drukowana A5
15.99
Wycieczka (tomik)

Bezpłatny fragment - Wycieczka (tomik)


Objętość:
37 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0082-3

Listy matczyne

(Wiersz odznaczony pierwszą nagrodą na konkursie w Krakowie)

Na dnie najgłębszej, najcichszej szufladki,

ukrytej w biurku — niby dusza w ciele —

chowam skarb wielki: listy mojej matki

pisane do mnie przez różnych lat wiele.

Tu, gdzie ich żadne nie dosięgną zgiełki,

leżą spokojnie — jak w morzu perełki.

Niegdyś latały — niby białe ptactwo —

na śmigłych skrzydłach — hen w świat gdzieś odległy..

Dziś, zakończywszy bezdomne tułactwo,

na jedno gniazdo gromadnie się zbiegły

i tutaj rzeszą zgodną i bezgwarną

— snać pomęczone lotem — wraz się garną.

Ja im przytułek dałem i gościnę — —

zabiegiem tutaj zebrałem je skrzętnym —

i wydzierałem te listy matczyne

losom złowrogim i ludziom niechętnym.

Były mi zawsze przedmiotem mej troski

i strzegł ich pilnie afekt mój synowski...

Nie zniszczył mi ich burz rozlicznych zamęt

(jak to się stało — nigdym nie wyświetlił! ).

Już tu i ówdzie przybladł w nich atrament,

a papier pożółkł, zszargał się i zetlił —

i rzekłbyś, że go lada siła zetrze,

jak liść jesienny, miotany na wietrze.

Lecz na tych kartkach wytartych i wiotkich,

co zwiędły, mamo, jak twoje oblicze,

ileż uśmiechów — jako ono — słodkich!

jakież w nich siły biją tajemnicze,

jakież — w młodości duchowej rozkwicie —

drga w nich przepiękne i prawdziwe życie!...

Niby to jeno cyfry i litery — —

a przecie w każdej literze i cyfrze

kryje się serca twego okruch szczery,

tętnią, śpiewają uczucia najżywsze —

bo twego pisma misterne przędziwo

jest jak żył siatka, krwią nabiegłych żywą...

W samotnych chwilach wyjmuję te listy

i odczytuję od deski do deski.

Wtedy mi w sercu zdrój wytryska czysty

i w duszy spokój jawi się niebieski

i tonę cały w czarownej powieści,

obejmującej — lat moich trzydzieści...

Pierwszy z nich — w drżącym nakreślony tonie:

cicho się zwierzasz matce swej... ponieważ

czujesz, że oto zagościł w twem łonie

ktoś, kogo pragniesz — kogo się spodziewasz —

ktoś, kto twojemu sercu jest już bliski...

W chwiejnych literkach lśnią szczęścia pobłyski...

Dalej — w następnych listach kilkunastu

dźwięczą wyrazy serdecznej tęsknoty

ku dalekiemu posyłane miastu,

gdzie bawił ojciec — — o zdrowie kłopoty — —

i dziwne lęki — duszę targające —

choć podróż trwała coś ze dwa miesiące.

W każdym dopisek jest o mnie — na brzeżku —

i tam nazywasz mnie: «nasze maleństwo»...

W spojrzeniu mojem — i w każdym uśmieszku —

do ojca mego widzisz podobieństwo — —

Piszesz, że moje dziecięce gruchania

łagodzą smutek twojego rozstania...

A potem listów — już do mnie — plik gruby: —

pragniesz, by syn twój, co się w szkołach kształci,

nauką swoją przyczyniał ci chluby

i żeby swojem sprawowaniem dał ci

szczęście i radość... ale ja, zły chłopak,

często czyniłem prośbom twym naopak.

Gdy karę za to wzięło krnąbrne chłopię

i Bóg mu zesłał nędzę i tułaczkę,

nawet w strzeleckim ponurym okopie

całą twych listów otrzymałem paczkę...

Szły za mną listy twe w obcą krainę — —

Łzy w nich piekące były — łzy matczyne...

Listy te były zwięźlejsze — niż tamte — —

A prócz podpisu twojego, o mamo,

miały też podpis: «N... Zensurbeamte...»

Zaś tekst niejedną był upstrzony plamą

i czasem ktoś w nich stronicę roztargał —

ktoś, co świętości moje miał... za szpargał...

Dziś kiedym z własnych doświadczeń dopiero

pojął, co znaczy kochać — własne dzieci,

radość odczuwam dziecięcą i szczerą,

ilekroć do mnie z oddali przyleci

list twój, o matko, tchnący staroświeckiem

pięknem... list, w którym wciąż jestem twem dzieckiem,

Każdy z tych listów w sercu mem rozdzwania,

myśl mą pogłębia, wiąże i uzacnia,

budzi wspomnienia i przyszłość odsłania,

krzepi mą ufność i wolę mą wzmacnia...

Druhy mej doli — życia mego świadki!

Najdroższe listy — listy mojej matki!...

12. I. 1929

Medytacje

W cieniu stuletnich buków nad wąwozem,

koło klasztoru na górze Alwerni,

smutny Panjezus siadł na kolumience;

rękoma — spętanemi konopnym powrozem —

podpierał głowę skrwawioną,

boć ją przygniotła korona z cierni

i srodze cięży Mu pono...

Usiadł Pan Jezus w smutku okrutnym,

myśli o Swojej męce,

o Swych krzyżowych stacjach...

Pod Panjezusem smutnym,

koło wyrębu, na drewnianej ławie,

nieraz w godzinę wieczorną

pogrążony w medytacjach

siadałeś, ojcze Czesławie,

aby odmawiać swe modły

albo kronikę spisywać klasztorną...

Gwarzyły z tobą korne mniszki — jodły,

gwarzyły z tobą bernardyny — buki

w burych a szorstkich habitach,

niby dysputę z tobą wiodły,

choć twej nie miały nauki.

Jednakże czasem w ich szumnych rozchwiejach,

w ich modlitewnych zachwytach,

słyszałeś opowieść rzetelną

o dawnych dziejach,

któreś spisywał do kronik.

I w takiej chwili

nieraz ci szeptał cicho pasikonik:

Cyt! już śpią, śpią snem wiecznym, pod kruchtą kościelną

ci, co tu niegdyś żyli!...

Pod Panjezusem smutnym,

na zielonej murawie,

hasały sobie wróbelki,

z rozgwarem buńczucznym, i butnym i chutnym

wzajemnej z każdym szukały zaczepki —

i zaglądały w twarz twoją ciekawie

i za nic sobie mając wzrost twój tęgi, krzepki,

nieraz w poufałości i śmiałości wielkiej

dziobały twoje trepki;

ty dobywszy z zanadrza kawał chleba suchy,

sypałeś im okruchy...

Kędyś za borem Szymoty,

poza Kwaczałą, Lipowcem,

chował się słońca krąg złoty;

wieczór już zwolna szarym pokrowcem

osłaniał łąki, łoźniaki, zagony,

jakby kościelne barwne feretrony,

po procesyji znów złożone w kącie...

Za mgłą się kryły babiogórskie szczyty

daleko — na horyzoncie,

głowy w kaptury wełniane odziawszy,

jak zakonnicy zamodleni w stalach...

Rąbek zórz się czerwienił — od serc ludzkich krwawszy...

Z rąk twych, ojcze Czesławie, wypadał różaniec

i mimowoli zamykał się brewjarz,

gdyś, od psalmu wersetów

twarz odrywając, wznosił wygoloną głowę,

a wzrok twój, w którym płonęły zachwyty,

błądził po ziemskich okolach, oddalach

aż poza świata kraniec —

wszędy, wszędy, gdzie miłość Bożą ty rozkrzewiasz...

Liczyłeś te wzgórza i wzgórki

jakby żywego różańca paciorki,

na srebrną Wisły nawleczone wstęgę;

wertowałeś stubarwne łąki, pola, niwy,

niby inicjałami zdobną starą księgę;

patrzyłeś na sterczące pośród górskich grzbietów

strzeliste krzaki jałowcowe

i na te zorze szkarłatne,

co nad niemi płonęły jak świece roratne;

wzrokiem nabożnym

zatrzymywałeś się przy każdym krzyżu

przydrożnym,

jak gdyby przy ołtarza mensie...

Wiatr, który śpiewał poszumów gwarem

i wierzchołki żywicznych świerczyn tarmosił,

aromaty upojne z łąk i pól przynosił,

jak ministrant co srebrną kadzielnicą trzęsie...

A tyś swe serce w górę wznosił,

jakgdybyś tym cennym puharem

w ręce Boże za braci swych, ludzi, wypijał

wino szlachetne, ożywczy kordyjał

miłości — powszechnej a żywej...

Te łąki — lasy — rzeki — na górach — na niżu —

ogarniałeś miłością i błogosławieństwem,

zowiąc je bracią własną i rodzeństwem,

jak niegdyś mistrz twój — prostaczek z Asyżu...

Cieszyły cię ich wonie, ich gędźby, ich blaski,

a nawet tam gdzie chłodne rozsiadły się cienie

i kędy wrzały niesnaski,

słałeś słowo pociechy — albo rozgrzeszenie

i promień Bożej łaski;

tam zaś gdzie boleść widziałeś i ranę,

wznosiłeś ręce szorstkie, spracowane,

jakbyś chciał wziąć na siebie wszelkich mąk stygmaty...

Siedział Panjezus smutny, Jezusinek,

na kolumience kamiennej;

chwilowy ino miał tu odpoczynek,

bo zaraz dalej pożeną Go katy

drogą krzyżową — hań na Kalwaryją —

podług Bóg-Ojca woli nieodmiennej...

Przysiadł, aby se spojrzeć, jak tu ludzie żyją,

jak się radują i cierpią,

jako się krzywdzą i miłują,

jakie zamiary, jakie myśli snują,

skąd wiarę i nadzieję czerpią, —

czy wszystko jest, jak było przódziej,

kiedy to On — Panjezus — mieszkał pośród ludzi.

Miłość i boleść miał na twarzy

dwie najmożniejsze w świecie, wszechrodzące siły,

a Jego oczy przesmutne mówiły,

że boleść On odbiera, a miłością — darzy...

Patrzył — — a świat się zwolna zanurzał w omgławie

i rosy łzy perliste świeciły na trawie...

1925

Meorum Prime Sodalium

Pamięci porucz. Jana Surzyckiego poległego w obronie Śląska w maju 1921 roku

Kwiaty — i kwiaty wokoło,

jak w czernichowskim ogrodzie...

Idę za tłumem — i pochylam czoło

przed tą trumienką tła przodzie.

Słońce na rosy kroplach połyska tęczowo,

precz rozgania ostatki porannej omroczy.

Idę, idę z opuszczoną głową —

i w ziemię utkwiłem oczy.

Planty, odziane barwą zieloną i krasną,

szelestem wiatru gwarzą i ptaszęcą pieśnią...

Czyliż tym ludziom, co na wieki zasną,

dawne sny szczęścia się odeśnią?

Skrwawiona szabla na trumnie

i białych kwiatów wiązka...

Przywieźli, przywieźli ku mnie

Jasia mojego ze Śląska!

Przywieźli — by we mnie rozpalić

tę jego śmiertelną ranę,

by w mojej duszy utrwalić

te rysy, tak dobrze mi znane!

Przywieźli — do wspólnych szeregów

raz jeszcze — ostatni — powołać

dwóch druhów-przyjaciół, najpierwszych kolegów,

co razem przez życia szli połać;

dwóch druhów-kolegów, związanych przyjaźnią

jut od lat dwudziestu — czy więcej...

Bośmy przyjaźń zawarli — braterstwo broni —

już w dobie życia dziecięcej.

Pamiętasz, Jasiu, czas ten piękny, czas młody,

gdyśmy śnili o bitwach-piorunach,

gdy z mym koniem drewnianym biegł chyżo w zawody

twój siwy koń na biegunach?

Pamiętasz o mej strzelbie, o twej lancy kończastej,

o tych naszych rycerskich zapędach,

gdyśmy szablą rąbali pokrzywy i chwasty,

co tłumiły nam kwiecie na grzędach?

Wszelki chwast był nam wrogiem — więc zaciekłym atakiem

myśmy nań nacierali — zwalczali — tępili.

Bośmy wiernie i święcie służyli pod znakiem

wonnej Róży i przeczystej Lilji.

A gdy wiedliśmy długie przyjacielskie rozmowy,

nieraz jeden przed drugim to wyznał,

że tak samo za Polskę kiedyś walczyć będziemy,

gdy do czynu nas wezwie ojczyzna.

Obietnica spełniona już... W porę-ż

sen się ziścił, w dzieciństwie wyśniony!

Danem było nam chwycić za oręż

w świętej sprawie, dla kraju obrony.

A po wielkiej, po zwycięskiej wojnie,

ty, co-ś dług żołnierskiego spłacił obowiązku,

poszedłeś znowu krwią szafować hojnie

za naszych braci na Śląsku.

W czystem cię polu znaleźli —

przy tobie — krwi kałuża grząska — —

I tu cię do mnie przywieźli —

Jasia mojego ze Śląska!...

Przed ludzi rzeszą idziesz przodem —

twa szabla odbłyska się w słońcu — —

Za twoim dziś, Jasiu, przewodem

idę — na szarym gdzieś końcu...

Na lawecie cię wiozą armatniej —

dziś, choć młody, od wszystkich tyś starszym!

Dzisiaj, Jasiu, już po raz ostatni

żołnierskim z tobą kroczę marszem!

O, na wieki będziesz mi żywy,

choć zabrany śmiercią nielitosną.

Nie zgłuszą twej mogiły chwasty i pokrzywy,

lecz na nie wonne róże i lilje wyrosną.

Kwiaty — i kwiaty wokoło,

jak w czernichowskim ogrodzie...

Idę za tłumem — i pochylam czoło

przed tą trumienką na przodzie...

1931

Opuszczony okop

Opuszczony okopie, zapomniany okopie!

O ty śladzie ostatni, śladzie nieukojny

przeogromnej, okrutnej tej wojny,

co lat siedem po całej szalała Europie,

całą ziemią wstrząsała do posad,

w perzynę obracała krocie ludzkich osad,

ludzkich istnień gasiła tysiące, — —

cichy siedzę nad tobą — i w głębi twej topię

me spojrzenie — bezsłowne — gorące...

Opuszczony okopie — wijący się kręto,

jak olbrzymia tętnica lub żyła!

W ową krwawą godzinę, z płomienia poczętą,

w tobie przecie krew żywa tętniła!

Krew tętniła i wrzała w gorącym ukropie,

ból się w tobie przyczajał, jak w zszarpanym nerwie;

krwawych ludzi gromady, nędzą zżarte i wściekłe,

pełzły w tobie, jak gdyby robactwo po ścierwie...

Rany w sobie taiłeś zapiekłe — —

zapomniany, opuszczony okopie!

Opuszczony okopie — o pospólny grobie,

o męczeński cmentarzu ty bratni,

który szarzy żołnierze-skazańce,

na żer posyłani armatni,

już za życia kopali w ziemi — samym sobie!

Jakże ścichły twe rowy, twe schrony, twe szańce,

które — błyskawicowym biegnące zygzakiem —

waliły ongi w ziemię — albo w nieboskłony —

piorunem, co tnie, pali, miażdży i osłupia!...

Gromy stlały... i wszędzie — jakbyś posiał makiem —

taka cisza cmentarna i trupia...

Tu-owdzie drut kolczasty — rdzawy — niesprzątniony —

widnieje — niby strzępek cierniowej korony —

i dawnego męczeństwa jedynym jest znakiem...

Opuszczony okopie — zapomniany okopie!

Jakżeś ty się z latami odmienił!

Pamiętam, żeś był niegdyś jak rozwarta paszcza

hieny, która chciwie padlinę pożera

i ze stygnących trupów z lubością krew żłopie...

A otoś się, jak ogród, rozkwiecił, zazielenił,

cały w kwiatach, jagodach i haszczach...

Twoich twardych poprzecznic groźna, ostra krawędź,

która niegdyś zionęła ogniem kulomiotów,

dziś się układła cicho przy mej stopie,

potulnie do ziemi się spłaszcza,

jak pies, co na skinienie pana swego gotów...

Krzewy leśne, co — niby druga tyraljera —

czołgały się nisko po ziemi,

wznoszą się wzwyż, gałęźmi chwiejąc zielonemi,

szelestem mnie wzywają: «Chodź, z nami pogawędź!

Chodź, chodź, nasz żołnierzyku! My stare kamraty!

Cóż to?... I ty się także odmieniłeś z laty?...»

Opuszczony okopie, zapomniany doszczętnie,

mnie jedynie nie schodzący z pamięci!

Zagubiłeś się wśród mchów i ścieżyn,

wśród paproci i wrzosów i jeżyn: —

widać pragniesz, by nie wiedział nikt o twojem piętnie

ludzkiego przekleństwa i sromu, —

żeby ludzie, boleścią lub wstydem przejęci,

nie chcąc na własne dzieło niszczycielskie patrzeć,

nie próbowali śladów twych ostatnich zatrzeć...

Choć kiedyś, gdy ich znagła szał ogarnie nowy,

znów na siebie się rzucą — zajadli —

i znów się do kilofa wezmą i do szpadli,

zaczną w ziemi strzeleckie ryć rowy...

Dziś — nie jesteś potrzebny nikomu...

Cichy siedzę nad tobą — zapomniany okopie...

Obaj milczym — nie mówim ni słówka.

Obaj — skryci w gęstwiny splot bujny —

wytężamy wzrok ostry i czujny,

niby na pastwę losu rzucona placówka...

Patrzę — słucham — czy swego czy wroga wytropię...

Wśród twych wnęków, twych zapadłych kabin,

maskowanych kobiercem gęstych, jasnych muraw,

wytężam wzrok przed siebie — i czuwam jak żóraw —

i w pogotowiu wciąż jestem...

A gdy ZJAWY nadejdą — w widzie czy niewidzie —

wówczas za pierwszym lekkim ich stopy szelestem

zerwę się, myśl w ich stronę zmierzę jak karabin,

wołając: «Stój!... Kto idzie?!...»

1930

Wycieczka

Uciekłem dziś w kraj daleki,

Gdzie rzadko kto z ludzi dotrze:

Zrobiłem wielką wycieczkę

W lata szczęśliwsze i młodsze.

W jedną godzinę przebiegłem

Lat całych dwadzieścia kilka...

(Mówią, że wobec wieczności

Życie to jedna jest chwilka).

I nie wiem, jak to się stało,

Kto zmianę zdziałał tę nagłą,

Że wziął mnie z sobą na kozieł

Furman Bartłomiej Zabagło.

Za mną — na tylnych siedzeniach,

Wybitych skórą i włosiem —

W tej samej bryczce siedziało

Osób już starszych coś z osiem.

Niebardzom uważał, o czem

Gwarzyła ludzi tych reszta,

Bom wiedział, że za natręctwo

Jeszcze z nich który mnie zbeszta.

Zresztą tak była zawiła

I mądra ta ich rozmowa,

Że uchem swem siedmioletniem

Nie rozumiałem ni słowa:

Zdanie zaczęte po polsku

Często kończono z francuska,

A i tak było w połowie

Zgłuszone turkotem wózka.

Więc nie słuchałem tej gwary —

Niech starsi gawędzą sami! —

I na znak lekceważenia

Zwracałem się do nich plecami.

Nie dbałem o nich nic a nic

I w dumnej siedziałem pozie,

Bom po furmanie Zabagle

Pierwsze miał miejsce na wozie.

Innej słuchałem rozmowy,

Którą wyborniem rozumiał:

Rozmowy kłosów złocistych,

Którą wokoło łan szumiał.

Słuchałem, jak w głębi miedzy

Odzywa się pasikonik

Piosnką srebrzyście dzwoniącą,

Jak tony szklanych harmonik.

Słuchałem kumkania stawów

Spowitych w rzęsnej opończy;

Słuchałem drgającej z niebios

Radosnej pieśni skowrończej.

Słuchałem szmeru rzeczułki,

Co po kamieniach się pluska, —

Szmeru, co bywał w połowie

Stłumiony turkotem wózka.

Turkotał wózek, turkotał, —

Koła w nim dudnią i pędzą...

Pył się z nich długi, jak z wrzecion,

Wysnuwał szarawą przędzą...

Turkotał wózek, turkotał,

Jak w młynie żarna i pytle,

I sypał mąką kurzawy

Na nasze podróżne kitle.

Skakała nieraz z radości

Bryczka radosna i wartka;

Jechało się pysznie, wesoło,

A wódką jechało od Bartka...

Jednakże nie był pijany

Furman Zabagło Bartłomiej,

Bo biczem konie poganiał

Najtrzeźwiej i najświadomiej.

Nawet po wielkich wybojach

Wiózł jak po drodze równej —

I tylko z nikim nie gadał,

Bo zawsze był małomówny.

Gwizdał se ino pod nosem

staccata i allegretta,

A czasem na swoje konie

Zawołał «wiśta» lub «hetta!»

Czasem się czapką ukłonił

Figurze koło gościńca,

Albo któremu z kumotrów,

Co szli na sumę do Tyńca.

A że był człowiek przytomny

I trzeźwy był na umyśle,

Więc konie sprawnie zatrzymał,

Gdyśmy zjechali ku Wiśle.

Na drugim wiślanym brzegu

(Przejechać trzeba tam promem)

Klasztor Tyniecki się wznosił,

Urwiskiem podparty stromem.

Wyrastał prosto z opoki,

W kamieniu cały i cegle,

A bystra woda wiślana

Do nóg mu padła ulegle.

Na starych zmurszałych murach,

Pomiędzy kamienne szczerby

Wspięły się krzewy zielone,

Kryjąc napisy i herby.

Czas groźne wyrył tu godła,

Świadcząc, że objął w swe władztwo

Opustoszałe, bezpańskie

Stare tynieckie opactwo.

I w imię wiecznej młodości

Odmładzał murów tych szarość:

Bo już część znaczna zwaliska

Zielenią zdążyła zarość.

I ja się także wspinałem

Na jakąś skarpę zwaloną,

Bom młody był jak te krzewy

I w głowie miałem zielono...

W starym wśród ruin kościele

Ludu zebrały się tłumy;

Dzwony na starych wieżycach

Głosiły początek sumy.

Zabłysły świece woskowe

I wyszła msza uroczysta;

Na chórze głosem ochrypłym

Odezwał się organista.

Pod wtór organów rozgłośny

Pieśń wielka jak fala wzbiera,

Pieśń w nucie swojej fałszywa,

A w treści swojej tak szczera!

Pieśń, co żebrała ratunku

Od moru, ognia, gradobić, —

By można było — choć ciężko —

Na chleb codzienny zarobić...

Jam się przyglądał stojącym

W ołtarzu świętym postaciom...

Modląc się: «Boziu, daj zdrowie

Ojcu, mamusi i braciom»...

«Zdrowaś» zmówiłem dwa razy,

Potem — w dziedzińcu — raz trzeci,

Licząc jak długo kamień

Rzucony do studni leci.

I pożegnałem tę studnię

(Król Chrobry ponoć ją wykuł),

Bo tam przy promie już czekał

Bartka Zabagły wehikuł.

I znów na lewy brzeg Wisły

Wielka przewiozła nas krypa,

Znów nas witała w Piekarach

Wspaniała, pachnąca lipa.

Znów nas witała swym szumem

I pożegnała uprzejmie

Ta lipa odwieczna, której

Ośm osób wkrąg nie obejmie.

Ośm osób jej nie objęło,

Choć opasali ją kołem,

Aż ja dopiero — dziewiąty —

Rączką ją drobną objąłem.

Siedliśmy znowu na bryczkę;

Bartłomiej z bicza znów strzelił —

I jakby tem cięciem bata

Czas na dwie części przedzielił...

Wśród zbóż i modrych bławatków

Bryczka pomknęła z turkotem,

Aż mnie przywiozła nakoniec

Ku dniom dzisiejszym zpowrotem...

Znikła gdzieś w wielkiej oddali

Wysoka skała tyniecka;

Jak zórz ostatki, przygasły

Słoneczne uśmiechy dziecka...

Czas ruszył chyżo z kopyta —

Brzękły wędzidła, chomąta...

Dnia tego chyba już przeszła

Rocznica dwudziesta piąta...

Z dnia tego garść młodych wspomnień

Dziś mi została jedynie,

Zielonych jako te krzewy

W starej tynieckiej ruinie...

15. VI. 1930

Wieża Marjacka

Niby królowa w złocistej koronie,

W szkarłatnym płaszczu gotyckiego tumu,

Stoisz, władczyni łaskawa dla tłumu,

Ku jego straży, chlubie i obronie.

Już na swem czole dźwigasz wieków siedem

I śmiało wznosisz się — nakształt proporca;

Ani się zgięłaś przed Hordą i Szwedem,

Ani cię srogi rozkruszył zaborca.

Nad miastem wiernie pełnisz czujną straż,

Jak cudny pomnik dawnej polskiej chwały; —

Jak pieśń zaklęta, codzień Polsce grasz

Odwieczne, śpiewne, przedźwięczne hejnały...

Zegaru dźwiękiem gwarzysz co godzina

Z samotną drużką — wieżycą ratusza;

A ona tobie, jak siostrzana dusza,

Jękiem odgwarza — i coś przypomina...

Jak pozdrowienie jakieś archanielskie

Nad całem miastem gwar ten się rozszerza,

Aż tam, gdzie wzgórze wznosi się wawelskie,

Śpiewa pospołu zegarowa wieża.

Myśl tedy płacze, pospołu — i gdzieśby

Pod nieba jasny wzlecieć chciała szczyt,

Jak ta Najświętsza, ktorą w swoje rzeźby

Zaklął arcymistrz — nieśmiertelny Wit.

O wieżo, wieżo! wieleż ci winienem

Chwil najcudniejszych w całem życiu mojem!

Tyś dla mnie była zachwytów Edenem,

Tyś mnie darzyła ciszą i spokojem.

W twych nieskalanych kształtach i dziewiczych

Ja się kochałem, jako małe chłopię,

W twego oblicza rysach tajemniczych,

Co przeglądają się w błękitów stropie.

Z twych wielkich okien tak rozległy przecie

I tak cudowny widok był na świat...

O wieżo, wieżo, najpiękniejsza w świecie,

Ty ukochanie moich młodych lat!

1924

W dzień zaduszny

Lubię nawiedzać myślą to ustronie,

Gdzie ty, braciszku, wieczny masz spoczynek;

Pośród stokroci i niezapominek

Tam leżysz senny...

Nad tobą czuwa biały krzyż kamienny...

Las ci pobliski szmery śle i wonie;

Nad tobą brzoza wstrząsa swe warkocze,

Ptak — co odlata — piosenkę szczebiocze,

Rozwodzi żale...

Ty leżysz cicho i nie słuchasz wcale...

Pomnę, jakeśmy na święto Zaduszek

Grób twój wieńcami przychodzili kwiecić

I na nim światło umarłych zaniecić:

Blady kaganek,

Co pełgał mgławo wśród barwnych równianek.

Matka mówiła cicho: «Ten kwiatuszek

Umarł przedwcześnie, nie zaznawszy świata;

Dziś jest aniołkiem, koło Stwórcy wzlata

W słoneczne blaski;

Zmówmy za niego — Zdrowaś pełna łaski...»

Wtedyśmy rączki nabożnie składali

I koło małej mogiłki uklękłszy

Modliliśmy się w cichości największej

I ze łzą w oku

Za brata... co nam nie był znan z widoku...

Dzisiaj na grób ten spoglądam z oddali

I zbiegłe lata przypominam sobie...

Czy kto się modlić będzie na mym grobie

I kto zapłacze,

Gdy na obczyźnie dni skończę tułacze?

Syberja 1917

Podzamcze

Pamięci ojca mego

Jakże dziwna jest myśli siła czarodziejska!

Bo gdy nią dawne moje wspomnienia ogarnę,

to życiem dla mnie tętni nie śródmieście gwarne,

lecz ta — jedna z najcichszych — ulica przedmiejska.

Nie wiem, co ją tak rojną i tak ważną czyni,

że nad wszystkie ulice inne ją przeniosłem.

Bo czyż to rzecz tak wielka, że mieszkałem przy niej —

i to w czasie, gdy byłem dzieckiem niedorosłem?

Chodnik na niej był kiepski, a bruku — nie było,

i często na niej błoto świeciło rozkisłe.

Od kępy plant zbiegała kręto i pochyło,

a jakby rzeczny dopływ, wpadała wprost w Wisłę.

I co się może komu nieco dziwnem wydać,

na domach miała same numery parzyste,

a z nieparzystej strony było niebo widać

i na tle nieba wielkie wieżyce strzeliste.

Zielone, gęstwą krzaków porośnięte wzgórze

hardo się zaznaczało stoku swego zrębem,

dźwigając równie strome zębate przedmurze,

co ząb za ząb walczyło z czasu srogim zębem.

Lecz widziało się przecie, że w owych zapasach

zwycięży i rywala dumnego umniejszy

Czas-władca, co tu władał — już w zamierzchłych czasach —

i znał przeszłość i przyszłość tak jak wiek dzisiejszy.

Niewzruszony skargami ni krzywdą ni buntem,

szedł w niewiadomą przyszłość z przeszłości najdalszej,

twardszy od twardych głazów i od spiżu trwalszy,

choćby ten spiż był dzwonem i zwał się Zygmuntem.

Przeto z niebem gwarzyły dwie dumne wieżyce,

czasu i dziejów smętne rozważając szanse:

z jednej zegar wydzwaniał godziny, kwadranse,

a z drugiej dzwon ogłaszał święta i rocznice.

Tyle razy słyszałem serc spiżowych bicie — —

i wiedziałem, że już dnia minęła połowa,

kiedy, jako wskazówka, wieża zegarowa

wskazywała na słońce, stojące w zenicie.

A gdy noc owładała wielkim niebios stropem,

gdy jak wielka soczewka tkwił na niebie księżyc,

gdy migały gwiazd punkty, wówczas każda z wieżyc

stawała się jak gdyby wielkim teleskopem.

W chwile te, gdy sen zwodny uśmierza i zwalnia

szalone myśli ludzkie, od kół gwiezdnych prędsze,

nasze małe mieszkanie — tam na pierwszem piętrze —

patrzyło w gwiazdy, niby cicha dostrzegalnia.

W ojca mego pokoju nieraz w nocy owe

lampa długo, jak gwiazda promienna,

płonęła — i widać było jasną i natchnioną głowę,

pochyloną nad kartą olbrzymiego dzieła.

Jasne gwiazdy świeciły tym poczętym dziełom;

patronował im wiernie, jak druh i powiernik,

ten co w niebiańskich sferach wielki zdziałał przełom

i ziemię z posad ruszył, a zwał się — Kopernik.

Nigdy on tobie, ojcze, nie skąpił odwiedzin;

a za nim przychodzili też inni, co sami

byli iście jasnemi ludzkości gwiazdami,

jako odkrywcy nowych promienistych dziedzin.

Wsparci na niebie — jakby na wielkiej opoce —

wieńczyli czoło gwiazdą przejasną: ideą.

I rozmawiali z tobą w te gwiaździste noce

Leonardo da Vinci, Kepler, Galileo...

Umysł twój, jak ognisko we zwierciadle wklęsłem,

skupiał w sobie odległe wzajemnie promienie

i poprzez gwiazd pomosty snuł — przęsło za przęsłem —

drogę w niedostrzeżone czasy i przestrzenie.

Ten glob ziemski, niejasny, nikczemny i mały,

tobie złotych dróg gwiezdnych przesłaniała warstwa,

Wobec ogromu niebios śmieszne ci się zdały

wszelkie ludzkie potęgi, państwa i mocarstwa.

Wśród gwiazd (mawiałeś) niema podłości i zbrodni,

nienawiści i złości, przemocy i wroga.

Tam świat jasny, otwarty — tam się najswobodniej

żyje i najszczęśliwiej — bo najbliżej Boga!

Dzisiaj w świat ten odszedłeś, złocisty promieniu,

pitagorejska cudna muzyko mej duszy...

Czas, który zręby murów i wieżyce kruszy,

kres położył twojemu ziemskiemu istnieniu.

Choć z wieży bije zegar, ty ulicą znaną

nie podążasz na wykład do starej uczelni,

boś nawiedził tę szkołę gwiezdną i świetlaną,

gdzie się wiecznych prawd Bożych uczą — nieśmiertelni!

A gdy cię przywołuję mem tęsknem wspomnieniem,

spraw, byśmy sobie nigdy nie byli dalecy!

Bądź moją jasną gwiazdą i mojem natchnieniem, —

Głowo, kochana Głowo, jak mawiali Grecy...

1929

Rozmowa z cieniem

Zawsze ciebie widziałem w cieniach mej przeszłości

I twojego początku dociekam daremnie.

Nie wiem, czy jesteś synem nocy czy światłości —

Jedno tylko wiem, cieniu: — żeś zrodzony ze mnie.

Było to w czasach, których nie objąć wspomnieniem —

Bo pamięć ma nie sięga nawet do kołyski —

W czasach, co dawno zmierzchły i dni swych przebłyski

W cień rzuciły... i stały się wraz z tobą — cieniem.

I jeno żyje we mnie ta myśl podświadoma,

Która niejasne słowa fantazji mej szepce —

Żem już wtedy cię chwytał drobnemi rękoma,

Gdym z tobą, jak brat bliźni, wraz leżał w kolebce.

Nie chwyciłem cię ręką, lecz chwyciłem wzrokiem —

Byłeś pierwszem wrażeniem, jakiegom ja doznał.

Oszołomiony zjawisk nieznanych natłokiem

Dzięki tobie-m kształt pierwszy, pierwszy ruch rozpoznał.

I może-ś tak znienacka włóczył się wokoło,

I pozorami rzeczy różnych mnie omamiał,

Że nieraz cień przestrachu kładł się na me czoło,

I żem cień odtąd często z lękiem utożsamiał.

Odtąd... bo odtąd coraz częściej się kojarzysz

Z mojemi wspomnieniami, cieniu mój posępny!

Gonisz pierwsze me kroki — mych zabaw towarzysz —

Proszony — nieproszony — ale nieodstępny.

Jako rówieśnik, rosłeś ze mną jednocześnie,

Ze mną spać szedłeś wczesną godziną wieczorną,

Lecz nieraz, jak żak-łobuz, bawiłeś mnie we śnie

Figlami — lub straszyłeś postacią potworną.

A widząc, iż się tobą trwożę lub ciekawię,

Takeś już zbisurmaniał i tak zezbereźniał,

Żeś takie same figle płatał mi na jawie

I wciąż mnie naśladował — lub częściej przedrzeźniał.

Podobniśmy do siebie — jak dwie rzeczy bliźnie;

Lecz ty, snać chcąc zaznaczyć różność naszych natur,

W żywe oczy urągasz mojej podobiźnie,

Przerabiając ją w tysiąc śmiesznych karykatur.

Jakbyś kładł moją postać na łożu Prokrusta,

Umiesz jej tuszy dodać albo wzrostu odjąć.

Nie wiem, czy to złośliwość czy swawola pusta, —

Czy jesteś mym obrazem, czy moją parodją.

Nie wiem — bo mi nie dano spojrzeć w twe źrenice,

Z którychbym myśli twoje czytał i zamiary;

Płaskie i ciemną sadzą zatarte masz lice,

Jesteś, jak widmo — wiotki, bezoki i szary.

Nie wiem, czy ci źle ze mną czy dobrze. Wiem jeno,

Że przez dzień cały chodzisz ze mną, jak najęty

I niezrażony żadną przygodą ni sceną

Natrętnie i wytrwale włazisz mi na pięty.

Włóczysz się wszędzie za mną, jak stary pieczeniarz,

Do moich nóg przykuty, jak do progu listwa;

Aż czasem sobie myślę, że pewno oceniasz

Korzyści, jakie ciągniesz z mego towarzystwa...

Lecz gdy nadciągną chmury lub wieczór się zmierzchnie,

Próżno wtedy, mój cieniu, szukam cię koło mnie;

Znikasz — jak w chwilach nieszczęść nieraz się rozpierzchnie

Rzesza druhów, rzucając druha wiarołomnie.

Lecz nie sądzę cię ostro; — bo jak moje życie,

Tak i twoje się wiąże ze światła istnieniem.

Bo gdyby nie jaśniało słońce na błękicie,

Gdyby światła nie było, ty nie byłbyś — cieniem.

Nie przeszkadza to jednak, że gdy idę z tobą,

Ty — przez światło do życia powołany co dzień —

Na światło nie śmiesz wyjrzeć, lecz za mą osobą

Przed słońcem się ukrywasz, jak zły duch lub zbrodzień.

Skryty jesteś z natury. — Choć wciąż żyjesz ze mną,

Nigdym z twych ust nie słyszał żadnego wyrazu.

I gdym do ciebie mówił, to zawsze daremno

Przemawiałem — jak ów dziad — do swego obrazu.

Czasami, kiedy z tobą jedynie sam jestem

I gdy jestem trapiony myślami smutnemi,

To i ja nic nie mówię... ale zato gestem

Rozmawiamy ze sobą — jak dwaj głuchoniemi.

Lecz nigdy mi nieznany tej rozmowy wynik,

Bo gdy ręce załamię — gdy ból twarz mą ściąga,

Ty często me uczucia przedrwiwasz jak cynik,

A twarz twoja — czy nie twarz — śmiechem mi urąga.

Wiecznie milczysz — u stóp mych — szary towarzyszu...

I nawet nie pożegnasz mnie cichem westchnieniem,

Gdy spocznę — już bez ciebie — w grobowem zaciszu,

Gdy na wieki w zaświaty już odlecę — cieniem.

1930

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.