Praliśmy szlachtę pod Białą Cerkwią. Praliśmy, aż w niebie grzmiało. Z rana drasnęłomnie kapkę, ale rozrabiałem niezgorzej, wsam akurat. Aż już ku wieczorowi poszło.Jakoś zgubiłem się w brygadzie. Kozaczątniebożąt tylko piątka pęta się za mną. Naokoło rąbią, obejmując się niby pop z popadią; ze mnie jucha wali, koń z nóg leci...Jednym słowem — dwa słowa...
Wychynęliśmy ze Spirką Zabutym od laskuw bok, patrzymy — jak raz arytmetyka...Tak ze trzysta sążni od nas ni to obóz kurzy na drodze, ni to sztab. Sztab — dobranasza! A jak obóz — jeszcze lepiej. Przyodziewa przecie u naszych chłopców w strzępach, a koszule takie, że dojrzałości płciowej nie sięgają.
— Zabutyj — mówię do Spirki — matkętwoją i tak, i owak, i na odwyrtkę. Dajęci głos, jako zapisanemu w kolejce mówcy,toż to ich sztab zmiata...
— Wiadoma rzecz, że sztab — mówi Spirka — ale ich ośmiu, a nas dwóch...