WIEŻA ŁUCKA
„Gdzie bowiem jest twój skarb, tam będzie i serce twoje”
Мt. 6:21
„Wołodyjowski i Zagłoba nie muszą być ściśle przywiązani do dat historycznych. To archetypy pewnego rodzaju polskości”.
Romana Grabowska
Prolog
— Ej, ty! Co to za chustka babska u ciebie na głowie?
Zuchwałe spojrzenie zimnych zielonych oczu spod czarnej aksamitnej czapeczki z sokolim piórem na brylantowej buławce po prostu paliło. Czarne wąsiki, rząd idealnie białych zębów odkryty w pogardliwym uśmiechu. Szlachcic w karmazynowym kontuszu stał u samego wejścia. Pochwa tureckiej szabli u boku pobłyskiwała czerwonymi rubinami w półmroku karczmy.
— А to niech cię nie obchodzi, waść. Milcz lepiej, jaśnie wielmożny.
Szare oczy zapłonęły gniewem.
— Co powiedziałeś, bydlę?!
Szabla wyskoczyła z pochwy. Przy boku obrażonego przez szlachcica też tkwiła szabla, taka z najprostszych. Lecz nie ona, a dwie czarne pałki, złączone grubym łańcuchem na wzór chłopskiego cepa do młócenia, wynurzyły się spod dziwnego ubrania trafiając do prawej ręki. Turecka szabla wykonała niewyraźny błyszczący łuk. Lecz spadła nie na głowę szlacheckiego vis-a-vis, lecz z brzękiem na kamienną podłogę, w tym samym momencie. Wąsaty zazgrzytał zębami, z jękiem schwycił lewą ręką prawy nadgarstek, trafiony mocnym i błyskawicznym ciosem tej dziwnej i groźnej broni.
Siedzący w karczmie biesiadnicy do tej chwili nie myśleli by interweniować, — zdarzenia takie miały tutaj miejsce sto razy na dzień. Jednak teraz dwaj z nich poderwali się ku wejściu, przy którym stał dziwnie ubrany długonogi człowiek z białym opatrunkiem na głowie i dokładnie wygoloną twarzą. Przed nim zgiął się z bólu, trzymając lewą dłonią za prawy nadgarstek, wąsaty szlachcic. Białe zęby w ustach wykrzywionych już nie przez kpinę, a piekielny łomot w urażonej ręce.
Widać, że tych dwóch to byli kolesie szlachcica. Potężny blondyn w sinym kontuszu i ruchliwy, dosyć masywny choć niewysoki człowieczek o czerwonej twarzy w białej holenderskiej koszuli pod czerwoną kurtką francuskiego kroju. Szable w rękach. Nie mówiąc ani słowa napadli z dwóch stron na ogolonego z białym opatrunkiem.
Szabla u boku ogolonego długonogiego pozostała jednak nietknięta. Uchylił się od dwóch wrogich szabel, błyskawicznie przysiadłszy, niemalże na samej podłodze. Pałki na grubym łańcuchu w ręce długonogiego ze świstem uderzyły w nogi napastników, przebiły skórę czobotów. Następny podwójny cios trafił w kolana. Obaj kolesie wąsatego zawadiaki z wrzaskiem padli na podłogę karczmy, szable z brzękiem wylądowały obok właścicieli. Klienci karczmy podnieśli się z ław, ze stołów pospadały ołowiane talerze.
— ...Cicho, panowie! Panie Gołębiowski! Sam jesteś pan winny! Zabieraj pan szablę i wynocha mi precz z karczmy do wszystkich diabłów! Ze swymi czarcimi rzeźnikami!..
Wąsaty pan Gołębiowski groźnie błysnął zielonymi rysimi oczami spod czapeczki z piórem. Szabla była już w ręce — lewej. Prawa zwisała bezwładnie jak sznur wzdłuż aksamitnego karmazynowego kontusza.
— Nie chcesz się zabrać, co? A w takim razie ze mną masz do czynienia, waść!
Z ciemnego kąta wyskoczył mały, wręcz miniaturowy człowieczek w krótkiej żółtej kurteczce ze szwedzkiej skóry, ryngraf na piersi niewyraźnie błyszczał w półmroku karczmy, wąsiki na okrągłej kociej twarzy, przy boku szabelka. Czymś takim emanowało od tej szczupłej postaci, że barczysty i wysoki pan Gołębiowski zgrzytnął białymi zębami, wrzucił szablę do drogiej pochwy w srebrnej oprawie z rubinami, pomógł podnieść się z podłogi ledwie trzymającym się na nogach kolesiom, i ruszając z nimi w stronę drzwi wysyczał:
— Nie pożyjesz, włóczęgo…
Ogolony wzruszył ramionami, złowroga obietnica najwyraźniej nie wywarła na nim wrażenia, ani w najmniejszym stopniu nie zatrwożyła. Czarne pałki na łańcuchu zniknęły pod dziwnym luźnym ubraniem, także czarnym. Opatrunek na głowie, który zhańbiony pan Gołębiowski nazwał „babską chustką”, był natomiast biały.
— Siadaj pan przy stole! Hej, Janino! Podaj gościowi, co sobie zażyczy!
Gestem małej dłoni wskazał wolny stół. Ogolony odezwał się na uprzejme zaproszenie.
— Dziękuję waści. Okaż taki zaszczyt, podziel ze mną kolację.
Mały nie zwlekał z odpowiedzią.
— Dziękuję! A podzielę!
I cicho zapytał:
— А czy masz pan przy sobie pieniążki?.. U mnie, widzisz, z tym teraz krucho…
Ogolony wyciągnął spod dziwnego ubrania skórzany woreczek, brzęknęły dukaty. Mały z zadowoleniem powiedział „o!” i podkręcił zawadiackie jasne wąsiki na kociej twarzy.
W półmroku ukazała się zgrabna figurka w białej wyszywanej sukience, lniane włosy sięgające niżej pasa z wplecioną czerwoną kokardą, olśniewająco piękna owalna jasna twarz z nieprawdopodobnie ogromnymi oczyma niepojętego w pół ćmie koloru.
— Co panowie sobie życzą?..
Ogromne oczy zatrzymały się na przybyszu. Rozkoszne usta otwarły się w nieskrywanym zaskoczeniu. Z trudem opanowała się, i powtórzyła:
— Co sobie państwo życzycie?.. Może prosiaka pieczonego przynieść, miodu naszego?..
Mały przytaknął.
— To i tamto podaj, Janino! I piwa też! A prosiak oby był z tłustych, prosto z rusztu! Czy zrozumiałaś?
Janina stała uśmiechnięta. Ogolonemu wydało się że niska sala karczmy rozświetliła się, razem ze wszystkimi obżartuchami i pijakami we wszystkich czterech kątach.
— A cóż nie rozumieć, idę już.
Kształtna jak rzeźbiona figurka zawróciła, nic podobnego ogolony nie widział w życiu. Nawet u tej, dla której przyszedł do miasta…
— E, e, panie szanowny! Oj, nie ciebie jednego ta wiedźma w słup soli zmieniła! A sroga jest, jak ta szlachcianka! Jeszcze i nie każda! Wiedźma! to ja ci mówię, ja! Czy nie znasz mnie?
Ogolony poprawił na głowie biały opatrunek, jaki był przyczyną zawartej znajomości z małym.
— Któż nie zna pierwszego rycerza Rzeczypospolitej.
Mały poruszył wąsikami.
— Hm… No, pierwszy, nie pierwszy, a twarzą w błoto pewnie nie uderzę. O, u mnie szabelkę wybić to sztuka! Choćby i twoimi pałeczkami! Dziwne one są u ciebie, panie. Z daleka przecież idziesz… To co? Spróbujesz u mnie szablę wybić? Co ty na to?
Ogolony uśmiechnął się. Ten zaprawdę pierwszy rycerz okazał się prostym jak dziecko. Jak dziecko mały, bez grosza w kieszeni, a przecież wielki i groźny.
— Wiesz co, waść, teraz jestem strasznie wygłodzony, szedłem dotąd dwa dni, — a po kolacji zmierzymy się siłami z twej łaski. Zgoda?
Mały roześmiał się.
— Śmiały pan jesteś i odważny. Zuch z ciebie! Znasz mnie przecież, a siłami jednak chcesz się zmierzyć! Jeszcze i głodnego masz zamiar nasycić, jak nam Chrystus każe! A lubię takich!
Zjawiła się wiedźma Janina z tylko co upieczonym na ruszcie prosiakiem na drewnianej desce. Trochę później doniosła w dzbanach miód i wyborne piwo. Jej ogromne oczy nie odrywały się od ogolonego przybysza. Przy bliższym spojrzeniu one okazały się nigdy dotąd przez niego nie widzianego błękitno-zielonego koloru.
Janina ogromnym wysiłkiem woli zmusiła się aby odejść od ich stołu. Mały nie zdradził zaskoczenia, udał ślepego, podniósł kielich z miodem.
— Wyjaw że mi twe imię, gościu niespodziewany…
Dodał:
— …a widzę żeś dobry!
1
Za ich plecami widniała ogromna bryła Wieży Łuckiej, najstarszej i najpotężniejszej w całym zamku.
Chybocące na wietrze płomienie smolnych pochodni na potężnych murach groźnej fortecy rozpraszały nocną ciemność ukazując jej ogrom razem z zielenią zarośli, jakie pokrywały zamkowy wał. Kamienne oriliony odstawały od fundamentu baszty jak nogi olbrzyma. Za samym murem migocące światło pochodni ukazywało oczom drewniane głowice prawosławnej cerkwi. Gospodarz zamku był prawosławnym magnatem Rzeczypospolitej, nawet niekoronowanym królem, któremu mógł usługiwać przy stole sam senator. Był jedynym takim w swoim rodzaju.
— Może zrezygnujesz pan? Zabić nie zabiję, ale zranię!
Ogolony długonogi wyjął spod dziwnego, luźnego, czarnego stroju czarne, przypominające cep kije.
— Nic z tego, Bóg jest łaskawy. Napadaj z Bogiem, waść.
Mały poruszył wąsikami. Szabla wyskoczyła z pochwy i wściekle zakręciła się w powietrzu, jak skrzydło piekielnego młyna. Błyskawicznie podskoczył do ogolonego, który kręcił pałkę na łańcuchu. Taki sam niewidzialny, błyskawiczny cios szablą — i trzeć pałki z drzewa, nie na darmo nazywającego się „żelaznym”, została odcięta, jak brzytwą, gładko jak szkło, bez śladu nierówności.
Ogolony uśmiechnął się.
— Brawa dla pana.
Skomplikowany i lekki ruch drobnej dłoni z szabelką, jaki niemożliwym było ujrzeć zwykłym ludzkim okiem. Ale w pewnym momencie gruby łańcuch z obrębkiem czarnej pałki z „żelaznego drzewa” okręcił naprawdę żelazny szczupły nadgarstek. Ruchy ogolonego były dotychczas niespotykane, dziwne, nieprawdopodobnie szybkie. Dlatego ten moment przeoczyło sokole oko miniaturowego pierwszego rycerza.
Ogolony pociągnął pałkę, z umiarkowaną siłą aby nie uszkodzić pierwszej ręki Rzeczypospolitej, broń Boże.
Szabelka opadła na trawę pod zamkowym wałem.
— Jasna cholera!!!
— Przebacz, waść…
Małego ogarnęła furia. Drapieżnym ptakiem zsunął się nad opadłą szablą, ta wzleciała nad trawą i zaczęła kreślić w gwiżdżącym powietrzu dzikie figury z nieprawdopodobną prędkością. Koniec szabli rozerwał dziwny strój ogolonego na wysokości piersi, na ubraniu pojawiła się krew. A koniec obrębka czarnej pałki dźgnął w ramie małego. Niezbyt mocno, tym bardziej że tylko obrębek. Ale pierwszy rycerz zazgrzytał zębami, ból był przeszywający. Z wściekłością zatrzymał lot swej szabelki. Przerzucił do lewej ręki, zaciskając z bólu zęby.
— Przebacz mi, panie Michale. Szablą nigdy nie pokonałbym ciebie. A jak trafisz na kogoś tam o takiej broni — rąb u samego łańcuchu drugą pałkę, co w ręce. Wtedy zostanie zwykłym kijem…
Ogolony zaczął wykonywać kręgi pałką z obrębkiem na łańcuchu, zadał błyskawiczny cios. Ale mały, pomimo bólu w prawym ramieniu, niewidzialnym ruchem lewej ręki, samym końcem szabli odciął kawał „żelaznego drzewa” w ręce ogolonego, razem z obrębkiem na łańcuchu. Równo, jak brzytwą.
— Brawo, panie Michale. A teraz rąb mnie zasrańca! Pałka jest marną, a szabla z tobą marniejszą od pałki.
Szabla pana Michała wbita do połowy w ziemię przypominała dziwną rośliną pośród soczystej zielonej trawy przy zamkowym wale. A sam pan Michał niespodziewanie donośnie zarechotał.
— A nie będę cię rąbał! Jesteś dobry rycerz! I widać że uczciwy człowiek. Jasne czemu nie zechciałeś zmierzyć się na siły wobec wszystkich. To po rycersku! Ale powiedź, skąd masz taką dziwną broń? Wszystko widziałem, ale to dokładnie z jakIch, chyba bardzo dalekich stron…
Ogolony rzucił w trawę obrębek czarnej pałki, podniósł drugi z łańcuchem i schował pod odzieniem.
— Słusznie sądzisz, panie pułkowniku. Z jak najbardziej dalekich. Nie tatarskie to strony, nie tureckie. I nie arabskie. To z kraju Nippon…
Pan pułkownik ze zdziwieniem uniósł jasne brwi i poruszył wąsikami.
— Kraj Nippon? To gdzież taki jest? Nawet nie słyszałem…
Ogolony pokręcił głową.
— Ubranie moje też jest stamtąd. Opaska także. To strasznie daleko, za wielu morzami, za samymi Chinami, na wyspie… Trafiłem tam po tureckiej niewoli. A tutaj szedłem cztery lata. Tam mnie wszystkiego nauczyli…
Szabla podniesiona z ziemi piorunem przemieściła się do pochwy, nie zdążywszy nawet brzęknąć.
— О! Ale zaniosło… Opowiedz mi o tym kraju! Pójdziemy razem do gospody, jest na ulicy Tatarskiej, tam zamieszkałem. Nie na drodze przecież będziesz nocować! A cóżeś nie kupił sobie nasz polski strój, w tym, ot, brylujesz? Wszak masz za co kupić? Czy zadziwić chcesz kogoś?
Ogolony skinął głową.
— Chcę, panie pułkowniku. Ale nie ciebie czy któregoś innego z rycerzy. Opowiem ci, odkryję zamiary, tam w gospodzie. Idź tam, a ja to póżniej przyjdę. Tutaj chcę pobyć trochę…
Pan Michał nie oponował, jednak zaznaczył
— Jak chcesz, to pobądź sobie. Ale przyjdź potem, inaczej mnie obrazisz!
To wywołało protest ogolonego.
— Niechaj mnie Bóg ukarze i ręce odpadną, jeżeli cię obrażę. Skoro już Matka Boska zapoznała mnie z tak wielkim rycerzem, nie przepuszczę takiej znajomości. Przyjdę i opowiem, jeśli spać się jeszcze nie pokładziesz.
Pan Michał znowu zarechotał.
— A nie pokładę się! Choćby Bóg kazał powalić się do snu po tak niezwykłej kolacji! A i tak się wyspałem w dzień na niemalże pusty żołądek, pieniądze przecież wytraciłem, a z majątku przyjaciel mój pierwszy ma przywieźć dopiero jutro, jak nie później. A więc, panie przybyszu, ja tobie nocleg, a ty mi chleb powszedni!
Ogolony zawtórował śmiechem.
— Za zaszczyt, i to ogromny, będę to uważał. Bogu dziękuję za to że mogę być tobie pożytecznym. Póki przyjadą twoi przyjaciele, licz na mnie. Nie odjadę z Ostroga, co by się tam nie stało, a pieniążki jeszcze mam z łaski Pana naszego. Nie żegnam, więc, ciebie!
Pan pułkownik Jerzy Michał Wołodyjowski, pierwsza szabla Rzeczypospolitej, energicznie potrząsnął kocią głową, poruszył wąsikami. Mała postać oddaliła się w kierunku Wieży Tatarskiej, skąd początek brała jednoimienna ulica z gospodą.
2
Długonogi pozostał pod fortecznym wałem.
Jego długi cień kołysał się ze światłem pochodni po okrytym zielenią wale, nad jakim mieściła się wysokość Wieży Łuckiej w uściskach zamkowego muru nie do pokonania. Ostry drewniany dach baszty chmurzył się nad migotaniami pochodni i dymiącą smołą surowych lamp burzliwych czasów.
On patrzył na forteczny mur, przenikał myślą i sercem miejsce opuszczone jedenaście lat temu. Miejsce, które śniło się mu na wojnie, na strasznych tureckich galerach, w wyspiarskim kraju za wielu morzami, skąd idą cztery lata.
Grube mury to nie przeszkoda dla myśli i serca.
Jak i wariackie odległości, wojny, sama śmierć.
Myśl dotrze z każdego zakątka świata.
Jak i tamtego świata.
Gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje, mówi Pismo Święte.
A jego serce jest za murem nie do pokonania i potężnymi basztami Ostrogskiego zamku.
Tam pozostało, a innego miejsca nie szuka.
3
— ...nie trzeba ci tam…
…ledwie słyszalny głos za plecami.
On szybko odwrócił się. Chwycił za szablę, dziwną zbroję porąbała szabla pana Michała.