Brunonowi Jasieńskiemu
genialnemu twórcy
«Buta w butonierce»
tę książkę zielonych
możliwości
— poświęcam
[Jak introdukcja]
Całując owrzodzone palce syfilitycznej
kochanki dobrze jest słuchać ostrego
śpiewu mijających tramwajów,
kiedy muzyka w sąsiednim szpitalu
wariatów gra «dreaming»,
a w kinie na vis-a-vis,
onestepiąc czerwone walce
pod niebem water-sky
w zielonej gazowoalce
po raz 30 000
umiera Mia May…
Żygające posągi
Pani Sztuce
Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,
Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa…
Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole
I napiera się głośno cacao-choix.
Za oknami prześwieca żółtych alej jesienność,
Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,
Tylko białe posągi, strojne w swoją kamienność,
Stoją zawsze «na miejscu», niewzruszenie correct.
Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie… niedbała…
Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,
Taka sztywna i dumna… tak cudownie umiała
Nawet puścić się z szykiem po 3 szkłach curaçao.
I przedziwne, jak Pani nie przestaje być w tonie,
Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. —
Co środy i piątki w Pani białym salonie
Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.
A ja — wróg zasadniczy urzędowych kuluar,
Gdzie się myśli, i kocha, i rozprawia, i je,
Mam otwarty wieczorem popielaty buduar
Platonicznie podziwiać Pani déshabillé…
Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali, —
Nawet lokaj drewniany już ośmiela się śmieć…
Dziś będziemy po parku na wyścigi biegali
I na ławki padali, zadyszani na śmierć.
A, wpatrując się w gwiazdy całujące się z nami,
W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clicôt,
Zobaczymy raptownie świat do góry nogami,
Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.
I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,
Jednej nocy pijanej od szampana i warg,
Kiedy w krzakach widziałem ŻYGAJĄCE POSĄGI
Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.
Ipecacuana
Na pierwszym moim koncercie,
(A może mi tylko śni się…)
Siedziała w trzecim rzędzie
Pani w niebieskim lisie.
I miała oczy wklęsłe,
Takie ogromnie dalekie.
I długie błękitne rzęsy.
I białe, zamszowe powieki.
Czytałem strofy rytmiczne.
Po myślach tłukł się Skriabin.
Siedziały w krzesłach damy
Z welwetu i z jedwabiu.
Siedzieli w krzesłach panowie,
Patrzyli wzrokiem żabim…
Czytałem rytmiczne strofy.
Po myślach tłukł się Skriabin…
I było wszystko, jak wszędzie.
I było wszystko, jak dzisiaj.
I była w trzecim rzędzie
Pani w niebieskim lisie.
Pluskali miarowo w ręce.
Rozeszli się wolno po domach.
Została kremowa Nuda,
Jak duża, śliska sarkoma…
A potem księżyc stłukłem
I gażę chciałem we frankach,
I noc miała piersi wypukłe,
Jak pierwsza moja kochanka…
A wieczór byłem maleńki…
Płakałem w kąciku do rana
O smutnej niebieskiej Pani
Z oczami jak ipecacuana…
Morga
Przyjechali czarną, zamkniętą karetką.
(Był wieczór… jesienny wieczór…
Błoto — spleen — zapatrzenie…)
Wynieśli coś ciężkiego, nakrytego płachtą.
Postawili nosze na kamienie.
Robili rzecz zwinnie.
Lampa oświetlała ich jasno, biało.
Było cicho… Deszcz śpiewał w rynnie…
Konie cłapały kopytami…
(… Coś się stało… Coś się stało…)
Przystanęło kilku ciekawych.
Patrzyli. Pytali.
Dolatywały pojedyncze słowa.
Jakaś rozmowa urywana, krótka,
Prowadzona ściszonym staccatem…
… 25 lat… Prostytutka…
… sublimatem…
Podnieśli nosze. Weszli do sieni.
(Deszcz padał… krople tłukły o dach…)
Jeden świecił im z przodu latarnią.
(… Taniec cieni…)
Ponieśli w dół po lepkich, wyślizganych schodach
Do ogromnej, sklepionej piwnicy.
Nosze stały rzędem.
Coś czarnego mignęło … przepadło…
Może szczur?… Może cień z ulicy?…
Jeden świecił latarnią.
Przystanął.
Postawili pod ścianą.
Wytarli głośno nosy.
Wyszli.
Klucz zgrzytnął w zamku…
Jeszcze ciche oddalone głosy…
Jeszcze kroki cichnące na górę…
(… Jak myśli… jak myśli…)
Potem turkot po bruku za bramą…
I nic…
Cisza…
Ciemno…
Zostawili SAMĄ, zupełnie SAMĄ…
Samą jedną na uboczu.
Nosze stały szeregiem nieruchome, nakryte.
Noga przy nodze.
Z kąta błysnęła para zielonkawych oczu…
Jedna… Druga…
Wpatrywały się długo, badawczo…
Coś szeleściało po mokrej kamiennej podłodze…
Na górze paliły się lampy.
Chodnikiem wlókł się jakiś pijany robotnik,
Wieczny po oceanach ulic argonauta.
Ulicą z świstem syren ścigały się auta.
Jerzemu, jeżeli chce
Cafe
«Pan kapelmistrz zwariował widocznie…»
Tuwim
Karasiński i Verdi, i Strauss, i Bizet,
Filiżanki, łyżeczki i obłęd, i chichot.
Kapelmajster zziajany w skrzywionym pince-nez
Jeden z całą orkiestrą walczy, jak Don Kichot.
Ci się pchają! Ratunku!! Jeszcze jeden gość!
Powiedzcież niech raz na klucz drzwi zamkną odźwierni!
Paanowie! Ja nie mogę! Paaanowie!! Już dość!!
Nie róbcie że z kawiarni jakiejś ekstazerni!
Utlenione, liljowe moje vis-à-vis
Pije grog, jak wytrawny stary alkoholik.
Ma w sobie coś z kościoła i coś z chambre garnie,
Półprofilem efroncko oparta o stolik.
Pani umie cudownie nosić swoją twarz…
Ale dlaczego Pani dziś tak dużo pije?
Pani jest taka «w tonie»… i ten dacolletage…
Jak dyskretnie odsłania wszystko… a nie szyję.
Niech się Pani nie gniewa. Ja dziś nie wiem sam!
I myśli zaprawione mam abrykotyną.
Jestem słodki dla wszystkich przestarzałych dam
I upaja mnie nawet… tango argentino.
Coś rozrasta się we mnie i gnie mnie przez pół
W jakichś liniach komicznych, rytmicznych i prostych.
Czuję, że zaraz wstanę i wskoczę na stół
I recytować zacznę nowy futurostych.
Panienki w lesie
Zalistowiał cichosennie w cichopłaczu cicholas,
Jak chodziły nim panienki, pierwiośnianki, ekstazerki,
Kołysały się, schylały, rwały grzyby w bombonierki,
Atłasowe, żółte grzyby, te, co rosną tylko raz.
Opadały pierwsze liście na sukienki crêpe de chine,
Kołysały się rytmicznie u falbanek walansjenki,
Zapłakały białe brzozy, podkrążone demimondainki
I złe buki, stare mruki, pogrążone w wieczny spleen.
Zalistowiał, zakołowiał, zaechowiał w cichośnie,
Posypały się kropelki na pluszowe pantofelki,
Zostawiły żal maleńki, zostawiły żal niewielki…
Pójdą dalej cieniem alej. Będzie płacz… a może nie…
Miłość na aucie
Było złote, letnie rano w szumie kolnych heksametrów.
Auto szło po równej szosie, zostawiając w tyle kurz.
Zbity licznik pokazywał 160 kilometrów.
Koło nas leciały pola rozpluskanych, żółtych zbóż.
Koło nas leciały lasy, i zagaja, i mokradła,
Jakaś łąka, jakaś rzeka, jakaś w drzewach skryta wieś.
Ja objąłem Panią ręką, żeby Pani nie wypadła.
Wicher zdarł mi czapkę z głowy i po polach poniósł gdzieś.
Pani śmiała się radośnie błyskawicznym tremolando,
Obryzgany pani śmiechem śmiał się złoty, letni dzień
I w dyskretnym cieniu ronda z żytnich kłosów ogirlandą
Nasze usta się spotkały jeszcze pełne świeżych drgnień…
Może pani chciała krzyczeć? Świat oszalał jak od wina…
Wiatr gwałtowny bił w policzki, wiatr zapierał w piersiach dech.
Auto szło wariackim tempem 160 wiorst godzina.
Koło nas leciały pola, kępy drzew i czuby strzech.
Perche?
Mary
Dlaczego nie przyszłaś wczoraj?
Czekałem… Czekałem…
Mówiłaś że spotkamy się w naszej kawiarni.
Obiecałaś…
Cały wieczór siedziałem.
Wypiłem 4 czarne kawy.
Wchodzili różni ludzie, głośni, ordynarni.
Mówili. Pili. Gestykulowali.
Przy mnie siadł jakiś szlagon wąsaty w węgierce…
A ja byłem taki smutny, smutny…
Tak na mnie dziwnie patrzył ten kelner kulawy…
Wiesz… On musi mieć dobre serce…
Dlaczego nie przyszłaś?
Może jesteś chora?…
(… Na dworze deszcz płacze i płacze
Rozwiewny, bezkonturny…)
A może mąż był wczoraj w domu?…
Jaki on niedelikatny, gruboskórny.
Gdyby wiedział jak mi było przykro…
Nie mówiłem nic nikomu,
A tak bardzo liczyłem, że Cię zobaczę…
Dziś pójdę znów, jak będą zapalać latarnie.
Będę chodził i patrzył w twoje okna,
W twoje okna zasłonięte firanką.
Zaczną zamykać sklepy, otwierać kawiarnie.
Deszcz będzie padał…
Będzie kapać z dachów…
Przejdzie koło mnie jakiś starszy pan pod parasolem…
Spytam się go, dlaczego Cię nie ma…
Co robisz?… Tak bym chciał wiedzieć…
Może wie, a może nie wie,
A może tylko nie chce odpowiedzieć?…
Będę chodził tam i na powrót po ulicy,
Taki smutny, jak wczoraj,