E-book
17.64
Witek i Słońce Macedonii

Bezpłatny fragment - Witek i Słońce Macedonii


5
Objętość:
249 str.
ISBN:
978-83-8324-874-5

Gość

— Wiesz, kim jestem?

— Nie.

Zdumiony pokręcił głową, jeszcze bardziej się wyprostował, mimo że stał już sztywno, jakby połknął kij, mocno wciągnął powietrze i popatrzył w przestrzeń, gdzieś na wprost.

— A teraz?

Przecząco pokręciłem głową, ale zorientowałem się, że na mnie nie patrzy, więc powtórzyłem.

— Nie.

Ze świstem wypuścił powietrze.

— To niemożliwe — powiedział do siebie. — To niemożliwe! — spojrzał na mnie.

Był ewidentnie zły.

Tę scenę już powtarzaliśmy. On zadawał to samo pytanie, tylko nadymał się coraz bardziej, a ja, osłupiały jego obecnością, bo przecież nie codziennie ktoś wychodzi z szafy, poddawałem się dziwnej sytuacji. Nie miałem najmniejszego pojęcia, kim on jest i jak się u mnie znalazł. Powinienem zareagować, zapytać, jak ma na imię i czego ode mnie chce, albo raczej powiedzieć mu, żeby wrócił tam, skąd przyszedł, bo z obcymi się nie bawię, ale nie mogłem się zdecydować. Mieszkam tylko z rodzicami, moja siostra jest dorosła, studiuje w innym mieście i z tego powodu czasem czuję się samotny. Wtedy gram na kompie, a ponieważ mama uważa, że się wkurzam, jak przegrywam, to mi go zabiera i w takim przypadku pozostaje czytanie (nie jest takie złe, jak się ma „Tytusa, Romka i A’Tomka”) albo budowanie robotów z Lego, albo rysowanie super extra pojazdów kosmicznych. Właśnie leżałem na podłodze i myślałem nad napędem rakietowym, który daje zielony płomień, bo taki mi się narysował, kiedy on wyszedł z mojej szafy.

Na jego widok serce mi zamarło, a po plecach przeszedł zimny dreszcz. Gość przestraszył mnie prawie na śmierć. Do tego ubrany był w prześcieradło i wyglądał jak duch. Chciałem krzyknąć, zawołać na pomoc mamę, ale ze strachu głos uwiązł mi w gardle i nie mogłem wykrztusić ani słowa. A potem zobaczyłem, że zamiast bladego upiora z krainy wiecznej ciemności mam przed sobą chłopca, który patrzy na mnie z takim samym zdumieniem, jak ja na niego. Uznałem więc, że on nie może być duchem. Prawdziwe duchy straszą w starych zamczyskach, gdzie w środku nocy zawodzą smętnie i grzechoczą łańcuchami, i nie ma mowy, żeby to robiły za dnia, w cudzej szafie. Przez chwilę pomyślałem nawet, że szafy to dziwne obiekty, skoro znane są historie o osobach, które niezapowiedzianie się z nich wyłaniają lub do nich wchodzą, jak choćby mała Łucja, która właśnie przez szafę odkryła przejście do Narni i przeżyła tam niesamowite przygody. Może więc mój gość taki wyjątkowy znowu nie był? Może gdzieś tam również poczuł się samotnie i przyszedł się ze mną pobawić?

Ale to jego „Niemożliwe!” zaczynało mnie złościć. Co on sobie myśli? Tymczasem on odwrócił się, pogrzebał w szafie i wyjął z niej miecz. Tak po prostu. Zatkało mnie, zaraz jednak chciałem podejść, zobaczyć z bliska, czy to aby nie jakaś podróbka, ale gość zaczął nim kręcić młynki i ciął powietrze ze świstem, jakby miał w ręku nie miecz, a śmigło helikoptera. Byłem pod wrażeniem. Po dłuższej chwili stracił jednak rytm i miecz o mało nie wyślizgnął mu się z dłoni. Skrzywił się z niezadowoleniem i szybko, jakby chciał nadrobić błąd, wyciągnął go przed siebie i krzyknął.

— Niech moją armią będą drzewa, skały i ptaki na niebie! — znowu spojrzał na mnie i zapytał z nadzieją — A teraz? — głowę przy tym przechylił na bok, jakby chciał lepiej usłyszeć, co mu odpowiem.

Zaprzeczyłem, chociaż teraz było mi naprawdę głupio. Widziałem, że bardzo się stara i musiałem zadać to podstawowe pytanie.

— Kim jesteś?

— Μέγας Αλέξανδρος — powiedział z ulgą. Tylko co z tego, skoro go nie zrozumiałem? Musiałem mieć głupawą minę, bo zaraz się poprawił. — Aleksander Wielki.

Jego imię i nazwisko nic mi nie mówiły. Znam jednego Aleksandra, właściwie Olka. Chodzi do świetlicy i często z byle powodu płacze, na przykład kiedy pokazałem mu pająka, który chodził po jego plecaku, więc nie bardzo się lubimy. A nazwisko Wielki jest dziwne, ale skoro są tacy ludzie jak Czarek, który nazywa się Ogórek, to Wielki chyba też może być. Zresztą, tak uczciwie, nie bardzo mnie obchodziło, kim on jest, ponieważ ważny był miecz, który nadal trzymał wzniesiony. Wyglądał z nim prawie jak posąg bohatera, prawie, bo z wysiłku ręka mu drżała. Wstałem, zrobiłem w jego kierunku kilka kroków i dopiero zauważyłem, że gość jest lekko przezroczysty i otacza go delikatna mgiełka złotego światła.

— Jesteś elektryczny? — zapytałem.

— Co? — wykrztusił zaskoczony.

— Jak cię dotknę, to mnie porazisz?

Teraz on miał głupawą minę, nie wiem, czy mnie zrozumiał.

— Chodzisz do szkoły? — chciałem się upewnić.

— Szkołę mam w domu — odpowiedział.

— Poważnie? — zdziwiłem się. — To masz super.

— Czy ja wiem? — zastanowił się. — Nawet jak jestem chory, to nauczyciel przychodzi.

— Racja. O tym nie pomyślałem. To jednak masz przechlapane — w tym punkcie go rozumiałem. — Ale czekaj, jeśli szkołę masz w domu, to pewnie jesteś bogaty?

Przytaknął, a ja postanowiłem wykorzystać sytuację.

— To musisz mieć super zabawki. Przyniesiesz jakieś? Pobawimy się.

Zmarszczył czoło.

— Zabawki są dla dziewczyn — odparł z pogardą. — Lalki z gliny, koniki, fuj! — Znowu uniósł miecz. — To jest moja zabawka!

I miał rację. Wszelkie zabawki świata mogły się schować.

— Pokażesz mi? — spytałem z nadzieją.

Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że gość jest przynajmniej o głowę niższy ode mnie.

— Jesteś mały, a nie wielki — powiedziałem z lekkim przekąsem. — Ile masz lat?

— Siedem! — jeszcze mocniej wypiął pierś. — I jestem skazany na sukces! — prawie wykrzyknął.

— Tego się uczysz w twojej szkole? — zapytałem z powątpiewaniem.

— Nie, tak mówi mój tata.

— No co ty? — zdumiałem się. — Mój najczęściej mówi „Jak chcesz coś w życiu osiągnąć, to się ucz, bądź cierpliwy i uprzejmy”.

Roześmiał się.

— Niemożliwe. Mój właśnie mówi, że trzeba być wściekłym jak byk, upartym jak baran i ryczeć jak lew. Wtedy ludzie będą ciebie szanować — i zaryczał przeraźliwie.

— Cicho! — zasyczałem, pomimo że spodobało mi się to, co powiedział. — Moja mama jest w domu. Jeszcze nas usłyszy. Kim jest twój tata? Policjantem? — zastanowiłem się. — Nie. Nie byłbyś taki bogaty. Może bankierem?

— Ty nie wiesz? — spojrzał na mnie głęboko zdziwiony. — Królem oczywiście.

— Witek! — dobiegł nas głos mamy — Co to za hałasy? Znowu się denerwujesz? Czy mam zabrać komputer?

Spojrzałem na biurko przerażony. Co prawda komputer leżał tam niewłączony i bezpieczny, ale nie mogłem pozwolić, żeby mama weszła do pokoju i zobaczyła Aleksandra.

— Nie gram na kompie! Uczę się wiersza o lwach! — wymyśliłem naprędce i krzyknąłem do niej, w stronę drzwi.

— Okej! Potem mi powiesz! — odpowiedział mi jej głos.

„Potem mi powiesz” nie wróżyło nic dobrego, bo będę musiał nauczyć się jakiegoś wiersza o lwach. Na szczęście to była sprawa przyszłości i póki co nie musiałem się tym martwić. Teraz istotne było to, że stałem obok dziwnego gościa ubranego jedynie w prześcieradło, z którym rozmowa traciła sens. Ojciec królem! Dobre sobie! Pewnie zmyśla, bo jest mały, a chce być wielkim ważniakiem. Powinienem mu powiedzieć, że nie dam się nabrać na bajeczki o królu, ale pomyślałem, że wtedy się obrazi i nie pożyczy mi miecza, a tego bym żałował. Uznałem więc, że kiedyś ktoś inny mu powie, żeby nie mówił takich bzdur i poprosiłem go o miecz. Z ociąganiem i pod przyrzeczeniem, że oddam, jak własną mamę kocham, w końcu mi go dał.

— Au! — prawie bym miecz upuścił, bo kiedy sięgnąłem po rękojeść, iskra przeskoczyła między nami. — Jednak jesteś elektryczny — powiedziałem z wyrzutem. — Mogłeś uprzedzić.

Miecz był ciężki, zimny i doskonale piękny. Jego rękojeść zakończona była złotą główką lwa, która patrzyła na mnie groźnie i szczerzyła drapieżne zęby, jakby chciała sprawdzić, czy jestem godny taki skarb trzymać. W nabożnym uniesieniu czułem, że jestem, że ten miecz mogę trzymać do końca życia. Po dłuższej chwili delikatnie dotknąłem ostrza.

— On jest tępy — lekko rozczarowałem się. — Skąd go masz?

— Jest mój — Aleksander powiedział to tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Wyszedłem na środek pokoju, uniosłem miecz wysoko i poczułem jego magię. Byłem prawdziwym rycerzem, nie Supermanem czy Iron Manem. Wiadomo, że rakietowe dopalacze, samonaprowadzające pociski, pancerne samochody i inne nowoczesne wynalazki są świetne i każdy chciałby takie mieć, ale ja byłem teraz rycerzem z krwi i kości, który musi liczyć na własne umiejętności. Niepewnie zamachnąłem się raz i drugi, potem poszło mi znacznie lepiej. Miecz idealnie pasował do dłoni, jakby w nią wrósł i stał się nową częścią mnie. Mogłem robić z nim, co tylko chciałem i kreśliłem nim w powietrzu piękne ósemki.

— Rachu ciachu! — zawołałem uradowany. — Niech padają wstrętni Krzyżacy! Król Jagiełło, choć w niebezpieczeństwie, wygra pod Grunwaldem! Jestem Zawiszą Czarnym i ja króla obronię!

— Machajra — usłyszałem nagle.

— Co? — spytałem zaskoczony.

— Ten miecz nazywa się machajra.

Fakt, wyglądał inaczej niż miecze, które widziałem w Muzeum Wojska w Warszawie albo w filmach. Miał lekko zakrzywione ostrze i bardziej przypominał wielki, kuchenny nóż. Trochę szkoda, bo ładniejszy byłby z rękojeścią w kształcie krzyża, ale co tam! Miecz to miecz i nie ma co wybrzydzać.

— Ciach, ciach, machajra! — ponownie zamachnąłem się. — Krzyżacy leżą pokotem!

Chociaż nie, przerwałem, prawdziwa zabawa jest wtedy, kiedy wróg stoi u bram.

— Znasz Zawiszę Czarnego? — zapytałem mojego gościa. — Niezwyciężonego rycerza, który przed bitwą zjadał jajecznicę z trzydziestu jajek?

Aleksander chwilę myślał.

— Nie wydaje mi się — wreszcie odpowiedział.

— Z trzydziestu jaj! — kontynuowałem. — Wyobrażasz sobie, jaki on musiał być wielki i silny? Jaką zbroję nosił? — Aleksander znowu pokręcił głową — No dobra — zmieniłem taktykę rozmowy. — Ale możesz być wielkim mistrzem Zakonu Krzyżackiego i moim wrogiem? Tak na niby.

— Mogę — odpowiedział z lekkim wahaniem. — Tylko muszę czymś walczyć.

Skoczyłem po cichu do spiżarki i przyniosłem odkręcony szybko kij od miotły. Dla Aleksandra był za długi i mój gość nie był z niego zadowolony, ale uprzejmie się zgodził. Stanęliśmy naprzeciw siebie i się zaczęło. Byłem absolutnie pewien swojej wygranej. To ja miałem miecz, poza tym Aleksander był niższy ode mnie, chudszy i każdy specjalista od sztuk walki nie dałby mu żadnych szans. Tymczasem, ku mojemu zdumieniu, operował kijem bardzo sprawnie, był szybki i tak dobrze znał jakieś tajemnicze kroki i techniki, że obrońca Jagiełły, ten wspaniały Zawisza Czarny, czyli ja, dostawałem autentyczne bęcki. Kilka razy prawie krzyknąłem, kiedy kijem trafił mnie w udo. Ale rycerze nie płaczą z bólu podczas bitwy, więc i ja tylko mocniej zaciskałem zęby i walczyłem dalej. Niestety, pomimo wysiłków czułem, że jestem bliski przegranej.

— Witek! Co ty tam robisz?

To znowu była mama. Słyszałem, jak zbliża się do pokoju. Zanim weszła, Mały zdążył schować się pod biurkiem i zabrać miecz, a ja zobaczyłem obraz zgliszcz w porozrzucanych poduszkach, rozwalonych wszędzie klockach i fruwających zeszytach.

— Jaki tu bałagan! Co ty wyprawiasz? — mama była zszokowana tym widokiem.

— Ćwiczę sobie.

I na dowód zrobiłem dwa przysiady. Mama popatrzyła na mnie przeciągle, ale nie wiem, czy mi uwierzyła.

— Teraz mam pracę. Wszystko posprzątaj — powiedziała sucho i wyszła.

Uf!, westchnąłem z ulgą, a Mały wylazł spod biurka. Na znak zwycięstwa uśmiechał się półgębkiem, a ja masowałem bolące udo.

— A może znasz chociaż Juranda ze Spychowa? — nie poddawałem się w dalszym sondowaniu jego wiedzy.

Zaprzeczył.

— No nie! Ty nic o świecie nie wiesz! — krytycznie go podsumowałem, rozeźlony tym, że zwykłym kijem od miotły tak łatwo dał mi wciry. — Skąd ty w ogóle tu się wziąłeś?

— Jak to skąd? — wzruszył ramionami. — Z Macedonii.

Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie jest Macedonia. Czy to kraj, czy miasto, a może jakaś tajemnicza wyspa, którą władają piraci i Aleksander właśnie uciekł z ich niewoli. A może sam jest synem pirackiego króla? To tłumaczyłoby jego wojenne umiejętności i to, co powiedział o swoim tacie. Tak czy siak, jedno wiedziałem z pewnością, pomimo tego, że był mały i chudy, nie chciałbym go mieć za przeciwnika. I zaraz przyszło mi do głowy kolejne pytanie. Skoro w Macedonii tak dobrze walczą dzieci, to jak walczą dorośli? Chyba najlepiej na świecie! Koniecznie więc musiałem wiedzieć, gdzie to jest, żeby w niedalekiej przyszłości tam się udać, nauczyć się walczyć i zostać prawdziwym rycerzem. Sięgnąłem po globus, który zakurzony stał na parapecie.

— Pokażesz mi?

Niepewnie, jakby widział coś takiego pierwszy raz w życiu, zapytał.

— Co to jest?

No, pomyślałem, szkołę to może i w domu ma, ale nauczyciele zbyt pracowici nie są. Pewnie też piraci.

— To globus — wyjaśniłem. — Pokazuje kulę ziemską.

Jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.

— Tu masz Europę — zdmuchnąłem kurz i pokazałem palcem dużą, zielono-żółtą plamę. — Tu jest Polska — lekko pokręciłem globusem — tu jest Azja, a tu — dalej przesunąłem palec — tutaj są Chiny. Ale nie wiem, gdzie jest twoja Macedonia.

Patrzył oniemiały, potem wziął ode mnie globus i wolno kręcił nim w prawo i w lewo.

— Ja też nie wiem — wyszeptał.

Spojrzał na mnie z powagą. W jego oczach czaił się jakiś pomysł i wreszcie zaproponował.

— Jak chcesz, to ci pokażę.

Wstawił nogę do szafy i dał mi znać, że mam iść za nim. Głupio się poczułem, że mam wejść do środka własnego mebla. Moja ciekawość była jednak silniejsza niż poczucie zakłopotania. Z niepewną miną wcisnąłem się między koszule i spodnie wiszące na wieszakach.

— Złap mnie za rękę — rozkazał.

Posłusznie złapałem i w tym momencie zakręciło mi się w głowie i otoczyła mnie ciemność.

Globus

W ciemności opanowało mnie zwątpienie. A co, jeśli mój gość oszukuje? To byłoby straszne! Okazałoby się, że jestem ostatnią trąbą i dałem się nabrać małemu dzieciakowi. Co prawda nie wiem, jak on znalazł się w mojej szafie, ale nie mogłem uwierzyć, że dzięki niej i ja mogę przenieść się w inne miejsce. Przecież to niemożliwe! Ona stoi u mnie od lat i nigdy nic takiego się nie wydarzyło! A potem pomyślałem, że może coś takiego zdarza się tylko raz? I Aleksander, jako ofiara dziwnego wypadku, nie będzie mógł wrócić do siebie i zostanie u mnie na zawsze?

Po omacku poruszyłem rękami, dotknąłem chropowatych ścian i poczułem miły zapach drewna. Usłyszałem, jak Mały ciężko sapie, jakby z czymś się mocował. Po chwili, u góry ciemności ukazała się szczelinka i przedostające się przez nią światło oświetliło wnętrze wielkiej skrzyni, do której dostaliśmy się w tajemniczy sposób. Aleksander z wysiłkiem podtrzymywał jej ciężkie wieko. Byłem wstrząśnięty, ale pomogłem mu uchylić je do końca.

— Ta skrzynia jest magiczna? — wysapałem. — Jak do niej wszedłeś? Przecież ją ledwo można otworzyć.

— Uciekłem przed nauczycielem. — wystękał. — Uwierz mi, że to dodaje sił.

— Wierzę. Twój nauczyciel jest taki groźny?

— W sumie nie. Ale wie tyle i opowiada tak dużo, że czasem mnie od tego głowa boli. Najpierw mówi, że świat powstał z wody, potem, że z ognia, a na końcu, że z powietrza. Nic nie rozumiem. Wolę ćwiczyć walkę.

— Jasna sprawa — przytaknąłem z uznaniem. — Przecież jesteś piratem.

Wygramoliliśmy się na zewnątrz, w oszołomieniu spojrzałem na obcy pokój. Aleksander złapał mnie za rękę i korytarzem szybko wyprowadził na dwór. Słońce świeciło tu tak mocno, że oślepiało. Nagle usłyszałem.

— Jesteś nicponiu! Wszędzie ciebie szukałem!

Zamrugałem kilka razy i zobaczyłem starszego mężczyznę. Domyśliłem się, że to jest ten nauczyciel. Nie pytajcie jak, ale nauczycieli mogę rozpoznać od razu, nawet jeśli chodzą w samych prześcieradłach, jak ten tutaj. Mały nic nie odpowiedział, tylko wyciągnął przed siebie globus, który cały czas mocno trzymał. Mężczyzna podszedł bliżej, przyjrzał mu się, wziął do ręki, obrócił kilka razy. W jego oczach rosły zdumienie i podziw.

— Niesamowite! — zawołał. — Jest okrągła i naprawdę się kręci! — z uciechą uścisnął Małego. — Nie pytam, skąd go masz, bo to pewnie królewska tajemnica. Ale czy wiesz, co to jest?

— Nie bardzo — Aleksander odpowiedział uczciwie. — Za to mój kolega, Witek, wie.

— Witek? — nauczyciel spojrzał na mnie i spoważniał. — To z pewnością jakieś barbarzyńskie imię. Nigdy takiego nie słyszałem. Jesteś synem Traków, Scytów? A może Celtów? Ostatnio wielu z nich po Macedonii się kręci. Przybyli z północy, łażą w skórach, rzadko się myją i mają sztywne, smarowane wapnem włosy, postawione w czub. Moim zdaniem są okropni.

Obszedł mnie powoli, uważnie mi się przyglądając. Co prawda nie byłem ubrany w skóry i nie miałem na koguta ufryzowanych włosów, ale i tak czułem się głupio.

— Jesteś jakiś przezroczysty — starszy pan zauważył. — A może jesteś wysłańcem bogów?

— Nie — odparłem szczerze zdziwiony jego pytaniem. — Jestem Polakiem.

— Polakiem? Hm… — nauczyciel podrapał się w brodę. — Interesuję się ludami barbarzyńskimi, bo przecież nie tylko sami Grecy i Macedończycy zamieszkują nasz świat. Nazywam się Arystoteles i wielu zna moje szerokie zainteresowania przyrodnicze i geograficzne. Polacy, powiadasz? Nie, o twoim ludzie nie słyszałem. Przykro mi.

Chcąc mu pomóc, szybko wypaliłem.

— Europa środkowa. Na południu są Karpaty, na północy Morze Bałtyckie, a stolicą jest Warszawa.

Arystoteles zastanawiał się dłuższy moment, ale pokręcił głową.

— Nic mi to nie mówi. Musicie być jakimś dalekim i jeszcze bardzo prymitywnym plemieniem, które nie zaznało sztuki pisania i czytania. Musicie żyć w stanie naturalnej dzikości.

Nie wiem, co to znaczy „żyć w stanie naturalnej dzikości”, ale intuicja podpowiadała mi, że nic miłego. Chciałem zaprotestować, powiedzieć o Mikołaju Koperniku i Marii Skłodowskiej-Curie, ale zorientowałem się, że za dużo to bym o nich jeszcze nie potrafił powiedzieć. No, może o Koperniku, który urodził się w Toruniu, mieście, w którym mieszkam. Ale to takie oczywiste, że pomyślałem nawet, że Arystoteles chce mnie po prostu sprawdzić.

Za to opowiedziałem im to, co wiedziałem o kuli ziemskiej, że jest na niej siedem kontynentów i pięć oceanów. Dziwne, ale ich miny świadczyły, że o niektórych, oczywistych przecież sprawach, słyszą po raz pierwszy. Kiwali głowami z niedowierzaniem, kiedy im pokazywałem Ameryki, mówiłem o Indianach, Himalajach, dalekich i bogatych Chinach i skutej lodem Antarktydzie. Nic nie wiedzieli o pingwinach i dopytywali się, dlaczego Ocean Spokojny nazywa się Spokojny. A skąd mam wiedzieć? Zaryzykowałem i powiedziałem, że to pewnie dlatego, że wszyscy, którzy tam mieszkają są spokojni i nawet piraci zachowują się jak białe, niewinne owieczki. I wiecie co? Oni chyba w to uwierzyli! I wtedy nabrałem podejrzeń, że Arystoteles wcale taki mądry nie jest i po prostu się przechwala. Jak on ma być sławny, skoro o nim nie słyszałem? I do tego jeszcze nie zna Polaków!

Skończyłem opowiadać. Arystoteles nachylił się do Aleksandra i coś mu szeptał do ucha. Już traciłem cierpliwość, bo nieładnie jest w towarzystwie mówić do kogoś na ucho, ale Mały dał znak, że wszyscy idziemy dalej.

— Twój globus pokażemy mojemu tacie — oznajmił.

Myślałem, że króla można spotkać tylko siedzącego na tronie w sali tronowej. Ale widocznie u piratów jest inaczej. Weszliśmy do zacienionego pokoju, którego jedyną ozdobą była mozaika na podłodze w kształcie złotej gwiazdy z długimi promieniami. Król siedział przy niewielkim stole właśnie na tej gwieździe i ubrany był w prześcieradło. Zdziwiłem się, że nie ma purpurowej peleryny, korony albo chociaż wyszywanej złotem koszuli. Może jest mu w Macedonii za gorąco? Sam czułem, że spocona bluzka nieprzyjemnie lepi mi się do brzucha i pleców. Tylko, tak z drugiej strony, jeśli z powodu gorąca wszyscy tutaj chodzą w prześcieradłach, to jak rozpoznają, kto z nich jest królem? Niestety, nie znałem odpowiedzi, a nie był to koniec niespodzianek.

Stół króla był dosłownie zawalony dokumentami. U mojego taty dokumenty są ułożone w stosiki i opatrzone żółtymi albo pomarańczowymi karteczkami, na których tata pisze potrzebne sobie informacje. A tutaj trawiaste kartki były pozwijane w rulony, które piętrzyły się w małe piramidy albo leżały na podłodze. Dziwny zwyczaj, bez dwóch zdań. Komu się chciało tak zwijać dokumenty i po co? Jedynym uzasadnieniem, jakie znalazłem było to, żeby te ruloniki później włożyć do butelek i wysłać w morze piracką pocztą. Może to są listy królewskie do wszystkich piratów świata z jakimś tajnym rozkazem?

Król uniósł głowę i przeląkłem się, kiedy zobaczyłem, że przez pół jego twarzy biegnie głęboka blizna, pewnie ślad po strasznym uderzeniu, które pozbawiło go jednego oka. O raju! Co prawda Jurand ze Spychowa stracił przez Krzyżaków dwoje oczu, ale to, co teraz zobaczyłem i tak świadczyło o waleczności króla. Poczułem do niego szacunek. Właściwie, to na tym oku, którego nie ma, powinien nosić czarną przepaskę, ładnie by do niego pasowała, a ja od razu bym wiedział, że jest pirackim królem wszech czasów.

— Co tam? — król zapytał zmęczonym głosem.

Mały podbiegł do niego i zaczął mu trajkotać o globusie. Pokazywał, jak się obraca i co, w bardzo dużym skrócie, na nim jest. Król chyba nie do końca zrozumiał, o co mu chodzi, ja również miałbym problemy, słysząc o skutej lodem Homeryce i stadach sennych owiec na Oceanie Spokojnym, gdybym choć trochę nie znał geografii. Ale Aleksandrowi z pomocą przyszedł Arystoteles. Wytłumaczył królowi, co to jest i jakie to ma znaczenie. Stałem sobie z boku i słyszałem, jak mówił o „naukowym przełomie”, o „konsekwencjach” i „możliwościach”. Bardzo często wspominał o tym, że kulisty świat jest bez końca, że gdzieś tam są bajeczne Indie, natomiast co do Chin, to on się nie wypowie, słyszał tylko ode mnie, że są.

Wiadomo przecież, że kula ziemska nie ma końca. Co prawda, mówi się czasem „iść na koniec świata”, ale wszyscy wiedzą, że to takie powiedzonko, które znaczy „iść bardzo daleko”. Co to za miejsce ta Macedonia? Piraci, którzy nie wiedzą, że Ziemia jest okrągła? A jak taka Ziemia z końcem miałaby wyglądać? Jak naleśnik? No nie. Naleśniki są dobre, ale do jedzenia.

Patrzyłem na stosy rulonów na stole i myślałem, po co król wysyła tyle listów? Co takiego planuje? I kiedy znowu usłyszałem o „możliwościach”, wiedziałem. Niewątpliwie piracki król opracowywał zakrojoną na szeroką skalę akcję rabunkową. To dlatego i on, i Mały, i Arystoteles tak bardzo zainteresowali się moim globusem. Ten zakurzony grat z mojego parapetu pokazywał im nowe możliwości i to nieograniczone! Czy Polska może być bezpieczna od piratów? Chyba nie. A Indie i Chiny? Chyba też nie! Nauczono mnie, że nie wolno nikomu nic zabierać. Nie znam wielu Polaków, ani żadnego Hindusa czy Chińczyka, a już do nich wszystkich poczułem współczucie, kiedy sobie wyobraziłem, jak pirat kradnie ich ulubione klocki albo, nie daj boże, komiksy z Tytusem!

Podbiegłem do króla, zdumionemu Aleksandrowi wyrwałem globus i jego własnym mieczem, który ciągle trzymałem, zacząłem ciąć kulę ziemską.

— Nie oddam świata piratom! — krzyczałem.

Niestety, cięcie w globus nie było łatwe. Globus wypadł ze swojej objemki i zachowywał się jak zwariowana piłka. Co rusz, kiedy chciałem go ciąć, odskakiwał i turlał się w nieoczekiwaną stronę. Musiałem za nim biegać, żeby w ogóle w niego trafić. A kiedy już mi się udało, to nadział się jak oliwka na wykałaczkę i nie chciał z niej zejść. Żeby ratować sytuację, uniosłem miecz z nanizanym jak koralik globusem i popatrzyłem na macedońskich piratów z uczuciem wielkiej satysfakcji, byłem przecież na najlepszej drodze do uratowania świata od globalnego rabunku. Patrzyli na mnie ze zdumieniem.

— Ha! — krzyknąłem.

— Co ty robisz? — dopiero po chwili cicho zapytał Arystoteles.

Piracki król zmarszczył brwi, a Aleksander się rozpłakał. Wiedziałem, że nie jest dobrze.

— Przejrzałem wasze plany — wskazałem palcem na stół z listami. — Chcecie obrabować Polskę, Indie, a może nawet i Chiny. A tam mieszkają dzieci, chłopcy podobni do mnie i pewnie kilka sympatycznych dziewczynek. Nie mogę na to pozwolić!

Zapadła głęboka cisza, przerywana szlochem Małego. Król pogłaskał go po głowie, a potem wstał i podszedł do mnie. Patrząc na mnie złowrogo jednym okiem, wysunął palec wskazujący.

— Nie będziesz psuć zabawek mojego syna — syknął i mocno mnie puknął tym palcem w pierś.

— Au! — obaj zakrzyknęliśmy, bo spora iskra przeskoczyła między nami.

Król zdziwiony odsunął się ode mnie i podmuchał swoją dłoń. Arystoteles ostrożnie go wyminął i podszedł do mnie.

— Ty masz ładunki! — powiedział.

Delikatnie zdjął globus z miecza i popatrzył na dziurę, jaką w nim zrobiłem.

— Możesz mi powiedzieć, gdzie to jest?

Sprawdziłem. O nie! Zrobiłem dziurę dokładnie w Morzu Bałtyckim.

— Tu jest mój kraj — ze skruchą pokazałem miejsce pod dziurą.

Arystoteles zastanowił się chwilę.

— Coś mi to przypomina — mruknął.

Poszukał czegoś w swoim prześcieradle i wyjął z niego żółty kamyk. Potarł nim kilka razy o prześcieradło, a potem przybliżył do mojego przedramienia. Włoski na skórze stanęły mi dęba.

— Widzisz? Ma właściwości przyciągające. Wiesz, co to jest? — zapytał.

— Jasne, że wiem — burknąłem. — To bursztyn, a ta czarna kropka w środku to pewnie muszka. Kilka razy z rodzicami szukaliśmy takiego na plaży, ale znaleźliśmy tylko niewielkie okruszki.

Arystoteles popatrzył na globus.

— Teraz wiem, skąd jesteś — kiwnął głową. — Z północy, skąd ten słoneczny kamień pochodzi, hen daleko za dzikimi Celtami, gdzie żaden Grek ani Macedończyk jeszcze nie dotarł. Różne legendy krążą o twojej ziemi, że jest niegościnną, zasypaną śniegiem pustynią, bez życia prawie, na której żyją okrutne i dzikie ludy, brodzące w ciemnej mgle, które nigdy nie widzą słońca. Natomiast inni mówią, że to ciepła i piękna kraina, nad którą słońce nigdy nie zachodzi i żyje tam najszczęśliwszy lud świata, który nie zna chorób i trosk, zbiera bursztyn i żyje wspólnie z bogami. Nazywają go Hyperborejczykami, czyli tymi, którzy przebywają za źródłem mroźnego, północnego wiatru. A ty mówisz o Polakach. Może Hyperborejczycy to Polacy, może w istocie tak jest, nie wiem. Tak czy owak, miałem rację: albo jesteś wysłańcem bogów, który przyniósł nam wspaniały dar, albo małym, wstrętnym barbarzyńcą, który ten dar komuś ukradł.

Przytknął kamyk do dziury, którą zrobiłem w globusie. O dziwo, dobrze do niej pasował i Arystoteles zatkał nim otwór. Przyjrzał się swojej bursztynowej kompozycji.

— To na pamiątkę, żebym wiedział, gdzie mieszkają Polacy, bo tego globusa ci nie oddam. Jest dowodem na kulistość Ziemi, której domyślałem się od dawna. Wszak podczas zaćmienia Księżyca cień, jaki rzuca na niego Ziemia, jest okrągły, a kiedy patrzę na morski horyzont, najpierw widzę maszty, a dopiero później sylwetki płynących do brzegu statków. Tak, nasza Matka jest krzywa, ale ostatecznego dowodu nie miałem. Tego globusa będę strzegł pilnie, jak oka w głowie. A teraz — surowo spojrzał na mnie — coś ci wyjaśnię. Nie jesteśmy piratami. Nie mam pojęcia, skąd ich sobie wymyśliłeś. Może wśród was, Polaków, piractwo to rzecz normalna, ale nie u nas. Macedonia jest ważnym krajem, którym rządzi król Filip, a ten chłopiec, Aleksander, będzie kiedyś jego następcą i równie wspaniałym królem. Zapamiętaj sobie ich imiona, bo z pewnością jeszcze o nich usłyszysz. Pozwoliłeś sobie w ich obecności na bardzo swobodne zachowanie. Nie okazałeś im należnego szacunku. Wywijałeś przy nich mieczem jak szalony. — Arystoteles zamilkł, pokręcił z niezadowoleniem głową i dodał. — Mam nadzieję, że ci wybaczą.

Głośno przełknąłem ślinę. Aleksander przestał płakać. Jego tata patrzył na mnie złowrogo, pochylił się nad synem i zapytał.

— Co mam z nim zrobić?

Mały przekrzywił głowę, dokładnie tak samo, jak to zrobił w moim pokoju. Serce biło mi straszliwie, byłem przekonany, że wszyscy słyszą, jak wali w mojej piersi. Przecież mogą mnie uwięzić, dać lwom na pożarcie albo rekinom, zesłać do kopalni diamentów albo na resztę życia przykuć do wiosła na jakimś pirackim statku i już nigdy nie wrócę do domu. Królewicz jednak spokojnie otarł wierzchem dłoni łzy i powiedział.

— Wiesz co? Nawet ciebie lubię. Dziwny jesteś, ale odważny tak jak ja. Zresztą, już dzisiaj dałem ci wycisk — spojrzał na swojego tatę. — Niech wraca do siebie. On ma fajne, kolorowe zabawki, może kiedyś mi je pożyczy?

Z ulgą przypomniałem sobie bęcki od miotły, jakie od niego dostałem, i teraz nawet je polubiłem. Król znowu do mnie podszedł, chyba chciał mnie klepnąć, ale spojrzał na swój palec, w który wcześniej trafiła iskra, i się rozmyślił. Stanął prosto i przemówił.

— Twoja wizyta, chociaż niezapowiedziana, jest dla mnie bardzo ważna. Dziękuję ci, że przyniosłeś ten dziwny przedmiot, który udowodnił mi, że Ziemia jest okrągła jak dynia, końca nie ma i za Indiami mogą być nieznane i bogate kraje. Pomysł podsunąłeś mi przedni. Tak, czeka mnie wielka wyprawa na Wschód, tam, gdzie jeszcze o mnie i o Macedonii nie słyszano. Serce — walnął się w pierś — serce mam ze spiżu. Podbiję Azję, wieczną nieprzyjaciółkę Europy. Pomszczę wędrówkę Odyseusza i śmierć Achillesa! Świat — tutaj popatrzył na globus i coś szybko przeanalizował — może nie cały, ale będzie mój. A poeci i historycy będą wychwalać i opiewać moje czyny! A ty, chłopcze — spojrzał na mnie — choć głupiś, widzę, że serce masz dobre. W nagrodę puszczę cię wolno i abyś pamiętał o mojej łasce, możesz sobie zostawić ten miecz. Niech ci przypomina o wielkim rodzie Argeadów!

Z przejęcia nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Zdołałem tylko sztywno skinąć głową, że z wdzięcznością przyjmuję królewskie przebaczenie i królewski dar. Aleksander w milczeniu odprowadził mnie do drewnianej skrzyni i pomógł do niej wejść. Chciałem mu powiedzieć, że jest fajny i że z pewnością będzie dobrym królem. Ale nie zrobiłem tego, bo w naszych spojrzeniach już wszystko to było zawarte. Mocniej ścisnąłem miecz i znowu byłem w swojej szafie.

Wieczorem był dramat. Musiałem szybko nauczyć się wiersza o lwie. Na szczęście ten, jaki znalazłem, był krótki. Siedziałem na łóżku i recytowałem:


Lew ma, wiadomo, pazur lwi,

Lew sobie z wszystkich wrogów drwi.

Bo jak lew tylko ryknie,

To wróg natychmiast zniknie!

(Jan Brzechwa, „Lew”)


I ryczałem jak najęty. Mama siedziała obok i śmiała się do rozpuku. Wstyd mi było okropnie, ale pocieszeniem była myśl o schowanej pod łóżkiem machajrze. Tylko ona była w stanie wynagrodzić mi tę chwilę rycerskiego upadku.

A jutro obiecuję sobie sprawdzić, kim są Argeadzi, Arystoteles i Macedończycy w prześcieradłach. No bo, jeśli nie piratami, to kim?

Szkoła

W poniedziałek rano była pobudka, śniadanie, a potem szkoła. Przez cały czas myślałem o mojej podróży do Macedonii i o mieczu. Postanowiłem nikomu o nich nie mówić. Nie byłem przygotowany na opowiadanie kolegom z klasy o mojej przygodzie, na przekonywanie ich o tym, że wcale jej nie zmyślam, żeby zrobić na nich wrażenie. Pewnie śmialiby się ze mnie albo chcieli na dowód zobaczyć miecz, a ja nie chciałem się nim z nikim dzielić. Pomyślałem, że każdy musi mieć jakąś tajemnicę i ja też taką mam, do tego super mega wyjątkową. Przyjemnie było siedzieć w ławce i myśleć, że mój królewski dar leży spokojnie pod łóżkiem i czeka, aż wrócę ze szkoły. Wiem, bo zaraz po przebudzeniu sprawdziłem go i nawet czule pogłaskałem.

A jednak to niesprawiedliwe, że mając taki miecz muszę być w szkole, wkuwać „h”, „ch” i słupki na mnożenie! Byłem już w czwartej klasie, „h” i „ch” znałem, bo przecież w komiksie o Tytusie jest Papcio Chmiel, pisany na pewno przez „ch”. W sumie to dziwne, że są różne znaczki, które czyta się tak samo. Kto to wymyślił? I po co? Pewnie zrobił to ktoś, kto nie lubi dzieci i chce, żeby nauka w szkole nie była łatwa i dzieci musiały pisać dyktanda.

Na matematyce mieliśmy powtórkę z dodawania pisemnego, strasznie nudne zajęcie, zacząłem więc zastanawiać się, czy „machajra” pisze się przez „ch” czy przez „h” i czas jakby przyspieszył. Spróbowałem swoje przemyślenia zapisać w zeszycie. Myślałem, ale nie mogłem się zdecydować i bawiłem się literkami. W pewnym momencie zauważyłem, że przed moją ławką stoi pani Ania, nasza wychowawczyni. Stoi i patrzy na mnie z wyczekiwaniem.

— No? Witek — powiedziała. — Ile jest dwieście dwadzieścia osiem dodać sto dwadzieścia osiem?

Co to za pytanie! Zamknąłem oczy i spróbowałem policzyć w myślach. Do dwustu dwudziestu dodałem sto dwadzieścia i miałem trzysta czterdzieści. Dwie ósemki dodałem do siebie i miałem szesnaście. Ale nagle jedynka z szesnastki spłaszczyła się, wygięła, zrobiła metalowa i bardzo, bardzo podobna do mojego miecza. Już nie wiedziałem, co mam z nią zrobić, pogubiłem się w liczeniu.

— Otwórz oczy i popatrz na tablicę — usłyszałem głos pani.

Posłuchałem i zobaczyłem napisane na tablicy równanie. Wynik już tam był.

— Trzysta pięćdziesiąt sześć! — przeczytałem z zapałem.

Pani przytaknęła, ale nie zajęła się innymi dziećmi, tylko wzięła mój zeszyt.


mo h ira, mhar, mach ira, m och ara


— Co to ma być? — pani zapytała. — Dlaczego w zeszycie od matematyki piszesz „moher”?

— Moher? — palnąłem zaskoczony.

— To wełna, z której robi się swetry i berety.

— Berety?

Usłyszałem, jak Czarek parsknął śmiechem i wykrzyknął.

— Berety!

Oczywiście po chwili dołączyły do niego chichoty innych dzieci. Czułem, że robię się czerwony jak burak.

— I do tego napisałeś z błędami. — Pani położyła zeszyt na ławkę. — Żebyś wiedział, jak pisze się „moher”, za karę za te bazgroły w zeszycie napiszesz to słowo pięćdziesiąt sześć razy. A ty, Czarek, podejdź do tablicy i napisz je tak, żeby wszyscy się go nauczyli. „Moher” pisze się przez samo „h”.

Usiadłem pokonany, a Czarek z cierpieniem w oczach podszedł do tablicy.

Na przerwie zdradzieccy kumple wołali na mnie.

— Witek ma berecik, wielki jak kotlecik! Trzyma go w plecaku! Załóż go zgnilaku!

Wyobrażacie to sobie? Czy tak upadają bohaterowie? Przez berety i kotlety? I wszystko przez tego Czarka, który zresztą najgłośniej krzyczał. No to też go przezywałem. A że na nazwisko ma Ogórek, to sami rozumiecie.

— Cezary Ogórek, kiełbasa i sznurek! Głupi korniszon siedzi w słoiku zamkniętym na klej!

A potem pobiliśmy się. Byłem wściekły. Chłopcy z naszej kasy już zwietrzyli ubaw i ustawili się szczelnym kółeczkiem wokół nas. Piotrek, znany szkolny łasuch, zbierał zakłady ze słodyczy: batonów, cukierków i lizaków, który z nas wygra. Zniżyłem głowę i całym ciałem staranowałem mojego wroga. Potem obłapiliśmy się i sapiąc, jak zawodnicy w zapasach, zakładaliśmy sobie chwyty najbardziej mordercze na świecie. Już go miałem, już prawie powaliłem na obie łopatki i byłbym zwycięzcą wszystkich słodkich zakładów, gdyby nie to, że Czarek mocno chwycił mnie za koszulę i urwał guzik, który spadł na podłogę, a potem jak pchełka wystrzelił spod obcasa jego buta i ze świstem gwizdnął Piotrka.

— Au! — zawołał Piotrek i złapał się za czoło.

Usłyszała to pani Ania i nas dorwała. Szybko wydusiła z nas, o co poszło. Powiedziała, że nie spodziewała się tego po nas i bardzo ją rozczarowaliśmy. Bicie kolegów jest naganne, strzelanie guzikami jest naganne, przezywanie się też jest naganne i bardzo źle o nas świadczy. Nikt nie ma wpływu na to, jak się nazywa, Ogórek to nazwisko jak każde inne i trzeba je szanować, a berety są dobre i paniom się podobają. No właśnie, paniom! Ale nie chłopakom!, zaprotestowałem w duchu. Pani nas ostrzegła, że jeśli jeszcze raz zobaczy, jak się bijemy, to dostaniemy szlaban na wycieczkę do parku dinozaurów.

— Phi! — uniosłem się dumą. — Tyle razy tam byłem, że nie muszę. Po co mi te pterozaury i brontozaury? Od razu widać, że są nieprawdziwe.

Pani otworzyła buzię ze zdumienia, a ja byłem zły. Nie dość, że nie dałem Czarkowi nauczki, to Piotrek zjadł wszystkie słodycze, tłumacząc, że mu się należy, bo stał się jedyną ofiarą dzisiejszej bójki.

— Widzisz? Mogłem dostać w oko — stwierdził, mieląc w buzi ostatniego cukierka, i na dowód pokazał palcem małego siniaka, jaki mu wykwitł na środku czoła.

A potem lekcje się skończyły i przyszła po mnie mama. Dlaczego na głowie miała beret? Kiedy tak patrzyłem na niego, zdałem sobie sprawę, że nie wiem, co mama miała na głowie wczoraj i czy w ogóle wcześniej miała jakieś berety. Jeszcze dzisiaj rano byłem szczęśliwym człowiekiem, który nie zwracał uwagi na takie rzeczy. A teraz? Czy mamy beret jest zrobiony z moheru? Już chciałem ją zapytać, ale pomyślałem, że jeszcze ktoś usłyszy, a nie chciałem publicznie przypominać chwili mojej porażki na lekcji. Rozejrzałem się, czy ktoś z klasy widzi ten beret. Zauważyłem, że Adelka, z którą siedzę w ławce, uśmiecha się pod nosem. Nie wiem, z jakiego powodu, ale pewnie ze mnie. Na wszelki wypadek spojrzałem na nią tak groźnie, jak umiałem, a ona pokazała mi język. Fuj! Odwróciłem się od niej i poprosiłem mamę, żebyśmy szybko poszli do domu, bo chce mi się siusiu i nie wytrzymam.

— Możesz iść do toalety w szkole, jak tak bardzo musisz — mama zaproponowała. — Poczekam na ciebie.

— Nie! — głośno zaprzeczyłem. — Ja muszę w domu!

Złapałem mamę za rękę i mocno pociągnąłem ją w stronę wyjścia. Idąc przez hol po raz kolejny przeczytałem wielkie hasło, wiszące na ścianie.


SZKOŁA NASZYM DRUGIM DOMEM!


O nie!, pomyślałem z goryczą, kompletnie się z tym nie zgadzam! Szkoła nie jest moim drugim domem. Szkoła jest miejscem do męczenia dzieci. Milion razy lepiej jest być piratem i nie chodzić do żadnej szkoły! Przemaszerowałem przez główne drzwi. Z ulgą opuściłem szkolny budynek, nadal ciągnąc za sobą mamę.

Aleksander

W domu zapomniałem o toalecie i natychmiast zajrzałem pod łóżko. Miecz leżał tak, jak go zostawiłem. Patrzyłem na niego i snułem szerokie plany o piractwie, o tym, że zostanę kapitanem macedońskiego statku, opłynę kulę ziemską i zobaczę wspaniałe wieloryby, żarłoczne płaszczki, wybuchające wulkany i zdobędę największą perłę świata. Uczciwie ją złowię w szmaragdowym morzu pełnym koralowców i rajskich rybek, zanurkuję po nią na samo dno. A potem przypnę do czarnego kapelusza, żeby nosić niczym Order Kapitana Szerokich Wód i wszyscy będą ją podziwiać. Lew na mieczu mrugnął do mnie zachęcająco. Tak, pomyślałem, on mnie rozumie, razem ze mną chce zasmakować dalekiej przygody. W zauroczeniu wyciągnąłem rękę, żeby go wziąć, kiedy do pokoju weszła mama.

— Coś zgubiłeś? — zapytała, kiedy zobaczyła, że klęczę przy łóżku.

Mój piękny, szmaragdowy świat odpłynął.

— Nie, wszystko w porządku — zapewniłem ją, odzyskując poczucie rzeczywistości.

Mama podeszła do szafy i otworzyła do niej drzwi.

— Nie możesz! — krzyknąłem nieco wystraszony, bo nie wiedziałem, czy przypadkiem nie wciągnie mamy do Macedonii.

Spojrzała na mnie zaskoczona. Już na spokojnie zauważyłem, że na przedramieniu ma stos moich bluzek i spodni, pewnie czystych po praniu.

— Mogę sam je tam włożyć? — wstałem z kolan i słodko zamrugałem.

Zanim jednak włożyłem rzeczy do szafy, obejrzałem ją z prawej, potem z lewej strony, przytuliłem się do ściany z tyłu, położyłem nawet na podłodze i zajrzałem pod spód, niuchając, czy nie ma tam czegoś podejrzanego. Nie było niczego z wyjątkiem kilku kłaków kurzu. Zadowolony z wyniku poszukiwań wstałem, otrzepałem się i dopiero wtedy ostrożnie ułożyłem ubrania w szafie. Mama cały czas przyglądała mi się zdumiona.

— Czy ty się dobrze czujesz? — zapytała w końcu.

— Oczywiście — odpowiedziałem.

Stanęła wtedy z założonymi rękami. To była ta postawa, która oznacza odrabianie lekcji. No nie! Znowu nie wezmę miecza! Dyskutowanie z nią nie miało sensu, tylko pogorszyłoby sprawę. Mama wychodziła z założenia, że lekcje najlepiej odrabiać zaraz po powrocie do domu. Posłusznie więc sięgnąłem po tornister, chociaż dzisiaj wyjątkowo go nie lubiłem. Mama zerknęła do zeszytu.

— Mieliście dzisiaj robótki ręczne?

— Co takiego? — zdziwiłem się.

— Cerowanie, szydełkowanie, robienie na drutach. Jak chodziłam do szkoły, to mnie uczono takich umiejętności.

— To jest dla dziewczyn — prychnąłem z lekceważeniem i pomyślałem, że dziwne szkoły były w jej czasach. Nie miała matematyki, polskiego, nawet komputerów? To jak w ogóle poradziła sobie w życiu?

— To dlaczego napisałeś w zeszycie „moher”? — mama usiadła na krześle obok mnie.

Zrozumiałem. To stąd ten pomysł o cerowaniu! No to wytłumaczyłem, że mieliśmy lekcję z „h” i „ch”, a „moher” ma „h” i pasuje. A potem przypomniałem sobie, że mam napisać to słowo pięćdziesiąt sześć razy. Zacząłem pisać.

— A to powyżej, to co? — mama pokazała palcem moje próby z machajrą.

Jeszcze bardziej pochyliłem się nad zeszytem i udałem, że nie słyszę. Nie mogłem mamie powiedzieć o machajrze, a jeśli bym skłamał i powiedział, że to nieudane próby przepisywania słowa „moher” z tablicy, to pomyślałaby, że na lekcji nie uważałem. Wtedy musiałbym wysłuchiwać, dlaczego w szkole nie można rozmawiać i trzeba być skupionym, a mnie spieszyło się do miecza.

— A wiesz, te twoje słowa przypominają mi nazwę „machajra” — usłyszałem po chwili. Zaskoczony podniosłem głowę. — Aleksander Wielki i machajra — mama nadal patrzyła na moje dzielne próby w zeszycie.

Odłożyłem długopis.

— Znasz Aleksandra? — zapytałem.

— Wszyscy go znają — mama powiedziała.

Jak to „wszyscy”? , pomyślałem zdumiony. Co to znaczy „wszyscy”? Czy to znaczy, że on był wcześniej u mamy i u taty? Może nawet u wstrętnego Korniszona Czarka? I oni też byli w Macedonii? A machajra to żadna tajemnica? Poczułem się dotknięty tym, że wizyta pirackiego królewicza wcale nie była taka wyjątkowa, jak mi się jeszcze przed chwilą wydawało.

— Co jest? — mama zapytała, bo miałem chyba niezbyt wesołą minę. — Dzisiaj miałam wykład o Aleksandrze Macedońskim i pewnie dlatego tak mi się skojarzyło. Przecież jestem archeologiem.

O rany!, odetchnąłem w duchu. Zupełnie zapomniałem, że moja mama jest archeologiem.

— To, że go znam, to za dużo powiedziane — mówiła dalej. — Wiem, kim był, bo on już dawno temu umarł.

— Jak to? — zatkało mnie.

— Myślisz, że jeśli coś działo się bardzo dawno, to nic o tym nie wiemy? Do poznania takiej przeszłości służy historia i archeologia — mama wygodniej usiadła na krześle. — Aleksander urodził się prawie dwa i pół tysiąca lat temu w rodzinie Argeadów, która rządziła Macedonią przez czterysta lat. Ciekawe, że wynik dodawania, jaki zapisałeś dzisiaj w zeszycie, trzysta pięćdziesiąt sześć, to właśnie rok jego urodzenia, tylko przed naszą erą. Jak dorósł, został największym zdobywcą starożytności — obejrzała się. — Gdzie masz globus? To ci pokażę.

Spojrzałem na parapet, gdzie oczywiście globusa nie było.

— Zaniosłem do szkoły — okrutnie skłamałem. — Pani chciała po coś.

— Trudno — mama westchnęła. — Poczekaj chwilę.

Przyniosła grubą książkę.

— Zobacz — pokazała mapę — tu jest Europa, a ta różowa kropka to Macedonia. Na żółto zaznaczone są wszystkie obszary, jakie Aleksander zdobył. Wtedy to było imperium perskie, bogate i silne. Dzisiaj to wiele krajów: Turcja, Syria, Irak, Iran, Afganistan, Pakistan, nawet Egipt. Pod rządami Aleksandra, z Grecją i Macedonią, utworzyły niezwykłe królestwo o długości ponad czterech tysięcy kilometrów. To chyba więcej niż odległość z Torunia na skutą lodem Grenlandię, gdzie mieszkają pingwiny i niedźwiedzie polarne. Swoją powierzchnią zajęłoby dużą część Europy.

Przyjrzałem się mapie. Rzeczywiście, różowa kropka Macedonii była bardzo mała w porównaniu do żółtej plamy państwa Aleksandra. Ze wszystkich, wymienionych przez mamę krajów, znałem tylko Egipt.

Każdy wie, że w Egipcie są piramidy. A piramidy są tajemnicze. Zbudowano je tysiące lat temu, kiedy jeszcze nie było dźwigów i koparek. W telewizji oglądałem program o tym, że niemożliwe jest, żeby zbudowali je ludzie, są zbyt wielkie i nowoczesne, i na pewno to dzieło kosmitów. Łał! Czy to znaczy, że kiedy ten mamy Aleksander był w Egipcie to poznał kosmitów? I może też ich podbił? Nie, chyba nie. Musiałby mieć lasery albo działka plazmowe, inaczej nie dałby im rady. A może dogadał się z nimi i to właśnie oni pożyczyli mu broń, dzięki której udało mu się podbić za jednym zamachem tyle krajów? To byłoby zrozumiałe.

Pomyślałem, że fajnie byłoby spotkać kosmitów. Zapytać ich, skąd pochodzą i jakie mają statki kosmiczne. W końcu, skoro byli w Egipcie i zbudowali piramidy, to może nadal tam są? Tylko, jak mam do nich się dostać? Poprosiłem mamę, żeby mi pokazała, gdzie na tej mapie jest Polska. Ku mojemu zdumieniu dowiedziałem się, że nie ma, że w czasach Aleksandra Polski jeszcze nie było.

— Polska byłaby tutaj — mówiąc to, mama wskazała zupełnie białą część mapy.

Dotknąłem tego miejsca i przesuwając palcem w kierunku Egiptu, skalkulowałem, że jest za daleko i niestety, choćbym starał się jak mógł, sam do Egiptu nie dojadę. Nie dość, że musiałbym przejechać pół Europy, to przeszkodą nie do pokonania wpław jest Morze Śródziemne.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak ogromne było państwo Aleksandra i jak strasznie dawno temu musiał on żyć. Nie dość, że przed Zawiszą Czarnym i Władysławem Jagiełłą, to jeszcze przed wszystkimi Polakami! Zrozumiałem czemu, kiedy go o nich pytałem, on nie znał tych słynnych rycerzy. Oni po prostu urodzili się dużo później od niego.

Ale zaraz, czy to możliwe, żeby mamy Aleksander był tym, którego ja znam? Przecież trudno znać kogoś, kto dawno umarł. Nawet mama przyznała, że znać kogoś, a wiedzieć o kimś to duża różnica. Uznałem więc, że mój Aleksander jest po prostu małym piratem i już.

— A jak wyglądał Aleksander Macedoński? — uprzejmie zapytałem, żeby mamie nie było przykro, że nie zainteresowałem się jej wiedzą.

Mama przez chwilę szukała w swojej grubej książce.

— Widzisz? Tutaj masz mozaikę z młodym Aleksandrem. Miał blond włosy, zupełnie jak ty.

Zobaczyłem dwóch chłopców w pelerynkach, czających się z mieczami na lwa. Fajne to było, ale zaraz zdębiałem.

— Mamo — wykrztusiłem — oni są na golasa.

— To prawda — mama przytaknęła. — Taka była moda w sztuce starożytnej.

— Na golasa? — nie uwierzyłem jej. — Podczas polowania na zabójczego i dzikiego lwa?

— Tak. To miało oznaczać, że są doskonali — wyjaśniła.

No nie. Doskonały bohater ma niezniszczalną zbroję. To może być tytanowy pancerz, kombinezon z pola siłowego, nawet kolczuga. To właśnie po tym można go rozpoznać. To jakby jego druga skóra! Prawdziwy bohater nie może biegać na golasa! Mamie coś musiało się pomylić.

— Widzisz? — mama zapytała. — Aleksander ma głowę przechyloną w jedną stronę. Niektórzy uważają, że nie dosłyszał na jedno ucho.

— Naprawdę? — zdziwiłem się. — A gdyby ktoś w samym środku bitwy powiedział mu coś ważnego na to ucho? To co?

I wyobraziłem sobie, jak na tle piramidy Aleksander Macedoński walczy z nawałnicą wrogów. Podbiega do niego posłaniec z wieścią, że zaprzyjaźnieni kosmici przybyli z odsieczą, mają działka plazmowe i czekają na rozkazy. Niestety, posłaniec nie wie, że wódz jest na jedno ucho głuchy jak pień i szepcze mu właśnie do tego ucha. Aleksander nie słyszy, rozkazów kosmitom nie wydaje, sam walczy dalej, ale traci siły i przegrywa bitwę. Upada na gorący piasek, a biała peleryna okrywa jego ciało.

Zamrugałem, jeszcze raz popatrzyłem na zdjęcie mozaiki i przypomniałem sobie, że mój Aleksander tak samo przechylał głowę. Poczułem ukłucie niepewności, a mama mówiła dalej.

— To nic. Z tą niepełnosprawnością dobrze sobie radził. Był niezwykłym wodzem. Wygrał wszystkie bitwy, mimo że wroga armia nieraz była dużo liczniejsza. Sam walczył na czele swojego wojska, był przykładem odwagi, poświęcenia i żołnierze go uwielbiali. Wymyślał nowe sposoby zdobywania miast i żadne mu się nie oparło, nawet te, które słynęły z tego, że są nie do zdobycia. Zakładał też nowe, które nazywał na swoją cześć Aleksandriami. Jedna z nich, ta w Egipcie, stała się najpiękniejszą, najbogatszą i przez długie wieki była naukową stolicą świata. I wyobraź sobie, że ona istnieje do dziś. O tak, Aleksander potrafił być okrutny, zawzięty, ale i genialny. Miał niesamowite pomysły. Jego przyjaciele mówili, że dopada go boskie natchnienie, bo inaczej nie potrafili go zrozumieć. Dam ci przykład. W starożytności istniała legenda o węźle gordyjskim, który znajdował się na królewskim wozie w Gordion, stolicy Frygii, krainy na terenie dzisiejszej Turcji. Uważano, że panem całej Azji może być tylko ten, kto go rozplącze. Sprawa wcale nie była łatwa, ponieważ węzeł gordyjski był wyjątkowo mocny i skomplikowany. Aleksander przybył do Gordion podczas wyprawy do Azji i ten węzeł go zainteresował. Zamiast jednak głowić się, jak go rozplątać, co zrobiłaby większość zwykłych śmiertelników, dobył miecza i po prostu go przeciął! On rozumiał świat po swojemu i już za życia stał się legendą, a to, jak widzisz, oznacza, że nie trzeba być doskonałym, żeby wiele osiągnąć. Poza tym za nauczyciela miał Arystotelesa, twórcę podstaw europejskiej nauki. Też pewnie o nim nie słyszałeś.

Już chciałem powiedzieć, że jednego gościa o takim imieniu znam i to on zabrał mi globus, ale ugryzłem się w język.

— Arystoteles — mama uparcie kontynuowała — zajmował się biologią, fizyką, geografią. Wiele Aleksandra nauczył i ten, jak dorósł, połączył wiedzę z własnymi zdolnościami i jako pierwszy Europejczyk stworzył imperium. Swoją drogą ciekawe, skąd Arystoteles wiedział, że Ziemia jest okrągła?

Ja wiedziałem, Arystoteles i Aleksander widzieli mój globus. Najgorsze jednak było to, że moje zwątpienie w dwóch różnych Aleksandrów rosło, łączyła ich już nie tylko Macedonia, dynastia Argeadów i dziwne przechylanie głowy, ale jeszcze ten Arystoteles mądrala.

— A jak się nazywał tata Aleksandra? — zapytałem słabym głosem.

— Filip. Też był wybitnym i walecznym dowódcą. W jednej bitwie nawet stracił oko.

Z wrażenia gorąco mi się zrobiło, ponieważ to oznaczało, wbrew zdrowemu rozsądkowi, że Aleksander mojej mamy i mój są tą samą osobą, która urodziła się dwa i pół tysiąca lat temu. I ten chudy maluch, który wczoraj kijem od miotły dał mi bęcki, wcale nie jest piratem tylko zdobywcą z przeszłości i panem wielkiego imperium! Głośno wciągnąłem powietrze. Oczywiście mama to zauważyła.

— Widzę, że już masz dość tej nowej wiedzy — orzekła.

Znowu zajrzała do zeszytu.

— A wiesz, z tym słowem „moher” kojarzy mi się beret.

Milczałem.

— Berety nie są takie złe — stwierdziła. — Zobacz, co Aleksander ma na głowie.

Zobaczyłem. Pomimo tego, że był goły, na głowie coś miał. Dziwna była wtedy moda, naprawdę.

— To płaski kapelusz, który wygląda jak sztywny naleśnik — mama wyjaśniła. — Jest śmieszny, ale chronił przed słońcem. Macedończycy nosili również berety i Aleksander wcale się tego nie wstydził. Przecież i teraz berety noszą żołnierze, na przykład komandosi. Przecież wiesz, kto to?

— Super spece do zadań specjalnych — natychmiast odpowiedziałem.

— No właśnie — mama spojrzała na zegarek i westchnęła. — My tu gadu-gadu, a ja muszę iść po zakupy. Zostań i odrób lekcje.

Zostałem. Siedziałem przy biurku ze zwariowanymi myślami o Małym Wielkim Aleksandrze, berecie i kosmitach. A przede wszystkim o machajrze.

Argos

Mama wyszła i nareszcie miałem okazję, żeby wziąć upragniony miecz. Wyciągnąłem go spod łóżka, pogłaskałem, w zaufaniu powiem, że nawet pocałowałem, ale nikomu o tym nie mówcie. Mając na uwadze to, co usłyszałem o ubiorze Aleksandra, a raczej o jego braku, postanowiłem naśladować jedynie macedońskie nakrycie głowy. W przedpokoju zajrzałem do koszyka z czapkami i szalami, mając nadzieję, że mama wyszła bez beretu. Beret był. Co prawda za duży i spadał mi na uszy, ale przed lustrem udało mi się go tak uklepać, że dobrze leżał.

— No — zadowolony mrugnąłem do swojego odbicia.

Mocniej chwyciłem miecz i zacząłem nim wywijać.

— Mach, mach! — głośno przy tym krzyczałem.

Zaraz zaraz… nagle przerwałem, bo dopadła mnie ważna myśl. Mach, mach?… No, to teraz już wiem, skąd ta dziwna nazwa „machajra”, od machania przecież! Więc machałem nią i machałem. Wyginałem się przy tym do przodu, do tyłu i w prawo i w lewo. Szast prast! Uginałem kolana, dzięki czemu miałem świetne pozycje i cięcia. W tej chwili mogłem dorównać Zawiszy Czarnemu, a nawet więcej, czułem, że sam Zawisza nie dałby mi rady! Toczyłem przed lustrem pojedynki z Krzyżakami, broniłem Jagiełły, wspierałem polskie wojska w bitwie pod Grunwaldem. Okrążałem siły wroga i wykorzystywałem jego słabe punkty. Raz nawet dałem w nos wielkiemu mistrzowi krzyżackiemu. Było super! Bitwa jednak zmierzała do nieuchronnego końca. Zmęczony patrzyłem na wielki finał. Polskie i litewskie wojska rozgromiły Krzyżaków, ostatnich maruderów brano do niewoli. Król Jagiełło zsiadł z konia niedaleko mnie i z wielkim zainteresowaniem obejrzał mój miecz.

— Ostrze, którego strzeże lew — powiedział głębokim głosem. — To wyjątkowy miecz dla wyjątkowego rycerza. Zobacz — uśmiechnął się i pokazał mi swój. Jego miecz był wielki, podobny do tych z muzeów, z rękojeścią w kształcie krzyża ozdobioną złotymi wzorkami. — To jest Szczerbiec. Chronią go imiona Boga: Sedalai i Ebrehel. Nigdy się z nim nie rozstaję. Pamiętaj, swojemu musisz dać imię.

Skinął mi głową na znak podziękowania za pomoc w zwycięskiej bitwie. Chciałem go uściskać, powiedzieć coś mądrego i wyjątkowo wytwornego, ale zorientowałem się, że najpierw muszę przed nim uklęknąć. Rzuciłem się na kolana i w tym momencie beret spadł mi na oczy i usłyszałem głośny zgrzyt. Rycerskie marzenie natychmiast się rozwiało, ponieważ zawadziłem mieczem o lustro. Z drżącym sercem uniosłem beret, na szczęście szkło było całe, tylko miecz, mimo że nieostry, wyżłobił w drewnianej ramie widoczną rysę.

Jaki on wspaniały! Zachwyciłem się. Król Jagiełło ma rację. Koniecznie muszę dać mu imię!

— Ha! — wydobyłem z siebie. — Tylko jakie?

Nie miałem zielonego pojęcia.

W poszukiwaniu wskazówki poszedłem do pokoju mamy, gdzie jest pełno mądrych książek. Próbowałem czytać ich tytuły, mając nadzieję, że coś fajnego w nich znajdę. Niestety. Były strasznie nudne, najczęściej zawierały takie słowa jak „historia”, „archeologia”, „dzieje”, z którymi nic nie dało się zrobić albo były dziwne, jak „Anabasis”, „Heroon”, „Vade”-coś tam. Bez sensu.

Już miałem zrezygnować z dalszych poszukiwań, kiedy zobaczyłem na biurku otwartą książkę, a w niej zdjęcie naczynia z namalowanym na nim obrazkiem. Przyjrzałem się. Na obrazku był dziób statku, pani z włócznią i trzech panów, gołych lub w prześcieradłach. Od razu się domyśliłem, że muszą być starożytni. Pod obrazkiem był podpis „Atena i Jazon z towarzyszami przy statku Argo”. Nie wiem, kim był Jazon, w związku z Ateną coś niejasnego kołatało mi się po głowie, zwróciłem natomiast uwagę na nazwę statku.

Argo, Argo… powtarzałem w myślach. Coś mi to przypomina. Tylko co? Nazwę klubu sportowego? Nie. Markę samochodu wyścigowego? Też nie. A może imię psa sąsiada? Nie, to już na pewno nie. Po dłuższej chwili wreszcie mnie olśniło i z uciechy klepnąłem się w czoło. No jasne! Argo przypomina trudną nazwę Argeadów, królewskiej dynastii Aleksandra, którą koniecznie chciałem zapamiętać. Niech więc będzie, zadecydowałem, niech mój miecz nazywa się Argo albo lepiej Argos, bo tak ładniej brzmi. Wyprężyłem się, uniosłem go wysoko i zawołałem.

— Drżyjcie wrogowie! Przed wami Witold Wielki, super komandos z Argosem! Juchu!

Potem, zanim mama wróciła ze sklepu, zamalowałem rysę w ramie lustra brązowym pisakiem. Tak na wszelki wypadek.

Bucefał

Chyba mama wybrała się na większe zakupy. Korzystając z przedłużającej się jej nieobecności, postanowiłem iść do Macedonii i upewnić się, czy aby na pewno Aleksander nie jest piratem. Mama mamą, jej wiedza z pewnością jest głęboka i szeroka jak ocean, ale sprawdzić musiałem sam.

Ostrożnie wszedłem do szafy i natychmiast zakręciło mi się w głowie. W ciemności wyczułem znajomy zapach drewna, a potem sapiąc i stękając, uniosłem ciężkie wieko skrzyni i wygramoliłem się na zewnątrz. Znalazłem się w pomieszczeniu wielkości mojego pokoju, ale zupełnie inaczej urządzonym. Bez biurka, regałów na książki i dywanu. Tutaj podłoga była wyłożona małymi kamyczkami, które układały się w biało-czarne spiralki, przypominające morskie fale. Białe ściany w dolnej części obłożone były kamiennymi płytami, a powyżej, obok okna i otwartych drzwi, wisiały fioletowe zasłony w duże gwiazdy a może Słońca, podobne do tego, które widziałem na mozaice w gabinecie króla Filipa. Pod ścianą stało łóżko z nogami w kształcie lwich łap, a obok niego niska szafka, na której ktoś ustawił kilka figurek. Podszedłem bliżej. Gliniane figurki przedstawiały koniki pomalowane w czarne i czerwone kółka, gwiazdki i paski. Fuj! Są prawie takie same jak te okropne, różowe kucyki, które dziewczyny czasem przynoszą do szkoły i bawią się nimi na przerwach. Niemożliwe, żebym trafił do pokoju Aleksandra. Aleksander zarzekał się, że nie lubi takich zabawek, więc tutaj musi mieszkać ktoś inny. Odsunąłem fioletową zasłonę i bardzo ciekaw Macedonii i Macedończyków wyszedłem na korytarz.

Ze zdziwieniem zauważyłem, że nikogo tutaj nie ma. Trochę się rozczarowałem, bo pałac wyglądał, jakby wszyscy mieszkańcy go opuścili. W ciszy włóczyłem się i przyglądałem pałacowym pomieszczeniom. Niektóre miały ściany pokryte malowidłami bogów z piorunami i trójzębami, konnych i pieszych wojowników, siedzących smutnych panów, może dawnych królów, wreszcie uskrzydlonych pań z zielonymi wieńcami. Te pokoje były bogato umeblowane, ze złoconymi łóżkami i stolikami, na których leżały trawiaste rulony, które wcześniej uznałem za listy pirackie. Inne pomieszczenia były dużo skromniejsze. W jednym stały warsztaty tkackie z nieukończonymi pracami. Tkaniny były kolorowe, w różne wzory: kwiaty, perełki i szlaczki, podobne do tych, które w pierwszej klasie rysowałem w zeszytach. W kuchni, na metalowym ruszcie piętrzyły się gorące, parujące garnki, a na wielkich półmiskach leżały smacznie pachnące kawały pieczonych ryb. Chętnie bym się nimi poczęstował, ale nie miałem śmiałości.

Wyszedłem na dziedziniec, gdzie ostatnio spotkałem Arystotelesa. Dopiero teraz zauważyłem, że jest on otoczony wysokimi kolumnami i poczułem się wśród nich jakoś samotnie. Na pocieszenie przypomniałem sobie zamkowy dziedziniec w Malborku, który też stoi pusty i dzięki temu można go zwiedzać. Tyle, że dziedziniec w Malborku jest czerwony jak cegła, z której krzyżacki zamek zbudowano, a tutaj wszystko było białe i lśniące od słońca, gdzieniegdzie malowane w jakieś listki, kwiatki i perełki, takie dziewczyńskie wzory.

Naraz dostrzegłem naprzeciwko cień, szybko przemykający między kolumnami. To był mały chłopiec, który gdzieś się spieszył i nie zwracał na mnie uwagi. Też się nim specjalnie nie przejąłem. Przyglądałem się rozpiętym na ścianach girlandom z biało-żółtymi kwiatami. Macałem je i wąchałem, sprawdzając, czy ładnie pachną.

— Ej! Uważaj! To narcyzy. Nie popsuj ich, bo bardzo je lubię — usłyszałem nagle.

Odwróciłem się. Przede mną stał ten maluch, którego przed chwilą widziałem po drugiej stronie dziedzińca. Miał czarne warkoczyki z wplecionymi narcyzami. Oczywiście był w prześcieradle.

— Co tu robisz? — zapytał.

— Ja… — zająknąłem się — …ja szukam Aleksandra, ale nie wiem, gdzie on jest.

Było mi głupio, że widział, jak wącham wiszące na ścianach zielsko.

— Nie znam cię — przyjrzał mi się uważnie. — Mogę ciebie do niego zaprowadzić, jeśli chcesz. Jestem jego najlepszym przyjacielem.

Wysunął brodę do przodu i splótł ręce z tyłu jak mały harcerz, który chce dodać sobie powagi.

— Dzięki — odpowiedziałem. — Jesteś bardzo fajny.

— Wiem — pyszałkowato potwierdził i potrząsnął głową, aż mu ukwiecone warkoczyki zafalowały. — Ale musisz mi za to coś dać.

— Dać? — wykrztusiłem zaskoczony.

Uśmiechnął się i wskazał mój pasek. Pasek, który nie był zwykłym paskiem tylko starym wojskowym, o który długo prosiłem tatę i który wreszcie dostałem. Zamrugałem w osłupieniu, ale koleś był nieubłagany. Kiwał się do przodu, do tyłu i cierpliwie czekał. Co miałem robić? Skapitulowałem. Z paskiem czy bez, musiałem znaleźć Aleksandra.

— Au! — krzyknęliśmy obaj, bo kiedy mu go podawałem, iskra przeskoczyła między nami.

Spojrzał na mnie podejrzliwie, ukrył zdobycz w prześcieradle i tyle ją widziałem.

Wyszliśmy z pałacu. Przed wspaniałym budynkiem stało pełno ludzi, mężczyzn w beretach, kobiet w welonach i dzieci. Słyszałem ich krzyki i śmiechy. Domyśliłem się, że to mieszkańcy pałacu, którzy z jakiegoś powodu zebrali się w krąg i komentowali to, co działo się w jego środku. Mój przewodnik bezczelnie przecisnął się między nimi. Co tam!, stwierdziłem i poszedłem w jego ślady. W samym środku zgromadzenia znajdował się wolny plac, a na nim ogromny koń, chyba rozmiarów słonia. Nigdy takiego nie widziałem. Jego brązowa sierść lśniła od potu, a z pyska toczył pianę. Od czasu do czasu patrzył na ziemię i cały nerwowo drżał. Wściekły czy co? Obok niego stał mężczyzna, który trzymał wodze i bezskutecznie usiłował go uspokoić. Koń tylko mocniej potrząsał łbem i wydawał chrapliwe dźwięki.

— Filonikosie! — usłyszałem głos króla Filipa. — To nie koń, to bestia! Chciałeś mnie oszukać?

— Panie! — mężczyzna ze zdziwieniem spojrzał na króla. — To najwspanialszy koń, jakiego w życiu widziałem. Drugiego takiego nie znajdziesz.

— Mam nadzieję, że nie! — król roześmiał się. — Zrzucił wszystkich żołnierzy, którzy chcieli go dosiąść. Jeden nawet nogę złamał. I chcesz za niego trzynaście talentów? Chyba z tego konia na głowę upadłeś!

Filonikos zaprzeczył ruchem głowy.

— Ten koń wart jest swojej ceny. Panie! To prawdziwy klejnot. Posejdon nie ma lepszego.

— Widzę. Ale na co mi koń, który nie słucha i drży jak osika? Jeszcze mi spłoszy inne konie. Nie. Nie kupię go. Możesz go sobie zabrać.

— Ojcze! — obok Filonikosa nagle stanął Aleksander. Był bardzo wzburzony. — Takiego wspaniałego konia chcesz się pozbyć? Nie możesz!

— Synu, spokojnie — król uniósł rękę w jego kierunku. — Może lepiej się odsuń od tej bestii? Jeszcze zrobi ci krzywdę. Niech Filonikos kogoś innego na nią nabierze.

— Tato! — Aleksander tupnął nogą. — Jestem pewien, że umiałbym się z nim lepiej obchodzić niż Filonikos.

Król rozejrzał się po ludziach.

— Chcesz mi powiedzieć, że znasz się na koniach lepiej niż ja?

— Wiem, co mu dolega — Aleksander odburknął. Groźnie popatrzył na ojca. — Poskromię go. Jak mi nie pozwolisz, będę cierpiał do końca życia!

Król zacisnął usta. Widać było, że jest niezadowolony z zachowania syna.

— Dobrze — w końcu powiedział. — Jesteś bardziej uparty niż ja. Ale poczekaj — łypnął na niego swoim jedynym okiem. — Powiedz, jaką karę jesteś gotów ponieść za zuchwałość, jaką okazałeś wobec mnie, jeśli ci się nie uda?

Aleksander chwilę pomyślał i dziarsko wystrzelił.

— Sam za niego zapłacę!

Wybuchła salwa śmiechu. Nie wiem, ile to jest trzynaście talentów, ale chyba bardzo dużo, skoro zebrani tutaj Macedończycy odpowiedź Aleksandra uznali za dobry żart.

Samemu królowi wcale do śmiechu nie było. Straszny koń cały czas bryzgał pianą i niespokojnie przestępował z nogi na nogę, robiąc w piasku szerokie dołki wielkimi jak patelnie kopytami. Na jego tle Aleksander wyglądał jak przedszkolak i król Filip miał tego świadomość. Filonikos, widać mocno przestraszony, drżącą ręką podał Małemu uzdę i odstąpił na krok, gotów w razie potrzeby do pomocy. Śmiechy ucichły, wszyscy wtrzymali oddech. Aleksander bardzo ostrożnie podszedł do ogromnego zwierzęcia, stanął przy nim na palcach, delikatnie pogładził go po opuszczonym, drżącym łbie i powoli obrócił tak, że słońce musiało świecić bestii prosto w oczy. Potem błyskawicznie, jak sprężyna, skoczył na niego i mocno uczepił się grzywy. Koń stanął dęba, wierzgnął nogami i zarżał, rozsiewając wokół siebie płatki śliny.

— Na Zeusa! Przestań! — krzyknął Filip. — Kupię tego potwora, jak chcesz! Tylko zejdź z niego!

— Tato! On już jest mój! — usłyszeliśmy głos Aleksandra. Mały książę jeszcze mocniej przywarł do zwierzęcia i coś szeptał mu do ucha. Koń przestał wierzgać i powoli, ale wyraźnie, uspokajał się.

— Bardzo bystry chłopiec — stwierdził z uznaniem Filonikos, ocierając pot czoła.

— Oczywiście — obruszył się król. — Przecież to mój syn — odetchnął głęboko. Po chwili zawołał radośnie. — Synu! Chyba będziesz musiał poszukać sobie większego królestwa, bo z takim rumakiem Macedonia będzie dla ciebie za ciasna! Przegrałem zakład i muszę sam za konia zapłacić! — i dodał już ciszej do siebie. — Co za dzieciak!

Wszyscy zebrani zaczęli bić brawo. Z podziwem ustępowali miejsca Aleksandrowi jadącemu na cudownie obłaskawionym koniu.

— Jesteś najwspanialszy. Wiedziałem, że ci się uda — powiedział do niego mój cwany przewodnik, który nadal stał przede mną.

Ble!, pomyślałem, ale z niego wazelina, ja bym nie mógł tak się podlizywać. Aleksander, o dziwo, nic mu nie odpowiedział, tylko zaskoczony patrzył na mnie.

— Witek? To ty? — zapytał. — Widziałeś?

— Wszystko — odparłem z przejęciem. — Jesteś Μέγας. Znaczy… Wielki.

Zrobiłem się czerwony, bo zdałem sobie sprawę, że właśnie mu się podlizuję i jednak jestem wazeliniarzem. Z rezygnacją westchnąłem w duchu. Widać, Aleksander tak miał, onieśmielał nawet swoich przyjaciół. W szerokim uśmiechu odsłonił małe, ostre ząbki.

— Wsiadaj — rozkazał.

— Nie umiem… — chciałem zaprotestować, ale nie dokończyłem. Czyjeś mocne ręce wsadziły mnie na potężnego konia. — Trzymaj się mocno! — tuż przy uchu usłyszałem nieznajomy głos.

W tej sekundzie koń skoczył, zdążyłem tylko złapać Aleksandra i już pędziliśmy naprzód, przez ocienioną drzewami aleję, obok otoczonych kolumnami kamiennych świątyń, przez wielki plac z piętrowymi budynkami, gdzie ludzie uwijali się z koszami i workami, stali w kolejkach albo małych grupach, ocierali pot z czoła i zawzięcie o czymś dyskutowali. Gnaliśmy przez szerokie ulice, wąskie zaułki, obok studni z kobietami napełniającymi wodą pękate naczynia, obok kapliczek udekorowanych kwiatami, straganów, nawet rozległego boiska, na którym chłopcy ćwiczyli biegi, zapasy i rzuty płaskim dyskiem przypominającym ringo. Galopowaliśmy przez hałaśliwe i ludne miasto, malowane i rzeźbione. Ludzie w popłochu ustępowali nam z drogi, pytali „Dokąd lecimy, co nas tak gna?” Ale nie odpowiadaliśmy, tylko pędziliśmy dalej, aż minęliśmy granice miasta i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni.

Macedonia była piękna, cała niebiesko-zielona. Miałem wrażenie, że mkniemy między dwoma oceanami: niebieskim u góry z białymi obłoczkami fal i zielonym na dole z trawą czesaną przez wiatr. Gdzieś daleko na horyzoncie majaczyły niskie góry, które zdawały się obiecywać nowe, nieznane lądy. Byłem piratem, który sunie na fali wiatru przez bezkresne przestworza. Krzyczałem z uciechy, a pęd powietrza wpadał mi do gardła i krztusił. Aleksander śmiał się głośno, a szalony koń rżał, jakby chciał nam powiedzieć, że to jest jego żywioł, że może tak pędzić choćby i na koniec świata, koniec, którego przecież nie ma, więc ta podróż może trwać wiecznie. Było wspaniale! Chciałem, żeby czas się zatrzymał, żeby ta chwila nigdy nie minęła.

Niestety, nagle zatrzymaliśmy się i Aleksander oznajmił.

— Pokażę ci coś.

Zeskoczył z konia, podszedł do jakiegoś dołka w ziemi i nogą odsłonił zasypane piaskiem wejście. Odsunął drewnianą klapę i zszedł w dół, pomagając sobie podwieszoną tam liną.

— To moja tajna skrytka — usłyszałem jego stłumiony głos, wydobywający się spod ziemi. — Chodź.

Z niechęcia posłuchałem. Przecisnąłem się przez otwór w skale, zawisłem na linie i zeskoczyłem. Nieduża jaskinia była właściwie pusta, tylko pod ścianą leżały łuki, strzały, skórzana piłka i drewniane miecze. Jej wylot prowadził bezpośrednio ku niebieskiemu morzu, szumiącemu dwadzieścia metrów niżej.

— Bajka — krótko podsumowałem, bo żadne inne słowo nie było w stanie oddać tego, co w tej chwili czułem.

Usiadłem z widokiem na morze i patrzyłem coraz bardziej zadumany i rozmarzony. W wyobraźni znowu zobaczyłem mój szmaragdowy świat pełen koralowców i rajskich rybek, podróż dookoła świata i kapelusz ozdobiony największą perłą świata.

— Wiesz? — w końcu odezwałem się. — Myślę, że życie w Macedonii jest piękne. Chciałbym zostać piratem. Wsiąść na statek i popłynąć w daleką podróż. Poznać nowe lądy, zobaczyć wieloryby, płaszczki, Himalaje i dymiące wulkany, odkryć nikomu nieznane miejsca i już nigdy nie chodzić do szkoły. Świat musi być bardzo ciekawy.

— Pewnie — Aleksander myślał podobnie.

— Twój tata przygotowuje jakąś wyprawę? — zainteresowałem się. — Zobacz — wskazałem palcem na horyzont. — Tam widać maszty. Może zaciągniemy się za statek i popłyniemy gdzieś?

Aleksander spojrzał w kierunku odległych masztów i powiedział.

— Mój tata zawsze przygotowuje jakąś wyprawę. Może do wybrzeży trackich albo scytyjskich? Nie wiem. Nie mówi mi — wzruszył ramionami. — Pewnie, że chciałbym gdzieś popłynąć i zobaczyć obce kraje. A najbardziej chciałbym wyruszyć na tę wyprawę na Wschód, o której tata ciągle myśli od czasu twojej wizyty. Trzyma globus u siebie, nikomu go nie pokazuje, tylko z Arystotelesem coś na nim sprawdza. Czasem uda mi się podsłuchać, kiedy głośno się kłócą. Tata myśli o wyprawie wojennej, a Arystoteles jest temu przeciwny i chce przekonać tatę do ekspedycji naukowej, w której sam wziąłby udział. Nie bardzo go rozumiem, tata też i wścieka się na niego. — Królewicz zamilkł i zaraz dodał z rozżaleniem. — Tyle razy go pytałem o wyprawę, ale nie chce mi nic powiedzieć! Uważa, że jeszcze jestem na nią za mały.

Zrobił nieszczęśliwą minę.

— Naprawdę? — zapytałem. — Przecież sam okiełznałeś strasznego konia! Nikt nie mógł mu dać rady. Nawet dorośli.

— E, to akurat było łatwe — machnął ręką. — On po prostu bał się własnego cienia. Za każdym razem, kiedy na niego patrzył, sapał i wierzgał. Może myślał, że cień to zły demon? Obróciłem go w stronę słońca tak, żeby go nie widział. Uspokoił się pod moim dotknięciem i już!

— I już?

— Jasne! — roześmiał się. — Powiedziałem mu jeszcze na ucho, że ma na imię Bucefał, bo na łopatce ma znamię w kształcie głowy byka. Chyba mu się spodobało. Masz — spod prześcieradła wyciągnął zawiniątko. — Zwędziłem z kuchni.

Nic na to nie odpowiedziałem. Byłem głęboko poruszony odwagą Aleksandra. W zawiniątku był ser pachnący ziołami. Z wdzięcznością urwałem spory kawał i chwilę siedzieliśmy w milczeniu, zajadając i wpatrując się w wylot jaskini, gdzie błękitne morze jawiło się nam jako obszar niesamowitych możliwości, dalekich krajów i przygód.

Wąską, prawie niewidoczną wśród skał ścieżką zeszliśmy na małą plażę. W morskiej pianie moczyliśmy nogi i zbieraliśmy muszle. W poszukiwaniu jeszcze bardziej wyjątkowego okazu odszedłem dalej, ostrożnie brodząc w morzu, by nie przewrócić się na śliskich głazach. Wśród tańczących na wodzie słonecznych refleksów zauważyłem uwięzione między kamieniami drewno. Pod falującą wodą trudno było zobaczyć, co to jest, postanowiłem więc sprawdzić. Wyciągnąłem coś, co na pierwszy rzut oka przypominało drewnianą gruszkę wielkości dłoni, ciężką od wody i wypolerowaną przez morze. Jednak zachowały się na niej dawne rzeźbienia. Była to figurka ptaka z urwaną nóżką. Miała kobiecą głowę z długimi włosami zaczesanymi do tyłu. Na jej płaskiej twarzy widziałem łuki brwi, przypominające ptasie skrzydła, a wielkie oczy patrzyły pusto w przestrzeń. Stwór uśmiechał się i dzięki temu sprawiał całkiem sympatyczne wrażenie.

Z dumą wróciłem na plażę i ustawiłem w piasku swoją zdobycz. Aleksander położył się naprzeciwko niej. Leżeliśmy tak wpatrzeni w figurkę, przykładaliśmy muszle do uszu i słuchaliśmy sekretnego szumu, czasem wydawało nam się, że słychać w nim odległy śpiew. Aleksander powiedział, że to na pewno głos syren, strasznie niebezpiecznych i przebiegłych pół kobiet-pół ptaków. Wskazał na moją figurkę.

— Widzisz? To ona.

A potem powiedział, że na skalistej wyspie pośród morskich odmętów syreny czyhają na marynarzy, wabią ich czarownym śpiewem, żeby potem ich rozszarpać i zjeść. Jedynym śmiałkiem, który oparł się ich sztuczkom był Odyseusz, bohater wojny trojańskiej. Aleksander wszystko o niej wiedział, ja słyszałem po raz pierwszy. Po tej wojnie Odyseusz wracał z Troi statkiem do domu. Chyba mocno zbłądził, bo tułał się po świecie przez kilka lat. Na wodach kontrolowanych przez syreny koniecznie chciał usłyszeć ich śpiew. Kazał przywiązać siebie do masztu, a swoim żeglarzom polecił mocno zatkać uszy woskiem, żeby nie słyszeli syreniego śpiewu i jego błagań o skierowanie statku na syrenią wyspę, kiedy będzie opętany jego czarem. Inaczej czekałaby ich pewna śmierć. Udało mu się. Odyseusz prawie oszalał, kiedy słuchał syren, ale przetrwał, a jego statek spokojnie przepłynął przez zdradliwe wody.

— Teraz takich herosów już nie ma — Aleksander westchnął na koniec.

— Dziwne — stwierdziłem z lekkim niedowierzaniem, przyglądając się uśmiechniętej figurce. — Ona nie wygląda na strasznego potwora. U nas syreny są miłe. Pomagają rybakom i są całkiem ładne, jeśli pominąć rybi ogon. Jedna z nich jest nawet w Warszawie, stolicy mojego kraju. Mieczem broni miasta i wszyscy ją lubimy.

Na dowód uklęknąłem obok greckiej syrenki i przyjąłem pozę Syrenki z herbu Warszawy. Nie przekonałem go, bo powiedział.

— Możliwe, ale jesteście bardzo nieostrożni. W moim świecie nie chciałbym ich spotkać. Nie daj się nabrać na ich fałszywy uśmiech. Mają ostre szpony i jeszcze ostrzejsze zęby.

Nagle wstał.

— Musimy wracać. Pewnie rodzice już martwią się o mnie.

— Szkoda — rzuciłem z ociąganiem, bo mógłbym tu leżeć bez końca.

Syrenkę zostawiłem na plaży. Jeśli jest taka wstrętna, jak mówił Aleksander, to lepiej jej nie trzymać w domu. Na odchodnym spojrzałem na falujące morze. „Jeszcze do ciebie wrócę”, obiecałem sobie w myślach i poklepałem się po kieszeni, w której schowałem piękną muszlę.

W drodze powrotnej spotkaliśmy zapłakanego chłopca, mojego przewodnika po pałacu. Narcyzy smętnie zwisały mu z warkoczy. Na nasz widok szybko wytarł łzy.

— Skąd on tutaj się wziął? — wskazał na mnie.

— To Witek. Mój nowy przyjaciel — w głosie Aleksandra wyczuwałem lekki niepokój.

— Pokazałeś mu naszą jaskinię? — w głosie chłopca słychać było wyraźne napięcie.

— Tak

— I plażę?

— Tak.

Chłopiec bez słowa odwrócił się i pobiegł w kierunku pałacu. Słyszeliśmy, że znowu zaczął płakać. Aleksander zmarkotniał.

— Ale on jest głupi — mruknął do siebie i popędził konia.

W pałacu szybko dotarliśmy do pokoju z drewnianą skrzynią.

— To twój pokój? — spytałem.

Skinął głową.

— A mówiłeś, że nie lubisz koników z gliny — pokazałem na szafkę z figurkami. — Że się nimi nie bawisz.

— Bo się nie bawię — obruszył się. — To jest ozdoba. Kocham konie i tyle.

— Myślałem, że synowi króla piratów bardziej pasowałyby statki.

— Nie jestem synem króla piratów — odpowiedział rozdrażniony. — Ciągle o nich mówisz. Skąd u ciebie taki pomysł? Piraci są źli, rabują i topią nasze statki.

Podszedł do szafki.

— Zobacz — wziął konika pomalowanego w czarne kółka. — To jest Ksantos, nieśmiertelny koń Achillesa, najwspanialszego bohatera wojny trojańskiej. Na chwilę został obdarzony ludzką mową i przepowiedział Achillesowi śmierć. A ten — wskazał na konika w gwiazdki — to Pegaz. Widzisz? Ma skrzydła. Mógł latać. Został rumakiem boskiego Zeusa. Nosił mu pioruny. W nagrodę Zeus umieścił go na niebie i teraz świeci nam jako wielki gwiazdozbiór. A tego konika — pokazał trzecią figurkę pomalowaną w czerwone paski — trzymałem dla siebie. Teraz nazwę ją Bucefałem.

Znowu przekrzywił głowę w charakterystyczny dla siebie sposób i czule pogłaskał figurkę.

— Dlaczego tak pochylasz głowę? — zapytałem, bo nie mogłem się powstrzymać.

— Mam taki odruch. Słabo to wygląda, co? — westchnął. — Byłem kiedyś bardzo chory i niezbyt dobrze słyszę na jedno ucho — nagle wrogo spojrzał na mnie. — A co?

— Nic. Naprawdę. Właśnie chciałem ci powiedzieć, że z takim koniem jak Bucefał, to ci w niczym nie przeszkodzi. I tak będziesz kiedyś Wielkim i Ważnym Wodzem.

— Poważnie? — uśmiechnął się. — Jesteś w porządku — spojrzał w kierunku drzwi. — Fajnie się z tobą rozmawia, ale musisz już iść. Zaraz ktoś może tu wejść.

Chcąc, nie chcąc, wgramoliłem się do skrzyni i z uczuciem narastającej tęsknoty za jaskinią, statkami i glinianymi konikami wróciłem do domu.

Imperator

Mama miała rację. Chłopiec, którego spotkałem, nie był piratem tylko małym Aleksandrem Wielkim. Nie przeszkadzało mi to w dalszym umacnianiu z nim znajomości. Nie musiałem nic tłumaczyć rodzicom, bo zauważyłem, że z podróży do Macedonii wróciłem dosłownie chwilę po tym, jak tam wyruszyłem. Teoretycznie byłem w domu obecny przez cały czas. Co prawda rodzice mogliby się zastanawiać, dlaczego wszedłem i wyszedłem z szafy, ale na przyszłość postanowiłem robić to tak, żeby tego nie widzieli.

Następnego dnia znowu przeniosłem się do starożytnego świata. Przez dłuższą chwilę z zaciekawieniem przyglądałem się Aleksandrowi. W końcu miałem przed sobą prawdziwego króla! Może powinienem klęknąć przed nim? Nie byłem pewien. Na szczęście Aleksander zachowywał się jak zwyczajny chłopiec, więc szybko mi przeszło. Przemknęliśmy do królewskiej stajni, gdzie królewicz pomógł mi wsiąść na Bucefała. Kiedy podał mi rękę, małe błyskawice przeskoczyły między nami i Aleksander prawie spadłby z wielkiego konia. Szczęśliwie zachował równowagę, gwizdnął tylko z uznaniem na ich moc i popędziliśmy do jaskini. Podróż na szalonym koniu znowu sprawiła mi niesamowitą przyjemność!

W jaskini zobaczyłem figurkę syreny, dyndającą do góry nogami na sznurku u wylotu jaskini.

— Powiesiłem ją tutaj, żeby strzegła mojej kryjówki — Aleksander zauważył moje zaciekawienie. — Nie wiadomo, skąd się wzięła i co skrywa jej uśmiech. Może zna jakieś mroczne historie uprowadzonych marynarzy? Może pochodzi ze statku jednego z nich? Może nawet samego Odyseusza?

— Możliwe — stwierdziłem przepojony dumą, że to ja ją znalazłem. W myślach zobaczyłem statek Odyseusza ozdobiony rzeźbionymi trójzębami i syrenami, które uśmiechały się do niezbadanej przestrzeni hen daleko za horyzontem. — Uważam — powiedziałem — że ona tu pasuje. I wiesz co? Skoro wasze syreny są złe, to może pobawimy się w Czarnobrodego pirata z Morza Karaibskiego? Wiem, że nie lubisz piratów, ale ta jaskinia jest tak niesamowita, że może zrobimy z niej piracką bazę i nazwiemy ją „Pod kulawą syrenką”?

Tak też zrobiliśmy. Naszymi skarbami były muszle, wrogami wszędobylskie mewy. Stoczyliśmy z nimi wspaniałą bitwę. Mały uczył mnie strzelać z łuku. Bardzo się starałem, ale tak szybki jak on nie byłem. Mewy uciekały przed nami, błyskawicznie wzbijały się wysoko i na szczęście żadnej nie trafiliśmy. A syrenka, jak stara bombka, przez cały czas tańczyła w rytm niewidzialnego wiatru u wylotu jaskini, chyba spodobała się jej nasza zabawa.

Potem graliśmy w piłkę, którą Aleksander trzymał w jaskini. Okazało się, że zna mnóstwo sztuczek: żonglowanie, podbijanie kolanami i łokciami. Najbardziej podobała mi się gra w piłkę podniebną, gdzie jeden z nas wyrzucał ją tak wysoko, jak potrafił, prawie że pod same chmury, a drugi skakał i jak rakieta w locie orbitalnym musiał ją złapać w powietrzu. A potem pływaliśmy i puszczaliśmy kaczki na falach. Przy okazji opowiadałem mu o swoim świecie.

— Co to był za chłopak, który wczoraj pytał o jaskinię? — przypomniałem sobie gościa, który podprowadził mi pasek. Leżałem na plaży i czekałem, aż w słońcu wyschną mi spodnie, zanim wrócę do domu.

— To mój najlepszy kumpel — Mały otwarcie wyznał.

To szczere wyznanie trochę mnie zabolało, więc powiedziałem.

— Nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Taki czepialski mazgaj. Ma kwiaty we włosach, zupełnie jak dziewczyna. Czemu go tu z nami nie ma?

— Za uparte nieuctwo dostał karę od Arystotelesa i przez dwadzieścia dni musi po lekcjach wkuwać geografię Hekatajosa, taką mapę świata z opisem, co na niej jest. Strasznie nudne zajęcie. — Aleksander przewrócił oczami. — Żal mi go. Dopiero zaczął tę harówę, a już ledwo dyszy. A narcyzy wplata we włosy, bo je lubi. To źle? — zapytał ze zdziwieniem. — Na szczęście — podjął dalej — mamy wieczory. Ty wrócisz do domu, a ja z nim się pobawię. Tęsknię za nim. Nawet teraz.

Teraz, to ja poczułem ostre ukłucie zawiści. Najwyraźniej Aleksander bardziej lubił tego niedouczonego mazgaja niż mnie.

— Nie muszę tu przychodzić, jak nie chcesz — rzuciłem wyzywająco.

Zaskoczony spojrzał na mnie.

— Nie obraź się, ale jesteś dziwny — powiedział. — Błyskasz piorunami na prawo i lewo, jakbyś był synem wszechwiedzącego Zeusa, ale wielu rzeczy chyba nie rozumiesz. Nie umiesz jeździć konno i opowiadasz niestworzone historie o pojazdach, które jadą bez koni, o statkach na niebie i ludziach na Księżycu. Nie wiem, czego cię uczą w twojej szkole, ale chyba niczego pożytecznego. Nawet nie mogę ciebie pokazać kumplom. Pomyśleliby, że głupek jesteś, a mnie by wyśmiali. Na takie poniżenie nie mogę sobie pozwolić.

Tego było już za dużo. Dumnie wstałem.

— Jestem od ciebie straszy i mądrzejszy. W szkole uczą mnie matmy i komputerów! Mam jeszcze robotykę, basen, chodzę do kina i na łyżwy! — powiedziałem jednym tchem. — Myślałem, że mnie lubisz. Jak nie, to nie.

On też wstał, ale nic nie powiedział. Do pałacu wróciliśmy w niepysznych nastrojach.

Po powrocie do domu usiadłem przy biurku. Byłem rozczarowany i zły. Moja macedońska przygoda dobiegła końca. Nie będę pchać się tam, gdzie mnie nie chcą. Sam sobie poradzę!

Za oknem padał deszcz i nie wiedziałem, co mam ze sobą robić. Zjadłem obiad i dalej siedziałem. Moje rozczarowanie powoli zmieniło się w smutek. Zrozumiałem, że bardzo polubiłem Aleksandra. Mimo, że był młodszy ode mnie, potrafił robić rzeczy, których ja nie umiałem: jeździć konno i celnie strzelać z łuku. Do tego miał wspaniałą jaskinię, o której każdy chłopak może tylko marzyć. Tęskniłem za nim. Bez ruchu siedziałem wpatrzony w smętnie spływające po szybie szare krople deszczu. Czułem się byle jak i nic mi się nie chciało. Nie miałem pomysłu ani na siebie, ani na to, co chcę robić.

— Hej! — usłyszałem nagle za sobą cichy głos. — Mogę?

Ze strachu aż podskoczyłem. Obejrzałem się. Z szafy wyglądał nie kto inny, tylko Aleksander.

— Po co przyszedłeś? — wyszeptałem zaskoczony. — Przecież mnie nie lubisz.

— Głupio gadałem. Wiem — spuścił wzrok — chciałem cię przeprosić.

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Niezręczna cisza przedłużała się.

— No dobra — powiedziałem w końcu od niechcenia, żeby nie sądził, że już mi na nim zależy. — Możemy się pobawić. Tylko pamiętaj, masz być cicho.

Rozejrzał się po moim królestwie. Oczy miał szeroko otwarte i błyszczące, kręcił nimi na wszystkie strony.

— Fajnie tu masz — z podniecenia policzki mu poczerwieniały. — Możemy tym? — wskazał na najbliższą zabawkę, zbudowanego z klocków robota. — Co to jest?

— Tyranozaur — z lekceważeniem machnąłem ręką. — Jest zdalnie sterowany, ale coś nie tak ma z konstrukcją, bo jak ruszy ogonem, to się przewraca. Muszę go naprawić.

— Aha — skwapliwie przyznał. — Mogę ci pomóc.

— A umiesz czytać instrukcje? — spytałem.

Pokręcił głową.

— A programować?

Znowu pokręcił głową.

— A w ogóle wiesz, co to jest tyranozaur?

— Nie — odparł cicho.

— No właśnie — podsumowałem go z satysfakcją.

Chciałem mu jeszcze powiedzieć coś niemiłego, bo każdy wie, że miliony lat temu dinozaury rządziły Ziemią i były wszechwładnymi panami życia i śmierci, ale rozmyśliłem się. Jego mina świadczyła o tym, że już mu udowodniłem, że on nie zna się na moich sprawach.

— Pokaże ci grę — zdecydowałem. — Weź drugie krzesło i siadaj obok mnie.

Posłuchał. Osłupiały patrzył w monitor komputera, gdzie w gwiezdnej przestrzeni w szyku bojowym ustawiły się statki kosmiczne.

— To jest naprawdę? — zapytał.

— Nie — zapewniłem go. — To gra. Jestem dowódcą eskadry myśliwców i rozwalam niszczyciele wrogów — pokazałem mu palcem. — To właśnie one, czają się w oddali. Walczą dla złego Imperatora, który rządzi galaktyką. Imperator jest okropny, zabija rycerzy Jedi i innych dobrych, czyli nas. Rozumiesz?

Oczywiście nie rozumiał, więc mu wytłumaczyłem.

— Rycerz Jedi to taki wojownik, który skacze na trzydzieści metrów wzwyż, broni się przed wszystkimi pociskami i walczy mieczem świetlnym. Jest niepokonany.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.