. — Boję się czy pan Wiktor, który się zapiéra tego, nie zbałamucił jéj wprzódy. Z nim jest za pan brat, a mnie nawet palca dotknąć nie pozwala.
— Czarodziej z tego jegomości! — z przekąsem dodał Filip.
— Ma szczęście, to pewno — rzekł Fernando. — Księżna Teresa, hr. August, moja siostra, nie mogą się go odchwalić.
Ruszył gospodarz ramionami. U stołu wciąż szlachcic perorował, zapomniawszy o garniturze.
— Nie można powiedziéć, Włochy mi się dosyć podobały, tylko i one mają swe ale. Dobrego mięsa nie znają, koźlęta jedzą, pająki morskie, zieleniny... aż strach! Warzywo, panie, ogórki na łokcie mierzyć... Tylko że znowu to nie są ogórki, tylko jakieś paskudztwo... No, i mospanie dali mi raz surowy zielony pieprz turecki w strąkach na śniadanie. Ażem się przeżegnał! Surowizny moc jedzą i dlatego tak żółto i niezdrowo wyglądają.
— A kobiéty jak pan znajdujesz? — spytał gospodarz.
— No, zdaleka trochę zarywają na Cyganki, ale są i wcale niczego; zblizka zaś, mospanie, oliwą je czuć i bodaj czy się one kiedy umywają. Przytém żenić się tu nikomubym nie życzył, bo stare baby łysieją i bardzo brzydko wyglądają.
Śmieli się niektórzy.
— Ma dalipan słuszność pan Pelukowski — potwierdził hrabia Filip. — Niéma kobiét, jak Polki nasze!
— Zatém ja jeszcze raz nieobecnych zdrowie wnoszę — zawołał szlachcic zaanimowany. — Co prawda, to prawda..! A niedość że piękne i poczciwe, ale mosanie i to coś znaczy, że dłużéj one trwają. Tu panie po trzydziestu latach już ani patrz na kobiétę... wąsy goli — a nas... Hej! hej! dobrodzieju, i cztérdziestówka jeszcze hoża.
Ze śmiéchem i zapałem toast przyjęto i wychylono. Szlachcic był wesół i dumny.
Zaczynało się robić ciemno, i jak to bywa w krajach gdzie powietrze jest czyste, noc nagle zapadała. Zapalono światła.
— Byle nas, mospanie, w powrocie rozbójnicy nie zaskoczyli — rzekł Pelukowski.
— Nie mamy się czego obawiać. Powracamy razem, a jest nas tylu, że się na nas rzucić nie ośmielą — rzekł Filip. — Na zakończenie jabym poncz życzył.
— Nie, ten nas dorznie — rzekł szlachcic doświadczony; — trzymajmy się już wina i... zdrowie gospodarskie!
Wypito i to zdrowie ochotnie. Nikt nie uważał, że po kobiécym toaście, Wiktor i Aurelian, przechadzający się po namiocie, zniknęli.
Wistocie przyszła im fantazya pieszo powracać do Rzymu. Obaj doskonale znali okolicę, mieli kije i odwagę; pić już się im więcéj nie chciało, wysunęli się więc w zarośla i po chwili byli na gościńcu.
Noc gwiaździsta, chłodna, cicha, prześliczna była do téj przechadzki, jakby naumyślnie przygotowaną. Aurelian szedł, jak zwykle milczący, Wiktor osmutniały. Długo nie mówili nic: puszczali dym z cygar i z nim myśli swe rozbudzone biesiadą, która pomimo wesołości, zostawiła po sobie wrażenie jakieś przykre, szczególniéj na Wiktorze. Nie mogła mu zejść z pamięci ta nieszczęśliwa istota, którą przeznaczenie wpędziło tu, aby Filipowi struła chwilę zapomnienia o troskach.
— Ha — mruknął wkońcu Aurelian — dobre to wszystko... miłe ich towarzystwo, ludzie ogładzeni, mówią że kochają sztukę... ale ja jakoś do nich przylgnąć nie mogę. Obco mi z nimi.
— Nad nimi — przerwał Wiktor — więcéj się użalać potrzeba, niż żal miéć do nich. Nieszczęśliwe to są istoty... chore dusze. Mają wszystko czego potrzeba do pracy, do czynu, do dzieł wielkich; wykształcenie jakie takie, inteligencya najczęściéj rozbudzona, smak, środki materyalne, a nic nie robią i życie jest im brzemieniem.
— Czém się to dzieje? — spytał malarz.
— Wychowaniem — odrzekł Wiktor. — Rzadko posuwają je daléj nad znajomość powierzchowną, encyklopedyczną rzeczy powszednich. Główną wagę w wychowaniu ma ogłada. Prawda że w salonie nic im zarzucić nie można, że ludzie są nadzwyczaj mili, ale rozpieszczeni, egoiści i płosi. Nie idzie im o to, aby coś umiéć, lecz aby wszystko jako tako rozumiéć, chwycić coś z każdéj rzeczy i błyszczéć. Wyjątek stanowi ten hr. August.
— Filipowi téż inteligencyi odmówić nie można — odparł Aurelian.
— Ani dowcipu; ale zgryziony i zgryźliwy jest i więcéj o sobie mniema, niż się godzi. Biédny człek!
— Panie więcéj od nich warte — zauważył malarz.
— Masz słuszność — potwierdził Wiktor. — U nas powszechnie kobiéty stosunkowo wyżéj stoją od mężczyzn, i to jedno pociesza, boć od nich zależy przyszłość pokoleń. Ale i to — dodał — są chore dusze... Każda z nich prawie pożyciem z człowiekiem, co jéj nie był wart, złamana. Odwagi im braknie, aby samoistniéj życiem kierować; dręczą się i marnieją.
— Lizę to jakby Ary Scheffer malował — wtrącił Aurelian. — Ma wyraz jego poetycznych kreacyj niewieścich.
— Nadało jéj go nieszczęście — rzekł Wiktor. — Przeszłość jéj bardzo smutna. Związana byłaz człowiekiem zwierzęco zepsutym... anioł z bydlęciem! Najpiękniejsze lata życia zeszły na męczeństwie, a gdy wyzwoloną została, nie wiem czy ma jeszcze siły rozpocząć życie nowe.
— Ależ to młoda kobiéta! — odezwał się Aurelian.
— Tak, młoda, lecz życie się na lata nie liczy — odpowiedział Wiktor. — Męczeństwo wyczerpuje zawcześnie i rozczarowuje na wieki.
Rozmawiając tak, szli powoli pustym gościńcem. Księżyc, już po pełni późno wschodzący, dopiéro się z za gór dobywał... W krzakach i bujnych chwastach polatywały muchy świécące (luciole) jak ogniki, chwilę migotały w powietrzu, znikały i zjawiały się znowu.
Stali właśnie u mostka na wyschłym potoku, za którym licha lepianka, karczemka z kuźnią pustą, ciemniała, jakby uśpione stworzenie jakieś, leżące nad drogą.
Zdziwił się mocno Wiktor, gdy się zbliżyli, widząc w niéj światło, przez otwarte drzwi smugą wychodzące na gościniec.
Ciekawość jakaś — może artystyczna — efektu światła i charakterystyki tego biédnego wnętrza, skłoniła Aureliana do zatrzymania się i zaglądnięcia. Wiktor stanął także.
Izba niewielka, któréj otwarte drzwi wychodziły wprost na gościniec, była ubogą i bardzo licho w sprzęt nędzny opatrzoną. Stół na chwiejących się nogach cienkich, kilka nadłamanych stołków, u ściany naprzeciw wnijścia rodzaj bufetu, na którym stały szklanki od wina, kilka talérzy i prosty dzbanek ze staroświeckiemi malowaniami i ozdoby — składały całe gospodarstwo. Na stoliku paliła się ciemno lampka mosiężna zaśniedziała, któréj knot niewiele dawał światła drżącego. W głębi, przy rodzaju łóżka stojącego w kącie, widać było osób kilka, w milczeniu i zakłopotaniu ugrupowanych. Zasłaniały one sobą jakiś przedmiot, którym tak zajęte były, że kroki przybywających i kilka słów półgłosem wymówionych przez Wiktora nie potrafiły ich od tego zapatrzenia się oderwać.
Aurelian domyślał się jakiegoś wypadku, o które w okolicach Rzymu nietrudno. Sądząc że się na coś przydać mogą, weszli do lepianki.
Stojący przy łóżku mężczyzna stary w koszuli i zarzuconéj na plecy kurtce aksamitnéj, z dawno niegoloną brodą siwą, odrosłą jak szczecina, zwrócił się ku nim, trochę zdziwiony. Na twarzy jego, starością i życiem ciężkiém zobojętniałéj, równie jak na kobiécie żółtéj, opalonéj, pomarszczonéj, która stała obok niego, malowało się politowanie.
Na zapytanie Wiktora, ruszając ramionami, mężczyzna wskazał na łoże.
— Jakaś kobiéta w drodze jadąc zachorowała. Chciała tu spocząć tylko, a oto accidente — dodał. — Coraz jéj gorzéj; vetturin, co ją wiózł, odjechał i niewiedziéć co z nią robić. Uchowaj Boże śmierci, będzie utrapienie dla nas...
Wiktor, jakby przeczuciem jakiémś tknięty, zbliżył się ostróżnie ku łóżku i omało nie krzyknął, widząc na niém leżącą bladą i jakby usypiającą, czy dogorywającą hrabinę Filipową.
Podszedł cożywiéj ku niéj i gdy słysząc szelest, powieki trochę podniosła, a poznała go, przemówił, pytając co się stało.
Musiał jednak dwa razy powtórzyć to zapytanie, nim jakby z obłąkania czy ze snu wychodząc, kobiéta słabym głosem na nie odpowiedziała, że wzruszenie ranne tak ją złamało, iż dla strasznego bólu w głowie, która jak ogniem paliła, daléj już jechać nie mogła.
Wiktor natychmiast oświadczył się przyśpieszyć powrót do miasta, przywieźć doktora i powóz, ażeby się do mieszkania swego dostać mogła.
Hrabina, niezupełnie przytomna, szeptała tylko:
— Nie, nie trzeba... tu czy tam umrzéć, wszystko jedno... umrzéć!...
Po naradzie szybkiéj z Aurelianém, stanęło na tém że malarz miał pozostać przy choréj, dla bezpieczeństwa i nadzoru, bo oświadczył że doktora żadnego nie zna, chorować i leczyć się nie mając czasu. Wiktor więc sam miał biedz do miasta po rachunek. Usiłował on dla uspokojenia choréj zawiadomić ją o tém, że przyjaciela zostawił na straży, że miał powrócić wkrótce. Hrabina, słuchając, otwiérała oczy, ale nie odpowiedziała nic. Zobojętniała była zupełnie na wszystko.
Ścisnąwszy rękę Aureliana, Wiktor puścił się jak mógł najszybszym krokiem ku miastu. Księżyc wszedł był właśnie i do rana nie musiało być daleko.
Aurelian na ławeczce przed chatą zajął miejsce, oparł się o ścianę, zadumał smutnie i zdrzémnął. W chatce cisza panowała, zaledwie przerywana ciężkiém niekiedy westchnieniem choréj, która się za głowę chwytała.
Pochód pieszo do tego miejsca, zatrzymanie się przy choréj, narada zabrały tyle czasu, że Aurelian zaledwie usadowił się na ławce, gdy powozy nadjechały, wioząc dobrze podochoconych gości z willi Adryana.
W jednym z nich ze szlachcicem siedział hrabia Filip i obaj głośno śpiéwali piosenkę jakąś polską, dosyć niesfornemi głosy. Ta wesołość, niepokojąca smutną lepiankę, w któréj leżała chora, ten śpiéw dziwaczny raził malarza przykro. Powstał i ruszył się, a poeta, który do śpiewu téż pomagał, poznał go.
— Fermate! — zawołał do woźnicy — to Aurelian, dezerter. Stój, stój!
Hałaśliwy krzyk „Stój!” odezwał się z powozów obu. Zaczęto wołać na Aureliana, aby wsiadał. Ten z oburzeniem się opiérał, a nakoniec, tłumaczyć się nie chcąc, wszedł do izby i drzwi zamknął za sobą. Hrabia Filip, który pił wielei był w stanie rozdrażnienia nadzwyczajnym, wyskoczył z powozu, aby gwałtem zabrać malarza. Otworzył drzwi i głosem krzykliwym odezwał się do niego:
— Kto nie z nami, ten przeciwko nam!
Lecz nim dokończył tych wyrazów, słowa mu na ustach zamarły.
W głębi izdebki, z rozdziérającym krzykiem boleści i przestrachu, podniosła się z łoża postać blada, z podniesionemi rękami.
— Przeklęty! — zawołała i padła na pościel bez życia.
Hrabia Filip stał osłupiały; nie wierzył jeszcze oczom własnym. Rozepchnął stojących u łóżka, zbliżył się ku niemu, spojrzał i stanął znowu zdrętwiały, dzikim wzrokiem mierząc leżącą na łóżku kobiétę, któréj twarz trupia okrywała bladość.
Staruszka przybiegła cucić omdlałą, ale napróżno; wrażenie to powtórne było tak silne, że życie odebrało. Aurelian machinalnie odciągnął Filipa od łoża, w chwili gdy hr. August i poeta wchodzili właśnie do lepianki.
Ten trup na łożu, trup w którym poznano artystkę, nagłe osłupienie i jakby nieprzytomność Filipa, które się wiele domyślać kazały, rozproszyły wnet resztki wesołości po biesiadzie.
Krzątano się jeszcze około zmarłéj, gdy przyjaciele hr. Filipa, widząc stan jego, chwycili go jak bezwładnego, wyciągnęli z izby, wsadzili dopowozu nieoprzytomniałego jeszcze, i kazali jechać do miasta.
Aurelian sam pozostał.... Włosi biédni lamentowali, łamiąc ręce i wykrzykując.
Coraz pewniejszém było ze stygnącego ciała, że podróżna owa, którą przyjęli dla spoczynku, już nigdy do życia przywróconą być nie miała.
Staruszka, płacząc, z pomocą męża położyła ją na szczupłém łóżeczku. Aurelian stał, przejęty tą tragedyą niespodziéwaną. Dzień coraz jaśniejszy się robił.
Po długiém oczekiwaniu wielkim pędem nadbiegł powozem Wiktor, wiozący z sobą doktora, niedobrze jeszcze ze snu rozbudzonego. Ten zaledwie wszedł i wziął za rękę ciało już zastygłe, ruszył ramionami i krótko a zimno rzekł:
— Umarła.
Wszystkie późniéj próby i sprawdzania potwierdziły ten wyrok.
Aurelian opowiedział scenę, jakiéj był świadkiem.
Nie pozostawało teraz nic więcéj, nad przewiezienie ciała do Rzymu i starania o pogrzeb. Nie wiedział nikt nawet mieszkania hrabiny i nie umianoby sobie poradzić, chyba z pomocą policyi, gdyby w woreczku, który miała z sobą umarła, nie znalazł się bilet z jéj adresem.
Włożono więc z pomocą gospodarzy ciało do powozu i orszak żałobny pociągnął za nim pieszo do miasta.
Gdy się to działo na gościńcu, hrabiego Filipa, nie mogącego przemówić słowa i będącego w stanie budzącym obawy największe, hrabia August z troskliwością odwiózł do hotelu, gdzie się dał w łóżko położyć i jak dziecko rozporządzać sobą. Posłano po lekarza.
Ferdynand, który wszystkiego był niemym świadkiem, już dniem powrócił do domu i choć zmęczony, spać się nie mógł położyć. Niezbyt wrażliwy i dosyć chłodnego usposobienia, piérwszy raz w życiu doznawszy wzruszeń tak silnych, był niemi jak przybity. Strony tragicznéj życia ludzkiego nie znał wcale. Słyszał o niéj, nie zetknąwszy się z nią nigdy. Uczyniła na nim wrażenie tak silne, iż przyjść do siebie nie mógł. Usiadł na sofie i nierychło gorączkowym snem usnął. Pani Liza, która wstała téż dosyć późno, nie kazała go budzić. Przesiedział tak do południa, a gdy oczy otworzył, to co widział zdawało mu się nocną zmorą.
Pod wrażeniem tém znalazła go wchodząca siostra, która się dowiedziéć chciała, czy nie jest chory.
Spojrzawszy na niego, na tę twarz zwykle wesołą i spokojną, na któréj nigdy się silniejsze nie odbiło uczucie, zrazu przelękła się, czy po jéj odjeździe nie zaszło coś osobiście dotyczącego brata.
— Co ci jest? — spytała niespokojna.
— Przyjść do siebie nie mogę — odparł Fernando — a nie wiem czy ci potrafię opowiedziéć, co się stało.
Liza przystąpiła cała drżąca; zaczynała się lękać o tego, którego imienia wymówić nie śmiała.
— Mów, na Boga! — zawołała — nie trzymaj mnie w téj niepewności! Cóż się stało?
— Wracaliśmy w bardzo, w zbyt nawet wesołych humorach z téj prawdziwie nieszczęśliwéj wycieczki. Wiktor i Aurelian poszli przodem pieszo.
— Wiktor! — przerwała ręce łamiąc i zdradzając się mimowoli Liza. — Wiktor! Czy jego co spotkało?
Głos, jakim to powiedziała, bladość jéj, tak były dziwne dla Ferdynanda, iż na chwilę zamilknąć musiał, doznawszy przykrego uczucia.
— Wiktorowi nie stało się nic — dodał spokojniéj. — Bez niego powracaliśmy, śpiéwając i hałasując, gdy na pół drogi na gościńcu przed karczemką zobaczyliśmy siedzącego Aureliana. Chciano go zabrać gwałtem. Widząc nas, schronił się do izby. Hrabia Filip wpadł tam za nim. Jak się późniéj okazało, kobiéta która przypadkiem znalazła się w willi, artystka owa Polka... leżała w téj karczemce chora.
— Hrabina Filipowa! — przerwała mimowolnie Liza.
— A, więc to była hrabina? — zawołał Fernando — o tém nie wiedziałem... Teraz jest-to dla mnie zrozumialszém... Na widok wchodzącego Filipa, porwała się przestraszona, krzyknęła i padła trupem!
Liza oczy sobie zakryła.
Ferdynand padł na sofę i, podparty na ręku, zadumał się znowu...
Można sobie wyobrazić jakie wrażenie wypadek ten uczynił na wszystkich, co byli świadkami jego, lub zasłyszeli o nim z opowiadania, które mu jeszcze jaskrawszą barwę nadało.
Przez kilka dni wszystkie stosunki zostały splątane, zachwiane. Posyłano się dowiadywać, niepokojono, dopytywano.
Hrabia Filip był niebezpiecznie chory; musieli więc inni zająć się pogrzebem nieszczęśliwéj; hr. August pilnowaniem chorego, Wiktor formalnościami związanemi z tą nagłą śmiercią i małym spadkiem po zmarłéj, o któréj zgonie rodzinie dać było potrzeba do kraju.
W początkach słabość hr. Filipa zdawała się groźny przybiérać charakter; po kilku dniach jednak nadzwyczaj prędko począł przychodzić do siebie i odzyskiwać dawną swą siłę, a z nią i charakter.
Gdy tylko uczuł się lepiéj, oświadczył że musi wyjechać z Rzymu. Nikogo nie chciał wziąć z sobą; z wielką przytomnością umysłu poczynił przygotowania do podróży, a naostatek uprosił hr. Augusta, aby za niego towarzystwo pożegnał.
Po gwałtownym ciosie, któryby kogo innego na całe życie może zwichnął i zmienił, hrabiaFilip również prędko się podźwignął, jak zrazu padł przybity. Z powracającém zdrowiem, wróciły wszystkie dawne cechy jego charakteru: ironia, szyderstwo, sceptycyzm, może nawet zaostrzone, więcéj niż przedtém rażące.
O tém co zaszło unikał wspomnienia.
Na samém wyjezdnem, dziękując hr. Augustowi, gdy ten się go dopytywał, co z sobą czynić myśli i czy nie powróci do kraju, odezwał się żywo:
— Ale nie, chcę tylko odbyć podróż, któraby dla mnie stanowiła rodzaj kuracyi. Rozerwę się, zmęczę i sądzę że wkrótce będę miał przyjemność powrócić tu do państwa. Czy — dodał ze swym śmiéchem szyderskim — uczyni wam to przyjemność, nie wiem — ale mnie wielką.
Hrabia August przyjął to oświadczenie bez odpowiedzi.
Pomiędzy odwiédzającymi chorego, których on przyjmował lub przepraszał, dwóch szczególniéj widziéć sobie życzył przed wyjazdem, Wiktora i Ferdynanda. Piérwszego z nich przyjął z oznakami wielkiéj czułości, na które ten bardzo chłodno odpowiedział.
— Kiedyś może — żegnając go — gdy się czuć będę lepiéj do tego usposobionym, opowiem panu historyą moję i spodziéwam się w oczach jego usprawiedliwić, jeżeli potrzebuję usprawiedliwienia. Bądźcobądź — wtrącił gorączkowo — potrzebuję tu wrócić i powrócę!... Tymczasem, nim panu wyjaśnię niektóre okoliczności, spodziéwam się iż zechcesz wstrzymać się z sądem o wypadku, którego byłeś świadkiem...
Ferdynanda żegnał niezmiernie czule, starając się go ująć, a naostatku mu szepnął:
— Jadę, ale powrócę... no, i mam nadzieję, że przywiozę z sobą wiadomość jakąś o zagadkowym panu Wiktorze. Poczyniłem o to starania.
Uśmiéchnął się złośliwie.
— Skarciłeś mnie już, kochany Ferdynandzie, za to żem śmiał się obawiać o anielską siostrę twoję. Pomimo to, ja ci jeszcze powtarzam: strzeżcie się awanturnika, bądź z nim ostrożny!
Ferdynand się rozśmiał.
— Ale bądź że hrabia o nas spokojny — rzekł z uśmiechem lekceważenia. — Siostra moja, w niedostatku wiadomości, instynkt ma tak cudowny, że się nigdy na ludziach nie myli. Nic nam, dzięki Bogu, nie grozi.
— Ja, gdy chodzę pociemku, zawsze wolę być jaknajoględniejszym, aby nie wpaść w jaki dół lub błoto — zakończył hrabia.
Tak się rozstawszy ze wszystkimi, hrabia nagle Rzym opuścił, nie mówiąc nikomu, dokąd jedzie.
Upłynęło kilka miesięcy, minęła słotna zima rzymska, wiosna powoli oznajmywała się już fiołkami i pierwiosnkami, które w ulicach sprzedawano — wiosna to nie nasza, ale włoska, która niezupełnie uśpioną naturę budzi z téj drzemki, co się tu zimą nazywa.
Wcale téż inny charakter jéj w tym błogosławionym kraju, dla którego śniég jest zjawiskiem osobliwém, w którym połowa drzew i roślin całkiem nie traci zieleni i nie spoczywa.
Z tego półsnu natura się tu budzi powolnie, opieszale, leniwie... przejście jest nieznaczne, stopniowane, tak iż się dojrzéć prawie nie daje, aż jednego poranku, po nocy chłodnéj, słońce zjawia się ze skwarem już letnim i przenikającemi jak strzały Apollina promieniami; drzewa stoją w świéżych liściach, niebo się stroi w najjaskrawsze barwy i upały wracają palić tę ziemię, pod któréj nigdy nie ostygającą skorupą wrą strumienie lawy.
Zima zbiegła dla gronka naszych znajomych dosyć jednostajnie i spokojnie. Wyjazd hrabiego Filipa dał wszystkim odetchnąć swobodniéj.
Zaraz po nim, nagle uczyniwszy sobie plan jakiś, uciekła księżna Ahaswera, prawie się nie pożegnawszy z poetą, który, jak się wyrażała otwarcie, nudzić ją zaczął.
— Może to być geniusz — mówiła księżnie Teresie — ale człowiek jest dziwnie męczący nieustanném swém natchnieniem. Poetą jest nawet, gdy mówi o swoim katarze.
Księżna zresztą obiecywała powrócić wkrótce. Po jéj odjeździe dłuższy czas Emil Marya nie pokazywał się prawie; zdawało się iż nagłe osiérocenie obudziło w nim natchnienie nowe, a tak silne, iż z niego powstał poemat. Kazał się go domyślać.
Zmniejszone teraz kółko wiernych zbiérało się na wieczory u pani Lizy. Składali je księżna Teresa, August i Wiktor, wreszcie niekiedy tylko zjawiający się posępny Emil Marya, patetyczniejszy niż był kiedykolwiek.
Początkowa dzikość pana Gorajskiego, pod wpływem zwycięzkim pięknéj gospodyni, znikła zupełnie. Nie potrzeba już było zapraszać go za każdym razem, ciągnąć do towarzystwa, gonić i chwytać. Przychodził sam, posłuszny, towarzyszył pani Lizie po muzeach i galeryach prywatnych, willach, w których były do widzenia dzieła sztuki; odpowiadał na pytania i rozmowy o sztuce nie miały końca. Świadkiem ich bardzo często będący Ferdynand, radby się był także czegoś z nich nauczyć i nabrać smaku do sztuki; brakło mu jednak zupełnie zmysłu artystycznego i ile razy się z czém próbował odezwać, zawsze najstraszniejsze strzelał bąki, a siostra, śmiejąc się, ściskała go i litowała się nad biédnym.
Chociaż pomiędzy nim a Wiktorem wielka była różnica wykształcenia, charakterów, temperamentów, godzili się jednak z sobą dobrze, bo Ferdynand, mimo płochości swéj, był najlepszego serca człowiekiem. Liza zachęcała brata do ściślejszych z nim stosunków, dając mu do zrozumienia, iż wiele na nich zyskać może.
Powoli Ferdynand nawykł i przywiązał się do Wiktora. Byli z sobą na stopie poufałości zupełnéj.
Lecz pomimo to dotąd ani Ferdynand, ani nikt nie otrzymał pozwolenia wejścia do pracowni dyletanta. Napiérającym się mówił, że w niéj niéma nic i wspomnienia nawet o niéj nie dopuszczał.
Z panią Lizą ta dobra przyjaźń, jak ją nazywano, któréj charakter dla obcych wcale innym się być zdawał, doszedłszy do pewnego kresu, nie posuwała się daléj. Ferdynand, jak dawniéj, tak i teraz nie mógł jéj zrozumiéć.
Pani Liza okazywała Wiktorowi nadzwyczajną uprzejmość, dochodzącą niemal do poufałości, przyjmowała go prawie codzień, chodziła z nim po muzeach, prowadziła rozmowy trwające godzinami, rozkazywała mu, posługiwała się nim, mówiła otwarcie że go lubi bardzo... ale gdy brat czasem próbował ją nim prześladować, rumieniąc się, w żart to obracała.
Choroba, jeśli była, z zapalnéj stała się chroniczną, zadawnioną, nieuleczalną i niechcącą się leczyć. Nigdy młodszą, świéższą, szczęśliwszą nie wydawała się pani Liza.
Tych gwałtownych symptomatów, które pospolitą miłość zdradzają: sporów, małych niesnasek i pojednań, namiętnych porywów, walki z sobą, zmian humoru, baczny ale ślepy brat wcale niemogąc się dopatrzyć, coraz się mocniéj upewniał, iż stosunek ten najmniejszém nie grozi niebezpieczeństwem.
Był téż teraz tak spokojnym, że gdy Wiktor przychodził i gdy nieskończone rozprawy o sztuce, o literaturze, o artystach naszych i obcych rozpoczynały się między nim a gospodynią, Ferdynand najczęściéj odchodził do swego pokoju na cygaro, przekonawszy się, iż niczego się nie nauczy, a bardzo niemi wynudzi.
Księżna téż polubiła równie Wiktora, powiadając że jéj przypomina jéj męża w tak dziwny sposób, iż czasem zdumiéwać się musiała temu jakby familijnemu podobieństwu, o którém jednak samemu Wiktorowi nigdy nie wspominała.
Hrabia August był w tém kółku gościem codziennym i równie jak wszyscy przywiązał się do Wiktora.
Tak upływał im czas w niczém niezakłóconym spokoju i o wypadku hr. Filipa prawie już mówić przestano, gdy jednego wieczora, przybywszy do p. Lizy, August, dosyć poruszony, na wstępie zaraz oznajmił, że hr. Filip powrócił.
— Zupełnie takim, jakim był — dodał — katastrofy ani śladu. Człowiek-to zaprawdę dziwnéj siły woli, energii wielkiéj, któréj na nieszczęście użyć nie umié, jak należy.
— Ale być-że to może — zawołała księżna Teresa — aby ta śmierć żony, o którą go obwiniać niepodobna, ale zawsze jednak mimowoli przezniego spowodowana, nie zostawiła po sobie żadnego wrażenia?
— Byłem pół dnia z nim dzisiaj — odparł August — a nie dostrzegłem zmiany najmniejszéj. Tak samo szyderski jest, sprzeka i sceptyk, a humor dziwnie zdaje się wesoły.
— Sam siebie oszukuje chyba i drugich chce oszukać — zamknęła księżna.
Pocichu zwierzyła się p. Liza przyjaciółce, że przyjazd ten dla niéj nie był wcale pożądany i że wolałaby była, aby nie wracał.
— Człowiek ten — rzekła — ma osobliwy talent drażnienia mnie, nawet gdy nic nie mówi. Sama jego obecność już mnie niepokoi. Czuję w nim nieprzyjaciela.
Hrabia August, który dosłyszał ostatnich wyrazów, przerwał:
— Mylisz się pani, bo jest jéj najgorętszym adoratorem.
— To zupełnie na jedno wychodzi — zakończyła smutnie gospodyni.
Nazajutrz można się już było spodziéwać napewno zjawienia się Filipa. Hrabia August nie powtórzył tego, co od niego usłyszał przy powitaniu, że przybył dla p. Lizy i że miłość jego dla niéj tak jest gwałtowną, tak niepozbytą, iż postanowił do ostatniego kresu gonić za swoim ideałem i dla niego wszystko gotów poświęcić.
Nim wieczór nadszedł, Fernando spotkał się z Filipem przed fontanną Trevi. Powitanie zestrony hrabiego było nadzwyczaj radosne i czułości pełne. Wiedząc że brat Lizy lubi dobre śniadania, chwycił go natychmiast i ugościł jaknajwytworniejszemi przysmakami. Śniadanie jednak było tylko pozorem do dowiedzenia się czegoś od naiwnego i łatwo wygadującego się przy kieliszku młodzieńca. Po kilkakroć go zagadnął o Wiktora.
— Cóż nasz zagadkowy człek, ów pół-artysta, pan Wiktor? — pytał. — Czy jeszcze jesteście pod jego urokiem i nie rozczarowaliście się dotąd?
— Dotąd nie — rzekł Ferdynand. — Ja z nim jestem bardzo dobrze i kochamy się mocno; siostra także go lubi. Bywa u nas prawie codziennie.
— Na to trzeba miéć szczęście... nie powiem czyje — z ironicznym uśmiechem odparł hrabia. — Ha! sprawdzić się może na nim przysłowie...
Ferdynand aluzyi téj nie zrozumiał, czy zrozumiéć nie chciał, i zamilkł.
Ze śniadania wyszedłszy razem i unikając słońca już dopiekającego, puścili się uliczką, przy któréj była faktorya Pepity, i tam siedzącego przy śniadaniu znaleźli Wiktora. Na widok jego Filip pobladł, lecz pomimo to przyszedł się przywitać bardzo grzecznie. Wiktor przyjął go zimno.
Miał teraz sobie tylko wiadome powody, dla których wstręt powziął do tego człowieka. Po śmierci nieszczęśliwéj hrabiny dostało mu się sporządzenie spisu jéj pozostałości. Pomiędzy niemi był rodzaj pamiętniczka, a raczéj spowiedzi, przeznaczonéj dla wytłumaczenia przed ludźmi zerwania z mężem i rozwodu. Z niéj dowiedział się Wiktor faktów, które na charakter hrabiego rzucały cień smutny. W duszy musiał nim pogardzać. Być może iż hr. Filip domyślał się tego i, obawiając się Wiktora, jeszcze go mocniéj znienawidził.
Z taktyką jednak człowieka wielkiego świata, hrabia chciał pozostać w dobrych stosunkach z nieprzyjacielem, aby mu tém łatwiéj mógł szkodzić i mieszać szyki. Na zapytanie, dokąd jeździł, gdzie był przez ten czas, hrabia odparł ogólnikiem.
— Trochę po Włoszech jeździłem i... trochę daléj.
Zagadał zaraz o czém inném...
Po chwilce, zostawiając Ferdynanda, który teraz był w lepszych stosunkach z piękną Pepitą, ale bez nadziei, aby one doprowadziły go do serdeczniejszego związku, hrabia Filip się wymknął.
Wieczór zkolei dnia tego przypadał u księżny Teresy, gdyż naprzemiany obie przyjaciółki przyjmowały znowu wieczorami. Ponieważ obie lubiły sztukę, ponieważ hrabia August nią się zajmował, a dla Wiktora stanowiła główny cel życia, zaprowadzono zwyczaj przepatrywania zbiorów sztychów, fotografij, rysunków, których obie panie uzbiérały niemało. Sprowadzano je z kraju, wypisywano z Francyi. Przy przeglądaniu tych dzieł wszczynały się zwykle zajmujące rozprawy; każdy myśl jakąś rzucał i godziny spływały tak szybko a mile, iż wieczory zdawały się zawsze zakrótkie.
Księżna właśnie rozłożyła była Album Matejki i chciała się pochwalić zebranemi rysunkami polskich artystów. Leżeli obok siebie na stole: Grottger, Matejko, Siemiradzki, Brandt, szkice Kossaka, Andriollego i wiele innych. Już od dni kilku zajmowano się tym fenomenem rozkwitu sztuki u nas, który pogrobowym nazwaćby można, gdyby tak potężnego życia nie dowodził. Hrabia August znajdował go wytłumaczonym i naturalnym. Poczucie piękna istniało w narodzie oddawna, nie mogąc się objawić, bo wszystkie siły żywotne gdzieindziéj były skierowane; w chwili więc, gdy na innych polach czynność ustała, tu wszystka moc wylać się musiała. Przeszłość miała czém natchnienie karmić; naostatek bólów tyle było bodźcem do tworzenia.
Księżna, która żywo była zajętą artyzmem polskim, zebrała na ten dzień wszystko co mogła, aby wykazać charakter jego odrębny i pokrewieństwo z sobą tych nawet twórców, którzy najmniéj go napozór mieli.
Hrabia August szedł daléj, dowodząc, że piérwsza otworzyła wrota do nowego świata poezya nasza i że pomiędzy poetami a artystami wszelkiego rodzaju była taż sama jedność charakteru, jak pomiędzy kunsztmistrzami.
Grottger i Szopen wydawali mu się jakby braćmi rodzonymi; Moniuszko byłby mógł pójść w parze z Matejką, gdyby mu szczęśliwsze sprzyjały losy... Nastręczały się i inne porównania i zbliżenia, o które się spiérano.
Wiktor znajdował analogie, nie przyznawał jednak tego podobieństwa bliźnięcego, jakie inni upatrywali. Dowodził że każdy z tych natchnionych miał własną fizyognomią i rysy tylko pewne czyniły ich pokrewnymi z sobą.
Przybył do księżny dnia tego i Emil Marya, który oprócz niezaprzeczonych gwiazd piérwszéj wielkości, resztę artystów pióra, penzla i dłuta potrosze próbował kąsać.
Przebijała się w tém pewnie boleść człowieka, czującego się daleko godniejszym sławy, niż ci, którym się dostała w udziele. Przedmiot poruszony dostarczał tak obfitego materyału do rozpraw, iż mogły przeciągać się długo. Albumy leżały porozrzucane na stołach i wszyscy niemi byli zajęci. Wiktor mówił o Grottgerze właśnie, gdy w salonie ukazał się hr. Filip. Jedyną zmianą, jaka w nim na piérwszy rzut oka uderzała, było że nadzwyczaj starannie ubrany, z pretensyą jakąś niebywałą do elegancyi, niby odmłodzony, nabrał téż manier zbyt młodzieńczych. Na włosach nawet znać było dłoń kunsztmistrza, który je świéżo starał się uporządkować. Ta pamięć o sobie, choć nie przechodziła pewnych granic, czyniła go niemal śmiésznym.
Księżna Teresa, która miała dla każdego zawsze miłe słowo, zmusiła się do prawie czułego powitania gościa.
On sam zbliżył się potém do p. Lizy, która przyjęła go grzecznie, ale z odcieniem chłodu większego niż dawniéj. Nie zważając na to, hrabia Filip pozostał przy niéj jak przykuty, dłużéj daleko niżby ona sobie życzyła i nie dając się niczém oderwać.
Korzystając z tego, że inni goście zajęci byli albumami, wróciwszy do nich, hrabia Filip nie wahał się wyznać p. Lizie, że dla niéj tylko powrócił do Rzymu. Nie otrzymawszy ani odpowiedzi, ani podziękowania, nie zaprzestał jednak nudzić jéj komplimentami, które rumieniec zniecierpliwienia na twarz jéj wywołały. Księżna, postrzegłszy to oblężenie i domyślając się jak musiało być przykrém dla Lizy, odwołała ją ku sobie. Hrabia Filip, nie mając do kogo, zwrócił się do Emila Maryi.
— Przywożę panu miłą nowinę — rzekł, jak zwykle szydersko.
— Mnie? a toby było coś nadzwyczajnego! — rozśmiał się poeta.
— Spodziéwam się iż to go uraduje, gdy oznajmię blizki powrót księżny Ahaswery — dodał hrabia.
Poeta zakąsił usta.
— Wysoko cenię księżnę — odparł kwaśno — lecz zdaje mi się że ta nowina w szczególności dla mnie nie mogła być przeznaczoną. Wszystkim tu ona równie będzie miłą.
— Księżna byłaby już w Rzymie — dodał hrabia — wstrzymała ją tylko słabość męża, który jak się okazuje, ma suchoty. Prawdopodobnie więc owdowieje wkrótce, a niéma wątpliwości, iż wyjdzie za mąż. Pytanie tylko zachodzi, na jaką teraz narodowość koléj przyjdzie.
Księżna Teresa przerwała:
— A! nie bądź-że tak złośliwym! Nie masz litości nawet nad przyjaciółmi.
— Niestety, mościa księżno — zawołał Filip — nademną téż ludzie litości nie mają.
— Cóż ci winna Ahaswera? — spytała gospodyni.
— Ależ ja ją uwielbiam! — zawołał Filip.
Nie dano mu mówić dłużéj. Pani Liza miała w ręku jednę z ostatnich prac Grottgera, fotografią jego kartonu, który się zwał Romanzą Beethovena i któremu za podpis służył jéj temat. Z tego powodu księżna przytoczyła, iż Grottger muzyką, któréj dom jego matki był pełen, rozkołysany został do tworzenia tych obrazów, w których tak cudna panuje harmonia. Śpiéw matki i siostry, obu muzykalnych i rozmiłowanych w pieśni, dźwięczał mu w uszach, gdy w Paryżu i w ostatniéj swéj podróży kréślił ręką osłabłą poetyczne postacie, którym taki wdzięk smutny nadawać umiał.
Jak Szopen, przeznaczonym był, aby w kwiecie wieku, w pełni sił, wśród marzeń i tęsknoty do życia, śmierć go porwała.
— Nic smutniejszego nad to dla nas — odezwał się Wiktor — lecz nic dla artysty szczęśliwszego być nie mogło. Umiérać zużytym, wyczerpanym, rozczarowanym i dopić kielich do dna, do mętów, szczęściem się nie może nazywać. Mnóstwo artystów, których początki były najświetniejsze, skończyło, przeżywszy siebie.
— Całe to życie Grottgera, które się w jego dzienniczku odbija — dodała księżna — obudza dlań współczucie i prawie łzy wyciska. Łamał się ciągle z piérwszemi potrzebami życia, wybijać się musiał walką ciężką z tłumu, gdy obok niego mniéj obdarzeni, nieznani...
— Był to prawie i los Moniuszki — rzekł hr. August. — On także aż do ostatniéj chwili nie mógł się dorobić dla rodziny i dla siebie téj drogiéj niezależności, która człowieka wyzwala dopiéro.
— Niedawnoście panowie utrzymywali, jeżeli mnie pamięć nie myli — odezwał się hr. Filip — iż boleść jest dobrą dla geniuszu piastunką.
— Tak, perły się rodzą w muszlach zranionych — rzekł Wiktor.
— Zatém los wiedział, dlaczego ich brał na tortury — odparł Filip.
— Ale niemniéj nad ich grobami można się choć użalić — dokończyła księżna.
Na krótką chwilę rozmowa ustała. Każdy z gości miał przed sobą jakąś kartę; szeptanozcicha, pokazując je sobie. Hrabia Filip zbliżył się także do stolika.
— Jest to dla nas bardzo złym znakiem — rzekł — żeśmy się tak w sztuce pokochali. Miłość dla niéj prowadzi zawsze prawie do upadku i jest jego zwiastunem. Przypomnijcie sobie państwo rozprawę Klaczki. Ja trzymam z nim.
— Ja zaś wolę już wpadek z aureolą u skroni, niż życie po amerykańsku — rzekł hr. August. — Życie to, jak w Stanach Zjednoczonych, całe na dolarze oparte, jest dopiéro podściołem, na którym kiedyś się może prawdziwy żywot wyrobić zdoła. Dziś to tylko gruba robota mularzy, na któréj fundamentach stanie przyszłość rzeźbiona. Jesteśmy jeszcze w epoce niezupełnie wolnéj od przesądów, wyniesionych z innych czasów; zakładamy potęgę narodów na ich materyalnéj sile, po któréj zostanie rdza tylko, gdy istotną wielkością kraju każdego jest wyrobienie się w nim potężnego ducha, którego dzieła pozostaną jako szczebel w dziejach, służąc do dalszego pochodu ku górze.
— Ależ ten wasz duch — rozśmiał się hrabia Filip — bez warunków materyalnych i bez potęgi opiekuńczéj pięści rozwinąć się nie może.
— Panowie, wróćmy do sztuki — przerwała księżna — i nie sprzeczajmy się. Hrabia Filip, po długiéj niebytności, spodziéwam się że nam wrócił mniéj wojowniczo usposobionym.
— Ja? — spytał Filip. — Ależ ja jestem jak baranek łagodny i gotów dla miłości księżny zgodzić się na wszystko.
— Zgódź się więc na to, abyśmy powrócili do sztuki — rzekła księżna Teresa.
— Z największą przyjemnością: do sztuki, do sztukowania, do sztuki mięsa, do czego tylko księżna rozkaże — z udaną wesołością rzekł hrabia Filip. — Tylko czy téż istotnie my mamy własną sztukę? hm?
— Jesteś ateuszem we wszystkiém! — zawołała księżna.
— A może myopem, może nie dowidzę; ale temu nie winienem — odparł Filip. — Cudzym zaś oczom nie wierzę.
— Na to jedna tylko jest odpowiedź — rzekł, śmiejąc się, hr. August — ta, którą dała rzeczpospolita francuzka, kiedy szło o urzędowe uznanie jéj bytu: ślepy, kto nie widzi! Lecz wróćmy istotnie do tego, o czémeśmy wprzódy mówili, do związku z sobą braterskiego wszystkich dzieł sztuki, nie wyjmując i muzyki. Malarstwo u nas odbiło, gdy tylko do życia się poruszyło, wszystkie poezyi natchnienia. Widzimy w niém Maryą Malczewskiego, Wallenroda, Dziady, Farysa. Najmniéj się w niém odzwierciadlają Słowacki i trudny do wcielenia plastycznego Krasiński. Szlacheckie gawędy Pola rodzą malarstwo kontuszowe i rodzajowe, które już wykluwało się z pamiętników Soplicy. W téj chwili na materyałach Szajnochy, Szujskiego i tylu innych dziejopisarzy powstaje Matejko. Jednocześnie te same aspiracye, te same pragnienia i pociągi mają wszystkie sztuki; ale poeci i pisarze przodem idą, torując drogi, za nimi malarze, którzy ich dopełniają, a może na końcu idzie obojgiem rozmarzona muzyka, która jest aureolą kreacyi wieku.
— No, a rzeźba? — zapytał hr. Filip. — zapominasz o niéj?
— Bynajmniéj, byłoby to grzechem, bo mamy bardzo znakomitych rzeźbiarzy — odparł August. — Ale nie ujmując bynajmniéj rzeźbie, w myśli ją łączę z malarstwem. Wielkie są różnice zadań i środków, jakiemi rozporządzają malarstwo i rzeźba, a mimo to oboje są jedném prawie, z tą różnicą, że rzeźba w prostszy i mocniéj skupiony sposób musi powiedziéć to, co malarz łatwiéj i większą liczbą środków rozporządzając wyraża.
— Rzeźba spółczesna — dodał Wiktor — w epoce, która nie znosi symbolów i alegoryj, ma zadanie niesłychanie trudne. Musi zstąpić na ziemię, musi do pewnego stopnia stać się realistyczną, a nie trywialną, jednak taki Apollo belwederski, ubóstwienie młodzieńczéj siły i piękności, poczucia w sobie nieśmiertelności i bóstwa, nie mógłby się już dziś zrodzić. Wenus, uosabiająca siłę żywotną i miłosną natury, nie starczy nam... Poszliśmy daléj myślami i ideę jednę rozłamaliśmy na wiele różnobarwnych promieni.
— Pomimo to — odezwał się długo milczącypoeta — i my mamy dla rzeźby nowéj wdzięczne i wielkie zadania. Możeż być co trudniejszego a piękniejszego zarazem, nad postać Chrystusa, wcielonego Boga, wszechmogącego a cierpiącego dobrowolnie, z wyrazem bólu razem i potęgi? Niedosięgniony to ideał, który zarazem musi być najwyższą pięknością, największą mocą i najcudniejszą pokorą.
Hrabia Filip, wierny swéj roli, syknął.
— Za pozwoleniem — rzekł — zastrzegam się, że bezbożnikiem nie jestem, ale zaprotestować muszę przeciwko piękności Chrystusa, na mocy najdawniejszych dokumentów. Niéma wątpliwości, że w piérwszych wiekach tradycya, która się w Celsyuszu odbiła, przedstawia go nam jako wątłego i wcale nieuderzającéj niczém postaci. Piérwsi chrześcianie znajdowali, iż to właśnie było opatrznościowém, umyślném, że Bóg nie chciał przywdziać ciała i powierzchowności ujmującéj. Stał się umyślnie biédnym, niepozornym.
— Wiémy o tém, iż czas niejaki takie było mniemanie — odparł Wiktor — a jednak wizerunki najstarsze, niewątpliwie z III-go lub IV-go wieku pochodzące, przedstawiają go nam już idealnym, jakim pozostał do dziś dnia. Któż nie zna tego cudnego profilu, dobytego z katakumb?
— Jeżeli to nie apokryf — szepnął hr. Filip.
— Że téż hrabia niczemu wierzyć nie chcesz — wtrąciła gospodyni.
Filip zamilkł pokornie.
— Szkoła byzantyjska wczęści może przez niezgrabstwo swoje, wczęści z systemu i z umysłu — mówił Wiktor — przejęła tradycye najpiérwszych wieków i na starych jéj mozajkach i obrazach Chrystus bywa straszny i groźny; nie w myśl jednak pokory piérwotnéj, ale jako sędzia najwyższy i mściciel.
— Dajmy pokój temu drażliwemu przedmiotowi — szepnęła księżna.
W téj chwili Emil Marya stanął nad szkicem Grottgera i począł objaśniać go gospodyni poetycznym komentarzem. Mówił tak cicho, pochylony, iż reszta towarzystwa nie mogła się nawet kusić o podsłuchanie uwag jego. Z téj chwili skorzystała zdaje się umyślnie Liza, chcąc trochę brawować Filipa, i podeszła sama ku Wiktorowi, a po chwilowéj z nim cichéj rozmowie, wyciągnęła go z sobą na przechadzkę po salonie.
Było w tém cóś tak śmiałego i tak wyraźnie mówiącego, iż żadnéj nie czyni tajemnicy ze stosunków z nim poufałych, że hr. Filip na chwilę osłupiał. Z ruchu tych dwóch przesuwających się przed nim postaci, z wyrazu twarzy Lizy, ze swobody, z jaką Wiktor okazywał, z tych szeptów, co się nie obawiały oczów i świadków, przybyły gość mógł i miał prawo domyślać się wiele.
On, od lat tylu starający się o względy pięknéj wdowy, zbliżony do niéj i położeniem towarzyskiém i dawną zażyłością — on, jawny jéj wielbiciel, nie mógł przy największych staraniach uzyskać téj łaski, jaką po kilku miesiącach znajomości zdobyć potrafił człowiek bez nazwiska, istota zagadkowa!
Czuł że ta rozmowa cicha we dwoje była przeznaczoną dla niego. Pobladł z gniewu. Zakipiało w nim złością i zazdrością niepoczciwą; potém półuśmiéch szyderski prześlizgnął się po jego ustach. Ktoby się był wpatrzył w niego, wyczytałby prawie w jego twarzy i groźbę i pewność tryumfu.
Księżna, która spostrzegła ten wyraz na twarzy Filipa, przemówiła do niego, aby go od widoku drażniącego oderwać. Tymczasem przechadzka po salonie się przeciągała.
Niekiedy urywek z rozmowy, kilka słów jakichś oderwanych dobiegały do uszów słuchaczy... Mówiono zawsze niby o sztuce, ale ze sztuką tyle uczuć i myśli różnych jest w związku i, mówiąc o niéj, tak wiele powiedziéć można...
Gdy dosyć późno potém hr. August wyszedł razem z Filipem, który znowu się w tym samym hotelu umieścił, piérwszém słowem, gdy się znaleźli za bramą, był wykrzyknik hrabiego:
— Widzę że czasu méj niebytności nie stracono!
— Jakto? — spytał August.
— Pani Liza zdobyła sobie awanturnika i zawróciła mu głowę — rzekł Filip. — Wcale się z tém nie kryje.
— Jest panią swéj woli i nie widzę powodu, dla któregoby się z tém taić miała — odparł August — chociaż przypuszczenie twoje sięga zadaleko...
— Jesteś chyba ślepy! — przerwał namiętnie Filip.
— Lecz gdyby nawet istotnie przypuszczenie twoje sprawiedliwém być miało — odezwał się hr. August — dlaczegóż ta kobiéta nie ma oddać serca i ręki, komu zechce? Jeżeli się jéj podobał, no, to wyjdzie za niego!
Filip się rozśmiał złośliwie.
— Nie wyjdzie! — zakrzyknął z ruchem rąk wojowniczym — nie wyjdzie! Nie może wyjść za niego!
— Nie pojmuję dlaczego — wtrącił zimno August.
— W téj chwili nie odpowiem na pytanie — odezwał się Filip — lecz dodaję tylko, że małżeństwo to jest niemożliwém. Znajdzie się któś, co tego jegomości zdemaskuje.
— Jakto zdemaskuje? — spytał August.
— Bo jestem pewny że kłamie, że się podaje za kogo innego, niż jest. Ale bastanza... dosyć; nie mówmy o tém.
Na milczenie zgodził się najchętniéj towarzysz i tak doszli, nie poruszając już żadnego drażliwszego przedmiotu, aż do hotelu.
Filip pożegnał się i zawrócił do swojego mieszkania.
Nazajutrz widziéć się nie dał i wieczorem u p. Lizy się nie stawił. Było to trochę dziwném.
Zdawał się unikać towarzystwa, a pomimo to na przechadzkach i wycieczkach spostrzegano go ciągle krążącego zdala, zdającego się szpiegować każdy krok Lizy i Wiktora.
W kilka dni znowu, jak gdyby zmienił zamiar, ukazał się na wieczorze u księżny, milczący, zły, lecz zamknięty w sobie. Jeśli był zmuszony się odezwać, żółć mu z ust wypryskiwała. Z Wiktorem przywitał się zdala i zimno.
Przyrzeczenie, dane dawniéj Lizie, oprowadzania jéj po muzeach i objaśniania dzieł sztuki, spełniał Wiktor ciągle prawie, znajdując w tém największą rozkosz. Nie wahamy się użyć tego wyrazu; cudowne bowiem, jakby uśpione poczucie dzieł sztuki, smak wrodzony do tego co było prawdziwie piękném, rozwijały się w coraz większym blasku w Lizie, a Wiktor był tém zachwycony. Często ten mniemany nauczyciel zdumiony milczał, gdy ona w uniesieniu wskazywała mu nowe strony w tych dziełach, które on znał dawno, a nie widział ich nigdy. Nawzajem Liza postrzegła otwiérające się przed sobą światy nowe, które on magiczném słowem przed nią odsłaniał. Godzili się prawie zawsze i dopełniali wzajemnie.
Często nad jednym posągiem, u jednego obrazu trawili godziny, przechodząc z niego na coraz nowe przedmioty. Z tych wycieczek Liza wracała rozmarzona, więcéj spragniona niż nasycona, z rozburzonemi myślami, które czekały tylko na nowe spotkanie, aby się ulubionemu mentorowi wyjawić.
Wiktor téż przychodził do domu najczęściéj więcéj złamany i rozgorączkowany, niż szczęśliwy. Brakło mu potém tego bratniego dźwięku głosu i myśli; czuł się u siebie, jak na pustyni.
Byłaż to miłość? spytacie. Nic nie może się słuszniéj tém imieniem nazywać, nad to uczucie jakie ich łączyło; ale była to miłość — nazwijmy ją pospolitych ludzi językiem — dziwaczna. W piérwszych jéj chwilach poruszyły się razem i zmysły i dusze; potém zwolna, jak morze rozkołysane, które się układa do spokoju, uczucie pierwotne wypogodziło się, otrząsło z ziemskich instynktów, oczyściło, podniosło i paliło się jasnym płomieniem, którego nic pokonać nie mogło.
Niekiedy wracały wstrząśnienia, objawiały się niepokój i trwoga; lecz wprędce następowało ukojenie, jak gdyby miłość ta była skrzydlatą istotą, kołującą w niebiosach, a nakrótko tylko przypadającą ku ziemi.
Liza, po piérwszych chwilach walki z sobą, po obawach, aby okazane mimo jéj woli uczucie nie uczyniło Wiktora zbyt śmiałym, napastliwym, przekonawszy się że będzie jéj posłusznym i że nie ma się czego obawiać, z ufnością nieograniczoną z nim się obchodziła.
Nie mówili nigdy o téj miłości, bo zanadto dobrze wiedzieli, że jest wzajemną i wielką; leczobejście się ich z sobą znamionowało stosunek najściślejszy, na wierze nieograniczonéj oparty. Liza nie śmiała patrzyć w przyszłość; Wiktor nie mówił o niéj nigdy; zdawali się oboje unikać wypowiedzenia ostatniego słowa, aby ono pokoju w jakim żyli nie zamąciło.
Przypatrywała się temu zdala księżna Teresa z niepokojem wielkim, a czasem zagadywała przyjaciółkę:
— Moja droga, lecz jakżeż to się skończy?
— Ależ to nie powinno nigdy się skończyć — odpowiadała Liza pół-wesoło, pół-smutnie. — Nie trzeba sobie zatruwać teraźniejszości troskami o przyszłość.
— Jednakże — wtrącała księżna — niepodobna aby tak zostało. Cóż on ci mówi?
— On? nie mówi nic nad to, co ja pozwalam, a ja nie dopuszczam, aby słowem zamącił szczęście nasze.
— Ty to nazywasz szczęściem? — spytała księżna.
— O, najwyższém! — odparła Liza — dlatego z zaczarowanego koła marzeń wychodzić nie chcę.
— Och dziecko moje!
— Tak, jestem dziecinna, a on posłuszny i na tymczasem jesteśmy szczęśliwi. — To mówiąc, łzy miała w oczach. — Kto jak ja — dodała cicho — doznał w małżeństwie strasznych męczarni, ten do niego nie śpieszy... Przejmuje mnie trwogą przestąpienie tego progu, poza którym lękam się znaléźć innego człowieka. Któż wié, coby z niego i ze mnie gwałtowniejsza zrobiła namiętność?
— Moja duszo, ale świat, ale ludzie — zarzucała księżna.
— Daję mu prawo sądzenia o nas, jak zechce — kończyła Liza. — Moje szczęście zapłaci mi za ich obelgi, a szczęście zawsze czémś trzeba opłacić.
I uściskiem zamykała usta księżnie, która, choć zmuszona do milczenia, nie była spokojną. Obawiała się jakiegoś niedobrego zakończenia.
Ferdynand nie śmiał czynić siostrze pytań, lecz coraz ją mniéj rozumiał. Szczęściem był do niéj przywiązany, miał dla niéj niczém niedający się zachwiać szacunek. Gdy czasem ważył się wyrazić wątpliwość, czy krok, jaki zamierzała uczynić siostra, był właściwym, zbywała go uśmiéchem i spojrzeniem.
— Ależ, kochany Fernando mój, cóż w tém złego? Niepodobna przecie wszystkiego dla jakichś przyzwoitości poświęcać? Widzisz jak ten poczciwy p. Wiktor jest posłusznym i łagodnym; daleko więcéj pozwolić mu można niż innym.
Fernando sam się téż przywiązał do niego; milczał więc, nosił od siostry kartki, zapraszał go przyprowadzał, towarzyszył gdy było potrzeba, i wkońcu utwierdził się w przekonaniu, iż Liza kocha sztukę tylko, a w Wiktorze doskonałego nauczyciela.
— Niech się sobie zabawi, a gdyby nawet ludzie mówili, no, to pogadają i przestaną, gdy się przekonają iż mówić o czém nie było.
Hr. Filip bawił już w Rzymie od kilku tygodni i stawał się z dniem każdym niezrozumialszym p. Lizie, nie dając się niczém zrazić i odpędzić. W początkach przez czas jakiś zaniedbał salon jéj i gonił tylko za nią po ulicach, śledząc jéj kroki. Miał szczególną przyjemność, ilekroć szła razem z Wiktorem, sama lub z bratem, zbliżać się i obarczać ją swém towarzystwem, pomimo chłodu, jaki mu okazywała. Potém codziennie znowu zaczął bywać u niéj i u księżny, dosiadując jak mógł najdłużéj i starając się mieszać do rozmów, a zatruwać je żartami i ironią swoją.
Naprzekór wyraźnie mu okazywanemu wstrętowi, ile razy mógł, oświadczał się z niewygasłém swém uwielbieniem dla wdowy. Naówczas ona albo go niby nie słyszała, lub nie rozumiała, a nie odpowiadała nigdy. Nie zrażało go to jednak. Z Wiktorem byli niby grzecznie, ale jawnie sobie okazując wstręt wzajemny. Hrabia August, gdy byli sami, strofował go i starał się odwieźć od tego postępowania, które tylko coraz większą niechęć obudzić mogło.
— Jestem uparty i zły — odpowiedział hr. Filip — takim już umrę.
Im bardziéj czuł się dokuczliwym, tém zajadléj trwał w swoich natrętnych zabiegach około pani Lizy.
Nie skarżąc się, nie mówiąc nic nikomu, biédna kobiéta czasem po kątach płakała. Czuć było w całém tém postępowaniu więcéj pragnienia zemsty i nienawiści, niż miłości.
Z Wiktorem nie mówili o nim nigdy, ale rozumieli się dobrze, iż jedno mieli uczucie dla tego człowieka. Liza obawiała się okazywać je, ażeby do jakiego kroku gwałtownego nie popchnąć Gorajskiego, który na jedno jéj skinienie byłby gotów natręta odegnać.
Położenie stawało się coraz nieznośniejszém, gdy jednego wieczora, podczas niebytności hr. Filipa, wszczęła się między Lizą a Wiktorem rozmowa o tém, co już często się powtarzało. Ona utrzymywała, iż niepodobieństwem jest, aby człowiek tak pojmujący sztukę, tak miłujący ją, jak on, nie tworzył sam i nie pracował. Cóż znaczyło to dla całego świata zamknięte atelie, w którém spędzał długie godziny?
Wiktor się tłumaczył, iż należy do tych nieszczęśliwych, co więcéj czują niż wyrazić umieją; że próbował i rzucał się na zadań wiele, ale nigdy nie stworzył nic, coby mu nawet znośném się zdało, coby mógł poddać sądowi ludzi.
— Tak, ale sądowi dobrych przyjaciół? — zapytała Liza.
— A! to straszniéjszem jest jeszcze — odparłWiktor. — Można być obojętnym na sąd ogółu, ale rozczarować tych, których się kocha, pokazać im całą swą nicość, upaść w ich oczach, byłoby straszliwie upokarzającém, mogłoby doprowadzić do rozpaczy.
— A jednak — nalegała Liza — nikt sędzią własnego dzieła być nie może. Artysta noszący w duszy długo ten obraz, który miał stworzyć, nigdy go nie odnajdzie całym na płótnie. Najlepsza część jego uronić się musi w tém ucieleśnieniu. Dlatego twórca nie będzie nigdy rad z tego, co tworzy. Jeden Bóg mógł, świat stworzywszy, dziełu swemu się uśmiéchnąć. Dla oczu obcych to, co nie starczyło artyście, może być jeszcze arcydziełem.
— Nie — odpowiedział Wiktor stanowczo. — Gdy geniusz stworzy arcydzieło istotne, zakocha się w niém, jak Pygmalion.
Na tém przerwano. W kilka dni potém na stole leżał przez Doré’go ilustrowany Dante. Chwalono i krytykowano. Wiktor znajdował, że ani dla Biblii, ani dla Dantego Doré nie był stworzonym.
— Wielki czarownik, gdy ilustruje Gil Blasa lub Don Kiszota — rzekł naostatku — gdy przedstawia sceny z życia Londynu lub Paryża, gdy objaśnia bajki Perraulta lub La Fontaine’a, Doré nie ma dosyć powagi, ani dosyć uczucia, by porwać się mu godziło na poetę takiego jak Dante, na taką księgę jak Biblia. Żaden z ilustratorów Dantego nie pojął wieszcza — mówił daléj. — Weźmy na przykład to, co dla mnie najdostępniejsze, sam krajobraz dantejski. Doré go nie pojmuje, nie przywiązuje wagi do niego. Zaraz na piérwszéj karcie stać powinien ten las czarny, ciemny, grozę obudzający, o którym mówi poeta. Co za zadanie dla malarza, las olbrzymi, wiekowy, wpół-zeschły, z drzewy dziwnie porozdziéranemi piorunem, z głębią czarną i tajemniczą. Na ciemném, szafirowém niebie włoskiém, puszcza tajemnicza, dzika, na któréj widok serce truchleje, w któréj głąb oko sięgnąć się lęka. Na piérwszym planie wpół-uschłe, mchami okryte pnie, pokruszone głazy, które przyniosły i rzuciły potoki, daléj starce pokrzywione, z konary obnażonemi; daléj jeszcze ledwie widne kolumny drzew i nieprzeniknione mroki... Na przedzie mała postać obłąkanego poety, który z trwogą wstępuje w ten świat dziwów i grozy... Co za obraz! Ale spójrz-że pani na ilustracyą Doré’go, taką mdłą, konwencyonalną, tak nic niemówiącą. Jest to cóś tylko nakształt lasu, a przecie las w téj pieśni gra najważniejszą rolę. Na chwilę w nim tonie poeta.
— Pan ten obraz malowałeś? — zawołała, patrząc mu w oczy, Liza.
— Ja?... a cóżby to było za zuchwalstwo! — odparł Wiktor, i natychmiast, starając się uwagę odwrócić od opisanego lasu, rzucił się na drugikrajobraz grodu Dite, w dusznéj atmosferze podziemia wiecznie płonącego.
Nie udało mu się jednak Lizy przekonać, iż nigdy owego lasu dantejskiego nie malował. Powtarzała z uporem dziecka, z jasnowidzeniem kobiéty kochającéj:
— Pan ten obraz malowałeś, ja to czuję! Nie potrafiłbyś go opisać tak żywo, gdybyś nad nim długo nie myślał, gdybyś go nie starał się odtworzyć. A! to być musi piękne! Jak jabym widziéć to chciała!
Napróżno Wiktor począł czém inném odwracać uwagę jéj od tego nieszczęsnego lasu; wracała do niego ciągle uparcie. Nazajutrz mowa o nim była znowu. Wiktor już nie odpowiadał. Liza wznowiła pokilkakroć rozmowę o nim, a choć zapiérał się Wiktor, zdawała się opanowaną niepohamowaném pragnieniem widzenia tego obrazu, który, jak on upewniał, nie istniał wcale.
Jednego ranka Wiktor siedział w pracowni swojéj. Odziedziczona po Niemcu izba ta wielka, oświécona zgóry od północy, do któréj, oprócz Anunziaty i malarza, nikt nigdy dopuszczonym nie był, nie miała tego pozoru malowniczego, jaki jéj czasem artyści nadawać lubią. Nie było tu ani gobelinów, ani zbroi, ani draperyj, ani starego ciekawego sprzętu, ani niczego, coby oko bawiło. Pejzażysta z powołania, Wiktor miał w niéj tylko swe studya, kartony i rozpoczęte lub pokończone obrazy, których nie pokazywał nikomu.
Ściany całe zajmowały ogromne, na papiérze węglem rysowane pomysły najrozmaitsze, w których studya z natury starał się zużytkować. Wistocie były to krajobrazy włoskie i dantejskie. Mniejsze olejne i ołówkowe szkice wisiały poprzybijane niedbale tu i owdzie. W pośrodku na wielkiéj sztaludze stał wistocie ów las dantejskiego piekła, na płótnie równie wyglądający ponuro, strasznie, smutno, jak w poemacie.
Musiało to być dzieło najulubieńsze, dziécię marzeń artysty, na które potrzebował patrzyć codzień, ciągle cóś mu dodawać, cóś ujmować, cieszyć się niém czy rozpaczać — bo stało w najlepszém świetle, w przepysznych ramach rzeźbionych, jakby już się gdzieś wybiérało w drogę i pojechać nie śmiało odwagi. Sparty o sztalugę, stał walsztok, a obok leżała zabrukana i zaschła paleta, w którą wetknięte penzle potwardniały niemyte. Obraz był widocznie malowany i przerabiany, poprawiany kilkakroć, bo niektóre miejsca jego matowały się, inne świéciły i potrzeba było szukać dla widzenia go właściwego punktu, z którego patrząc, te nierówności znikały.
Na jednym z kartonów węglem poczęta była Dite, ale malarz nie miał cierpliwości jéj dokończyć. Mniejsze rysunki przedstawiały fantastyczne pomysły do krajobrazów dantejskich, wśród których i pola Elizejskie widać było, lecz na zaludniające je postacie białą próżnię pozostawiono.
Na małéj sztaludze, odwróconéj do ściany, karton rozpoczęty wyobrażał kobiétę, niby jednę z Schefferowskich kreacyj, w długiéj sukni, w któréj poraz piérwszy Wiktor zobaczył Lizą owego pamiętnego wieczora, gdy, jako dziki jeszcze człowiek, wpadł do jéj salonu. Cała figura, draperye, ręce były wykończone starannie, ale głowa, zaledwie leciuchno oznaczona, pozostała nietknięta, jakby z obawy i rozpaczy, że pochwyconą być nie mogła. Pomimo to każdy, co znał panią Lizę, musiał ją poznać, tak wdzięczny jéj układ, ruch, ogólny charakter był szczęśliwie odtworzony. Nie było zresztą nic do widzenia w pracowni téj, zarzuconéj albumami, książkami, sztychami i malarskim sprzętem, zaniedbanym wielce.
Około południa Wiktor siedział w pracowni naprzeciw swego wielkiego obrazu; na krześle Dante, stare weneckie wydanie, snadź ciągle potrzebny, leżał otwarty. Artysta dumał, zapatrzony posępnie, z brwią zmarszczoną. Był w jednéj z tych chwil życia, w których się wszystko widzi czarno. Niekiedy oznaki niecierpliwości dawały poznać, iż wiele więcéj wymagał od swego dzieła: chwytał za penzel i, jakby zniechęcony, rzucał go znowu. Ubrany jak na rano, w tém miejscu niedostępném dla nikogo, czuł się swobodnym, i zdumienie nadzwyczajne odmalowało się w jego twarzy, gdy do drzwi zapukano zlekka.
Stanął jak wryty, nie chcąc się najmniejszym zdradzić szelestem. Wnijścia do pracowni, przystępu do drzwi jéj, jak Cerber broniła Anunziata; nie pojmował jak ona zdradzić go mogła i nie wiedział, co począć.
Pukanie nieśmiałe, ale uparte, powtarzało się ciągle. Dowodziło ono, że wiedziano iż się tu znajdował.
Wiktor stał długo zadumany, wstrzymując oddech, wreszcie pocichu na palcach przysunął się do drzwi zaryglowanych. Za niemi słychać było jakby szelest sukni niewieściéj.
Twarz artysty oblała się rumieńcem.
Pukanie się powtarzało.
Cichym głosem spytał wreszcie:
— Kto tam?
— To ja! — odpowiedział równie cicho głos znajomy.
Wiktor domyślił się Lizy... Śmiałość jéj przeraziła go... Wahał się jeszcze, lecz jakby mimowoli ręce rygiel odsunęły — otworzył.
Zakwefiona, otulona, w czerni cała, osłoniona tak, iż trudno ją poznać było, ukazała się w progu wdowa, ale tak własném zuchwalstwem onieśmielona w téj chwili stanowczéj, że i głosu jéj zabrakło i odwagi krok naprzód postąpić.
— Tak, to ja — rzekła z uśmiéchem i przestrachem. — Ciekawość kobiéca przemogła wszystkie względy. Musiałam przyjść. Myśl tego obrazu, który odgadłam, nie dawała mi spokoju.
— Pani! — przebąknął Wiktor. — Ani ja, ani mój nieszczęśliwy obraz nie byliśmy tego warci.
Więcéj smutku i trwogi, niż radości było w głosie jego i twarzy, gdy to mówił.
Oboje stali tak pomieszani, iż wreszcie Liza, aby koniec położyć nieznośnie przedłużającemu się preludyum temu, postąpiła kilka kroków ku obrazowi.
— Widzisz pan, odgadłam go! — zawołała, uderzając w małe rączki. — Tak! widziałam go we śnie zupełnie takim, przeczułam że być musi tak piękny i tak straszny! Pan — dodała w uniesieniu — drzewom swym nadałeś niemal ludzkie życie. Drzewa te mówią, to są męczennicy jacyś. Gałęzie ich mają gesty tragiczne... Co za głębia!
Wiktor stał upokorzony, milczący, przybity, z głową spuszczoną. Obróciła się ku niemu.
— Widzę — rzekła zcicha — żem panu więcéj może uczyniła przykrości mojemi odwiédzinami, niż się spodziéwałam. Sądziłam że mnie to przebaczysz.
— A! pani — odezwał się Wiktor — ja jestem mojém szczęściem przybity... Ten kątek, uświęcony jéj stopami, będzie odtąd dla mnie przybytkiem.
Liza podała mu rękę, nie mówiąc słowa. Obejrzała się poza siebie i siadła na krześle, które Wiktor tylko co opuścił. Wpatrzyła się w obraz, lecz czuć było że myślała o czém inném. Zadumana, sparła się na ręku. Oczy jéj z krajobrazupobiegły po ścianach. Na słowo się zebrać nie mogła.
Po długim przestanku dopiéro uczuła potrzebę przybrać ton weselszy, żartobliwy.
— Jak swywolne dziecko — rzekła — dopuściłam się tego szalonego wybryku, choć czułam że zań będę połajaną, ukaraną może. Niezmierne pragnienie jakieś nie dozwoliło mi się powstrzymać. Nie gniewaj-że się pan, proszę!
Wiktor stał drżący, nie mogąc słowa przemówić.
— Dlaczego pan się taisz z tak piękną pracą? — spytała.
— Wiele się na to składa, że jéj na świat nie chcę wypuścić — począł, ośmielając się, Wiktor. — Ja sam naprzód nie jestem nią zaspokojony i marzyłem cóś więcéj, cóś straszniejszego grozą. Mój krajobraz przy kilku słowach Dantego mdłym mi się wydaje. Powtóre, cóżby powiedzieli Włosi, gdyby im obcy człowiek śmiał tknąć ich poetę? Wiész pani zapewne, że w Niemczech niewolno się Faustowi Gounoda nazywać inaczéj, jak Margaretą. Zdaje się im profanacyą, że Francuz śmiał się porwać na to, czego żaden z nich nie wyśpiéwał. Tak samo byłoby i zemną, gdyby wśród tego krajobrazu ujrzano maleńką postać wieszcza, utopioną w téj puszczy. Wreszcie, pani... jestem samouczkiem, studyowałem wszystkich mistrzów, ale nie uczyłem się u żadnego. Jakże wystąpić z pracą dyletanta tych rozmiarów i takiego zadania? Nie malowałem tegokrajobrazu dla nikogo, tylko dla siebie. Opiérałem się bardzo długo pomysłowi, który, jak zmora, piersi mi dusił, sen odganiał, ochotę do życia odbiérał... Musiałem wkońcu uledz nie pokusie, ale nasłaniu jakiegoś złego ducha, co pragnął mnie dowodem méj bezsilności upokorzyć.
— O, panie! — przerwała Liza — ja sędzią nie jestem, czuję tylko i tłumaczę wrażenie. Ale obraz ten uczynił na mnie wrażenie wielkie, uprzytomnił mi początek piérwszéj pieśni. Jest przepiękny!
— Pani raczéj jesteś przełaskawą! — odparł Wiktor.
Zapatrzywszy się jeszcze chwilę na las, pani Liza wstała i poszła powolnym krokiem oglądać rozwieszone szkice. Wiktor postrzegł w téj chwili stojący na sztaludze rysunek, który wystawiał sarnę Lizę... bez twarzy.
Nie mógł usunąć go bez zwrócenia jéj uwagi, rachował na szczęście jakieś, iż go nie dostrzeże. Poszedł za nią, tłumacząc jéj kartony, w nadziei że ją tak poprowadzić potrafi, aby nie pokazywać tego szkicu, w którym mogła się jeżeli nie poznać, to domyśléć siebie.
W tym obchodzie pracowni oboje piérwszą stracili nieśmiałość. Pani Liza rozweseliła się, zapomniała o niebezpieczeństwie, na jakie się naraziła; on także pod wpływem szczęścia, które mu się uśmiéchnęło, odżył... W chwili gdy się najmniéj tego spodziéwał, Liza nachyliła się ku rysunkowi, zajrzała i pochwyciła ręką drżącą sztalugę, aby ją ku sobie obrócić. Z rumieńca, który przebiegł po jéj twarzy, domyślił się Wiktor, iż poznała siebie. Ale nie powiedziała nic; odłożyła ramy na miejsce i spojrzała tylko z rodzajem wymówki czułéj na Wiktora.
Stał przed nią, jak winowajca.
— Daj-że jéj pan twarz, téj nieszczęśliwéj istocie — rzekła cicho.
— Wolę pozostawić tak jak jest — odparł Wiktor — boję się...
Liza uśmiéchnęła się.
— Ferdynando mi ciągle mówi o pięknéj Pepicie; daj jéj twarzyczkę Pepity.
Artysta ze zgrozą się cofnął.
— Pepity! — zawołał — twarz tego dziecka ludu, bez wyrazu maseczkę, takiéj postaci? A, pani!
Spojrzała nań Liza, wróciła do krzesła i siadła znowu naprzeciw obrazu.
— Choć trudno mi było tu przyjść — rzekła cicho — i musiałam się nawet przed Ferdynandem wykradać i wykłamywać, ale trudniéj jeszcze wyjść mi będzie. Wiem że już drugi raz w życiu przyjść tu nie mogę, a za obrazem, za pracownią i za artystą zatęsknię. Za całą pociechę pozostanie mi wspomnienie.
— Cóż ja mam powiedziéć? — spytał Wiktor. — Dla mnie to będzie dzień święty życia.
Spuścił głowę smutnie. Chciał cóś powiedziéć jeszcze i nagle mu się z ust tylko wyrwało.
— Nie! nie!
— Mów pan, co myślisz — nakazująco wtrąciła Liza — inaczéj musiałabym go posądzić, iż myślisz cóś złego. Znamy się już teraz tak dobrze, iż sobie wszystko powiedziéć możemy...
— Ale są rzeczy, których usta wypowiadać nie powinny, aby ich słowo nie ostudziło — odparł Wiktor. — Właśnie w téj chwili, gdy pani tu jesteś, nie godzi się....
Zamilkł.
— Owszem — rzekła spokojnie Liza — moje przyjście tu powinno panu dać odwagę. Widzisz że mu ufam.
Ścisnęła go za rękę.
— Mów pan!
— Domyśl się pani.
Liza pomilczała chwilę.
— Wiem — rzekła — i pan wiedziéć o tém powinieneś, czego ja nie potrzebuję mówić.
I jeszcze raz dłoń jéj się wysunęła ku niemu. Schylił się i do ust ją przycisnął z poszanowaniem.
— Nie mówiąc, powiedzieliśmy sobie wszystko — dodała Liza. — Pan... nie, już nie pan, ale ty wiedziéć powinieneś, że są chore dusze, które tak bolały wiele, iż nawet szczęścia się boją. Całe nasze szczęście, cała przyszłość nasza, to taka jak dziś rozmowa, takie jak dziś ciche uczucie, takie serdeczne braterstwo. Nieprawdaż?
— Bądź mi Beatryczą! — rzekł Wiktor pocichudrżącym głosem, przyklękając przed nią. — Nie żądam więcéj.
— Zaślubmy sobie dusze — zawołała Liza — po niebiańsku. Niech nas nic nie rozdzieli; ale nie pragnijmy tego, co szczęście nasze może pokalać.
Spojrzała na Wiktora, który stał rozjaśniony i szczęśliwy.
— Tyś panią, królową, mistrzynią! Niech się stanie wola twoja!
Przycisnął rękę jéj do piersi... Zamilkli... Oboje byli tak poruszeni, iż długa chwila upłynęła, nim znowu cichym szeptem rozpoczęła się rozmowa. Wiktor usiadł przy niéj, ujął jéj rękę i pozostali tak, zapominając się, nie licząc godzin, nie wiedząc o Bożym świecie.
Nierychło porwała się z siedzenia Liza i szybko osłaniać zaczęła do wyjścia. Strach ją ogarniał znowu. Wiktor chciał ją przeprowadzić, lecz nie pozwoliła na to. Zgodziła się tylko, by Anunziata wyszła z nią aż do bramy, prowadzącéj na ulicę.
Staruszka znalazła się jakby przypadkiem u progu, szczęśliwa że Wiktor żadnych jéj nie czynił wymówek.
Znikło mu z oczu to niebiańskie zjawisko, które tu z sobą tyle szczęścia przyniosło, taką woń rajską pozostawiło po sobie. Wiktor upadł na krzesło, jak przygnieciony nadmiarem tego ubłogosławienia, które go ogarniało i nowego zeń czyniło człowieka. Czuł się upokorzony, przestraszony szczęściem swojém... W cichéj rozmowie zamienili byli pierścionki. Liza dała mu prostą obrączkę, on jéj pierścionek, który miał niegdyś od matki. Patrzył na ten znak ślubowin duchowych i łza mu zakręciła się w oku.
— Chore, ale szczęśliwe dusze!... — szepnął.
Gdy on, rozmarzony, płakał w pracowni, Liza, obdarzywszy Anunziatę, wysuwała się w ulicę. Już miała próg bramy przestępić, gdy... struchlała. Stał tam czekający widocznie na nią hrabia Filip, który zdjął kapelusz i z ironią pozdrowił ją po nazwisku.
Mgnienie oka trwało osłupienie Lizy; gniéw nią wstrząsnął. Podniosła głowę dumnie, popatrzyła na niego ze wzgardą, ręką niecierpliwą z twarzy zdarła zasłonę i wzrokiem królowéj zmierzyła nienawistnego człowieka.
— Tak, nie omyliłeś się hrabia, ja-to jestem — rzekła głosem, w którym gniéw i oburzenie kipiały. — Byłeś pan tak łaskaw czuwać nademną; niezmiernie mu za to jestem wdzięczną. Lecz, jak widzisz, hrabio, nic mi się nie stało. Wracam tak spokojna i tak mało dbała o to, co ludzie powiedzą, jakem tu przyszła do pracowni téj i do pracownika — dodała z przyciskiem.
Skłoniła mu lekko głową i krokiem szybkim oddalać się zaczęła. Hrabia Filip stał w początku jak wrośnięty w ziemię, potém pogonił za nią.
Odzyskał swe zuchwalstwo, a złość doszła donajwyższego stopnia. Bezsilny, pragnął zemsty, na jaką się mógł zdobyć.
W chwili, gdy Liza najmniéj się go już spodziéwała, pogoniwszy, znalazł się przy niéj.
— Nie będę pani przepraszał, ani się tłumaczył — zaczął mówić, goniąc ją. — Znane są pani moje uczucia dla niéj, to mnie uniewinnia.
— Uniewinnia? — ze śmiéchem odparła uchodząca.
— Tak, uniewinnia. Jestem zły, bom nieszczęśliwy — zawołał hrabia. — Mam pani wiele do powiedzenia, wysłuchać mnie musisz.
— Ja? muszę? — odparła szydersko.
— Raczysz — poprawił się hrabia ironicznie. — Po tém, co sam widziałem, nie ulega już wątpliwości, że pani zamierzasz tego człowieka uszczęśliwić i że on albo przed nią kłamie, lub milczy o sobie. Pani za niego wyjść nie możesz...
Liza odwróciła się, zwalniając kroku.
— Nie przyznaję ani panu, ani nikomu najmniejszego prawa stanowienia o tém, co mi wolno, a co ma być zakazane — zawołała żywo. — Żegnam pana — dodała — i spodziéwam się, po tém co zaszło, że ta nasza rozmowa będzie ostatnią.
Skłoniła mu się i hr. Filip stanął.
— Będę posłuszny — rzekł — lecz gdy mi nie wolno się tłumaczyć więcéj, przez hr. Augusta dziś pani o sobie i o jéj... jakże mam go zwać?... narzeczonym? — dam wiadomość.
Na to nie otrzymał już odpowiedzi; pani Liza odeszła, nie spojrzawszy nawet na niego.
Z jakiemi uczuciami, w jakim stanie ducha wracała szczęśliwa i zarazem biédna, wzburzona i niespokojna, niepewna co pocznie... niepodobna tego opisać. Łzy jéj płynęły z oczów, o których nie wiedziała sama; kilka razy zatrzymać się musiała i odetchnąć. Zobaczyła przed sobą otwarte drzwi kościoła i, szukając pociechy, ukojenia, spoczynku, weszła do niego.
Kościół, po skończonych nabożeństwach, stał pusty; u ołtarza N. Panny paliła się lampa i klęczało parę kobiét ubogich. Poza kolumnami snuł się w czarnéj czapeczce stary zgarbiony zakrystyan, wypatrujący forestierów, którymby mógł pozasłaniane pokazywać obrazy.
Liza, chwiejąc się, podeszła do ołtarza i uklękła w ławeczce naprzeciw niego. Modlić się nie mogła, ale potrzebowała wnijść w siebie, dać się sercu rozkołysanemu uspokoić. Cisza uroczysta przyciemnionéj świątyni, wrażenie miejsca, widok biédnych kobiét w łachmanach, które tu przyszły z wiarą głęboką szukać ratunku, wkrótce podziałały i na nią. Nabrała męztwa; była niewinną panią swéj woli, mogła się ztąd oddalić, pewną będąc, że Wiktor pójdzie za nią. Miłość jéj dla niego była czysta, sumienie spokojne... miała więc prawo śmiało iść daléj i nie ulęknąć się nawet prześladowania złego człowieka, któremu dała raz nazawsze odprawę.
Długi czas pozostawszy tu z myślami swemi, przypomniała sobie nareszcie potrzebę powrotu do domu. Nie wiedziała sama co powié i jak się wytłumaczy bratu, lecz musiała go przestrzedz, aby i on zerwał wszelkie z hr. Filipem stosunki.
Doszedłszy na Via Sistina, postrzegła dopiéro, iż się spóźniła na obiad, co się jéj nigdy prawie nie trafiało. Ferdynand niespokojny powitał ją w progu i, spojrzawszy na twarz zbladłą, na oczy rozognione i jakby obłąkane, a od łez zaczerwienione, przestraszył się mocno.
— Lizo, co ci się stało?
— Nic. Pójdź ze mną na chwilę do mojego pokoju — odparła żywo.
Ferdynand, strwożony, pobiegł za nią. Zamknęła drzwi i, zrzucając z siebie okrycie, poczęła gorączkowo:
— Nie łaj mnie! Byłam w pracowni Wiktora.
— Sama?
— Sama — odparła, marszcząc brwi — bo inaczéjby mnie pewnie do niéj nie wpuścił. Był to krok może zuchwały... ale mniejsza o to, jak go ludzie osądzą. Hrabia Filip pozwolił sobie mnie szpiegować i gdym wychodziła, czekał na mnie... Dałam mu raz nazawsze odprawę — dołożyła z energią. — Mówię ci o tém, abyś od tego dnia z nim zerwał.
Ferdynand słuchał, jakby uszom nie wierzył własnym; nie umiał odpowiedziéć.
— Mam go wyzwać? — zawołał po namyśle.
Liza pochwyciła go za rękę.
— Na Boga, on tego niewart, ani mi się waż! Mniebyś tém zaszkodził. Zabiję go ja moją wzgardą.
To mówiąc i drżąc jeszcze, poszła do zwierciadła poprawić włosy i chwyciła w dłoń wody, aby obmyć oczy. Brat stał nieruchomy, nieszczęśliwy.
— Najlepiéj będzie Rzym opuścić — szepnął.
— Zobaczymy, być może, nie w téj chwili jednak — odezwała się Liza. — Uznałabym się zwyciężoną. Nie! nie!
Ferdynand już nie śmiał powiedziéć nic więcéj. Dopiéro po obiedzie, gdy sami zostali w salonie, odważył się ją spytać:
— A Wiktor... czy masz jakie zamiary?...
Spojrzała nań bystro.
— Wiktor jest i będzie moim przyjacielem, moim bratem, niczém więcéj. Wiesz żem postanowiła nie wychodzić za mąż, ale mogę szanować i kochać człowieka, nie oddając mu się. Wiktor jest moim przybranym bratem.
Ferdynand nie śmiał się sprzeciwiać; pocałował ją w rękę.
— Uspokuj się — rzekł — ja ci w niczém nie będę zawadą i przeszkodą. Wiész jak cię kocham, a dla ciebie i jego ukocham jak brata. Ale, Lizo moja, co powié świat?
— Świat? niech powié co zechce... z uśmiéchem przyjmę jego potępienie.
Po gwałtownéj scenie w ulicy, któréj hr. Filip pewnie się nie spodziéwał, bo tyle energii i odwagi nie przewidywał w Lizie — chciał winowajca biedz wprost do hr. Augusta i jemu powierzyć poselstwo, które przeznaczał jako ostatni cios mściwy dla téj, co nim pogardziła.
Chwila krótka namysłu starczyła mu jednak, by zmienił zamiar. Hrabia August nie zdał mu się sposobnym do tego; okoliczności, które się zaraz objaśnią, czyniły księżnę Teresę, w przekonaniu Filipa, daleko właściwszą do pośredniczenia między nim, a Lizą.
Nie zatrzymując się więc, pobiegł do jéj mieszkania.
Księżna tylko-co była powróciła ze swéj zwykłéj rannéj wycieczki po muzeach, po pracowniach. Rozbiérała się właśnie, potrzebując spocząć, i nie przyjmowała nikogo.
Hrabia Filip na bilecie wizytowym nakréślił kilka słów i posłał go przez służącego.
Wkrótce potém księżna, nawpół ubrana, weszła pośpiesznie do salonu, rozkazując wpuścić gościa. Znała go śmiałym, szyderskim, złym, zdziwiła się, widząc wściekłym. Trzęsły mu się ręce, szedł jak oszalały ku niéj.
— Księżna mnie posłucha przez litość, z obowiązku przyjaźni dla pani Lizy.
I nie dając odpowiedzi księżnie, padł w krzesło.
— Proszę mi pozwolić mówić — zawołał gwałtownie — proszę mi nie przerywać. Księżna jesteś dobrą dla wszystkich, bądź nią i dla mnie! Patrzyłem oddawna na to, że pani Liza się gubi; stosunek jéj do tego awanturnika coraz był jawniejszy. Ja ją kocham do szaleństwa od lat wielu... ja bez niéj żyć nie mogę; nie mogłem téż ścierpiéć, aby, pogardziwszy mną, hr. Augustem, tylą innymi, dała piérwszeństwo jakiemuś... nieznanemu włóczędze. Wié księżna co się dziś stało? Sama jedna, zakwefiona, wykradła się pani Liza z domu, aby pójść odwiédziéć tego Wiktora.
Księżna ręce załamała.
— To nie może być! — krzyknęła — to potwarz!
— O nie, bom ja szedł za nią. Czekałem na nią gdy wychodziła, zaszedłem jéj drogę i dostałem odprawę raz nazawsze.
Rozśmiał się gorzko. — Precz z moich oczu!
Księżna Teresa, sparta na stoliku, oczy zakryła, a hr. Filip mówił daléj, rozgorączkowując się:
— Rzecz jawna dla tych, co znają panią Lizę, że taki stosunek musi się skończyć małżeństwem, to jest że ona gotową jest wyjść za tego... Cygana. Niech-że wié za kogo wychodzi i czy to jest możliwém. Robiłem poszukiwania, przekupiłem ludzi, pisałem, posyłałem i nie wiem kto jest pan Gorajski.
Zaczął się śmiać zwycięzko.
Księżna nie podnosiła oczów, cała zatopiona w sobie.
— Moja rewelacya — ciągnął daléj — i księżnęw pewien sposób obchodzi... tak, mościa księżno! Trochę ją rozczaruje może.
Księżna z obawą spojrzała na mówiącego, który, konwulsyjnie się rzucając, prawił daléj:
— Księżna przypomina sobie pewnie ojca męża swojego, starego pana Piotra?
Słuchając, drgnęła gospodyni.
— Jakiż ta historya ma z nim związek? — spytała słabym głosem.
— Bardzo wielki — rzekł hr. Filip. — Książę Piotr mieszkał, jak wiadomo, w Zatuszyńcach, a o pół mili w Borku niegdyś siedzieli państwo M... Mąż był chorowity, dogorywający, pani piękna, dowcipna, utalentowana, bardzo stosunkowo młoda, a wydana zań mimowoli, choć podobno była dla niego dobrą żoną. Ale to nie przeszkadzało temu, że w sąsiedztwie między starym księciem, który w tym domu bywał, a piękną panią M. zawiązał się serdeczny stosunek. Książę był wdowcem, mąż dogorywającym; rachowano może na tę miłość, że do ołtarza poprowadzi. Otóż miłości téj owocem jest mniemany pan Wiktor Gorajski.
Mimowolny wykrzyknik wyrwał się z ust księżny, która przypomniała sobie kameę.
— Wkrótce po narodzinach dziécięcia, umarł pan M... Syn odziedziczył po nim i nazwisko i majątek, do którego nie miał prawa. Zmarł i książę Piotr. Pani M... o któréj tak blizkim stosunku nikt prawie nie wiedział, dopiéro umiérając, skruszona, pokutująca, przed synem wyznała wszystko. Chciała ulżyć sumieniu, nie spodziéwając się, aby po jéj śmierci p. Wiktor, z jakąś dumą i szaleństwem niewytłumaczoném, odłączywszy od majątku część macierzystą, resztę oddał krewnym nieboszczyka M., a sam nazwisko, do którego nie miał prawa, rzuciwszy, ekspatryował się i dał sobie, nie wiem jakiém prawem, imię Gorajskiego. Jest-to więc człowiek nieprawego urodzenia, bez rodziny, bez związków, wyrzutek jakiś społeczeństwa, do którego żadna się rodzina przyznać nie może. Pani Liza téż niepodobna aby mu rękę oddała. Ja tajemnicy z tego co mówię, wrazie gdyby za niego wyszła, czynić nie będę. Mam na to co mówię dowody w ręku.
To rzekłszy, wstał hr. Filip, trąc włosy i tryumfującą przybiérając minę.
— Księżna będziesz łaskawa, to co ja jéj zwierzyłem, powiedziéć pani Lizie, inaczéj ja użyję środka jakiegoś mniéj może właściwego, aby ją o tém uwiadomić.
Nie odpowiadając, zadzwoniła księżna, aby jéj wody podano. Zrobiło się jéj słabo. Kochała Lizę, lubiła Wiktora; Filip ją przestraszał, poselstwo, jakiém ją obarczano, było jeśli nie nad siły, to nad wyraz wszelki ciężkie i bolesne.
Westchnęła, spoglądając na rozgorzałego zemstą człowieka, który chodził około stołu, na odpowiedź oczekując.
— Hrabio — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem — pojmuję miłość, przypuszczam nawet, że się z niéj zemsta na chwilę wyrodzić może; lecz godziż się posuwać ją do takiéj zaciętości?
— Nie wiem co się godzi, a co niegodziwe — zawołał Filip. — Natura moja taką jest. Zgorzkniały, nieszczęśliwy, zrozpaczony, nie mogę postępować inaczéj.
Lękając się wymówek i perswazyj, pochwycił za kapelusz.
— Księżna uczynisz co zechcesz; ja więcéj nie słucham nic.
Skłonił się; chciała go zatrzymać, ale wybiegł śpiesznie.
Po wyjściu jego księżna długo nie mogła przyjść do siebie i stara jéj rezydentka i przyjaciółka, nadszedłszy, znalazła ją w takim stanie, iż chciała po doktora posyłać.
Znając Filipa, wiedziała że potrzebuje pośpieszyć z nieprzyjemną wieścią do Lizy, lecz czuła że ona, po wypadku jaki ją spotkał, sama niezawodnie przyjdzie się jéj zwierzyć i szukać pociechy u jedynéj przyjaciółki, dla któréj żadnéj nie miała tajemnicy.
Księżna wiedziała o przywiązaniu jéj do Wiktora i o dziwaczném postanowieniu niewychodzenia za mąż, od którego ją odwieść usiłowała. Stosunek ten braterski, platoniczny, idealny, zdawał się jéj i dla świata i dla nich obojga niebezpiecznym. Było to piękne marzenie, którejedna chwila mogła w smutną rzeczywistość obrócić.
Zdawało się jednak księżnie, iż Liza, po namyśle, da się skłonić do oddania ręki razem z sercem.
Opowiadanie hrabiego Filipa, w którego prawdziwość niepodobna było nie wierzyć, bo potwierdzało je i owo nadzwyczajne podobieństwo familijne, i kamea i tysiąc drobnych okoliczności, które teraz dopiéro księżnie na myśl przychodziły — opowiadanie to zasmuciło ją; ale, gdyby nie złośliwość człowieka, który zemstą i rozgłoszeniem wszystkiego groził, księżna byłaby go nie uważała za przeszkodę do związku.
Postępowanie Wiktora dowodziło szlachetności jego charakteru, podnosiło człowieka, na którym żadna wina nie ciążyła. Ale cóż było uczynić z Filipem, jak zapobiedz, ażeby Wiktor nie mścił się nad nim, aby między nimi do osobistéj nie przyszło walki, która najsmutniéj skończyć się mogła? W tych myślach zatopiona, księżna pozostała z bólem głowy w domu, nie omyliwszy się w domysłach; po obiedzie bowiem Liza nadbiegła do niéj.
Była tak zmienioną i bladą, że ściskając ją przy powitaniu, księżna głośnym wybuchnęła płaczem.
— Wiem już wszystko! nie mów nic! — zawołała, łkając.
A gdy Liza zdziwiona na nią spojrzała, dodała cicho:
— Filip był u mnie.
Siadły tak, trzymając się za ręce, w milczeniu długiém, ze łzami w oczach. Księżna zwlekała, nie czując w sobie siły do zadania tego ciosu przyjaciółce... Wkońcu jednak, po długiém wahaniu się, musiała rozpocząć.
Liza słuchała z twarzą bladą, spokojna, z ustami zaciśniętemi, ale historya ta wcale jéj tak nie dotknęła, jak się spodziéwać było można.
— Szlachetny, zacny człowiek! — zawołała. — Nie jego winą jest urodzenie. Gdybym mogła go więcéj kochać, od téj godziny pokochałabym go mocniéj jeszcze.
Otarła łzy.
— To nie zmieni wcale stosunków naszych; będę mu wierną przyjaciółką do śmierci. Jednę tylko mam drogę, aby Filip nie posunął się do jakiego gwałtownego kroku. Człowiek ten do wszystkiego jest zdolny...
Wieczora tego obie przyjaciółki nie przyjmowały. Wiktor, niewiedzący o niczém, nie chciał być po wielkiém szczęściu natrętnym. Napisał słów kilka do Lizy, a sam zamknął się w domu. Chciał się upoić tém, co go spotkało.
Hrabia Filip, wybiegłszy od księżny, tak był jeszcze rozogniony, iż uspokoić się i na chwilę być bezczynnym nie umiał. Wpadł do hr. Augusta, wybuchnął i opowiedział mu wszystko. Słuchając go, August nie wyrzekł słowa. Zmierzył oczyma rozgorączkowanego i zadumał się głęboko, smutnie.
— Postąpiłeś sobie — rzekł po namyśle — tak, iż uniewinnić cię niepodobna. Wszystkie następstwa kroku tego przypisz swéj zapamiętałości. Ja w żadnym razie do sprawy wstrętliwéj dla mnie mieszać się nie chcę. Proszę nie rachować na mnie.
Odwrócił się, a po przestanku dodał:
— Wrazie jakichbądź następstw, znajdziesz mnie nie z sobą, ale przeciwko sobie. Znasz mnie, że co powiem, dotrzymuję.
Skłonił się zimno.
Filip usiłował się usprawiedliwić; lecz zamiast spiérać się z nim i rozprawiać, hr. August wziął za kapelusz, dając poznać że wychodzi z domu. Zmuszony ustąpić, Filip wyszedł, mrucząc.
August natychmiast pobiegł do Lizy, chcąc być na jéj usługi. Nie znalazłszy jéj w domu, poszedł do księżny... Nie przyjęto go... Nie chcąc powracać do siebie, aby go tam Filip, mieszkając obok, nie nachodził, udał się za miasto i błądząc sam po Via Appia, nie powrócił aż nocą do domu.
Ferdynand, zamknięty w swym pokoju, gryzł się i rozmyślał czy, mimo zakazu siostry, nie powinien był wyzwać Filipa. O pozór łatwo było. Chciał się poradzić z hr. Augustem, lecz musiał to odłożyć do rana.
Nazajutrz około południa Wiktor, już stęskniony, szedł na Sistynę do swéj pani. Ona téż pewną była, że go zobaczy, czuła że przyjść musi. Znalazł ją bladą, z oczyma trochę czerwonemi, ale czulszą, poufalszą niż przedtém. Do miłości dawnéj przybyło współczucie dla nieszczęścia, szacunek dla charakteru.
— Czekałam na ciebie, kochany przyjacielu — odezwała się, wyciągając ku niemu ręce obie. — Potrzebowałam cię widziéć, tęskniłam...
— A ja marzyłem o szczęściu mojém i przyjść nie śmiałem — rzekł Wiktor. — Jestem pijany dziś jeszcze...
Siedli razem sami, bo Ferdynand wymknął się już do hr. Augusta. Wiktor czuł, iż w ich stosunku nowy jakiś żywioł, nowy odcień zrodził się od dnia wczorajszego, lecz nie wiedząc o niczém, przypisywał tę zmianę chwili co ich zbliżyła i ostatnie między niemi zapory złamała.
Liza nie chciała mu dać poznać, jak i dlaczego cierpi. Aż nadto prędko musiał się o tém dowiedziéć.
Ferdynando znalazł jeszcze nieubranym hr. Augusta. Z żywością swemu charakterowi właściwą, z otwartością i prostotą, wyspowiadał się hrabiemu.
— Wiem o wszystkiém od Filipa — rzekł mu August. — Jest-to człowiek napół oszalały, któremu wiele przez litość nad stanem jego należy przebaczyć. W żadnym razie nie masz powodu go wyzywać, bo nadałbyś rozgłos wypadkowi, który, spodziéwam się, iż zostanie między nami. Filip już jest ukaranym tém, że go znać nie chcecie. Na tém, przynajmniéj nateraz, wszystko skończone.
Ferdynand z wielkiego przywiązania do siostry inaczéj to pojmował i August ledwie go ukołysać potrafił. Chciał o cóś obojętnego pokłócić się z Filipem i zmusić go do wyzwania. Gospodarz odradził mu i wymógł słowo, że do czasu przynajmniéj pozostanie spokojnym.
Właśnie gdy się to działo, zapowiedziana już przez hr. Filipa księżna Ahaswera przybyła, w żałobie po mężu. Śmierć jego, a raczéj konanie powolne, które ją zmusiło do długiego dosyć samotnego pobytu z człowiekiem dogorywającym, znużyły tak kobiétę potrzebującą coraz nowych wrażeń, iż przyjechała wyżółkła, zmieniona, zestarzała, a spragniona czegoś, coby ją od niéj saméj oderwało. Zaledwie téż się znalazła, poszła smutkiem dzielić się z dawnymi znajomymi. U księżny Teresy, u Lizy piérwszego dnia znalazła drzwi zamknięte, co ją niezmiernie rozdrażniło.
Powracała z téj wycieczki do domu prawie gniéwna, gdy na drodze nawinął się jéj Filip, który, usiedziéć nie mogąc, kręcił się niespokojny i wzburzony.
— Nie pojmuję co się u was dzieje — zawołała — ledwie go przywitawszy. — Podaj mi rękę. Byłam u Teresy... niéma, u Lizy... zamknięto. Cóż to jest?
— Księżna nie wié nic? — odparł Filip. — Wistocie, znajdujesz nas w rozproszeniu i wcale niezwyczajnym stanie. Powiedzą księżnie pewnie, że to ja winien temu jestem, a zatém muszę, uprzedzając innych, opowiedziéć jéj wszystko.
— Chodź ze mną, mów! Czy stało się co? — podchwyciła Ahaswera, rada że wpadła na jakiś wrzątek, w którym się skąpać będzie mogła odżyć nim.
Natychmiast pociągnęła za sobą Filipa, któremu zdawało się, że sobie zyska sprzymierzeńca.
— Zaczynam od początku — zawołał hrabia gdy się znaleźli w hotelu, w którym wdowa stanęła. — Nikomu nietajno, że jeszcze za życia jéj męża kochałem się w pani Lizie, że chciałem choćby pół fortuny poświęcić, aby ją od tego bydlęcia uwolnić, rozwieść i ożenić się. Dlatego się rozstałem z żoną.
— No, i Liza cię nie chciała! — odparła Ahaswera. — A ja ci otwarcie powiem, że miała słuszność. Wcale nie jesteście dla siebie.
— Byłaby ze mnie zrobiła co chciała! — krzyknął hrabia.
— Daj pokój, z drzewa kamienia nikt nie zrobi! daj pokój. Ale cóż tedy? co? — odparła księżna — gadaj!
— Gdy kto raz tak kocha jak ja, to przestaćnie może, ani sobie wyrozumować, że kocha daremnie — dodał Filip.
— Więc cóż? Mogłeś sobie chyba w łeb strzelić — rozśmiała się Ahaswera.
— Miałem nadzieję, niech mi księżna nie przerywa... sądziłem że się kiedyś przekona, iż nikt jéj tak kochać nie może, jak ja. Tymczasem szatan nadał tego samozwańca Gorajskiego.
— Ja odrazu postrzegłam, od piérwszych dni, że między nimi cóś być musi — szepnęła Ahaswera.
— Do tego doszło, że brawując opinią, pani Liza chodziła go odwiédzać w pracowni — zawołał hrabia.
— To kłamiesz — przerwała gwałtownie księżna — ja ją znam. Nie może być!
— Kiedym ją wychodzącą przecie od niego w bramie pochwycił — rzekł hrabia — i rozgniéwała się tak, że mi dom wypowiedziała.
Ahaswera z ciekawością gorączkową zbliżyła się do niego.
— Co ja słyszę! — zawołała — do tego doszło? Więc chyba wyjdzie za niego?
— To być nie może — wybuchnął hrabia — chybaby wstydu nie miała. Ten Gorajski jest synem naturalnym księcia Piotra, człek bez urodzenia, bez imienia, bez rodziny, słowem wyrzutek...
— No, no! powoli — odezwała się Ahaswera. — Masz na to dowody?
— Mam, i on sam się tego nie zaprze.
Tu hr. Filip zaczął opowiadać ze szczegółami, czego się o urodzeniu Wiktora dowiedział i co żadnéj nie ulegało wątpliwości.
Księżna głową potrząsała, słuchając.
— Dziwy! dziwy! mój hrabio — dodała, gdy dokończył — dziwy, ale wmieszałeś się w sprawę niebezpieczną i nie wiem czy wyjdziesz z niéj cało. Możesz jemu przeszkodzić, ale sobie nie pomożesz. Wszystkich miéć będziesz przeciw sobie, hr. Augusta...
— O! ten mi to zgóry zapowiedział — rzekł Filip. — Ale nie dbam o to!
— I brata jéj.
— Nie boję się go.
— A na końcu samego Wiktora — dorzuciła Ahaswera. — Jeśli cię ten wyzwie...
— Z ludźmi jak on nikt się nie bije — zawołał dumnie hrabia. — W Rzymie nie zabraknie zbirów. Każę go obić, ale bić się z nim....
Zamilkła słuchająca.
Filip drżał i chodził, jak bezprzytomny.
— Może ci w łeb strzelić — rzekła po chwili. — Ja, przyznam ci się, będąc na twém miejscu i popełniwszy taką... no, nazwijmy to niedorzecznością, dziśbym opuściła Rzym.
— Aby mówiono żem się uląkł następstw mojego kroku. O nie — rzekł Filip. — Niech będzie co chce.
Potrząsając głową, księżna siedziała milcząca.
— Żeby znowu tak się kochać i po tylu latach nadaremnego wzdychania tak szaléć! — rzekła zcicha.
Filip nic nie odrzekł na to.
— Księżna powinnaś mnie bronić — wtrącił, tylko po chwili.
— Daj mi pokój! Gdy sprawa idzie o kobiétę, my wszystkie piérwszy mamy obowiązek w niéj bronić siebie. Po mnie niczego się nie spodziéwaj.
Filip popatrzył na nią długo.
— Zatém i od pani dostaję odprawę? — spytał.
— Żal mi cię, ale niéma na to rady. Utop się w Tybrze, który podobno wezbrał, bo mi mówili że do Panteonu dostać się nie można i woda w nim stoi; palnij sobie w łeb, albo jedź gdzie za świat, bo tu nie masz co robić. Oto rada moja.
Rozśmiał się szydersko Filip.
— No, zobaczymy — rzekł, żegnając ją — muszę sobie radzić sam i... poradzę.
Księżnie Ahaswerze po téj rozmowie pilno było niezmiernie dostać się do swych przyjaciółek, złapać kogoś, słowem wcisnąć się w tę intrygę i pewną w niéj rolę odegrać.
Szukając w myśli, kogoby sobie w pomoc wziąć mogła, wpadła na poetę. Napisała słów kilka i posłała po niego. Wybór to był najnieszczęśliwszy, gdyż ów niedożyły geniusz i niezrozumiany artysta w życiu praktyczném był najnieporadniejszym z ludzi. Całe swe życie popełniał patetyczne omyłki i wielkobrzmiące głupstwa.
Kartka księżny, która go zastała w biédnéj zajmowanéj przez niego izdebce, pełnéj papiérów, śmieci i nieładu, naprzód wbiła go w pychę. Ale żal miał do téj kobiéty, do któréj zaczynał się przywiązywać. Myląc się w ocenieniu wezwania, sądził że się serce odezwało. Chciał się podrożyć z sobą; ale wnet poruszony, zwyciężony tą ręką wyciągniętą, któréj potrzebował do życia, ubrał się, zapomniał urazy i pobiegł.
Spodziéwał się znaléźć Ahaswerę czułą, rozmarzoną, bolejącą po śmierci męża, o któréj wieść go już dochodziła, a tymczasem w progu powitała go roztargniona i niecierpliwa.
— Czegożeś tak długo czekać na siebie kazał? Mam tysiące potrzeb, tysiące pytań.
Oblała go zimną wodą. Nasrożył się, chciał stać się czułym i patetycznym, ale przerwała mu żywo.
— No, to potém. Czy wiész tę historyą pięknéj Lizy i bezimiennego jegomości, p. Wiktora?
— Nie wiem nic, oprócz że się podobno pokochali... Ale — dodał z pogardą — to zimna lodu bryła.
Księżna posadziła go naprzód, a potém żywo szczebiocząc, opowiedziała mu wszystko. Była to dla niego nowość, zdumienie, przerażenie.
Poczciwe obudziło się w nim uczucie, którenadzwyczaj pompatycznie chciał wyrazić. Księżna mu przerwała.
— Znam Filipa, gotów na wszystko. Mówił tu u mnie o zbirach; potrzeba ostrzedz Wiktora.
— Tak jest! — krzyknął poeta — trzeba go ostrzedz. Ja lecę...
Nie wstrzymywała go księżna.
— Wracaj do mnie — rzekła — tylko opowiédz mu wszystko i dodaj że ma za sobą nas wszystkich... Niech się ma na baczności.
Emil Marya pobiegł.
Księżna, opowiadając wszystko, nie pominęła i historyi urodzenia Wiktora, a ta w oczach poety nowy urok mu nadała. Ze współczuciem i gorączką, który fantazya poetycka wywołała, wpadł do mieszkania Gorajskiego na Babuinie, w którém nigdy dotąd nie był, bo raz Wiktor go nie przyjął, a geniusz czuł się tém obrażony.
Zastał gospodarza siedzącego w przyciemnionym żaluzyami pokoju, bez książki, bez roboty, w myślach i dumach.
Postawa poety i gwałtowność, z jaką wpadł, kazały się domyślać, że nie z prostą grzecznością przychodził. W milczeniu wiele znaczącém począł, łkając prawie, bo był do płaczu skłonnym, ściskać go mocno.
— Biédny! biédny! zacny mój... kochany!...
— Cóżto jest? — zapytał Wiktor, śmiejąc się. — Biédny! ja? ale ja nie czuję się nim wcale.
— Jakto? — przerwał poeta — jakto? więc...
— Kochany wieszczu, nie rozumiem nic.
Emil Marya zmieszał się, ale cofać się nie mógł.
— Miałżebyś zupełnie o niczém nie wiedziéć? —
— Tak dalece, że nie mam pojęcia nawet, co to być może.
Poczuł dopiéro Emil Marya, że na niego spadł ciężar daleko większy, niż przewidywał. Pocieszać i radzić, ostrzedz był gotów, ale być zwiastunem złego...
— Mów-że, na Boga!
— Nic nie wiész?
— Nic a nic.
— Nie wiész że wychodzącą od ciebie panią Lizę hrabia Filip, w bramie czatujący, pochwycił?
Wiktor poskoczył ku niemu.
— Co? — krzyknął — on śmiał!...
Zacisnął pięści i stał się tak strasznym, że Emil Marya na krok cofnął się od niego.
— Uspokuj się, wszyscy go potępiają — dodał. — On sam głosi, że mu p. Liza z pogardą dała odprawę. Jest ukarany, ale mściwy człek, przewidując że teraz rozgłoszony stosunek wasz musi się zakończyć małżeństwem, rozsiéwa krzywdzące wieści o twojém urodzeniu.
Wiktor pobladł, pot wystąpił mu na czoło; zachwiał się i padł na krzesło. Poeta ścisnął go za rękę.
— Co on mówi? — spytał Wiktor głosem słabym.
Po chwili krótkiéj namysłu, poeta powtórzył co słyszał od Ahaswery, dodając wyraz współczucia. Gorajski słuchał, nie dając długo znaku, jakie to na nim czyniło wrażenie; twarz jego była tak blada i zmieniona, że nowy ból już się na niéj wypisać nie mógł.
Po milczeniu niedługiém, podniósł głowę.
— Niestety — rzekł — to co mówi, prawdą jest nie zaprzeczam. Dla pamięci matki méj musiałem się taić, ale dziś, gdy mi to w oczy rzucają, potrafię znieść z rezygnacyą. Powiedział o tém pani Lizie?
— Niezawodnie.
Wiktor się zamyślił; czuł, że przyjmując go nazajutrz, już wiedziała o tém, wiedziała i nie zmieniła się wcale. Odetchnął lżéj, łza mu się w oku zakręciła, wyciągnął dłoń do poety, który ją gorąco uścisnął.
— Wszyscy oburzeni są — rzekł — za wami wszyscy. Ale ten niegodziwy człek gotów się posunąć do ostateczności. Może na was zbirów nasadzić; księżna kazała mi was ostrzedz.
Z pogardą uśmiéchnął się Wiktor.
— Nie boję się tego — rzekł zimno. — Nie są to te czasy, gdy o najęcie zbirów łatwo było. Dość nienabitego rewolwera, aby ich rozpędzić. Dziękuję wam z duszy — dodał — iż mi otworzyliście oczy, żeście tu przyszli piérwsi z przestrogą. Byłem w ciemnościach, teraz wiem już, co pocznę. Hrabia Filip swém postępowaniem wyzwał mnie do walki z sobą. Mam oręż do niéj, straszniejszy niż sądzi. — Mówiąc to, Wiktor wstał nagle z krzesła, poszedł do zamkniętego biurka, dobył z niego papiérów wiązkę i pokazał ją poecie.
— Oto czém mu w oczy rzucę! — zawołał. — Jest-to własnoręczny rękopis, testament, wyznanie, nazwijcie to jak chcecie, niedawno zmarłéj żony jego. Jest to dokument tak go potępiający, iż nie miałem odwagi ogłaszać go, mając do tego prawo, bo na rękopiśmie wyrażona jest wola zmarłéj, aby ten, komu się on w ręce dostanie, uczynił z nim co zechce, byle go hr. Filipowi nie oddawał. Zmarła pragnęła, aby o tém ludzie wiedzieli, i dziś już się nie waham... ludzie wiedziéć o tém będą.
— Słuchaj-że — chwytając go za rękę, począł żywo poeta, któremu oczy zapałały — mnie się to widzi inaczéj. Możecie grozą tego dokumentu kupić sobie i pani Lizie spokój, uwolnić się od prześladowania. Księżna pośredniczyć będzie.
— Nie! nie! na Boga i stokroć nie! — wykrzyknął Wiktor. — Nie godzi mi się frymarczyć dobrą sławą kobiéty, która z za grobu żąda usprawiedliwienia. Hrabia Filip głosi, że się z nią rozstał, bo mu była niewierną. Tu są fakta: on był podły, a ona niewinna.
Poeta nie śmiał nalegać. Wiktor nazad wrzucił rękopis do biurka i usiadł. Głowę w dłoniach ukrył, mówić już nie mógł. Emil Marya widział że go należało zostawić samego z myślami i dać mu cios, jaki go spotkał, odboléć.
— Te papiéry po zmarłéj nie są więc tajemnicą — zapytał, odchodząc — mogę o nich mówić księżnie?
— Komu chcecie — rzekł Wiktor. — Sproszę wszystkich do księżny Teresy, do pani Lizy, gdzie mi będzie wolno, i odczytam co mi los dał w ręce. Jestem dziś względem tego człowieka wolnym od wszelkiego obowiązku oszczędzania go. Niech stanie przed ludźmi w tém świetle, na jakie zasłużył.
— A jeśli się mścić zechce? — szepnął poeta.
Wiktor zagryzł usta.
— Będziemy się mścili obaj — odparł — i ja mam za co.
Poeta, nie zatrzymując się nigdzie, pędem pobiegł do Ahaswery. Czekała na niego niecierpliwa. Niósł nowy pokarm dla wygłodzonéj nudami. Pytaniom nie było końca. Musiał opisywać wrażenie, przyjęcie, całą tę scenę, która na nim wielkie uczyniła wrażenie.
Niezmiernie ciekawa księżna myślała tylko o jedném, ażeby ją koniecznie zaproszono na czytanie tych rzeczy, tak niezawodnie poruszających, tak zajmujących. Emil Marya ledwie mógł ją zaspokoić upewnieniem, iż Wiktor oświadczył się sprosić wszystkich. Nie było żadnego wyjątku.
W czasie gdy rozmowa z poetą toczyła się urywanemi słowy, a Ahaswera tak była nią ożywiona i poruszona, że na nic nie zważała, nie postrzegli oboje, że hr. Filip, wszedłszy w chwiligdy ona była najżywszą, zasłyszawszy cóś, stanął w progu, nie ruszając się, i czekał końca.
Nie mogąc nigdzie znaléźć spokoju, powrócił on był do księżny, aby jéj dać zlecenie do p. Lizy, którą chciał jeszcze starać się przebłagać. Wpadł właśnie na to, gdy poeta mówił o testamencie jego żony.
Przypadkiem odwróciwszy się, Ahaswera postrzegła go i krzyknęła przestraszona.
Oboje umilkli.
Hrabia Filip, z oczyma okropnie wysadzonemi, jakby wypaść miały mu z powiek, powolnym krokiem postąpił ku nim.
— Coś pan mówił? co? powtórz! papiéry po mojéj żonie pozostałe w jego ręku? Jakim sposobem? Skradzione są chyba, lub sfałszowane!
Mówił głosem tak złamanym, jąkając się, jak gdyby innym był człowiekiem. Niedawno księżna widziała go zuchwałym, teraz był przelękłym, chociaż starał się pokryć tę trwogę.
— Ja nic nie wiem — rzekł poeta krótko.
Księżna zamilkła.
Hrabia Filip stał osłupiały, chwytając się poręczy krzesła, aby nie upaść. Chciał pytać jeszcze i usta mu się tylko trzęsły. Ten brak odwagi jego samego wprawiał już w gniéw. Zdobywał się na dawne zuchwalstwo, lecz powrócić do niego nie mógł. Trząsł głową i rzucał się.
— Papiéry! mogą być potwarze, mogą być kłamstwa. Umarłym wszystko wolno... Mścić się chce na mnie — zaczął głosem przerywanym.
Księżna stała, patrzyła, ale się nie odzywała. Poeta usunął się nabok.
Począł się domagać szczegółów; Emil Marya powtórzył zimno:
— Nic nie wiem, nic wiedziéć nie chcę.
Nie mogąc przemódz tego upartego milczenia, hr. Filip poczekał chwilę, powiódł oczyma po księżnie i poecie, uśmiéchnął się szydersko i wolnym krokiem wywlókł się z pokoju, już w progu zdając się zapominać gdzie był i co robił. Kapelusz włożył na głowę, nie zwrócił się ku gospodyni, szukał długo klamki, wyszedł i cisnął drzwiami za sobą.
— To cóś wygląda jak ostatni akt tragedyi — szepnął Emil Marya.
— Ja się boję — dodała księżna — boję się o Wiktora. Ten człowiek gotów na wszystko... Straszne rzeczy się gotują. Nie odchodź pan, chcę go miéć przy sobie. Po obiedzie zaprowadzisz mnie do księżny. Muszę tam być; trzeba się naradzić, zapobiedz.
Mówiła tak, niby się uskarżając, ale twarz ożywiona świadczyła że prawie była rada tym okropnościom, które jéj nudy przerwały.
W salonie pani Lizy na Via Sistina panowała cisza uroczysta; na twarzach obecnych, zwykłych gości widać było oczekiwanie niespokojne, podbudzoną ciekawość, a razem cóś chwili téj uroczyste znaczenie nadającego.
Pani domu siedziała z księżną Teresą za stołem; blade obie, trzymały się za ręce. Nieco daléj, w czerni cała, ubielona i odrobinkę uróżowana, kręciła się niespokojnie na krześle, usiłując być poważną, księżna Ahaswera.
Za siostrą stał Ferdynand, pochmurny, mniéj pewien siebie niż zwykle. Hrabia August wyprostowany, zapięty, ze zwykłą sobie krwią zimną i postawą arystokratyczną, zabrał miejsce naprzeciwko pani domu, by czuwać nad nią, nie spuszczając z niéj oka. Zdawał się więcéj zajęty wdową, niż tém co się przygotowywało.
Poeta, z ręką założoną za frak, z włosami zarzuconemi na tył głowy, wzrokiem wodzący po suficie, a myślami zapewne po świecie natchnień swoich, usiłował się dostroić do tonu panującego, do powagi i uroczystości tego momentu. Księżna Ahaswera, ile razy spojrzała na tę nieco teatralną figurę, nieznacznie poruszała ramionami. Wszystkie ruchy tego poczciwego monomana były jéj już dobrze znane.
Wiktor, blady, w ręku trzymał zwitek papiérów i patrzył nań zadumany, jak gdyby jeszcze wahał się z odczytaniem jego. W twarzy dziwnie zestarzałéj i pomarszczonéj malowała się walkawewnętrzna, już przebolała w części, ale trwająca jeszcze.
Milczenie się przedłużało nad miarę. Poruszył się wreszcie jakimś wysiłkiem woli Wiktor, zbliżył do lampy, otworzył zwitek, który miał przed sobą i, bez wstępu żadnego i objaśnienia, głosem słabym, zrazu stłumionym, czytać począł:
„Zmarnowanego życia, zawiedzionych nadziei, wiary straconéj — nie zapisywałabym i nie zostawiała pamięci po sobie; ale z niesławy i plamy obmyć się muszę. Za życia nadto byłam dumną, abym się chciała usprawiedliwiać; z za grobu chcę jeśli nie siebie, to imię moje oczyścić. Nie do jednéj mnie ono należało.
„Rodzice moi byli dosyć majętni. Jedynaczką u nich będąc, mogłam łatwo znaléźć towarzysza na drogę życia, ale ojciec mój zbyt wiele wymagał dla mnie i temum winna całe nieszczęście moje.
Na balu w Kamieńcu podolskim zobaczył mnie przypadkiem się na nim znajdujący wołyński hrabia Filip. Miałam naówczas lat osiemnaście i smutek nie zmienił mi jeszcze twarzy; mówiono żem piękną była. Hrabia Filip zaprezentował mi się, poznał się z rodzicami i wszyscy postrzegli, że był mną zajęty.
Nie podobał mi się. Nie był powierzchownie odrażającym, ale wyraz ironii, szyderstwa, jakąś oryginalność nienaturalną, cóś ostrego i nielitościwego czytałam w jego twarzy. Usta, nawet gdynic nie mówił, wykrzywiały się sarkazmem. Słynął z dowcipu, uganiano się za nim, bo wiedziano że jest bardzo bogaty, a czekały go większe jeszcze spadki. Ojciec mój cały rozgorzał tą myślą, aby mnie wydać za niego. Zaproszony w sąsiedztwo moich rodziców przez dalekich swych krewnych, zabawił kilka tygodni na Podolu i najjawniéj począł się starać o mnie.
Im bliżéj go poznawałam, tém większy strach i wstręt obudzał we mnie. Nawet uczucie gwałtowne, jakie mi okazywał, miało w sobie cóś groźnego. Lecz ojciec ani chciał słuchać, gdy matka starała się przemawiać za mną. Kazano mi iść za hrabiego, który się oświadczył zbyt pośpiesznie, bez namysłu.
Ojciec nietylko nakazywał, ale zaklinał mnie i prosił, abym wyszła za niego; musiałam mu być posłuszną. Do wszystkich nieprzyjemnych wrażeń, które mnie od niego odstręczały, dodać muszę i to, że z rodzicami memi obchodził się tak, jakby czuć dawał że łaskę im czyni, biorąc ich córkę.
Ślub odbył się prawie prywatnie, z pośpiechem jakimś, który mi przytomność odebrał. Tegoż samego wieczora pojechaliśmy na Wołyń. Mogę powiedziéć że od piérwszego dnia po ślubie rozpoczęła się walka między nami, w któréj ja, niedoświadczona, słaba, niepewna siebie, musiałam być zwyciężoną.
Wprędce postrzegłam, że hrabia nie szukał wemnie towarzyszki życia, ale nasycenia namiętności jakiéjś dzikiéj, ofiary posłusznéj, zabawki.
Rodzina męża mego, która mu przeznaczała kogoś zupełnie innego, a małżeństwo ze mną za mezalians uważała, dąsała się na niego. Nie przyjmowano nas, pozrywały się stosunki bliższe, a hrabia skazany został na towarzystwo młodzieży, która miała się za szczęśliwą, że ją do siebie przypuszczał i nad nią przewodził.
Kobiét poznałam mało; życie spędzaliśmy w podróżach i wycieczkach za granicę, lub w domu, w tém otoczeniu ludzi, co czując się zaszczyceni stosunkami z hrabią, pochlebiali mu i ulegali.
Mąż mój zabawiał się najdziwaczniéj; miał fantazye krótko trwające, gwałtowne, przemieniające się, często zbyt ostro i przykro kończące się jakąś katastrofą. Serce się w nim nie odzywało, ale szalała głowa.
Gwałtowna miłość dla mnie, na którą ja odpowiadałam chłodem, wprędce stygnąć zaczęła. Byłam temu rada prawie, bo zwiększała odrazę, jaką miałam do niego. Dobrym być nie umiał, nawet gdy kochał; męczyć lubił, jak gdyby to zaostrzało dlań każdą przyjemność. Posłyszałam zdala o różnych jego stosunkach z pięknemi sąsiadkami. Wszystkie one zawiązywały się łatwo, jakiś czas nie dawały mu spokoju, pochłaniały go i gasły, jak ognie słomiane.
Z każdéj takiéj fantazyi unosił wspomnieniewszystkich ułomności i wad tego co kochał i wielbił; wyśmiéwał bezlitośnie nawet dowody serca i poświęcenia dla siebie.
Bardzo często zaczął odbywać podróże, trwające niekiedy dość długo... bezemnie. Zostawałam sama w domu, a żem u rodziców jeszcze lubiła malować i rysować, spędzałam czas na próbach i cała oddałam się sztuce.
To zajęcie niewinnie stało się dla hrabiego źródłem niewyczerpaném szyderstw. Prześladował mnie niém, wyśmiéwał moje bazgranie i choć się zamykałam przed nim, prosząc aby mi choć tę przyjemność niezatrutą zostawił, nie było dnia, żeby ze złościwością bezlitosną nie pobudził mnie do łez.
Płacz mój wprawiał go w najlepszy humor, był przyprawą jego zabawek.
W tym czasie z jednéj ze swych podróży przywiózł hrabia wspomnienie osoby, którą widział, żony jednego ze swych kuzynów, pani Lizy.
Tak był przejęty nadzwyczajną jéj pięknością, a zarazem oburzony obchodzeniem się z nią męża, nieszczęśliwém życiem młodéj pary, iż nie postrzegł, nie poczuł nawet, że sam dla mnie był takimże tyranem.
Piérwszy raz w życiu postrzegłam w nim naówczas pewną zmianę. Dla téj pani, w któréj nie taił się przedemną że był zakochany, miał uczucie uwielbienia, entuzyazmu, adoracyą, którechwilami odejmowały mu jego złośliwość i szyderstwo.
Dla mnie zakochanie się to było zupełnie obojętném. Nie piérwsze już było, a wiedziałam że zapewne i ostatniém nie będzie. Cóż mnie ono obchodziło?...
Dziwiłam się tylko, że mogło tak wielki wpływ wywiérać na niego, iż niemal lepszym go czyniło, póki niém żył i był przejęty.
Wkrótce po piérwszej podróży, nastąpiła druga, któréj celem było widzenie adorowanéj; potém trzecia i nie wiem już ile wycieczek, zawsze dla widzenia bóstwa, choćby zdaleka.
Męża téj pani opisywał w jaknajczarniejszych kolorach, a na mnie robiło to dziwne wrażenie, bo wszystko, co o nim mówił, zastosowywałam do niego samego. Były może pewne różnice między nimi, ale téż i niezaprzeczone pokrewieństwo.
Ciekawa byłam nadzwyczajnie poznać tę panią, nad którą litowałam się i prawie ją jak siostrę niedoli mojéj kochałam; ale hrabia o podróży do tych państwa, o któréj raz wspomniałam, słuchać nie chciał. Odparł mi brutalnie:
— Zrobiłoby ci to więcéj przykrości, niż przyjemności. Byłaś wychowana wcale nie do tego świata, w którym ona zajmuje świetne stanowisko. Prawdę powiedziawszy, musiałbym się wstydzić za ciebie.
Ruszył ramionami. Zapłakałam i zmilczałam.
Nie jedno to upokorzenie przełknąć musiałam.
Wkrótce po zamążpójściu straciwszy matkę naprzód, w rok późniéj ojca, byłam samą na świecie, bez opieki i najnieszczęśliwszą istotą.
Miłość hrabiego, tak gwałtowna w początku, zmieniła się w rodzaj wstrętu, lekceważenia, nienawiści. Być może że i ja rozwinięciu się tych uczuć byłam poczęści winną, gdyż czułą być nie mogłam, a kłamać nie umiałam.
Pomiędzy młodzieżą, którą jak rodzajem dworu lubił się mąż mój otaczać, był krewny daleki hrabiego, jeden z tych powinowatych, do których się nie przyznawano chętnie, bo był ubogi, a imię nosił nieznane. Chłopak dwudziestokilkoletni, wychowany przez matkę, nieśmiały, skromny, rumieniący się cochwila, służył innym za pośmiewisko.
Dla hrabiego, jako starszego i wpływowego człowieka, na którego może poparcie rachował, był z wielkiém uszanowaniem i powolnością. Matka go tu przysłała, a kuzyn miał sobie za największą przyjemność psuć go, wyszydzać skromność, śmiać się z jego zasad i obyczajów. Artur znosił to łagodnie, pozwalał się wyśmiéwać i, zawsze w nadziei protekcyi, uczęszczał do domu naszego, bo hrabia się nim i posługiwać lubił i miał z niego cierpliwą ofiarę swych sarkazmów.
Żal mi było chłopca, tak jak jemu, gdy patrzył codziennie na obchodzenie się męża ze mną, żal być musiało mnie także.
Nie wiem czy to w nim jakie czulsze dla mnieobudziło uczucie, ale co do mnie, chociaż sympatyą miałam dla niego, serce moje było tak żółcią zalane, ja tak znękana, żem ani mogła pomyśléć o jakichś miłostkach.
Postrzegłam jednak wkrótce, że jakby z umysłu, zaczęto Artura mną prześladować, a razem podawać mu sposobność znajdowania się zemną samnasam. Nie mogłam pojąć celu tego manewru męża mojego, ale był tak niezręczny i wyraźny, żem przestraszona i oburzona musiała się miéć na baczności. Męczyło mnie to, a widziałam że Artur był niespokojny, poruszony i równie jak ja nie wiedział, co począć z sobą. Dawano mu rozkaz stawienia się u nas na dnie, w których właśnie męża mojego w domu nie było; wyznaczano zajęcia, które go do mnie zbliżać musiały.
Gdym się przekonała, iż to nie było przypadkowém, zamykałam się u siebie, a Artur, przybywając i dowiedziawszy się że jestem sama, odjeżdżał, nie widząc mnie.
Byłam mu za to wdzięczną. Ta strategia męża mego dosyć długo się przeciągała. Nie zbliżyło mnie to wcale do Artura, bo nie miał ani odwagi, ani ochoty zaplątania się w brudną intrygę.
Jednego dnia, gdy mąż mój wyjechał był na parę tygodni do owego kuzyna, którego żona była jego ideałem, niespodzianie, zaraz po odjeździe jego, przybył Artur i przez sługę prosił, aby mógł widziéć się zemną.
Według zwyczaju, kazałam go przeprosić; ale za drugiém poselstwem i naleganiem wyszłam do salonu. Znalazłam go w postawie winowajcy, przestraszonego, zmieszanego, bełkoczącego cóś tak niezrozumiale, że dużo czasu zeszło, nim go wyrozumiéć mogłam.
Drżał cały z oburzenia i zgrozy; tłumaczył się iż zmuszony jest niepokoić mnie dla przestrzeżenia, że dłużéj milczéć mu niepodobna.
Dowiedziałam się z ust jego, iż hrabia poprzedzającego dnia, zamknąwszy się z nim, w sposób cyniczny oświadczył mu, że na niego rachuje, iż postara się zemną zawiązać stosunek jaknajbliższy, aby jemu to do rozwodu posłużyć mogło.
A gdy Artur ze zgrozą zakrzyknął, iż chyba żart niegodziwy czyni sobie z niego, hrabia mu powtórzył: Uwiedź ją, niepodobna aby ci się to nie powiodło. Ja nią jestem znudzony i ona mnie nie kocha. Jesteś młody i przystojny, ożenisz się z nią. Dam ci przyzwoite wyposażenie. Wyjadę z domu i nikt ci nie będzie przeszkadzał. Przyszłość ci zapewnię. Kobiéta ładna, sentymentalna, nieszczęśliwa, dla ciebie jak raz. Byłbyś głupim, gdybyś nie korzystał.
Oporu Artura i oburzenia hrabia nie chciał rozumiéć nawet, zagroził mu że jego i matkę opuści, jeżeli mu w tém posłusznym nie będzie. Artur przychodził mi o tém oznajmić, a razem pożegnać mnie, gdyż, chociaż ubogi, postanowił zerwać z kuzynem.
Nie mogłam wątpić o prawdziwości tego wyznania, za którą charakter Artura ręczył. Siérota, bez opieki, postanowiłam po tym nikczemnym kroku porzucić hrabiego. Zażądałam tylko od Artura, aby zeznanie swe dał mi na piśmie, gdy i tak postanowił zerwać z hrabią.
Poczciwy chłopak napisał i pod przysięgą zeznał, do czego użyć go chciano. List ten jego znajdzie się tu dołączony.
Nie czekając powrotu hrabiego, opuściłam dom jego, nie wynosząc nic, oprócz tego com od rodziców miała. Schronić się nie znalazłam gdzie, prócz klasztoru. Majątek mój sprzedał był hrabia i nawet sumy zań wziętéj prawie mi nie ubezpieczył. Nie szło mi o to.
Rządca, który był prawą ręką, narzędziem i zausznikiem męża, natychmiast dał mu znać o moim wyjeździe.
W liście, który do niego zostawiłam, zawarta była kopia zeznania Artura: domagałam się rozwodu.
Hrabia w początkach był rozgniéwany na kuzyna, ale go do siebie kazał powołać. Nie przybył. W procesie rozwodowym, chociaż oskarżenia mnie o sprzeniewierzenie się nie obejmował, było ono na wszystkich ustach. Hrabia głosił iż to go do żądania rozwodu spowodowało, zmyślał szczegóły, a że ludzie podobnym powieściom wierzą łatwo, nie mogłam się uniewinnić, ani oczyścić z zarzutu... plama pozostała na mnie.
Hrabia miał tysiące środków rozpowszechniania kłamstwa, ja żadnego na udowodnienie niewinności mojéj. Wzgardziłam tą potwarzą.
Z majątku po rodzicach oddano to, co się hrabiemu zwrócić podobało. Chciał być wspaniałomyślnym i naznaczyć mi pensyą dożywotnią, którą odrzuciłam. Zostałam sama w świecie, tułając się, bawiąc u krewnych, a późniéj, zwróciwszy się do sztuki, rozpoczęłam studya w Warszawie i Dreźnie. Majątek, powierzony nieoględnie ludziom bez sumienia, uszczuplony znacznie, zmusił mnie wkońcu szukać w tém, co było zabawą, nadziei utrzymania. Z tą myślą przybyłam do Rzymu”...
Rękopis kończył się następującym przypiskiem:
„Komukolwiek pismo to moje dostanie się w ręce, zaklinam go, aby mu nadał rozgłos, a nie dopuścił, żeby staraniem hrabiego zniszczone zostało. Może on czuwać nad tém, wiedząc iż się oczyścić zechcę. Z za grobu wolno mi przynajmniéj zawołać, głosem któremu śmierć nada wiarę i powagę: Jestem niewinną!”
Wiktor dokończył głosem drżącym, złożył papiery i powiódł oczyma po słuchaczach. Wszyscy milczeli, przejęci tém opowiadaniem boleściwém. Liza, sparta na ręku, łzy miała w oczach.
Piérwsza Ahaswera skoczyła z krzesła, pięść podnosząc dogóry.
— A! co za poczwara! co za poczwara tenczłowiek! Ale — tu zwróciła się do Lizy — co za szalona miłość! Możesz nią być dumną.
— Mościa księżno — przerwał August — to się miłością nazywać nie może. Jest-to namiętność, z miłością własną połączona. Miłość zasługująca na to imię nie istnieje bez poświęcenia, uszlachetnia człowieka, podnosi go, lecz nie czyni występnym.
Gospodyni domu siedziała zadumana, z oczyma łez pełnemi.
— Takie jest przeznaczenie moje — rzekła — abym i sama była nieszczęśliwą i drugim przynosiła nieszczęście. Część jakaś winy spada na mnie niewinną, bom nigdy w życiu tego niedorzecznego szału hr. Filipa jedném słowem nie rozbudziła. Starałam się go nieraz prawie do niegrzeczności posuniętą oziębłością przekonać, iż nigdy nawet obojętną przyjaźnią wywdzięczyć mu się nie mogę. Dziś, po tém wszystkiém co się stało, widzę że jedynym środkiem jest uciekać ztąd.
— Gonić cię będzie — przerwała Ahaswera.
— Świat széroki — dodała Liza. — Znajdę przecie w potrzebie kątek jakiś, w którym od tych napaści ukryć się będę mogła.
Spojrzała na milczącego smutno Wiktora, który ani potakiwał, ani odradzał, udając obojętnego. Wtém księżna Teresa, któréj trudno było się gniéwać i w któréj sercu gniéw zastępowały smutek i politowanie, westchnęła.
— Boże mój! ale cóż ja biédna pocznę z sobą, ja, com żyła wami, com tu przyrosła zarazem do tego Rzymu i nie będę wiedziała co zrobić.
— Toż samo i jabym mógł powtórzyć — szepnął hr. August. — Te wieczory na Via Sistina, te spokojne nasze rozmowy przy okrągłym stole, oświéconym oczyma naszéj pani, miałyżby tak smutny miéć koniec przez jednego biédnego szaleńca?
— Biédnego! — zawołała Ahaswera — powiédz występnego! Możeż być co nikczemniejszego nad prześladowanie kobiéty? Ja — jabym go jutro bez sądu kazała powiesić. Jednę już zabił, a drugą zamęcza. Pocóż uciekać z Rzymu? Ja także protestuję, bo chciałam z wami moję żałobę odsiedziéć. Przecież się od niego można zamknąć.
— Na ulicę wyjść nie będzie podobna — odparła Liza. — Takie życie w ciągłéj obawie, ciągle na oczach tego prześladowcy, stałoby się nie do zniesienia.
Ferdynand, stojący za krzesłem siostry, po swojemu pojmujący całą sprawę, nakoniec wyrwał się po młodzieńczemu, nie mogąc wytrzymać:
— Przepraszam — zawołał głośno — ale, słowo honoru daję, przykro mi słuchać. A do czegóż myśmy się zdali, jeśli w takim razie nie możemy stanąć w obronie prześladowanéj kobiéty? Jabym nie za siostrą, ale za kimkolwiekbądź w tém położeniu zostającym, ujął się, wyzwałi przepłoszył. Nam nic innego nie pozostaje (tu spojrzał na Wiktora), jak z tym jegomością się rozprawić.
I rozgrzany własném wystąpieniem, Fernando w postawie rycerskiéj wyszedł na środek pokoju, nie mogąc już ustać spokojnie.
Liza jednym wykrzykiem zaprotestowała, a hr. August chwycił wzburzonego za rękę.
— Zmiłuj się, nie tak gorączkowo — rzekł. — To się na nic nie zdało, a nadałoby rozgłos niepotrzebny wypadkowi niemiłemu wprawdzie, ale niemającemu tak wielkiéj wagi. Dać się zabić, albo nawet ranić, byłoby grzéchem, a jego sprzątnąć ze świata prawdziwą łaską. Dajże mu pokój; pogarda zabija daleko skuteczniéj.
Ferdynand się zżymnął.
— Pojedynek w zasadzie jest niedorzecznością, choć bywa czasami nieunikniony — dodał hrabia. — Ta jednak wcale konieczności rozprawienia się z nim w walce niéma. On zaś, wątpię, by kogo wyzywał.
— Widzicie więc, panowie — żywo przerwała pani domu — że moja rada jest najlepszą. Ja wyjechać muszę i zniknąć mu z oczów.
— Droga moja! — jęknęła księżna Teresa — ja chyba za tobą i z tobą pojadę.
— Ja także — rzekła Ahaswera.
— Radbym i ja powiedziéć toż samo — odezwał się skromnie poeta — ale niestety, z Rzymu mi się ruszyć niepodobna i skazany zostanę nasamotność ze wspomnieniami żywemi, najprzykrzejszą ze wszystkich.
— A! — zwracając się do niego półgłosem rzekła Ahaswera — nie skarż-że się, bo nigdy sam nie będziesz, mając swój geniusz z sobą.
Było w tém trochę sarkazmu, lecz Emil Marya przyjąłto za dobrą monetę i ubrał się w pokorę.
Księżna szeptała pocichu cóś Lizie, która potrząsała głową.
— Ach te nasze wieczory! — dodała głośniéj — jak ja po nich płakać będę! Nic mi ich nie zastąpi.
— Księżna masz tu tyle znakomitości znajomych, poetów, artystów, dyplomatów — szepnął Wiktor.
— Prawda, ale wiész pan co to są wieczory ze znakomitościami? Każda z nich naprzód chce być piérwszą, chce się czémś odznaczyć, popisać z sobą, wystąpić. Wieczór więc taki staje się estradą koncertową, na któréj zkolei popisują się wirtuozi... My w naszém kółku małém mówiliśmy poprostu o rzeczach które kochamy miłością wielką, a znakomitości nie kochają nic, oprócz siebie.
Wśród tych użalań pani Liza wstała z kanapy, zbliżyła się do Wiktora, wcale nie wstydząc się świadków, pociągnęła go z sobą i poszła na cichą rozmowę na balkon.
Wtém Ahaswera żywo podbiegła do księżny Teresy i przy niéj usiadła.
— Dites donc — poczęła z gorączką i pośpiechem — szukacie wszyscy jakichś nadzwyczajnych środków, a najprostszego, najnaturalniejszego nie widzicie. Niech się ci państwo pobiorą! wtedy wszystko się skończy jaknajśliczniéj.
— Cicho! — przerwała grożąc księżna Teresa — mówić z nią o tém dotąd nie można. Nie znasz tak dobrze jak my jéj przeszłości, nie wiész co wycierpiała. Na wspomnienie małżeństwa, choć ona sama pragnąć go może, ogarniają strach paniczny.
Ahaswera się zamyśliła i zawahała głową.
— J’en sais aussi quelque chose — przebąknęła pocichu. — Któż wié, może ma i słuszność. Mam doświadczenie najlepsze, że małżeństwo jest nieochybnym zawodem. Znamy się tak w salonie, choćby najpoufaléj, ale pewnemi konwenansami rozgrodzeni, niby to się uczymy swych charakterów, gustów, przed ślubem oglądamy się wzajemnie — ale po ślubie! po ślubie! Cogodzina to niespodzianka; motyle stają się poczwarkami. Słabe strony ludzkie wychodzą na wiérzch i psują nam wrażenie tego, co było piękném i dobrém. Następują rozczarowania i niesmaki, obojętności i wstręty. O! — westchnęła — nieszczęśliwe my jesteśmy!
— Widzisz więc że Liza, tworząc sobie szczęście idealne, ma więcéj rozumu od nas. Pozostaną dla siebie nazawsze pięknemi temi postaciami, jakie ukochali.
Ahaswera wydęła usta, zrobiła minkę dziwną i spojrzała ku balkonowi ostrożnie.
— Mówi się to tak i marzy — (tu uśmiéch przebiegł jéj zmiętą twarzyczkę) — ale czy księżna wierzysz w to, aby, kochając się, młodzi ludzie mogli długo pozostać tak.... rozumiész mnie?...
Księżna Teresa, choć rozmawiały pocichu, a August z Ferdynandem i poetą stali na stronie, zarumieniła się, jak panienka.
— Cichoż! nie znasz Elizy! — zawołała, głos zniżając.
— Kochana moja, znam siebie i kobiéty, znam mężczyzn! O! wiele, wiele miałam doświadczeń w życiu! — Potrząsnęła głową. — Position fausse! próba niebezpieczna.
Księżna Teresa zbiérała się na odpowiedź, gdy Liza z Wiktorem weszli z balkonu nazad do salonu. Rozmowa przerwać się musiała.
Hrabia August spójrzał na zégarek i westchnął, zbliżając się do gospodyni.
— Powinnibyśmy panią pożegnać, a nigdy tak trudno jak dziś ztąd wyjść nie było. A, pani! kiedy nam wrócą wieczory na Via Sistina?
— Myślisz, hrabio, że i ja z tęsknotą i wdzięcznością dla was wspominać ich nie będę?
Podała rękę Augustowi.
— Przyjaciele starzy nie opuścicie nas przecie! Znajdziemy się gdzieś, zwołamy i wybierzemy sobie kątek spokojny, aby w nim żyć znowu jasném słowem i tęskną myślą.
— Nie opuszczaj-że nas pani przynajmniéj tak nagle, bez opowiedzenia — dodał August — pozwól czuwać nad sobą.
— Nie ucieknę tak bardzo prędko — uśmiéchnęła się gospodyni — pomówimy o tém jeszcze.
Wszyscy goście za przykładem hr. Augusta poruszyli się; Ahaswera spojrzała na zbiédzonego poetę, ulitowała się nad nim i uszczęśliwiła go, oznajmując że ma jéj do domu towarzyszyć... Hrabia August wyszedł piérwszy, a choć wieczór był cudny i w ulicach życia wiele, wprost już pociągnął do mieszkania.
Robiło mu to tylko przykrość, że w tym samym hotelu pod bokiem miał hr. Filipa, a dawne stosunki narazić go mogły na spotkanie z nim. Myślał jeszcze, jak tego uniknie, gdy w bramie hotelu spostrzegł go, jakby na straży wyczekującego. Chodził wielkiemi krokami, z głową spuszczoną, mówiąc cóś sam do siebie. Słysząc chód, podniósł oczy i, poznawszy Augusta, szybko się zbliżył ku niemu. Nadchodzący chciał go uniknąć, ale zastąpił mu drogę.
— Nie możesz mi odmówić chwili posłuchania — odezwał się głosem, w którym brzmiało nadzwyczajne, rozpaczliwe podrażnienie.
Krok w krok podążył za nim nagórę. Razem weszli, gdyż nie dał się milczeniem zimném odstraszyć.
Spojrzał przy podaném świetle na twarz hr. Augusta, która była surowszą, poważniejszą jeszcze niż zwykle. Zacięte jego usta, namarszczone czoło dawały poznać, iż ani rozmawiać, ani słuchać nie miał ochoty.
— Potępiasz mnie więc i ty? — rzekł głosem stłumionym — i ty, i wszyscy... Rzecz jest skończona ze mną. Zostałem wyklęty, anathema! Uśmiéchnął się szydersko. — Nie mam nawet od kogo żądać zadośćuczynienia, bo z tym bezimiennym włóczęgą jakimś bić się nie mogę.
— Nie rozumiem do czegoby cię pojedynek doprowadził? coby ci on pomógł — rzekł August niecierpliwie.
— Przynajmniejbym pragnienie jakiéjś zemsty nasycił — zawołał Filip, bijąc się w piersi.
— Zemsty? za co? Mścij się na sobie — dodał gospodarz, zaczynając się rozbiérać, aby dać poznać, że chce sam pozostać.
Filip przeszedł się po pokoju.
— Więc, na Boga, powiédz mi, co pozostaje do czynienia? Cóś muszę począć, jakiś koniec temu być musi! — krzyknął Filip.
— Potrzeba rady szukać w samym sobie — odparł August surowo. — Sumienie ją podyktować powinno.
— Co tam sumienie! pragnę zemsty i nie widzę przed sobą nad nią nic więcéj. Drogi innéj nie ma — rzekł Filip.
— Zdaje mi się, że żal i skrucha pozostają ci jeszcze — z niecierpliwością odezwał się August.
Hrabia Filip zaśmiał się swym zwyczajem, sucho i szydersko.
— To nie dla mnie — rzekł ironicznie — ja tych potraw nie jadam.
Znowu w milczeniu przeszedł się po pokoju, spoglądając na gospodarza, który, jak gdyby gościa nie miał, rozbiérał się i zajęty był około swego stolika. Ta obojętność jego i grzeczna odprawa poskutkowały nareszcie.
— Być może — odezwał się, biorąc kapelusz, który rzucił był na kanapę — iż mi się wypadnie oddalić i że się nieprędko zobaczymy z sobą. Nie wiem jeszcze co pocznę. La nuit porte conseil. Na wszelki wypadek jednak pozwól się choć pożegnać.
Hrabia August zdaleka się skłonił w milczeniu. Popatrzyli na siebie, a potém Filip wolnym krokiem poszedł ku drzwiom i wysunął się z pokoju.
Gdy nazajutrz rano, obudziwszy się, spytał o niego August, powiedziano mu że wyjechał nadedniem. Dokąd... nie wiedział nikt.
Uradowało to prawie Augusta, który jak tylko mógł najśpieszniej pobiegł na Via Sistina. Tu znalazł już jakby przygotowania do podróży; Ferdynand zakłopotany i smutny stał w progu, wnoszono kufry.
— Czekaj — zawołał przybywający — przychodzę z dobrą nowiną. Zdaje mi się że wszystko to niepotrzebne. Hrabia Filip wyjechał w nocy. Żegnał się zemną jakby na długo, nie macie więc żadnego powodu do opuszczania Rzymu.
Na tę rozmowę nadeszła blada i smutna p. Liza, posłyszawszy głos hrabiego.
Powtórzył jéj wesoło, że hr. Filip sam pomiarkował, iż zwyciężonemu nie pozostało nic jak plac opuścić.
— Niéma go! — dodał — nie widzę więc powodu do opuszczania Rzymu.
Zpoczątku pani Liza przyjęła wiadomość tę twarzą rozweseloną, lecz po krótkim namyśle głową potrząsnęła.
— Odjazd ten nagły — rzekła — jest mi podejrzany. Nie wierzę w taką pokorę i poddanie się, to może być tylko jakaś zasadzka. Nie ufam mu.
— Miałabyś pani słuszność — odparł August — gdyby pozostawała mu jaka droga inna nad wycofanie się, po wszystkich popełnionych niedorzecznościach; ale cóż miał począć?
— Nie wiem — rzekła Liza — czuję tylko, że spokojną być nie powinnam i nie mogę. Posądzam go że się domyślał, iż ja mu ujdę i ustąpię; wolał więc może sam pozornie zniknąć, niż szukać mnie i moich po świecie. Panu Wiktorowi, równie jak mnie i Ferdynandowi, bezpieczniéj gdzieś innego szukać kątka...
— A nam osiéroconym... — westchnął August.
Liza wyciągnęła mu rękę.
— O! my się gdzieś znajdziemy! — szepnęła.
Dwa lata upłynęły i była znowu wiosna, lecz inna wcale, bo pod niebem nie włoskiém, bo w kraju, w którym zima bywa jak u nas długą i ostrą, a po tym śnie szybko, nagle, w oczach prawie, wszystko się rozwija i życie wraca, jak wstrzymany potok, z podwójną siłą. Drzewa stały już w swym majowym stroju, łąki w szmaragdowych kobiercach, niebo śmiało się bladym lazurem łagodnym, a w rzékach odbijało się jakimś tonem, który żenił powietrze z ziemią.
Niedaleko od brzegu Elby, na wzgórzu, stała willa, otoczona rodzajem parku, staremi drzewami ocienionego. Prawie pod jéj kwiatowy ogródek, zasadzony przed gankiem i werendą, podchodziły wody rzéki, od których wylewu gruby mur bronił. Po za willą i parkiem jéj stromo, wysoko wznosiły się piaskowe ściany żółte tego, co to zowią Szwajcaryą saską, u góry sosnowym i świerkowym lasem porosłe. Potok jakiś przed laty wyrwał w skalistéj ścianie drogę, przerznął ją, wyżłobił, porozbijał głazy, podmył ich podstawy i wyżłobił wąwóz, który poza parkiem uciekał gdzieś w góry i lasy, a stérczące nad nim boki kamienne, rozsypujące się w proch, miały już czas porosnąć gęsto w drzewa i krzewy. Oko, sięgając w głąb, gubiło się w gąszczy zielonéj, poprzerzynanéj słupami drzew, a gdzieniegdzie malowniczo popstrzonej nagiemi głazami. W łożysku starego potoku płynął teraz strumień cichy, po burzy i dészczu tylko wzbiérający, a porozrzucane złomy kamieni białawych, żółtych, pomarańczowych zmuszały wody przerzynać się, spadać i mruczéć pocichu.
Ścianami wysokiemi zakryta willa ze swym ogrodem, winnicą, kwiatami, wieżyczką, werendami, balkonami uśmiéchała się zalotnie płynącym Elbą statkom i przeciwległym brzegom.
Obok, ponad brzegami jéj w lewo i w prawo ustawione, przedzielone od siebie zielenią i skałami, stały jak zajrzéć wille, domki, chatki, kamieniczki, małe i wielkie budowy, służące latem za przytułek szukającym powietrza, ciszy i spokoju.
Niektóre z nich smakiem nowszym zdradzały młodość, inne dachami wysokiemi, małemi oknami, prostotą budowy, choć odświéżone, mówiły o czasach dawnych.
Ogromne łomy kamienia, nagromadzone u brzegów zapasy jego, poprzywiązywane do brzegów barki, kręcący się robotnicy, niekiedy garstka miejskich gości, w jaskrawszych strojach, ożywiały dość pustą okolicę.
Przewoźnicy czółnami cochwila przerzucali z jednego brzegu na drugi turystów i mieszkańców, powracających z miasta i miasteczka.
Krajobraz, uśmiéchnięty dobrodusznie, w prawo i lewo ukazywał malownicze brzegi rzéki, wzgórza piętrzące się urwistemi bokami, gaje, sady, białe domy, czerwone dachy, kłęby drzew w dolinie, czarne lasy na wyniosłościach, i jakbypoustawiane naumyślnie fantastyczne ściany kamienne. Ale skały te, mimo powagi jaką sobie chciały nadawać, dla oczu do alpejskich okolic nawykłych, wydawały się jakby stworzone na to, żeby bawiły niewinnych turystów, a mieszkańcom dawały się krajać i sprzedawać. Trudno je było brać naseryo. Była to zabawka natury grzecznéj, ale nie pamiątka tragicznéj katastrofy.
Żaden wulkan tu nie wybuchał i stara granitowa skorupa ziemi nie podniosła się groźnie do góry. Zmarszczyły ją tylko kaprysy dziecinne.
Nawet w strasznym owym wąwozie ciemnym poza willą, wesoło było, zaciszno, i zbliżywszy się do téj głębiny, znajdowałeś w niéj gniazdo zielone. Uboższe domki, które się wstydziły wyjść na światło dzienne ze swemi łatanemi bokami, kryły się tu poprzylepiane do skał nad strumieniem, niekiedy w samę skałę tuląc się od zimna.
Ścieżyny wiodły bokami, wydeptane fantastycznie, wśród gąszczy, a idąc niemi, spotykał podróżny ciągłe niespodzianki.
W tym dzikim jarze nagle zabielał dworek i różami zasadzony pachniał ogródek. Chatka była uboga, a w kwiatki bogata. I kwiatki rosły tu w dobréj zgodzie z grządką skromnéj pietruszki, z kapustą i rzodkwią.
Wśród czarnych gałęzi sosen, wychylała się, obsypana kwiatami różowemi, jakby wiązanka bzów wonnych.
I tu było życie...
Téj wiosny zawczasu około willi, na któréj czole stał napis: Sistina, domki były pozajmowane przez przybyszów; właściciele wróżyli z tego, że ów prąd cudzoziemskich gości, który się od saskiéj rezydencyi odwrócił, znowu się ku niéj skierował. Wszystkich mieszkających, przybyłych, najmujących, w czambuł Sasi tytułowali baronami i hrabiami, a gotowi byli tytułować i książęty, byle z góry płacili.
Sistina była już od roku nabyta, bo wprzódy zwała się podobno willą Flory czy Rosy, inne zaś w sąsiedztwie ponajmowane przez towarzystwo, o którém stary Lehman, właściciel jednéj z nich, twierdził, że to być musi rodzina, bo wszyscy ciągle żyli z sobą.
W Sistinie, urządzonéj już wedle gustu nowéj właścicielki, zbiérano się najczęściéj, bo tu było najobszerniéj, najwygodniéj i widok na okolicę najpiękniejszy. Obok druga, dosyć także sporych rozmiarów, mieściła jednę tylko panią.
Z przeciwnéj strony, w mniejszym domku, mieszkał siwy, sam jeden mężczyzna; jeszcze daléj, na małym pagórku w fantastycznym gotyckim domku, pani z któréj Niemcy nie byli kontenci, bo zwali ją niespokojną i zbyt wymagającą.
W tych gościach nadelbiańskich łatwo się czytelnik domyśli zbiegów znad Tybru, którzy tu przytułku szukali. W Sistinie mieszkała pani Liza z bratem, w Villa Maria księżna Teresa, w domku jednym hr. August, w gotyckiéj budowelce niecierpliwa i nielubiąca Niemców księżna Ahaswera, dotąd jeszcze wdowa, mocno sobą i swym stanem znudzona, więc nieobiecująca tu długo pozostać.
Wieczór był piękny, a w ogródkach bzy rozkwitłe pachniały; na niebie pokazywały się gwiazdki i białe pływały obłoczki. W salonie na piętrze w Sistinie, przede drzwiami na balkon otwartemi, siedziało całe znane nam towarzystwo. Brakło tylko poety, który musiał pozostać na swém poddaszu, z rezygnacyą geniuszu, który wié że męczeństwo dodaje mu blasku.
Ten cichy, z łagodném powietrzem i wonią swą miłą wieczór, tak niepodobny do spędzanych wśród Rzymu, ten krajobraz tak skromny, wioskowy, to niebo umalowane tak miękkiemi tony, sine a mgliste oddale, cóś tęsknego i sielankowego, dosyć się podobały znajomym naszym, oprócz Ahaswery, która utrzymywała że ludność ma tu krew rybią, a kraj jest jakby półsenny.
Zmierzchało już i na zachodzie tylko widać było jaskrawszą łunę, która z za wzgórzów świéciła jeszcze. Czekano z herbatą wieczorną na powrót pana Ferdynanda, który tego dnia wybrał się do stolicy i miał statkiem przepływającym od Czech przyjechać na oznaczoną godzinę.
Ale statek nie wysadził go na brzeg i siostra zaczynała być o niego niespokojną, choć w Saksonii mniéj niż gdzieindziéj może grozi niebezpieczeństwo spóźnionym podróżnym.
Hrabia August dowodził, że roztargniony młodzieniec statek chybić musiał i zapewne przybędzie koleją do najbliższéj stacyi.
Jakoż wistocie spostrzegła go księżna Teresa, przewożącego się czółnem i dającego chustką znaki.
Razem z podwieczorkiem, zjawił się Ferdynand w salonie. Wszedł i choć nadrabiał wesołością, oko siostry cóś dostrzegło na jego twarzy, niby ślad troski i zakłopotania.
— Co ci jest? — spytała.
— Mnie? nic a nic! — rozśmiał się Ferdynand. — Zły tylko byłem na siebie, żem do statku przybiegł, gdy był o kilkaset kroków od przystani.
— Pewnieś się pan na jaką ładną Saksonkę zapatrzył — wtrąciła Ahaswera, grożąc na nosku niekształtnym. — Mają one przecie sławę piękności.
— Musi to być chyba pamiątką znikłéj przeszłości — rzekł Ferdynand. — Tymczasem owo plemię, o którém mówiono: Wo schöne Mädchen wachsen, zastąpione zostało jakiémś inném. Twarz ładną zobaczyć trudno, a gdyby się ją znalazło, reszta postaci rozczaruje.
— Bacznie się pan przypatrywałeś — dodała Ahaswera.
Ferdynand ruszył ramionami.
— A! nie Włoszki to, brudne wprawdzie, zaniedbane, wysmarowane oliwą, ale jak boginie piękne, typowe, wielkiéj krwi i wielkiego stylu, cóś w sobie bohatérskiego i klasycznego mające... To biédny narodek, zapracowany, wątły choć czasem dogóry strzeli, jasnowłosy, płaskonogi, chudy albo nabrzękły.
Ahaswera się rozśmiała.
— Włoszek ci żal, panie Ferdynandzie, a mnie włoskiego kraju; bo tam, jakie jest to jest, ale drga życie. Tu ludzie wegetują.
Zdania były podzielone. Księżna Teresa w dobroci serca swojego broniła Sasów i szukała w nich stron dobrych, znajdowała ich sympatycznymi.
Gdy tak rozprawiano. Ferdynand nieznacznie wyciągnął na balkon hr. Augusta i szepnął mu:
— Wiész hrabia kogom widział w mieście?
— Miałżeby Wiktor przybyć, na którego czekamy i który jużby powinien wrócić ze swéj wycieczki do Rzymu? — spytał August.
— Nie taiłbym się z tą dobrą nowiną — rzekł ciszéj Ferdynand. — Na zamkowéj ulicy spotkałem hr. Filipa.
Wzdrygnął się August.
— Widział cię? — zawołał żywo.
— Niestety! gorzéj, bo mi się zdala z uśmiészkiem ukłonił — kończył Ferdynand.
Zamilkli; zasępił się hrabia.
— Wistocie to nowina nieprzyjemna, po dwóch leciech miéć go znowu, jak zawieszony miecz Damoklesa nad głową. Ani słychać już o nim nie było; myśleliśmy że do kraju powrócił. Czy sądzisz że jest tu umyślnie?
— Nie wiem, ale z szyderskiego wyrazu twarzy ledwiebym go o to nie posądził — mówił Ferdynand i zamyślił się głęboko. — Trudnoż nam przed nim uciekać.
— Spodziéwam się że nas tu do Schandau gonić nie będzie — rzekł August. — To przypadek... Nie mów o tém siostrze.
— Nie myślę jéj tém niepokoić, chociaż złożyło się dziwnie, boć Gorajski lada chwila przybędzie.
— W Dreznie się o nas nie dowié — rzekł August. — Nie śledził cię przecie?
— Dlategom się opóźnił, żem się tego obawiał — przebąknął Ferdynand zmieszany.
Rozmowę przerwało powołanie do herbacianego stolika. Obaj panowie przyszli doń, udając wesołość, któréj nie mieli.
Poczta wieczorna przyniosła list od Wiktora, pisany z Monachium i zwiastujący przybycie jego za dni kilka.
Pani domu była w najróżowszym humorze, starając się go i w gościach rozbudzić. Trzpiotała się po dziecinnemu i nie taiła z tém, że ją obiecane przybycie Wiktora czyniło tak szczęśliwą.
Księżna Teresa uśmiéchała się, dzieląc tę radość; ale hr. August i mniéj jeszcze od niego do odegrywania uczucia, jakiego nie miał w sobie, zdolny Ferdynand, psuli pani Lizie ten wieczór.
Czuła że cóś im ciężyło, a brata znała tak dobrze, iż od wstąpienia jego na próg już się czegoś domyślała. Nie uszło jéj oka, że wyszli nabalkon i szeptali długo, a posępna twarz i poruszenia siwowłosego przyjaciela dały jéj do myślenia. Nie chciała dopytywać się o to, co przed nią ukrywano, ale wiedziała, instynktem kobiécym odgadując, iż cóś — cóś zaszło niezwyczajnego.
Ferdynand miéwał różne osobiste przygody, na które siostra oczy zamykać musiała, wiedząc o nich potrosze; ale nie mogło to być nic podobnego, gdy się o tém z Augustem naradzał. Więc cóż?...
Trochę niepokoju i ją ogarnęło. Chłodny i szybko nadchodzący wieczór, wkrótce po herbacie zmusił gości do rozejścia się. Pani Liza odprowadziła razem z Ahaswerą księżnę Teresę do jéj domu, potém drugą przyjaciółkę do gotyckiéj willi. Ciemno już było, gdy z Fernandem, który jéj towarzyszył, zawróciła się do Sistiny. Po drodze wesół zawsze i trzpiotowaty brat był milczący.
— Cożeś to takiego przywiózł z Drezna — spytała siostra — żeś zupełnie nieswój? Nie wymawiaj mi się, bo znam cię zbyt dobrze, bym się mogła omylić. Mów otwarcie, co to być może?
— Ale nic! nic niéma! to ci się przywidziało — odparł Fernando.
— Czy masz osobistą jakąś przygodę, cóś w czémbym ja ci radzić lub pomódz mogła? — dodała Liza.
Brat się rozśmiał nieszczérze.
— Daję ci słowo że niéma nic... Cóżby być mogło?
Dopytywania czy nie odebrał czasem listu jakiego z domu, któryby chciał przed nią utaić, doniesienia o jakiéj stracie i t. p., wywołały tylko najuroczystsze zaręczenie, iż nic podobnego nie przyszło.
— E pur si muove! — z westchnieniem zakończyła Liza. — Nie chcesz mi powiedziéć; nie umiem wymódz tego na tobie, zatém... dobranoc!
Dzień następny upłynął, jak zwykle. Zkolei obiad był u księżny Teresy, herbata u Ahaswery; trochę dészczu i burzy przeszkodziło wieczornéj przechadzce po wąwozie i nad rzéką.
Troska, którą wyczytała na czole brata i Augusta, choć nocą nieco zatarta, jeszcze i tego dnia była dla postrzegawczego oka p. Lizy widoczną. Wieczorem hr. August zapowiedział, że pojedzie do miasta, że chce raz jeszcze zwiédziéć muzeum, potém obejrzéć rezydencyą, i nie powróci aż wieczorem.
Było to tak zwyczajném i często powtarzającém się, że żadnych obudzać nie mogło domysłów. Dano różne małe polecenia posłowi, który się z nich zawsze bardzo szczęśliwie wywiązywał.
Wistocie August, który był tak poufale niegdyś z Filipem i sam jeden mógł się pochlubić, że nań wpływ jakiś wywiéra, miał nadzieję spotkać się z nim, w potrzebie nastręczyć mu się i zbadać co go tu sprowadzało.
Najpiérwszy statek, zatrzymujący się w Schandau, zawiózł go do Drezna. Hrabia naprzód poszedł do biura pod Frencukirche, gdzie doskonale zawsze informowana policya, z łatwością dała mu adres hr. Filipa, stojącego w hotelu Saskim.
Nie miał na myśli odwiédziéć go hr. August, ale znając doskonale obyczaje drezdeńskie, wiedział iż po obiedzie niezawodnie znajdzie go na owej sławnéj niegdyś terasie u Torniamentego.
Przebiegłszy galerye, posiedziawszy przed madonną Rafaela i Holbeina, postawszy przed cudownym Chrystusem Tycyana (Christo alla Moneta), hrabia poszedł zjeść na terasie i z cygarem posunął się na kawę do Włocha.
Zdala już ujrzał tu siedzącego na ławce hr. Filipa i rachuba go nie omyliła. Parę lat niewidzenia wielkiéj w nim nie zrobiło zmiany; nietylko że starszym i mizerniejszym nie wyglądał, lecz zdawał się, jak kobiéty, które czasem drugą jesienną młodością zakwitają, być świéższym, zdrowszym i twarz miał niemal wesołą. Na widok jednak hr. Augusta, którego poznał zdaleka, oblicze jego się zachmurzyło. Poruszył się niecierpliwie, chwilę jakby walczył z sobą, a potém nagle wstał i może obawiając się, by go hrabia August nie pominął, sam śpiesznie poszedł ku niemu.
— Wolno się choć przywitać? — zawołał, zdejmując kapelusz.
— Witam — odparł zimno August. — Niespodzianka to dla mnie.
— Sądzę że nie w téj chwili — rozśmiał się Filip. — Niespodzianką być musiała wiadomość o mnie, którą zawiózł wam Ferdynand.
Po chwilce namysłu, hrabia potwierdził to poruszeniem głowy.
— Et l’on révient toujours à ses prémiers amours... — zanucił Filip. — Niemcy zaś powiadają: stara miłość nie rdzewieje. Jeśliście sądzili, żem ja się wyrzekł zemsty — dodał niby żartobliwie — to mylicie się. Uciekaliście przedemną, lecz kto chce i musi, ten znajduje.
Hrabia August popatrzył nań długo, smutnie.
— Nie do pozazdroszczenia zadanie — rzekł — nosić się tak lata całe z zemstą, jakby z zażącemi węglami. Więcéj się cierpi samemu, niż uczynić może złego.
— Hrabia wiész że ludzie, gdy są rozgorączkowani, wyegzaltowani, nie czują ani ognia, ani bicia — wtrącił Filip. — Tak właśnie zemną: poczuję cóś tylko wówczas, gdy się pomszczę.
— Za co? — zapytał, ruszając ramionami, August.
— Za moje cierpienie.
— Nawet szaleństwo powinno miéć pewną logikę — rzekł zimno August. — Ja jéj nie widzę w tém, gdy kto za winy swoje karać chce drugich.
— Bah! c’est comme cela! — z szyderstwem i uśmiéchem zakończył Filip.
Hrabia August usiadł i kawy kazał podać. Filip swoję przeniósł do niego i był ruchawy jakiś i mimo tych gróźb mściwych, dziwacznie wesoły. Rozpoczął rozmowę obojętną.
— Nie lubię Drezna i téj terasy — rzekł — może dlatego, że chwalą je i sławią drudzy, bo to jest w mojéj naturze. Ale tu wszystko śpi i osobliwie trywialną, pospolitą ma powierzchowność. Nie jest to wielkie miasto, ale rezydencya, jak mówią Niemcy, a że dwór, co jéj blask nadawał, niezbyt teraz błyszczy, więc i ona przygasła. Państwo, jak słyszałem — dokończył — wszyscyście zamieszkali w okolicy. Nie wiem jak tam nie umrzecie z nudów.
Spojrzał na Augusta szydersko.
— Zkąd-że wiész, że mieszkamy i kto mieszka? — zapytał August zdziwiony.
— A jakżebym ja nie miał o tém wiedziéć? — odparł Filip. — Przecie poto przybyłem do Drezna. Wiem że obie księżne są z panią Lizą i z hrabią w Schandau, gdzie spodziéwam się że i pan Wiktor być musi, choć o nim jeszcze stanowczego języka nie powziąłem; lecz i do tego przyjdę zczasem.
August kawę popijał w milczeniu, a Filip ze złościwością ciągnął daléj, jakby chciał go męczyć umyślnie.
— Szukam i ja willi w okolicy, aby być państwa bliżéj.
— To będzie doskonały sposób wypędzenia nas — rzekł August zimno.
— Przedemną schronić się może trudno — odparł Filip.
Słuchający zżymnął się tylko. Patrzył na widok, który miał przed sobą, nie chcąc już odpowiadać. Prędko dopiwszy kawy, wstał z krzesła, skłonił się Filipowi zdala i żywym krokiem poszedł ku przystani, w któréj właśnie statek się gotował do odejścia.
Filip, oddawszy ukłon, nie ruszył się, powiódł oczyma za odchodzącym i został na terasie. Z oburzeniem oddalał się hr. August. Mówić dłużéj, chciéć ubłagać i nawrócić tego człowieka, zdawało mu się niepodobieństwem, a miał we zwyczaju tam, gdzie nic nie było do zrobienia, marnie słów nie tracić.
Postanowił w duchu nie taić już przed panią Lizą bytności Filipa, a że pora kąpieli i wód nadchodziła, wybrać się gdzieś do jakiegoś mało znanego kątka, w którymby ich niełatwo znaléźć było można. Ahaswera i tak już życzyła sobie zmienić miejsce pobytu, a księżna Teresa gotową była towarzyszyć przyjaciółce wszędzie.
Prędzéj, niżeli się go spodziéwano tego wieczora, wrócił hr. August. Pani Liza, witając go, popatrzyła nań i dostrzegła potwierdzenie swych domysłów.
— Kochany hrabio — rzekła — ty i Ferdynandcóś taicie przedemną. Powracasz nam chmurny jak noc.
— Nie będę taił — odpowiedział hrabia — w Dreźnie jest Filip. Mówiłem z nim.
Liza, która się zawsze obawiała jakiegoś gwałtownego starcia między nim a Wiktorem, pobladła. Ahaswera porwała się z kanapy i przybiegła, wołając:
— Filip? tu? i cóż? zmiłuj się!
— Dwa lata nie poprawiły go wcale; tak szalony jest, jak był. Zapowiada nam przyjemne swe sąsiedztwo, bo chce willę nająć w Schandau.
Wszyscy jakby głosem jednym zakrzyknęli, a najkrzykliwiéj Ahaswera zawołała:
— Mais c’est infame!
— Ja się ztąd wynoszę — rzekła Liza. — Willę moję wynajmę, czy niech sobie stoi pustką. Nie zniosę sąsiedztwa tego człowieka!
Łzy się jéj w oczach zakręciły.
— Wszyscy pojedziemy ztąd — dodała księżna Teresa. — Ale dokąd?
Hrabia August rękami tylko okazał, że wybór był trudny.
— Musimy się Gorajskiego doczekać — zawołała p. Liza — a potém... Lecz tu tak nam się obiecywało życie ciche, spokojne, miłe!
Padła na krzesło, prawie zrozpaczona. August się przechadzał żywo po salonie.
— Miałem myśl — rzekł — abyśmy się gdzie u jakich mniéj znanych wód na Szlązk czy doTuryngii udali; lecz, koniec końcem, wiecznie tak uciekać i być gonionymi, to może zatruć życie. Temu śmiésznemu niebezpieczeństwu lepiéjby może stanąć oko w oko i raz się z niém rozprawić.
— Ja — wtrącił Ferdynand — ja bo do rozprawy mam niepomierną ochotę. I owszem! głosuję za tém.
— Nie tak jak ty to rozumiem — rzekł August. — Należy go, nie ruszając się z miejsca, czekać i poprostu bronić mu się środkami, jakich się zwykle używa w obronie spokoju.
— Coż? wskazać go policyi? — rozśmiał się Ferdynand. — Ale pfe!
— Téj pomocy potrzebować nie będziemy — dołożył August. — Byle panie się nie obawiały, ja sam na siebie straż nad nim biorę.
— A ja przy piérwszém spotkaniu tak go zbesztam — gwałtownie wybuchnęła Ahaswera — że mu odejdzie ochota zachodzić drugi raz drogę. — Na honor! hrabia masz słuszność. Nie potrzeba się ruszać, ale bronić.
Liza się uśmiéchnęła boleśnie.
— Zdaje mi się że państwo się mylicie — rzekła. — Przeciw napaści można się bronić, ale hr. Filip nadto jest przebiegły i zręczny, aby się na to narażał. Poprostu publiczną drogą chodzić nam będzie pod oknami, koło ogrodu, krzyżować się z nami na przechadzkach, gonić nas w wycieczkach. Tego mu nikt zabronić nie może, a dosyć będzie podobnego natręctwa, aby namzatruł tu życie. Dosyć będzie jego twarzy i uśmiéchu, nastręczających się cochwila, aby nie dać wyjrzéć oknem, wyjść na balkon, przesunąć się z jednego do drugiego domku swobodnie.
— To prawda — zawołał August — a jednak ja głosuję za tém, abyśmy nie uciekali przed groźbą. Czekajmy, zobaczymy co pocznie, a to nam wskaże, jak bronić się mamy.
— A! dla mnie już od dziśdnia zaczyna się męczarnia — dodała Liza — tém większa, że Gorajski przybywa, że o niego będę w obawie i o to, co on zniecierpliwiony może przedsięwziąć.
Tak wieczór cały prawie upłynął na smutnych rozprawach i przypuszczeniach. Jeden tylko Ferdynand, zatopiony w myślach, nie odzywał się prawie, a po rozejściu się wszystkich, drzwi pokoju zamknąwszy na klucz, dobył pudełko z pistoletami, które zawsze woził z sobą, opatrzył rewolwer, naboje i wszystko doprowadziwszy do porządku, spokojniejszy spać się położył. Miał mocne postanowienie, nie mówiąc nic nikomu, nawet hr. Augustowi, przy piérwszej sposobności wyzwać Filipa i tém koniec nieznośnemu położyć prześladowaniu.
Jednakże ani dnia następnego, ani wciągu całego tygodnia nic nie dało powodu do obawy, aby Filip miał spełnić swe pogróżki.
O kilkadziesiąt zaledwie kroków od gotyckiéj willi księżny Ahaswery, stała nienajęta tak zwana Villa Bellavista. Obszérna i zbytkownie urządzona, kosztowała zbyt wiele, aby się na nią łatwo mógł znaléźć amator. Pan Lehman, który wiedział o wszystkiém, co się od Schandau do Drezna działo, a nawet ztąd aż do Bodenbachu i Cieszyna, oznajmił księżnie w rozmowie, iż Bellavista przez jakiegoś polskiego bogatego grafa najętą nareszcie została i że się on wkrótce tu przenosi. Popłoch to wielki zrobiło między mieszkańcami sąsiednich domków, gdyż Ahaswera była pewną że nie kto inny był tym grafem, tylko Filip.
Po kilku dniach jednak okazało się, iż on to być nie mógł, gdyż Bellavista najętą została dla jakiegoś młodego małżeństwa. Z tą wiadomością przybiegła od Lehmana księżna, śmiejąc się z własnego strachu i oznajmując p. Lizie, że tym razem któś-to był inny.
Jakoż następnego dnia dwa w Dreznie najęte ekwipaże przywiozły młode jakieś państwo, liczną służbę i mnogie pakunki. Przez cały dzień widać było krzątanie się około willi, bieganinę ludzi, a nad wieczorem białą sukienkę jakiéjś młodéj pani, słusznego wzrostu, przechadzającéj się po ogródku.
Nie miano wielkiéj ciekawości dowiadywania się o tych sąsiadów, których nazwisko wszystko wiedzący Lehman przyniósł dobrowolnie, ale tak przekręcone, iż z niego ledwie się czegoś polskiego domyśléć było można.
Dnia następnego obiad był u księżny Teresy. Obawa napaści hrabiego Filipa przechodziła; cochwila spodziéwano się przybycia Wiktora, którego galerye monachijskie wstrzymywały.
Jadano tu zwykle na saski sposób, około drugiéj godziny, aby miéć wieczór do wycieczek swobodny. O piérwszéj wszyscy byli zgromadzeni u księżny Teresy, gdy powóz zatrzymał się przed domem i służący Niemiec przyszedł, zapytując czy, księżna przyjmuje sąsiadów z Bellavista, którzy jéj chcą złożyć uszanowanie. Przytém wymienił nazwisko, zupełnie nie do zrozumienia skaléczone.
Zdziwiona trochę księżna sama nie wiedziała co począć, ale nie mogła grzeczności odtrącić; kazała więc prosić.
Wszyscy byli zgromadzeni w salonie, gdy drzwi się otworzyły i... wszedł hrabia Filip, prowadząc pod rękę kobiétę niemającą może więcéj nad lat osiemnaście, nadzwyczajnéj piękności, z twarzą wesołą i trzpiotowatą, po któréj igrał uśmiészek zadowolenia z siebie, jakby mówić chciała:
— Patrzcież, jąkam ja śliczna! patrzcie i uwielbiajcie!
Na twarzy hr. Filipa widać było i pewne pomieszanie, i złośliwość i cóś tryumfującego. Spojrzał zdala na hr. Augusta, jakby mu chciał powiedziéć:
— Oto jest zemsta moja.
Towarzystwo zebrane w salonie oniemiało w piérwszéj chwili. Zdziwienie było tak wielkie, nadzwyczajne, że stłumiło wszystkie inne uczucia, które mogły się razem z niém objawić.
Piérwsza radością zabłysnęła twarz p. Lizy. Była mu wdzięczną, była niemal szczęśliwą, że takim coup de théâtre skończyły się jéj niepokoje i męczarnie. Ahaswera jak w tęczę patrzyła w wesołą, młodziuchną hrabinę, która zdawała się jeszcze zachwyconą wszystkiém: życiem, światem, prześliczną swą toaletą, przepysznemi klejnotami, które ją trochę nadto błyszczącą czyniły. Hrabia Filip, jak gdyby cała przeszłość poszła na wieki w niepamięć, przedstawiał zkolei swoję Anulkę i polecał łasce wszystkich, a Anulka, któréj seryo trudno było wytrzymać nawet krótką chwilę, już się wyrywała szczebiotać i zdawała chciéć przypodobać wszystkim.
Dla znających jednak bliżéj hr. Filipa, to wesele kobiéty nieopatrznéj miało cóś w sobie strasznego. Bawiła się, jak dziécię nad przepaścią.
Zdaje się że myśl ta, gdy patrzył na nią, przyjść musiała hr. Augustowi, w którego rysach przebijało się jakby politowanie. Księżna Teresa była uprzejma i zachwycona tą iskrzącą się młodością pięknéj hrabiny.
Ahaswera zazdrościła jéj nie męża, ale wieku tego i humoru.
Naostatek Ferdynand, wielbiciel pięknych twarzyczek, świéżych i z pączka wychodzących, stał zapatrzony z uwielbieniem.
Hrabia Filip, pomimo trudności zawiązania rozmowy, zręcznie dosyć wytłumaczył swe przybycie do Saksonii, jako podróż miodowych miesięcy, których nigdzie ciszéj i miléj jak tu spędzić nie mógł, dodając iż mu się téż poszczęściło, gdy niespodzianie znajdował tu tak dlań i dla żony drogie towarzystwo.
Sama pani przerwała mu żywo, tonem trochę parafiańskim, który młodość jéj mogła tłumaczyć.
— A! bardzo tu ślicznie! Ja, co nigdy nie byłam za granicą, jestem zachwyconą. Jakie domki! jakie kwiatki! jakie sklepy... jak wszystko ładne! Nie wiem czy mi się zechce potém powracać do téj naszéj zabrukanéj Warszawy.
Tym sposobem piękna Anulka zdradziła swe pochodzenie Warszawianki.
Po krótkiéj wymianie kilku frazesów, hr. Filip, czując że piérwsze te odwiédziny krótkie być były powinny, dał znak żonie, a ta, choć niechętnie dosyć, zabrała się do pożegnania.
Ferdynand z wielką skwapliwością odprowadził ślicznego gościa do powozu.
W salonie patrzyli po sobie wszyscy długo, aż Ahaswera, uderzając w ręce, śmiać się zaczęła.
— A to prawdziwie doskonałe! Zemścił się jak nie można lepiéj... Biédna kobiéta!
— Któż wié? — rzekł August — wydaje się być dotąd bardzo szczęśliwą.
Zdania i postrzeżenia były najrozmaitsze. Ferdynand, powracający z zaiskrzonemi oczyma, powtarzał ciągle tylko:
— Ależ piękna! ależ piękna!
— Beauté du diable! — przerwała Ahaswera. — Powiédz lepiéj: ależ młoda! nie wiem czy ma lat osiemnaście, a hr. Filip...
— Mało przeszło cztérdzieści — rzekł August.
— Dla niego to smutne, ale dla niéj — rozśmiała się Ahaswera.
— Państwo to bierzecie jakoś wesoło — rzekła Liza — a mnie ta para zrobiła wrażenie przejmujące boleścią.
— Kto to może być? Zkąd on ją wziął? — szepnęła księżna Teresa. — Niepodobna ażeby Filip popełnił mezalians.
— A mnie się zdaje — wtrąciła Ahaswera — że to panienka z wielkiego domu być nie może. Prawda że Filip jest milionowym panem, no, i tytuł cóś znaczy; ale nie sądzę by z wielkiego domu dano mu taką młodziuchną panieneczkę... na jego lata i na jego sławę...
— Wszystko jedno kto z domu — zawołał Ferdynand — ależ ładniuchna! ależ wesoluchna! Zemścił się hr. Filip.
Rozmowa o téj zemście i o obojgu nowożeńcach przedłużyła się przez obiad cały, do wieczora, a wieczorem na herbacie u pani Lizy, ile razy zaczęto mówić o czém inném, mimowolnie powracano do hrabiny Filipowéj.
Śmiano się z Ferdynanda, który nie taił się, że na nim ta wiewióreczka, jak ją nazwał, nadzwyczajne uczyniła wrażenie.
Nazajutrz ranek był prześliczny, a że obawa spotkania się z hr. Filipem ustała, ciekawość zaś była obudzona, zrana rozpoczęto znowu przechadzki. Zwykle każdy sobie wybiérał cel wycieczki, nie krępując drugich, i hr. August wymijał willę Bellavista, posuwając się daléj brzegiem Elby, gdy u furtki ogrodu posłyszał za sobą:
— Do nóg upadam jaśnie pana hrabiego!
Odwrócił się. We drzwiach stał dawny niegdyś kamerdyner jego, Szymon, w nowym fraku białym krawacie, pomimo rannéj godziny.
— A ty tu co robisz? — spytał hrabia.
— Jak jaśnie pan widzi, przystałem na służbę do jaśnie hrabiego Filipa — odparł Szymon, kłaniając się do kolan Augustowi. — Bardzom szczęśliwy, iż jaśnie pana w dobrém zdrowiu widzę.
— Dawno już jesteś u hr. Filipa?
— Będzie z rok; jeszcze się o panią nie starał, gdym służbę u niego przyjął.
— Jak wasza pani z domu? — spytał August.
Szymon, w swoim rodzaju arystokrata, bo zawsze po pańskich tylko domach sługiwał, uśmiéchnął się trochę figlarnie.
— Z domu, proszę jaśnie pana, z domu? — uśmiéch się powtórzył. — No, ponoć Wątróbska — rzekł cicho.
Machnął ręką.
— Ale piękna pani co się zowie, i dobra! słowo daję!
Hrabiemu Augustowi nie chciało się w dłuższe wdawać badanie; skłonił się Szymonowi i poszedł daléj. Tymczasem ów kamerdyner, dobrze zdawna znajomy ze służącym hr. Augusta, tegoż ranka poszedł go przywitać. Razem widać do Schandau pospacerowali na pilzneńskie piwo i wieczorem, rozbiérając pana, pan Stosiński miał co opowiadać.
Od niego dowiedział się hr. August, że pani Filipowa pochodziła z rodziny, o któréj Filip nie mówił wcale, bo nie było o czém. Siostrę miała za nauczycielem tańców, a brata przy jakiéjś fabryce. Hrabia zobaczył ją przypadkiem, zajął się mocno i pod pewnemi warunkami ożenił. Rodzina dać musiała słowo, że zdala trzymać się będzie.
Filip zamierzał wykształceniem żony sam się zająć i pochlebiał sobie, że z niéj zrobi co zechce.
Tymczasem Szymon zaręczał, że nim do tego przyjść miało, ona nim rzucała jak piłką, rozkazywała, śmiejąc się wyrywała z pod panowania i była dotąd panią w domu. Hrabia tak był zakochany, że byle mu się uśmiéchnęła, wszystkie plany reform odkładał na późniéj. Piękna Anulka była na drodze, która do absolutyzmu prowadzi.
Hrabia Filip śmiał się i... ulegał. Jednéj tylko struny poruszać nie dozwalał. Zazdrosnym był za najmniejszą oznaką zalotności, od któréj trzpiotowatéj pani niezmiernie trudno się było powstrzymać.
Należałoby, dla uspokojenia czytelników, odsłonić teraz jeszcze jakiś rożek przyszłości; ale możnaż ją odgadnąć?
Nie umiemy powiedziéć nawet, czy owe ślubowiny dusz, zawarte między p. Lizą a Wiktorem, zmieniły się w przysięgę u ołtarza, do któréj księżna Teresa nagliła. Opór ze strony wdowy był coraz słabszy i zdaje się że po roku jakim nowicyatu i próby, musiała podać rękę przyjacielowi, który sam się o nią upominać nie śmiał.
Z osób, któreśmy w ciągu opowiadania poznali, księżna Ahaswera także wkrótce po zrzuceniu żałoby wyszła za mąż w Paryżu za Francuza, noszącego nazwisko hiszpańskie. Człowiek miał być niemłody, dowcipny, lubiący jeść dobrze, a jaknajmniéj się męczyć jakąkolwiek pracą. Mówiono że pisywał do dzienników i zabiérał się zostać poetą, ale po ślubie mowy już ani o dziennikarstwie, ani o poezyi nie było. Oboje lubili podróże i miodowe miesiące spędzili w Kairze.
Hrabia Filip po kilkunastu dniach, postrzegłszy że Ferdynand z jego żoną zbyt często ukradkiem rzucali na siebie wejrzenia, opuścił willę Bellavista i zawiózł Anulkę do Szwajcaryi. Czy tam ze swym skarbem czuł się bezpieczniejszym?... nie wiémy.