Rodzicom i Rodzeństwu, którym jestem wdzięczny, jak potrafię - za mało
„I zachował mnie przy życiu na głębokich wodach”
(II Księga Nefiego 4,20)
Wprowadzenie
Czy w dzisiejszym szybkim świecie, nastawionym na użyteczność, poezja ma jeszcze rację bytu? Między innymi to pytanie pojawiło się w mojej głowie podczas czytania Wierszy pisanych na krześle.
Autor ukrywający się pod pseudonimem — Paweł Chwańko to, jak możemy przeczytać na jego blogu, mężczyzna urodzony w Biłgoraju, absolwent religioznawstwa i językoznawstwa, a teraz również autor tomiku Wiersze pisane na krześle, na który składają się 42 utwory.
Zacznijmy od nazwy debiutu. Człon „pisane na krześle” przywodzi na myśl określenie „robić coś na kolanie”, czyli niedbale. Ale tu może chodzić o coś innego — do głowy przychodzi mi także wytworzenie efektu zaskoczenia. Co w zupełności się udało. Myślę, że tytuł przyciąga — a co z zawartością? W zdecydowanej większości mamy do czynienia z wierszami białymi, choć zdarzają się wyjątki, jak na przykład Kampania prezydencka. Tematyka utworów jest niesamowicie różnorodna, nieco miejsca poświęcono nawet samej poezji, przeznaczeniu poety i pragnieniu sławy, a także miłości, grzechowi, pożądaniu i kwestiom związanym z religią. Podmiot liryczny jest zazwyczaj płci żeńskiej, choć i w tym przypadku mamy do czynienia z odstępstwami. Wszystko to wskazuje na fakt, że są to wiersze zebrane prawdopodobnie z wielu lat. W utworach czuć również wcześniej wspomniane kierunki kształcenia ich autora. Sporo tutaj odwołań do religii, ale pojawiają się również motywy humorystyczne czy dialogi rodem z dramatu. Ta różnorodność nie pozwala się nudzić.
Liryka to rodzaj literacki, do którego czytania należy podejść w sposób specyficzny. Wymaga czasu, powolnego przyswajania i rozmysłu. Konieczna jest chwila na zastanowienie. Wierszy nie należy czytać na szybko, by nie zatraciły sensu; wymagają ciągłego skupienia i kontemplacji. Aby wymagająca lektura dostarczała jednocześnie przyjemności, powinna być interesująca, przyciągać, nieść za sobą głębię oraz przekaz — na pierwszy rzut oka nieoczywisty, ale dzięki pozostawionym przez autora wskazówkom możliwy do odkrycia. Wiersze pisane na krześle to pozycja, którą można się w spokoju delektować i zachwycać. Bywa pięknie, różnorodnie i ciekawie. Mam wrażenie, że o autorze tego tomiku jeszcze usłyszymy.
Monika Matura Kulturatka.pl
W dowodzie osobistym mam wpisane „wysoka”
W dowodzie osobistym mam wpisane „wysoka”
Nie potrzebuję szczudeł by dosięgnąć nieba
Sama się sobie dziwię czasem
Czasem mi trzeba — przemyśleć siebie
Wysoka — wyższa niż szczyt górski
Dlaczego więc ciągle niedomagam
Dlaczego pytam?
Dlaczego się gubię?
Może w wielkości mojej ta moja przewaga
W tym że cień bezpieczny rzucam drugim
Błądzę — ale pomagam
Tracę się — ale powstaję
Dziękuję serdecznie Bogu i bogom i tysiącom mesjaszy
Że ciągle drzemie potencjał
Że ciągle mogę
Dobrze że mi wpisali „wysoka” w dowodzie
Potrafię sprostać zadaniom
Powstaję — chodzę
Ty nie zauważasz — trudno
Twoja sprawa
Kampania prezydencka
Ty po raz pierwszy za pulpitem
Ja — trochę się bałam
Może blichtr kampanii zaraz ci przejdzie
Wzejdzie słońce nad gniewem
Mojego małego znawcy
Nie westchnie nad kampanią — ale wywlecze
Że nie taką byłam — jaką się matkę wyśniło
—
Że może zła? Że wredna?
Nie zalałam się łzami
Wręcz przeciwnie!
Mój mały kandydat na urząd wysoki
Wysoko o matce
O ojcu
Otokiem pieczęci jak na prawego przystało
Zamknął jeden etap
I w nowy wyruszył
—
Mnie wzruszył — troszkę wzruszył
Jedno zabolało — że to wszystko półprawda
Bo gdzie ja „czcigodna”? !
Między kuchenką a parapetem z petem przy oknie
(Codziennie!)
Pożałowania godna…
A jednak — „czcigodna”
—
Ale gdy już cię wybiorą
Zapomnij! Proszę
Nie winni oni — kilka milionów
Zemsty słodkiej
Za braki — których było wiele
A na czele braków: brak tej „czcigodnej”
Wówczas potrzebnej
—
Bądź lepszą głową świata
Niż ja czterech kątów
A dumną? — Zawsze będę
Ty zaś bądź gotów: samemu z tych paru milionów być dumnym
A mi…
Nim pochowasz — przebacz
Że jak każda (absolutnie każda)
Kochałam za mało
Poezja dookoła
Był tu szmer much — diabelskich sług
Nagrobne ty widziałaś znaki
Podniebne-śmy widzieli maki
Co tknąć chciały błękitu
—
Słyszałem dźwięk dzwoneczków rdzawych
A ty myślałaś — pewnie nimfy
Zaraz zebrały się wokoło
Dzieciątek kędzierzawych
—
Widziałem jak zstępują w dół
Symbole światów — wyżej człeka
I że je nawet widział tłum
Którego pamięć ciągle zwleka
—
Słyszałem gromki Nieba śmiech
Nad synem nie-człowieczym
Girlandy gron — winnicy plusk
Piszczele rwane mieczem
—
Lecz nad to wszystko przedsmak rajów
Który mnie ciągle woła
Od ziem wolnego — wśród ruczajów
Poezji dookoła
M.
Słońce jednak tutaj miejsca nie zagrzeje
W miejscu ciemnym — pod chmurą burzową
Noc się wzmogła
I co noc przychodzi
Słońce za delikatne — zbyt płoche
By popatrzeć na grzeszną
—
Zmagam się sama z sobą co wieczór
Przyozdabiam siebie
Rozciągam tuszem uśmiech
Zatuszować próbuję smutek
Zakolorować porażkę
By potem w poduszkę wypłakać się cała
Po co?
—
Trudno — tak się mówi
Szykuję znowu liczne scenariusze
„Nie-upadku”
Komedii nie-boskiej
Zdobię głowę pustą od wina przysłowiem
Mądrością ludową co chroni jak wywody świętej Teresy
Lub Jana od Krzyża
Na darmo…
—
Nie powiem „więc wołam”
Bo gdybym „więc wołała” dawno bym powstrzymała
Siebie — zaprosiła słońce
A ja błądzę — uciekam przed świadomości promykiem
W poduszki łzach się topię
Odwracam na sufit głowę
By znów popatrzeć na żyrandol
Jak wiruje nade mną rzucając snopy sztuczne
Tak być musi?
Nie — wcale!
Ale jestem tu właśnie
A tutaj trwa noc
—
(Ćśśś…)
—
Wybaczcie byli mężowie — i córki niedoszłe
Znów słyszę kroki zbliżającego się zmierzchu
Dzień matki
Piętnasty jakoś dziwnie wciąż wypada w czwartki
Potem już z górki — toczy się tydzień
Nie pamiętam innego piętnastego
Lepszy taki dzień niż piątek — trzynasty
Albo listopad cieplejszy niż wrzesień
—
Czekam — aż napiszą o tobie w gazetach
Tych czytanych rano — o brzasku
Gdy dzwonią
W pracy szuranie stołków
U góry — szklane sufity
Ty jeden — ponad to wszystko
A ciągle ukryty — przed świtem sławy
Mój mały poeto
—
Wyśniłam ci przyszłość — a Ty się urwałeś
Jabłoń kwitnie — bez kwitnie — jaśmin wkrótce — ja potem
Gdy cię wreszcie przeczytam w porannej gazecie
Tęsknię — za własnym snem rano o tobie
Spraw że cię w końcu usłyszę
—
Piętnasty znów w czwartek
Obejdzie się bez kalendarza
Dalej — dalej tęsknię
Szkoda
Za niczym — być może
—
Męczysz Julię czytaniem do poduszki swych wierszy
A ja cię chcę na salonach usłyszeć
Odczyt nie z kartki — a z serca
Mam tylko jedno — jedno mi tylko chodzi po głowie pytanie
Kiedy o mnie napiszesz?
Samotnej — samej
A piętnasty znów w czwartek
—
“Patrz jak wiersz sam się pisze”
Tak kiedyś mówiłeś
Nie słyszę
Ciebie już nie usłyszę
Sama więc wezmę pióro — cienkopis
Rozpiszę o sobie samej marzenie
Że za ciebie staję przed krytyków rzędem
I próbuję: o Lutrze — o Schopenhauerze
Czy innych którym ty prawie uścisnąłeś rękę
—
Piętnasty znów w czwartek
Leżę — wino dopite na próżno
Ile nas — ile matek u drzwi czekających
By dzieciom w szklany sufit błądzącym ku górze
Drzwi otworzyć — z przodu
Powitać — ugościć
A oni powiedzą: wygrałem ten bukiet dla ciebie
Wciąż ten piętnasty
I znowu w ten czwartek
Wciąż się ma nadzieję
Na twój odczyt
O mamie
Ambasadora Francji — przynajmniej
Ucieczka
Najadam się wstydu — pochłaniam cały wstyd
Czuję jak się sumienie gdzieś chowa za bramki
Głowy — w szranki staję przed życia żelazną koładką
Wejdę — nie wejdę?
Niestety rzadko przychodzi odpowiedź
Do głowy — najedzonej głowy
Wstydem — a bez sumienia
Cienia myśli nie ma — na całe (całe!) szczęście
Nie czuję już pragnienia
Zanim wejdę — o dziwo! — pomyślę
Czym jestem — byłam — będę
I drzwi leciutko uchylę
Znajdę się w ogrodzie
Co dzień — w tym samym
Na pierwszy rzut — pięknym
Usiądę — poczekam
Nie zwleka jednak jeżyna rozpaczy
Zaraz zarasta mnie i oplata
I tak przez całe (całe!) lata
Czuję że tak tylko można — bo się nie da inaczej
Płockie rekolekcje
Rozważam — łagodność grzechu i surowość kary
Karty przewracam pism — bo może
Ujmie się za mną tron albo chwała
Archaniołowie co nigdy (lub jeszcze) błędu nie zaznali
—
Jestem bardzo — ale to bardzo! — samotny w tym czynie
Który sprawił że mam kolana od klęczek obite
Słowem „wybacz” gaszę wiejadło co nade mną
Trzyma Zbawiciel
—
Nie chcę tam zejść gdzie ciemno — ale jasno razi
Godzę się że nade mną wiejadło i sądy
Zaśpiewać chcę Boże coś Polskę
I mnie w trudnej chwili
Nie pozostawił
—
Nucić — bo nie śpiewać — będę razem z chórem
Wcielonych aniołów „Przebacz winę moją”
Ostoję się — oczyszczę — zamilknę przed tym tronem
Do którego także nieuczesani podchodzą
—
A gdy Pan powróci (na niebieskim koniu)
Wyjdę przed szeregiem i stanę gotowy
Nowy świat powitam — jak kiedyś stolicę
Dłoń tę ucałuję co wiejadło trzymała
Nad moją głową
—
Opadną ze mnie szumy — oklaski — ozdoby
Cnót co miłosierdzie mi gwarantowały
A tylko się ostaną te cienie i blaski
Które nie wiem czy ode mnie w ogóle zależały
—
Głąb moja wyda okrzyk zachwytu przed tronem
Okrzyk który witał i żegnał mnie z życiem