Książkę tę dedykuję moim kochanym córkom — Darii i Oliwii.
A Psik
Zimą złapał Bartka katar.
Chyba złapał go od brata,
Bo ten A PSIK mówił głośno,
Że aż wiatr się wzmagał mocno.
Za nos katar Bartka trzyma
I kichania to przyczyna.
Brat A PSIK przyniósł ze dworu
Albo dostał go w przedszkolu
Od kolegi co pod nosem
Krzyczał A PSIK mówiąc — Proszę!
Bartek A PSIK kicha z tatą.
Krople mama niesie na to.
Wczoraj zimno, dzisiaj ciepło.
Aura zimą nie jest lekką.
Mama A PSIK. A PSIK tata.
Wszyscy drżą za sprawą brata.
Wór chusteczek idzie w ruch.
Od kichania boli brzuch.
Bolą nogi, plecy bolą,
Usta szczypią, oczy kolą…
Po A PSIKU przyszła chrypa.
Mama jęczy — To jest grypa!
Nosy wszystkich jak muchomor
Od kichania mają kolor.
A PSIK nawet Azor szczeka,
Kot nie miauczy, nie chce mleka.
— Mamo, ja już kichać nie chcę!
Mówi mały Bartuś wreszcie.
Tata kicha, kicha mama.
W myślach już szpitalna brama.
— Babci tu potrzebne słowo.
Ona ma pomysły z głową.
Dla niej to jest problem mały,
Kosz przyniosła cytryn cały.
I nim minął jeden dzień
A PSIK poszło sobie w cień,
Z witaminą C odeszło.
Wszystkim przeziębienie przeszło.
Arbuz
Arbuz puszy się i rośnie:
— Nikt mnie chyba nie przerośnie!
Dla mnie brzuch mój jest jak świat.
Z piłką jestem za pan brat.
Jak balonik jestem gruby.
Wielkość jest powodem dumy.
Dumy i wielkiej radości.
Nie mam pestek, ani ości.
Jestem ogromny jak świat.
Od dziś księżyc to mój brat.
Moją siłą cienka skórka.
Gruby ojciec, gruba córka.
Moja tusza mym wytchnieniem,
Dla każdego jest marzeniem.
Tak przechwala się w zieleni
Arbuz — w głębi się czerwieni.
Rośnie aż pod chmury z dumy.
Pyszny, pewny swojej chluby.
Rośnie wielce i pęcznieje.
Świat się pod nim w nogach chwieje
…
Dzieci o nim się zwiedziały.
Arbuz rósł — one czekały.
A gdy on się rozpadł cały,
Dzieci go… spałaszowały!
Awantura w szufladzie
już w kredensie sztućce brzęczą,
noże, łyżki głośno jęczą,
że za ciasno, niewygodnie,
w ścisku leżeć jest niegodnie,
a widelce, dodatkowo,
zęby szczerzą im nad głową.
łyżka się o łyżkę trze,
w bólu się na kuchni drze
noże tępią się w szufladzie.
lepiej im w sklepie na ladzie,
a łyżeczki mają gusta,
nagabując ciastem usta.
dźwięczą sztućce robiąc zgiełk,
bo im się wciąż krzyczeć chce.
wtedy tylko dojdą ładu
kiedy pójdą do obiadu.
Babcia Henia
Babcia Henia — dziarska babcia,
Biega w swych czerwonych kapciach
I w czerwonych pantalonach…
Czerwonym Kapturkiem ona?
Nie, lecz czerwień babcia kocha.
Nawet wtedy kiedy szlocha
Nos wyciera w tę chusteczkę,
Tę z czerwonym, też, wzoreczkiem.
Lubi kwiatki swe podlewać,
Nawet kiedy jest ulewa,
Ona do nich dzielnie bierzy,
Zgrabi wszystko to co leży.
Bo porządek musi być,
Nie ma co tu tego kryć.
A gdy babcia z gór powraca
Drogę zawsze swoją skraca
By o wnuki swe zahaczyć.
Wiecie, nie trzeba tłumaczyć,
Babcia taka mocno szlocha —
— Wnuki swe chcę mocniej kochać!
Jest Natalia, jest Borysek,
Kosma też — to o nich piszę.
Babcia Henia lubi Luśkę,
Kiedy na kolanach uśnie
I gdy merda swym ogonkiem.
Babci pomaga z porządkiem.
Szóstki dwie ma wiekiem babcia.
Niech i sto lat, i w tych kapciach…
Babcia
Gdzie poszła babcia kochana?
Nie dała mi buzi z rana,
Nie trzymała mnie za rączkę,
Nie karmiła ciepłym pączkiem.
Dokąd udała się moja babcia?
Przecież była tylko w kapciach.
Kto mi komiks dziś poczyta
Jak Kokosz pokonał Wita?
Gdzie zniknęła babcia moja?
Czy przebrana za kowboja
Dziki zachód znów podbija
I beze mnie Indian mija?
Zagubiła się babunia?
Może wie coś jej córunia:
— Mamo, gdzie jest babcia, mów.
Wyjechała od nas znów?
Mija dzień i tydzień mija
Wnuczek się jak węgorz zwija —
Czeka babci w ciągłym ruchu
…musi być u innych wnuków?
Bajczytanki Pani Hanki
Dręczą mnie już całe ranki
„Bajczytanki Pani Hanki”.
Wymyśliłem sobie sam,
Że im pewnie radę dam.
Ale, ale… po kolei.
Zanim zacznę się czerwienić
Powiem teraz prawdę ja:
Chciała tego pani ma.
Ja, troszeczkę, za namową,
Pewny, że gdy ruszę głową
I że sukcesu połowa
Wiersz z pamięci recytować.
Pierwsza, „Sowa z Chotomowa”.
Pod poduszkę głowę chowam
I gdy oko przymknę ledwie
Widzę wilka łapy przednie.
Wiersz w pamięci wciąż powtarzam,
A za oknem piłka, plaża.
Widać też przy wielkim stole
„Zakochane parasole”,
Głowy mają w wiatr ubrane.
Gadają o kroplach, z kranem.
„Kolory niebiańskie” mają,
Wodę z nieba przyciągając.
Wiersz za wierszem moje myśli
Przebiegają jakby myszki
Albo „Zebra”, czy też „Bąk”.
Nie chcą pójść już sobie stąd.
„Bajczytanki Pani Hanki”
Mam je nocą, mam je w ranki.
Już się z nimi nie rozstanę,
Bo są dla mnie ukochane.
Bajka wujka Marka
— Chodź tu do mnie — wujek woła
Wszystkie dzieci dookoła.
Wujek bajkę wam opowie,
Taką, co się nie śni głowie.
Może będzie o owocach,
Albo, może, z magii mocach.
Może też historia kurki?
Albo dzień z żywota chmurki?
Wujek bajki wam przeczyta.
Moc w nich drzemie niespożyta,
Co u dzieci w wyobraźni
Mienią się jak świat fantazji.
Co gdy dzieci je usłyszą,
Słuchają ich z błogą ciszą.
— Chodźcie! — to wołanie wujka.
— Bajki lepsze od podwórka!
Mam tu automat z bajkami,
W którym płacisz uśmiechami.
Gdy otwieram pierwszą stronę,
Dzieci śmiechem płacić skore.
A jak inną bajkę czytam,
Śmiech radosny bajkę wita.
Książki to są automaty!
Kupisz gdyś w uśmiech bogaty…
Właśnie — oto nowa bajka.
Dzisiaj jest od wujka Marka!
Bajtek
Z góry mnie dochodzi chrobot.
To nadchodzi stary robot.
Bajtek — tak go nazwano,
Gdy do życia powstał rano.
Już Pan Kleks gdy był kosmosie
Wyczuł Bajtka, w piegach nosem.
Teraz u nas robot mieszka.
Nie wiem jednak gdzie jest reszta,
Bo blaszana ta drużyna:
Kilku chłopców i dziewczyna,
Nie dają od siebie kroku —
— Pilnują Bajek Robotów.
Gdyby bajki te z ukrycia
Nabrały energii życia,
Rozpierzchły roboty by się,
Czyniąc z przerażenia wycie.
Bo nie wszystkie Bajtka mają
Urok, no i gdy biegają,
Niektóre są nawet straszne.
Zatem są w książce na zawsze.
Chrobot na strychu znów słyszę…
Mógłby jeździć nieco ciszej.
Pilnuje Bajek Robotów,
By zostały w książki mroku.
Bal andrzejkowy
Znów zabawy błyśnie czar:
Nadszedł andrzejkowy bal.
Wszystkie dzieci wystrojone,
Miejsce wróżby wyznaczone.
Ale, ale… kogoś brakuje —
Gdzie się solenizant snuje?
Andrzej, Andrzej — wszyscy szukają,
Bo Andrzejka wszyscy znają
I nim wróżb nadejdzie czas
Musi wrócić między nas.
Dzieci wszystkie się rozbiegły,
Z domu na ogród wyległy.
Znaleźć zgubę wszyscy chcą.
Przeszukują szklanki dno,
Szukają chłopca w kałuży,
Pod dywanem, w krzaku róży.
Basia zajrzała do szaf,
Jaś przegrabił cały staw.
Ktoś piwnicę sprawdził całą
I lodówkę — dużą, małą…
Ale gdzie Andrzejek mały?
Śpi w objęciach dziadka. Cały.
…bo Paweł skakać chce
Paweł znów się bawić chce.
Przeskakuje kłody, pnie
Już od rana biega, tańczy,
Z wymyślonym wrogiem walczy.
Przy śniadaniu pauzę robi,
Żeby ryby z łóżka łowić,
A tych przerw ma trzy czy cztery.
Teraz chce już na rowery.
Z tatą, z mamą, z suczką Tolą
Pędzą z domu, jeżdżą wkoło.
A z rowerów — znowu szkoła?
Nie! Bo dziś sobota! Woła…
Teraz biegnie na karate
Ciągnąc z sobą swego tatę,
Który w myślach z lekka tonie:
Po karate będą konie,
Później tenis, potem basen,
Który zwolni Pawła czasem,
Bo on u dziadka w podwórku
Z kuzynami jest pod chmurką…
Tam pomysły inne trochę:
Gra w konsoli z wielkim smokiem
Potem deser, potem lody,
Dla energii, dla ochłody,
A to dopiero dwunasta.
Jeszcze trzeba obchód miasta
Zrobić, bo tak chyba trzeba.
Przed obiadem — przegląd nieba…
Dorośli krzyczą — ADHD
A on się tylko bawić chce!
Bocian i żabka
Skacze wciąż zielona żaba,
Wiedząc o tym że jest słaba
I tak żyje sobie błogo,
Kryjąc się przed kaźnią srogą.
Bowiem wkoło zagrożenie
Kryje się za każdym cieniem.
A gdy plusk robi do wody,
To ze strachu — nie ochłody…
Długie ma nogi bociek stary
I choć na nosie okulary,
Każdy on ruch widzi na łące.
Powietrze zimne czy gorące.
Bowiem on z dawna nauczony —
— Królem w trawach, bez korony,
Że każdy wokoło nogi ruch
Od lat oznacza pełny brzuch.
Żabka wskakując do wody
Nie widzi już żadnej przeszkody,
Aby się ukryć pod liściem
Przed boćka starego przyjściem.
Nie wie też ona — o, nie!!
Że bociek woli gryzonie.
Żaby je rzadko — tak się składa
Bowiem owady też częściej jada.
Bombowy Tomek
Wszystkich o ból przyprawia głowy,
Z podwórka znany — Tomek Bombowy.
Gdziekolwiek Tomuś swój nosek wsadzi
Tam, chce czy nie chce — coś tam wysadzi.
Ciągle rozrabia, jak jego tata.
Ze złością pieprz w moździerzu zgniata.
Tomek — wołają — a on już leci
Zaraz gdzieś pożar pewnie roznieci.
Może upraży popcorn z mamusią,
By przed bajeczką móc z bratem usiąść.
Lecz bajka — bajką. Trwała króciutko
I by chłopcowi nie było smutno
Przemeblowuje na drzewku domek.
Taki jest właśnie Bombowy Tomek!
Chłopiec jak każdy ma swe marzenia.
Nic są nie warte innych spojrzenia,
Chce by w jego ręce mikrofon gościł.
Wtedy opada z gniewu i złości —
Lubi zaśpiewać, lubi zanucić.
Wtedy złość całą z siebie wyrzuci.
Mama i tata mają złość z głowy…
Dziś się wyszalał Tomek Bombowy.
Braciszek
Hej! Braciszku mój
Malutki
Wytrę Ci spod oczu
Smutki
Chodź i przytul się
Kochany
Widzę. Jesteś
Niewyspany
Ja utulę Cię
W ramionach
Chociaż też jestem
Zmęczony
Utulę Cię w cieple
Swym
Aż ogarną Cię znów
Sny
Bo nie lubię, kiedy
Szlochasz
Wiesz? Ja Ciebie bardzo
Kocham.
Budowniczym był Darek
Jak wieść niesie w świata głąb:
To był Budowniczy Bob,
Który domy nam postawił.
Każdy murek w mig naprawił…
Ale to jest inna bajka.
Taka bajka — samograjka,
Która końca nigdy nie ma
I cudowna jest jak z nieba.
W naszej bajce budowniczy
Za swą pracę nic nie liczy
I gdy trzeba to pomoże,
Bo on wszystko zrobić może.
To Pan Darek — Złota Rączka.
Sklei pęknięcie u bączka
I piłki wszystkie nadmucha.
Kiedy trzeba to wysłucha
I zaśpiewa kiedy chcemy,
A że ładnie śpiewa — wiemy —
Ciągle dzieci proszą pana.
Nową zwrotkę co dzień z rana.
Budowniczy Darek u nas gości.
Wszystko naprawi bez zbędnej złości.
Nawet od Boba go trochę wolę!
Pan Darek zadba o nasze przedszkole.
Burza
Grom z radością z nieba zbiega,
Za nim grzmot w radości świeci.
Piorun zaraz ich dosięga,
Błyskawica na dół leci.
Ta zabawa nie ma końca.
Co dzień harce i podskoki.
Byle dalej, dalej od słońca…
Co dzień ziemi kręcą loki.
Jak grom gdzieś za głośno kropi,
Piorun w rzece hałas topi.
Błyskawica zaś i grzmot
Uderzają chłopu w płot.
Gdy pioruna moc rozpiera,
Grzmot zaraz ciszę rozdziera.
Błyskawica, lubiąc biegi
Szyje w chmurach świetlne ściegi.
A za nimi wali grom,
Głośno jakby sypał złom.
Tak wieczorem, we dnie, w nocy
Trwa zabawa w wielkiej mocy.
Od zarania czasu świat
Obiegają za pan brat.
Waląc w rzeki, morza, góry,
Plaże, drzewa, ciemne chmury.
Trą na miazgę wielkie domy.
Grzmoty, błyskawice, gromy!
Aż zawoła ich z podwórza,
Mama ich co zwie się Burza…
Buty
U szewca się raz spotkały:
Kozaki, glany, sandały
I przechwalać się zaczęły,
Skąd historię swoją wzięły.
Pierwsze przemówią kozaki:
— Mój rodowód chyba taki —
Gdy na siczy mnie nosili,
Ci co z Polską się kłócili,
Kozakami jak my zwani.
Pokój sobie mając za nic.
Wtem wtrąciły się glany:
— My jesteśmy większe pany
I choć wiekiem może młodsze,
Nasze życie było prostsze.
Nosili nas skiny, punki.
Do dziś mamy wszędzie fanki.
Lubią nosić nas kibole,
Zachowując się jak trolle.
Sandały się przypatrują,
Jak buty cholewki psują
Wygadując dziwne rzeczy
I nikt im tych słów nie przeczy.
Gdy skończyły się te gadki
Rzekły skromnie do gromadki
Butów co to są znoszone
I mówią co to nie one:
— Wszystkie przecież wiecie o tym,
Wnet nam przyjdzie walczyć z błotem.
Całuski cioci
Bobasom lubią całuski dawać
Ciocie, co lubią też wiązać krawat.
I gdy przyjeżdżają w rodziny progi,
Mają od wejścia swoje wymogi.
Zazwyczaj w objęcia dzieci,
Rzucać się lubią z drogi — jak leci.
Ciocie „szczypawki” przez filmy zwane,
Szczypią policzki w wieczór i ranem.
Bo gdy ciotunia w objęcia chwyci,
Dwa palce szczypią — Ty tyci, tyci!
Jak się u progu pojawia ciocia:
Najpierw głaskanie, może sweet focia?
Potem całusów chyba tysiące!
Lecz pod warunkiem — jesteś wciąż brzdącem.
Szminka na czole, na szyi szminka.
Dziecko wygląda niczym je świnka,
Taka choroba dopadła skrycie.
Ale to tylko cioci przybycie
Powala wszystkich na klęczki w domu.
Rodzice w tył kroczą… lecz po kryjomu
Dzieci na pastwę cmoków i achów,
W cioci objęciach, ale bez strachu
Zostawić mogą. Myślą — Tak trzeba!
Bo ciotka starsza swych dzieci nie ma…
Całusy
— Patrzcie, patrzcie, jak się rusza!
Znowu dała mi całusa!
Chwalił się mały zajączek,
Gdy spotkali się na łące.
Jeżyk, zając, łoś i kot,
Który nie pochodził stąd.
Jeżyk mały mówił tak:
— Rano już mi dała znak.
Spotkaliśmy się przy brzegu,
Trochę w marszu, trochę w biegu.
Zimno było, pora taka…
Rankiem dała mi buziaka.
Łoś potrząsa w złości głową:
— Mnie też dała. Daję słowo.
Też buziaka ja dostałem,
Wtedy, kiedy ją spotkałem.
Kot, co przyszedł ze wsi tutaj,
Nogi swe poprawił w butach
I powiedział o tym także,
Że całował ją przy wiadrze.
We wsi gdzieś daleko stąd.
Tam zazwyczaj ma swój kąt.
Kilka przyszło zwierząt jeszcze…
Tę historię tako streszczę:
Wszystkie całusa dostały.
Ten co duży, ten co mały.
Całowane… na ochłodę,
Kiedy piły z Wisły wodę.
Tak. To Wisłę całowały
I odbicia swe widziały.
Z lasów, łąk ich całe mrowie
O całusach ci opowie.
Chatka Puchatka
Dzisiaj odwiedzę Chatkę Puchatka.
Dla mnie przyjemność i wielka gratka.
Bo właśnie miodku chciałbym skosztować,
Potem z Tygryskiem pobrykać, schować…
Gdy się już bawić, to w chowanego,
Bo można znaleźć kogoś innego,
Co także siedzi tam gdzie się chowasz.
Pewnie to będzie znowu Pan Sowa.
Z pochmurną miną, piórem zmarszczonym,
Jak zwykle, nie jest zadowolony,
Bo ktoś miejsca mu uszczuplił
I wlazł znowu mu do dziupli.
Dziupla w Chatce? — ktoś zapyta.
Rzecz to jest niesamowita!
Ale jak to w każdej bajce,
Dziać się mogą różne harce.
Dziupla w Chatce też się zdarza
W wyobraźni gospodarza,
Co to miodek umiłował.
W dziupli też go pewnie schował.
U Królika pośród marchwi.
Nikt się jednak tym nie martwi,
Tylko smutny znów Osiołek.
Znów mu w miodku tkwi ogonek,
Bo Maleństwo z Kangurzycą,
Kiedy skoki swoje ćwiczą
Na ogonki nie zważają.
Nieraz je w miodzie maczają.
Nie specjalnie — przez przypadek,
Kiedy skaczą, dają radę…
Wszystko miodkiem wymazują.
Tym sposobem nas częstują.
Trud z jedzenia ten wynika,
Że się je ciężko, kiedy się bryka.
Dzisiaj odwiedzam Puchatka Chatkę.
Dla przedszkolaków wciąż niezłą gratkę,
Bo tu nauka, bo tu zabawa.
Z Krzysia przygodą ciągłą wyprawa…
Chcący — niechcący
Dla chcącego nic trudnego…
Śpiew zaczniemy dziś od tego
I w tym to tematu względzie
Sprawię to co dalej będzie:
Nie chce mi się — to po pierwsze.
Pisać tego typu wiersze,
Ale kiedyś dałem słowo
Tęczę stworzyć kolorową
Ze słów różnych lecz bajkowych.
Ćwiczyć język z polskiej mowy,
Rymy składać, grać czarami,
Sam je czytać albo z wami.
Piszę — pióro samo skacze
Mnożąc wokół sterty znaczeń.
Kapią na kartki ptaszki, motyle,
Które dzieciaczkom umilą chwile.
Tu las magiczny, tam kram z misiami,
A za zakrętem komputer z grami,
Tęcza co kryje świat jednorożców
Oraz nieboskłon pełen sterowców.
I choć mi nie chce się pisać tego,
Myślę, że dość już życia szarego.
Stworzę strumyczek kolorem rwący…
A wszystko jakoś chcący — niechcący.
Chcę nad Wisłę
— Ja nad Wisłę dzisiaj chcę!
Weźmy dla kaczuszek chleb.
To zabawa świetna będzie!
Nakarmimy też łabędzie.
— Chcę nad Wisłą ciastko zjeść!
I wianuszki z kwiatków pleść.
Razem z mamą puszczę wianek,
Ze stokrotek, z tulipanem.
— Dziś nad Wisłę pójdę z tatą!
Na to mam receptę taką:
Puszczać kaczki, łódką pływać,
Bazi nad rzeką nazrywać.
— Iść nad Wisłę chcę z rodziną!
Cieszyć się tą wspólną chwilą.
Z siostrą, bratem lepić babki.
Skakać tak jak skaczą żabki.
— Chcę nad Wisłę, chcę nad Wisłę!
Zakochana jestem w Wiśle.
Zawsze da mi radość ona.
Przez torunian ulubiona…
Chmurka
Chmurka pełną będąc wody,
Pomyślała: Dla ochłody
Zleję łąki, pola, lasy.
Niech nadejdą mokre czasy
Kapnę tutaj, kapnę tam,
W słońcu tęczę sobie tkam.
Gdy poleję skrawek świata
Myśl mi taka wnet wylata,
Że gdy ciecz ta ze mnie zleci
Życie pośród roślin wznieci.
Na mój widok parasole
Połaciami kwitną w dole.
Rynny w trąby się zwijają,
O łyk wody mnie błagają.
Pełna jest radości chmurka
Lejąc ulice, podwórka.
Kropiąc, co się zawsze kropi,
W łyżce wody smutki topi.
I tak krąży chmurka po niebie
Kapiąc wciąż uszczupla siebie.
Kropu-krop i kapu-kap…
Ty ostatnią kroplę złap.
Nie potrzeba już kapturka.
Patrzysz: o! zniknęła chmurka…
Choinka
Dzieci przy choince stoją,
Dzisiaj ją w przedszkolu stroją.
Każde ma swoje ozdoby
Według ich domowej mody.
Kasia przyniosła sopelki,
Grzesio za to dwie muszelki,
Które na pętelkach wiszą
Nad Zuzanny złotą myszą.
Kinga śnieżynki przyniosła.
Wiesza je cała radosna
Razem z Anią co bałwanka,
Stłukła z domu niosąc z ranka.
Reniferki od Justynki
Wszystkie mają śmieszne minki.
Z Mikołajem się radują,
Na choince z nim świętują.
Jola z Kasią siedzą z boku
Nie ma dla nich miejsca w tłoku,
Lecz dziewczynki się nie smucą,
Bo z łańcuchem zaraz wrócą.
Kleją go razem ze Stasiem,
Który bardzo lubi Kasię.
Pracą Kasia się z nim dzieli.
Stasio zatem łańcuch klei.
Z korytarza słychać hałas.
To pan woźny przyjdzie zaraz.
Bez drabiny nie poradzi..
On na czubek gwiazdkę wsadzi.
Lampki pozawiesza także,
Które przyniósł w wielkim wiadrze.
I anielski kładzie włos,
Złoty niczym zboża kłos.
Dzieci zdobią drzewko swoje,
Każde wdziewa na nią stroje.
W tle kolędy słychać głos.
Dzieci nucą: Cicha noc…
Chomik Julitki
Mała Julitka dostała chomika.
Co noc jej chomik gdzieś z domu znika.
Dziewczynka mała pewnie by płakała,
Gdyby wycieczek cele poznała.
A chomik? Zwykły, mandżurski chyba.
Żadną przeszkodą dla niego szyba.
On zanim trafił w Julitki ręce
Świata chciał widzieć więcej i więcej
I tak noc po nocy prowadzi wędrówki,
Raz do Legionowa, raz do Chomiczówki.
Koło do biegania Julitka kupiła,
Którego chomiczek nie zobaczył chyba,
Bowiem dzień przesypia zdrożony po nocy
Gdy gwiazdy na niebie on po Polsce kroczy.
Małe jego nóżki i futerko złote,
Czy upał go piecze i w największą słotę,
Julitkowy chomik nikogo nie smuci,
Kiedy słonko wstanie on do domu wróci…
Chwatka Beatka
W naszym przedszkolu największa chwatka —
— Dziewczynka mała zwana Beatka.
Ona przez rzeki nas poprowadzi,
Kolor sukienki wybrać doradzi.
Z nią są niestraszne nawet pokrzywy.
Nikt nie zapłacze gdy palec krzywy.
Nasze przedszkole dumne z Beatki,
I nasze ciocie i nasze dziatki.
Ona w konkursach prym wiedzie z dawna,
Z czego jest w mieście naszym wciąż sławna.
Dzieciom przewodzi we wszystkich grupach:
Każdemu mówi, że smaczna zupa,
Zachęca dzieci do gimnastyki,
Innych naucza mówić wierszyki.
Beatka, niestety, jest już w starszakach.
Do szkoły chwatka da nam drapaka,
Ale w jej ślady, można wręcz przysiąc,
Idzie jej mały braciszek Krzysio…
Co ma Ewa w rudej głowie?
Co ma Ewa w rudej głowie?
Pewnie dzisiaj nam opowie.
W słowach kilku dziś nam rzeknie,
Co w tej główce siedzi pięknej…
— Proszę Pani — Ewa pyta —
— co mi dzisiaj w głowie świta?
Otóż — rano — moje bambosze,
Wodą zleje je po trosze,
Żeby rosły razem z nogą
No… zieleńsze też być mogą.
Rano — myślę o śniadanku,
O jajeczku w tym ubranku,
Co to mama cioci Ulce…
A… pamiętam — chcę w koszulce.
I do tego tościk mały
Powidłami wymazany…
Co tam Ewka w głowie nosi?
— Dziś? Marzyły się kalosze,
Co nie mokną i pod kranem,
Z makaronu są utkane
I różowe są, i żółte
Stawiać można je na półkę.
Chcę kredkami świat weselić.
Wiosnę kwiecić, zimę bielić.
— Drogie dzieci — mówcie proszę
Kto w wodzie moczył bambosze?
— Czy to znowu Ewcia ma?
Ewcia mówi — To nie ja…
Co włos podnosi strachliwej Zosi
Powiadają kumy moje,
Że ja żab się tylko boję
I gdy słyszę — kum kum rere,
Drżę na całym swoim ciele.
Kum kum rere — rere kum kum
Słychać żaby, wody szum.
Zosi włos się cały jeży
Lecz ta dzielnie się z tym mierzy.
Zosia, chociaż bardzo mała,
To nie zawsze się żab bała,
A gdy strachy te widziała
Twardo stała jako skała.
Kumy Zosi powiadają…
Ale prawdy jej nie znają,
Bo dziewczynka ta drobniutka
Jest strachliwa lecz nie smutna.
Dwa warkocze, grzywka prosta
I sukienka pstra, radosna.
Wszystko co uśmiech podnosi…
To jest moc strachliwej Zosi!
Córeczka marudeczka
— Córciu, córciu, pomóż tacie —
Wynieś szklankę po herbacie
I pamiętaj, śmieci wynieś
Nim ochota Ci znów minie.
Córcia z ociąganiem wstała
Coś pod nosem pogadała,
Na głos powiedziała tak:
— ale czemu znowu ja?
Tacie żal się znów zrobiło
Jakże byłoby mu miło,
Gdyby córka chociaż raz
Prośbę spełniła na czas
Córka — jak to nastolatka
Wystrojona w swoich szmatkach
Prośby ojca za nic miała —
To „za chwilę”, to znów „zaraz”.
— Ty nie prosisz, rozkazujesz!
Ja się niewolnicą czuję!
Tacie smutków to przysparza,
Mama ciągle jej powtarza:
— Bądź dla taty, córciu, miła.
Wspomnisz, przyjdzie kiedyś chwila,
Wsparcia jego będziesz chciała
A on wtedy powie ZARAZ.
On chce widzieć, słuchać Ciebie
Ty w pokoju słuchasz — Siebie.
Przyjdź do taty, przy nim posiedź,
Nie miej ojca ciągle w nosie.
Cukrowy zamek
Hen, nad brzegiem Żółtej Rzeki,
Gdzieś w Kitaju, w krańcu świata
Zamek z cukru stoi wieki.
W nim zaklęta jest komnata.
A w komnacie tej cukrowej
Trwa zamknięty na trzy klucze,
Człek, co się opiekuje słowem.
Czarownika pilny uczeń.
Co dzień w oknie wieści czeka,
Które mu przynoszą ptaki.
Opowieści tych z daleka:
O tym, gdzie zimują raki.
Jak się piecze babki z piasku
I że buty z szafy wyszły.
Gdzie się sadzi światło z blasku,
O hodowli psotnych myśli…
Wszystko to w księgach spisuje
I mistrzowi swemu czyta.
On zaś z wieści tych gotuje
Zupę, którą zjesz do syta.
Bowiem z takich ptasich treli
Można cudną snuć bajeczkę,
Słodszą nawet niż miód pszczeli.
Snów pierzynkę, poduszczkę…
Tak w komnacie swej zaklętej
Tkwi czarownik z uczniem swym,
Łaknąc wciąż historii więcej
W których magii mnóstwo tkwi.
Czcze gdakanie
Autobusem jadą kwoki,
Wokół czyniąc gwar wysoki.
Ko-ko, ko-ko, ko-ko, ko.
— Tak to właśnie kumo szło.
Im kurniki niepotrzebne.
Mają dziś metro podziemne,
Gdzie swe ple-ple i swe ko-ko
Czynić może kwoka z kwoką.
Ciemną nocą, nim świt wstanie
Mnożą już swoje gdakanie.
A gdy siądą wraz z innymi,
Od gdakania bus aż dymi.
Z nimi indor, też gaduła,
Nad swą pracą się rozczula.
To, że w nodze, w ręce ból.
W lewo, w prawo — Gul, gul, gul.
Dalej — koguciki młode.
Każdy w stroju, w swoją modę.
Kukuryku, kukuryku —
Jakby siedział przy głośniku.
Każdy z młodych stroszy piórka.
Wokół nich fermentu chmurka,
Która działa tak na kwoki,
Że się im prostują loki.
Stop. Przystanek. Gąski gibkie
Do siedzenia biegną szybkie.
Dzióbki do szyb przyklejają,
Ale za to nie gęgają.
Jadę rano autobusem,
Siadam i śpię jak to suseł.
Kukuryku, gul-gul, ko-ko,
Kiedy zasnę, te są spoko.
Czerwony balonik
Uczepiona balonika
W świat odleci Weronika.
Co zobaczy? Gdzie doleci?
O tym wam opowiem dzieci.
Już na samym ledwie starcie
Miała małe z chmurką starcie,
Bo ta nic się nie pytała,
Deszczem dziewczynkę polała.
I tak przemoczona cała
Jeszcze wyżej się udała.
Tam ją słonko osuszyło,
Obdarzając ciepłą miną.
Gdy nad chmurkę już wzleciała
Oczom jej się ukazała
Cudna Polaków kraina
Od Rzeszowa do Mrzeżyna.
Wiatr ją niósł jak piórko, lekko.
Słonko ciągle grzało ciepło,
Wokół zaś ptaszki fruwały,
Lot dziewczynki podziwiały.
Pierwszy bociek doń podleciał,
Krzyknął kle-kle i poleciał.
Za nim wróbli mrowie całe,
Wszystkie drobne, bardzo małe.
Poćwierkały o robaczkach
I przesmacznych w dole maczkach.
Każdy swoje ćwir-ćwir dodał.
Poleciały! A to szkoda!
Uczepiona balonika
Dalej leci Weronika.
A balonik jej czerwony
Wiatrem letnim napełniony.
Skacze wiatrem porywany,
Jakby też miał swoje plany.
Weronika w dół spogląda.
Widzi Wisłę jak się pląta.
Widzi Bug i Odrę w dali,
Piękno ich wciąż w myślach chwali.
Góry, lasy, zamki, drogi.
A z wrażenia drobią nogi.
Tam jelonek, tu sarenka…
Zmęczył się balonik, stęka.
Chce już wracać i w dół płynie
Ku domowej swej krainie.
Weronika wraca z chmur
Pełna wrażeń z jezior, gór,
A balonik jej czerwony
Już powietrza pozbawiony
Czeka kolejnej przygody
By pokonać lądy, wody.
Z Weroniką czekał będzie,
Gdzie polecą? Wszędzie, wszędzie!
Darcie kotów
W Legionowie — tuż za płotem
Kotka darła koty z kotem.
I tak głośno — Miał, miał — woła!
Zbiegła się tu cała szkoła.
Zosia za głowę się chwyta,
O przyczynę wrzasku pyta.
Jasio zaś zdziwiony ocha,
Na to, że Małgosia szlocha.
Koty miałczą coraz głośniej.
Raz wesoło, raz żałośnie.
Przyciągają gapiów tłumy
Absorbując ich rozumy.
Dzieci stoją w wielkim kole
Rozwiązując kocie role.
I tak szkolna mija przerwa.
Kotka kotu szarpie nerwa.
Kat zaś kotce, dla vendetty:
Miał, miał — wrzeszczy znów — niestety!
W Legionowie — tuż przy szkole,
Kocur z kotką biegną w kole,
A gromada szkolnych dzieci
Wnet na przerwie się tu zleci.
…gdy telefon w depozycie,
Wokół siebie widzą życie!
Dla nudy osłody Łąkowe Przygody…
„Biedroneczko — leć do nieba
Przynieś mi kawałek chleba…”
Tak się bajka ta zaczyna —
Bowiem taka jest przyczyna
Biedroneczkę — nasze słonko,
Zapowiada powiedzonko,
A biedronka — zwykła, mała
— powiedzonko usłyszała,
Lecz po chlebek nie ruszyła,
Nie na opak, bo jest miła.
Wie biedronka właśnie o tym,
Że nie w niebie chlebek złoty
Lecz na łące pośród trawy
Leżą dla owadów strawy…
Jak biedronka ma na imię
Duma każdy — latem, w zimie.
Czy biedronka to Dorotka
Którą pogoniła kotka,
Kiedy ta wleciała w próg,
Bo myślała że to stóg?
Może jednak to Marysia
Która siadła obok ptysia?
Taki tam zapach poczuła
Jakby była koło ula…
Biedroneczka — ta czerwona?
Może zowie się Iwona
Co miast latać biega tylko?
Poprzez knieje — w nogi wilkom.
Jak na imię ma — pytacie.
Zwykłe takie — zwie się Maciej.
Maciej albo może Maciek,
Tak jak każdy chłopak — znacie
Lubi przygód miewać krocie —
Latać z osą, rajd na kocie,
A gdy w trawie złapie mrok
Hałasować niczym smok.
Maciek kropek mało ma,
Rosnąć chce więc — prawda ta.
Czy przygoda czy też nie
Co napotka tak to je.
Zjada co mu w oczy wpada.
Je owoce, trawę zjada,
Torty jak się trafia tort.
Ale… wszystko pierwszy sort.
Lubi pojeść ta biedronka,
Która lecąc wokół dzwonka
Konwaliową toczy woń,
Błogą niczym morska toń.
Pierwszą z przygód już poznacie,
Którą przeżył dzielny Maciek.
Było to na skraju łąki,
Kiedy ze snu wstały pąki.
Pięknie było w całym kraju
Tak jak pięknie bywa w maju.
Maciek — owad przecież młody,
Postanowił dla osłody
Pyłki z kwiatów posmakować
I na skrzydłach jął korkować.
Korkociągi, beczki, wzloty
Łapiąc z kwiatów pyłek złoty
I nie byłoby przygody,
Gdyby nie ten Kwiat Niezgody,
Który w cieniu drzewa rósł,
A wiatr jego zapach niósł.
Kwiat z oddali już widoczny…
Jaśniejący, lekko mroczny,
Jak zaklęty wabił Maćka
Lecz był groźny jak ta packa,
Co owady wszystkie trafia,
Z ręką ludzką się pojawia.
Ale, ale… kwiat nieduży,
Maciek leci — oczy mruży,
Bo go nęci zapach, blask
Niby w dzień widzianych gwiazd.
Rój owadów wokół lata…
Widok jak z innego świata!
Kwiat Niezgody niczym cukier
Wnet na skrzydle tworzy lukier
I czyś mucha, osa, bąk
Musisz wnet uciekać stąd!
Leci tak nasza biedronka
Kwiat ten widząc w blasku słonka.
Wnet wiatr zerwał się niemały,
Z mocą walnął jak o skały
I nim ten się zorientował
Pośród łodyg wylądował.
Z dala od kwiatu ze snu,
W smutku… aż zabrakło słów,
Bo nie wiedział mały owad
Z wiatrem tym ocalił głowę.
Wiele z wiatrem tym robaczków
Pospadało w progi krzaczków
Ale… Uff — bo są bezpieczni,
Nie dostanie ich dzbanecznik!
Innych przygód było mrowie
Zaraz o nich wam opowiem:
Otóż… kiedyś Maciek młody,
Ot dla draki — dla przygody
Wleciał w okno ludzi domu —
Myślał: Cicho można, po kryjomu
Trochę sobie tam polata,
Skrzydłem kurze pozamiata.
Wleciał w pokój, w kuchni próg
Lekko jakby zwiedzał stóg.
W kuchni progu… bum — zapachy!
Złapały go ochy, achy…
Tak zachwycił się tym miejscem,
Ale nic nie widział jeszcze.
W miejscu tym zaczarowanym
Już układał życia plany.
Tu gdzie cudna wiedzie woń
Lecę doń, lecę doń…
Tak go kuchnia omamiła —
Mija jedna, piąta chwila.
Maciej przysiadł na kredensie,
Aż mu się zatrzęsły ręce,
Gdy pomyślał o zapachu,
Że jest zapowiedzią smaku.
Toteż jął wokoło zerkać,
Tako ślinka ciekła wielka
Na przysmaki kuchni ludzkiej
Owocowej… i francuskiej.
Ale o tym on nie wiedział
Wokół patrzył, tam gdzie siedział
Pierwsze co mu w oko wpadnie —
Owoc zakrzywiony ładnie,
Żółty jak z łąki stokrotka,
Plamki ciemne ma jak z błotka…
Tak biedronka — Mniam, mniam! — myśli —
— Mam to wszystko co się wyśni!
I już leci do banana
Zapachami upajana.
Banan — dobry, smaczny, zdrowy.
Już ma Maciek plan gotowy,
Oby taki właśnie owoc
Zabrać na polanę z sobą.
Banan Maćka zauroczył!
Myśli on, próbuje, poci —
Jak banana zabrać z sobą,
Kiedyś jest małą osobą,
Jak biedronka? — o tym wiecie,
Że tych nie ma w całym świecie,
Które owoc po kryjomu
Mogłyby zabrać do domu.
Biedrek go nazwijmy — Maciek
Bo to chłopiec — tak go znacie,
Po prób i zmaganiach wielu
Zrezygnował z tego celu
I banana pozostawił…
Znów z kredensu nos wystawił
I ponownie poczuł wonie,
Które ciałem całym chłonie
Ale cóż to… dość podróży?
Człowiek się pojawił duży
I jął machać na owady —
Packą, ręką bez ogłady
I przepędził z domu muchy
Chrząszcze, osy — karaluchy!
Maciek też uciekł w pośpiechu
Smutny taki — bez uśmiechu.
W domu ludzkim — nie wie o tym,
W każdym kącie są kłopoty.
Mógł nasz Maciek utknąć tu,
W pajęczynie pośród much
Lub dokonać tam żywota
W pazurzastych łapkach kota,
Utknąć gdzie go zapach nęcił,
Lep na muchy nosem kręcił.
Miotła, myszy, okno zwykłe,
Jak powietrze nie przenikłe…
Zdaje się, że można lecieć
— Trach i bum — i już po świecie!
No i właśnie — dzieci mrowie!
O tym biedrek się nie dowie,
Bo wystrzelił z chaty progów
Jakby z byczych pchnięty rogów.
Wprost w przygody nowej ręce
Bowiem pod zaprzęgu lejce.
Stwór na niego niebywały
Okiem łypie wielkim całym.
I prych — prych do niego mówi!
Maciek skrzydła prawie zgubił
Lawirując z domu progu
Prawie wprost pod koński ogon.
Szast i prast i beczki trzy
Z ambarasu wyszedł w mig,
Bo nasz biedrek — pewnie wiecie
Bywał już w niejednym świecie.
Dawniej była taka pora,
Kiedy zwiedzał świat — obora,
Gdzie podobne widział głowy
Zwały się te stwory — krowy…
I tak spod konia kopyta
Czy ktoś patrzy, czy ktoś pyta
Poszybował w błękit nieba,
Taka tkwiła w nim potrzeba.
Długo jednak nie mógł latać
…karaluch go zaczął swatać
I powiada tak Maćkowi:
— pomogę Ci żonę złowić!
Byś samotnie pośród łąk
Nie żył tak jak jakiś bąk.
Byś miał towarzyszkę swą
I zbudował z nią swój dom.
Pierwsza, którą przyprowadził,
Trzeba przyznać, że przesadził.
Trawa jeszcze była sucha…
Słychać było kroki… mucha,
Która Maćka gdy widziała
Tylko by go całowała,
Buźkę miała do sweet foci —
Biedrek się przy niej napocił.
Niezgodności były winne —
Lubili zapachy inne:
Maćka to kwiatowa grupa,
Muchę za to nęci… zupa
Karaluch jak każdy swat,
Mucha poszła, a on zbladł.
Kombinacji ruszył młyn,
Biedrek mu założył klin,
Bo to mucha — faworytka,
Odeszła nawet bez kwitka.
Druga była mrówka, czerwona!
Królowa nawet, której korona
Czoło i włosy czerwone znaczy.
A mrówka z góry na Maćka patrzy
Królową będąc mrówka — olbrzymka
Patrzy na biedrka niczym na synka.
Wzrok wytężony w Maćku utkwiła
Jakby o daniu z niego marzyła,
Bo miłowania w oczach nie miała.
Czerwona mrówka — bez kropek cała,
To kawalera niezbyt raduje.
Z tego powodu już plany snuje
I już tunele w liściach wywierca
By nawiać szybko ze ślubu kobierca
Swaty były karaluchowe
Zatem ten znowu zachodzi w głowę,
Która z panien wielu
Stanie z Maćkiem na weselu
I z kobierca ślubnego
Weźmie z kropkami jego
W podróż dookoła świata
— zatem — pomyślał — ta, która lata
Biedrkowi potrzebna
Tak niewielka, lekka i zwiewna,
Oby podróż w swobodzie odbyli
Bez przerw w wędrówce ani chwili
Karaluch sprowadzał różne pannice:
Powabne, piękne, z różowym licem
Jedną z nich była łątka dzieweczka
Co może chciała, ale jej rzeczka
Ciągle przy domu być musi.
W podróż poślubną nikt jej nie zmusi.
Inna zaś — zmróżka — chyba,
Ta ciągle o jedzeniu gdyba.
Cała w turkusach, w zieleniach błyszczy
Tali jej jednak głód nie ma zniszczyć.
Była też taka — motyl — rusałka
Poezja gracji, zwiewnego ciałka,
Lecz gdy jej Maciek szeptał do ucha
Ta udawała, że na to głucha
Ucho. I prosi — mów do drugiego
Pewnie usłyszę tam co lepszego.
I tak nasz biedrek z ucha na ucho
Rusałka jednak wciąż była głuchą
Bo jej w obietnic tego się chciało
Że ciągle było mało, i mało…
Staraniom kuma biedrek miał dość.
I wbrew namowom — trochę na złość
W podróż poślubną powiadam Wam
W swoim się czasie wybierze sam!
A żona, jak żona — mówi mu główka —
Najlepsza dla mnie to boża krówka!
I gdy się taka właściwa pokaże
Liczne jej kwiaty zaniesie w darze.
I bez swatania, siłą wzdychania
Ale normalnie wskutek — kochania
Maciek marzyciel… o biedroneczce.
Machnął korkociąg, zakręcił w beczce
I o ożenku nie myśląc wcale
Za łąkę poleciał dalej.
Szukać przygody, o której zaraz
Powiecie pewnie — Niezły ambaras!
Maćkowych przygód spisałem wiele.
Wiece z mrówkami i bitwy pszczele
…razu pewnego, był 1 kwietnia,
Pogoda wtedy już była letnia.
Prima Aprilis zewsząd rozbrzmiewa!
Jeden to mówi, inny znów śpiewa!
Jeden dzień w roku jest w portkach kusych,
To 1 kwietnia — Wiwat psikusy!
Maciek zwyczajów takich nie znając,
Wychodził z domu… usłyszał: Pająk!
Podskoczył w strachu niczym z ukropu
I wpadł do szafki na stertę mopów,
I nim się podniósł z tej strachu chwili,
Do uszu dotarł: — Prima Aprilis!
Zanim się wybrał na dobre w drogę,
Jakiś mu owad podstawił nogę…
Prima Aprilis, Prima Aprilis!
Żart goni żarcik — wszyscy broili.
…a gdy podleciał do mrówek małych
Te mu skrzydełka pyłkiem sklejały…
Z motylem skończył szybko rozmowę,
Bo ten… z drugiej miał strony głowę!
Prima Aprilis, Prima Aprilis!
Choć w śmiechu wszyscy, to byli mili,
Bo dzień to żartów, acz nie przykrości
Za rok to Maciek innych… ugości.
Biedrek, choć mikrej postury
Lubił oblatywać góry,
A najbardziej w środku łąki,
Którą omijały bąki…
Wysoka, że prawie w chmurach,
Czubek ma samotna góra
W środku łąki wybujała.
Kiedyś była taka mała…
Wokół życie obumarło,
Jakby je huragan zgarnął
Czarna cała niczym smoła,
Z dala: — Odejdź! — głośno woła.
Straszy swą potęgą, mrokiem,
Trwogę szerzy swym widokiem.
Maciej za nic ma jej stoki,
Obleciał ją tyłem, bokiem,
Bo gdy z góry na nią zerkał
Już nie była taka wielka
I jak mówi, to nie wszystko:
— To zwyczajne jest mrowisko!
A gdy historią jestem przy mrówkach,
Przygodę inną skreślę w dwóch słówkach:
O tym jak biedrek na przekór światu
Księcia mrówczego odebrał katu
I gdy potrzeba czynów nadeszła
Innych owadów gromada przeszła,
A księcia mrówek obronił Maciek.
Od tamtej pory mówią mu Chwacie!
Otóż — historia, zda się prawdziwa:
Macocha księcia była tak chciwa,
Że mrowisk chciała 100 do rządzenia
I tak nią władał brak jej sumienia,
Że księcia w bitew wysłała 100
Tam gdzie termity, tam gdzie jest smok.
Sama czekała na wieści z wojny,
Które przynosił jej konik polny.
I tak mrowisko za mrowiskami
Książę waleczny wrogów miał za nic.
I choć nie bardzo było mu w smak,
Bitwy wygrywał — mężny był tak.
Gdy po bitwie setnej wracał,
Myśli — będzie nowa praca,
Bo macocha — to już wiedział…
Ktoś mu o tym opowiedział,
Że już nie chce by powrócił,
Aby kraj się tym zasmucił.
Wieścią, że ich książę dzielny
Żywot dokonał mizerny.
Smucił się, że wraca z wojny
Bowiem tam się on czuł wolny.
W domu czeka go macocha,
Co na pewno go nie kocha
I wciąż knuje po kryjomu,
Jak się pozbyć księcia z domu.
Plan już miała ułożony:
Książę wraca zwyciężony!
To nie prawda, to bajania,
Że 100 mrowisk mu się kłania!
Głowę katu on dać winien.
Chce czy nie chce — dzisiaj zginie!
Ale wkracza tu nasz Maciej,
Nasz bohater co go znacie!
Maciek nad mrówki wzlatuje
Krzyczy, wrzeszczy i głosuje:
— Książę jeden jest jedyny
I na pewno jest bez winy.
Widziałem nieraz z daleka
Jak ostatniej chwili zwlekał.
Do natarcia nie chciał iść,
Ale gdy opadał liść
W atak biegł na samym czele
A tych bitew było wiele…
Każde mrowisko kolejne,
Choć stawało w szranki dzielne
Koniec końców biło pokłony,
Książę był niezwyciężony.
Gdy to mrówki usłyszały
Wrzawą wielką wybuchały.
Z tronu zrzuciły królową
Co nie mądrą była głową.
Precz wygnały poza kraj,
Wykrzykując: — Precz stąd gnaj!
Książę żonę wybrał z dwórek,
Co go uczyniło królem,
Żonę jego zaś Królową!
…ale ta rządziła z głową!
Bo u mrówek nie korona,
Nie mąż rządzi, ale żona…
Nocą kiedy wszyscy śpią
Świetliki ogonki trą
I wskazują wszystkim drogi,
Tam gdzie ich poniosą nogi.
Biedrek nasz też przygód łasy
Już o zmierzchu ruszył w trasę,
Bo usłyszał gdzieś pod krzakiem
Tam u sowy niezłą drakę…
Można grozie spojrzeć w oczy,
Ile nic was nie zaskoczy.
Wielu już owadzich zuchów
Na przestrogi starszych, głuchych
Poszło w tę pułapki trasę,
By do walki stanąć z czasem
Jaki im z życia pozostał.
Raz za bratem poszła siostra
Gdy wróciła z tej wyprawy —
Ni braciszka, ani sławy,
Ni rozumu, ni bogactwa,
Ni urody, ni chojractwa…
Ale Maciek głuchy rad,
Za to pragnął ciągłych zwad.
Pognał nocą tam — do sowy,
Która nocą czyni łowy
Na gryzonie, na owady
I na płazy, małe gady…
Maciek był tego nieświadom
Lecąc zwiewną autostradą
Mijał drzewa, mijał krzaki,
Znak na drodze jaki taki,
A gdy górkę minął ziemną
Wtedy było całkiem ciemno.
Tylko gwiazdy mu świeciły
Bo z księżycem się zmówiły,
Że noc w noc będą nam razem
Rozświetlały każdą trasę…
Już do dziupli sowiej wlata,
Aby zajrzeć do jej świata.
A że był dobrego słuchu
Ucho wychwyciło: — Huhu…
Biedrka na to zlały poty…
Ale o tym będzie potem.
Pora nad rzeką przygodę
Opisać, kiedy to wodę
Biedrek wielką zobaczył
Trasę wnet inną wyznaczył.
Tam gdzie szum i wielki chłód
Doszedł go z płynących wód.
Najpierw bobra zauważył,
Gdy kąpieli… w słońcu zażył,
Bo ten leżał niedaleko,
Pośród traw, nad samą rzeką
I tam brzózkę sobie chrupał.
Lepsze dlań niż jakaś zupa
Wielkie zęby, ogon wielki,
Coraz nowe zjadał pieńki.
Szybko ominąwszy bobra,
Pomyślał tak w locie — Dobra!
Dość na dzisiaj dziwnych stworów!
Rzeki chcę łyknąć walorów!
I zakręcił beczki dwie,
Chlupać wodą tak się chce.
Lecz nim dotknął tafli wody
Coś poruszy się pod spodem.
Słońce lśni na jego cześć?
Nie! Ryba, co to chce go zjeść!
I nim beczka się skończyła
Ona z wody wyskoczyła…
Biedrek zrobił w boczek — Chyc!
No, a ryba zjadła… Nic!
Z mieszkańcami małych chatek
Opowieść zaczynam zatem,
Których wioska przy strumyku
Stoi pośród borowików.
Każdy owad Wam to powie
Prawdę całą lub w połowie.
Czy to zimą czy to latem,
Że na świecie żyją skrzaty.
O tym także Maciek wiedział,
Mi tę prawdę opowiedział,
A ja tyle ile znam
Dzisiaj sam opowiem Wam.
Otóż skrzaty, jak to skrzaty,
Ta brodata, ten brodaty
Maga pośród siebie mieli,
Co czarował to co chcieli.
A, że był już bardzo stary
Nie zawsze mu wyszły czary.
I gdy przyszedł z drogi Maciek
Siedział właśnie w swojej chacie.
Dużo mniejszy od biedronki
Płaszcz miał w paski jak u stonki,
Nos szpiczasty jako kolec.
Czapkę jakie noszą trole.
Z rondem wielkim i czerwony,
Okiem błyskał jak szalony.
Siedział nad księgami swymi.
W garze warzył jakieś grzyby
I to wszystko robił naraz.
Biedrek myślał: — Jakaś kara
Musiała spaść na staruszka,
Że się z domu już nie rusza,
Ale mag był już tak stary
Żywym go trzymały czary.
A po za tym … plątać szkoda —
Wokół leży jego broda.
Od kredensu do podłogi,
Plącze nawet jego nogi.
— Drogi starcze — Biedrek zaczął
Niech twe progi mnie zobaczą.
Pozwól wejść mi do Twej chaty,
Nie przyniesie ci to straty,
Bowiem miła moja mama
Po specyfik mnie przysłała.
I nie żałuj — mówi — groszy
Zapłać ile mag poprosi…
Sprawa jest — nie ociągając,
Mamusi kropki znikają!
Maści zrób lub jakiś wywar.
Proszę, pomóż, a nie zbywaj.
Skrzat, tak jakby niewzruszony,
Nad księgami przygarbiony
Z wolna jął kartki przewracać.
Potem coś w kieszeniach macać…
Biedrek stoi — wyczekuje,
W myślach drogę z domu snuje,
A mag chrząka, coś mamrocze,
A, że był nakryty kocem
Tylko nos widoczny był.
Co też w ręku swoim krył?
Widać było, że się rusza,
Inkantuje — czary rzuca?
Nie minęła ledwie chwila
Starzec nagle się odchyla
I przemawia niskim głosem:
— Po dwie łyżki to brać proszę,
Ale gdyby nie działało
Znaczy — mama brała za mało,
Wtedy łych mikstury trzy
Aby kropki jej nie nikły…
Lecz gdy przyszło do zapłaty,
Tę przyszło dawać na raty,
Bowiem stary, skrzaci mag
Do Maćka powiedział tak:
Nie chcę ja Twoich pieniędzy,
Nie proś nigdy o to więcej
Za tę moją… hmmm… przysługę,
Będziesz m po prostu dłużen.
Albo przynieś mi w dni kilka
Tarantuli włos lub wilka
Wąs, byle był siwy
Wilk to ma być… hmmm… sędziwy.
Biedrek długów nie chciał mieć,
Nie chciał także popaść w sieć.
Wszyscy to wiedzieli w krąg
Tarantula — pająk to!
Wilczy wąs dziś przyjdzie mi…
— E tam! Wezmę naraz trzy!
I poleciał, wprzód, do mamy
Aby kropek wygląd słaby
Poratować i wyleczyć,
Jak się wszystkie kropki leczy…
I nim mama zapytała
Biedrek wyprysł jako strzała.
Tam gdzie wilków jest pieczara,
Mieszkała wilczyca stara.
Pewnie wąsów tam wypadłych
Maciek znajdzie kilka na dnie.
Albo przyjdzie jakimś trikiem
Koło wilka lecieć migiem
I nim ten się zorientuje
Wąsa straci! Nie poczuje…
Lecz czy sił Maćkowi stanie,
Wprawdzie jadł dzisiaj śniadanie?
Wilczy włos to nie przelewki
Nie ma o tym roty, śpiewki
Co by wrócił z takich pląsów.
Wyrywanych wilczych wąsów…
Na nic zdają się gdybania,
Gdy przed nami są zadania…
Najpierw Maciej zanurkował,
Pośród ściółki wilczej schował
I jął pośród kości mnogich
Macać i patrzeć pod rogi.
Tych też tam troszeczkę było…
Wilkom się tam powodziło.
Ale… z wilczych wąsów nici.
Nic nie znalazł biedrek tyci
Tu już wilki nie mieszkają
Wiatr wąsami się tu zajął
I co lekkie i co zwiewne
Poleciało gdzieś — nikt nie wie!
Na nic zdała się wyprawa
Choć już z założenia sprawa
Z wilkiem była ciężka,
Z tarantulą rusza ścieżka…
Smutny lot i ociężały
Dla mamusi, nie dla chwały.
W ludzkie znów prowadził progi,
Gdzie są packi, ręce, nogi.
Gdzie pułapka za pułapką
Słodką wonią woła: — za mną!
Tam, gdy biedrek był raz tylko…
Tarantula tkwi za szybką
I swym ciałem owłosionym
okupuje wszystkie strony.
Jak się dostać za te ściany
W ten pojemnik z wody lany
Przezroczysty tak jak woda
Twarda i nieprzenikniona.
Tarantula siedzi, czeka,
A biedronka czka z daleka
W strachu… chyba rady nie da.
Co dla skrzata zrobić trzeba?
Będzie on niepocieszony,
Kiedy Maciek w jego strony
Wróci z pustymi rękami…
Co z miksturą tą dla mamy,
Kiedy znów będzie potrzeba.
Łatwiej kromkę przynieść z nieba…
Ale cóż to? Wzrok rozdygotany
Oczy przykuł mu do ściany!
A na ścianie — rzecz niezwykła,
Tarantuli jest wylinka,
I nie jedna, a aż osiem.
Nad akwarium — tak po skosie.
Człowiek przypiął je dla Maćka?
Teraz biedrka będzie i stać na
Mikstury dla mamy stosy…
Na wylinkach są też włosy,
Co to mag sobie zażyczył…
I dostanie… sto… niech liczy!
Pewnego ranka znów była burza,
I jak po burzy — wielka kałuża
Się pojawiła na łąki skraju.
W obłokach pary — tak jako w maju
Szybko co z nieba, migiem paruje
I smugą bladą w niebo szybuje.
Nasz biedrek Maciek aż piętą strzelił
I w toń przejrzystą prosto wystrzelił
pluskać się w wodzie co bardzo ciepła
Taka że stała się gęsta i lepka
Lecz jemu to nie przeszkadza.
Ważne że skrzydła nagrzane schładza
I chlapie kroplami na wszystkie strony.
Cieszy się biedrek od potu słony,
Bo dni ostatnie były gorące,
Chował się Maciek ciągle przed słońcem
Czekając właśnie deszczu takiego
Co schłodzi plecy i brzuszek jego.
…lecz znikła szybko kałuża mała
Na skwarze wielkim wyparowała
I nawet błota po niej nie było
Tako słoneczko wtedy świeciło.
Na skraju łąki — który to skraj?
Po prawej stronie, rósł wielki gaj.
A może to była puszcza czy las?
Na rozważania takie nie czas.
Na skraju lasu rósł wielki dąb
Niczym sczerniały od czasu ząb,
A pośród jego wielkich korzeni
W omszałym puchu, w wielkiej zieleni
Leżał … konar wiekowy.
Trochę spróchniały, zgnił do połowy
Był on stolicą owadziej braci.
Bywał tam każdy dla kogo znaczy
Owadzia przyjaźń i świat ich mały.
Zatem i biedrka tam wszystkie znały
Owady wielkie, owady mikre
Te co są miłe i co to przykre
Maćkowi sprawiały chwile.
Konar — Owadzia Stolica — tyle…
Wybrał się Maciej do stolicy swojej
Pooglądać nowe stroje,
Bo podobno się pokazały
Nowe skrzydła w kropki całe
I nie czarne, a kolorowe
Nowoczesne, postępowe…
A w stolicy, jak w stolicy
Wrzawa na każdej ulicy,
I pochody i protesty
Słychać zawód, krzyki, pieśni.
Z każdej strony tłum owadów