Proza
Róg obfitości
Przychodzę do Ciebie
Z rogiem obfitości
Zrobisz z nim, co zechcesz
Lecz, gdy skosztujesz
Choć odrobiny
Już nigdy nie będziesz
Patrzył na świat
Tak, jak wcześniej
To nie poezja
Ani proza
Ani też liryka
To tylko słowa
Których czasem
Lepiej jest unikać
To tylko mowa
Która potrafi budować
I niszczyć
Sam musisz odpowiedzieć
Sobie na pytanie
Czy chcesz poznać więcej?
Czy chcesz ujrzeć jeszcze?
Czy wolisz stanąć z boku
I patrzeć, jak inni
Biorą życie w swoje ręce
Bariera
W tej samotności
Poskładanej
Między moim
I Twoim światem
W tej płaszczyźnie
Na tych bezdrożach
Powołuję do życia
Kolejny tekst
Następny wers
Który wierci się
Przez nią
Tunelując do świadomości
Ona jednak
Jak wyschnięta posadzka
Gładka
i twarda jak skała
Dotarcie do celu
Zbyt wiele
Będzie kosztować
Nie czas i miejsce
By marnotrawić siły
Tych kosztów
Nie da się wliczyć w starty
Zdobyć nań fundusz
Czy materiał
W końcu i wiertło
Zadrży
I pęknie w pół
Nim dosięgnie celu
Już dawno był czas
Aby się poddać
Lecz nikt nawet
O tym nie pomyślał
Wszyscy dłubią
Walą młotami
Dobijają się
By wreszcie
Zrobić chwilę przerwy
A po przerwie
Znów kłują i dłubią
Bo muszą
Bo taka ich natura
Może kiedyś przebiją
Tę barierę
Silną, jak nic innego
Może kolejne pokolenia
Dotrą do upragnionego celu
A może nikt nigdy
Nie dowie się
Co po drugiej stronie
W spadku
Nie było mnie tu
Kiedy podążałem za pieniądzem
Za żądzą
Lepszego życia
I choć wszystko
Było inne
To dostałem to
Czego chciałem
Zagubiony
Po drugiej stronie świata
Popadłem w konsumpcjonizm
I brak etyki
Gdy na koncie rosło
Stawałem się ideą
Z brakiem rozsądku
Towarzyszu, przyjacielu
Czemu nie otworzyłeś
Mych oczu
Czemu pozwoliłeś błądzić
Uciekać w bezsens
Zamiast budować szczęście
Wśród rodzinnych zakątków śląska
Oskarżam Ciebie
Tak, jak Ty mnie oskarżałeś
O brak serca
O brak sumienia
Dziś wplatam w zdania ojczystej mowy
Wtrącenia z tułaczki po świecie
Po co mi to
Czego i tak nikt nie chce
Czym nie powinienem dzielić się z dziećmi
Jarzębina
Nie ma Cię
Stara, spróchniała jarzębino
Ścięta i rozerwana
Na drzazgi
Wróble przylatywały kiedyś
Zjadać twe owoce
Teraz nie ma owocu
Ani ptaszków
Siadywaliśmy, jako dzieci
W cieniu Twej rozrzedzonej korony
Pochłonięci dziecięcym
Śmiechem
Radość przemija
Wraz z nowym wiekiem
Z każdym rokiem
Życia po dzieciństwie
Z czasem nastaje
Subtelne zrozumienie
Lub otępienie umysłu
Każdy dostaje to
Na co zasłużył
Nie ma już dzieci na ławce
Czasem brak radości w życiu
Nie ma jarzębiny
Która tylko brudziła chodniki
Tylko śmiech jeszcze słychać
Sporadycznie, wyrywkowo
Tak trudno jest się przyznać
Że czasem nie ma się do kogo śmiać
Choćby byle jak
Patrzaj plus z minusem
Szukasz szczęścia Blago
Pragniesz jednym susem
Przeskoczyć oceany
Nie ominą dury brzuszne
Nie ominie chęć z niechęcią
Marzysz — może słusznie
Lecz niestety jest nic z tego
Skradasz się i kradniesz
Byle mieć na własność
Oko w oko padniesz
Nim Cię żal zastanie
Nie prosisz życia słodko
Bierzesz czego chcesz
Lecz pod tą powłoką
Żyjesz choćby źle
Liryka
Jakby się nie chciało
Chciałem być poetą i bajarzem
Lecz nie znałem kosztów
Spełnienia swoich marzeń
Chciałem wiernie
Tworzyć twory różnych maści
Lecz nie znałem głębi tej przepaści
I takby chciało się
A jednak może nie
Czyżby w tym był jakiś sens
Czego pokusił znów mnie bies
I takby chciało się
A jednak może nie
Życie do przodu gna
Lecz przegrana jest już gra
Gdybyś nie budował statków z klocków lego
Choćbyś astronautą chciał być
To nic z tego
Choćby ta chałtura nie chłonęła
Piosnka i tak w słowa takie
By się zaczęła
I takby chciało się
A jednak może nie
Czyżby w tym był jakiś sens
Czego pokusił znów mnie bies
I takby chciało się
A jednak może nie
Życie do przodu gna
Lecz przegrana jest już gra
Choćbyś i kosmitów spotkał
Na swej drodze
Gdybyś po wodzie łaził
Jak po lodzie
Gdybyś wreszcie końcem końców
Miał coś nieco
Pewnie byłbyś bardziej
Cycatą kobietą
W tej sferze
W tej sferze
Atramentem po papierze
Czasem sam w to nie wierzę
Być może z zerem znów się zderzę
I afera na aferze
Choć telewizyjny program
Całkiem bez zastrzeżeń
I można czasem
Podeprzeć się na wierze
Trochę poczuć życia
Spacerując tuż pod niebem
Podzielić się solą i chlebem
Z najlepszym druhem
Podrapać się za uchem
I pogdybać
Co by to było
Gdy więcej się miało
I lepiej się żyło
Gdyby bardziej się chciało
I mniej marzyło
Ach, jak byłoby miło!
Gdyby wszystko
Do siebie się kleiło
Całkiem bez zaprawy
A pogoda była doskonała
Do zabawy
Gdyby zaparzacze do kawy
Były gratisowe
Ładowarki ładowały
Baterię dobrym słowem
Gdyby jakość była
Zawsze doskonała
A Bernadetka żaluzji
By nie zaciągała
Gdyby pasje przeradzały się
W dochodowe biznesy
A bezstresowe wychowanie
Nie przysparzało tyle stresu
Gdyby czas był elastyczny
I zdatny do wykorzystania
Gdyby więcej było czasu
Od zmroku aż do rana
Falowanie falowało
Zawsze w Twoją stronę
I mieć zawsze do pomocy
Chętne obie zdrowe dłonie
Gdyby miłość nie bolała
Nie czułbyś że żyjesz
Gdybyś nigdy nie dał ciała
Nie wiedziałbyś
Co zwycięstwem zyskujesz
A gdyby myśleć czasem
Trochę inaczej
To może świat by nabrał