„Schwytajcie nam lisy,
małe lisy, co pustoszą winnicę”
Pieśń nad Pieśniami, Biblia Tysiąclecia
Winnica
Czy kiedyś mijaliście opustoszałe winnice, uschnięte szczepy winne, grona, które nie zdążyły ujrzeć słońca? Czy zastanawialiście się, dlaczego tak się stało? Czy można było temu zapobiec? Ojciec pokazał mi kiedyś takie miejsce i mówił, że stało się tak przez małe lisy. Nie bardzo go wtedy słuchałam, wyobraziłam sobie tylko niewielkie, rude stworzonka, które podgryzają korzenie winnych krzewów, a kiedy wróciliśmy z dalekiej podróży do naszej bezpiecznej, zielonej winnicy, zapomniałam o tamtym widoku, na długie, bardzo długie lata. Dopiero, gdy mój ojciec umierał i wezwał mnie do siebie, usłyszałam po raz drugi o małych lisach.
— Nie wpuszczaj do winnicy małych lisów… małych lisów, co pustoszą winnicę. Przytaknęłam nadal niewiele rozumiejąc. Czego tu się bać? Zastawi się wnyki na te małe stworzenia i będzie po sprawie. Nie wiedziałam wtedy, o jakie lisy tak naprawdę chodzi…
**
Po zachodniej stronie nieba czerwona kula słońca chyliła się ku czarnemu zarysowi lasu. Dzień gasł w szkarłatnych smugach; rzucał purpurowy blask na zielone krzewy, rosnące w długich szpalerach w winnym sadzie. Kochałam te wieczory. Nie mogłam oderwać wzroku od zachodzącego słońca. Był to jeden z tych widoków, o których zwykło się mówić, że jest nieopisanie piękny. Słuchałam muzyki świerszczy. Czułam zapach winogron, niesiony prze lekki powiew ciepłego wiatru. To były takie beztroskie dni… Jednak już wtedy zaczęły się moje sny. Szkarłatne sny. Ze srebrnych pucharów, stojących na stole w winnicy mego ojca, wylewało się wino, ciemnoczerwone jak purpura, rubinowe, czerwone jak szkarłat. Lało się strumieniami daleko, poza winnicę, a z tej szkarłatnej rzeki wyrastały róże o pąkach pięknych, jasnoróżowych, które w zetknięciu z winem nabierały barwy głębokiej czerwieni. Róże miały tak duże kolce, że przechodząc obok, raniły moje ręce, skronie, piersi, a z padających na ziemię kropel krwi, wyrastały kolejne pąki róż. Tak wyglądały moje szkarłatne sny. Jakby wyczucie tego, co miało się zdarzyć. Ale skoro przeszłości już nie ma, a przyszłości jeszcze nie ma, i jest tylko dzisiaj, skąd ta intuicja, przeczucia, przewidywania i szkarłatne sny, jak zapowiedź utraty krwi, cierpienia, którego nikt nie uniknie, a dzięki któremu doskonale wiemy, jak cudownie smakują winogrona szczęścia…
**
Winnica mego ojca leżała w dolinie, gdzie zielony sad winny rozciągał się na wiele mil. Jako dziecko bawiłam się i biegałam pomiędzy winnymi krzewami, zbierałam winogrona do wiklinowych koszy, a odkąd skończyłam dwanaście lat pracowałam tu na równi z innymi pracownikami i z chłopcem o imieniu Mir, który był nieodłącznym towarzyszem mych dziecięcych zabaw a potem codziennej pracy. Ojciec robił wina z ciemnych winogron. Te winogrona miały bardzo ciemną skórkę z jasnym nalotem i o wiele intensywniejszy smak od jasnych gron. Robotnicy mego ojca zbierali winogrona, a potem udeptywali je nogami. Kiedy byłam mała biegałam razem z Mirem po tych gronach, czyniąc sobie z tego zabawę, ale potem pracowałam już poważnie tak samo jak inni. Masę z rozgniecionych winogron ojciec kazał przelewać do glinianych, wysokich naczyń, dodawał do tego wodę i miód. Amfory — naczynia z winem zatykał gliną, pozostawiając niewielki otwór. Nauczył mnie, że im mniej wody, tym wino będzie mocniejsze. Glinianie amfory z winem trzeba było odstawić w ciemne miejsce na kilka miesięcy. Wszystkiego nauczyłam się od ojca, a potem dodawałam do tego własne doświadczenie, spostrzeżenia i pomysły, jak na przykład ten, by winne grona rozprasowywać płaskimi kamieniami. Opracowałam też własną recepturę, która przyniosła niespotykany dotąd smak wina, które jeszcze chętniej było kupowane przez licznych karczmarzy, którzy przybywali do mnie z najdalszych zakątków, jak i przez księcia Marcusa, którego znałam jedynie z imienia wypowiadanego ze strachem przez jego posłańców. Tajemnica receptury tkwiła w tym, że zamiast miodu do osłodzenia cierpkiego smaku gron dodawałam czekolady, a na aromat wzbogacający wybrałam starte niemal na pył suszone śliwki i płatki róż. Oczywiście główny smak zawdzięczałam szczepowi winnemu — swoje wina przygotowywałam bowiem z gron Cabernet Sauvignon, uzyskując esencjonalny smak i głęboką rubinową barwę, niemal wpadającą w szkarłat. Znaczenie również miało miejsce i czas dojrzewania wina.
Nasza okazała piwnica, w której wino dojrzewało w beczkach, przypominało zamkową komnatę. Półokrągłe sklepienia wsparte były na potężnych kolumnach bogato rzeźbionych w górnej części w ornamenty przedstawiające pnące się liście krzewów winnych i winogrona jak żywe. Uwielbiałam tam przebywać. Kiedy byłam dzieckiem miejsce to wydawało mi się wyjątkowo tajemnicze, idealne do zabawy i ukrywania się; pełne zakamarków i przesycone intensywnym zapachem winogron. Kiedy dorosłam jeszcze bardziej pokochałam to miejsce, czułam się tutaj jak artystka tworząca nowe, nieistniejące jeszcze dotąd, kompozycje smaków, barw i aromatów. Nie wiem tylko czy równie dobrze jak ojciec, traktowałam swoich pracowników. Byłam może zbyt wymagająca i nie znosiłam sprzeciwu.
Ojciec mój nie traktował robotników z winnicy jak byle parobków, strachem zmuszanych do pracy ponad siły, którym wystarczy zapłacić tyle, by starczyło im na pajdę chleba i mocny trunek, a potem niech idą precz. Traktował ich dobrze, bo wiedział, że z niewolnika nie ma dobrego pracownika, bo wiedział, że każdy człowiek w swoim życiu chce być traktowany dobrze. Dawał im tyle, by mogli spokojnie utrzymać swe rodziny, spraszał na wspólne wieczerze. Przy kilku razem zestawionych stołach siedzieli wszyscy robotnicy winnicy, razem z moim ojcem, ze mną i Mirem i biesiadowaliśmy gwarnie, wesoło przy baranich udźcach i czerwonym winie. Ojciec wydawał się wtedy wesoły, serdeczny i tylko ja wiedziałam jak bardzo w środku jest poważny i nieufny.
Mój ojciec August rzadko się uśmiechał, te wspólne wieczerze były miłym wyjątkiem. Jego twarz nacechowana była zamyśleniem i powagą. Lubił rozmawiać z ludźmi, którzy przybywali do jego winnicy po beczki wina do karczmy i na własne potrzeby; robił wtedy wyjątek i nawet żartował, śmiał się, targował, ale kiedy znikali z naszej winnicy, mówił zupełnie coś innego…
— Na tego uważaj, tamtemu nie sprzedawaj, temu nie ufaj, ten cię oszuka… Winnica to twoje powołanie, twoje miejsce na ziemi. Rozum ci podpowie, kogo możesz wpuścić do winnicy, a przed kim zamknąć bramę. Niech ci do głowy nie przyjdzie opuszczenie winnicy i pójście do zamku. To miejsce, w którym rodzice małego księcia Marcusa kłaniają się demonom i takiego też ducha przekażą synowi. Przed laty z chciwości kazali swemu wojsku zabić siedem smoków, a demoniczne duchy mieszkające w smoczych skórach, przywlekli do zamku razem z rubinami, które wydłubali z ich oczodołów. Znałam aż zbyt dobrze tę historię, opowiadaną mi wielokrotnie przez ojca. Większość mężczyzn w osadzie rozciągającej się wokół Chabrowego Wzgórza była ślepa. Kobiety musiały przejąć wiele z ich obowiązków — pracowały w polu, prowadziły karczmy, kuźnie, a w końcu, kiedy dowiedziały się, że ich synowie, bracia i mężowie po raz siódmy zostali wezwani przez Marlanda do zdobycia ziemi zamieszkałej przez smoki, zawiązały spisek. Kobiety z osady postanowiły zakraść się do zamku i zabić tyrana. Siedziba Marlanda została wzniesiona na szczycie wzgórza. Prowadził do niej zwodzony most. Strzeżona była przez siedemdziesięciu strażników. Przedostać się, aby zabić tyrana nie było prostą sprawą. Jedna z kobiet o imieniu Marwina jako jedyna w przebraniu mężczyzny przedostała się do zamku, ale zdradziła pozostałe kobiety biorące udział w spisku i zostały one ścięte toporem jeszcze tej samej nocy. A ona sama została nałożnicą Marlanda. Od siedmiu lat Marland wzywał do wojny mężczyzn, którzy potracili wzrok w starciu z ziejącymi ogniem smokami z Trygolu. Nie wystarczyło mu Chabrowe Wzgórze, gdzie wznosił się potężny zamek. Pragnął rubinów, które tkwiły w oczodołach smoków.
— Jak mamy walczyć ze smokami? Prawie wszyscy z nas stracili wzrok. Kobiety muszą kierować każdym naszym krokiem. Nie mamy nawet tarcz, które by ochroniły nasze ręce przed smoczym ogniem — Kirian, dowódca wojska, a właściwie byłego wojska, które miało zdobyć Trygol, próbował odwieźć Marlanda od zamiaru doprowadzenia do kolejnej bitwy.
— Owiniecie sobie lewe dłonie płaszczem, a w prawej będziecie trzymać miecz. Za przewodników oddam wam moich osobistych strażników, mają sokoli wzrok i powiodą was do zwycięstwa.
Kirian machnął ręką i wyszedł z komnaty Marlanda bez słowa.
— Jak śmiesz wychodzić bez okrzyku: „Tak, jest. Wykonam!” Każę Cię rzucić smokom na pożarcie, jeśli nie potwierdzisz rozkazu do wykonania!
Kirian pozostał jednak niewzruszony. Opuścił twierdzę Marlanda, a ten wezwał natychmiast straż, by go aresztowali. Kirian jeszcze tej samej nocy został ścięty toporem, a mężczyźni z osady pod wodzą przybocznych strażników Marlanda, z rękami owiniętymi płaszczem, wysłani do walki ze smokami. Te wielkie stworzenia zamieszkujące Trygol po siedmiu latach walk i licznych ranach, zrobiły się tak bardzo słabe, że tym razem poległy, pokonać je zdołała armia ślepców. Strażnicy przyboczni wydłubali smokom rubinowe oczy i powrócili do Marlanda ze skrzynią pełną rubinów, a on większą część z nich zamknął w skarbcu, część kazał nosić swej wybrance Marwinie, a resztę rzucił do zabawy swojemu synowi Marcusowi. Kazał też wysłać kilku posłańców do mego ojca po wino, by mogli ucztować zwycięstwo przy dobrym trunku. Jako zapłatę rzucili mu kilka rubinów, jednak była do zapłata nieadekwatna do ilości wyniesionych z piwnicy beczek. Ojciec mój nigdy nie otrzymał od Marlanda uczciwego wynagrodzenia, dlatego też chyba nabrał do zamku tak dużej niechęci i wielokrotnie mnie przed tym miejscem ostrzegał. Kiedy przejęłam prowadzenie winnicy, Marland i jego Marwina przenieśli się już do Krainy Zmarłych, a władzę nad Chabrowym Wzgórzem i opustoszałym Trygolem, gdzie mieszkały teraz tylko rude lisy przejął ich syn Marcus. Jego posłańcy byli częstymi klientami mojej winnicy. Ilekroć się pojawiali przypominały mi się słowa mego ojca — nigdy nie jedź do zamku. Mieszka tam siedem demonów: pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, gniew i lenistwo. Nie wpuszczaj tych demonów do swego życia. A kiedy jednak zakradną się do ciebie, musisz wiedzieć, jak je pokonać. Demona pychy zgładzisz przestając zajmować się ocenianiem innych i prawdą o sobie. Demona chciwości — uczciwością bez wyjątków. Nieczystość — zdecydowanym — nie. Zazdrość, która jest jak najgorsza z trucizn, uciszysz życzliwością, cieszeniem się tym, co masz i uświadomieniem sobie, że nie wiemy nigdy, ile ta osoba, której zazdrościć musiała przeżyć i co zrobić, żeby mieć to co ma. Łakomstwo — postem. Demona gniewu pozbędziesz się modląc się za sprawcę tego gniewu. A demon lenistwa zniknie, kiedy odkryjesz jak bardzo ktoś potrzebuje twojej pomocy. Weź ten medalik ojca Benedykta, chroni przed złymi mocami. Spójrz na napis na nim: „Niech święty Krzyż będzie mi światłem. Niech smok nie będzie mi wodzem”. Sięgnęłam niechętnie po ten dar. Bardziej wierzyłam w boga słońca, matkę naturę. Ciążyło mi słuchanie tego wszystkiego, jednak dla świętego spokoju przyjęłam ten medalik i jeszcze raz przeczytałam napis, którego tak naprawdę wtedy nie rozumiałam. Smok kojarzył mi się z siłą, mocą, a krzyż z niechcianym cierpieniem… Nie zdążyłam nawet pomyśleć o tym dłużej, bo ojciec już mówił dalej:
— Patrz, słuchaj, nie ufaj, myśl! Rozum to twój drogowskaz. Twoja twierdza. Twoje bezpieczeństwo i siła.
A gdzie jest miejsce na miłość? — myślałam sobie wtedy w milczeniu wysłuchując słów ojca. Wydawało mi się to wtedy smutne, sądziłam, że ojciec jest zgorzkniały, że przesadza, dopiero życie zweryfikowało moje spojrzenie, sądy i myślenie… Pamiętam jego ostatnią noc… Ojciec oddychał z trudem. Krople potu perliły się na jego skroniach. Podawałam mu wodę, którą mógł pić tylko małymi łykami. Raz po raz ból w piersi wstrząsał całym jego ciałem.
— Ojcze, kocham cię, wszystko będzie dobrze… — szeptałam, ocierając mu chustą twarz.
— Ja wiem. I ja ciebie kocham, córko moja jedyna. Mam do ciebie ostatnią prośbę. -Sprowadź mi Saro księdza Benedykta… Nie chcę umierać jako wyznawca bożka… I ciebie nie chcę zostawiać bez wspomożenia. Przyjmiemy razem chrzest. Kiedy mnie już zabraknie i przyjdą na ciebie troski nie do udźwignięcia, tylko Maria — Matka Boska będzie w stanie ci pomóc. I pamiętaj, nie wpuszczaj małych lisów do winnicy. Małe lisy podgryzą korzenie winorośli i spustoszą winnicę, a potem zostawią cię samą, w rozpaczy. Demon smutku nie odpuści, jeśli nitką modlitwy nie połączysz się z Chrystusem. A nie ma lepszego pośrednika w tej modlitwie nad Matkę Boską.
Byłam zdumiona jego słowami. Sam był jednym z pierwszych, którzy wygnali z winnicy misjonarza Benedykta, który przed laty przybył na nasze ziemie. Przeklinał jego naukę, przeklinał wszystko. Wszak jego ukochana żona umarła trzy dni po tym, kiedy wydała mnie na świat. Dziwnym, niepojętym rozumowaniem obwinił o to Benedykta, z którym matka moja lubiła rozmawiać, a nie winił boga słońca, któremu składał ofiary z winorośli… A teraz nagle chciał przyjąć chrzest i jeszcze mnie do tego zmuszał. Nie mogłam odmówić. Posłałam jednego z naszych parobków, by osiodłał konia i pognał po księdza Benedykta, który wypędzony z naszej ziemi osiadł daleko poza osadą, gdzie własnymi rękami zbudował z kamieni niewielki kościół. Przybył wkrótce i uklęknął przed moim umierającym ojcem. Do ust zbliżył mu krzyż do pocałowania. Ojciec przywarł do niego, a dwie łzy spłynęły mu po bladych policzkach.
— Czy wierzysz w Boga, Jezusa Chrystusa i Ducha Świętego?
— Wierzę.
— Czy wyrzekasz się szatana?
— Wyrzekam się.
— Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Ojciec zamknął oczy. Jego oddech ustał. A na twarzy pojawił się delikatny uśmiech…
Ojciec Benedykt powiedział, że teraz mi udzieli chrztu. Odmówiłam.