Arena Życia
Sunę
po Drogi Mlecznej pagórkach
gdzie w błękitach planet
księżyce w zamglonych wodach odbite
na straży pływów stają.
Patrzę
jak wypiętrzone w płomieniach Słońce
przestrzeń wkoło opiłkami złota odżywia.
I wsłuchuję się w leniwe pomruki globu
co to czynami swych mieszkańców obciążone
pobłyskuje po wieki
od wieków.
I sunę dalej
poprzez meteorytów mżawkę
by na supernowej spektakl zdążyć
gdy eksplozją w kosmicznym amfiteatrze zagra.
Zachwytu pąkiem zakwitam
gdzieś na nizinach gwiazdy
co polarną się zowie.
Na tej arenie życia grawituję
na pajęczynie z nieziemskich chwil utkanej
gdzie wszechświat w otoczkach gwiazd lewituje.
A wraz z nim my
w strumieniu materii zaklęci
wiatrem słonecznym oddychamy.
O świetlne lata od prawdy w sobie oddaleni
w mgławicy pragnień zawieszeni.
I w galaktycznej kołysce
grzywą swych istnień migocemy
dłoń od łez mokrą wystawiając prosimy
by nigdy próżni nie zaznać.
Pół-objawiony
W pozłociu gwiazd polnych
wzruszeniem sypki
kotarę nocy zrywasz
bym wolna
w koronie nieba
magią kosmosu pachniała
pośród chmur popiersi płyniesz
miękkim pulsem drżący
gdy ja
w lądach i rzekach zakrzepła
do snu kołyszę
i proszę
zerwij purpurę z kwiatów morza
gorejącym krzewem uświęć
to co bazyliką we mnie
na wzór roślin żywych tuli
omdlewam tajemnicą twą opita
gdy za księżyca granią
srebrem ciepłych chwil zalewasz
pół widzialny.
Ród
Są tacy
co w rozmazanych konturach
odwiecznego huraganu
ród człowieczy widzą
jak ten w mozaice życia
pod prąd się unosi
z wirami wiecznie walcząc.
I okiem piaszczystego cyklonu dostrzegają
jak księżyc w strugach łez srebrzy się
i skowyt człowieczych serc
w nawias skrzydłem nowiu zamyka.
I widzą
jak dusze na pasmach zmierzchu zawieszone
w nostalgii barw topią się
do horyzontu zdarzeń nie dobiegając nigdy.
Są tacy
co w pęknięciu świtu słyszą
co w chaosie ludzkim rośnie
to maciupkie tycie coś
w śpiewie deszczów płatki tęczy
wypuścić niezdolne.
I magicznym splotem burz czują
jak prężą się cienie
jak drżą dymem
serca człowieczego aleje.
I tylko czekać aż anielskich brzóz pnącza
zamiotą gniewu pył
zahuczą płaszczem gór
i płonąc pistacjowych łąk zielenią
obudzą ród
co to snem w klepsydrze czasu przesypuje się.
Czy zdążą
zanim ten na stuleci skrzyżowaniu
w noc z gwiazd odartą odejdzie
i w mit obróci się …
Terra
Gdzieś na galaktyki piórach
co to mgławicami asteroid brzęczą
w żelaznym uścisku Gwiazdy i Księżyca
dryfuje Terra
ta trzecia od Słońca
już gotowa by Rzeźbiarz nieomylny
z kłębowiska pary
delty oceanów wysupłał
by z powietrza puchu
mrowie drzew wydziergał
co strugami kontynentów
przekornie
kwiat Ziemi wypełnią
tchnienie dając.
I od teraz istnienia ludzkie
spod dłuta blasku wyjdą
z roślinnym powietrzem jednym staną się
we wspólnocie flory promieniejąc
wydech jednych oddechem drugich wskrzeszony
gałąź dłoń ludzką spowija
węzłem wspólnoty drgając
i ludzie
te wszechżywoty tycie
w dywan lądów wplecione
pod nimi puchar rzek pieniących bucha
nad nimi bławatkowy nieba lazur perli się
nadziemsko
rajskim chabrem dusze przyprószając.
Nie straszne im zgryzoty
żywota bolączki
a droga ciernista w żywicy drzew
bursztynową łuną zastygnie
by tych co niebytu powieki zamknęli upamiętnić
by dla przyszłych pionierów obeliskiem stać się
i drgać miodową obfitością okrzepłych doświadczeń
w złotawych próbach ognia mądrością pulsować
oto lekcja pokory
lekcja życia
i ród wiekuisty
miniony
prastarym zębem czasu nadszarpnięty
gasnący
acz nieprzemijalny.
Arcyłotr
Światłem
mrok owijam
pod powieką srebrem szumię
gdy ty
niemą smugą w źrenicy zawisłą
tykasz
jak noc co strzępem
po mym śnie się stoczy
kroplą gwiazdy polarnej osiadam
w kaskadzie milczenia twego
zanim umrzesz
w krajobrazie trwóg tonący
winy ci odpuszczam
dzbanem nektaru
co niebo skrywa
kuszę
czy zdążę
gdy w szarówce półcienia
pękniesz
haftem krwi zjeżony
i w duszy mowie
własny głos zagubisz.
Obraz: Dorota Kalita „Dorri”
Fraktale
Cóż jest więcej ponad chaos
co za regułami kroczy
ponad przypadek
co zgodnie ze wzorem
geometrię światów tworzy.
Błyskawic pręgi elektryczną plazmą
na nieba łukach wzbierają
po to by w liścia wiotkich żył zieleni szklić się
i pobłyskiwać w kanionu zaułkach
przebitych rzeką co to od dziejów zarania powraca.
Gdy w obłoków jasnej toni
spiralną muszlę dostrzegasz
jakże blisko cudu jesteś!
Gdyś rozkochany w pajęczej nici włóknach
którymi miriady galaktyk mrugają
to smutku ubywa!
I pokornieje gorycz
gdy pasm górskich dotkniesz
co na Ziemskiej łupinie lawinami migocą
to tektonicznych sił potęgą serce zagrzmi twe
i poczujesz, że planety lico deltą rzek mokre
na twym obliczu powielone
bezprzecznie skrzy się
to kłębowisko cudów w mgławicy serca twego
w wirze łez oceanu
słonawym deszczem spływa po duszy witrażu.
No cóż jest więcej
ponad tych mini kosmosów zatrzęsienie.
Iluzji taniec
I rozpina się blask piór złotych
na plecach tej co to wędruje
po krainie upadłych.
I walczy, światłem swym miłuje.
Świeżo zakrzepłe skrzydła trzepoczą miękko
gdy po rozdrożach sunie
w tym królestwie
gdzie noc szarością w serce wsiąka
gdzie Syzyfami i Prometeuszami mrok oddycha.
Wygnani, w bezczasie zaklęci
z każdym tańcem zmierzchu i brzasku
swe nieszczęścia odtwarzając.
I sięga swym skrzydłem po księżyc
co to cieniem słońce im zasnuwa