E-book
22.84
drukowana A5
52.66
Wigilijny Cud

Bezpłatny fragment - Wigilijny Cud

Czyli poszukiwania Genealogiczno-Archeologiczne


Objętość:
186 str.
ISBN:
978-83-8384-776-4
E-book
za 22.84
drukowana A5
za 52.66

Rozdział 1

Zwykła rodzina (Gajana)

Siedziałam właśnie w naszym mieszkaniu przed toaletką. Z wielką, nieskrywaną ciekawością wpatrywałam się w taflę lustra, w swoje odbicie. Obiektem mojego zainteresowania były dokładnie rzecz biorąc moje oczy.

Gdyby spojrzeć na mnie jako na całość, to wcale tak bardzo od reszty rodziny się nie różniłam. Miałam nieco ciemniejszą, karmelową karnację, którą lubiłam dodatkowo podkreślać nakładając na usta pomadkę w kolorze rubinowym oraz nosząc ubrania w podobnej kolorystyce; włosy które miały kolor będący czymś między jasnym brązem a słowiańskim, mysim blondem… Miałam też, podobnie jak wszystkie kobiety z mojej rodziny, przynajmniej od strony mamy, lekko garbaty nos.

Jedyne, co odróżniało mnie od rodziny to właśnie moje oczy; a dokładniej ich kolor. Były bowiem w kolorze bardzo intensywnej zieleni, otoczone wachlarzem czarnych, długich, pięknie zakręconych rzęs...ale ta ostatnia cecha akurat charakteryzowała wszystkie kobiety z mojej rodziny, tak samo zresztą jak to, że wszystkie miałyśmy duże oczy, przywodzące na myśl sarnę.

Od kilku dobrych lat zastanawiałam się, skąd u mnie wzięły się zielone oczy, skoro żadne z rodziców ani dziadków takich nie miało.

Z moich rozmyślań nagle wyrwało mnie wołanie mojej mamy

— Gaja! Przyjdź tu na chwilę proszę!

Moja mama bardzo lubiła zdrabniać moje imię do formy „Gaja”, choć ja nieszczególnie za tą formą przepadałam.

Kiedy jednak usłyszałam wołanie to posłusznie poszłam tam, skąd dobiegało. Kiedy już tam byłam to z kuchni wychyliła się moja mama, Diana.

Była to kobieta jeszcze przed czterdziestką, co było bardzo ciekawe biorąc pod uwagę to, że ja jeszcze formalnie nie miałam skończonych lat dwudziestu.

Mama była kobietą dość wysoką, szczupłą; podobnie zresztą jak ja. Różniłyśmy się jednak fizycznie pod dość wieloma względami.

Karnacja mamy również była ciemniejsza, jednak o nieco innej tonacji niż moja. Oczy miała moja mama o pięknym, orzechowym odcieniu. Włosy zaś też wpadały w odcień między mysim blondem, a brązowym; jednak w przeciwieństwie do mnie u mojej mamy przeważał jednak ten pierwszy.

Moja mama w przeciwieństwie do mnie nie lubiła też mocnych odcieni na ustach, dlatego też wybierała najczęściej pomadki w odcieniu dosyć neutralnego, przygaszonego różu. Jeżeli chodzi o kolor preferowanej garderoby to również znajdowałyśmy się na dwóch zupełnie różnych biegunach, mama bowiem szczególnie lubiła ubierać się w odcieniach zieleni.

— Wołałaś mnie, mamo? — zapytałam zaintrygowana

— Tak, kochanie. Posłuchaj. W tym roku chciałam, abyśmy spędzili święta trochę inaczej. Wiem, że zawsze do babci Fabioli jeździliśmy już w wigilijne popołudnie. Ale nie tym razem. Mimo, że do świąt zostało jeszcze trochę czasu to chciałabym, abyśmy już dziś pojechali do babci, co ty na to?

— Zgoda, mamo! — powiedziałam, całując kobietę w policzek. W sumie ucieszył mnie ten plan, bo bardzo lubiłam spędzać święta u babci. A mocno przeczuwałam, że akurat tegoroczne święta będą dla nas naprawdę czymś wyjątkowym.

W tym samym momencie do pomieszczenia wszedł mój tata, Daniel. Mężczyzna po czterdziestce o dosyć przeciętnej posturze, nieszczególnie wysoki, z jasną skórą, włosami w kolorze mysiego blondu oraz niebieskimi oczami.

Kiedy dowiedział się o planie mamy to również podszedł do tego dość entuzjastycznie. Skoro więc wszystkim ów plan się podobał to czym prędzej spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę do babci Fabioli.

Babcia mieszkała w miejscowości oddalonej od naszej o jakieś piętnaście minut drogi autem. Od dwóch lat była wdową, miała trójkę dzieci i łącznie piątkę wnuczek, choć z rodzeństwem mamy za sprawą ich pracy nie widywaliśmy się często.

Co zaś do liczby wnuczek babci… Tak… w mojej rodzinie podobno od niepamiętnych czasów panował raczej matriarchat i jakimś cudem dziewczynek zawsze rodziło się o wiele więcej niż chłopców… Jedynymi męskimi potomkami tej rodziny z krwi byli brat mojej mamy oraz brat mojej babci. Wszyscy inni mężczyźni się po prostu wżenili.

W końcu udało nam się dojechać do domu babci. Kiedy wysiedliśmy z auta kobieta już na nas czekała. Babcia była kobietą po sześćdziesiątce. Miała dosyć jasna skórę, jednak o nie do końca typowej tonacji. Jej włosy były w kolorze przybrudzonego blondu, oczy zaś babcia miała brązowe.

Tak samo, jak ja, lubiła ubrania w kolorze czerwonym oraz nieco bardziej wyrazistą szminkę, w jej przypadku w kolorze dojrzałej maliny.

— Witajcie, kochani. Czekałam na was.‒ powiedziała babcia radośnie.

Z domu babci nie dobiegał żaden hałas. Nie chodził nawet telewizor, który babcia miała w zwyczaju oglądać. To oznaczało, że musiała na nas czekać już od rana. Po chwili kobieta poprowadziła nas do środka domu.

Postanowiłam dać im porozmawiać w kuchni, sama zaś poszłam do salonu. Lubiłam tam przesiadywać, ponieważ w komodzie tam właśnie się znajdującej były albumy rodzinne, ja zaś bardzo lubiłam je oglądać. Zanim jednak było mi to dane to...usłyszeliśmy kolejne auta podjeżdżające pod dom babci.
Co oznaczało, że rodzeństwo mamy przyjechało… A po chwili okazało się, że nie tylko rodzeństwo mamy ale też i rodzeństwo babci… Z partnerami i dziećmi. Pierwszy wszedł wujek Azat, brat mamy. Zaraz za nim weszła ciocia Susanna, siostra mamy.
Cała trójka była do siebie bardzo podobna z wyglądu. Zresztą rodzeństwo babci też było do siebie bardzo z wyglądu podobne. A moje kuzynki bliższe i dalsze były bardzo wszystkie do siebie podobne. W naszej rodzinie widocznie krążyły bardzo silnie dominujące geny.

Usiadłam więc na podłodze przed wspomnianą już przeze mnie komodą, wyciągnęłam z niej pierwszy lepszy album i zaczęłam oglądać. Było tam oczywiście bardzo dużo zdjęć moich dziadków, w tym dziadka Marcina, który zmarł dwa; prawie trzy w zasadzie, lata temu. Dziadek był niskim i drobnej budowy mężczyzną o jasnej skórze; za młodu miał czarne, krótkie włosy, które potem całkowicie mu posiwiały. Do tej pory pamiętałam jego oczy o niesamowitym brązowym odcieniu, patrzące zawsze z taką dobrodusznością…

Ale nie tylko zdjęcia dziadka widniały w albumach, były tam też bowiem bardzo dużo zdjęć wcześniejszych pokoleń, jak na przykład zdjęcie prababci Kamelii, która z kolei zmarła trzy, prawie cztery, lata temu.

Z racji, że od śmierci prababci nie minęło wcale aż tak dużo czasu to świetnie ją pamiętałam. Była to bardzo ładna kobieta z ciemniejszą karnacją, dużymi niebieskimi oczami otoczonymi wachlarzem czarnych rzęs. Babcia wielokrotnie opowiadała mi też, iż prababcia Kamelia za młodu miała piękne, długie ciemnoblond włosy. Lubiła ubierać się w odcieniach zieleni, zaś na usta zawsze nakładała pomadkę w kolorze lekko ceglastym.

Przewróciłam kilka stron albumu. Patrzyłam teraz na kobietę z ciemniejszą skórą, włosami w kolorze karmelu i oczami o odcieniu orzechowym, ubraną w piękną, czerwoną sukienkę. Kobieta miała również na ustach pomadkę w kolorze wina.

Była to moja praprababcia, Letycja. Zmarła, kiedy babcia Fabiola miała niecałe dziesięć lat, więc ja nie miałam prawa jej pamiętać, jednak babcia jakieś urywki pamiętała, więc opowiadała mi czasem. Prababcia, kiedy jeszcze żyła, też zresztą chętnie opowiadała mi o swojej mamie.

Znowu przewróciłam kilka stron opasłego albumu. Tym razem na zdjęciu widniała moja prapraprababcia, Miranda, jako dziewczyna w zbliżonym wieku do mnie obecnie.

Prapraprababcia była również ciemnoskórą kobietą, o włosach w kolorze intensywnego brązu z lekko rudawym podbarwieniem oraz o niezwykłych, szaroniebieskich oczach. Na tym konkretnym zdjęciu miała na sobie pastelowo żółtą sukienkę a na ustach miała pomadkę w odcieniu ciemnego różu. Jednakże, obok niej na tym zdjęciu stała… Druga kobieta, łudząco wręcz do niej podobna. Jedyne, co obie panie odróżniało to to, że ta druga miała nieco jaśniejszą karnację, nieco ciemniejsze włosy oraz… zielone oczy. Identyczne, jak moje.

Byłam zdziwiona, bowiem nie wiedziałam, kim była ta druga. Zawołałam więc babcię i rodziców do salonu. Kiedy już tam przyszli to pokrótce streściłam im sytuację. Po chwili zapytałam

— Babciu, wiesz może, co to za kobieta?

Moja babcia spojrzała na fotografię, pomyślała chwilę po czym zrezygnowana pokręciła głową i rzekła

— Nie mam pojęcia, słoneczko moje. Chyba widzę to zdjęcie pierwszy raz.

Zmartwiło mnie to bardzo...Ale jednocześnie również bardzo zaciekawiło. Skoro nie wiadomo było, kim jest ta kobieta...Może więc nasza rodzina od lat skrywała jakąś zagadkę?

Rodzinne tajemnice były czymś, co bardzo mnie ekscytowało… A jeszcze bardziej ekscytowała mnie wizja, że być może tę zagadkę da się rozwiązać. Szanse na to były co prawda nikłe, bowiem pod zdjęciem obu pań widniały tylko imiona: „Miranda” i „Maria”. Domyślałam się więc, że Maria to właśnie imię drugiej z kobiet.

Poza tą jedną rzeczą nie miałam jednak nic, dosłownie nic, co mogłoby mi pomóc. Z tego, co było mi wiadome, prapraprababcia nie urodziła się tutaj, tylko w innej miejscowości. Problem był w tym, że nikt nie pamiętał dokładnie, gdzie. Po chwili więc znowu skierowałam swoje słowa do babci, ponieważ była ona jedyną jak na tę chwilę osobą, która prawdopodobnie była w stanie jakkolwiek mi pomóc.

Zapytałam więc

— Babciu, powiedz mi...Czy masz jeszcze gdzieś w domu jakieś, sama nie wiem, może akty urodzenia, akty chrztu, świadectwa szkolne, legitymacje, dyplomy, dokumenty związane ze służbą wojskową, studiami, pracą i małżeństwem, pamiętniki, korespondencję, akty własności, wycinki z gazet jak na przykład nekrologi, kalendarze, książki z dedykacjami i notatkami, zdjęcia lub jakiekolwiek inne pamiątki związane z prababcią i wcześniejszymi pokoleniami, które mogłyby mi pomóc w zidentyfikowaniu tej drugiej kobiety ze zdjęcia? Może to nasza jakaś rodzina? Albo może znasz nazwisko panieńskie prababci? Może po tym śladzie udałoby mi się gdzieś dotrzeć, czegoś się dowiedzieć?

— Hm. Pomyślmy...Gdzieś coś jeszcze powinno być. Akt urodzenia prababci na pewno w którymś segregatorze… Tylko musisz dać mi minutkę.

— Zgoda. Poczekam…

— No kto by pomyślał, że jeszcze w tym wieku przyjdzie mi zagadkę rodzinną rozwikływać… — powiedziała babcia śmiejąc się pod nosem, kiedy szła po segregatory.

Rozdział 2

Żmudna praca w rodzinnym gronie (Gajana)

Zgodnie z prośbą babci ja i rodzice czekaliśmy, aż ona przyniesie segregatory. Ja zastanowiłam się chwilę, od czego tak na dobrą sprawę powinniśmy zacząć nasze poszukiwania. Moi rodzice też żywo się tym zainteresowali i również chcieli pomóc mnie i babci.

Stwierdziłam, że na sam początek dobrze byłoby znaleźć akt urodzenia prababci, albo chociaż babci, bo tam nazwisko panieńskie prababci powinno widnieć. Zaczęliśmy więc przeglądać rozmaite segregatory, teczki i inne miejsca i…w końcu udało nam się znaleźć akt urodzenia babci Fabioli. I owszem, widniało tam nazwisko panieńskie prababci. Brzmiało ono Donigiewicz, zaś nazwiskiem po mężu było Minasowicz, nazwisko panieńskie mojej babci. Babcia Fabiola zaś po mężu nazywała się Wartanowicz. Mama zaś po ślubie z tatą przyjęła nazwisko Stefanowicz.

Czyli mieliśmy już jakieś pierwsze informacje. Ale, co więcej. Poza nazwiskiem panieńskim prababci udało nam się znaleźć informacje o jej mężu, poza nazwiskiem oczywiście, imię. Brzmiało ono Gerwazy. W zasadzie to nawet udało nam się znaleźć zdjęcie przedstawiające pradziadka. Był on chudym mężczyzną o złotobrązowej karnacji, krótkich, kręconych, czarnych włosach oraz brązowych oczach. Z tego, co udało mi się zauważyć, na zdjęciu miał na sobie ubrania retro, czarne i skromne.. Teraz więc z większym prawdopodobieństwem udałoby się nam znaleźć akt urodzenia prababci.

Babcia zaczęła więc przeglądać wszelkie możliwe dokumenty. W końcu, po dłuższej chwili chaotycznego przerzucania wszelkiej maści papierów udało się znaleźć akt urodzenia prababci. Widniały tam dane, oczywiście imię, nazwisko które już poznaliśmy ale też data urodzenia, imiona i nazwiska rodziców. Dlatego też udało nam się ustalić, że prababcia urodziła się dwudziestego pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku. Czyli w momencie, kiedy rodziła się moja babcia czyli dwudziestego drugiego lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku to prababcia Kamelia miała dwadzieścia lat. Imiona zaś rodziców brzmiały Letycja, co już wiedziałam, i Joachim.

— No dobra...Czyli coś już mamy…

— No tak. Ale jak znajdziemy jakiekolwiek inne informacje?

— Eh...Myślę, że najłatwiej przez jakąś internetową bazę danych… W takich to jest teraz wszystko.

Spróbowałam więc. Znalazłam jedną z tych darmowych baz danych i… Tu nastąpił nasz zawód, bowiem potrzebowaliśmy całkiem dużej ilości informacji o tej kobiecie… A mieliśmy tylko imię.

— Czyli co? Teraz potrzebowalibyśmy aktu urodzenia praprababci Letycji? — zapytałam rodziców i babcię. Ta ostatnia powiedziała troskliwie ale jednocześnie ze strapieniem w głosie

— Być może, słoneczko. Ale obawiam się, iż tego akurat mogę tutaj nie mieć. A słuchaj… sprawdź proszę, czy jest tam napisane, w jakim mieście urodziła się prababcia? Pojedziemy tam i popytamy, może w księgach parafialnych coś się zachowało.

Wypełniłam więc polecenie kobiety. Jeszcze raz dokładnie przejrzałam akt urodzenia prababci Kamelii i… znalazłam. Obwieściłam głośno i wyraźnie

— Kołaczkowo.

— W takim razie trzeba by się tam wybrać. Na szczęście to niedaleko stąd.‒ orzekła babcia po usłyszeniu moich słów. Spakowaliśmy się więc w samochód i pojechaliśmy. Kiedy w końcu się tam znaleźliśmy to babcia Fabiola zapytała mnie zaintrygowana

— No dobrze, rybka, ale w którym kościele mamy szukać? Bo teraz pewnie szukamy świadectwa chrztu lub czegokolwiek z ksiąg metrykalnych.

— Chyba, jeżeli dobrze czytam, będzie to Parafia rzymskokatolicka św. Apostołów Szymona i Judy Tadeusza. To nie tak daleko stąd, na końcu tej ulicy.‒ powiedziałam niepewnie, próbując rozczytać pismo na akcie urodzenia.

Tam też właśnie skierowaliśmy swoje kroki. Akurat poszczęściło nam się bardzo, ponieważ kiedy się tam pojawiliśmy to akurat przed kościołem przechadzał się ksiądz. Babcia, która najwidoczniej skądś go kojarzyła, wyjaśniła po co przyjechaliśmy. O dziwo ksiądz nie odesłał nas najpierw do instytucji świeckich, cywilnych tylko zgodził się od razu.

Weszliśmy więc do kancelarii parafialnej. Ksiądz był nawet na tyle miły, że pomógł nam szukać. W końcu po kilku długich godzinach udało nam się coś znaleźć. Akt urodzenia praprababci Letycji. Wynikało z niego, że kobieta urodziła się w… Kaliszu. Jej panieńskie nazwisko z kolei brzmiało Manugiewicz. Jej mąż zaś miał na imię Jonatan.

Jego zdjęcie też udało nam się znaleźć. On był z kolei niski i drobnej budowy, jego cera była rumiana; jak u prababci kamelii, miał też bardzo krótkie, proste, bardzo jasne blond włosy oraz wąsy, a jego oczy miały kolor piwny.

— Hm...Chyba długa droga przed nami.‒ powiedziała babcia. Toteż podziękowaliśmy księdzu za możliwość „pomyszkowania” w księgach i oczywiście za pomoc, pożegnaliśmy się a potem ruszyliśmy w drogę do Kalisza.

Czekała nas nieco ponad godzina drogi autem. Ja podczas tej godziny myślałam bardzo intensywnie nad tym, co do tej pory udało nam się ustalić. Zastanawiałam się więc, co może być następne. Ile jeszcze niespodziewanych informacji na nas spłynie.

W końcu po nieco ponad godzinie udało nam się dojechać do Kalisza. Wysiedliśmy więc z auta, po czym to znowu babcia zapytała mnie

— No dobrze, gdzie teraz kochanie?

— Jeżeli dobrze czytam to naszym celem jest Kościół pw. Miłosierdzia Bożego.

Tam też się udaliśmy. Sytuacja wyglądała, co zaskakujące, bardzo podobnie jak w Kołaczkowie. I… Udało nam się znaleźć akt Ślubu Praprababci Letycji. Były tam informacje o prapraprababci Mirandzie, jej nazwisko panieńskie brzmiało „Bohosiewicz”, po mężu zaś „Manugiewicz”. Widniała tam również adnotacja, że prapraprababcia urodziła się… W Gliwicach. Zaś praprapradziadek miał na imię Leopold. Jego zdjęcie też udało nam się znaleźć. Był to oliwkowoskóry, niski i krępy mężczyzna o krótkich, prostych, gęstych, ciemnobrązowych włosach oraz czarnych oczach.

— To co, wycieczka do Gliwic? — zaproponował mój tata z jednej strony rozbawiony a z drugiej chyba rozumiejąc powagę sytuacji. Ja, mama i babcia naradziłyśmy się przez chwilę. Z Kalisza do Gliwic były nieco trzy godziny drogi, to mogła być dość wyczerpująca podróż a na miejscu dość wyczerpujące szukanie. Ale po chwili jednogłośnie stwierdziłyśmy

— Jedziemy!

Tata nie dyskutował. Wsiedliśmy więc znowu w samochód i wybraliśmy się ku Gliwicom w celu, być może, ostatecznego rozwiązania naszej zagadki. Droga przebiegła nam niespodziewanie szybko i bez większych komplikacji. Kiedy jednak przybyliśmy na miejsce pojawił się pierwszy problem. Mianowicie- żadne z nas nie znało Gliwic na tyle dobrze, aby móc się tu swobodnie poruszać. Nie wiedzieliśmy więc, w którym kościele by tu w razie czego szukać.

Nie bardzo jednak mieliśmy inną opcję niż szukanie na chybił-trafił. Przecież nie mieliśmy jak zapytać miejscowych, bo prawdopodobnie nikt tam nie znał bądź nie pamiętał prapraprababci Mirandy. W końcu Gliwice to duże miasto, zamieszkiwane przez 166,7 tysięcy osób!

Skoro więc nie pozostawała nam żadna inna opcja to właśnie tak postąpiliśmy. Udało nam się dopiero za… którymś razem. Dokładniej za piątym. W parafii świętego Józefa w Gliwicach. Tam również ksiądz pozwolił nam pogrzebać chwilę w papierach, nawet też nam pomagał.

I w końcu, po dłuższych zmaganiach z papierami kościelnymi, udało nam się odnaleźć akt urodzenia prapraprababci Mirandy. Były tam bardzo ważne informacje, jak choćby imię praprapraprababci, które brzmiało Margarit; za męża nazywała się Bohosiewicz, zaś nazwisko panieńskie nie było wpisane.

Co ciekawe urodziła się ona… W Armenii. Kiedy przeczytałam tę informację wszyscy byli zdziwieni… Nigdzie natomiast nie było żadnych informacji o prapraprapradziadku… Była tam jednak inna, bardzo moim zdaniem ciekawa informacja. A mianowicie widniało tam łacińskie słowo „gemini” czyli „bliźnięta”.

— Czy to jest znak zodiaku prapraprababci? — zapytałam zaciekawiona. Na to odezwała się babcia, która przejęła ode mnie czytanie aktu urodzenia przodkini

— Raczej nie, kochanie. Znak zodiaku bliźniąt jest przypisany osobom urodzonym od dwudziestego pierwszego maja, a prapraprababcia urodziła się z tego, co widzę osiemnastego, czyli troszkę za wcześnie.

— A więc...Co to może oznaczać? Myślicie o tym samym, co ja? Czyżby Miranda i ta tajemnicza Maria były bliźniaczkami? — zapytałam zaciekawiona, choć domyślałam się, iż jest to raczej pytanie retoryczne. Wszyscy byliśmy ciekawi, czy prapraprababcia naprawdę mogła mieć siostrę bliźniaczkę a jeśli tak, to co się z nią stało.

— Tak. Wiesz, co, kwiatuszku? Poszukajmy jeszcze chwilę. Skoro wychodzi na to, że hipotetycznie mamy do czynienia z bliźniaczkami to skoro akt urodzenia Mirandy tutaj był to może ten Marii też tutaj znajdziemy? — powiedziała moja babcia jakby w odpowiedzi na moje pytanie.

Przeszukaliśmy więc wszystkie księgi jeszcze raz bardzo, bardzo dokładnie, ale...Niczego w nich nie było. Żadnych śladów istnienia Marii.

— No co jest? Jakim cudem nic nie ma?! Przecież dokumenty nie wyparowują od tak sobie same z siebie!

Wypowiedziałam te słowa z naprawdę wielkim trudem powstrzymując gniew. Moja babcia i rodzice wzruszyli tylko ramionami nieco beznamiętnie. Ja za to zastanawiałam się, co tu jest grane. W tym wszystkim było o wiele za dużo elementów, które jakoś do siebie nie pasowały.

Postanowiliśmy czym prędzej wrócić do domu i zastanowić się nad tym, czego udało nam się dowiedzieć. A także nad tym, czego jeszcze nie wiedzieliśmy. Bardzo byłam ciekawa, dokąd nas to wszystko doprowadzi i jakie jeszcze tajemnice może skrywać moja rodzinka.

Kiedy dojechaliśmy z powrotem do domu babci nastał już wieczór, my byliśmy zmęczeni podróżą a więc wspólnie ustaliliśmy, że się położymy i będziemy dalej myśleć jutro.

Rozdział 3

Gdzie się podziała Maria? (Gajana)

Noc minęła bardzo spokojnie i niespodziewanie szybko. Nazajutrz, tak jak zostało wczoraj postanowione, kontynuowaliśmy rozważania na temat losów Marii. Rano, przy śniadaniu ja pierwsza zapytałam

— Jak myślicie, co się stało z Marią?

— Ciężko stwierdzić, kochanie. Nie znaleźliśmy nawet aktu urodzenia. Ciężko jest mi więc coś stwierdzić poza tym, że Maria już prawdopodobnie już od kilkunastu albo przynajmniej kilku lat nie żyje. Ale czy miała jakichś potomków? Czy umarła bezpotomnie? I przede wszystkim gdzie umarła? Tego nie wiem.‒ powiedziała do mnie babcia spuszczając oczy, Ja po chwili zagadnęłam

— A myślisz, że istnieje jeszcze jakiś sposób, aby się tego dowiedzieć?

— Nie wiem, kochanie. Być może.

— A mamy chociaż jakieś hipotezy, co mogło się z nią stać? ‒zapytała moja mama zaciekawiona tematem.

— Cóż. Najbardziej prawdopodobną hipotezą jest to, że zmarła. Pytanie tylko, czy w Polsce. Skoro nie ma tu jej aktu urodzenia to mogła się gdzieś wyprowadzić. Albo w obrębie Polski tylko po prostu daleko od Gliwic albo w ogóle mogła wyemigrować za granicę.

— No dobra. A zakładając, że wyemigrowała...To kiedy dokładnie i przede wszystkim gdzie?

— Cóż...Najprawdopodobniej podczas pierwszej lub drugiej wojny światowej. Albo w międzywojniu.

— No dobra...Ale zakładając, że wyemigrowała...To gdzie?

— Cóż...Nie mam pojęcia. Mogła obrać jeden z bardzo wielu kierunków. Te bliższe jak Francja, Niemcy, Belgia, Dania jak i te dalsze...Stany Zjednoczone, Brazylia, Kanada, Australia, Szwecja, Holandia, Szwajcaria, Wiedeń i Budapeszt, Odessa, Noworosyjsk, Brazylia, Haiti, Wenezuela, Argentyna, Paragwaj i Kuba.

— Kurczę no. Dużo tych miejsc, wszystkie oddalone od siebie o wiele kilometrów… Jak my niby mamy zdobyć jakieś informacje? — zapytałam niby to siebie a niby to moich rodziców i babcię.

— Cóż. Tak, według moich obliczeń to jest dokładnie siedemdziesiąt pięć tysięcy pięćset osiemdziesiąt sześć kilometrów.‒ powiedziała moja mama, na co ja odparłam

— To bardzo duży obszar. Ale skoro już zaczęliśmy te poszukiwania to nie możemy ich zarzucić. Musi być jakiś sposób!

— Cóż… Jakiś na pewno jest. Gdybyśmy tylko mieli więcej informacji… W sumie moglibyśmy je zdobyć. Póki co byliśmy tylko w kościołach, nie przejrzeliśmy przecież jeszcze Archiwów miejskich, większości dokumentów rodzinnych, a moglibyśmy też pozyskać informacje z rodzinnych albumów i ewentualnych notatek i wzmianek.

— No dobrze. Ale przeanalizujmy to, co na razie mamy.‒ powiedziała moja mama. Tak też zrobiliśmy.

— No dobra. Czyli mamy akt urodzenia prababci. Widnieje tam data urodzenia: dwudziesty pierwszy stycznia tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku imiona i nazwiska rodziców, ale o tym już wiemy. Jako miejsce urodzenia wpisano..Tę miejscowość.

— Dobrze...Co dalej?

— akt urodzenia pra-pra babci Letycji. Wynika z niego, że kobieta urodziła się dziesiątego stycznia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku.

— Aha.‒ powiedział mój tata zapisując tę informację na kartce. Po chwili babcia zapytała

— Dobrze. Co dalej?

— Akt Ślubu praprababci Letycji i prapradziadka Jonatana. Data ślubu jest wpisana: szóstego sierpnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku.

Tata znowu to zapisał. Po chwili babcia powiedziała do nas

— Poczekajcie chwilę, kochani. Przypomniało mi się, że ja gdzieś jeszcze powinnam mieć akt ślubu moich rodziców.

Zrobiliśmy więc zgodnie z poleceniem. Czekaliśmy, kiedy babcia sprawdzała teczki. Po chwili powiedziała

— Jest!

Na akcie ślubu prababci Kamelii i pradziadka Gerwazego widniała data: dwudziesty drugi marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku. Po chwili moja mama powiedziała do babci

— Poczekaj, mamo. Gdzieś w domu na strychu powinien być jeszcze wasz i nasz akt ślubu. Poszukajmy go!

Wszyscy więc poszliśmy na strych, zaczęliśmy przetrząsać go od góry do dołu. Udało nam się znaleźć aż cztery dokumenty. Akt ślubu babci i dziadka, akt ślubu moich rodziców, akt urodzenia mojej mamy i mój akt urodzenia…

Na tym pierwszym widniała data: dwudziesty czwarty lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku.

Na drugim z dokumentów widniała data: trzynastego września dwa tysiące trzeciego roku, na kolejnym z nich widniało: dwudziesty szósty sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. A na ostatnim data: Pierwszy grudnia dwa tysiące trzeciego roku.

Nie mieliśmy za to aktu ślubu prapraprababci Mirandy i praprapradziadka Leopolda. Zmartwiło na to niesamowicie. Po chwili więc zapytałam rodziców i babcię

— Czy możemy jeszcze raz dziś lub jutro pojechać do Gliwic, do tego kościoła i sprawdzić, czy jest tam akt ślubu prapraprababci?

— Oczywiście, kochanie, że możemy. — powiedziała babcia. Z racji, że dochodziło dopiero południe to stwierdziliśmy, że pojedziemy jeszcze dziś. Wsiedliśmy więc w auto i ruszyliśmy w drogę do Gliwic.

Kiedy już dojechaliśmy pod kościół to przywitał nas ten sam ksiądz, co za poprzednim razem. Wyjaśniliśmy mu sprawę. Na szczęście ksiądz był tak miły, iż zgodził się, abyśmy jeszcze trochę poszperali w kancelarii parafialnej.

Weszliśmy więc do salki i zaczęliśmy przetrząsać ją jeszcze raz od góry do dołu. Zajęło to parę dobrych godzin, w końcu jednak udało nam się znaleźć akt ślubu praprapradziadków, który jak się okazało poprzednio był wepchnięty między tonę innych dokumentów.

Z owego dokumentu wynikało, iż praprapradziadkowie wzięli ślub dziewiętnastego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego roku.

— Cóż...Czyli niby mamy więcej konkretów...Ale do Marii i tego, co się z nią stało wcale nas to nie przybliża.‒ powiedziałam zrezygnowana.

— No może i nie...Ale przecież jeszcze nie wszystko stracone! Możemy się jeszcze skierować do Archiwów miejskich. Nie przeszukaliśmy jeszcze większości dokumentów rodzinnych, a moglibyśmy też pozyskać informacje z rodzinnych albumów i ewentualnych notatek i wzmianek. Jakieś świadectwa szkolne, zapiski z zakładów pracy…

— No w sumie...To gdzie kierujemy się w następnej kolejności?

— Cóż. Może do tych archiwów?

Wszyscy zgodnie uznaliśmy, iż jest to dobry pomysł. Najpierw więc udaliśmy się do archiwum miejskiego w Gnieźnie. Szukaliśmy tam jakichkolwiek przydatnych informacji I zresztą znaleźliśmy. Był tam akt zgonu prababci Kameli. Kobieta zmarła dokładnie czternastego października dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku.

Po dłuższej chwili szukania udało nam się też znaleźć akt zgonu praprababci Letycji. Ona z kolei zmarła jedenastego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku.

— No dobra. Nieco więcej informacji już mamy. Ale żeby znaleźć akt zgonu prapraprababci Mirandy to i tak musimy jechać z powrotem do Kalisza. — powiedziałam zmartwiona. Rodzina, która mi towarzyszyła, nie zmartwiła się jednak wcale. Wsiedliśmy czym prędzej w samochód i pojechaliśmy.

Droga do Kalisza znowu dłużyła nam się niesamowicie. W końcu jednak dojechaliśmy do archiwum. O dziwo, kiedy wyjaśniliśmy pierwszemu lepszemu napotkanemu urzędnikowi, po co tu jesteśmy to spotkaliśmy się z miłym przyjęciem. Mogliśmy wejść i poszperać. Oczywiście skorzystaliśmy z tej możliwości skwapliwie. A co więcej, nasze szperanie bardzo szybko przyniosło efekt w postaci znalezienia aktu zgonu Mirandy.

Według informacji zawartych w dokumencie zmarła ona dwunastego października tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku… Były to na pewno przydatne informacje, ale do postaci Marii nie przybliżało nas to prawdopodobnie ani o kroczek.

— No dobra. Czyli akty urodzeń, ślubów i zgonów żeśmy posprawdzali i nic nam to nie dało… To co nam zostało? — Zapytałam zaciekawiona ale jednocześnie już trochę podłamana. Na to babcia odpowiedziała o wiele bardziej optymistycznym tonem

— No cóż… W teorii zostały nam się więc akta pracownicze ewentualnie posprawdzanie szkół i świadectw...Ale w praktyce obawiam się, że dużo kobiet w naszej rodzinie mogło nie pracować… W poprzednich wiekach zresztą dostęp do nauki dziewczęta też miały gorszy…

— Czyli wychodzi na to, że póki co wszystkie nasze nadzieje pogrzebane… — powiedziałam załamana.

Wprost z Kalisza wróciliśmy więc do domu babci. Chwilowe niepowodzenie naszych poszukiwań spowodowały pogorszenie mojego nastroju. Z drugiej jednak strony sprawiły, iż jeszcze bardziej chciałam rozwiązać tę zagadkę. Za wszelką cenę...Postanowiłam więc sobie, że ze wszystkich sił postaram się rozwiązać ją na własną rękę i to jeszcze przed Gwiazdką.

Tymczasem minął kolejny dzień. Położyliśmy się wszyscy do łóżek i zasnęliśmy. Mój sen był jednak niespokojny. Trapiła mnie nie tylko sprawa Marii. Przede wszystkim trapiło mnie to, że nasze poszukiwania mogą zająć bardzo dużo czasu, a i tak okazać się fiaskiem...Mogłam przez to zaniedbać studia na swojej uczelni, a nie chciałam, aby tak się stało. Zaczęłam te studia dopiero jakiś czas temu i chciałam je zdać na najwyższym poziomie, bowiem chciałam kiedyś zostać archeologiem.

Archeologia była czymś, co bardzo mnie interesowało odkąd pamiętam. Po skończeniu liceum podjęłam więc studia na tym kierunku. Moją szczególną ciekawość budziła legenda o dziesięciu tajemniczych, złotych miastach. Ta ciekawość odżyła we mnie szczególnie, kiedy pół roku temu zaczęłam oglądać serial animowany „Tajemnicze Złote Miasta”, zastanawiałam się czasami, czy aby przypadkiem ów serial nie był oparty na prawdziwych wydarzeniach z historii świata.

Zastanawiałam się, czy istnieje możliwość, iż ta legenda jest czymś więcej niż legendą. W zasadzie wierzyłam święcie w to, że owe tajemnicze miasta faktycznie istnieją.

Chciałabym móc je kiedyś zobaczyć, odkryć na własną rękę...Kiedy już skończę studia to taki właśnie miałam cel.

Moim niedoścignionym wzorem był słynny Kanadyjski archeolog Poghos Manoukian. Z tego, co wiedziałam, jego też interesował temat złotych miast i już od bodajże kilku lat starał się je znaleźć.

Teraz, kiedy wypowiedziałam to nazwisko jednak temat złotych miast szedł na drugi plan, bowiem tematem moich myśli stało się… właśnie nazwisko. Manoukian brzmiało co prawda lekko z francuska, ale domyślałam się, że nie takie były korzenie tego nazwiska… Brzmiało ono też tak trochę… Po Ormiańsku.

Domyślałam się oczywiście, że to nazwisko ojca, matka za panny pewnie nazywała się inaczej...Jednak dało mi to do myślenia, jak wielka jest diaspora ormiańska poza Armenią i że być może nie tylko ja jedna szukam swojej rodziny i swoich korzeni.

Może on też ma rodzinę gdzieś poza Kanadą, w której się urodził, ale być może wcale o tym nie wie… Ta kwestia była dla mnie bardzo intrygująca.

A może nasze rodziny były jakoś ze sobą powiązane?
Opowiedziałam rodzinie o swoich spostrzeżeniach, a Ci o dziwo… zgodzili się ze mną! Też uznali to za ciekawy zbieg okoliczności. Być może była to też „woda na nasz młyn”. Może dzięki tej hipotezie w naszych poszukiwaniach coś by poszło dalej…

Rozdział 4

A tymczasem…(Amira)

Była już połowa listopada, jak na tę porę roku było jednak bardzo ciepło i pogodnie, co w tych regionach nie zdarza się często. Słońce już dawno wzeszło nad naszym domem w Orford na skraju Parku Narodowego Mont-Orford. Aktualnie siedziałam na schodach tarasu przed naszym domem, ubrana w lekki granatowy sweter, jasnoniebieską bluzkę, białe jeansy i czarne kozaki.

Oczekiwałam powrotu mojego taty, który dziś miał wrócić na kilka tygodni do domu przed kolejną swoją wyprawą archeologiczną. Tata był bowiem wziętym archeologiem, który od kilku lat próbował dokonać największego bodajże odkrycia w swojej dotychczasowej karierze. Chciał znaleźć dziesięć legendarnych, złotych miast.

W końcu usłyszałam odgłos podjeżdżającego auta. Po chwili auto zajechało pod nasz dom, i wysiadł z niego wysoki, szczupły mężczyzna o lekko śniadej cerze, jasnobrązowych włosach oraz oczach ubrany w strój wykorzystywany na wykopaliskach archeologicznych.

— Tata! — powiedziałam wesoło, podbiegając do mężczyzny i rzucając mu się na szyję.

— Ami, kochanie! Jak cudownie Cię widzieć po tylu tygodniach rozłąki! — powiedział to, obejmując mnie czule.

Po chwili usłyszeliśmy kroki kierujące się na taras. Nagle kroki ustały, otworzyły się drzwi wejściowe a w nich stanęli dziadkowie. Babcia Rachela i Dziadek Aleks, rodzice Taty.

Dziadek był wysokim, dosyć szczupłym mężczyzną o karnacji ciemniejszej od tej mojego taty, którą to ja odziedziczyłam. Miał również ciemne, brązowe włosy, ale jaśniejsze od moich, oraz granatowe oczy. Babcia miała jaśniejszą karnację, czarne włosy oraz brązowe oczy, takie same jak mój tata i ja.

Mieszkaliśmy tak we czwórkę w zasadzie odkąd pamiętam. Mamy chyba nie znałam. Kiedy tata wyruszał na wyprawę archeologiczną to właśnie moi dziadkowie się mną opiekowali.

Po chwili zapytałam tatę zaintrygowana

— No i co, udało wam się znaleźć złote miasto? Albo chociaż jakieś wskazówki?

— Eh...Nie. Ale święcie wierzę w to, że jesteśmy już coraz bliżej.

Widziałam jego zawiedzioną minę. Starał się bardzo, ale poszukiwania były trudne. On jednak święcie wierzył w to, że te miasta istnieją… Ja też w to wierzyłam. I wierzyłam w to, że mój tata je znajdzie, nawet jeszcze w tym roku. W końcu kto miałby tego dokonać jak nie Poghos Manoukian, jeden z najbardziej doświadczonych archeologów po tej stronie świata?

Szczerze mówiąc to miałam jednak wrażenie, że tata jeszcze w tym roku odkryje nie tylko złote miasta… Wydawało mi się, że tata odkryje również coś dotyczącego naszej rodziny. Już od kilku miesięcy chodziło za mną przeczucie, że mamy jakichś krewnych, o których wcale nie wiemy. Być może są to krewni z bardzo dalekich stron...Ale powiązani z nami jakoś niezwykle blisko.

Kiedy tata przywitał się również z dziadkami to weszliśmy do domu. Usiedliśmy wszyscy w salonie, przy półkach z albumami rodzinnymi. Lubiliśmy je co jakiś czas przeglądać. Babcia otworzyła jeden z nich. Naszym oczom ukazało się zdjęcie. Była na nim para młodych jeszcze ludzi, pewnie koło dwudziestki, nowożeńcy. Byli to prababcia Marietta i pradziadek Mortimer Blakely.

Prababcia była bardzo podobna do swojej córki, czyli babci Racheli. Jedyne, co obie panie odróżniało to nieco inny odcień cery oraz to, że prababcia miała niebieskie oczy, nie zaś brązowe, jak babcia. Na tym konkretnym zdjęciu, prawdopodobnie jako część makijażu ślubnego, miała bardzo jasną różową szminkę. Pradziadek również miał jaśniejszą cerę, jednak o cieplejszym odcieniu, miał też brązowe włosy o leciutko rudawym zabarwieniu oraz również niebieskie oczy.

Babcia przewróciła kilka stron w albumie. Po kilku chwilach ukazało nam się kolejne zdjęcie ślubne, ale starsze. Zdjęcie ślubne prapradziadków. Praprababci Pavliny oraz prapradziadka Jadena Renaud.

Praprababcia miała z kolei dosyć mocno ciemniejszy odcień skóry, który na tym konkretnym zdjęciu został podkreślony przez intensywnie czerwoną pomadkę. Miała też bardzo ciemne brązowe włosy, prawie czarne; oraz brązowe oczy.

Prapradziadek również był ciemnoskóry z ciemnymi włosami, ale co dziwne oczy miał pięknie, intensywnie niebieskie.

Babcia znowu przekartkowała album, i znowu ukazały nam się kolejne zdjęcia ślubne, jeszcze starsze. Tym razem była to mama praprababci, prapraprababcia Serena i jej mąż Woody Dean. Serena odznaczała się nieprawdopodobną urodą.

Miała bardzo jasną, wręcz śnieżnobiałą skórę, bardzo jasne blond włosy i równie jasne zielone oczy. Na zdjęciu na jej ustach była pomadka w kolorze bardzo bladoróżowym.

Woody zaś był znowu ciemnoskórym mężczyzną z brązowymi włosami i oczami.

Kiedy Babcia znowu przekartkowała kilka stron to zobaczyliśmy kolejne ślubne zdjęcie. Tym razem była to mama prapraprababci Sereny, Maria i jej mąż Laurentin Duchamps. Maria również była podobna do babci Racheli, miała identyczny odcień skóry i włosy...Jedynym, co je różniło były oczy. Te Marii były bowiem intensywnie zielone.

Nagle jednak, kiedy babcia zamierzała zamknąć album, wypadło z niego jeszcze jedno zdjęcie. Były na nim dwie kobiety, no… młode dziewczyny powiedzmy, około myślę szesnastoletnie. A co ciekawe, były do siebie bardzo, bardzo, bardzo podobne. Jedyne, co je odróżniało to oczy, ta druga miała bowiem intensywnie brązowe.

— Babciu...Co to za kobieta na tym zdjęciu? — zapytałam zaciekawiona. Babcia Rachela spojrzała jednak na mnie zmartwiona i odpowiedziała zawiedzionym tonem

— Wiesz, co, słoneczko? No nie mam pojęcia…

To było...co najmniej dziwne. Dziadek ani tata również nie mieli bladego pojęcia, kim jest ta kobieta. Ale ja miałam wrażenie, że to jest dokładnie to, o czym myślałam. Że to jest jakaś zaginiona członkini rodziny. A skoro była ona...To muszą być jacyś jej potomkowie! Pytanie tylko, gdzie…

Podzieliłam się tymi uwagami z resztą rodzinki, która się ze mną zgodziła, że trzeba spróbować poszukać naszych krewnych. Pytanie brzmiało tylko jak to zrobić, skoro nie wiedzieliśmy, gdzie szukać…

— A z dokumentów nie dowiemy się czegoś może? Jakieś akty urodzeń, akty zgonów...Cokolwiek? — zapytał mój tata zaciekawiony tą nagłą wizją posiadania jakichś „dalekich”, nieznanych krewnych.

— Eh….powinny być w starych pudłach gdzieś w piwnicy… Zaraz przyniosę.‒ powiedziała babcia po czym skierowała się do piwnicy. Nie było jej dłuższą chwilę, w końcu jednak wróciła do salonu niosąc w rękach cały stos różnych kartonowych pudełek.

— O. Dokumenty wszelkiej maści powinny być w tych pudłach.

Zaczęliśmy więc na oślep otwierać wszelkie możliwe pudła. I rzeczywiście, w każdym z nich były jakieś dokumenty. Akty urodzeń i zgonów głównie… Zaczęliśmy więc je przeglądać. Na pierwszy rzut poszedł akt urodzenia taty. Mężczyzna urodził się dwudziestego szóstego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. W akcie urodzenia było zawarte również panieńskie nazwisko babci, czyli Blakely. I z tego dokumentu już nic więcej przydatnego nie udało nam się wyciągnąć, więc następny był właśnie akt urodzenia babci.

Ona z kolei urodziła się dwudziestego drugiego lutego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku. Nazwisko panieńskie prababci, które widniało na dokumencie, brzmiało oczywiście Renaud. I z tego również nic więcej nie udało nam się wyciągnąć.

Babcia sięgnęła więc po akt zgonu prababci. Widniała tam data dwudziesty piąty sierpnia dwa tysiące szóstego roku. Kolejny był akt urodzenia oraz akt zgonu praprababci Pavliny. Nazwisko panieńskie matki brzmiało Duchamps. Kobieta urodziła się dokładnie w wigilię w tysiąc dziewięćset dwunastym roku a zmarła dziesiątego stycznie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku.

Następnie udało nam się wygrzebać akt urodzenia i akt zgonu prapraprababci Sereny. Ona urodziła się jedenastego listopada tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku, zmarła zaś trzydziestego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku.

Najbardziej jednak przykuło moją uwagę nazwisko panieńskie jej mamy, czyli mojej praprapraprababci Marii...Bohosiewicz…

— Cóż...To nie brzmi jakoś bardzo z Francuzka… — powiedział mój tata zaintrygowany. A jeszcze bardziej zaintrygowany był, zresztą nie tylko on ale my wszyscy, kiedy przeczytałam z aktu urodzenia praprapraprababci Marii, co oczywiste, datę urodzenia: osiemnasty maja tysiąc osiemset siedemdziesiątego trzeciego roku, oraz imię jej matki czyli mojej prapraprapraprababci. Brzmiało ono Margarit. A kobieta, jak wynikało z aktu urodzenia jej córki urodziła się w Armenii…

Myśleliśmy, że to już koniec zaskoczeń i już mieliśmy przejść do spojrzenia na akt zgonu Marii, gdy nagle w oczy rzucił mi się jeszcze jeden zapis na akcie urodzenia.

— Łacińska sentencja...Gemini… Bliźnięta? — zapytałam odczytując głośno owy zapis.

— Może to jej znak zodiaku? — zapytał skonfundowany tata.

— Nie, nie… Za wcześnie. Osiemnasty maja to byk, nie bliźnięta. Bliźnięta się zaczynają dwa dni później…

— W takim razie może ona miała siostrę bliźniaczkę? Może to właśnie ta tajemnicza kobieta ze zdjęcia?

Przyjrzałam się temu dokumentowi jeszcze raz i…

— Hej… Tu w rubryce „miejsce urodzenia dziecka” jest wpisany kraj inny niż Kanada… Tutaj jest wpisana Polska! Więc może to tam trzeba szukać?!
Moja rodzina na te słowa zdziwiła się bardzo, bo nikt z nas nie myślał, że owi potencjalni krewni żyją poza Kanadą.

Jednakże wszyscy się zgodziliśmy, że to jest w sumie jedyne jak na razie wyjście i jedyny plan, jaki mamy. Był tylko jeden problem… Polska jest krajem zamieszkanym przez dużo większą ilość ludzi. A wśród tylu mieszkańców ciężko będzie nam znaleźć ludzi, o których prawdopodobnie nam chodzi.

Nas jednak wcale to nie zraziło. Tata natychmiast wszedł na stronę internetową najbliższego lotniska i zakupił dla nas cztery bilety na najbliższy lot do Polski. Lot odbywał się jednak dopiero wieczorem.

Dawało nam to czas, aby popakować wszystkie niezbędne rzeczy, postanowiliśmy bowiem, iż zabierzemy ze sobą zdjęcie Marii i tej drugiej kobiety oraz akt urodzenia Marii. Być może ktoś ją rozpozna? Być może tam w Polsce jest akt urodzenia tej drugiej kobiety i takie samo zdjęcie?

Oczywiście braliśmy pod uwagę również i ten scenariusz, że siostra Marii, której imienia nawet nie poznaliśmy, została w Polsce i zmarła tam bezpotomnie a nasze poszukiwania mogą okazać się kompletnym fiaskiem. Skoro jednak mieliśmy chociaż jakiś trop to uznaliśmy, że koniecznie trzeba go sprawdzić, a nuż się uda?

Kiedy się popakowaliśmy to ruszyliśmy czym prędzej na lotnisko. Z naszego domu do lotniska były prawie dwie godziny drogi, nasz lot wyruszał za trzy godziny. Kiedy w końcu udało nam się dojechać do lotniska to przed nami została godzina czekania na nasz samolot.

Ta godzina dłużyła się bardzo, wręcz ciągnęła się w nieskończoność. W końcu jednak samolot przyleciał i mogliśmy wsiąść na pokład. Lecieliśmy więc do Polski w poszukiwaniu… w zasadzie nieznanego.

Rozdział 5

Podróż w nieznane (Amira)

Samolot, którym właśnie lecieliśmy miał zabrać nas do Poznania. Lot miał trwać prawie dziesięć długich godzin. Przeczuwałam jednak, że to będzie najbardziej niesamowite i ekscytujące dziesięć godzin w moim życiu!

A po wylądowaniu pewnie zacznie się robić jeszcze ciekawiej. Nie wiedzieliśmy bowiem dokładnie, w jakim mieście urodziła się Maria i czy to tam mieszkają potomkowie jej hipotetycznej siostry. Na akcie urodzenia Marii bowiem dokładne miejsce urodzenia poza nazwą kraju było rozmazane.

— No dobra...Trzeba jakoś to rozczytać, bo inaczej nasze poszukiwania utkną w martwym punkcie. — powiedział mój tata. Toteż skupiłam się najmocniej jak mogłam i spróbowałam rozczytać napis. Po chwili zamiast niewyraźnych rozbryzgów zaczęłam widzieć nieco bardziej wyraźne litery układające się w nazwę miejscowości, w której prawdopodobnie urodziła się Maria

— Gli-wi-ce...Chyba.‒ przeczytałam głośno acz nieco niepewnie, bowiem nie wszystkie litery były na tyle wyraźne aby rozczytać je bezproblemowo.

— Gliwice? Oj...To chyba trochę daleko… — powiedział znowu mój tata, który co nieco orientował się w geografii Polski.

Włączyłam swój telefon, weszłam na mapy internetowe i wyszukałam interesującą nas drogę. Po chwili powiedziałam do rodziny

— No rzeczywiście, trochę daleko. Prawie trzy i pół godziny drogi stąd.

Nie mieliśmy auta, toteż musieliśmy złapać stopa. Na szczęście udało nam się to jakoś bez większego problemu. Na szczęście tata miał w swojej ekipie archeologicznej kilku Polaków, którzy poduczyli go języka, a on poduczył trochę nas.

Może nie była to idealna polszczyzna...Ale zawsze jakaś była, toteż mogliśmy się jakoś dogadać z miejscowymi. Udało nam się załatwić sobie podwózkę do najbliższego kościoła, bo jeżeli cokolwiek się zachowało to najprawdopodobniej w kościele. W końcu stanęliśmy przed świątynią.

Na szczęście był tam też jakiś miejscowy ksiądz, toteż wyjaśniliśmy mu sprawę, z jaką przybywamy. Zaskoczyły mnie bardzo jego słowa, gdyż powiedział

— Ach… Tak, tak… Jakiś czas temu inna młoda dziewczyna, niestety nie tutejsza; z innej części Polski, była tutaj z rodziną w tym samym celu. Jej się udało, wzięła stąd za moim pozwoleniem kilka starych dokumentów, może i wy coś znajdziecie. Jeśli zechcecie to wam pomogę, a jeśli nie to nie będę nalegać… Tak czy inaczej powodzenia.

Inna młoda dziewczyna? Z innej części Polski? W tym samym celu? To oznaczało, że moja intuicja się nie myliła i rzeczywiście prawdopodobnie bliźniaczka Marii miała potomków… I oni dalej żyją!

Martwiło mnie tylko to, że są z innej części Polski… To oznaczało, że do Gliwic przyjechaliśmy prawdopodobnie...Na marne. Po chwili jednak mój tata przejął inicjatywę i zapytał

— A nie wie ksiądz przypadkiem, skąd przyjechali?

— Eh...Do Gliwic przyjechali z Kalisza, ale wcześniej podobno zahaczyli o kilka innych miejscowości. Skąd pochodzą to niestety niedane mi było się dowiedzieć…

— A dziewczyna? Jak wyglądała? Jaki miała kolor skóry? Włosów? Oczu? Jak się nazywała? Imię? Nazwisko? Ile miała lat? — dopytywał dalej tata. Ksiądz nie wyglądał na zdenerwowanego, bowiem cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania taty

— Cóż...przedstawiła się jako Gajana Stefanowicz, powiedziała iż ma prawie dwadzieścia lat. A wygląd… Cóż… Miała nieco ciemniejszą, karmelową karnację; włosy które miały kolor będący czymś między jasnym brązem a słowiańskim, mysim blondem oraz niesamowite oczy w kolorze bardzo intensywnej zieleni.

— Zielone oczy? — zapytał mój tata zaintrygowany na te słowa. Po chwili, kiedy ksiądz przytaknął to mój ojciec wyjął z kieszeni zdjęcie przedstawiające Marię i zapytał księdza zaintrygowany i nieco zniecierpliwiony — Takie same, jak kobieta z tego zdjęcia?

— Cóż...Nie wiem, czy dokładnie takie same ale bardzo, bardzo, bardzo podobne. — odpowiedział ksiądz spokojnie.

Czyli chyba trzeba było wybrać się do Kalisza i tam popytać, czy ktoś widział ową tajemniczą dziewczynę.

Tak też właśnie zrobiliśmy. Znowu poprosiliśmy o podwózkę. Droga z Gliwic do Kalisza miała bowiem zająć nieco ponad trzy godziny.

Kiedy w końcu się tam znaleźliśmy to znowu skierowaliśmy się do jakiegoś najbliższego kościoła. Co ciekawe, ksiądz którego tam napotkaliśmy potwierdził wersję swojego przedmówcy, owa tajemnicza dziewczyna ze swoimi krewnymi była również i tutaj. Kiedy zapytaliśmy, skąd owi ludzie przyjechali to mężczyzna odpowiedział

— Z Kołaczkowa. To godzinę drogi stąd. Nie wiem, czy znają Państwo drogę, bo widzę, że państwo to raczej nietutejsi. Jeżeli zechcecie to zawiozę was.

Z radością przystaliśmy na propozycję miłego duchownego. Zawsze to krok do przodu w naszych poszukiwaniach. Toteż ksiądz zaprowadził nas do swojego samochodu i pojechaliśmy z nim do Kołaczkowa.

Droga tym razem minęła nam dość szybko. Co chyba nie dziwne, zatrzymaliśmy się przy najbliższym kościele. Znowu spotkaliśmy tam na wejściu księdza, który… też potwierdził to, że owa tajemnicza dziewczyna tutaj była. Potwierdził również to, jak wyglądała.

Dalej jednak nie była ona stąd. Po chwili jednak duchowny powiedział

— Mogę jednak wam powiedzieć, że jesteście już coraz bliżej celu. Znam jej babcię, tej dziewczyny w sensie. To bardzo miła, starsza wdowa, jej mąż zmarł trzy lata temu. Mieszka w Sokolnikach, to taka miejscowość, bardzo blisko stąd, tylko osiem minut drogi autem.

Ta wiadomość naprawdę nas ucieszyła. Oznaczało to bowiem, iż byliśmy już chyba coraz bliżej celu. A jeszcze bardziej ucieszyło nas to, że ksiądz zgodził się nas podwieźć.

Być może od rozwiązania naszej zagadki dzieliło nas już tylko osiem minut drogi samochodem… Wsiedliśmy więc do auta, które prowadził ksiądz. W międzyczasie pomiędzy mną, moim tatą i dziadkami wywiązała się dyskusja

— No dobra...Ale...Co zrobimy jak już w końcu tam dojedziemy? Najnormalniej w świecie jakby nigdy nic zapukamy do drzwi domu obcych ludzi? — zapytałam zaciekawiona ale też nieco strapiona. Po chwili tata odpowiedział mi uśmiechając się nieco niepewnie

— No a jakie niby mamy inne wyjście? Zapukamy, przedstawimy się, powiemy w czym rzecz… I będziemy liczyć na łut szczęścia.

— Cóż...Może to nie jest najrozsądniejsze wyjście, bo mogą nas po prostu z miejsca wyrzucić, albo od razu zamknąć drzwi przed nosem...Ale chyba masz rację, synku. Innego wyjścia nie mamy… W końcu to prawdopodobnie nasza rodzina i myślę, że obu stronom zależy na szybkim poznaniu prawdy. — powiedziała babcia Rachela z lekka beznamiętnie wzruszając ramionami.

— A może, skoro oni też szukali różnych dokumentów to zdają sobie sprawę, że Maria i ta druga kobieta ze zdjęcia były ze sobą spokrewnione i też szukają potomków w tym przypadku Marii, czyli nas? A raczej was bo ja się po prostu w tę rodzinę wżeniłem… Może jednak przyjmą nas z otwartymi ramionami? — dziadek zastanawiał się głośno, na co odpowiedziała mu tylko głucha cisza.

W końcu te osiem minut minęło. Dojechaliśmy do tej miejscowości, o której mówił ksiądz. Aktualnie samochód parkował na podwórku jakiegoś domostwa.

Był to nieduży domek, ze ścianami koloru delikatnie brzoskwiniowego z przybudową pomalowaną na nieco ciemniejszy; brązowawy kolor, z czerwonawym dachem i różowym kominem.

Do drzwi wejściowych, które miały ciemny kolor i złotą klamkę, prowadził jeden, niewielki, jasny; kamienny schodek. Główny budynek z przodu miał dwa okna, a przybudowa miała jedno. W środku chyba paliło się światło. To oznaczało, że ktoś był w środku.

Obok domu znajdowała się niewielka drewniana szopa. Za budynkiem zaś rosły dwa dość wysokie, rozłożyste drzewa.

— Dobra...To kto puka do drzwi? — zapytałam niepewnie, patrząc na budynek. Po chwili babcia odpowiedziała mi

— A może ty zapukasz, kochanie?

— Mhm...No dobrze.‒ odparłam nieco niepewnie. Podeszłam powoli do owych drzwi, wzięłam trzy głębokie wdechy, układając sobie w głowie to, co powiem, kiedy mi otworzą. Po chwili w końcu zapukałam.

Przez chwilę panowała nieco przerażająca, głucha cisza. Bardzo się tego przestraszyłam, zwłaszcza kiedy zauważyłam, iż w środku rzeczywiście pali się światło i słychać tam jakieś głosy.

Kiedy przez dłuższą chwilę nikt nie otworzył, zapukałam jeszcze raz w nadziei na jakiś efekt. W końcu on nastąpił.

Usłyszałam jakieś kroki. Wydawało mi się, iż był to dźwięk kobiecych obcasów. Po chwili rzeczywiście drzwi otworzyła mi kobieta… A raczej dziewczyna, obstawiałam, iż bardzo zbliżona do mnie wiekiem. Miała nieco ciemniejszą, karmelową karnację; włosy które miały kolor będący czymś między jasnym brązem a słowiańskim, mysim blondem oraz niesamowite oczy w kolorze bardzo intensywnej zieleni. Na początku zobaczyła mnie, potem resztę mojej rodziny, jakąś szczególną uwagę zwracając na… tatę.

Czyżby więc to była ta dziewczyna, której prawdopodobnie szukaliśmy? Czy to naprawdę było możliwe? Na początku miałam jeszcze wątpliwości, jednak utwierdziłam się w swoim przekonaniu, kiedy dziewczyna przedstawiła nam się

— Witajcie nieznajomi. Nazywam się Gajana Stefanowicz. A wy? Jak się nazywacie? Skąd przybywacie? Bo nie sądzę, że jesteście stąd… I przede wszystkim co robicie przed domem mojej babci?

Ja patrzyłam na nią chwilę, po chwili westchnęłam ciężko i powiedziałam

— Dzień dobry...Ja...Nazywam się Amira Manoukian. To jest mój tata, Poghos. — wypowiadając te słowa wskazałam ręką na tatę, który lekko się ukłonił. Potem wskazałam ręką na dziadków i powiedziałam‒ A to moi dziadkowie, Rachela i Aleks Manoukian. Jesteśmy z Kanady.

— Miło poznać. A po co Państwo przyjechali do Polski? I pozwólcie, że zapytam jeszcze raz skoro za pierwszym razem nie uzyskałam stosownej odpowiedzi, co Państwo robicie na podwórku mojej babci? — zapytała młoda kobieta. Ja po chwili odpowiedziałam nieco niepewnie

— Cóż...My...Nie tak dawno temu znaleźliśmy w rodzinnym albumie zdjęcie przedstawiające dwie kobiety...Moją praprapraprababcię Marię oraz jakąś drugą kobietę, której imienia nie znamy. Domyślamy się, iż były to bliźniaczki, bo na akcie urodzenia Marii widniało słowo „Gemini” czyli bliźnięta, jednak nie mógł to być jej znak zodiaku, bo urodziła się osiemnastego maja. Na akcie urodzenia widniało jeszcze miejsce urodzenia, Polska a dokładniej Gliwice. Pojechaliśmy więc tam szukać. I tak jeździliśmy po paru miejscowościach, kościołach, rozmawialiśmy z kilkoma duchownymi i i od słowa do słowa zostaliśmy przez nich zaprowadzeni tutaj.

Młoda kobieta już miała się odezwać, kiedy nagle usłyszeliśmy inny kobiecy głos

— Kto przyszedł, kochanie?

Zaraz po tym pytaniu do drzwi podeszła starsza kobieta, prawdopodobnie po sześćdziesiątce. Miała dosyć jasną skórę, jednak o nie do końca typowej tonacji. Jej włosy były w kolorze przybrudzonego blondu, oczy zaś miała brązowe.

— Wiesz, babciu. Nie znam tych miłych ludzi, ale mówią, że szukają tu rodziny… — powiedziała Gajana do starszej kobiety. Ona spojrzała na nas przenikliwie acz całkiem miło po czym powiedziała

— Witam Państwa, widzę, że są państwo zmęczeni. Z daleka pewnie państwo są, proszę, wejdźcie, napijecie się herbaty?

Rozdział 6

Rodzinna tajemnica rozwiązana? (Amira)

Weszliśmy więc do domu za obiema kobietami. Poza nimi w domu znajdowała się również jedna para, kobieta i mężczyzna, prawdopodobnie rodzice Gajany. Nagle babcia Gajany powiedziała

— Ach… Wybaczcie, gdzie moje maniery. Nie przedstawiłam się. Nazywam się Fabiola, a to moja córka Diana i mój zięć Daniel. Moją wnuczkę Gajanę już poznaliście.

Również i my w takim razie przedstawiliśmy się jeszcze raz. Po chwili mój tata spojrzał na Gajanę i powiedział do niej

— Ja przepraszam, że się tak w miłą panienkę wpatruję, ale...bardzo ciekawią mnie panienki oczy. Jak widzę żaden z najbliższych krewnych panienki takich nie ma, więc intryguję mnie, skąd one się u panienki wzięły, bo...muszę przyznać, że już gdzieś widziałem identyczne…

— Ach...Moje oczy? Ja… W sumie sama nie wiem, być może po którymś z dalszych krewnych…

Na te słowa tata wyjął z kieszeni zdjęcie Praprapraprababci Marii i tej drugiej kobiety i powiedział

— A czy wie może Panienka coś o tej kobiecie? To moja prapraprababcia, Maria… Miała identyczny kolor oczu jak panienka…

Na ten widok Gajana zdziwiła się szczerze. Spojrzała na zdjęcie dokładniej i powiedziała

— Cóż… Rzeczywiście identyczne… A czy nie mówiliście przypadkiem, iż szukacie być może siostry pańskiej prapraprababci?

Kiedy tata przytaknął to Gajana mówiła dalej

— Cóż… Tak się składa, że my też szukamy krewnej o imieniu Maria… A ta druga kobieta z waszego zdjęcia to moja prapraprababcia, nazywała się Miranda. I to chyba rzeczywiście były siostry, bo myśmy też jeździli i szukali dokumentów…

Kiedy usiedliśmy przy stole i obie strony wyciągnęły wszystkie dokumenty, które udało nam się zgromadzić to bardzo, bardzo duża część faktów się zgadzała. Czyżby więc to była prawda? Czy naprawdę udało nam się znaleźć naszą rodzinę tutaj w Polsce? Przy omawianiu owych dokumentów rzuciło nam się w oczy kilka fascynujących rzeczy. Jak choćby to, że moja praprababcia Pavlina urodziła się dokładnie w wigilię tysiąc dziewięćset dwunastego roku, więc w tym roku w Wigilię przypadała sto jedenasta rocznica jej urodzin. A zarówno babcia Rachela jak i Pani Fabiola urodziły się tego samego dnia, tego samego roku. Dwudziestego drugiego lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku.

Ja już byłam rozentuzjazmowana tą wizją… mój entuzjazm jednak ostygł, kiedy uświadomiłam sobie, iż zdjęcia i dokumenty to może nie być wystarczający dowód...Nagle jednak mój tata wyskoczył z propozycją, która zaskoczyła chyba nas wszystkich

— Cóż...Mamy więc hipotezę...Ale nie mamy pewności. Myślę, że stuprocentową pewność dałyby nam dopiero jakieś testy DNA...Czy zgadzają się państwo na ich przeprowadzenie? Mogę zapewnić, że koszta pokryję z własnej kieszeni…

W tym właśnie momencie wszyscy spojrzeli na...Gajanę, jakby to ona miała moc sprawczą i decyzyjną w tej rodzinie. Ona powiedziała spokojnie i nawet trochę radośnie

— Cóż… W teorii jesteście dla nas obcymi ludźmi i to, że prosicie o zrobienie testów DNA powinno być dla nas dziwne i może niepokojące...Ale skoro chcemy poznać rozwiązanie naszej zagadki, a ja chcę tego na pewno...To…Zgoda. Co nam szkodzi? Przecież my nic przez to nie stracimy a jeżeli testy, a w zasadzie ich wyniki, okażą się pomyślne to przecież zyskamy nową rodzinę.

Skoro więc Gajana się zgodziła to reszta jej rodziny również. Bardzo nas to ucieszyło. Wszyscy w takim wypadku zapragnęliśmy zrobić te testy jak najprędzej, najlepiej jeszcze dziś!

Pojechaliśmy więc wszyscy do jakiegoś laboratorium do Poznania, bo Gajana mówiła, że takie testy to najprędzej tam. Droga zajęła nam prawie godzinę. Kiedy jednak dojechaliśmy pod laboratorium to pojawiły się pierwsze schody. Mianowicie Gajana powiedziała nam, że takie testy kosztują około trzy tysiące złotych

— Oj, to chyba będzie trzeba wpaść do jakiegoś kantora, bo niestety dysponuję tylko dolarami kanadyjskimi… — powiedział mój tata. Na to dziewczyna powiedziała

— Kwadrans drogi stąd jest jeden kantor. Z miłą chęcią zaprowadzę. Chodźmy.

Zapytałam, czy mogę iść z nimi. Zgodzili się, więc poszliśmy tak we trójkę do kantoru, po drodze gawędząc sobie miło...Znaczy...Gajana miło gawędziła z moim tatą, ja się do rozmowy nie wtrącałam. Tata wymienił odpowiednią ilość pieniędzy, po czym wróciliśmy pod laboratorium. Weszliśmy tam wszyscy, oddaliśmy materiał genetyczny w postaci wymazu z policzka do badań, chwilę potem było już po wszystkim.

— No dobra… A na wyniki to ile się czeka? — zapytał mój tata zaciekawiony. Na to Gajana odpowiedziała mu

— Od dwóch tygodni do miesiąca. Czyli na Wigilię powinny być.

Cóż...To był trochę długi okres oczekiwania. Wierzyliśmy jednak, iż wyniki będą po naszej myśli i będą warte tak długiego oczekiwania. Po chwili powiedziałam

— Czyli chyba musimy znaleźć miejsce, gdzie się zatrzymamy na te dwa tygodnie do miesiąca...albo nawet na dłużej.

Po chwili Gajana i jej rodzina spojrzeli po sobie, a z ust pani Fabioli, babci Gajany padły w naszą stronę słowa brzmiące jak propozycja nie do odrzucenia

— A po co macie szukać? Zatrzymajcie się proszę u mnie, będzie mi bardzo miło was gościć. W końcu prawdopodobnie jesteśmy rodziną, a rodzina powinna sobie pomagać.

Z miłą chęcią przyjęliśmy tę przemiłą propozycję, pojechaliśmy więc wszyscy z powrotem do domu Pani Fabioli. Mieszkała sama, więc miała dosyć dużo miejsca aby nas ugościć.

Gajana i jej rodzice mieli też zostać aż do świąt. Ja i Gajana miałyśmy spać w jednym pokoju, mój tata i rodzice Gajany w kolejnym, a moi dziadkowie i Pani Fabiola w dwóch kolejnych.

Noc minęła nam niesamowicie spokojnie i przyjemnie. Pomimo tego, iż byliśmy w całkowicie obcym dla siebie miejscu to wyspaliśmy się całkiem nieźle. Rano Pani Fabiola zawołała nas na wspólne śniadanie.

Zeszliśmy więc wszyscy, posiłek już czekał. Oczywiście podczas jedzenia urządziliśmy sobie miłą pogawędkę, jeszcze w sumie taką „Zapoznawczą”. Po chwili Gajana zapytała mojego tatę

— Przepraszam, że ja z tym tak teraz wyjeżdżam, ale...Kiedy Amira mi was przedstawiała… Powiedziała, że Pan nazywa się Poghos Manoukian. Ale czy...Czy pan jest „Ten” Poghos Manoukian? Ten słynny archeolog szukający tajemniczych, zaginionych złotych miast? Bo muszę przyznać, że jest pan moim idolem i niedoścignionym wzorem w dziedzinie archeologii… Tak się składa, że ja studiuję ten kierunek, nawet pomimo tego, że na maturze niestety oblałam matematykę w pierwszym terminie i musiałam podejść do poprawki...ale nie poddałam się i kiedyś chciałabym być tak dobra jak Pan i...może nawet odnaleźć złote miasta? To znaczy o ile pan nie zrobi tego pierwszy…

Tata roześmiał się tylko radośnie i bardzo głośno po czym rzekł z typową dla siebie skromnością i pokorą

— Tak, tak. To ja, we własnej osobie. Choć nie wiem, czy jestem tak słynny jak o mnie mówią… Ale wiesz, co? Mam prośbę. Skoro najprawdopodobniej jesteśmy rodziną to nie musisz mówić do mnie na „Pan”. Poghos w zupełności wystarczy. A co do twojego studiowania archeologi… Cóż, bardzo się cieszę, że jestem twoim idolem i wzorem...Ale co do tego „niedoścignionego” też miałbym pewne obiekcje. W zasadzie mam wrażenie, że ty mnie w tej karierze kiedyś prześcigniesz...Ale to miło, że zainspirowałem Cię do studiowania Archeologii i szukania złotych miast.

Gajana na te słowa przytaknęła tylko i powiedziała radośnie

— Cóż...Dobrze. Będę mówić do Ciebie po imieniu jeśli tego właśnie chcesz...Ale ty w takim razie też nie mów do mnie per „Panienka”...Naprawdę wystarczy Gajana.

Skoro już więc to zostało ustalone to kontynuowaliśmy naszą rozmowę. Była to rozmowa oczywiście o Marii i jej powodach opuszczenia Polski. Okazało się, że swojego męża, Kanadyjczyka poznała najprawdopodobniej jeszcze w Polsce, a później prawdopodobnie wyjechała będąc w ciąży ze swoją jedyną córką, ze strachu przed zachodzącymi w kraju przemianami politycznymi w tamtych czasach.

Najprawdopodobniej Maria wyjechała z kraju w marcu, na samym początku marca ściśle rzecz biorąc, tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku, będąc w drugim miesiącu ciąży, toteż Serena urodziła się już w Kanadzie.

Cóż… Mieliśmy coraz więcej odpowiedzi...Ale pytań też coraz więcej. Jedyne, co nam zostało to nerwowe oczekiwanie na wyniki testów DNA, które najprawdopodobniej ujawnią nam prawdę i rzucą więcej światła na tę skomplikowaną historię rodzinną.

Grunt, że było to oczekiwanie w miłym towarzystwie.

Kiedy skończyliśmy śniadanie to podzieliliśmy się na małe grupki, z czego każda grupka rozmawiała o czym innym. Gajana, jak zauważyłam, bardzo szybko złapała wspólny język z moim tatą. Ale co ja się dziwiłam, w końcu jak nie patrzeć mieli wspólne tematy, jako doświadczony archeolog i studentka tego wybitnego kierunku.
Oboje równie mocno zaintrygowani istnieniem złotych miast. Znalezienie nici porozumienia na pewno nie było dla nich trudne. Rozmawiali oczywiście o różnych nowinkach w dziedzinie archeologii i…o serialach.
Głównie o serialu zatytułowanym” Tajemnicze złote miasta”, który mój tata często oglądał będąc dzieckiem. Właśnie ten serial zainspirował go do takiej a nie innej ścieżki kariery. Jak się okazało Gajana też była wielką fanką tego serialu, widziała wszystkie odcinki… I ją również poniekąd ten serial pchnął w stronę Archeologii. Po chwili Gajana zapytała mojego Tatę

— Hej, Poghos…

— Tak?

— A myślisz, że sama fabuła tego serialu była zainspirowana jakimiś faktycznymi wydarzeniami?

— Cóż...Być może. Chociażby weźmy na tapet jedno ze zdarzeń z pierwszego sezonu serialu...Rozbicie Esperanzy. Być może było to wzorowane na prawdziwym wydarzeniu… A przynajmniej niemal na pewno na legendzie…

— Hm? Jakiej legendzie?

— Cóż. Jednym z tajemniczych złotych miast, których szukamy ja i moja ekipa jest tak zwane Miasto Cezarów.

— No dobrze,...Ale co to ma wspólnego z serialową Esperanzą?

— Jego domniemanymi założycielami mieli być marynarze ocaleni z rozbitego w Cieśninie Magellana hiszpańskiego statku....Przypomina Ci to coś?

— Hej! No przecież w Serialu tam właśnie rozbiła się Esperanza! A bohaterowie, w tym trójka marynarzy przeżyli…

— No widzisz! No weźmy też wyprawy Magellana, w których uczestniczył Mendoza...Niewątpliwie było to przecież wydarzenie z naszego realnego świata, nie?

— Tak… W zupełności się zgadzam.

— Postacie, przynajmniej niektóre, też były wzorowane na realnych…

Nostradamus, Pizarro, Marinché która była wzorowana na realnej postaci; Malinché , znanej również jako Doña Marina. Kobieta owa była rdzenną Amerykanką, która służyła jako tłumaczka i doradca słynnego hiszpańskiego konkwistadora, Hernána Cortésa. Potem jeszcze Karol piąty, król Hiszpanii, Izabela Portugalska, królowa Hiszpanii, wspomniany jest tam również Jan trzeci, ówczesny król Portugalii, Shimazu; Historycznie jest to Shimazu Katsuhia, urodzony w 1503 roku i przywódca klanu Shimazu.

— Aha. Ale nawiązań do wierzeń Inków nie zapominaj. W serialu był przecież wspominany również niejaki Ayal, który odnosi się do Manco Cápaca, który był również nazywany Ayar Manco. Był pierwszym cesarzem Inków i założył miasto Cuzco.

— No tak, tak. Oczywiście. Ale wracając jeszcze na naszą stronę globu, skoro już wspomniałem o Malinche to nie zapominajmy o Hernánie Cortésie. W końcu też był postacią historyczną więc jak najbardziej realną!

— Tak. Podobnie zresztą jak Franciszek pierwszy, król Francji… Henryk ósmy, król Anglii… da Vinci…

— Oj tak, da Vinci, wielki człowiek renesansu, wielki artysta.

— I realny. Podobnie Małgorzata Parmeńska, król Neshangwe Munembire.

— Aha. A jeszcze wspomniane były postaci biblijne, jak Królowa Saby i Król Salomon…

— Mhm… I jakby się tak zastanowić to większość wydarzeń z serialu też idzie umiejscowić na osi czasu naszego normalnego świata.

— No… Tak. W tysiąc pięćset dziewiętnastym miała miejsce budowa zamku Chambord.

— Aha. Na początku Szesnastego wieku Magellan wyruszył na Wyspy Korzenne od zachodu, wspierany przez koronę hiszpańską. Po powrocie, podczas przekraczania Oceanu Spokojnego w tysiąc pięćset dwudziestym roku, gwałtowna burza zaskoczyła odkrywcę i jego statki.

— Tysiąc pięćset dwudziesty ósmy i Tysiąc pięćset trzydziesty pierwszy rok to podboje Pizzarra.

— No… widzę, że wiedzę akurat masz ogromną.

Po chwili usłyszałam jak mój tata mówi do Gajany

— A wiesz, co? Skoro nasze zainteresowania w dziedzinie archeologii się pokrywają, ty masz ogromną wiedzę która może się przydać, a ja za kilka tygodni wracam na teren naszych wykopalisk, gdzie prawdopodobnie znajduje się pierwsze ze złotych miast...Może miałabyś ochotę lecieć tam ze mną?

— Ja? Naprawdę mogę?

Kiedy mój tata przytaknął to Gajana powiedziała radośnie

— Och, tak… Jasne, z miłą chęcią.

— Kto wie, może twoja obecność przyniesie mi w końcu szczęście i wszystkie złote miasta znajdziemy wspólnie? — zagadnął mój tata. Dziewczyna na te słowa uśmiechnęła się tylko szeroko. Po chwili Gajana spytała mojego tatę, najwyraźniej czując, że może swobodnie zadać to pytanie

— Hej, Poghos.

— Tak, Gajana?

— A powiedz mi… ty masz jakąś żonę? Dziewczynę? partnerkę?

— Ech...Nie. Z Mamą Amiry byliśmy przez jakiś czas razem, ale rozstaliśmy się stosunkowo szybko. Od tego czasu miałem kilka poważniejszych, ale też niestety krótkich relacji.

— A… Jasne, rozumiem. A szukasz kogoś?

— Czy ja wiem? Któregoś dnia...może. A ty? Masz chłopaka?

— Nie, nie mam. Jeszcze nigdy nie byłam w żadnym związku. I szczerze mówiąc chyba jeszcze nie szukam nikogo tak na stałe...Nigdy nie byłam nawet zakochana.

— A jak już kiedyś przyjdzie taki moment, że jednak znajdziesz tego jedynego i jednak się zakochasz, to chciałabyś wziąć ślub?

— Eh… może kiedyś wyjdę za mąż… A jeśli nie, to też dobrze. Małżeństwo to dla mnie szczerze mówiąc tylko formalność, do niczego mi nie jest potrzebne… A przynajmniej do szczęścia nie jest mi koniecznie potrzebne.

— Hej! To zupełnie tak jak ja! Też Nie mam chłopaka, jeszcze nigdy nie byłam w żadnym związku, bo też jeszcze nikogo nie szukam na stałe. Również nigdy nie byłam zakochana, o małżeństwie myślę zresztą też podobnie. — wtrąciłam się w rozmowę.

Kolejne dni mijały bardzo spokojnie. Już nie czuliśmy się u Fabioli jak obcy, coraz bardziej zacieśnialiśmy więzy z Gajaną i jej rodziną. Już czuliśmy, że wszyscy jesteśmy jedną, wielką rodziną. Wyniki testów DNA były dla nas już tylko formalnością. W międzyczasie oczekiwania Gajana i mój tata stawali się sobie coraz bliżsi. Coraz częściej wdawali się ze sobą w interesujące dyskusje. Pewnego dnia podczas spaceru po polnej drodze Gajana zapytała mojego tatę zaciekawiona

— A powiedz mi… W trakcie całej swojej z pewnością fascynującej kariery to gdzie już byłeś?

— A, w wielu miejscach, długo by mówić.

— Może...Ale ja chcę posłuchać, mam czas…

— No… zgoda. Byłem więc między innymi w Danii, przy jeziorze Hammersø niedaleko miasta Bornholm. To miejsce datuje się na okres późnego średniowiecza lub nowożytności…

— Aha. I cóż tam ciekawego odkryłeś?

— Cóż, to jest akurat jedno z moich ostatnich doświadczeń, sprzed trzech lat… wtedy byłem z innym zespołem, część z nich była z jakiegoś waszego instytutu… Podczas badań udało nam się zidentyfikować kilka faz eksploatacji zbiornika, od średniowiecza do współczesności. Najbardziej fascynujące są epizody z późnego średniowiecza lub wczesnej nowożytności udokumentowane przez nas znaleziskami broni: grotu ze skrzydełkami i wąsami, żeleźca topora, kilku bełtów do kuszy i grotu strzały. Pochodzą stamtąd również znaleziska pozamilitarne z okresu późnego średniowiecza: zapinka w kształcie pierścienia i pieczęć. Wszystkie wiązać należy z czasami świetności nieodległego zamku Hammershus — największej średniowiecznej budowli tego typu w północnej Europie — oddalonej od zbiornika w linii prostej o około 1,5 km. W wodach jeziora odkryliśmy także relikty współczesnej działalności człowieka: trzy wraki łodzi turystycznych z przełomu XIX i XX wieku, które mogą wiązać się z obecnością hotelu, położonego nad brzegiem zbiornika, a także szereg przedmiotów metalowych związanych z eksploatacją kamieniołomu, działającego do roku 1970.

— Aha. Fascynujące. I co jeszcze?

— Cóż...Chyba najwięcej czasu dotychczas spędziłem w Egipcie. Najlepiej pamiętam Mareę. Była to osada i cmentarzysko z okresu hellenistycznego, rzymskiego, bizantyjskiego i wczesno islamskiego.

— Aha… Opowiesz mi o tym?

— Na południowym brzegu jeziora Mareotis, 45 km na zachód od Aleksandrii polscy, ale oczywiście nie tylko, archeolodzy od kilkunastu lat prowadzą wykopaliska, odsłaniając budowla po budowli duże miasto z czasów bizantyńskich, zbudowane dokładnie na miejscu ośrodka przemysłowego i portu funkcjonujących do początków III w. n.e. Tradycyjnie to miejsce nazywano Mareą, bo Marea to przed założeniem Aleksandrii najważniejsze miasto w tej części Śródziemnomorza.

— Aha… A jak wyglądało to miasto przed wiekami? Udało się ustalić?

— Najwspanialszym obiektem jest wzniesiona w końcu V w. wielka bazylika z transeptem, drugi co do wielkości starożytny kościół w Egipcie; obok niej odkryto dwa kompleksy łaźni, późno antyczny duży dom, budowle magazynowy i latryny.

— Cóż, to pewnie z czasów Hellenistycznych. A Rzymianie jaki mieli w to wkład? 
— Z czasów rzymskich pochodzą cztery wielkie mola. Najdłuższe ma ponad 120 m długości. Wszystkie cztery wchodziły głęboko w jezioro, mogły obsłużyć jednocześnie kilkanaście statków.

— Aha...Coś jeszcze wiadomo o tym miejscu?

— Naturalnie! Wiemy, że w pobliżu portu znajdowały się duże warsztaty produkcyjne, wytwarzające na masową skalę amfory, ale także pracownie szklane. Archeolodzy francuscy odkryli na półwyspie budowlę magazynowo-portową użytkowaną w późnym okresie ptolemejskim i wczesnym rzymskim. Te pozostałości z okresu od I w. p.n.e. do początków III w. n.e. wskazują na intensywne przemysłowe użytkowanie terenu.

— Ojej. Absolutnie fascynujące.

— Tak. A poza tym pozwiedzałem też trochę piramid...Ale to już na własną rękę i tam akurat zbyt wiele nie znalazłem...Ale przynajmniej nauczyłem się mniej więcej rozczytywać hieroglify.

— O. I coś jeszcze widziałeś w Egipcie na własną rękę?

— Mhm. Świątynię królowej Hatszepsut w Deir El-Bahari.

— Jej, zwiedzanie tak przesiąkniętych historią miejsc musiało być dla Ciebie niesamowite, co?

— A uwierz mi, że owszem było. Ale podejrzewam, że bardziej niesamowite będzie zwiedzanie złotych miast.

Minęły dwa tygodnie naszego pobytu u Fabioli, a wyniki testów jeszcze nie przyszły. Oznaczało to, że musieliśmy poczekać kolejne dwa tygodnie. Dla nas nie był to jednak najmniejszy problem.

Gajana pokazywała nam bardzo ciekawe miejsca zarówno w miejscu zamieszkania swojej babci jak i tam, gdzie ona mieszkała z rodzicami, czyli we Wrześni. Zwiedzanie tych uroczych zakątków było dla nas bardzo inspirujące. My w zamian pokazywaliśmy jej zdjęcia naszej Kanady, naszego cudownego Orford. Ona również była tym zachwycona.

Podczas jednej z takich wycieczek krajoznawczych nagle pojawił się temat Armenii, bo stamtąd pochodziła Margarit, czyli matka Mirandy i Marii, nasza wspólna przodkini. Skoro stamtąd pochodziła...To dlaczego wyjechała stamtąd do Polski? Uciekała? Przed kimś? Przed czymś?

I...Co się stało z jej mężem, o którym żadne z nas nie znalazło informacji. Jak miał na imię? Jak wyglądał? Kim był? Żadne z nas nie wiedziało o tym mężczyźnie absolutnie nic.

To było bardzo niepokojące...Ale jednocześnie bardzo, bardzo fascynujące dla nas wszystkich. Skoro chcieliśmy się czegoś dowiedzieć o wspólnych przodkach to musieliśmy jakoś zgłębić historię Armenii. A przede wszystkim musieliśmy w tym celu połączyć siły, co też pozytywnie wpłynie na umocnienie naszych więzi rodzinnych.

W końcu minęły kolejne dwa tygodnie oczekiwania.

Rozdział 7

Wigilijny cud! (Gajana)

W końcu nastał długo przez nas wyczekiwany wigilijny poranek. Amira ze swoją rodziną byli u nas już od miesiąca. Czekaliśmy wszyscy z niecierpliwością na wyniki testów DNA, które już teraz mogły nadejść w każdej chwili. Oczywiście z racji, na nasze prawdopodobne pokrewieństwo zaprosiliśmy Amirę i jej rodzinę do wspólnego świętowania, oni zaś z miłą chęcią to zaproszenie przyjęli. Od rana jednak trwały sympatyczne, niezobowiązujące rozmowy o tym, jak Wigilia wygląda w Polsce a jak w Kanadzie. W końcu dla Amiry i jej rodziny miała to być pierwsza wigilia w Polskiej ziemi. Podczas rozmowy o naszych tradycjach najbardziej podekscytowany wydawał się Poghos. Zagadnęłam go więc

— Wspominałeś ostatnio, że zdarzało Ci się współpracować z Polakami, nie?

— Cóż… Tak. Tak mówiłem. A co?

— Więc pewnie mimochodem parę tradycji Wigilijnych widziałeś, co?

— A, ta. Zdarzyło nam się parę razy pracować na wykopaliskach w Wigilię, toteż stęsknieni za domem moi współpracownicy urządzali sobie na obczyźnie wigilię w typowo polskim stylu, parę razy nawet zapraszali mnie do świętowania z nimi. Były to zawsze niezwykle sympatyczne doświadczenia. Ale w tym roku będą o wiele bardziej sympatyczne, skoro świętuję w gronie nowo odnalezionej rodziny, w co święcie wierzę.

— Miło to słyszeć. Wszyscy na pewno dołożymy wszelkich starań, aby to była najcudowniejsza Wigilia jaką żeśmy wszyscy tu zebrani przeżyli.

Radosne świętowanie było jednak podszyte niepewnym oczekiwaniem na te wyniki. Aczkolwiek dla każdego z nas to byłby chyba najbardziej niesamowity prezent gwiazdkowy…

Była godzina druga po południu. Wszyscy krzątaliśmy się po kuchni, bowiem Amira i jej bliscy stwierdzili, że z miłą chęcią pomogą nam w przygotowaniach do wigilijnej kolacji. Toteż razem z Babcią Fabiolą gotowała Pani Rachela, Moi rodzice i Poghos ubierali choinkę a ja i Amira nakrywałyśmy do stołu.

Nagle jednak usłyszeliśmy… pukanie do drzwi! To oznaczało, że przyszły wyniki TYCH testów… Wyszłam więc na podwórze, aby odebrać je od listonosza.

Po chwili wróciłam do rodziny, dzierżąc w trzęsącej się dłoni kopertę. Wszyscy czekali z najprawdziwszą niecierpliwością na to, aż ją otworzę. W końcu uczyniłam to, choć z niemałym zdenerwowaniem.

Kiedy w mojej dłoni tkwiła już kartka, która prawdopodobnie zawierała odpowiedzi na wszystkie nasze pytania to zaczęłam ją z zaciekawieniem czytać. Wszyscy niecierpliwie czekali, aż w końcu powiem im, co z tych naszych badań wyszło. Ja jednak z pełną premedytacją milczałam dłuższą chwilę.

Kiedy w końcu wyczułam, iż napięcie już sięga zenitu to powiedziałam

— No to co, Kuzynku… Zabierzesz mnie na tą swoją wyprawę?

Słowo „Kuzynek” wywołało zamierzony przeze mnie efekt. To znaczy najpierw ogólne zdziwienie a potem wszechobecną radość. Nie spodziewałam się tego zupełnie, ale po usłyszeniu tych słów mój „nowo odkryty” kuzynek… wziął mnie na ręce i zakręcił się wokół własnej osi.

— Uznam to za „Tak”. — powiedziałam, kiedy w końcu zostałam postawiona z powrotem na ziemię. Po chwili jednak przyszła chwila refleksji, bowiem mężczyzna zapytał mnie wyglądając na bardzo zmartwionego

— Eh… A czy...Czy to nie będzie dla Ciebie dziwne? Mieć kuzyna po pięćdziesiątce w czasie, kiedy ty dopiero co skończyłaś dwadzieścia lat?

— Szczerze? Nie. Przecież takie przypadki się zdarzają. Jakby… W naszej rodzinie to już w ogóle szczególnie. Szczególnie od strony mamy, a właściwie dziadka. Miał siedmioro rodzeństwa, on z tego co pamiętam był najmłodszy… Także w momencie, gdy on miał dzieci to co poniektórzy z jego rodzeństwa mieli już wnuki. Większość kuzynostwa mamy tak na dobrą sprawę jest po sześćdziesiątce już...Albo niedługo kończy sześćdziesiątkę… A więc siłą rzeczy ja też mam kuzynostwo mocno starsze…
—Okej...To…Wiele wyjaśnia.
Nagle odezwała się Amira, jednak jej ton był o wiele bardziej nieśmiały niż podczas naszego pierwszego spotkania

— Słuchaj, Gajana...Skoro więc w zasadzie ty i mój tata jesteście kuzynostwem to...Czy powinnam mówić do Ciebie per „ciociu”?

— Aj no gdzież tam znowu, przecież jestem młodsza nawet od ciebie o parę lat, więc jakim prawem miałabyś mówić do mnie „Ciociu”. Nie wymagam. Gajana wystarczy… I tu wraca temat kuzynostwa mojej mamy po sześćdziesiątce. Ja z ich dziećmi jestem kuzynostwem, więc ich wnuki mogłyby do mnie mówić "ciociu"...Ale większość z nich jest w tym samym wieku, albo nieco tylko starsza niż ja, więc mówią mi po imieniu i traktują nie jak ciocię tylko jak kuzynkę. Dlatego ciebie chcę prosić o to samo. Okej?

— No dobrze, skoro tak właśnie sobie życzysz…

Teraz więc, kiedy było już wszystko czarno na białym, mogliśmy kontynuować przygotowania do świąt w iście rodzinnej atmosferze. Poghos stwierdził jednak, że jeśli chce odnaleźć złote miasta w przyszłym roku to musi się spieszyć a więc już nazajutrz będzie musiał wracać na swoje stanowisko archeologiczne, bo złote miasta nie mogą czekać na niego w nieskończoność. A skoro ja chciałam lecieć z nim to tym bardziej trzeba było się śpieszyć.

Dziś jednak wybiła pora, aby w końcu usiąść do wigilijnej kolacji w rodzinnym, w tym roku wyjątkowo dużym gronie. Nasza nowo odnaleziona rodzina w polskich realiach odnalazła się całkiem nieźle. Była to najmilsza wigilia, jaką przeżyłam.

Nazajutrz jednak trzeba było pakować manatki, bowiem Poghos musiał wracać do swojej pracy, a ja miałam jechać z nim, skoro wyraziłam taką chęć. Jak się okazało, leciała z nami również Amira, która chciała na własne oczy zobaczyć moment, gdy jej tata i ja odkryjemy złote miasta. Poghos bardzo zdziwił się tą wiadomością i zapytał Amirę

— Lecisz z nami, kochanie?

— Tak, tato.

— A co z twoją Katsaridafobią? W końcu będziemy chodzić po ruinach, więc pewnie jakieś karaluchy się tam zalęgły…

— Ech… Dam radę. Moja ciekawość w tym wypadku jest silniejsza niż fobia.

Mój tata zawiózł nas więc na Poznańskie lotnisko. Kiedy tam dojechaliśmy to musieliśmy wsiadać w samolot.

Już podczas lotu zaczęłam wypytywać kuzyna

— No dobra...To gdzie się wybieramy w pierwszej kolejności? Gdzie jest to wasze stanowisko archeologiczne?

— My? Eh...Szczerze mówiąc dalej szukamy pierwszych ruin. Pierwsze ruiny to starożytne miasto Majów, opuszczone w sercu roślinności. Stanowią one część placu, którego przekątne wyznaczają wejście do złotego miasta, którego nazwy nikt do tej pory nie poznał. Ja i moja ekipa nazywamy je roboczo Tseila.

— Jak ta z „Tajemniczych złotych miast”?

— Ta. I zresztą układ ma podobno też identyczny jak ta serialowa.

— To jest w ogóle możliwe?

— Ta. Chyba tak… Miasta majów i inków wszystkie były do siebie podobne…

— No dobra… A coś więcej o tych ruinach może?

— Najwcześniejsze ruiny znajdują się na terytorium Majów w Meksyku. Miasto zostało zbudowane w sercu dżungli, niedaleko góry Dymiąca Tarcza.

— I pewnie utknęliście w martwym punkcie?

— Ta… Jakbyś zgadła.

— Ale to przepraszam, nie wiecie, gdzie jest ta góra czy co?

O dziwo… mężczyzna przytaknął. No o tym, żeby góry nie udało się znaleźć to jeszcze nie słyszałam… Po chwili powiedział tonem, w którym wyczułam dużą dawkę bezsilności a wręcz beznadziei

— No nie, nie wiemy. Możesz się śmiać, ale nie wiemy. Ona w teorii jest na mapach, mówią o niej miejscowi...Ale kiedy wybraliśmy się w Andy, tam, gdzie ona być powinna...To góry brak!

— Super… zwłaszcza, że od czasów Majów pewnie całkiem sporą część dżungli wykarczowano, więc ta góra powinna być świetnie widoczna… I te ruiny też!

— Jak ty to ładnie ujęłaś…”Powinna”. Ale patrz, że nie jest!

— No dobra… A gdzie, że tak powiem, aktualnie stacjonujecie?

— W okolicach Veracruz… — odpowiedział niepewnie mężczyzna po czym dodał‒ Jak tylko wylądujemy to tam właśnie się kierujemy, pokażę Ci wszystkie nasze mapy i wszystko, co udało nam się zgromadzić...Może ty jedna jakoś to rozgryziesz…

— A z miłą chęcią spróbuję...To jest aż dziwne...czyli wy od kilku lat szukacie póki co nie złotych miast a… góry, która poniekąd was do nich zaprowadzi…

W końcu wylądowaliśmy w Meksyku. Udaliśmy się czym prędzej do Veracruz. Kiedy tam jechaliśmy to zapytałam kuzyna

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.84
drukowana A5
za 52.66