E-book
15.75
drukowana A5
35.97
WIESZCZ

Bezpłatny fragment - WIESZCZ

w poszukiwaniu Alatyru


4.7
Objętość:
173 str.
ISBN:
978-83-8414-694-1
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.97

Słowo autora

Drodzy Czytelnicy,

macie przed sobą pierwszą część trylogii „WIESZCZ” opowiadającej o losach Lechii, mitycznej krainie leżącej na terenie obecnej Polski. W tej powieści poznawać będziemy losy młodego wieszcza Bohvita i jego towarzyszy. Bogowie postawili przed głównym bohaterem trudne zadanie. Musi on odnaleźć zaginiony kryształ zwany Alatyrem. Jednak nie jest to jedyny cel jego misji. Bohvit, młody wieszcz obdarzony niezwykłymi zdolnościami, zostaje wciągnięty w wir wydarzeń, które rozstrzygną losy jego ojczyzny. Kryształ Alatyr, o którym mówi stare podanie, miał być darem od bogów, zdolnym przywrócić równowagę między światem ludzi i duchami. Jego zaginięcie spowodowało chaos, a starożytne moce zaczęły coraz bardziej oddziaływać na ziemie Lechii, grożąc jej upadkiem. Wyprawa Bohvita nie tylko staje się próbą odzyskania cennego artefaktu, ale także podróżą w głąb własnej duszy, gdzie młody wieszcz odkryje swoje przeznaczenie oraz tajemnice przeszłości, które od dawna ukryte były przed światem.

Pierwsza część trylogii pod tytułem „WIESZCZ w poszukiwaniu Alatyru” została napisana na podstawie legendy o Popielu i Piaście oraz regionalnych klechd. Splatają tu się wątki mitologiczne, historyczne i fantastyczne, tworząc wielowymiarowy obraz lechickiej krainy oraz jej mieszkańców. Inspiracje czerpane z legend i podań pozwalają zanurzyć się w świecie pełnym tajemnic, gdzie bogowie, ludzie i duchy wzajemnie oddziałują na losy Lechii. Powieść wciąga czytelnika w podróż, która jest zarówno zmaganiem się z przeznaczeniem bohaterów, jak i odkrywaniem ich wewnętrznych przemian. Książka udowadnia, że granica między mitem a rzeczywistością bywa niezwykle cienka, a dziedzictwo przodków kryje wiele odpowiedzi na pytania nurtujące współczesnych. Mityczna Lechia obfituje w symbole i historie, które odzwierciedlają walkę o utrzymanie równowagi między światem ludzi a potężnymi siłami wyższymi. W sercu tej sagi kryje się motyw poświęcenia, przeznaczenia i odkrywania prawdziwego sensu życia. Bohaterowie pierwszego tomu trylogii, zarówno ci znani z legend, jak i ci wprowadzeni na nowo, stanowią mieszankę różnorodnych charakterów, które rzucają światło na złożoność pradawnej krainy. W tej opowieści znajdziemy nie tylko ślady dawnych wierzeń, ale też odwieczne pytania o los i moralność, które od wieków nurtują ludzkość. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, iż kluczem ułatwiającym zrozumie niektórych pojęć, nazw bóstw czy nadnaturalnych istot, jest książka „Kronika Bogów, rys mitologiczny Lechii.” która powstała jako preludium do Sagi Prapolskiej. Teraz gdy już wiecie co nieco, pragnę porwać Was na tą niezwykłą wędrówkę, abyśmy wspólnie towarzyszyli bohaterom w ich przygodach.

Zanim zaczniemy tę podróż, chciałbym podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej epickiej pozycji. Bez Waszego wsparcia, inspiracji oraz nieustającej wiary w moją twórczość, nie byłoby tej opowieści. Teraz, drogi Czytelniku, czas zanurzyć się w przeszłości, gdzie magia wciąż żyje i czeka na odkrycie.

Życzę przyjemnej lektury

Angel Voxword

Rozdział I

W czasach baśni i legend, kiedy światem rządziły pradawne moce zwane bogami, istniała piękna kraina znana jako Lechia. Nie było to jedno państwo, lecz wiele grodów, którymi rządzili kniaziowie, a przewodził im władyka, potomek z linii Lecha Prarodnego, ojca wszystkich Lachów oraz Rada Rodów. Choć władyka nie miał władzy nad kniaziami i tym samym nad ich włościami, to stanowił jedyne ogniwo łączące wszystkich, gdy była tego potrzeba. Siedziba potomków Prarodnego stała na Ostrowie pośród jeziora Lednickiego. Był to gród warowny, istniejący niezmiennie od wieków, gdzie prawnuki Lecha utrzymywały kruchą władzę i autonomię. Na wzgórzu gnieźnieńskim dopiero co zaczęto wznosić grodzisko, które było marzeniem poprzednich kniazi.

Rzecz się ma wtedy, kiedy nad Polanami i Goplanami swą władzę sprawował Popiel Myszkowoj, nad Wiślanami rządy sprawiedliwe wiodła Wanda, a jej siostra Waleska panowała nad Ślężanami i przyległymi terenami. Nad Mazowszanami i podbitymi plemionami roztaczał władzę Trzerwimir. Inne zaś plemiona poddawszy się władzy władców większych plemion stały się wasalami, gdzie dla utrzymania porządku miały nad sobą Rady Starszych. Każde plemię posiadało własną świątynię z zastępami kapłanów i kapłanek. Czczono tych samych bogów, lecz pod różnymi imionami oraz kształtami. Czasy to były niespokojne, okres wojen międzyplemiennych oraz zbrojnych napaści ze strony Germanów, Wikingów, Prusaków czy Pomorzan. W takiej to scenerii poznajemy naszych bohaterów: wieszcza Bohvita, junaków Lecha i Lacha, wilkołaczkę Dobromiłę, rysia Stroma oraz tajemnicze rodzeństwo, a także wiele innych barwnych postaci znanych z bajek czy legend.

Naszą historię rozpoczniemy od przypomnienia opowieści o ojcu lechickiej krainy. Przed czasami nam znanymi z historii, w Kotlinie Panońskiej osiadł nieznany nikomu z pochodzenia mądry kupiec zwany Samonem. Miał kilka żon i oddawał cześć słońcu każdego poranka. Nikomu nie wadził, nikomu nie był wrogiem, chyba że najeźdźcom. Panonię często napadały zbrojne legiony rzymskie lub hordy frankijskie i Wikingowie. Panończycy stali się na długie lata lennikami Cesarstwa Rzymskiego i płacili za to wysoką cenę. Nie podobało się to starszyźnie. Zwołano naradę starszych rodu. Na wiecu uradzono, że najeźdźcom trzeba postawić stanowczy opór, uwalniając się spod ich jarzma, jednak nie potrafiono dojść do porozumienia kto miałby stanąć na czele powstania. Samon widząc spory rodów i nadciągające fiasko wiecu zaproponował, iż stanie na czele panońskiego zrywu o wolność. Wiec przyjął kandydaturę kupca, który w kilka tygodni zebrał, a następnie przeszkolił powstańców. Po wielu zwycięstwach wojsk panońskich pod wodzą Samona, wiec obrał kupca władyką, czyli królem, zaś nestorzy rodów darowali nowemu władcy swe córki i synów w dowód wdzięczności. Samon pojął dziewczęta za swoje żony płodząc mnóstwo potomstwa. Najmocniej umiłował Slawię, z którą doczekał się kilku synów oraz tuzin córek. To Słowia urodziła między innymi: Lecha, Czecha, Słowije, Łota. Z czasem Kotlina Panońska stała się za mała dla dzieci Samona. To wtedy zapadła decyzja, że Lech oraz Czech wyjadą na poszukiwanie dla siebie miejsca poza jurysdykcją ojca, tworząc nowe państwa. Rodziciel uposażył bogato obu synów i dał im do ochrony drużynę oraz przydzielił odpowiednią liczbę służby. Do orszaku kniaziów dołączyli inni mieszkańcy Panonii znający się na różnym kunszcie. Tak zaopatrzeni bracia ruszyli w drogę swojego życia. W połowie podróży do Lecha i Czecha dołączył ich przyrodni brat Rus, najmłodszy z synów Samona. Kiedy orszak dotarł do dzisiejszych Moraw, Czech pożegnał braci i osiadł w miejscu postoju dając początek nowemu państwu, które przyjęło od jego imienia nazwę Czechy. Lech wraz z Rusem ruszyli dalej pokonując Karpaty. Następny dłuższy postój był na terenie obecnego Poznania. Tu ojciec Lachów poznał swoją pierwszą żonę, która była córką wodza osady celtyckiej. Pech jednak chciał, że w kobiecie zakochał się także Rus. Jednak córka wodza nie odwzajemniła tej miłości. Protoplasta Rusinów powziął myśl o porwaniu nocą dziewki. Udało mu się podstępem uprowadzić oblubienicę, jednak szybka reakcja drużyny Prarodnego uniemożliwiła dalszą ucieczkę wyrodnego syna Samona. Lech bardzo się rozsierdził a ojciec branki przeklął Rusa. Obrażony kniaź ruszył przed siebie i po przekroczeniu Bugu osiedlił się tworząc Ruś. Prarodny pojął piękną córkę wodza osady celtyckiej. Dziewczynie było na imię Polea. Nowożeńcy wraz z orszakiem ruszyli w dalszą drogę szukając dogodnego miejsca na nowy dom. Po wielu tygodniach przedzierania się przez puszcze oraz łąki dotarli na wzgórze, gdzie rósł samotny dąb a w jego konarach ukryte było gniazdo orła białego jak śnieg. Ptak, aby odciągnąć intruzów od gniazda, w którym miały wykluć się młode, atakował przybyszy i kierował ich uwagę na wyspę, która leżała pośród wielkiego jeziora. Lech zrozumiał, iż to znak od losu a ptak wskazuje mu miejsce, gdzie ma się osiedlić. Decyzją wodza było wzniesienie grodu na wyspie, zwanego dziś Ostrowem Lednickim, zaś na wzgórzu, nieopodal wróżebnego dębu stanęła świątynia otoczona kamiennymi kręgami, ogrodzona wysoką palisadą. Miejsce to nazwano Gnieznem a w późniejszym czasie potomkowie syna Prarodnego wznieśli dostojny gród o tej samej nazwie, który trwa do dziś. Nową świątynie wzniesiono na Ledniczce, siostrzanej wyspy Ostrowa i tam Polanie czcili Świętowita wraz z całym panteonem bóstw i duchów.

Polea urodziła Lechowi wiele dzieci choć nie obeszło się bez komplikacji przy ostatnim porodzie. Otóż pierwsza z żon Prarodnego w czasie fazy porodowej mocno zagorączkowała i zdawało się, że umrze wraz z nienarodzonym. Lech nie chciał do tego dopuść z kilku powodów. Raz, że bardzo miłował swoją żonę, dwa, iż chciał, żeby dziecko przyszło na świat, po trzecie to nie mógł dopuścić, aby jego ukochana po śmierci stała się demonem a nienarodzony potomek strzygą. Za radą kapłanów, złożył Rodowi w ofierze swoją najlepszą klacz i przysiągł, iż nowo narodzone dziecko odda na służbę bogu. Wszechbóg wysłuchał prośby Prarodnego i przemówił przez kapłana dając obietnicę, iż kolejny syn władcy będzie posiadał wielką moc i da początek sobie podobnym. Faktycznie Polea wydała na świat zdrowego chłopca a gorączka ustąpiła. Ojciec Lachów dotrzymał przysięgi danej bogom. W dzień postrzyżyn nadano chłopcu imię Wieszczym a następnie procesyjnie odprowadzono do świątyni przekazując pod opiekę kapłanom. Młodzieniec rósł i nabierał mądrości wykazując przy tym nadprzyrodzone moce. Mawiano, że sam Rod nocami zabiera go do Prawi, gdzie pozostałe bóstwa uczyły go według swoich zdolności. Wieszczym część wiedzy przekazał adeptom i adeptkom ze świątyni. Na prośbę Wszechboga opuścił Gniezno udając się w góry, tworząc tam tajemniczą grupę kapłanów. Wraz z siedemnastoma młodzieńcami podobnymi sobie, różnych stanów i zawodów, zamieszkał w górskiej kotlinie. Nowa grupa duchowych przewodników wzniosła z kamieni oraz drewna kilka skromnych chat a także niezwykle piękną owalną świątynię, w której pośrodku stała wyrzeźbiona w kamieniu figura Roda otoczony ołtarzem, na którym płonął wieczny ogień. Sam posąg ojca bogów był niezwykły. Dopracowano go w każdym calu. Różnił się od innych przedstawień Roda, ponieważ przedstawiał bóstwo losu z jednym okiem na każdej z czterech twarzy. Nowa wspólnota została nazwana Wieszczami lub Dawnymi a ich członkowie z biegiem czasu oraz doświadczenia skupiali w sobie profesje wróżbitów, wizjonerów, kapłanów, znachorów a także wojowników.

Potomstwo Lecha Prarodnego i jego wielu żon rozeszło się po lachskiej ziemi tworząc odrębne grody-państwa. Należy tu wymienić plemiona: Goplan których matką była Goplana, Dziadoszan, gród Dziadosza, Lubuszan od Luby, Mazowszan, plemię Mazuszy, Ślężan, gród Ślęstka, Wiślan od Wiślenida, Lędzian, których ojcem był Lędzian, Wieluńczan którzy mieli dwóch ojców grodu Wolina i Wielunia. Wnukowie a także prawnukowie Prarodnego tworzyli kolejne grody, które z czasem w wyniku działań bratobójczych czy międzyplemiennych wojen wchłonięte zostały w struktury dominującego plemienia. Tak to powstały największe plemiona: Polanie, Mazowszanie, Pomorzanie, Ślężanie, Wiślanie i Lędzianie dając podwaliny Lechii. Zjednoczona Lechia była marzeniem wielu ambitnych potomków Prarodnego jednak to Mieszkowi Pierwszemu oraz jego potomstwu udało się scalić plemiona w jeden byt, który nazywano Polska, na świadectwo tego, iż wódz Polan wypełnił ambicje poprzedników.

Czas biegł swoim pędem a praojciec Polski starzał się jak każdy. Mimo że był ulubieńcem bogów, natura nie oszczędziła mu bólu, smutku oraz łez. Pochowawszy swe żony, sam zległ po tym, gdy ruska strzała przeszyła mu tors. Wieść o agonalnym stanie Prarodnego obiegła wszystkie grody pogrążając je w żałobie. Samo niebo płakało nieustannie, gdy duch wielkiego wodza opuszczał wychudzone gorączką ciało. Bogowie widząc przejmujący smutek żałobników sami zapłakali. Legenda głosi, że boskie łzy scaliwszy się w cudowny kryształ spadł na ziemię wraz z upadającą gwiazdą. Kapłani Roda znaleźli ów kryształ a następnie umieścili go w oku posągu Praboga dzięki czemu figura zyskała niezwykły blaski oraz moc.

Rozdział II

Zarośniętą górską ścieżką przedzierał się młody człowiek odziany w ubogie szaty. Za młodzieńcem podążał ryś, od czasu do czasu próbując złapać jakiegoś owada dla zabawy. Późnym popołudniem zdyszani wędrowcy stanęli przed skalną ścianą porośniętą bluszczem i powojem.

— Na Peruna! — zaklął młodzieniec uderzając dębowym kosturem w skały. — Mówili, by iść tą dróżką w górę do starej świątyni! No i masz świątynie! Tak jest wierzyć starej jędzy.

— Nie marudź! — parsknął ryś w myślach chłopaka — Tu coś jest. Czuje to. — kot ostrożnie obwąchał zarośla a po chwili parsknął z zadowoleniem i wcisnął się między bluszcze.

— Strom! — krzyknął chłopak — Zaczekaj! — ruszył za towarzyszem.

Za parawanem bluszczu ukryty był niewielki przesmyk, który prowadził na polanę, na której stała pradawna świątynia, a wokół niej usytuowano siedemnaście identycznie wyglądających chat. Za chramem wędrowiec dostrzegł wejście do jaskini, którego strażnikami były dwa kamienne niedźwiedzie. Pielgrzym obmył twarz w bijącym ze zbocza źródle, a następnie wszedł do świątyni, gdzie codziennym zwyczajem kapłani inkantowali modlitwy oraz składali ofiarę Rodowi. Młodzieniec padł u wejścia na ziemię oddając cześć Wszechbogu. Kiedy powstał, wszedł do zewnętrznego kręgu chramu i powolnym krokiem szedł wzdłuż podziwiając wewnętrzną świątynię przez nawy zza lnianych woal. Kamienny posąg Roda był tak imponujący, że przybysz z podziwu otwierał usta. Nic dziwnego. Statua kilkukrotnie przewyższała rosłego mężczyznę a fakt, iż była usytuowana na wysokim podeście co zwiększało optycznie jeszcze bardziej wysokość rzeźby. Posąg przedstawiał Roda jako dobrze zbudowanego, dojrzałego mężczyznę odzianego w kapłańskie szaty, z koroną na głowie, o czterech obliczach. Każda twarz była wyposażona tylko w jedno oko. To w oku centralnej twarzy, czyli zwróconej ku wejściu do chramu, tkwił od stuleci błękitny kryształ znany jako Alatyr, Łza Bogów. W prawej ręce statuy widniał olbrzymi róg, z którego wyrastała sosna, kąpiąc swe igły w świetle zachodzącego słońca przez otwór w dachu. Lewa dłoń rzeźby opierała się złoty miecz wbity w podest. Przy każdym słupie nawy tkwiły na swych postumentach mniejsze posągi bóstw panteonu Lechii. Nic by w tym nie było dziwnego, gdyby rzeźby nie stały w pozycji ukłonu kierując swe głowy ku posągowi Roda. Wędrowiec nie mógł oderwać wzroku od takiego widoku, gdyż to co do tej pory widział na nizinach, było tylko nieudaną próbką przedstawienia bóstw. Mało kto potrafił przedstawić bogów czy boginie w antropomorficznej formie. Lechici nie przywiązywali do tego zbyt dużej uwagi. Nie było to uwarunkowane lenistwem czy brakiem zdolności rzemieślniczych, ale dlatego że świątynie oraz posągi często ulegały pożarom w wyniku wojen.

Nabożeństwo skończyło się i do młodzieńca podszedł jeden z kapłanów.

— Sława bogom! — pozdrowił stary wieszcz.

— Sława! — skłonił się wędrowiec a ryś ziewnął rozciągając się.

— Wreszcie przyszedłeś. — uśmiechnął się starzec. — Jak cię wołają?

— Bohvit, o czcigodny. — odpowiedział chłopak kłaniając się.

— Dobrze chłopcze. — kapłan zerknął na posąg Wszechboga. — Noc już blisko a ty pewnie zmęczony. — popatrzył badawczo na gościa. — Po wieczerzy pójdziesz pilnować śpiących, bo na straży świątyni cię nie postawimy pisklaku. — zaśmiał się.

— Jakich śpiących? — zdziwił się Bohvit.

— Zobaczysz. — odrzekł oschle stary kapłan. — Teraz idź na tyły świątyni i wykąp się. — odwrócił się na pięcie — A, nie zapomnij o tym centkowanym. Trzymaj go z dala od kurnika!

— Dobrze czcigodny. — popatrzył z uśmiechem na rysia.

Chłopak wyszedł ze świątyni a następnie udał się na tyły budynku w poszukiwaniu cebra z wodą. Jakież było jego zaskoczenie, gdy nie znalazł naczynia, lecz kamienną kadź, pod którą żarzyły się polana. Nieopodal na kamieniu leżały złożone: koszula oraz lniany kawał płótna służący za ręcznik.

— Co się przyglądasz? — zapytał Strom.

— Dziwne to. — odpowiedział chłopak.

— Nie wymyślaj tylko się myj, bo głodny jestem. — prychnął zwierzak kładąc się.

— Ciekawe jak? — oburzył się młodzieniec.

— Obejdź kadź a znajdziesz schody. — zdenerwował się ryś. — Na bogów! Aleś ty tępy!

— Nie pozwalaj sobie! — towarzysz rzucił gniewne spojrzenie na pupila. — Mam prawo nie wiedzieć. U Baby Jędzy tego nie było.

— No dobrze. Nie dyskutuj, bo głodny jestem.

— Ty tylko o sobie Strom. — mruknął i zerknął na kota, który lizał się. — Eh ty żarłoku!

— A ty bratku o chudym zadku. — prychnął ryś. — Dobrze, że do tych ramoli ta stara Jędza ciebie posłała, bo która by cię przy rozumie panna zechciała. — szydził rudzielec.

— Ty już tam wiesz, przyjacielu pcheł! — odgryzł się młodzieniec zrzucając z siebie odzienie.

Faktem było, iż chłopak był mizernej budowy, lecz niejedna dziewka by mu się oddała widząc jego atrybut męskości. Twarz miał piękną z delikatnym zarostem. Zielone oczy, które skrywała gęsta grzywka ciemnych włosów, rozglądały się z zawstydzeniem, gdy wchodził do kadzi. Woda była wystarczająco ciepła a eliksir ziołowy, który wcześniej ktoś dodał, sprawiły, iż obolałe ciało doznało ukojenia. Na dodatek wszystkie zadrapania zagoiły się nie pozostawiając śladu. Chłopak szybko wpadł w objęcia snu, tak mocno, iż nie słyszał zamieszania jakie powstało w świątyni. Kapłani biegali w mroku przekrzykując się. Jedni przeszukiwali teren i zbocze a inni patrzyli w niebo z nadzieją, że znajdą to czego bądź kogo szukają. Strom wskoczył na zrąb kadzi i pacnięciem łapy obudził towarzysza.

— Dość tego spania! — syknął zwierzak.

— Co? Co się dzieje? — zapytał przerażony młodzieniec.

— Alatyr zniknął.

— Jak to? — chłopak wyszedł z wody i podbiegł do ręcznika. Po szybkim otarciu się włożył ubranie.

— Któryś z tych starych tetryków przysnął i zapomniał tarczy rozciągnąć nad świątynią. Nie wiadomo kto i jak zdołał wyrwać kryształ z oka posągu. Teraz szukają dziady jedne wiatru w polu.

— Ale ty ich nie znosisz. -zaśmiał się.

— Nie znoszę marnotrawstwa potencjału i czasu na rytuały. Ty też taki zgred będziesz. — syknął.

Pogaduchy kompanów przerwał nieoczekiwanie ten sam kapłan, który wskazał kadź przybyszom.

— Jak się czujesz młodzieńcze?

— Jak nowonarodzony.

— No to teraz idź do pieczary śniących, zjedz co tam zastaniesz i pełnij wartę przy ogniu. Uważaj co by ogień nie wygasł. — wskazał drżącą dłonią jaskinię, z której bił blask.

— Co to za zamieszanie, o czcigodny?

— Nie troskaj się tym mój chłopcze. — poklepał młodzieńca po plecach. — Idź, idź. — ponaglał. Chłopak skłonił się i wraz z kotem ruszył do pieczary. Po wejściu do jaskini ujrzał olbrzymią kunsztownie wyrzeźbioną czarę, z której wydobywały się płomienie świętego ognia. W półkolu za misą z ogniem stały kamienne ławy a między nimi, pośrodku usytuowany był jakby tron wykuty w skale, pokryty zakurzonymi futrami. W ścianach znajdowały się wykute krypty, z których część była zajęta i osłonięta kotarą pajęczyn. Ryś niepewnie badał otoczenie. Po prawej stronie wejścia na drewnianym stołku leżały podpłomyk oraz twaróg częściowo zakryte lnianą serwetą a także kubek z wodą. U podnóża stolika w misce sterczał udziec zająca. Przybysze spałaszowali wieczorny posiłek. Strom zwinął się w kłębek u stóp towarzysza. Chłopak pełen niepokoju oparł się o ścianę, utkwił wzrok w ogniu. Dla dodania sobie animuszu gładził futro pupila. Mruczenie zadowolonego kota sprawiło po kilku chwilach, że lęki gdzieś odpłynęły robiąc miejsce marzeniom.

Chors w swej łodzi był pośrodku nieba, kiedy grzmot nadciągającej od południa wiosennej burzy postawił młodzieńca na równe nogi. Ryś zjeżył futro chowając się za swoim towarzyszem.

— Spokojnie już to tylko burza.

— Tobie łatwo się mówi.

— Jesteśmy pod dachem.

Wiatr zawirował wewnątrz jaskini zrywając częściowo pajęczyny z krypt. Ogień przygasł do tego stopnia, iż zrobiło się prawie ciemno. Chłopak zląkł się, że święty płomień zgaśnie. Podbiegł do czarny, aby dorzucić drwa. Jednak po kilkunastu sekundach ogień zapłonął ukazując czterech starców w białych szatach zasiadających po obu stronach tronu. Młodzieniec staną jak zamurowany. Lękał się spojrzeć w stronę krypt. Strach ogarną go jeszcze bardziej kiedy usłyszał pokasływanie, nie potrafiąc określić skąd dochodzi. Po dłuższej chwili zza tronu wyłonił się bardzo wiekowy starzec. Miał długą aż do ziemi białą brodę, lnianą togę, głowę okalała srebrna obręcz a z ramion zwisał srebrzysty, postrzępiony płaszcz z kapturem. Staruszek podpierał się kunsztownie wykonanym kosturem zakończonym splecionymi dłońmi, które trzymały kryształową głowę o czterech twarzach. Starzec dziarsko zajął miejsce na tronie, rozejrzał się a następnie stuknął laską tworząc falę powietrza, która rozeszła się po jaskini.

— To co to mamy za rok? — zapytał najbliżej siedzącego kapłana.

— Coś mi się zdaje, że to rok Jaryły.

— A to mamy czas. — zerknął na przestraszonego chłopaka. — No co taki wypłoszony?

— Niiie wiem. — jąkał się młodzieniec.

— To ja ci tu kazałem przyjść. — starzec wstał. — Jestem Wieszczym, twój nauczyciel. — oznajmił i w jednej chwili stanął przy chłopaku.

— Sława o pradawny. — oddał cześć pierwszemu z wieszczy. — Śniłeś mi się wiele nocy temu czcigodny. — ukłonił się.

— Tak. Nawiedzałem cię w twych marzeniach synu Baby Jędzy, bo chcę abyś poprowadził Lachów do Wiecznego Kresu. Mój czas dobiega końca. Po tylu stuleciach pragnę odejść do Doliny Przodków. Pragnę abyś mnie zastąpił.

— Wedle twej woli czcigodny. Chciałbym jednak sprostować, iż moja rodzona matka umarła w połogu a Jędza mnie wychowała.

— Oj chłopcze! — zaśmiał się Wieszczym — To Baba Jędza jest twoją matką.

— Jak to? — młodzieniec był mocno zaskoczony.

— Widzisz Bohvicie, wolą bogów było abyś się narodził z nieczłowieczej matki i ojca junaka. Baba Jędza skuteczniej cię chroniła przed złym okiem nieprzychylnych bogów oraz duchów.

— Dlaczego? — zapytał Bohvit.

— Zastąpisz mnie a ja chcę mieć pewność, że żadna mroczna siła nie dotknie twojej duszy. Tak, to nie ty wybrałeś taką drogę. Jesteś ogniwem wielkiego łańcucha historii tego pięknego ludu zwanego Lechią. Nie muszę ci tłumaczyć, że losy tego narodu leżą w twoich rękach od momentu narodzin. Przebudziłem się raz ostatni by przelać na ciebie wszystką wiedzę. Każdy z nas urodził się po to by spełnić określone zadanie w dziełach naszego świata. Wieczny Kres zbliża się a z nim wojna bogów i ludzi.

— Jak to wojna między bogami i ludźmi? — zdziwił się przyszły wieszcz. — Przecież jest to nienormalne. Ludzie w starciu z bogami są na przegranej pozycji.

— Fizycznie tak. Jednak przy pomocy Alatyru siła ludzi wzrośnie co spowoduje wielkie niebezpieczeństwo. Jeżeli ludzie sprzymierzą się z demonami i Nyją to Wieczny Kres będzie nieunikniony. Wszystko wskazuje, że odwieczna przepowiednia ziści się. — kapłan zapatrzył się w płomienie.

— Czym jest ten Wieczny Kres?

— To czas upadku starego czasu, w którym jesteśmy. Nikt nie wie co się stanie na końcu. Nawet nasz Wszechbóg wielki Rod nie chce zdradzić tajemnicy Wiecznego Kresu. My jako strażnicy wszelkich tajemnic mamy za zadanie ostrzegać Lechian przed tym co ma nadejść i pozyskać jak najwięcej ludzi na stronę bogów. Nie wolno nam przymuszać jawian do wsparcia Wyraju, gdyż przepowiednia głosi, iż tylko człowiek wolny ma moc wsparcia bogów. Reasumując oznacza to, że zbliża się koniec naszego świata. Ty mój synu staniesz na czele Społu Wieszczy, aby doprowadzić dzieci Lecha Prarodnego aż po kres czasów. Niech cię nie przeraża ta myśl. — położył drżącą dłoń na ramieniu chłopaka. — Przekażemy ci potrzebną wiedzę oraz moc. — zerknął na siedzących na ławach którzy na znak zgody skinęli głowy. — Wiem, że masz wiele pytań oraz obaw, jednak żyjesz po to by dać świadectwo o bogach. — uśmiechnął się, po czym w jednej chwili znikł, aby zasiąść na tronie.

— O wielce czcigodni. — zaczął Bohvit. — Zapewne wiecie, iż Alatyr zniknął więc w każdej chwili może nastąpić koniec świata.

— Oj, zapomniałbym. — Wieszczym sięgnął pod poły płaszcza i wyjął kryształ. — Ot co, zguba się znalazła. — rzek mocno rozbawiony starzec.

— Wiedzieliśmy, że to twoja sprawka ojcze Wieszczymie. — powiedział ktoś zza pleców chłopaka. Kiedy młodzieniec obrócił się ujrzał grupę dwunastu starców, którzy jednocześnie skłonili się.

— Sława wam bracia. — pozdrowił przeor swych współbraci — Tak jak każdy z was tak i ten przyszły nasz współbrat przejdzie próbę kryształu. — skinął na Bohvita. — Podejdź chłopcze.

Młodzieniec niepewnie staną przed starcem a reszta kapłanów ustawiła się w kręgu uderzając swymi kosturami w posadzkę. Powietrze poczęło wibrować a laski starców okryły się blaskiem. Wieszczym przekazał Alatyr na ręce przyszłego wieszcza. Kryształ rozbłysnął błękitnym światłem otaczając chłopaka poświatą. Jego odzienie zmieniło się. Bohvit odziany był w długą białą szatę, srebrzysty płaszcz z szerokimi rękawami i obszernym kapturem. Na jego głowie pojawiła się srebrna obręcz z wyrytymi bukami. Laska młodzieńca również uległa zmianie. Jej wierzchołek zdobiła bursztynowa dłoń ze wskazującym palcem ku górze. Dodatkowo z płomieni utworzyła się podobizna Roda w towarzystwie Mokoszy oraz Łady. Było to jedyne takie zdarzenie w kręgu wieszczowskiego społu. Po przyjęciu do Społu Wieszczy, Bohvit przez wiele lat zgłębiał wiedzę tajemną, uczył się fechtunku, języków, świętych buków. Poznawał historię bogów oraz ludzi zapisaną runami na owczej skórze. Po przejściu próby wszystkich żywiołów uodparniającej na trucizny, ból, zmęczenie, chłód, pragnienie czy głód, podczas kupalnej pełni przeszedł inicjację poprzez akt seksualny z każdym kapłanem.

Rozdział III

Był rok Nyja. Przygotowania do obchodów Jarych Godów trwały w najlepsze. Wieszcze uwijali się w świątyni zawieszając nowe zdobne kotary, czyszcząc z kurzu posągi przy pomocy magii. Na zewnątrz również widać było przygotowania. Ustawiono stoły oraz ławy, w kotłach warzyła się strawa a na rożnie rumieńców nabierał dzik. Z pieca chlebowego wydostawał się obłędny zapach stygnących bochnów, na stole nieopodal pod nakryciem czekały placki z owocami oraz miodem. Atmosfera radości panowała od samego rana. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek czy cokolwiek zmiesza radosny stan. Los jednak bywa okrutny. Po zachodnim zboczu kotliny pełzł olbrzymich rozmiarów wąż. Kapłani zaaferowani przygotowaniami spostrzegli niebezpieczeństwo dopiero kiedy cień Żmija padł na jednego z nich. Bohvit czuł, iż coś się wydarzy, ale nie spodziewał się, że sam pan chaosu zawita do gniazda wieszczej mocy. Kapłani nauczeni nie okazywać lęku zebrali się przy wejściu do świątyni. Gad zatoczył swym cielskiem okrąg wokół chramu. Z chytrością zerknął do wnętrza kontyny przez luft w dachu. Jego ogon zadrżał z podniecenia.

— Sława ci Nyjo! — rzekł Wieszczym oddając części. — Co cię do nas sprowadza?

— Nie rób z siebie głupca starcze! — zasyczał Żmij. — Oddaj mi Łzę Bogów a oszczędzę was i to miejsce.

— Nie dostaniesz relikwii puki żyjemy! — wykrzyczał starzec ściskając mocniej kostur. — Bohvit, już czas! Weź nowicjuszy i ukryj się z nimi w jaskini! — wydał telepatycznie rozkaz.

— Głupcze! — zagrzmiał zagniewany bóg. — Jak śmiesz mi się przeciwstawiać! Jestem bogiem! Z mojej woli jeszcze żyjesz!

— Nie tobie służę! — odpowiedział hardo przeor.

— Jak śmiesz!? — wąż pluną jadem, który spłynął po niewidzialnej tarczy, stworzonej w mgnieniu oka przez kapłanów.

— Twój brat i Wszechbóg Rod oddał nam w opiekę Alatyr. Tylko on może go nam odebrać. Z całym szacunkiem Żmiju, nie jesteś Prabogiem. Nie dostaniesz kryształu! — Wieszczym wycelował swój kostur w kierunku gada. — Odstąp puki czas.

— Jakim prawem mi grozisz!? — syczał wściekle. — Nie jesteś dla mnie przeszkodą ani ci twoi starcy! Łza Bogów będzie moja!

— Niedoczekanie twoje! — strumień jasnego światła wystrzelił z laski przeora uderzając w pysk węża. Gad zachwiał się a następnie padł z hałasem, jednak już po chwili otrząsnął się, po czym przyjął pozycję bojową. Siedemnastu wieszczy wycelowało swoje laski w kierunku boga przybrawszy postawę obronną. Żmij ponownie plunął jadem, lecz bezskutecznie. Bariera, którą tworzyli kapłani Roda chroniła ich skutecznie. Wąż próbował zacisnąć swoje zwoje wokół świątyni mając na celu starcie obrońców. To działanie również nie przyniosło zamierzonego skutku. Raz, że wieszcze unieśli się w powietrzu, a dwa to sam budynek chramu chroniony był bukami ochronnymi. Każdy kto miał złe zamiary musiał się liczyć, iż zostanie skutecznie porażony jakby piorunem. Legenda głosiła, że runy zostały wyryte przez samego Welesa, więc nawet bóg nie mógł uniknąć skutków mocy świętych liter. Gdy ciało węża dotknęło ścian świątyni runy rozjaśniały rażąc węża tak mocno, że gad wystrzelił w powietrze rozplątując zwoje. Upadając zniszczył kilka chat oraz sad. Nyja widząc, iż kapłani jego brata nie odpuszczą przybrał postać człekokształtną przerastającą wielkość człowieka. Ukazał się jako zbrojny wojownik o wielu głowach z biczem w jednej ręce oraz czarnym mieczem w drugiej. Społ otoczył władcę chaosu tworząc świetlisty krąg jednak nie było to najlepsze posunięcie. Bóg jednym machnięciem miecza przerwał barierę zabijając przy okazji jednego z wieszczy. Walka rozgorzała na dobre. Przestrzeń wypełniła się ezoterycznym blaskiem i zapachem piżma. Niebo pochmurniało, ptaki przestały śpiewać, zieleń zaczęła umierać. Początkowo walka była wyrównana, lecz wkrótce kilkoro wieszczy padło martwych. Mimo tych strat Wieszczym nie dał sygnału do odwrotu. Wręcz przeciwnie. Z jeszcze większą determinacją nacierał na Nyja nie dając mu chwili wytchnienia. W końcu wieszcze opadli z sił. Bat Czarnoboga dosięgnął Wieszczyma raniąc go i powalając na ziemię. Żmij triumfował.

— I co?! — śmiał się bóg. — Myśleliście, że pokonacie pana chaosu?! — spojrzał na wpół przytomnego przeora. — A ty pierwszy i ostatni raz stajesz mi na drodze. Nim cię zabiję to pokaże ci, iż Łza Bogów należeć będzie do mnie. — ręką strącił dach świątyni. Jakież było jego rozczarowanie, kiedy spostrzegł, że Alatyru nie było, pomimo tego, iż wcześniej go widział. Zagniewany porwał za miecz i już miał uderzyć na Wieszczyma, gdy poczuł jak coś wbiło się mu w plecy. Kiedy obrócił się spostrzegł Bohvita u boku Łady trzymającej napięty łuk. Młody wieszcz nie był już tym samym wychudzonym chłopcem, który przed laty dotarł do kotliny wieszczy. Jeszcze bardziej wyprzystojniał, zmężniał a jego włosy poszarzały.

— Siostro, czemu mi przeszkadzasz?! — ryknął z bólu upadając na kolano.

— Nie pozwolę ci zniszczyć tego co od tysiącleci staram się utrzymać w porządku! — rzekła stanowczo bogini.

— Wiesz, że nie powstrzymasz Wiecznego Kresu. Ty i ci tam w Wyraju. — pogroził niebu.

— Może nie powstrzymam, ale nie dopuszczę byś ten moment przyspieszył. — hardo odrzekła.

— Znam twoją tajemnicę. — wybrzmiał groźnie — Znajdę go i zabiję.

— Wiesz, że nie zmienisz tego co nie zależy od ciebie. — uśmiechnęła się nie spuszczając łuku z celu.

— Nie pozwolę by los bogów zależał od człowieka!!! — wrzasnął i wyrwał strzałę po czym z trudem wstał. — Widzę, że udoskonalasz miksturę, w której moczysz swoje strzały. — zerknął na grot. — Co raz trudniej jest się opierać działaniu trucizny. — odrzucił strzałę na bok.

— Wiesz, że od wieków nasze istnienie zależy od ludzi. Zresztą to twoja sprawka. Gdybyś nie zorganizował buntu, to Rod nie uzależniłby naszej egzystencji od modłów i ofiar zanoszonych przez ludzi.

— Dlatego musimy wyzwolić się spod mocy modlitw i ofiar!

— Wierzysz w to, że zmienisz los świata? Jesteś bogiem chaosu i zniszczenia więc nie mów, iż chcesz dla nas dobrze. — ironizowała.

— Co z tego? Chyba zapomniałaś, że my bogowie nie jesteśmy ani dobrzy, ani źli. To te dwunożne robaki nas dzielą! — krzyczał. — My stworzyliśmy ten świat! Dzięki Alatyrowi odzyskamy niezależność!

— Nie ma pewności co do tego. Pewne jest natomiast to, że ty byś wzmocnił swoją moc, aby obalić Roda. Niedoczekanie twoje! Nie będę twoją lenniczką.

— Zawsze mogłabyś być moją żoną. — uśmiechnął się szelmowsko.

— Oszalałeś!

Rozmowę przerwał dźwięk fujarki. Po schodach z chmur schodził Jarowit olśniewając urodą, roztaczając blask młodości, radości oraz nadziei. Żmij w jednej chwili próbował zasłonić uszy, lecz przy tak licznej ilości narządów słuchu było to niewykonalne. Przemiana w smoka również nie przyniosła zamierzonego skutku. Muzyka sprawiła, iż pan chaosu słabł stając się bezbronny. Perun, który szedł za Jarowitem nałożył okowy Czarnobogowi a następnie wciągnął więźnia po schodach między chmury, gdzie przez tęczowy portal przedostał się do Wyraju, aby uwięzić niepokornego wuja. W tym czasie bogini ładu przybrała postać pięknej kobiety i wraz z Bohvitem podeszła do Wieszczyma. Starzec leżał bezwiednie, wydawało się, że umiera. Łada dotknęła czoła starca, który po chwili ocknął się z krzykiem. Pomimo iż duch chciał działać to ciało było wciąż obolałe oraz osłabione. Przeora przeniesiono do jednej z ocalałych chat. Bohvit wraz z nowicjuszami zebrali ciała zmarłych tragicznie wieszczy a następnie złożyli je w kryptach jaskini. Kilkanaście dni trwało naprawianie szkód i porządkowanie kotliny. W tym czasie przeor społu oraz trzech jego współbraci doszło do siebie pod bacznym okiem Łady. Tuż przed Nocą Kupały została zwołana narada pod przewodnictwem Wieszczyma. Wiec opracował nową taktykę działania oraz zabezpieczenie kotliny przed wtargnięciem intruzów. Po spotkaniu zawezwano Bohvita do chaty przeora.

— Usiądź bracie. — Wieszczym wskazał miejsce. — Wezwany zostałeś, gdyż powierzymy ci misję znalezienia Alatyru oraz dziecka, które będzie początkiem końca Wiecznego Kresu…

— Bądź ten Kres wywoła. — dodała smutno bogini ładu. — Ale tak czy siak musisz za wszelką cenę go chronić puki nie stanie się odpornym na zło, które czyha na jego życie.

— Kim on jest? Gdzie Alatyr? — zasmucił się młody wieszcz.

— Tam, gdzie wybraniec tam jest kryształ. — rzekł przeor. — Udasz się do grodu mojego ojca. Zaniesiesz pozdrowienie władykowi. Rozeznasz jaka jest sytuacja. Znajdź chłopca, który urodził się w siódmej godzinie, siódmego dnia siódmego miesiąca. W tym roku mieć będzie postrzyżyny. Staraj się nie korzystać z mocy, gdyż wrogowie odkryją, gdzie jesteś. Nie wolno dopuścić, żeby kosmiczny ład został zachwiany. Po drodze spotkasz tych którzy ci pomogą. Wyruszysz jutro, skoro świt.

— Dobrze. — odrzekł Bohvit.

— Nie traktuj tego jako wygnania albo kary. — dodała Łada. — Ty też jesteś wybrany. Rod obdarzył cię mocą większą niż by ci się wydawało.

— Tylko nie wolno mi używać tej co mam, więc na co mi większa moc. — uśmiechnął się trochę z przekąsem.

— To nie tak. — zaczął Wieszczym. — Chodzi o to, że lepiej będzie dla twojej misji abyś wędrował jak każdy inny człowiek a mocy używał tylko w wyjątkowych sytuacjach. Bogowie oraz istoty magiczne są bardzo wrażliwe na używaną moc. To użycie naszych darów nakierowało Żmija na naszą kotlinę. — starzec utkwił wzrok w palenisku, na którym tańczyły dogasające płomienie.

— Rozumiem wszystko. — młody wieszcz wstał i skłonił się.

— Gdybym mógł to sam bym poszedł. — przeor spuścił głowę — Będę cię wspierał tak długo jak długo będzie tliło się we mnie życie. Niech twoje myśli będą czyste, serce niezlęknione a ciało twarde na ciosy wrogów.

— Dziękuję.

— My bogowie będziemy cię również dążyć łaską. — rzekła bogini pokoju.

— Chwała tobie o łaskawa pani. — Bohvit oddał pokłon po czym wyszedł.

— No to w drogę? — upewnił się Strom, który do tej pory leżał przed chatą.

— Na to wychodzi przyjacielu. Tak się zastanawiam, czy cię zabrać ze sobą.

— Czemu miałbym ci nie towarzyszyć? Czy ja kulawy jaki? — prychnął zwierzak.

— Nie o to chodzi. Droga będzie długa i może być niebezpieczna. Wolałbym cię nie stracić. — spojrzał z troską na kota.

— Przygoda to moje drugie ja. — podskoczył Strom. — Jeśli myślisz, że mnie zostawisz to jesteś w błędzie. Tam, gdzie ty, tam i ja. Nie pozbawisz mnie zabawy.

— Dobrze przyjacielu.

Rozdział IV

Bohvit oraz Strom wyruszyli w nieznane, ku przygodzie i niebezpieczeństwom, które czekały ich na każdym kroku. Słońce wschodziło nad horyzontem, oświetlając ich drogę jasnym blaskiem. Strom, pełen energii, przeskakiwał przez kamienie a także krzewy, podczas gdy Bohvit szedł krokiem pewnym, ale uważnym, zbaczając z głównej ścieżki jedynie wtedy, gdy Strom odkrywał coś wartego uwagi. Szli, odpoczywali aż pod wieczór dotarli do gęstego lasu. Gałęzie drzew były splątane, a ich liście tworzyły ciemny baldachim, przez który słońce ledwo się przebijało. Strom zwęszył coś i ruszył przed siebie, a Bohvit podążył za nim, starając się nie tracić go z oczu.

— Co tam masz, przyjacielu? — zapytał wieszcz, gdy ryś zatrzymał się przed starym, pokrytym mchem kamieniem.

— Coś tu jest. Czuję magię. — odpowiedział zwierzak, wpatrując się w kamień.

Mag zbliżył się ostrożnie, dotknął kamienia i poczuł pulsującą energię. Wiedział, że to miejsce nie było zwykłe. Może kryło w sobie tajemnicę, której odkrycie przyniesie im nowe wyzwania, ale i korzyści.

— Musimy być ostrożni. — powiedział Bohvit, patrząc na Strom. — Ta magia może być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem.

Strom skinął głową, a jego oczy błyszczały ciekawością. Bohvit zebrał się na odwagę i wypowiedział starożytne zaklęcie, które znał z opowieści swojego mistrza. Kamień zaczął świecić, a przed nimi pojawiła się świetlista ścieżka, prowadząca głębiej w las.

— Nie ma odwrotu. — powiedział Bohvit. — Idziemy dalej.

— Śmierdzi mi to wilkiem. — prychnął.

— Bardziej mi to przypomina ślad wilkołaka sprzed kilku tygodni. — wieszcz powąchał skałę.

Obaj poczuli niepokój, jakby ktoś ich obserwował.

— Może powinniśmy zawrócić? — zasugerował zwierzak, choć w jego głosie była nuta ekscytacji.

Czarownik spojrzał na swojego wiernego towarzysza z determinacją.

— Już zdecydowaliśmy. Idziemy dalej. — powiedział stanowczo.

Ruszyli świetlistą ścieżką, która zdawała się prowadzić coraz głębiej w nieznane. Każdy krok był teraz bardziej ostrożny, każdy szelest bardziej niepokojący. W pewnym momencie ścieżka zakręciła w lewo, a przed nimi rozpościerała się polana oświetlona bladym światłem księżyca. Był to stary celtycki krąg, którego Lechici używali jako miejsce rad i wydawania sądów. Na środku kręgu znajdował się omszony kamienny ołtarz z zanikającymi runami. Widać było, że dawno nikt tu nie przychodził. Ryś poczuł nagły niepokój i zatrzymał się. Młody wieszcz zrobił to samo. Ujął mocniej swój kostur.

— Co jest? — zapytał zwierzaka?

— No chyba to ten wilkołak. — kot wciągnął w nos powietrze. — Zmokłym i zgniłym wilkiem daje.

— Musimy być ostrożni. — kryształ na kosturze lekko zamigotał.

Młody wieszcz rozejrzał się uważnie, próbując dostrzec jakikolwiek ruch w otaczającej ich ciemności. Czarownik postąpił krok naprzód, jego kostur lśnił delikatnym blaskiem, odpędzając cienie. Ich uszy wyłapywały każdy dźwięk, każdy szelest liści, każdy trzask gałęzi.

Nagle, z kręgu drzew otaczających polanę, wyłonił się wilkołak. Jego sierść była nędzna i zmoczona, a złowrogie oczy błyszczały w półmroku. Z gardła bestii wydobył się niski, groźny pomruk. Z lewego barku wystawała strzała. Bestia mimo swej groźnej postawy chwiała się.

— Śmierdzi trupem. — mruknął rudzielec.

— Też to czuje. — skrzywił się mag. — Trzeba mu pomóc. — rzekł zbliżając się ostrożnie do potwora.

— Zwariowałeś? — zasyczał Ryś. — To wilkołak, nie przyjaciel.

— Ale jest ranny. Może coś wie, może coś nam powie.

Czarownik wyciągnął rękę w kierunku bestii, która warknęła, ale nie zaatakowała. Mag zaczął cicho mówić w starożytnym języku, kamień na jego kosturze zabłysnął mocniej. Powietrze wokół nich zdawało się gęstnieć, a wilkołak powoli uspokajał się, oddech potwora stawał się bardziej regularny.

— Spokojnie… — szepnął wieszcz, kontynuując swoje zaklęcie. — Chcemy tylko pomóc.

Bestia spojrzała na nich z mieszanką bólu i nieufności, ale nie poruszyła się. Z każdym słowem maga, strzała w barku wilkołaka zaczynała się powoli rozpuszczać, a rana goić. Ryś, choć nadal pełen obaw, zaczął rozglądać się, czy ktoś ich nie obserwuje. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie cichym szumem liści pobliskich drzew.

— Gotowe. — powiedział mag, opuszczając kostur. Bestia zadrżała i upadła na trawę. Po chwili oczom wędrowców ukazała się młoda kobieta. Wyglądała jak jakaś leśna rusałka. — Na róg Roda, kim jesteś?

— Jestem Dobromiła, córka Goszczyna z rodu Oławian. — rzekła słabym głosem.

— Kto cię tak urządził? — zapytał mag.

— Matka mnie przeklęła.

— Dlaczego? — dociekał wieszcz, spoglądając na nią z mieszanką współczucia i zaskoczenia.

— Matka postanowiła oddać mnie na służbę bogom. — próbowała się podnieść.

Mag wyciągnął rękę, pomagając jej wstać. Wilkołak, czy raczej młoda kobieta, zadrżała, ale przyjęła pomoc. Ryś, nadal nieufny, zbliżył się ostrożnie, gotów w każdej chwili interweniować.

— Bogom? — powtórzył mag, zaskoczony. — Jakim bogom?

— Starym bogom, którzy rządzą w cieniu i ciemności. — odpowiedziała Dobromiła. — Matka chciała poświęcić mnie dla utrzymania władzy w grodzie.

— To straszne. — powiedział wieszcz, marszcząc brwi. — Jak możemy ci pomóc?

Dobromiła spojrzała na niego z wyrazem nadziei w oczach.

— Muszę dotrzeć do świętego dębu, tam będę mogła zdjąć klątwę, którą na mnie nałożono. Ale droga jest niebezpieczna i pełna pułapek.

— Oj, — westchnął czarodziej. — obawiam się, że święty dąb ci nie pomoże. To jest klątwa matki a nie czarownicy czy maga.

— Ale jak to? — zmartwiła się. — Przecież znachorka mówiła…

— Znachorka wie tyle co sama usłyszy. — przerwał jej. — Tu trzeba magii z samego źródła.

— To chodźmy poszukać tego źródła. — ożywiła się wilkołaczka.

— Pójdziemy. — zapewnił wieszcz uśmiechając się. — Najpierw musimy coś załatwić.

— I co teraz? — błagalnie spojrzała na czarodzieja.

— Kiedy rzucono na ciebie klątwę?

— Ze trzy pełnie temu.

— No to musimy zdążyć cię odczarować przed siódmą pełnią. — popatrzył na księżyc. — Zdążymy.

— A ja mam być cały ten czas potworem? — zdenerwowała się.

— Tylko na czas pełni. — poklepał ją po ramieniu. — Kto cię chciał zabić?

— Łowca. — próbowała sięgnąć miejsca, w którym była strzała. — Nie przemyślał tego.

— To znaczy?

— Klątwa działa tak że każdy może mnie zranić, ale nikt nie może zabić. — zadrżała. — Zimno mi.

— Masz tu mój płaszcz. — podał odzienie. — Rozumiem, że już po łowcy?

— No a jak. — narzuciła ubranie. — Miałam stać i dać się mu poćwiartować? — powiedziała ironicznie.

— Jak się czujesz? — zapytał, obserwując jej zmęczoną twarz.

— Lepiej, ale nadal czuję ból. — odparła, wciągając płaszcz bardziej na ramiona. — Co teraz?

— Musimy znaleźć jakieś schronienie. — podrapał się po brodzie.

— Tam w głębi jest stara ziemianka. — Dobromiła wskazała ręką. — Spałam tam kilka nocy.

— Ziemianka? — uniósł brwi.

— To najlepsze, co mamy. — westchnęła. — Nie jest luksusowo, ale przynajmniej sucho. Można też coś ugotować.

— Dobra, idziemy. — skinął głową. — Musisz odpocząć. My zresztą też.

Ruszyli w stronę chaty, ostrożnie stawiając kroki na nierównym terenie. Gdy już byli nieopodal zobaczyli dym wydobywający się z komina.

— Co u licha! — zdenerwowała się kobieta a jej oczy zapłonęły czerwienią.

— Spokojnie. — powiedział łagodnie i położył rękę na ramieniu kobiety. — Bo mi się tu zaraz w wilka zmienisz i będzie problem.

— Dobra już. — mruknęła. — Co teraz? — popatrzyła na wieszcza.

— Poprosimy o nocleg. — powiedział optymistycznie.

Ruszyli dalej, choć napięcie w powietrzu sięgało zenitu. Dobromiła zaciągnęła kaptur głębiej na głowę, starając się ukryć swój niepokój. Mag spojrzał na nią z troską, lecz nie powiedział nic więcej. Wiedział, że w takich chwilach lepiej nie prowokować jej gniewu.

Gdy zbliżyli się do ziemianki, dym z komina stawał się coraz bardziej intensywny. Dziewczyna czuła, jak jej serce bije mocniej. Ochłonęła jednak, przypominając sobie słowa towarzysza.

— Cokolwiek się wydarzy, musimy trzymać się razem. — powiedział wieszcz spokojnie, kiedy dotarli do drzwi. — Pamiętaj, jesteśmy w tym razem.

Wilkołaczka kiwnęła głową, starając się uspokoić. Czarownik zapukał delikatnie do drzwi chaty.

— Kto tam? — rozległ się mocny męski głos z wnętrza.

— Przyjaciele, szukamy schronienia na noc. — odpowiedział wieszcz, próbując brzmieć jak najbardziej przekonująco.

— Weszli.

Czarownik spojrzał porozumiewawczo na towarzyszy i otworzył skrzypiące drzwi. Pomieszczenie było dość spore. Oświetlało je kilka łuczyw i blask ognia z paleniska, na którym furczała strawa w kotle. Nieopodal stało dwóch rosłych wojowników. Jeden trzymał w ręku solidny miecz a drugi wspierał dłonie na dużym toporze, którego ostrze mieniło się w blasku ogniska.

— Sława bogom. — pozdrowił młodzieniec.

— Sława. — odpowiedzieli prawie równocześnie mężczyźni.

— Wybaczcie, że przeszkadzamy… — zaczął wieszcz.

— Jakoś was tu wcześniej nie było? — wtrąciła się Dobromiła.

— Bo my zabłądziliśmy i przypadkiem znaleźliśmy tą chatę. — powiedział jeden z wojowników jakby nieco speszony.

— Aaa. Jak tak to inna sprawa. — spuentowała dziewczyna.

— Zbójcy pannę gonili? — zapytał mężczyzna oparty o topór.

— Nie twoja sprawa dryblasie. — burknęła i podeszła do skrzyni, która stała w rogu izby.

— Spokojnie. — rzekł czarodziej. — Może się przedstawię. Ja jestem Bohvit, to jest mój towarzysz Strom. — wskazał na rysia. — A to…

— Dobromiła, leśna dziewczyna. — powiedziała butnie wkładając na siebie suknie.

— Lech Wyrwibór. — skłonił się wojak z toporem.

— Lach Zwalimost. — przedstawił się drugi.

— Bracia? — zapytał młody czarodziej.

— Skądże. — rzekł wojak z mieczem. — Raczej dobrzy przyjaciele, choć bracia w boju.

— Głodna jestem. — podeszła do kotła. — Co tam gotujecie?

— Kasza z dodatkiem dziczyzny. — powiedział wieszcz.

— Dokładnie. — zaśmiał się Wyrwibór. — Skąd do licha wiedziałeś? — zapytał zdziwiony.

— U babki Jędzy przynajmniej raz w tygodniu to było. Zapachu nie da się zapomnieć. — usiadł na ławie.

Cała piątka zjadła późną kolację a następnie poszli spać. Noc minęła spokojnie chociaż Strom musiał śnić o polowaniu, gdyż legowisko wkoło było rozkopane. Ranek przywitał naszych bohaterów gwałtownym łomotem w drzwi. Wszyscy zerwali się i ustawili w bojowym nastawieniu.

— Kto tam? — zapytała kobieta.

— Świętomira, Świętosława i Świętomił. — powiedział dziewczęcy głos zza drzwi. — Przybywamy w pokoju.

— Weszli. — rzekła wilkołaczka bojowo nastawiona.

— Sława bogom. — pozdrowili przybysze. Widać, że byli trojaczkami. Dziewczęta oraz chłopak mieli około szesnastu lub siedemnastu lat. Świętomira i Świętosława miały dwubarwne oczy i długie blond włosy. Świętomił przykuwał wzrok swoimi intensywnie niebieskimi oczami i krótko przystrzyżonymi lnianymi włosami. Każde z nich miało na czole znamię wyglądające jak powieka oka.

— Sława. — odpowiedzieli chórem mieszkańcy chaty.

— Możemy się tu zatrzymać? — zapytał chłopak.

— Nie widzę problemu. — odrzekła Dobromiła. — My i tak niebawem ruszamy w dalszą drogę.

— Rozumiem. — powiedziała smutno Świętosława.

— Co was tu przywiodło? — zadał pytanie wieszcz.

— Uciekamy z grodu Wrocisława. — odpowiedział młodzieniec.

— Dlaczego? — kontynuował wywiad czarodziej.

— Przepowiedziałam nowemu kniaziowi śmierć w boju. — odparła Świętomira a po jej policzkach popłynęły łzy. — Nic nie poradzę. Tak bogi powiedziały przy ogniu kupalnym.

— Wiedźma? Kapłanka? — zainteresował się Lech.

— Jesteśmy widzącymi przyszłość. — poinformował Świętomił.

— Rozumiem. — odparł Lech z szacunkiem. — W takim razie jesteście wędrowcami, ale także strażnikami przyszłości.

— Przybyliśmy szukać schronienia i zrozumienia. — rzekł chłopak. — Kniaź nie chciał słuchać naszych ostrzeżeń.

— Czasami władcy wolą ignorować to, czego się boją. — powiedział wieszcz z głębokim zamyśleniem. — Jesteście tu bezpieczni, przynajmniej na razie.

W chacie zapadła cisza, a ryś nerwowo obwąchiwał przybyszy. Bohvit uważnie obserwował przyjaciela a w jego głowie malował się pewien tajemniczy obraz, lecz nie dał po sobie poznać, że zna tajemnicę trojaczków.

— Zjedzmy i ruszajmy. — zdecydowała wilkołaczka. — A wy możecie tu zostać no, chyba że pójdziecie z nami. — popatrzyła na rodzeństwo. — Nie wiem jak panowie wojowie, ale ja, czarownik oraz kot musimy ruszać.

— My idziemy z wami. — rzekł Lach. — Nic tu po nas.

— Możemy do was dołączyć? — zapytała nieśmiało Świętomira.

— Mi to nie przeszkadza. — odrzekł Bohvit. — Byleście nas nie opóźniali.

— Dobrze. — ucieszyło się rodzeństwo. — Postaramy dorównać się wam kroku. Będziemy zbierać chrust oraz gotować jakby co.

— No to mamy ustalone. — spuentowała Dobromiła. — Śniadanie i w drogę.

Po zjedzeniu posiłku podróżnicy zebrali swoje rzeczy i wyruszyli w nieznane. Wilkołaczka szła na czele, a za nią szli czarownik, rodzeństwo i dwóch rosłych wojów. Ryś, który zdawał się być bardziej niż zwykle zainteresowany otoczeniem, krążył to tu, to tam, jakby coś wyczuwał w powietrzu. Słońce powoli wznosiło się nad horyzontem, rozświetlając las złotym blaskiem. Ścieżka, którą podążali, była wąska i pełna przeszkód, a gęste listowie tłumiło wszelkie dźwięki, sprawiając, że marsz wydawał się wręcz tajemniczy. Szli ku nowej przygodzie naprzeciw.

Rozdział V

Pod wieczór dotarli do niewielkiej wioski na podgrodziu. Mała osada była otoczona drewnianym płotem, który ledwie chronił ją przed dzikimi zwierzętami. Mieszkańcy, zauważywszy grupę przybyszów, wyszli na spotkanie, ciekawi, co ich sprowadza.

— Witajcie! — zawołał starszy mężczyzna z siwą brodą. — Jesteście daleko od domu. Czego szukacie w naszym spokojnym zakątku?

— Poszukujemy schronienia. — odpowiedziała wilkołaczka. — Czy możemy tu przenocować?

— Oczywiście. — odrzekł gospodarz. — Zapraszam do mojej chaty. Mamy trochę jedzenia i miejsca do spania.

Podróżnicy podziękowali za gościnność i podążyli za starcem. Wioska, choć mała, tętniła życiem. Dzieci biegały po polach, kobiety szyły przy ogniskach, a mężczyźni wracali z pracy na roli.

— Macie szczęście, że dotarliście przed zmierzchem. — powiedział gospodarz. — Nocą las staje się niebezpieczny, pełen złowrogich stworzeń.

— Powiedzcie gospodarzu coś więcej o tych bestiach. — zachęcił wieszcz siadając na zydlu.

— Czębira! — krzyknął do tęgiej kobiety siedzącej przy krosnach. — Rusz żeś się babo i napitku, jadła przynieś z komory. Goście w dom, bogi w dom. A prędko, że! — ponaglał. — Pokaranie jakieś z taką żoną. — irytował się.

— Idę już idę. — powiedziała kobieta. — Nie rwetesuj tak bo ci konar nie zapłonie a tyci tyci się tli. — parsknęła śmiechem wchodząc do drugiego pomieszczenia.

— Ty się o mojego konara nie martw. — mruknął gospodarz. — Wracając do waszego pytania kapłanie, to sprawa ma się następująco. Lata temu znachorka przeklęła nasze sioło, bo nasi ojcowie obwiniali ją za pomór krów i wypędzili ją do boru. Okazało się, że to nie była jej sprawka a czarownicy. Od tego czasu w każdy nów przychodzą demony w postaci wielkich dzików i oczekują ofiary z młodej dziewki. Raz nie dostały tego czego chciały i zniszczyły wszystkie zasiewy, zrujnowały kilka chat, zabiły jedną trzecią mieszkańców sioła. Teraz nie ryzykujemy.

— Klątwę da się zdjąć? — zapytał Lech.

— Kto to wie… — machnął ręką zasmucony mężczyzna. — Kapłanki Perperuny nie potrafią powiedzieć co może odwrócić przekleństwo czarownicy.

— Albo nie potrafią albo po prostu nie chcą. — skomentował wieszcz. — Postaram się wam pomóc. — stwierdził. — Do nowiu jakieś cztery dni.

— Pomożemy wszyscy. — zadecydował Lach. — Zawsze to jakieś wyzwanie. Dawno nie było się jak wykazać. — napiął mięśnie.

— Dobrze. — mag spojrzał po zebranych.

— To teraz czas na odpoczynek i przygotowania. — powiedział gospodarz wskazując im miejsce przy kominku. — Wypocznijcie, a rano omówimy nasz plan działania. — dodał.

Gdy wszyscy usiedli koło ognia, Czębira wróciła z jedzeniem oraz napitkiem. Zapach gorącego chleba i pieczonego mięsa rozniósł się po izbie, wypełniając ją ciepłem domowej atmosfery. Najedzeni a także napojeni miodem zostali zaprowadzeni do gościnnej izby, gdzie mogli się wyspać.

Pianie koguta nad głowami wędrowców obudziło ich o świcie. Czarodziej oraz trojaczki oddali pokłon bogom na cztery strony świata. Gospodarz zaprosił całą siódemkę oraz rysia do izby głównej, gdzie czekało sute śniadanie. Po posiłku zaczęli się naradzać.

— Powiedzcie mi gospodarzu, gdzie składacie ofiarę? — zapytał Bohvit.

— Tu niedaleko na polanie przy słupie Peruna. — odrzekł. — Dziewkę pętamy i zostawiamy wieczorem przy palu.

— Będę potrzebował worek soli. — powiedział stanowczo wieszcz.

— Mamy w zapasie. — rzekł gospodarz.

— To dobrze. — zagryzł usta. — Dziewka wybrana?

— Tak.

— Zaprowadźcie mnie do niej. — zażądał mag.

Cała grupa bez zbędnego ociągania ruszyła za gospodarzem. Przeszli przez plac pośrodku wioski i dotarli do małego domku. Po obu stronach drzwi stali wartownicy. Skłonili się przed mężczyzną, który gościł naszych bohaterów.

— Bądź zdrów Daborze.

— I wy synkowie moi. — odpowiedział. — Otwórzcie. Kapłan Bohvit chce zobaczyć ofiarę.

Wartownicy bez słowa odemknęli drzwi, a z wnętrza domku wydobył się cichy szelest i migotanie światła łuczywa. Gdy wszyscy weszli do środka, ich oczom ukazała się młoda dziewczyna, siedząca w kącie izby. Jej twarz była blada, ale wyrażała spokojną rezygnację. Mag zbliżył się do niej, a jego spojrzenie zmętniało na moment, jakby pogrążony był w myślach.

— Dziecko, wiesz co cię czeka? — zapytał cicho, ale stanowczo.

— Tak, panie. — odpowiedziała, unosząc wzrok. — Jestem gotowa.

— Miejmy nadzieję, iż nie będziesz musiała zginąć. — pocieszał.

— Będzie, jak ma być. — powiedziała dziewczyna zdobywając się na nikły uśmiech. — Bogi zdecydują.

— Zobaczymy. — przymrużył oczy. — Karmią cię tu chociaż?

— Tak. Niczego mi nie brakuje. Jakbym kniazinią jakąś była. — popatrzyła na Dabora. — Wódz dba o mnie.

— Dobrze. — położył dłoń na jej ramieniu. — Przyjdę tu po jutrze i sam będę doglądał przygotowań do rytuału. Miej nadzieję dziewczyno.

Kiedy wyszli z chaty, mag stwierdził, że musi sam pójść na miejsce ofiary. Ruszył w towarzystwie Stroma na polanę. Przez całą drogę nic nie mówił jakby tworzył plan działania, analizował scenariusze. Gdy doszli na miejsce ryś nie wytrzymał:

— Co ty kombinujesz? — popatrzył na przyjaciela liżąc łapę. — Wiesz, że nie możesz korzystać zbytnio z mocy. Już i tak ryzykowałeś ratując tą wilczycę.

— Wiem, znam cenę, ale nie mogę zostawić tych ludzi bez pomocy.

— Zrobisz jak uznasz. Tylko żeby potem nie było…

— Żeby potem nie było co? — przerwał mu wieszcz. — Strom, nie czas na narzekania. Muszę znaleźć sposób, by ocalić tych ludzi.

Ryś westchnął, ale nie kontynuował rozmowy. Wiedział, że przyjaciel miał rację. Mag skupił się na miejscu ofiary, studiując tereny wokół polany. Każdy detal miał znaczenie.

— To miejsce jest pełne energii. — powiedział po chwili. — Ale nie takiej, jakiej potrzebujemy. Musimy przyciągnąć odpowiednie siły. To będzie ryzykowne.

— Jak zawsze. — odparł ryś, siadając pod dużym dębem. — Ale wierzę, że ci się uda.

Czarodziej zamyślił się głęboko, rozważając kolejne kroki, które musiał podjąć. Jego myśli błądziły po zakamarkach wiedzy, której nauczył się przez lata. Wiedział, że nie ma wiele czasu. Rytuał musiał być przygotowany perfekcyjnie, gdyż każde potknięcie mogło kosztować życie. Jednak z determinacją i nadzieją, mag ruszył naprzód, aby wypełnić swoje zadanie.

Dzień nowiu nastał a w wiosce dało się odczuć duże poruszenie. Bohvit poszedł do dziewczyny i zawiązał na jej nadgarstkach szarfy na których były wyszyte runy słowiańskie zwane bukami.

— To na pewno ją ochroni? — zapytała matka dziewczyny z niepokojem w głosie.

— Te runy mają wielką moc ochronną. — odpowiedział Bohvit spokojnie. — Musimy wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Nie wiem z jaką mocą mam się zmierzyć. Które z bóstw za tym stoi. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką klątwą. Musimy ufać temu co znane.

Pod wieczór odzianą w białą suknię, skrępowaną sznurami dziewczynę w uroczystym pochodzie zaniesiono na polanę i złożono przy słupie. Wieszcz wokół ofiary stworzył krąg z soli inkantując zaklęcia.

Gdy ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem, od strony boru dało się słyszeć złowieszcze pomruki. Wieśniacy cofnęli się. Dwaj wojowie Lech i Lach cierpliwie czekali dzierżąc oręż w rękach. Trojaczki klęcząc na trawie inkantowały modlitwy a znamiona na ich czołach zdawały się otwierać ukazując błękitne źrenice jakby trzeciego oka. Strom lizał swoje łapy tak jakby nic innego go nie interesowało, kontem oka zerkając w kierunku zbliżających się bestii. Uzmysłowił sobie, iż nie widzi nigdzie Dobromiły, ale to nie przeszkadzało mu, aby dokończyć pielęgnację. Czarodziej mocniej ujął swój kostur. Mroczne istoty zbliżały się nieuchronnie. Faktycznie wyglądały na dziki o co najmniej pięciokrotnej wielkości zwykłego odyńca. Ich oczy świeciły jak rozżarzone węgle a odgłosy które wydawały jeżyły włosy na całym ciele. Nie przestraszyło to naszych bohaterów. Rozpoczęło się krwawe starcie. Pierwsze dzikie bestie padły od uderzenia miecza oraz topora osiłków. Lech i Lach walczyli zaciekle, ich oręż rozbłyskiwał w świetle pochodni. Trojaczki, z błękitnymi źrenicami trzeciego oka, kontynuowały modlitwy, ich głosy tworzyły ochronny mur wokół ofiary. Strom, mimo że pozornie obojętny, gotował się do działania, czekając na odpowiedni moment.

Bohvit, obserwując walkę, czuł napięcie narastające w powietrzu. W ręku trzymał napięty łuk, który był jego bronią przeciw demonicznym odyńcom. Była to niezwykła broń, ponieważ strzały, których było tylko siedem, nigdy nie chybiały, zawsze zabijały a następnie wracały do kołczana w błyskawicznym tempie. Mag otrzymał ten oręż od samego Jarowita w dzień, gdy ukończył pierwszy etap cechu wieszczowskiego. Pan młodości musiał sobie bardzo go upodobać, gdyż nie każdy mógł otrzymać dar od tego boga. Bitwa rozgorzała na dobre. Strzały świstały, ostrza miecza i topora cięły cielska bestii. Nawet Strom dołączył do boju wydrapując dzikom oczy. Do walki dołączyła także Dobromiła w wilkołaczej postaci. Jej pazury były tak samo skuteczne jak ostrze miecza. Aury Świętomiry, Świętosławy i Świętomiła scaliły się tworząc eterycznego smoka o trzech głowach. Jego energia przenikała odyńce rażąc je niczym piorun. W pewnym momencie wieszcz zdał sobie sprawę, iż w miejsce jednego zabitego dzika z puszczy wychodzą dwie nowe bestie. Zatrzymał się na chwilę, aby pomyśleć i to był błąd. Jeden z odyńców dotarł do kręgu wokół ofiary. Za wszelką cenę próbował pokonać barierę. Czarownik spojrzał na bestię, która zaczęła kopać przy granicy bariery. Zdziwiło to wieszcza. Napiął cięciwę łuku, ale nie zdążył wypuścić strzały. Z prawej strony nadbiegł dzik. Gdyby nie refleks rysia to mag mógłby kroczyć do Krainy Przodków.

— Życie ci niemiłe?! — syknął kot.

— Nie mędrkuj. — skarcił go. — Tymi bestiami ktoś steruje. — spojrzał w kierunku boru.

— Jesteś tego pewien? — zapytał Strom stojąc tryumfalnie na zwłokach potwora.

— Tak myślę. — odpowiedział i sięgnął po wszystkie strzał. — Zaraz się przekonamy. Namoczył groty w krwi odyńca. W tym samym czasie dzik, który chciał przejść przez barierę zdołał zrobić podkop. Czarownik dostrzegł to kontem oka:

— Ratuj dziewkę! — wrzasnął.

— Już się robi. — ryś skoczył w kierunku magicznego kręgu.

Bohvit napiął łuk i wypuścił siedem strzał w kierunku puszczy recytując zaklęcia. Nagle rozległ się przerażający krzyk a bestie zniknęły. Strzały wróciły do kołczana. Czarodziej odetchnął z ulgą. Odwrócił się w stronę słupa ofiarnego i zbladł. Ruszył prawie biegiem. Gdy dotarł na miejsce zobaczył dziewczynę bez głowy a jego przyjaciel krwawił z pyska i ledwo dyszał.

— Strom! — ukląkł przy zwierzaku a z oczu popłynęły mu łzy. — Strom, przyjacielu nie odchodź.

— Dziękuję, że jesteś. — wyszeptał kot.

— Nie możesz mnie opuścić. — szlochał tuląc twarz do tułowia zwierzaka.

— Mam połamane żebra i przebite płuca. — zakasłał plując krwią. — Nie martw się mój braciszku. — mówił cicho. — Dziękuję ci, że uratowałeś mnie, gdy byłem kocięciem. Nie przeżyłbym wtedy bez ciebie. Kocham cię jak brata i tak cię traktuję. Wybacz, że czasem byłem oschły. Taka natura. — próbował się zaśmiać.

— Nie pozwolę ci umrzeć. — powiedział stanowczo wieszcz i ujął mocno swój kostur.

— Nie! Nie rób tego! — szeptał. — On cię znajdzie. — dodał resztkami sił.

— Za późno. — przyłożył kryształ kostura do ciała przyjaciela. — Jestem wieszczem a ty moim dobrym duchem, przyjacielem oraz bratem. — z oczu kota popłynęły łzy. Mag wypowiedział kilka magicznych słów i nakreślił palcem w powietrzu znaki runiczne. Kryształ na kilka sekund zabłysnął błękitnym światłem a ryś jęknął. Po chwili Strom powoli podniósł się ku radości czarodzieja. Całą scenę obserwowali wieśniacy i kompani. Bohvit podniósł towarzysza tuląc go najczulej jak tylko potrafił. Ryś odwzajemnił się pocierając głową o ucho przyjaciela.

— Dziękuję. — wyszeptał na ucho Strom. — Postaw mnie już na ziemi, bo się patrzą.

— Jesteśmy zawsze razem. — powiedział zadowolony czarownik, odstawiając ostrożnie kota. — A wy co się gapicie? — zwrócił się do tłumu. — Idźcie do puszczy poszukać tego co faktycznie wam zagrażało. No już. — machnął ręką. — Na pewno nie żyje! — krzyknął za odchodzącymi wieśniakami.

Rozdział VI

Wieszcz obudził się cały obolały. Czuł ból w każdym punkcie swojego ciała. Nie wiedział, gdzie jest i jak się tu znalazł. Jego towarzysze spali. Próbował sobie przypomnieć zdarzenia z poprzedniego dnia. Rozglądał się dookoła, próbując odnaleźć jakiś punkt zaczepienia. W głowie miał mętlik, a wspomnienia były jak zamglone obrazy. Strom leżał obok niego, spokojnie oddychając. Widok przyjaciela przyniósł mu ulgę, choć ból nie ustępował. Próbował wstać, ale każdy ruch sprawiał mu trudność.

— Chwała bogom. — odezwał się damski głos za plecami.

— Chwała, chwała… — podniósł się do pozycji siedzącej. — co z moją głową? Ziemia się rusza. — złapał głowę dwoma rękami.

— To bieluń. — odrzekła. — Pogryzły was żmije. — podeszła do leży. Była to wysoka kobieta wojowniczka z blizną na czole. — Nasza szeptucha przesadziła z bieluniem, ale dzięki temu żyjecie. — podała kubek czarownikowi. — Wypij. Postawi cię to na nogi. Kniazini chce cię widzieć wieszczu.

— Kniazini? — zdziwił się i upił z naczynia. — Na bogów! — splunął. — Co to za paskudztwo?

— Piołun.

— Chcę się trochę odświeżyć. — wstał z trudem.

— Zaprowadzę do strumienia. — zaproponowała. — Dopilnuje żebyś czcigodny nie zboczył ze ścieżki i znowu nie wpadł w jakie gniazdo żmij albo szerszeni. — zaśmiała się wychodząc z chaty.

— Śmieszne, że boki zrywać. — podparł się kosturem i ruszył za wojowniczką.

Pogoda była piękna, a ptactwo śpiewało radośnie, jakby zachęcało do rozpoczęcia nowego dnia z nadzieją. Czarownik czuł, jak świeże powietrze wpływa do jego płuc, przynosząc ulgę.

— Jesteśmy prawie na miejscu. — powiedziała wojowniczka, prowadząc go przez ścieżkę otoczoną bujną roślinnością.

Wkrótce dotarli do strumienia, którego krystalicznie czysta woda szumiała cicho, tworząc spokojną melodię. Mag podszedł do brzegu, zanurzył ręce w chłodnej wodzie i przemył twarz.

— To przynosi ulgę. — westchnął z wdzięcznością.

— Wrócimy to strawy damy. — rzekła kobieta i odwróciła się, gdy mag zaczął się rozbierać.

Bohvit zanurzył się w chłodnej i ożywczej cieczy, która otuliła jego ciało, przynosząc ukojenie zmęczonym mięśniom. Przez chwilę mag zapomniał o wszelkich troskach, oddając się chwilowej przyjemności kąpieli. Kobieta stała na brzegu, czekając cierpliwie, aż będzie gotów do powrotu.

— Czuję się jak nowo narodzony. — powiedział, wychodząc z wody po czym ubrał się.

— Cieszę się, że mogłam pomóc. — uśmiechnęła się wojowniczka. — Teraz wracajmy, bo obiad już gotowy zapewne.

— Kim jesteś? — zapytał zakładając obuwie. — Co to za plemię?

— Jesteśmy dziewojami, Polanicami.

— Słyszałem o was. Wojowniczki których żaden mężczyzna nie zdołał pokonać żadnym orężem. — mag spojrzał na dziewoję z wyrazem pełnym szacunku. — Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł zrewanżować się za twoją pomoc i gościnność. — rzekł.

— Wystarczy, że dobrze zjesz oraz nabierzesz sił na nadchodzące wyzwania. — odpowiedziała, prowadząc go ku chatce. Ich rozmowy nabrały bardziej osobistego charakteru, wojowniczka opowiadała o zwyczajach Polanic i ich nieustających treningach, podczas gdy Bohvit dzielił się historiami ze swoich podróży oraz nauk.

— Dziękuję jeszcze raz.

— Nie ma sprawy. — uśmiechnęła się. — Przyjdę jak ty i twoi towarzysze się najecie.

— Dobrze. — ruszył w kierunku altany, gdzie czekał pachnący posiłek.

Zapach pieczonego mięsa oraz świeżych ziół unosił się w powietrzu, wypełniając jego zmysły przyjemnym uczuciem sytości. Dołączyli do niego pozostali członkowie eskapady. Po skończonym posiłku, czarownik zauważył, że wojowniczka zbliża się do altany, tak jak obiecała. W jej oczach dostrzegł mądrość i siłę, które były wynikiem lat ciężkiego treningu oraz oddania dla swojego plemienia.

— Smakowało? — zapytała z uśmiechem, stając obok niego.

— Bardzo. Dziękuję za wszystko. — odpowiedział, dopijając ostatni łyk napoju.

— Cieszę się. Wiesz, nasze plemię nie tylko walczy, ale też troszczy się o siebie nawzajem. To nasza siła.

Bohvit poczuł, że jego zmęczenie ustępuje miejsca nowemu zapałowi. Rozmowa z wojowniczką była dla niego jak świeży powiew wiatru, który przypominał mu, dlaczego wyruszył w podróż, jakie cele były przed nim. W duchu obiecał sobie, że kiedyś wróci do tego miejsca, aby zgłębić jeszcze więcej tajemnic i może nauczyć się czegoś od tych niezwykłych kobiet.

— Idziemy. — powiedziała stanowczo. — Kniazini czeka.

— Hola, hola. — wtrącił się Strom. — Idę z wami.

— Kot może iść. — spojrzała wymownie. — Reszta zostaje. Kniazini chce rozmawiać tylko z wieszczem. — podkreśliła.

Ruszyli w kierunku okazałej budowli z drewna. Bohvit podążał za wojowniczką, czując jak każdy krok przybliża go do nieznanej przyszłości. Ryś szedł obok, jego kocia gracja kontrastowała z poważnym wyrazem twarzy. Dookoła nich słychać było szum drzew, a odgłosy natury harmonijnie współgrały z ich oddechami.

Gdy dotarli do kniaziowskiej siedziby, czarownik zauważył jak misternie wykończona jest jej fasada. Rzeźbienia na drewnie opowiadały historie plemienia, zarówno o zwycięstwach, jak i porażkach. Przeszłość z teraźniejszością zdawały się splatać w jedną całość, tworząc nieprzerwaną linię czasu. Wojowniczka otworzyła drzwi i gestem zaprosiła go do wnętrza. Strom zatrzymał się na progu, a Bohvit wszedł do przestronnej izby. W środku panowała atmosfera skupienia oraz spokoju. Kniazini siedziała przy stole, jej spojrzenie było pełne głębokiego zrozumienia i niewypowiedzianej mądrości.

— Witam cię, wieszczu. — zaczęła, jej głos miał w sobie powagę oraz dostojność. — Mam nadzieję, że pobyt u nas ci służy. — uśmiechnęła się.

— Witaj pani. — odpowiedział mag, czując jak jego serce bije szybciej. — Pobyt tu to sama przyjemność.

Kniazini uśmiechnęła się delikatnie, a jej oczy rozbłysnęły pogodnie.

— Dobrze. Co was do nas sprowadza?

— Zbłądziliśmy.

— Domyśliłam się. Jestem Szczybora, pani tego plemienia. Wszystkie tu te kobiety to potomkinie pierwszych dziewięciu Polanic.

— No i zacnych junaków. — wtrącił kot liżąc łapy.

— Racja. — potwierdziła kniazini. — Nie ukrywam, że nasienie tych dwóch dryblasów, którzy są z tobą kapłanie mogłoby nam pomóc.

— To już trzeba do nich się zwrócić. — rzekł czarodziej. — Ja się na to nie piszę.

— Wasze nasienie jest bezowocne. — stwierdziła. — Mamy mamki, które są gotowe do zapłodnienia.

— Co więc stoi na przeszkodzie. — uśmiechnął się trochę szelmowsko. — Pewnie się zgodzą.

— Poradzimy sobie. — zakończyła temat. — Wezwałam cię, czcigodny wieszczu, gdyż bardziej interesują mnie te trojaczki. Kruche to to i pewnie opóźniają twoją misję? — zerknęła pytająco.

— Jak do tej pory nie. — rzekł beztrosko.

— Ale w przyszłości niewykluczone.

— O co wam chodzi zacna Szczyboro? Nie lubię podchodów. — uśmiechnął się sztucznie.

— Wiesz, nasza szeptucha jest już stara i pewnie kolejna zima ją nam zabierze. Te dwie mogłyby ją zastąpić. W końcu były widzącymi w świątyni. My też mamy własny chram. — popatrzyła prosto w oczy młodemu czarownikowi. — Młodzieniec mógłby być kapłanem…

— I bykiem rozpłodowym. — wtrącił złośliwie Strom.

— Czemu by nie. — odpowiedziała butnie. — Co myślisz wieszczu?

— Skąd tak wiele o nas wiesz? — zapytał podejrzliwie.

— Jad plus bieluń. — zaśmiała się. — Nie martw się, twoja tajemnica zostanie tajemnicą. Nasza bogini też ma z nim na pieńku.

— Które z bóstw nie ma, to jest też pytanie. — podrapał się po nosie. — Rodzeństwo było nam dość przydatne.

— Dam ci w zamian jedną z naszych najlepszych dziewoji. — zakontraktowała się kniazini. — Te dzieciaki posiadają wielką moc, ale nie do końca jeszcze ją potrafią opanować i w pełni wykorzystać. Szeptucha ich tego nauczy. Wyrocznia Dziewanny potrzebuje widzących. Ostatnia wiedźma z prawdziwego zdarzenia zmarła kilka lat temu.

— Rozumiem cię pani, jednak nie zależy to ode mnie. Musisz zapytać ich.

— Wpierw pytam ciebie, bo to ty jesteś ich opiekunem jakby nie było.

— Oczywiście. Wolałbym nie narażać życia Świętomiry, Świętosławy oraz Świętomiła, ale to od nic zależy, czy zechcą z wami zostać.

— Zechcą. — stwierdziła. — Wystarczy, że im dasz błogosławieństwo a nam pozwolisz się nimi zaopiekować. Będzie im tu lepiej a także bezpieczniej.

— Trzeba ich o to zapytać. — powtórzył.

— Nadija! — krzyknęła klaszcząc w dłonie. — Chodźże tu moje dziecko.

Po pewnej chwili do izby weszła jedna ze strażniczek pełniących wartę przy drzwiach domu władczyni.

— Tak pani? — skłoniła głowę.

— Przywołaj rodzeństwo. — rozkazała.

— Już się robi. — wartowniczka szybkim krokiem wyszła z pomieszczenia.

Rozmowa utknęła w martwym punkcie, a napięcie rosło z każdą chwilą. Cisza w izbie była niemal namacalna. Po chwili drzwi się otworzyły, do pomieszczenia weszło tajemnicze rodzeństwo.

— Chodźcie tu, drogie dzieci. — powiedziała władczyni łagodnym, ale stanowczym tonem. — Mam do was pytanie: czy chcecie zostać tutaj pod moją opieką, gdzie będziecie bezpieczni i szczęśliwi?

Zapytani spojrzeli na siebie, a potem na wieszcza. Świętomira pierwsza odważyła się przemówić:

— Zrobimy to, co będzie najlepsze dla nas wszystkich. Jeśli tutaj będzie nam dobrze, zostaniemy. — popatrzyła na Bohvita. — Jak myślisz?

— Cieszę się, iż was poznałem. Nie ukrywam, że wasza pomoc jest nieoceniona. Wiecie jednak, iż nie jestem w stanie wam zagwarantować bezpieczeństwa. — popatrzył smutno. — Myślę, że nasze drogi się jeszcze spotkają. Jeśli chcecie to możecie pozostać z Polanicami.

— Ja bym chciał iść z wami, ale sióstr nie zostawię. — powiedział Świętomił patrząc na rodzeństwo. — Świętosława jest kruchego zdrowia…

— Spokojnie. — przerwał mag. — Ja to rozumiem. Postanawiam, że zostajecie tu i będziecie służyć w świątyni oraz wyroczni Dziewanny.

— No to mamy ustalone. — rzekła z zadowoleniem kniazini.

— Bohvicie, pragniemy ci coś dać. — odezwała się nieśmiało Świętomira.

Podeszła najpierw do siostry a potem do brata i wyrwała im po włosie. To samo uczyniła sobie. Splotła je ze sobą i wręczyła czarownikowi.

— Dziękuję. — powiedział wieszcz całując dziewczynę czoło.

— To my dziękujemy. Jeśli będziesz w potrzebie to wystarczy, że zapalisz nasze włosy a wesprzemy cię. — rzekł Świętomił.

— To teraz chodźcie. — powiedziała Szczybora. — Pokarzę wam świątynię oraz wyrocznie.

Władczyni gestem ręki zachęciła rodzeństwo do pójścia za nią. Czarownik i ryś podążyli za nimi. Wąska ścieżka między dumnymi grabami wiodła na niewielką polanę, gdzie stał chram bogini łowów. Budowla składała się z kilkunastu drewnianych słupów ustawionych w okręgu, nakrytych trójspadowym gontem. Zamiast były białe lniane kotary. Przed świątynią po prawej stronie wejścia, na kamieniu siedziała staruszka jedząc jagody. Po lewej stroni była ustawiona kamienna figura przedstawiająca jakby siedzącą sarnę. Spod kamienia wybijało źródełko, które płynęło wąską kamienną rynienką do małego stawu, po którym pływały dzikie kaczki. Kniazini podeszła do źródełka i obmyła twarz. Pozostali pątnicy uczynili to samo.

— Sława bogini. — rzekła Szczybora.

— Sława, sława. — odpowiedziała staruszka.

— Bormino, przyprowadziłam ci następców. — oświadczyła władczyni spoglądając przez ramię na trojaczki.

— Rychło w czas. — powiedziała z aprobatą stara kobieta. — Mi lat przybywa a życia ubywa.

— To jest nasza szeptucha, Bormina. — odwróciła się do przybyłych.

— Bądź zdrowa babko. — mruknął kot. — Co tam żujesz?

— Strom! Przestań! — skarcił go mag. — Żarłoku ty!

— Spokojnie. — zaśmiała się szeptucha. — Jagody mam ci tu, głodomorze. — wyciągnęła dłoń. — Nee, masz tu. — zwierzak porwał kilka owoców i odskoczył. — Ooo, jaki strachliwy. — skomentowała chichocząc.

— Prowadź. — kniazini wydała rozkaz.

— Już, już. O matko jedyna. — próbowała wstać. — Alem się zasiedziała. — Bohvit podszedł i pomógł staruszce. — Niech ci bogi błogosławią, wieszczu. — poklepała młodego maga po ramieniu a następnie podpierając się dębowym kijem z wyrzeźbioną głową jelenia na szczycie, weszła do świątyni. Na środku klepiska stał okazały słup na jego wierzchołku znajdowała się figura kobiety trzymającej kwiat dziewanny a u stóp leżał łuk i kołczan pełen strzał. Przy podstawie słupa znajdowała się duża kamienna misa, w której płonął ogień. Wokół paleniska leżały ciosane głazy służące zapewne do siedzenia.

— To miejsce waszej służby moje dzieci. — władczyni zwróciła się do tajemniczej trójki. — Jak wam się podoba?

— Jest lepiej niż myśleliśmy. — powiedział Świętomił.

— Bormina was wprowadzi. — spojrzała na staruszkę.

— Jasne, jasne. — odrzekła rozglądając się jakby czegoś szukała. — Trzeba by ich według obrzędu tu osadzić.

— Kto by takie rzeczy odprawił. — zaśmiała się Szczybora.

— Ja mogę. — wtrącił czarodziej. — Znam się na rytuałach.

— Długo to potrwa? — zapytała zniechęcona władczyni.

— Do zachodu słońca się wyrobimy jak wszyscy będą robić to co im powiem.

— Wydam stosowne polecenia. — odwróciła się na pięcie i wyszła z chramu.

Ceremonia rozpoczęła się, gdy słońce było już nisko nad polaną. W dwóch szpalerach po obu stronach ścieżki stały wojowniczki, trzymając zapalone pochodnie. Melodia pieśni rytualnej unosiła się w powietrzu, tworząc mistyczną atmosferę. W środku szpaleru kroczyła trójka nowicjuszy, Świętomił, Świętomira oraz Świętosława, prowadzeni przez czarodzieja. Jego magiczna laska emitowała miękkie światło, które delikatnie oświetlało ich drogę.

Gdy dotarli do centrum polany, czarodziej uniósł laskę ku niebu, wykrzykując starożytne zaklęcia. Wojowniczki podniosły pochodnie, tworząc płomienny łuk nad ścieżką. Trojaczki uklęknęły przed ołtarzem, na którym leżały pradawne artefakty. Ceremonia przebiegała zgodnie z planem. Mag polecił każdemu z nowicjuszy, aby złożyli przysięgę wierności wobec władczyni oraz bogini Dziewanny. Gdy ostatnie słowa przysięgi padły z ich ust, Bohvit za pomocą rytualnego sierpa obciął po kosmyku włosów adeptów służby kapłańskiej. Podszedł do ognia wyroczni i wrzucił włosy. Ogień na chwilę przygasł. Na twarzy wieszcza pojawił się grymas. „Chyba coś poszło nie tak?” — pomyślał. Mężczyzna cofną się asekuracyjnie. Było to właściwe posunięcie, ponieważ z misy wstrzelił czarny płomień przybierając kształt Nyja.

— Bohvicie! — wrzasnęła postać — Psie Roda, gdzie jesteś? Oddaj mi Alatyr!

— No proszę, proszę. — zaczęła drwiąco niczym niewzruszona kniazini Polanic. — Kogo tu licho przyniosło… — zaśmiała się gorzko. — Jak śmiesz Żmiju wchodzić do tego miejsca!? — krzyknęła a jej twarz stała się purpurowa. — Mało nam krzywdy wyrządziłeś? Czy nasza pani cię nie ukarała wystarczająco boleśnie!?

— To ty suko jeszcze żyjesz? — zarechotał złowieszczo. — Żałuję, że cię nie zabiłem! — warknął i rzucił się w stronę kniazini, jednak czarodziej zareagował błyskawicznie, tworząc magiczną barierę. Złowrogi płomień odbił się od niej, rozpraszając się w powietrzu. Mag wykorzystał moment, wykrzyczał zaklęcie, które mocą starożytnych agm przywołało boginię Dziewannę. Jej świetlisty, eteryczny kształt pojawił się nad ołtarzem, napełniając wszystkich obecnych spokojem i nadzieją.

— Czarnobogu, twój czas minął! — powiedziała Dziewanna głosem pełnym mocy. — Złamałeś wszelkie zasady bezczeszcząc moje święte miejsce. Teraz zostaniesz ukarany!

— Żądam kryształu! — wykrzyczał chrapliwym głosem.

— Możesz sobie żądać nawet kryształowej góry. — odpowiedziała bogini dziewic. — Jesteś tu intruzem! — napięła swój łuk.

Pan chaosu cofnął się, przerażony jej potęgą. Wojowniczki podniosły pochodnie jeszcze wyżej, tworząc ogniste kręgi wokół bóstwa, które miotało się bezradnie. Dziewanna wypuściła świetlistą strzałę w kierunku Nyja. Jego złowrogi płomień zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ciemny dym. Ogień na nowo zapłonął właściwym blaskiem ku radości zebranych.

— Sława ci Pani czystości i łowów! Sława ci o wielka bogini nasza! — powiedzieli uczestnicy uroczystości. Boska opiekunka dziewoji uśmiechnęła się znikając powoli.

Po zakończonej ceremonii nowicjusze wstali, pełni ulgi oraz wdzięczności. Rozpoczęto libację na cześć bogini. Podczas uczty Szczybora przyprowadziła do wieszcza jedną z Polanic.

— Tak jak obiecałam. — zaczęła władczyni lekko podchmielona. — To moja rodzona córka. Darnina. Najlepsza z wojowniczek. — poklepała dziewczynę po plecach. — Po mamusi oczywiście. — dodała uśmiechając się. — Szybka, zwinna i cicha jak kot, gdy na myszy poluje.

— Dziękuję ci kniazini. — mag skłonił głowę. — Wielki to zaszczyt dla mnie.

— Dla nas większy. — powiedziała poważnie. — Twoja misja musi się powieść, bo inaczej wszyscy zginiemy.

— Zrobię co w mojej mocy, aby nie dopuścić do chaosu.

Zabawa trwała do późna. Szum lasu ukołysał do snu biesiadników.

Rozdział VII

Słońce było już prawie w zenicie. Nasi bohaterowie przemierzali łąki oraz pola kierując się na Ostrów. Długa jeszcze przed nimi była trasa. Do pełnej przemiany Dobromiły zostało jakieś trzy pełnie. Bohvit pogrążony myślami nie zauważył kamienia granicznego i wyrżnął jak długi wprost na Stroma.

— No jak leziesz niemoto! — prychnął kot podnosząc się z trawy. — Patrz pod nogi.

— Bo się pętasz mi pod nogami. — burknął wieszcz nie zdając sobie świadomości z sytuacji.

— Ja?! — wystawił zęby. — Jak cię pacnę w ten dzban pusty to oprzytomniejesz. Zahaczyłeś o granicznik gapciu. — usiadł liżąc łapę.

— Mądrzył się teraz będzie zamiast pomóc mi wstać. — mag podniósł się z ziemi.

— A czy ja ci kazałem upadać?

— Idziemy dalej. — powiedział zdecydowanie. — A wam tam z tyłu co tak wesoło? — zapytał przekornie słysząc jak się z niego nabijali towarzysze podróży.

— Zająca złapałeś czcigodny? — zapytał Lech nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.

— Głodny już?

— No by się przydało coś zjeść, bo od wschodu słońca idziemy.

— Jeszcze trochę. Tam na horyzoncie widać jakiś gród.

Podróżnicy ruszyli dalej w stronę widocznych zabudowań, które zdawały się błyszczeć w promieniach słońca. Kot przystanął na chwilę, obrzucił spojrzeniem okolicę i prychnął, jakby chciał podkreślić swoje niezadowolenie. Lech, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, mruknął:

— Jak myślisz, co tam znajdziemy, Bohvicie?

— Na pewno nie zająca. — odparł ironicznie mag, poprawiając swój płaszcz. — Ale może znajdziemy coś bardziej interesującego.

— Obyśmy znaleźli coś do jedzenia, bo głód już dokucza. — dodała wilkołaczka, patrząc tęsknie przed siebie.

— Cierpliwości. — odpowiedział mag. — Już niedaleko.

Na podgrodziu suszyły się kopy z sianem. Zapach suszonej trawy zapychał nozdrza dziewoji która co rusz kichała.

— Tobie co? — zapytał Lach.

— A bo ja wiem. — odpowiedziała kobieta.

— To kichawica. — zdiagnozował czarownik. — Jak zrobimy postój to dam ci naparu z ziół.

— O nie… — jęknęła Darnina. — Nienawidzę ziół i tego wszystkiego co ziołowe.

— Zioła nie są do lubienia a do leczenia. — rzekł stanowczo mag.

W miarę jak zbliżali się do grodu, mogli dostrzec coraz więcej szczegółów. Drewniane chaty, otoczone płotami, wyglądały na zadbane, a ludzie krzątali się wokół swoich codziennych zajęć. Gdzieniegdzie unosił się dym z kominów, świadcząc o tym, że w środku gotują się posiłki. Jeden z gospodarzy wyszedł z chaty, spostrzegłszy podróżników pozdrowił ich:

— Sława! A dokąd to bogi prowadzą?

— Do grodu Lecha. — odpowiedział wieszcz.

— A co was tam wiedzie, zacni goście? — zapytał gospodarz.

— Sprawy nasze, ważne oraz pilne. — odrzekł mag.

— Skoro tak, to życzę wam szczęścia i powodzenia. — odparł gospodarz, kłaniając się lekko.

Podróżnicy kontynuowali drogę, zbliżając się coraz bardziej do bram grodu. Wielkie drewniane wrota, wzmocnione żelaznymi okuciami, były znakiem potęgi miejsca, do którego zmierzali. Strażnicy, w pełnym rynsztunku, pilnie obserwowali zbliżających się przybyszy.

Kiedy dotarli do bramy, jeden ze wartowników podszedł do nich i zapytał:

— Kto idzie i w jakim celu?

— Jesteśmy pielgrzymami w drodze do miejsca narodzin ojców. — oświadczył czarownik. — Szukamy noclegu i jakiejś… — nie dokończył, gdyż za jego plecami dał się słyszeć przeraźliwy krzyk.

— Znowu się zaczęło. — powiedział przerażony strażnik i szybko zniknął za wrotami. — Radźcie sobie!

Pątnicy odwrócili się w kierunku podgrodzia. Nad łąką szalała trąba powietrzna, od wschodu nadciągały ciemne chmury.

— Idę tam. Wy tu zostańcie. — zakomunikował młody wieszcz. — Czuję starą magię.

— Hola, hola bratku. — kot zaszedł drogę. — Beze mnie nie idziesz. — nastroszył futro i wystawił kły.

— Jak sobie chcesz, kocie. — odparł wieszcz, uśmiechając się lekko. Ruszyli razem w stronę chaosu, który zapanował na łąkach. Po pryzmach z sianem nie było ani śladu. Wir krążył od kopy do kopy zasysając je.

— To latawiec albo latawica. — stwierdził mag.

— Musiano tu gdzieś niesprawiedliwie zasiec batogiem dziewkę albo młodzieńca. — odezwała się Dobromiła.

— A wy co tu robicie? — zniesmaczył się Bohvit, patrząc za siebie. — Przecież prosiłem byście zostali.

— Prosić to sobie możesz bogów! — burknął Lech. — Jesteśmy jak rodzina a w rodzinie wszyscy się wspierają.

— Prawdę mówi. — dodała dziewoja.

— Czasem zapominam, że nie jestem sam. — przyznał młody wieszcz, spoglądając z wdzięcznością na swoich towarzyszy. — Tam — wskazał na nadciągające chmury. — są płanetnicy. To miejsce jest dziwne. — schylił się i dotknął ziemi. — Ta ziemia jest nasiąknięta krwią niewinnych. — stwierdził. — Przyprowadźcie mi tu kogoś ze starszyzny. Ja postaram się zatrzymać na jakiś czas demony.

Lech skinął głową i ruszył z przyjacielem w stronę wioski. Wilkołaczka z Polanicą postanowiły zostać przy wieszczu, gotowe na wszystko, co miało się wydarzyć. Ryś przycupnął obok młodego maga, obserwując cienie przesuwające się po ziemi. W powietrzu czuć było napięcie, jakby sama natura wstrzymywała oddech przed nadchodzącą burzą. Czarownik skupił się na ziemi, szepcząc zaklęcia, które miały zatrzymać demony. Jego słowa były jak pieśń, pełne mocy i nadziei. Wkrótce nadciągnęli starsi z podgrodzia w towarzystwie osiłków.

— Wieszczu, przyprowadziliśmy starszych. — rzekł Lach drapiąc się po brodzie.

— Dobrze. — odwrócił się mag do starszyzny. — Powiedzcie mi, tylko prawdę, o tym co tu się wydarzyło.

— To nie tak że ten tego… — zaczął drżącym głosem mężczyzna, ten sam co ich wcześniej o cel podróży zagadnął.

— Tylko prawdę. — rzekł stanowczo mrużąc oczy. — Inaczej pozwolę demonom, aby zniszczyły wioskę. — zagroził.

— Kilka lat temu… — rozpoczęła stara kobieta. — z rozkazu kniazia na kaliskim grodzie… — wskazała na warownię. — rozszarpano końmi kilkanaście młodych i niewinnych osób przy świętym gaju, który mijaliście. Rok od tego wydarzenia zaczęły się dziać właśnie takie rzeczy. Nie ma na nie rady.

— Wyrocznia ze świątyni Dadźboga powiedziała, iż tylko śmierć kniazia zakończy te dziwa. — dodał gospodarz. — Wódz kazał ją ściąć, ale kapłani stanęli za nią murem. Kniaź zaszył się w swoim domu i nosa nie wyściubia nawet na pół palca.

— Dusze żądają słusznej ofiary. — stwierdził czarownik. Oparł głowę o kostur, chwilę się zastanowił. — Trzeba tu kniazia przyprowadzić. Ja mej magii krwią niewinnych nie będę plamić. — zerknął porozumiewawczo na Lecha, Lacha, Dobromiłę oraz Darninę.

— Kniaź nie wyjdzie dobrowolnie. — stwierdził jeden ze starszych.

— A więc trzeba go zmusić. — rzekł młody wieszcz. — Moi towarzysze poradzą sobie.

— O tak. — Lech zatarł ręce. — Już my psubratka tu sprowadzimy. — zaśmiał się szyderczo ruszając w kierunku grodu a za nim pozostała trójka.

Starszyzna spojrzała na siebie z niepokojem, a potem na czarownika.

— Myślisz, że to się uda? — zapytała staruszka, z niepewnością w głosie.

— Nie mamy wyboru. — odpowiedział mag, wpatrując się w wieśniaków ze ściskiem serca. — Jeżeli kniaź nie zostanie oddany jako ofiara, wioska będzie potępiona na wieczność.

— To powinniśmy iść na gród. — tupnął członek starszyzny.

— Spokojnie. — zastopował zapał wieszcz. — Moi przyjaciele sobie poradzą. — zerknął na falujący wir i chmury. — Martwi mnie, że moje zaklęcie słabnie.

— To może powtórzyć trzeba. — zasugerowała starsza kobieta.

— Dobrze by było, ale nie jest to takie oczywiste. — zaśmiał się gorzko czarownik. — Gdybym tylko…

Nie dokończył, ponieważ tuż przy jego stopach wylądował z krzykiem krępy mężczyzna. Na łysiejącej głowie widniała złota obręcz a w ręku trzymał nadgryzione udko kurczaka.

— Więcej szacunku! — ryknął mężczyzna zbierając się z trawy. — Jestem kniaziem!

— No i dobrze. — prychnął ryś.

— A ty kim do licha jesteś? — popatrzył na zwierzaka monarcha mrużąc oczy.

— To jest Strom. — rzekł wieszcz. — Widzę, że moi towarzysze nie wykazali stosownego szacunku. — uśmiechnął się szyderczo.

— Skarzę was na pal! — wrzasnął kniaź.

— No, no! — syknął kot. — Miarkuj sobie nielocie!

— Bo co pchlarzu? — ruszył na rysia z pięściami.

— Bo to! — czarodziej zdzielił wodza kosturem. — Wara ci od mojego brata, morderco!

— Za co to? — jęknął.

— O widzę, że psubratek i wam zaszedł za skórę. — zaśmiał się Lech dołączając do towarzyszy z resztą bohaterów.

— Palem mnie tu straszył oraz Stroma chciał ubić. — zrelacjonował młody czarownik.

Zaklęcie maga straciło moc. Grupa latawców przybyła w mgnieniu oka a za nimi płanetnicy. Na twarzy kniazia pojawiło się przerażenie. Wir ustał a w jego miejsce pojawiło się kilkanaścioro młodych osób.

— Witaj kniaziu. — pozdrowili. — To przez ciebie nie możemy zaznać spokoju w Dolinie Przodków. Twój niesprawiedliwy wyrok skazał nas na tułaczkę między światami.

— Nic wam nie zrobiłem. — odpowiedział wódz drżącym głosem. — To nie ja was zabiłem. — próbował skryć się za plecami Bohvita.

— Złożyłeś nas Chmurnikom w ofierze choć oni tego nie wymagali.

— Zrobiłem tak na życzenie wyroczni. To wyrocznia mi kazała. Ją zabierzcie. — łgał.

— Za późno na wymówki. — powiedział najstarszy z latawców, zbliżając się do wodza. — Prawda zawsze wyjdzie na jaw, a ty zapłacisz za swoje czyny.

— Nie ma odwrotu, kniaziu. — dodał inny głos pełny determinacji. — Twoje złe czyny nie zostaną zapomniane.

Czarodziej, widząc, że wódz się chwieje, zagrzmiał:

— Wyrocznia nie ma władzy nad prawem i sprawiedliwością. To ty, kniaziu, zadecydowałeś o ich losie.

Kniaź, teraz już zupełnie zrozpaczony, upadł na kolana.

— Proszę, zlitujcie się! Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by naprawić swoje błędy.

— Wodzu, daruj sobie te czcze obietnice. — powiedziały chóralnie demony. — Nie zwódź nas. Znamy twoje serce. Jesteś łotr.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.97