E-book
14.7
drukowana A5
62.73
WIEK-NIEWAŻNY cz. 2. Powroty

Bezpłatny fragment - WIEK-NIEWAŻNY cz. 2. Powroty


4
Objętość:
336 str.
ISBN:
978-83-8351-470-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 62.73

1. Uspokajający smak melisy

Kolejny niepotrzebny mebel. Nie potrafiłam inaczej określić siebie w tym miejscu pełnym pięknych obrazów, wrażliwych ludzi, artystów, pasjonatów sztuki i pracowników, którzy każdego dnia dokładali swoich starań, aby to miejsce żyło i przynosiło zyski swojemu właścicielowi.

Gdy spoglądałam teraz na jeden z obrazów Józefa Chełmońskiego, nie byłam w stanie oderwać oczu od tęsknie wyciągniętej w powietrzu dłoni zwyczajnej, wiejskiej dziewczyny. Kim była? „Nie wiem.” Swoją dłonią chciała sięgnąć nieba, czy wyobrażała sobie, że obok niej stoi zmarły ukochany i czekała, aż jego duch dotknie jej ręki?

Bolesne ukłucie w sam środek serca kazało mi wrócić do rzeczywistości. To stało się zaledwie trzy miesiące temu. Odszedł, ale gdy zamykałam oczy, niemal wyczuwałam przy sobie jego obecność, zupełnie jakby jego dusza pozostała przy mnie. A jednak to nie jego dusza lecz smętne wspomnienia i cierpienie przygniatały mnie w tej chwili — tak jak wczorajszego dnia i jeszcze wcześniej… A przecież już prawie pogodziłam się z jego utratą.

— Kasiu! Czy mogłabyś zająć się drugą grupą? To wyjątkowa sytuacja!

Odwróciłam się. Ujrzałam za sobą moją koleżankę, Aleksandrę Sułkowską, z którą pracowałam już prawie dwa miesiące. Ona zajmowała się oprowadzaniem zwiedzających, opowiadała o dziełach i artystach. A ja? Myłam, zamiatałam i ustawiałam ekspozycje, ale nawet nie byłam w stanie przypomnieć sobie nazwisk artystów, o których uczyłam się kiedyś w szkole artystycznej. — Zajmij ich tym obrazem, a ja w tym czasie dokończę tamtą grupę.

— Dobrze. — Skinęłam lekko głową.

Do obszernego, wysokiego na cztery metry pomieszczenia, usytuowanego na planie prostokąta, weszła grupa dziesięciu osób. Na pierwszy rzut oka mogłam stwierdzić, że są to obcokrajowcy. Jedyne czym mogłam sobie w tej chwili pomóc to folder, w którym po angielsku zamieszczony był opis całej wystawy. Zabrałam z niewielkiego stolika dziesięć folderów i z wymuszonym uśmiechem na twarzy podeszłam do tych ludzi. Ich oczy ledwie zdążyły mnie dostrzec, zanim wtopiły się w barwy, kształty i światłocienie obrazów wybitnego, polskiego artysty.

— Proszę, proszę… — mówiłam i podawałam im moją przepustkę do milczenia. Co niby miałabym im opowiedzieć o „Dziewczynie z dzbanem”?

„Obraz ten odczytuję wyjątkowo osobiście, gdyż pod warstwą farby i niewątpliwego talentu artysty odczytuję w nim skrawki swojej duszy…”

— Świetnie to rozegrałaś! Sama nie wiedziałabym, co mam im powiedzieć! To Holendrzy! — Ola poprawiła na głowie gęstwinę swoich rudawych loczków, po czym zapięła guzik białej bluzki z kołnierzykiem, rozpinającej się jej na każdym kroku. — Muszę powiedzieć Solskiemu, żeby sprawił nam nowe mundurki. Te już są chyba dla nas za małe. — Przyjrzała mi się swoimi zielonymi oczyma i po chwili dodała:

— To znaczy: mnie sprawił! Bo ty, biedulko, to mizerna jesteś.

Tak, przy obfitych ale zgrabnych kształtach figury Olki, ja byłam niczym wieszak. Matka dwójki dzieci, pełna energii kobieta pracująca. Byłam jej przeciwieństwem, a jednak odnalazłyśmy wspólny język. Czasem się jej zwierzałam, lecz nie do końca byłam przekonana, czy aby nie popełniam w ten sposób życiowego błędu, będąc zbyt ufną wobec prawie obcej mi osoby. W tej chwili jednak mało mnie to obchodziło. Nadeszła godzina powrotu do nie mojego domu.

— Chodź na pizzę, jestem bardzo głodna — poprosiła mnie koleżanka. Nie potrafiłam jej odmówić, zwłaszcza że jeszcze nie miałam ochoty wracać do domu.

Szłyśmy sobie spacerkiem po ulicy pełnej samochodów i ludzi. Kocie łby niemiłosiernie wykręcały nasze stopy, obute w eleganckie buciki na obcasach. Było tak gorąco, że ciężko było uwierzyć w to, że to dopiero środek maja.

— Och! Ale śliczne! — powiedziałam zachwycona, gdy zatrzymałyśmy się przy sklepie z biżuterią. W niedawnej przeszłości nie pozwalałam sobie na noszenie takich klejnotów, mimo że było mnie na nie stać. Ale to było kiedyś. Z tamtego czasu pozostały mi tylko bursztynowe kolczyki od Leszka i naszyjnik, który do nich dokupiłam. Westchnęłam sentymentalnie.

— Nic się nie przejmuj, Moja Droga, kiedyś sobie na to uzbieramy — pocieszyła mnie Olka. — Ja może trochę później niż ty, bo mam dzieci i męża. Jakiś nowy ciuch by się przydał. Jeszcze dzieciom trzeba pomyśleć coś do szkoły kupić. Za tydzień idą do zerówki… — i zaczęła opowiadać o swoich pociechach. Lubiłam jej słuchać, bo jej opowiadania choć trochę przybliżały mi klimat, jaki panuje w szczęśliwej rodzinie, gdzie są dzieci, żona i… mąż.

— To twoje dzieci są w tym samym wieku? — zagadnęłam, gdy ruszyłyśmy dalej.

— Tak. To bliźnięta dwujajowe, Krzyś i Ryś. Dwa łobuzy! Ciężko ich utrzymać w jednym miejscu. — Westchnęła ciężko.

— A mąż ci nie pomaga?

— No, wiesz. Jak to faceci! — fuknęła z ironią. — Oni mają swój świat i swoje klocki. Coś tam niby sobie uzgadnialiśmy po ślubie, ale on się za bardzo nie stosuje. A jak u ciebie? Jest ktoś? Nie nosisz obrączki, ale pozory mogą mylić! — Uśmiechnęła się do mnie i popatrzyła spod wpółprzymkniętych powiek. Najwyraźniej nie mogła w nocy zasnąć.

— Ja… nie mam nikogo — wyznałam z ciężkim sercem i z nie lada wstydem. Tak było za każdym razem, gdy ludzie pytali się mnie o takie rzeczy — byłam skrępowana, smutna i rozczarowana swoim losem przymusowej singielki.

— No i dobrze! Przynajmniej masz więcej czasu dla siebie! — pocieszyła mnie od razu. Zawsze umiała znaleźć dobrą stronę czegoś negatywnego. — Ja to już w ogóle dla siebie czasu nie mam. Ciągle dom-praca, praca-dom… Teraz się jeszcze problemy z dziećmi zaczną. To takie łobuzy są!

— Myślę, że chcą zwrócić na siebie twoją uwagę. Ty przychodzisz z pracy i szukasz ciszy, a one szukają twojej uwagi — rzekłam, jakbym miała jakiekolwiek pojęcie o dzieciach.

— Może coś w tym jest. — Zamyśliła się. — Trzeba je czymś zająć.

Dotarłyśmy do niewielkiej pizzerii, mieszczącej się na rogu ulicy. Weszłyśmy do ciemnego, dusznego pomieszczenia pełnego ludzi, pachnącego pieczonym ciastem, czosnkiem i śródziemnomorskimi przyprawami. Obydwie nie lubiłyśmy tłoku, dlatego poszukałyśmy sobie wyludnionego miejsca w głębi budynku. To była mała salka z dziwnym wprost wystrojem, w której mieściły się zaledwie dwa stoliki. Wystrój przypominał nieco wnętrze trumny: ściany okryte brązowym, aksamitnym materiałem, jakieś suche, powyginane dziwacznie gałązki i mnóstwo małych wkładów do lampionów, świecących się niczym błędne ogniki. Atmosfera była w sumie romantyczna, dlatego znalazła tu schronienie również para zakochanych.

Zamówiłyśmy pizzę, a do tego sos czosnkowy.

— Musi ktoś być — upierała się Ola.

— Przykro mi, ale cię rozczaruję: nie ma nikogo — mówiłam niedowierzającej koleżance. Uśmiechnęła się do mnie jednostronnie. Musiałam jej to wyznać: — Kocham kogoś, ale to miłość nieszczęśliwa. Można powiedzieć, że wręcz tragiczna. Kosztuje mnie zbyt wiele.

Na wspomnienie tragicznych przeżyć nagle zaczęłam się czuć nieswojo w tej ciasnej klitce. Poczułam napięcie narastające w dolnym odcinku mojego kręgosłupa. Do tego te dręczące mnie ciągle wspomnienia — było ich zdecydowanie zbyt wiele i pojawiały się zbyt często.

— I do tego ciągle te koszmarne dolegliwości — westchnęłam poirytowana.

— To jest najgorsze. Człowiek się tylko męczy i chodzi taki zwieszony, że szok — odpowiedziała mi. Najwidoczniej próbowała wczuć się w moje położenie.

— Przepraszam cię na chwilkę. Muszę zażyć lekarstwo. — Wyciągnęłam z torebki, dobrze znane mi, opakowanie ze środkami uspakajającymi. Wysypałam z niego na dłoń dwa brązowe krążki. Przypomniało mi się, jak pewnego dnia Dariusz zabronił mi je brać… Urwałam to wspomnienie, a później połknęłam tabletki, jedną po drugiej.

— Nerwy, co?

— Skąd wiesz?

— Czasem łykam podobne — rzekła od tak, jakby chodziło o coś zwyczajnego. Zaskoczyła mnie tym. — Coś poważniejszego?

— Lęki, czasem depresja — wyznałam, bez zastanawiania się nad konsekwencją swoich słów. Miałam nadzieję, że Ola nie jest plotkarą. Wyglądała na osobę godną zaufania.

— Oj! Ja też to mam. — Popatrzyła na mnie ze zrozumieniem. — Ważne, żeby nie zamykać się z tym w domu i rozmawiać z ludźmi.

— Tak, masz rację — przyznałam, uspakajana przez wchłaniające się w mój krwioobieg tabletki.

— To jego wina? — zapytała o pana Ziębę.

— Nie, mam to od dziecka. — „Choć przez niego trochę też. Ale bardziej z mojej winy. Przecież sama to wszystko sobie zrobiłam.” Nie miałam zamiaru, aż tak szczegółowo, zwierzać się z minionych wydarzeń.

— Wiesz, w razie czego możesz się mi wygadać. Ja cię chętnie posłucham, choćby i teraz — napomknęła i zachęciła mnie tym do otworzenia się po raz kolejny. W końcu musiałam mieć jakąś przyjaciółkę, pokrewną mi duszę, która czasem pomogłaby mi w zrozumieniu tego podłego świata.

Opowiedziałam jej o tym, jak Darek zjawił się na chwilę i namieszał w moim życiu, pokochał najmocniej, jak się tylko da, a na koniec znienawidził bardziej niż najgorszego wroga.

— Oj, dziewczyno! Ale że on tego nie docenił?! — zdziwiła się Ola. — Przecież ty zrobiłaś to z miłości do niego. No, ale faceci są tacy prości. Musiał opatrznie cię zrozumieć. Typowe. — Zamyśliła się. — I jak on się nazywa?

— Dariusz… Zięba — wypowiedziałam z trudem.

— Hmm, nie znam nikogo takiego. — Przyjrzała mi się bacznie, jakby próbowała odnaleźć we mnie cienie tamtych uczuć. A może, skoro tak cię kochał, nadal coś do ciebie czuje?

— Nie. Nie wierzę w to — odparłam trzeźwo i logicznie.

— Moja Droga! Więcej nadziei! Myślę, że skoro tak za tobą szalał, to mu tak szybko nie przejdzie. Ty jesteś dość interesującą osobą, więc na pewno cię jeszcze nie zapomniał. Przecież minęło tylko niecałe trzy miesiące od waszego rozstania.

— Nie, raczej nie. — Odrzuciłam te brednie na bok. Spojrzałam na zegarek w telefonie. — Na mnie już czas. Dochodzi osiemnasta.

— Och! — Przestraszyła się, że czas tak szybko biegnie. — To ja też lecę.


Wyszłyśmy na ulicę, po czym każda z nas ruszyła w swoją stronę. Wiosna w pełni, a nade mną czarne chmury wspomnień. Od trzech miesięcy bez zmian, z jedną tylko różnicą: zmiana pracy i przeprowadzka. Małe Prado — galeria sztuki, której właścicielem był Leszek Solski — było spełnieniem artystycznych marzeń Leszka. Solski stworzył swoje małe królestwo sztuki, swoją przystań, i umieścił mnie w niej z nadzieją, że jakoś pomoże mi się to pozbierać po bolesnym rozstaniu z ukochanym. Próbowałam się dostosować, ale pogrążona w smutku, nie potrafiłam, tak jak inni jego pracownicy, zwinnie i z gracją opowiadać o — dobrze znanych mi zresztą — dziełach twórców sztuki dawnej i nowoczesnej.

W domu, to znaczy w pałacu Solskiego, mieszkałam razem z Jolą. Gdy patrzyłam na to, jak obydwoje darzą się wzajemną miłością, czułam się niczym piąte koło u wozu. Pomogli mi oboje i dzięki nim wyszłam obronną ręką z matni, w jaką się wpakowałam, gdy nagle zrezygnowałam ze zleceń dla moich byłych klientów. Kary były wysokie, straciłam prawie wszystko, ale dzięki sprzedaży domu udało mi się zaoszczędzić pewną sumkę na życie i na odprawy dla moich pracowników. Mogłam również dzięki temu pomóc rodzicom.

Praca w Małym Prado sprawiała, że czułam, jakbym dostawała wypłatę prawie za darmo, co jeszcze bardziej ciążyło na moim sumieniu. Nie chciałam wykorzystywać dobroci Leszka.


Nie chciałam jeszcze tam wracać, ale gdzieś przecież trzeba było pójść. Ola wróciła po pracy do swojego męża i dzieci, a ja miałam w perspektywie samotnie spędzony wieczór. Zamknięta w pokoju, starająca się odwrócić uwagę od swojego wewnętrznego cierpienia, pogrążona w modlitwie… Egzystencja z dnia na dzień, bez celu.

Wróciłam. Weszłam po schodach na pierwsze piętro i zbliżyłam się do salonu, skąd dochodziły do mnie odgłosy rozmowy. Zastałam ich na grze w szachy. Obydwoje odmłodnieli dzięki odwzajemnionej miłości i wzajemnej trosce o siebie. Stanęłam przy drzwiach i dokładnie się im przyjrzałam. Jola miała na sobie prostą, ale gustowną sukienkę w kwiatowe wzory, a na głowie pięknie ufryzowane, krótkie blond włosy. Na jej twarzy dostrzegłam nawet dyskretny makijaż. Leszek, ubrany w białą koszulę z kołnierzykiem, błękitne jeansy i jasną marynarkę, w zakłopotaniu przeczesywał gęstwinę swoich siwiejących, ciemnych włosów. Byli bardzo ładną parą ludzi, dobiegających do sześćdziesiątki.

„Powinni wziąć ślub.” — pomyślałam odruchowo, a później przypomniałam sobie, że ja nigdy nie będę niczyją żoną. Posmutniałam.

— O! Kasiu! Jesteś już! — Jola ucieszyła się na mój widok i od razu zerwała się, aby pobiec i podać mi obiad.

— Dzień dobry, nie przeszkadzajcie sobie! — Zatrzymałam ją rękoma w locie. — Sama sobie nałożę i zaraz pójdę na górę.

— O nie! Dziś piątek i nie wymówisz się od partyjki ze swoim przyszywanym wujaszkiem! — oburzył się Leszek.

Wzruszyłam ramionami. Byłam kompletnie wykończona, lecz musiałam ulec.

— Zaraz przyjdę, tylko się przebiorę. — Postanowiłam bardzo długo się przebierać.


Leszek wiele opowiadał mi na temat przeszłości swojej szlacheckiej rodziny. Wymieniał przy tym same daty i imiona, których nie sposób było spamiętać. Najbardziej jednak interesowały mnie opowiadania o jego niedawnej przeszłości.

Gdy był jeszcze młodym, dwudziestodwuletnim młodzieńcem, odziedziczył po babce wysoki spadek. Szybko znalazł sobie, równie zamożną jak on, małżonkę, która dała mu dwójkę pięknych dzieci. Jego żona i siedmioletni syn zginęli w wypadku samochodowym, gdy jechali na wczasy. On sam z nimi nie pojechał, bo w tym samym czasie zachorowała jego matka, która zmarła kilka dni po tym, jak dowiedziała się o śmierci synowej i wnuka. W ten sposób, w kilka dni stracił tych, których kochał najbardziej na świecie. Nigdy nie chciał ponownie się ożenić. Poświęcił się wychowywaniu drugiego syna, który od wielu lat mieszkał z rodziną na drugim końcu Polski.

Od śmierci żony i syna zaczął inwestować w sztukę. Pewnego dnia przejeżdżał przez nasze miasto i zobaczył pałacyk w bardzo złym stanie, opuszczony i osierocony tak jak on. Poczuł się emocjonalnie związany z tym miejscem. Obydwoje mieli niezagojone rany serca i czarną przeszłość. Kupił więc pałac wraz zresztą posiadłości i postanowił odrestaurować. Dopiero tu poczuł się dobrze. Poznał mnie i upewnił się rzekomo, że wolą jego prababki jest to, aby tu pozostał. Jego zdaniem ja byłam kolejnym wcieleniem jego prababci, dlatego też wielokrotnie pokazywał mi słynny obraz czarnowłosej piękności, dosiadającej białego konia.

Na wspomnienie jego przeszłości i z szacunku dla jego szlacheckich korzeni, zeszłam na dół do salonu, aby przegrać kolejną piątkową partię szachów…


***


Zupełnie nie wiem, po co otworzyłam oczy w sobotę rano. Jola i Leszek pojechali sobie gdzieś razem — zresztą jak zwykle w weekend — i zostałam sama. Mogłam leżeć do południa, ale fakt, że musiałam podlać kwiaty w oranżerii, zmusił mnie do wstania. Wstydem byłoby mieszkać na czyjejś łasce i doprowadzić jego dobytek do ruiny! Wstałam, zjadłam śniadanie i już miałam pójść do ogrodu, gdy nagle zadzwonił telefon. Moja komórka odzywała się tylko wtedy, gdy dzwoniła do mnie mama, Jola, Leszek lub Ola.

Na wyświetlaczu pojawiło się imię i nazwisko mojej powiernicy. Ulżyło mi, że to nie mama. Nie chciałabym się jej dziś tłumaczyć z powodu mojego markotnego głosu.

— Halo?

— Cześć Kasia! Mam dziś wolne, bo mój pojechał z dzieciakami do teściowej. Wyskoczymy razem na pizzę albo na kawę?! Strasznie mi się nudzi! He, he! I aż nie mogę w to uwierzyć, ale jednak… To jak? Idziemy?! Wiesz, gdzie mieszkam! Wpadnij o dwunastej! Dobra?

— Cześć Olu. Dobrze — odpowiedziałam na jej prędką gadaninę.

— Do zobaczenia!

Odłożyłam telefon na kuchenny parapet i westchnęłam ciężko. Maj rozpieszczał piękną pogodą, rozkwitającą feerią barw i tłumem ludzi w soboty. Nie chciałam iść do kawiarni czy do jakiegokolwiek innego miejsca z chmarą osób w tle. Lecz nie potrafiłam odmówić Oli, bo była dla mnie zawsze taka dobra. Obydwie miałyśmy po trzydzieści jeden lat, ale to ona tryskała energią. Zazdrościłam jej udanego małżeństwa i rodziny. Wiedziałam, że już zawsze będę sama. Nie potrafiłam podnieść się po rozstaniu z Nim.

Poszłam wolnym krokiem w stronę oranżerii i — w tym samym co zwykle miejscu — przypomniałam sobie pewną scenę, w której brałam udział. Obnażony „kaloryfer” pana Zięby stanął mi przed oczyma jak żywy, a ja jak zwykle odwróciłam głowę w drugą stronę i pospieszyłam w kierunku budyneczku.

Godzinę później zmusiłam samą siebie do podjęcia kolejnego działania. Udałam się do swojego pokoju, aby ubrać na siebie coś ładnego. Ola zawsze nosiła takie śliczne sukienki. Ubrałam na siebie zwiewną, długą kreację w kolorze ecru, wyposażoną w krótki rękawek. Do tego założyłam czarny pasek i beżowe baleriny oraz mój ulubiony, słomkowy kapelusz.

— Lepiej już nie będzie — westchnęłam, gdy popatrzyłam na siebie w lustrze stojącym w moim nowym pokoju, a raczej tymczasowym lokum. Nie czułam się tutaj jak u siebie.

Wyszłam na ulicę i od razu skierowałam swoje kroki w kierunku docelowym. Po drodze analizowałam w myślach mapę miasta, która miała zaprowadzić mnie do kamienicy, gdzie mieszkała Ola. Nie spieszyłam się, bo i po co? Czy minuta w tę czy w drugą stronę mogła zmienić coś w moim życiu? Zresztą, zawsze gdy szłyśmy gdzieś razem na kawę czy na pizzę, to ja musiałam na nią czekać w umówionym miejscu, i to ona zawsze się spóźniała.

Raz tylko byłam w jej mieszkaniu, ale trafiłam tam bezbłędnie. Weszłam prosto z ulicy do chłodnego, obszernego korytarza starej kamienicy i odetchnęłam z błogością. Na zewnątrz było dla mnie stanowczo za ciepło. Stąpając po niskich schodkach, weszłam na półpiętro. Ola mieszkała na pierwszym, pod czwórką. Nie słyszałam żadnego zamieszania na korytarzu, co mogło oznaczać, że jeszcze nie wyszła ze swojego mieszkania, więc jeszcze bardziej zwolniłam kroku. Po minucie zatrzymałam się na wyświechtanej wycieraczce z napisem WELCOME HOME i nacisnęłam na dzwonek, którego melodyjka dała się słyszeć po drugiej stronie drzwi. Czekałam dobrą minutę, zanim mi otworzyła.

— A ja jak zwykle na ostatnią chwilę — rzekła rozbawiona, gdy stanęła w otwartych drzwiach mieszkania. W pośpiechu ubierała buty. Jak zwykle prezentowała się bardzo ładnie, ubrana w śliczną, wiosenną sukienkę i sandałki. — Ten upał jest okropny, dlatego dziś idziemy na lody. Co ty na to? Mówiłaś kiedyś, że lubisz kawowe?

— Nie — stwierdziłam zaskoczona. — Raczej nie przepadam za nimi.

— Och, to pewnie Sylwia lubi kawowe, a ty…

— Miętowe, ale…

W tej chwili drzwi mieszkania naprzeciwko otworzyły się i obydwie usłyszałyśmy miły, męski głos.

— Dzień dobry! — odpowiedziała mu Ola.

Zamarłam, gdy do moich uszu dotarła znajom barwa męskiego głosu.

— Dzień dobry, sąsiedzie! Ale dziś upał — odpowiedziała mu.

Powoli odwróciłam głowę w jego stronę. Otworzył usta ze zdziwienia i zamarł. Dopiero po chwili zamknął drzwi. Poprawił włosy, wyprostował się i utkwił we mnie swoje wielkie zielono-niebieskie oczy.

— Dzień dobry! — rzekł do mnie niepewnie i już nieco ciszej.

— Dzień dobry… — Ledwie usłyszałam swój głos. Powoli odwróciłam się w stronę koleżanki. Usłyszałam, że Darek ruszył po schodach w dół.

— A temu co się stało?! — zdziwiła się moja towarzyszka. — Zawsze taki pogadany, a teraz… Kasia, co ci jest?

— Chodźmy już — odparłam roztrzęsiona. Poczułam, że słabnę z nadmiaru emocji. To był kompletny szok! Nagle, nie wiadomo skąd, za moimi plecami pojawił się cień mojej przeszłości i miałam ochotę za nim biec! — Chodźmy, bo trochę mi duszno.

— Już! To chyba przez ten upał — próbowała się domyślić.

Zatroskana Ola zrezygnowała z dalszych pytań i wyszła razem ze mną na ulicę. Przeszłyśmy ładnych kilkanaście metrów, gdy nagle zapytała:

— Wy się znacie, prawda?

— Tak. To ten mężczyzna, o którym ci wczoraj wspominałam.

— O Boże! Jaki ten świat jest mały! — Z wrażenia zakryła usta dłonią, po czym odwróciła się za siebie. — Ha, ha! Nie uwierzysz!

— Co takiego? — przestraszyłam się nagłej zmiany tonu jej głosu.

— Idzie za nami! Ale nie odwracaj się! Zaraz się przekonamy czy to przypadek!

Szłam z duszą na ramieniu, a Ola prawiła dalej: — Ale miał minę! Był kompletnie zaskoczony! Ale nie wydał mi się jakiś niezadowolony tym spotkaniem. Raczej oniemiał, a gdy się odwróciłaś to popatrzył tak dziwnie… Poczekaj, sprawdzę, czy idzie.

Zerknęła przez ramię.

— I jak? — szepnęłam.

— Idzie, śledzi nas! — powiedziała podekscytowana.

I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby zwyczajnie szedł w tą samą stronę co my, ale gdy wszedł za nami do kawiarni i zajął stolik nieopodal, to zrozumiałam, że to nie przypadek.

— Czego on chce?! — szepnęłam do niej nerwowo, gdy usiadłam z profilem zwróconym w jego stronę.

— Aktualnie… — przysłuchała się rozmowie Darka i kelnerki. — zamówił ciastko i kawę — szepnęła.


Jak zaraz nie wezmę czegoś na nerwy, to zemdleję. Boże, ratuj!”


Z pozornym spokojem i opanowaniem na twarzy sięgnęłam do mojej torebki po znajome pudełko, wypełnione pastylkami na uspokojenie.

— Aż tak? — zapytała, gdy ujrzała moje trzęsące się ręce. Podeszła do nas kelnerka, która wcześniej napisała zamówienia pana Zięby. Ola, jako jedyna przytomna z nas obu, powiedziała do niej: — Proszę lody waniliowe, a dla koleżanki z miętą i czekoladą… A do tego wodę mineralną, a dla mnie kawę — mówiła do niej i jednocześnie czytała z mojej twarzy. — Wodę prosimy na już!

— Dobrze, zaraz podam! — Miła kelnereczka uśmiechnęła się, po czym poszła wypełnić polecenie. Po drodze zagapiła się na Dariusza, który nie mógł oderwać ode mnie wzroku. Złapał mnie na spojrzeniu i uśmiechnął się nieznacznie, jakby chciał sprawdzić, czy może. Odwróciłam prędko oczy i utkwiłam wzrok w blacie stołu.

— Ale namolniak! — jęknęła Ola, która nie mogła wyjść z podziwu nad stopniem natrętnego zachowania młodego mężczyzny, który siedział dwa stoliki dalej.

— Nie wytrzymam, muszę do toalety. — Popędziłam w stronę drzwi do WC, które znajdowały się trzy metry od naszego stolika.

Brzuch bolał mnie jak zwykle, gdy się denerwowałam. Dziwne zachowanie pana Zięby kompletnie wyprowadziło mnie z równowagi. Podeszłam do kranu, aby nabrać do rąk trochę wody, którą popiłam tabletki na uspokojenie. Już dawno nie czułam takiego roztrzęsienia. W ubikacji spędziłam pięć minut, przez cały czas modliłam się o to, żeby już sobie poszedł.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po wyjściu zastałam go tam, gdzie uprzednio siedział. Od razu mnie dostrzegł. Odłożył gazetę, którą czytał, i skierował w moją stronę zatroskany wyraz twarzy. Powoli podeszłam do naszego stolika i zajęłam miejsce obok Aleksandry.

— Kasiu, dziwna sprawa… — rzekła do mnie tajemniczo, przyglądając się filiżance stojącej przede mną.

— Co takiego?

— Zamawiałam dla ciebie tylko wodę i lody, a kelnerka kazała ci przekazać, że ktoś zamówił dla ciebie melisę.

Przyjrzałam się zawartości filiżanki i zdziwiłam się równie mocno, co ona.


Miałam mieszane uczucia. Pod filiżanką znalazłam karteczkę.

— „Wyglądasz pięknie.” — Przeczytałam cicho i już wiedziałam, że to on.

Zerknęłam w jego stronę. Uśmiechnął się delikatnie, po czym spuścił wzrok.

— Albo z ciebie zakpił, albo okazał ci troskę — wypowiedziała na głos moje wątpliwości.

— Prowokuje mnie, ale nie wiem do czego. — W dłoniach wciąż trzymałam karteczkę zapisaną starannym, ręcznym pismem.

— Wstaje… chyba wychodzi — odparła po chwili.

Nie śmiałam na niego spojrzeć, bo bałam się, że wyczytam z jego twarzy kpinę lub szyderstwo. „Co mogła oznaczać ta melisa?! Śmiał się z mojej nerwicy, czy okazywał mi troskę, bo dostrzegł, że jestem zdenerwowana? Tylko po co napisał, że wyglądam pięknie?!”

— Dziwny facet, ale najwidoczniej jest tobą zainteresowany.

2. Galeryjny powiew przeszłości

Niedzielny poranek był równie piękny, jak dzień poprzedni. Wstałam o szóstej i oddałam się zwykle wykonywanym przed pracą czynnościom. Małe Prado w niedzielne poranki cieszyło się dużym zainteresowaniem rodziców i dzieci, pragnących spędzić swoje rodzinne chwile w otoczeniu pięknych dzieł sztuki i artystycznego spokoju galerii. Wczorajsza wolna sobota dała mi do myślenia.


„Zwykły zbieg okoliczności czy przeznaczenie?”


Ubrana w mój pracowniczy mundurek — czyli: granatowa, wąska spódnica do kolan oraz biała bluzeczka z krótkim rękawem i prostym kołnierzykiem — wzięłam do ręki reklamówkę, zawierającą buty na obcasie, które miałam zakładać w pracy, i z adidasami na stopach oraz torebką na ramieniu wyszłam z pogrążonego jeszcze we śnie pałacyku Solskiego.

Czułam dziwny niepokój, gdy jechałam prawie pustym o tej porze autobusem miejskim. Patrzyłam przez okno na budzące się do życia miasto. Dziesięć minut później wysiadłam z autobusu i skręciłam w boczną uliczkę, prowadzącą mnie prosto do parku, przy którym stał budynek galerii.

Był to gmach budowany na modłę neoklasycyzmu, z ogromnymi kolumnami w „wielkim porządku”, przebiegającymi przez całą fasadę budynku. Na kolumnach opierało się masywne belkowanie i fryz zwieńczony trójkątnym tympanonem. Tylko głowice kolumn odznaczały się dekoracyjnością — były ozdobione liśćmi akantu. Całość sprawiała wrażenie poważnej i ciężkiej konstrukcji, napawającej oglądającego spokojem i harmonią.

Weszłam do środka i znalazłam się w obszernym, długim holu. Jeszcze spowite snem, budzone promieniami słońca, puste sale wystawowe przyciągały mnie swoim spokojem. Przeszłam się dookoła, aby obejrzeć kolekcję zaprzęgów Chełmońskiego: „Powrót z balu”, „Noc księżycowa”… Zatrzymałam się przy największym z dzieł.


„Zwykły zbieg okoliczności, nic więcej. Troska starego znajomego czy szyderstwo opuszczonego mężczyzny?” — analizowałam w myślach wczorajsze zdarzenie, gdy patrzyłam na obraz Józefa Chełmońskiego pt. „Czwórka”.

Dochodziła ósma, gdy w progu galerii pojawiła się Ola, opatulona apaszką po samą szczękę. Ledwie dosłyszałam jej zachrypnięty głos.

— Ojej, co ci się stało?! — Podeszłam do niej zatroskana, a stuk moich obcasów potoczył się po sali wystawowej, wpadł do drugiego pomieszczenia i głucho obił się o ściany pokryte dziełami sztuki.

— To te lody… — Zakaszlała. — wczorajsze. Dobrze że dziś niedziela i mamy otwarte tylko do 13:00. Kasiu, błagam cię o pomoc.

Już wiedziałam, o co mnie poprosi. Wiedziała, ile będzie mnie to kosztowało, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że mój umysł skrywa pewną skrzętnie zakopaną tajemnicę: dużą wiedzę.

— No, nie wiem — powątpiewałam w swoje możliwości.

— A ja wiem, że dasz sobie radę — zachrypiała.

Wzruszyłam ramionami z nadzieją, że nikt nie poprosi dzisiejszego dnia o zwiedzanie wystawy z przewodnikiem.

I stało się, gdzieś koło godziny dziewiątej zjawili się pierwsi oglądający. Rodzinka z dwójką nastolatków — czytaj: przymusowi pasjonaci sztuki — poprosiła mnie o to, abym oprowadziła ją po wystawie. Początkowo było ciężko, ale później rozgadałam się na całego.

— Oto cykl obrazów Chełmońskiego: „Czwórka”, „Powrót z balu”, „Noc księżycowa”. — Pokazywałam. — Proszę zwrócić uwagę z jaką dokładnością artysta oddaje dynamikę i piękno koni… Są tu też mniejsze reprodukcje „Babiego lata” — realizm postaci, zmysłowość i ujęcie chwili — nici tytułowego babiego lata osnuwające dłoń wiejskiej dziewczyny… Uwieczniał też sceny z życia wsi — tak jak na przykład tu: „Sprawa u wójta”. A także ujęcia natury, które malował u schyłku swojego życia… Proszę spojrzeć tutaj — to słynne „Kuropatwy”… obok „Odlot żurawi”.

W trakcie mojego opowiadania do środka weszło jeszcze więcej zwiedzających, którzy na szczęście zaczęli samodzielnie przechadzać się po pomieszczeniach. Na szczęście omijali moją osobę. Miła rodzinka, która żywo zainteresowała się twórczością artysty, podziękowała mi i dołączyła do zwiedzających.

Odetchnęłam z ulgą, a chwilę potem zamarłam.

Moje oczy ujrzały wprost niewiarygodne zjawisko!

Jakieś kilka metrów ode mnie, na ławce pod oknem, siedział mężczyzna, który od wczorajszego dnia zaprzątał moje myśli nieustannie. Patrzył wprost na mnie!


„Dlaczego wcześniej go nie zauważyłam?! Jakim sposobem udało się mu przemknąć pod moim czujnym okiem!?”


Szok trwał zaledwie chwilę, a później poczułam miażdżenie mojej klatki piersiowej pod wpływem ciężaru różnych uczuć: niezmiernej miłości, tęsknoty, bólu i wewnętrznego upodlenia na wspomnienie o tym, że uważa mnie za świra. „Bo po co miałby zamawiać dla mnie melisę?” Potem moje nogi same ruszyły w stronę drzwi prowadzących do drugiej sali. Obejrzałam się w przelocie i złapałam ten obraz, który wyrył się w moich myślach na wieki. Przed oczyma duszy zatrzymałam jego wzrok pełen tęsknoty — a może żalu? Później jego oczy przygasły. Przez sekundę miałam ochotę jeszcze chwilę na nie popatrzeć, ale jak zwykle uciekłam ze spuszczoną głową.

W mig znalazłam się przy Oli, którą znalazłam w małym kantorku, sąsiadującym z salą wystawową w głębi budynku. Wpadłam tam, cała blada, zalękniona, zupełnie jak gdybym…

— Zobaczyłaś ducha?! — powiedziała przestraszona moim wyglądem. Złapała mnie za rękę i zaprowadziła na krzesło. — Siadaj. Co się stało?!

— On, tam jest — wyszeptałam, jakbym mówiła o mordercy.

— Kto?

— Darek. — Uczucie miłości zmieszało się we mnie ze strachem przed tym, co on o mnie myśli. Z bezradności zachciało mi się płakać. — Olu, proszę cię, trzymaj mnie, bo ja zaraz tam do niego pobiegnę. Nie. Przecież nie mogę! — Zakryłam twarz dłońmi.

— Spokojnie dziewczyno! — próbowała mi pomóc.

— Ale ja nie mogę się uspokoić! — jęknęłam cicho.

Podała mi chusteczkę higieniczną.

— Masz. Wytrzyj łzy. Nie może cię taką zobaczyć!

Wtedy nagle wszedł do kantorka. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko spojrzał na mnie badawczo. Najwidoczniej powstrzymał go widok mojej zapłakanej twarzy. Poczułam się zawstydzona tym, że widzi mnie w takim stanie — zresztą przeważnie taką mnie właśnie oglądał, gdy jeszcze byliśmy razem.

Ola poderwała się i podeszła do niego.

— Mogę w czymś pomóc? — Osłoniła mnie dosłownie swoim własnym ciałem. — Proszę za mną! — Pociągnęła go za sobą, następnie na prawo. Zniknął mi z oczu.

Wtedy dotarła do mnie bardzo ważna rzecz: „Kowalska! Jesteś w pracy! Nie możesz schować się w tym kantorku, bo na zewnątrz czekają na ciebie ludzie!”


Wyszłam z pomieszczenia miarowym, spokojnym krokiem — że niby nic. Wróciłam do mojej wystawy, bo chciałam wypełniać swoje obowiązki jak należy. Poprzednia grupa jeszcze nie opuściła pomieszczenia, więc gdy Dariusz podążył za mną jak cień, na szczęście nie zostałam z nim sam na sam!

Poczułam, że miękną mi nogi, więc usiadłam na ławeczce, aby uspokoić nerwy. Starałam się skupić na omawianiu w myślach obrazu, który wisiał przede mną na ścianie, a On stanął nieopodal mnie. Pewnie myślał sobie, że jestem kompletną idiotką!

„Obraz Chełmońskiego „Przed burzą”…”

W końcu zbliżył się i usiadł na ławce obok mnie, w odległości półtorej metra. Widziałam kątem oka, jak na mnie zerka. Czekałam, aż w końcu coś powie. To jego gapienie się było bezczelne, a ja nie miałam odwagi nawet spojrzeć w jego stronę!

„Mglisty, pastelowy koloryt z dominacją różu i zieleni. Uciekający tabun koni…”

Wstał powoli, przyjrzał mi się, po czym… po prostu wyszedł, a ja nawet na niego nie spojrzałam, zupełnie jakby był przezroczysty.

Odetchnęłam na chwilę z ulgą, a później znów poczułam tęsknotę i przymus podążenia jego śladem, byle tylko zatrzymać go choć na sekundę dłużej przy sobie. Podeszła do mnie Ola, która spojrzała gniewnie w kierunku drzwi, za którymi zniknął intruz. Usiadła obok mnie, na miejscu, które uprzednio zajmował Dariusz.

— Co za przypał! — zachrypiała. — Przyszedł do galerii, żeby się na ciebie pogapić i poszedł.

— Totalnie wytrącił mnie z równowagi. Idę do domu. — Ciągle jeszcze byłam w szoku. Nie czułam się na siłach, żeby wypowiedzieć do zwiedzających chociażby jeszcze jedno słowo.

— Idź, idź kochana, tylko mi tam uważaj po drodze. Ja jakoś sobie poradzę… — Zakaszlała. — z tym gardłem. I zadzwoń, jak dojdziesz. — Skinęłam jej głową i wyszłam z galerii.


Wracałam piechotą, aby otrzeźwić umysł dopływem „świeżego”, miejskiego powietrza. Szłam dosyć szybko jak na obcasową przechadzkę po nierównym chodniku. Cały czas zdawało mi się, że ktoś mnie śledzi. Przecież Darek mógł, tak jak wczoraj, podążyć moim śladem!

„Po co przyszedł?! Chyba chciał mi coś powiedzieć. A ja znów nie potrafiłam przełamać tego okropnego strachu!”

Ścigana przez dawne lęki i cienie przeszłości, po dwudziestu minutach stanęłam u bram mojego nowego domu.

„Co ja mam im właściwie powiedzieć?” — pytanie to powstało dopiero teraz, gdy zobaczyłam w oknie krzątającą się po kuchni Jolantę. Zobaczyłam, jak podchodzi do niej Leszek i całuje ją prosto w usta.

„Nie będę im przeszkadzała.”

Przemknęłam pod kuchennym oknem niezauważona i skierowałam moje kroki ku oranżerii położonej w głębi ogrodu. Byłam roztrzęsiona. Gdy weszłam na alejkę zacienioną wysokimi drzewami, mimo upału zrobiło mi się zimno. Przeszłość dopadła mnie jak dzika bestia. Chciałam się schować i nie musieć odpowiadać na zadane przez Jolę lub Leszka pytanie: „Dlaczego wróciłam tak wcześnie?”

Jak zwykle, gdy mijałam ten sam pamiętny odcinek długiej alejki, przypomniał mi się „kaloryfer” Darka… i ten biały koń. Jak na nieszczęście, Leszek pozbył się tego biednego konika, który został po poprzednim właścicielu pałacu, a stajnię wyburzył, aby przedłużyć ogród. „Szkoda, bo mogłabym wsiąść na koński grzbiet i pogalopować przed siebie, w siną dal, żeby pozostawić za sobą cały ten bałagan mojego życia.”

Nagle zerwał się mocny wiatr. Z oddali dał się słyszeć huk nadchodzącej burzy. W popłochu uciekłam do szklarni stojącej na miejscu niegdysiejszej altany, a dokładnie na jej górnym pięterku. Wpadłam tam jak wichura i zamknęłam pośpiesznie szklane drzwi. Chciałam schować się przed całym światem, który co rusz dopadał mnie i osaczał strachem. W środku było wilgotno i ciepło, a w powietrzu unosił się zapach cytrusów i kwiatów orientalnych. Usiadłam na małym krzesełku stojącym w kącie oranżerii, tuż pod drzewkiem cytrynowym, i zamknęłam oczy, aby rozkoszować się tym cudownym zapachem. Cisza, spokój, a na zewnątrz coraz mocniej wiejący wiatr. Byłam tam bezpieczna.

Pogrążyłam się w myślach.

„Kochany… — Ból w klatce piersiowej, ścisnął mnie bezlitośnie. — Darku.

Dlaczego? Po co? Jaki to ma dla ciebie sens? Przecież jestem szalona, nieodwołalnie skreślona, znienawidzona. Wzgardzona przez ciebie… A ja przecież chciałam tylko twojego szczęścia.”

Zahuczały mi w głowie jego słowa. Na nowo poczułam dotyk jego odpychających mnie rąk. Znów się rozpłakałam.


Na nowo rozpamiętywałam każdy dotyk, przytulenie i pocałunki, jego głos i oczy. Siedziałam tam ponad godzinę, a zdawało mi się, że nie wychodzę stamtąd od wielu miesięcy, pogrążona w rozpamiętywaniu tych czasów, gdy pan Zięba u mnie pracował i był tak blisko. Przyszedł czas na powrót do rzeczywistości.

„Może już mogę wejść do domu bez zbędnych tłumaczeń? Chyba im nie przeszkodzę?”

Pomyślałam o Joli i Leszku. Tak bardzo się kochali, mimo że ich miłość rozkwitła dopiero teraz, gdy oboje dobiegali już do sześćdziesiątki.

„Pewnie tylko im zawadzam. Muszę poszukać jakiegoś innego domu. Nie chcę im przeszkadzać. I tak już wystarczająco nadużyłam gościnności Solskiego. Tylko dokąd pójść? Nie mogę wrócić na wieś do rodziców. Tam do końca poddałabym się melancholii i myślom bez wyjścia. Muszę pracować, aby żyć i żyć, aby pracować i pomóc moim rodzicom w remoncie domu.”

Gdy tylko otworzyłam drzwi szklarni, od razu uderzył mnie silny podmuch wiatru. Wichura nie ustępowała. Smagana strugami siekącego deszczu, żwawym krokiem ruszyłam alejką prosto do pałacu. Wpadłam do środka, jakby ktoś mnie gonił, po czym prędko zamknęłam za sobą drzwi. Poczułam tę namiastkę bezpieczeństwa kojarzącą się ze słowem „dom”. Ściągnęłam mokre buty i poszłam na górę do salonu — tam, gdzie czekali na mnie zazwyczaj Jola i Leszek. Powitali mnie radośnie i ciepło, a ja wymusiłam na sobie uśmiech. Od razu miny im zrzedły. „Może wyczuli mój nastrój?” Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i wtedy Jola powiedziała:

— Darek tu był.

Coś mnie w środku ścisnęło.

— Po co? — zapytałam z przymusu napraszającego się pytania.

— Pytał o pałac i co tam u mnie — mówiła ostrożnie i dawkowała mi odpowiedzi małymi dozami. Wciąż badała mnie wzrokiem. — Pytał też o ciebie.

— Czego chciał? — Siliłam się na spokój.

— Pytał o zdrowie i… powiedział, że ma zamiar odnowić znajomość z tobą.

I wtedy nerwy mi puścił!

— Nie chcę go znać!

Popatrzyli na mnie ze współczuciem.

— Mówiłem ci, że tak będzie — powiedział podenerwowany Leszek, gdy po raz kolejny wyszłam zalana łzami.

— Oni się kochają! Trzeba ich na nowo do siebie doprowadzić! — tłumaczyła porywczo Jola.

Leszek już składał kolejny kontrargument, gdy zawróciłam i przerwałam mu:

— Nie kłóćcie się przeze mnie. — Drgnęli zaskoczeni. — Nie kłóćcie się z mojego powodu. — I wyszłam. Pozostawiłam ich w milczeniu.

Poszłam do kuchni, aby wychylić kieliszek wina, który miał mi przynieść ukojenie. Trzęsłam się od środka, cieknące cichutko łzy nie dawały mi spokoju. Mieszały się we mnie: cicha nadzieja, protest, żal i ta świadomość, kim dla niego byłam. „Wariatką.” — pomyślałam o sobie i przypomniałam sobie o tamtym momencie, gdy przyznał mi rację. Wypiłam następne dwa kieliszki wina, które rozmyły w mojej świadomości cienie wspomnień. Pijana z rozpaczy udałam się do swojego pokoju. Tam rzuciłam się na łóżko i zasnęłam.


***

Było ciemno, zupełnie ciemno. W oddali widziałam jarzącą się prostokątną ramę. Biegłam w jej stronę. Każdy krok coraz bardziej mnie od niej oddalał. Nagle rama zmieniła się w świetlistą, prostokątną bryłę. W świetle ktoś stał. Jakiś człowiek.

Otwierałam drzwi — duże, ciężkie, żelazne drzwi. Szarpałam je z całej siły, walczyłam z ich ciężarem. W końcu udało mi się je otworzyć. Stanęłam w nich, aby zobaczyć to, co się za nimi kryło. Ujrzałam… Darka z wyciągnięta dłonią, a na niej spoczywało czarne, zakrwawione oko, wyszarpnięte z jego oczodołu. Z jego twarzy sączyła się krew.

Zerwałam się, łapiąc rozpaczliwie oddech. Zapaliłam światło i spojrzałam na zegarek — była już dwudziesta pierwsza. Przed oczyma ciągle majaczył mi ten koszmar.

3. Oliwkowa zemsta

Przez kilka kolejnych dni mój głos nie śmiał się już odezwać w galerii Małe Prado, kwestii żadnego obrazu. Po prostu moje wewnętrzne „ja”, powodowane lękiem, zabroniło mi się odzywać. Zajęta wymianą wystawy z Chełmońskiego na braci Gierymskich wciąż spoglądałam w stronę wejścia. Każdej chwili oczekiwałam pojawienia się zmory z przeszłości.

Panowie, odpowiedzialni za układanie eksponatów, właśnie kończyli wieszać jeden z ostatnich obrazów. Już gdzieś go widziałam. Z obrazu spoglądała na mnie „Pomarańczarka” czyli „Żydówka z pomarańczami.”

Staruszka z dwoma dużymi, wiklinowymi koszami wypełnionymi towarem na sprzedaż — całym mnóstwem pomarańczy i cytryn — zawieszonymi na jej chudziutkich przedramionach. W tle miasto: dachy, wieże, fasady domów. Atmosfera cichego cierpienia, zlodowacenia zimowego miasta. Z przodu Ona — staruszka opatulona czerwoną chustą, ubrana w starą, znoszoną suknię.

Gdy popatrzyłam na wyraz jej twarzy, poczułam się, jakbym zobaczyła swoje odbicie w lustrze za kilkadziesiąt lat, albo lepiej, jakbym zobaczyła odbicie swojej duszy. Smutek, tęsknota, rozpacz, konanie, wyczekiwanie, złudna nadzieja… Tak, to ja. Kobieta żebrząca o miłość mężczyzny, który uważał ją za szaloną. Naszpikowana lękiem i zagubiona w otchłani swoich nieposkromionych emocji — taka właśnie byłam.

— Panowie, powieście ten obraz tutaj, naprzeciwko wejścia — rozkazałam dwóm osiłkom, którzy zazwyczaj wieszali nam obrazy na ścianach. Chciałam, aby wchodzących do środka ludzi porażał Jej realizm i szczerość. Może miałam też cichą nadzieję na to, że On ją zobaczy, a w niej mnie?


On jednak już się nie zjawił.

— Kasiu, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… — zaczęła Ola, która już zdążyła dojść do siebie po zapaleniu gardła.

Właśnie przeglądałam prasę i rzuciła mi się w oczy strona poświęcona Okuniowi — malarzowi polskiej secesji. Moją uwagę przyciągnął obraz „Wojna i My”. „Zupełnie jakbym widziała nas dawno temu — broniących kwiatu naszej miłości. Do naszego życia zakradła się jednak jakaś wredna jędza i zniszczyła wszystko — tą jędzą był mój szalony pomysł. A te wijący się dookoła nas węże można porównać do moich obaw, przed którymi On próbował mnie ochronić swoim opiekuńczym płaszczem. „Wojna i My” — w moim wypadku „Lęki i My.”

Zatęskniłam do jego opiekuńczych ramion i nawet pomyślałam sobie, że może naprawdę dałoby się naprawić to, co się między nami zepsuło. Skoro chciał odnowić ze mną znajomość, to może wciąż mnie jeszcze kochał? Nadzieja zapukała do mojego smutnego serduszka, żeby chwilę później uciec, gdzie pieprz rośnie.

— Widziałam dziś rano, jak z jego mieszkania wychodziła jakaś śliczna brunetka.

Gazeta wypadła mi z rąk.

„Oszukał mnie… więc jednak bawił się moim kosztem. Pewnie naigrawał się z mojej głupoty i upośledzenia umysłowego.”

— Nie wiem, kim była, ale dała mu buzi w policzek na do widzenia — mówiła i obserwowała moją zawiedzioną minę. — A z kontekstu rozmowy zrozumiałam, że niedługo znów się zobaczą. Po wszystkim powiedział mi „dzień dobry” i uśmiechnął się. Specjalnie dłużej myłam podłogę przed wejściem do mieszkania, żeby dowiedzieć się, co to za jedna.

— Myślisz, że to jego dziewczyna? — rzekłam ledwie dosłyszalnie. Przed oczyma duszy miałam już widok Dariusza, który całuje tę piękność. Zapewne nie dorastałam jej nawet do pięt.

— Być może. Ale nie wiem tego na pewno.

— Czyli oszukuje mnie, żeby się zemścić. Chce, żebym zwariowała do reszty. Albo… — Przypomniałam sobie wtedy o jego ogromnych długach.

„Czyż nie wie, że nie zarabiam już tak dużo?”

— Nie wiem Kasiu, ale uważaj. To wszystko jest jakieś dziwne.


***


W sobotę, czyli tydzień po tym jak Dariusz zjawił się w galerii, miałam jechać do rodziców na wieś, aby się odprężyć widokiem i zapachem natury. Tak się jednak nie stało, bo Jolanta źle się poczuła, więc musiałam zostać i zaopiekować się nią i zająć się domem. Przeziębiła się tak jak Ola, z powodu zjedzenia pokaźnej porcji lodów. Musiałam się zająć obiadem i sprzątnąć trochę w strategicznych punktach. Nie miałam za dużego pojęcia o gotowaniu — zawsze byłam do tego antytalentem, więc ugotowałam zupę, której nie da się zepsuć, czyli pomidorową z przecieru pomidorowego z makaronem — nawet ja umiałam ją przyrządzić.

Gotowałam i zastanawiałam się, dlaczego pan Zięba przestał się pokazywać. Może szykował się do ataku? Bo czego innego mogłabym się spodziewać? Przecież miał dziewczynę. Wyglądało na to, że szykuje się do zemsty i bałam się tego.

Nalałam do miski dwie chochle dziwacznego specjału, który udało mi się ugotować, i ruszyłam na górę, gdzie miała swój pokój Jolanta. Zapukałam.

— Proszę! — odpowiedział głos Leszka. Zakochany mężczyzna bardzo przejął się chorobą swojej wybranki. Gdy tylko zobaczył, że źle się poczuła, zagnał ją do łóżka, aby się jej nie pogorszyło. Złoty człowiek — aż zaczęłam żałować, że Solski nie zainteresował się mną. Miałabym starego męża, ale za to czułabym się z nim dobrze i dbałby o mnie.


„Dariusz też dbał… Ale jego kochałam, a Leszek dla mnie jak dobry wujcio.”


Westchnęłam. Przekroczyłam próg pokoju i znalazłam się w środku jasnego, żółtego pomieszczenia, wyposażonego w ciemne, filigranowe meble oraz beżowe, długie kotary. Jola leżała w łóżku, a obok niej, na fotelu siedział Lesio i czytał na głos jej ulubioną książkę.

— Wejdź Kasiu — powiedział. — Chodź tu do nas.

Obydwoje uśmiechnęli się do mnie, a Jola zakaszlała przeciągle. Podeszłam jak na rozkaz i położyłam zupę obok łóżka, na niskim stoliczku.

— Kasiu, mamy dla ciebie, jak sądzę, ważną informację — zaczął Leszek i odłożył książkę na stolik.

— Słucham — odparłam obojętnie. Chciałam jak najszybciej zaszyć się znów w oranżerii, aby wypłakać się pod drzewkiem cytrynowym.

— Darek dziś do nas przychodzi na kolację.

Przeszył mnie dreszcz grozy, który niemal zastrzelił mnie tą niesłychaną wiadomością. Staruszkowie obadali mnie uważnie wzrokiem, jakby sondowali, czy mogą mówić dalej.

— To ja w takim razie dziś wychodzę. Spotkam się z Olą — wycedziłam przez zęby.

— Ale kto przygotuje kolację, jak ty wyjdziesz? — zachrypiała Jola. — A poza tym, on przychodzi do… ciebie.


„Nie wierzę. Nie wierzę! NIE WIERZĘ! JUŻ NIGDY W TO NIE UWIERZĘ!!!”


— Mam jedną prośbę… — odparłam chłodno, siląc się na spokojny i grzeczny ton. — Proszę nie mieszać się do mojego życia osobistego.

Miny im zrzedły.

— Proszę cię, Kasieńko, chociaż go wysłuchaj — biadoliła Jola.

— Czy wy nie rozumiecie, że on uważa mnie za wariatkę?! Uważa mnie za osobę niezrównoważoną psychicznie! — prawie krzyczałam. — Nie będę rozmawiać z kimś, kto ma o mnie takie zdanie! Nie mam zamiaru się upokarzać! O nie!! Poza tym on ma dziewczynę, więc interesuje się mną albo z powodów finansowych, albo chce się zemścić! Nie spotkam się z nim!

Uciekłam wprost do oranżerii, która była moim azylem. Usiadłam na krzesełku pod cytryną i znów zaczęłam się wewnętrznie miotać.

„Co oni sobie w ogóle wyobrażają?! Ja się do nich nie wtrącam! Nie będę się przed Nim upokarzać! Nie zamienię z tym człowiekiem ani słowa! Dosyć tego! Ale z drugiej strony mogłabym mu powiedzieć, żeby dał mi spokój i znikł z mojego życia. Wykrzyczę mu prosto w twarz, że jest oszustem i że wiem, że ma dziewczynę!!! Tak, zmieszam go z błotem, żeby nigdy więcej się do mnie nie zbliżył!”


Zadzwoniłam do pizzerii, aby złożyć zamówienie. Byłam zazdrosna i pełna złości żywionej do Darka. Wybuchło to we mnie tak nagle, że nie potrafiłam się opanować, aby nie zamówić pizzy z dużą ilością oliwek — Daro był na nie bardzo uczulony — przykrytych grubą warstwą sera, aby nie mógł ich dostrzec podczas jedzenia. Pomyśleć, że posunęłam się do czegoś tak niskiego i podłego.

Gdy wybiła szósta, na podjazd wjechało czerwone, sportowe cabrio. Byłam zaskoczona, bo nie spodziewałam się, że przyjedzie takim drogim samochodem. W jadalni już wszystko było przygotowane. Leszek i Jolanta — której najwyraźniej poprawiło się po mojej pomidorowej — wystroili się jak na przybycie jakiegoś ważnego gościa. Ja ubrałam tę czerwoną sukienkę, którą Dariusz podarował mi, gdy wychodziłam ze szpitala. Nie żebym żywiła do niej w tamtej chwili jakiś szczególny sentyment, lub żebym ubierała ją po to, aby sprawić mu przyjemność. Ubrałam ją, żeby zrobić mu na złość! Przypomnieć stare czasy. Sprawić mu tak wielki ból, jaki on sprawiał mi teraz — chciał się ze mną spotkać, udawał, że się mną interesuje, a przecież miał dziewczynę! Chciałam mu pokazać mu, że mam go gdzieś! I tylko dlatego zdecydowałam się na to spotkanie. Zatem ubrałam sukienkę jemu na złość!

Niestety, efekt zamierzony nie zaistniał, bo gdy wszedł do saloniku z dwoma bukietami kwiatów i ujrzał mnie w tej czerwonej kreacji, najpierw się zdziwił, a później uśmiechnął, jakbym sprawiła mu przyjemność tym widokiem. Chciałam, żeby zrobił minę zbitego psa. Nie udało się. Po przywitaniu, przy którym nie pozwoliłam Darkowi ucałować swojej dłoni, zasiedliśmy wszyscy przy okrągłym stole. Leszek starał się rozluźnić atmosferę, którą ja zagęszczałam swoją ponurą miną. Lekceważyłam Darka pod każdym względem. Traktowałam go jak powietrze. Nie odpowiadałam na jego pytania i nie patrzyłam w jego stronę.


„Po co tu przyszedł?! Przecież ma dziewczynę! Pewnie chce się na mnie zemścić!”


Zaczęłam dygotać od środka z nadmiaru emocji.

— Co tam u ciebie słychać, Darku? — zagadnął Leszek. — Opowiadaj coś! Tak dawno się nie widzieliśmy! — Zachęcił go do mówienia wujaszkowym uśmiechem.

— Dostałem awans. Nie wiem, czy wiesz Kasiu, że znów pracuję w Banku. — Zwrócił się do mnie z wyjaśnieniami. Łaskawie skinęłam głową. Zakaszlał nerwowo i kontynuował:

— Kupiłem samochód. Nie mam rodziny, więc mogłem sobie pozwolić na troszkę droższy wóz. Pewnie gdybym miał żonę lub narzeczoną, nie mógłbym sobie na to pozwolić — tłumaczył. Chciał podkreślić to, że jest sam.

„Po co tak kłamiesz?! Przecież masz dziewczynę!!” — chciałam wykrzyczeć mu w twarz.

— No, to już najwyższy czas, żeby się ustatkować! — Zaśmiała się Jolanta, po czym kichnęła kilka razy. Zacisnęłam szczęki i zmierzyłam ją wzrokiem. Nic sobie z tego nie zrobiła.

— Nie mógłbym ożenić się z kobietą, której bym nie kochał — tłumaczył i zerkał na mnie. — Przez jakiś czas byłem z Wiolettą, ale teraz jestem sam.

Wtem zadzwonił dzwonek do drzwi. Zerwałam się na jego sygnał i wyszłam, przerywając tę jakże dziwną spowiedź publiczną pana Zięby. Pizza dojechała!


„Jak dobrze, że przywieźli ją akurat teraz!”


Po chwili wróciłam do jadalni z białymi pudełkami w kształcie kwadratu i butlą słodkiego napoju gazowanego. Gdy weszłam, Darek poprawił się i rozluźnił krawat — zaczynał się denerwować. Atmosfera zrobiła się jeszcze gęstsza niż dotychczas. Nasze oczy spotkały się, gdy kładłam specjały na środek stołu. Miał totalnie zrezygnowaną minę zbitego psa — tak jak chciałam. O dziwo, nie wywołało to u mnie zamierzonego efektu usatysfakcjonowania. Gdy wróciłam na swoje miejsce, czułam się jak największa jędza na świecie. Do tego jeszcze chciałam go otruć! Nagle zadzwonił mój telefon.

— Halo? — Podeszłam do okna z komórką w dłoni.

To była Ola.

— Witaj!… — I wtedy wpadł mi do głowy okrutny koncept. Postanowiłam wykorzystać Olę do tego, aby przepędzić stąd intruza, który z każdą chwilą coraz bardziej zmiękczał moje serce swoimi spojrzeniami, głosem i samą obecnością. — Co u ciebie, Mój Drogi?

— Mój Drogi? Kaśka, co ci jest? — zapytała mnie Ola. — A, już wiem! Jest u was, tak?

— Tak Kochany… oczywiście — słodziłam do słuchawki. Darek obejrzał się na mnie z miną mówiącą: „nie zabijaj mnie”.

— Porozmawiaj z nim! Daj mu szansę! Kaśka, ja nie żartuje! Nieczęsto się zdarza, żeby facet po takim zranieniu przychodził na klęczkach do tej, która go zraniła. Może tamta laska to tylko jakaś jego koleżanka z pracy?!

— Nie Kochany! Nigdy! — słodziłam i wymuszałam na sobie uśmiech.

— Kaśka, mówię poważnie! Będziesz tego żałowała! Tylko mi nie próbuj teraz wychodzić! Słyszysz?!

— Do widzenia, Mój Drogi! Kocham cię! Pa! — zakończyłam, po czym z westchnieniem wyłączyłam telefon.

Sztucznie rozanielona, ruszyłam spokojnym krokiem w kierunku stołu. Usiadłam powoli i z gracją i rozejrzałam się po stole. Okazało się, że pizza została już podzielona, leżała na talerzach. Wszyscy czekali na mnie. Przypomniało mi się o moim zamachu na życie Darka. Pizza z oliwkami! Musiałam go ratować przed swoją głupotą! Ale jak?!

— Kto dzwonił? — zapytała zaskoczona Jola.

— Ach! Taki znajomy… — westchnęłam. Darek brał właśnie truciznę do ust…

To był impuls! Chwyciłam jego nadgarstek i odciągnęłam jego rękę w bok — powiedziałam przy tym:

— Nie jedz tego!

Pizza wypadła mu z dłoni i wylądowała na stole.

Wszyscy wlepili we mnie oczy. Zapanowała grobowa cisza. Darek zamarł z otwartymi ustami, Leszek i Jola popatrzyli na mnie zgorszeni.

— Kasiu? Co ty robisz? — zapytał Leszek. Patrzył na mnie, jakby podejrzewał mnie o szaleństwo.

— Darek jest uczulony na oliwki — wytłumaczyłam. — A tu jest dużo oliwek.

Jego twarz rozpromieniła się. Nawet nie sprawdził, bo uwierzył mi na słowo. Jola i Leszek odetchnęli z ulgą.

— Dziękuję, Kasiu — powiedział z uczuciem.

— Przecież nie mogłam pozwolić na to, żebyś umarł z powodu mojej słabej pamięci. To był zwyczajny odruch — wytłumaczyłam się tak, żeby wyszło na to, że zrobiłam to z czystego obowiązku. Mimo to i tak poprawiłam atmosferę i humor pana Zięby.

— Pamiętałaś — usłyszałam czułość w jego głosie.

Wypiłam łyk napoju gazowanego i udałam, że nie przejęłam się jego sentymentami. Sama zastawiłam na siebie pułapkę. Staruszkowie spojrzeli na mnie łaskawszym okiem, a Jolcia odetchnęła z ulgą.


Po kilku minutach wytchnienia, moja przyjaciółka i opiekunka zarazem, zabrała głos:

— Chcieliśmy skorzystać z okazji, że jesteśmy tu wszyscy we czwórkę, i coś ogłosić. — Na jej twarzy zarysował się uśmiech, prawie równie tajemniczy jak uśmiech Mona Lisy. Spojrzeli na siebie czule — ona i on.

— Słuchamy — rzekł Darek.

— Otóż… — zaczęła.

— Zamierzamy się pobrać! — dokończył Leszek. Ujął rękę Joli i ucałował ją szarmancko.

— To wspaniale! — Ucieszył się Zięba. — Wspaniała wiadomość! Prawda Kasiu? — Spojrzał na mnie niepewnie.

— Tak! — Udałam, że się cieszę, że zostałam bez dachu nad głową. „Teraz będę musiała się wyprowadzić.”

— Gratuluję! — Uścisnął im dłonie, przy czym wyszczerzał te swoje bieluśkie ząbki.

Wstałam i ucałowałam oboje narzeczonych.

— Jak to się właściwie stało? — zagadnął Dariusz. Kiedyś myślał, że jestem narzeczoną Leszka. — Pytam, bo najwidoczniej wiele mnie ominęło przez tych kilka miesięcy, gdy…

— No cóż… — Jola popatrzyła na Leszka, jakby prosiła go o wytłumaczenie. — Po prostu, od chwili gdy tu się przeprowadziłam, spędzaliśmy z sobą całkiem miłe chwile. Mamy dużo wspólnych tematów, doskonale się rozumiemy. Co tu więcej mówić?! Wiecie, jak to jest z miłością! Trach i już!!! — Uśmiechnęła się do narzeczonego, a on pocałował ją czule w usta.

Cieszyłam się ich szczęściem, ale bałam się o swoją przyszłość. Musiałabym wynająć mieszkanie i poszukać lepiej płatnej pracy, aby zapewnić im intymność, która im się należała. Za to, co zarabiałam, nie mogłabym opłacić mieszkania. Nie chciałam im przeszkadzać.

— No, to na nas już czas! — rzekła Jola porozumiewawczo do swojego narzeczonego.

— Tak, tak! — przyznał jej rację Solski. Najwyraźniej to był jakiś ich umówiony sygnał.

Wstali oboje i popatrzyli na mnie znacząco. Spodziewali się, że gdy nas opuszczą, to nagle się dogadamy. Ale to nie było możliwe. Poszłam więc za ich śladem i zaczęłam sprzątać stół. Nie miałam zamiaru zostawać z Nim sam na sam. Jeszcze by tego brakowało, żeby zaczął mnie urabiać i przekonywać, że jego dziewczyna jest jego kuzynką albo przyszywaną siostrą!

— Ty, Kasiu, oczywiście zostaniesz i dotrzymasz Darkowi towarzystwa, prawda? — powiedziała asekuracyjnie moja przyjaciółka, przy czym puściła do mnie oczko.

— Nie, ja już pójdę… — zaczął On. — Jest późno i…

— Zostań Darku! — powiedział Leszek, które również mrugał do mnie porozumiewawczo.

— Nie, nie chcę zabierać Kasi cennego czasu.

— Ależ ona ma mnóstwo wolnego czasu, prawda? Kasiu?

Tego już było za wiele i nie wytrzymałam.

— Przepraszam państwa! Pozwólcie, że ja sama wypowiem się na ten temat — rzuciłam oschle. Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni moim wybuchem. — Otóż… — Chrząknęłam, aby przygotować moje gardło do dłuższej odpowiedzi. Chciałam nasycić moje słowa czystym jadem. — Nie sądzę, aby pan Zięba miał ochotę zostawać w towarzystwie kobiety niezrównoważonej psychicznie. Jeszcze nie skończyłam! — Darek chciał mi przerwać. — Jolu i Leszku, prosiłam was o niewtrącanie się w moje życie osobiste. Panie Zięba… — Popatrzyłam na niego wyniośle, jak wtedy gdy byłam jego szefową. — Radzę panu więcej nie wchodzić mi w drogę i nie nachodzić mnie w pracy. Zresztą, to nie będzie tylko z pożytkiem dla mnie, to przede wszystkim z uwagi na pański związek! — Słuchał mnie z przymkniętymi na wpół powiekami, jakby bał się, że zaraz się mu oberwie, mimo to odparł:

— Słowa, które wypowiedziałem w chwili, gdy miałem bardzo wysoką gorączkę i ponosiły mną emocje, nie miały dla mnie znaczenia dosłownego. Nie uważam cię za wariatkę!

— Proszę sobie darować wszystkie kłamstwa!

— Ja nie mam żadnej dziewczyny!

— Wystawiasz się na pośmiewisko! Ola cię widziała!

— Nie sądzę, aby wystawianiem się na pośmiewisko było tłumaczenie kobiecie, którą kocham, dlaczego zmieszałem ją z błotem jak najgorszego śmiecia! Jestem kretynem! Byłem nim i wtedy, gdy zrobiłem to, czego się teraz bardzo wstydzę! Byłem zaślepiony, nie wiedziałem, co mam robić! Nie zauważyłem na początku twojego poświęcenia! Przyznaję, zachowałem się jak ostatni cham! Proszę o wybaczenie! — zabrzmiał błagalnie.

Odebrało mi na chwilę mowę. Kiedy odezwałam się po raz drugi, nie była już tą samą wściekłą Kaśką, która chciałaby go udusić gołymi rękami. Mój głos zaczął drżeć, osłabił się i wyciszył.

— Panie Zięba — zaczęłam tymi słowy — to nie pańska wina, że zakochał się pan w wariatce. Sądzę, że jednak powinien pan się powstrzymać od tłumaczeń. Dla mnie słowa, które pan wtedy powiedział, były jedyną, słuszną prawdą na temat tego, co pan o mnie myślał. Podczas zdenerwowania nie panował pan nad tym, co mówił, tylko wyrażał swoje poglądy. — Zrobiłam głęboki wdech, aby zapanować nad dławieniem w gardle. Emocje brały górę nad rozsądkiem. — Wykrzyczałeś mi więc tylko to, co o mnie myślisz. Nie marnuj sobie życia, a mnie więcej nie szukaj. Zostaw mnie w spokoju. Wariatki też mają uczucia… — Głos mi się załamał.

Pobiegłam do mojego pokoju i zamknęłam się na klucz. Rozpłakałam się po raz kolejny.


Usłyszałam pukanie do drzwi.

— Kasiu… — odezwał się do mnie z uczuciem. — Kasieńko otwórz. Ja wcale o tobie tak nie myślę. Poniosło mnie wtedy. Zrozum, kazałaś mi pokochać kogoś innego, podczas gdy ja nie widziałem świata poza tobą. Myślałem, że mnie oszukałaś, żeby się mną zabawić. Myślałem, że udawałaś, że mnie kochasz — tłumaczył się, ale do mnie nie dochodziły żadne logiczne argumenty.

— Odejdź i nigdy nie wracaj! — wykrzyknęłam w przypływie emocji.

— Kasiu…

— Nie chcę cię znać!! — zagalopowałam się.

— Kocham cię!

— A ja cię nienawidzę!!! — przebrałam miarę.

Po tych słowach za drzwiami zrobiła się grobowa cisza, a później usłyszałam, że odchodzi. Po chwili dał się słyszeć pisk opon na podjeździe. Wyjrzałam przez okno i zdążyłam jeszcze zobaczyć czerwone światła jego samochodu, wyjeżdżającego z impetem z bramy na ulicę. I tyle go było widać. Zraniłam go najmocniej, jak się tylko dało. Znów go odepchnęłam, choć tak naprawdę bardzo go kochałam. Wiedziałam, że to już definitywny koniec, że już zawsze będzie uważał mnie za wariatkę. Przegięłam z tą „nienawiścią”. Pożałowałam swojego zachowania, więc wstałam i wyszłam na korytarz — mimo że i tak było już za późno. Przecież odjechał.

4. Ostatnie spojrzenie

Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie wsparcie Oli, która tamtego dnia rozmawiała ze mną w długą noc przez telefon. Przekonywała mnie, że życie ma sens, że warto żyć, że oprócz miłości do faceta, na tym świecie są przecież jeszcze różne inne aspekty godne uwagi. Zasnęłam kilka godzin przed świtem, znużona odmawianiem różańca i beczeniem w poduszkę jak bóbr.


Nie wiem, co mieli na myśli Jola i Leszek, gdy zapraszali na swój ślub pana D. wraz z osobą towarzyszącą. Szczerze? Miałam im to za złe.

— Sama jesteś sobie winna, Kasiu — mówiła Jola podczas niedzielnego obiadu, tydzień po feralnej kolacji. — Ślub to ostatni moment na to, żebyście się dogadali, więc proponuję ci ściągnąć koronę z głowy, przeprosić Dariusza i pogodzić się z nim!

Czy sądziła, że surowym tonem i groźbami pomoże mi podjąć decyzję? Przez chwilę nawet pomyślałam, że ma rację, i że powinnam go przeprosić. W jednej chwili zapragnęłam tego tak mocno, że postanowiłam właśnie tak postąpić: przeprosić go i poprosić o wybaczenie. Może jeszcze nie wszystko było stracone?


Od tygodnia chodziłam jak zombie i nie za bardzo miałam ochotę pracować w tym stanie. Bałam się i jednocześnie niecierpliwie oczekiwałam na to spotkanie z Nim.

Specjalnie na tę okazję udałam się na zakupy, aby kupić jakąś ładną kreację, stosowną do tak ważnego wydarzenia, jakim jest ślub przyjaciółki. Po długich oględzinach wybrałam skromną, granatową sukienkę z długim rękawem, sięgającą do kolana, a do tego białą narzutkę koronkową, którą pożyczyła mi Jolcia. Upięłam włosy w koczek, a na szyję założyłam sznur białych, sztucznych perełek.

— Kasiu — szepnął do mnie Leszek, gdy czekaliśmy razem z gośćmi przed salą Urzędu Stanu Cywilnego. — Nie powtarzaj tego mojej małżonce, ale jesteś dziś najpiękniejszą damą w towarzystwie. — Uśmiechnął się do mnie prawie zalotnie. Wiedziałam, że chce mnie tylko uspokoić, jakoś odwrócić moją uwagę od wyczekiwania na pojawienie się pana D.

Stanęłam na palcach i skierowałam swoje słowa prosto do jego ucha:

— Nawet tak nie żartuj.

Chwilę później u jego boku pojawiła się Jola, ubrana w białą sukienkę z żakietem i kapeluszem. Jak się okazało kilka dni temu: była panną! Nigdy nie wyszła za mąż, bo nie miała szczęścia w miłości, zupełnie tak jak ja. A teraz, po tylu latach spotkało ją tak wielkie szczęście. Czy i mnie czekało tak długie oczekiwanie na miłość? Wątpiłam, czy w ogóle dożyję starości…

— Jesteś śliczna, Moja Kochana! — rzekł Leszek do ukochanej i pocałował ją w usta. Mimowolnie uśmiechnęłam się, a potem po raz kolejny rozejrzałam po sporej grupce osób, zebranej przed salką. Solscy mieli na swoim przyjęciu weselnym około stu gości, z których znałam jedynie kilkoro.

Pan D. nie zjawił się na ślubie Solskich. Zobaczyłam go dopiero później, gdy stałam u boku państwa młodych, w lokalu weselnym i odbierałam od gości kwiaty i prezenty. Zobaczyłam go, jak wchodzi do lokalu z piękną brunetką u boku. Z wrażenia omal nie zemdlałam. Zabolało mnie i to bardzo. Jednak to była prawda: miał dziewczynę!

— Kaśka, trzymaj się — szepnął Leszek i złapał mnie za ramię. Myślał pewnie, że zaraz zemdleję. Goście, którzy do usłyszeli i dostrzegli nasze zachowanie, spojrzeli na mnie zaniepokojeni.

— Wszystko… dobrze, Leszku — wycedziłam przez zęby.

Mój zamiar, aby przeprosić go za swoje zachowanie, legł w gruzach. Postanowił najwidoczniej ujawnić swój związek na oczach wszystkich znajomych Solskich i pokazać mi dobitnie, gdzie ma moje słowa. A jednak, gdy zbliżył się z kamienną twarzą do Państwa Młodych, jego oczy skierowały się na mnie tylko jeden raz, i zobaczyłam w nich więcej, niż mogłam się spodziewać. To nie był ból, to była agonia.

— Wszystkiego najlepszego! — rzekła, o wiele wyższa ode mnie i oczywiście ładniejsza, brunetka i ucałowała oboje nowożeńców. Daro uścisnął dłoń Leszka i ucałował Jolę.

— Nie przedstawisz nas? — zagadnęła Jola.

— Ach, tak, zapomniałbym. To Joanna, a to państwo Solscy — bąknął prędko, jakby chciał uciec. Nie śmiał spojrzeć w moją stronę. Tym razem to ja nie potrafiłam oderwać wzroku od jego zobojętniałej na wszystko twarzy.

— A pani jest pewnie tą słynną Katarzyną, o której opowiadał mi Daro? — zagadnęła do mnie Joanna. Tak dziwnie na mnie popatrzyła, że zrobiło mi się głupio. Uścisnęła moją dłoń, a ja odparłam, udając obojętność:

— A co takiego mówił?

— A, różne rzeczy… — rzekła z przekąsem. Przejęła kwiaty z rąk Dariusza, który najwidoczniej nie pamiętał, po co tutaj z nimi przyszedł, i podała je mnie.

— Dareczku, zostaniecie na chwilę, prawda? — zapytała Jola

— Nie… — zaczął, ale jego towarzyszka przerwała mu.

— Oczywiście! To taka wspaniała okazja, aby lepiej się poznać. Chodź Daro, przejdziemy się chwilkę i zaraz wracamy do Państwa Młodych! — Uśmiechnęła się do starszych i do mnie, po czym ujęłam dłoń pana D. i pociągnęła go za sobą prosto na taras. Po chwili zobaczyłam, że Dariusz zapalił papierosa, a jego dziewczyna… zaczęła mu coś tłumaczyć, przy czym gestykulowała dłońmi.

— Przepraszam, ja muszę… — zdążyłam jeszcze powiedzieć, zanim zakręciło mi się w głowie. Leszek w porę mnie złapał.

— Trzymam cię! — Ujął mnie pod rękę i wyprowadził z tłumu gości na korytarz. — Oddychaj! No, dziecko kochane, tylko mi tutaj nie zemdlej! Taka uroczystość, trzeba się cieszyć — zagadywał pocieszająco. Gdy zorientował się, że jest ze mną coraz gorzej, od słowa przeszedł do czynu. — Musisz się na chwilę położyć. — Zaczął prowadzić mnie schodami na górę, gdzie znajdował się jeden z wynajętych dla gości pokoi. Tam położyłam się na łóżku, a on uchylił drzwi balkonowe.

— Mówiłem jej, żeby tego nie robiła, żeby nie zapraszała Darka! Ale Jola jest uparta! Wiedziałem, że tak to się skończy! — marudził, gdy nalewał do szklanki wodę. Po chwili podał mi ją do rąk. — Pij.

— Idź do żony, ja tutaj poleżę — zmusiłam się do wypowiedzenia tych słów. Miałam nadzieję, że nie zostanę zmuszona do zejścia na dół.

— Przecież nie zostawię cię w tym stanie! Przy twojej wrażliwości…! A ten głupek jeszcze z jakąś dziewczyną przyszedł i udaje strasznie zakochanego! — wściekał się mój obrońca.

— To… nieważne, wiesz? Ja wiem, że on mnie już nie chce. Za bardzo go skrzywdziłam. Muszę się z tym pogodzić.

— A, co ty mówisz, dziewczyno?! Do desperat jest! Szkoda, że nie masz odwagi, żeby cofnąć te głupie słowa o nienawiści. — Spojrzał na mnie kontrolnie, aby potwierdzić ten fakt. — Nie, to byłoby teraz nie na miejscu.

— Idź już, proszę — rzekłam cichutko. Znajomy ból w klatce piersiowej zaczął mi się dawać we znaki.

— Zajrzę tu za chwilę — obiecał solennie, po czym wyleciał z pokoju jak oparzony.

Zostałam sama. Na zewnątrz była piękna pogoda, która jeszcze bardziej podkreślała uroczysty charakter tego dnia. Leżałam na łóżku i trzymałam w dłoni szklankę pełną wody. Po chwili odstawiłam ją, nie upiwszy z niej ani łyka.

„To definitywny koniec. On już ze mnie zrezygnował. Zresztą, czy On w ogóle mnie jeszcze kocha? Jego wzrok i zachowanie świadczą o emocjach. Jednak czy nie jest to zwyczajne okazywanie mi niechęci? Nawet się ze mną nie przywitał, tylko raz spojrzał tak, jakby zaraz miał skonać. A może tylko mi się wydawało? Jedno jest pewne, muszę go zobaczyć po raz ostatni, żeby przekonać się, że już nic do mnie nie czuje, a moje słowa zabiły tę miłość, którą do mnie żywił.”

Zebrałam siły, aby powstać. Poprawiłam fryzurę w lustrze, lecz nie dokleiłam sobie sztucznego uśmiechu. Musiałam postawić wszystko na jedną kartę. Powoli zeszłam na dół i ruszyłam powoli korytarzem prowadzącym mnie prosto do sali balowej. Zatrzymałam się u wejścia i rozejrzałam się po zgromadzonych. Grała muzyka, a na parkiecie, otoczonym okrągłymi stolikami, kręciło się kilkanaście par. Dostrzegłam Go jakieś pięć metrów przed sobą. Prezentował się bardzo przystojnie, zresztą jak zwykle. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Tańczył z tamtą… Zobaczył, a po jego twarzy przemknął grymas bólu.

Stałam przy drzwiach i nie odrywałam od niego oczu. Podchwycił to spojrzenie i zwolnił ruchy w tańcu, który i tak był stosunkowo wolny. Joanna odwróciła się, aby dostrzec przyczynę jego zachowania. Gdy mnie dostrzegła, zmarszczyła brwi i szarpnęła nim, aby się opamiętał. Odstąpiłam krok w tył, chciałam się wycofać w głąb ciemnego korytarza, aby móc jeszcze przez chwilę go widzieć. Nasze oczy znów się spotkały. Joanna odwróciła go bokiem do wyjścia, jakby chciała przerwać to nasze spojrzenie. Wtedy wyczytałam z ruchu jej warg: „Nie patrz tam!”

Postąpiłam znów krok w tył. Wsparłam się plecami o ścianę, aby złapać równowagę. Nagle przestał tańczyć! Ruszył w moim kierunku, ale… ona zatrzymała go silnym szarpnięciem. Później pociągnęła go za rękę i wyprowadziła na taras. Po drodze zdążył jeszcze rzucić mi tęskne spojrzenie, po czym znikł mi sprzed oczu. Chciał do mnie podejść, ale ona go zatrzymała. Wyszedł, a ja także nie miałam zamiaru zostawać w tym miejscu ani chwili dłużej.

Wyszłam na górę do pokoju, wyciągnęłam swój telefon komórkowy i napisałam SMSa: „Wybaczcie, ale spotkanie z panem D. jest ponad moje siły. Wracam do domu. Kaśka.”

Definitywny koniec. Po tym co mu powiedziałam, po tym jak zignorował mnie na przyjęciu weselnym i po tym jak zobaczyłam, że obca kobieta jest w stanie go ode mnie odciągnąć, poddałam się. Nie miało najmniejszego sensu pozostawanie w miejscu, gdzie musiałabym go oglądać z tamtą u boku. Przemierzałam ulice miasta popołudniową porą i nie wiedziałam, co mam z sobą zrobić. Nagle wpadłam na pomysł, że mogę porozmawiać z przyjaciółką. Wybrałam telefon do Oli, ale po chwili zrezygnowałam z rozmowy, bo dostrzegłam wiadomość sms, którą wysłała mi Jola: „Jest nam bardzo przykro, że zostawiłaś nas w tak ważnym dniu. Darek i Joanna już pojechali. Wróć.”

Nie miałam zamiaru. Wiedziałam, że będzie z tego chryja, ale odpuściłam sobie jakiekolwiek powroty. Chciałam z sobą skończyć.

5. Szukając sensu życia

Tak szybko znalazłeś sobie pocieszycielkę? Tak łatwo sobie mnie odpuściłeś? A może wytrzymałeś zbyt wiele, żeby w końcu sobie odpuścić coś, co nie miało sensu?”

Ola mówiła mi, że się gdzieś przeprowadził. Zapakował wszystkie swoje rzeczy i pojechał. W przeprowadzce pomagała mu piękna brunetka — wiedziałam, że to ta Joanna.

Mijały kolejne puste tygodnie i miesiące zalane łzami i otulone bolesnym wyczekiwaniem. Łudziłam się głupimi nadziejami, że Dariusz pojawi się niespodziewanie w galerii. Czekałam. Każdy odgłos kroków zdawał mi się być podobnym do jego kroków.

Gdyby nie wsparcie Oli nie dałabym sobie rady. Bardzo dużo ze mną rozmawiała.

— Staraj się cieszyć małymi rzeczami, krótkimi chwilami. Staraj się dostrzec Boga w każdym malutkim kwiatuszku, roślince. Ja wierzę w to, że zostałyśmy stworzone po coś. Nasze życie ma sens, tylko że jeszcze nie wiemy jaki. Póki żyjemy, każdy kolejny dzień jest przeznaczony do tego, abyśmy go wypełniły. Może zostałyśmy stworzone chociażby po to, żeby sobie pomagać?

Starałam się czegoś uchwycić, złapać za ogon coś pewnego, jakąś tratwę ratunkową, ale lato przeminęło i nadeszła jesień, a ja zaczęłam znów zażywać większą ilość tabletek na nerwy i antydepresantów ziołowych. Czułam, że tabletki to za mało, więc udałam się na akupunkturę i wróciłam do moich codziennych spacerów. Ruch zmuszał moją krew do krążenia, a świeże powietrze dotleniało umysł i otrzeźwiało go z ciemności i mgły, które zdawały się mnie permanentnie spowijać.

I tak pewnego niedzielnego popołudnia, gdy krążyłam po mieście bez celu, byle tylko chodzić, przegnana jesiennym deszczem i wiatrem, schroniłam się w niewielkim kościółku. Weszłam do środka z nabożną czcią. Znalazłam się w ciasnym korytarzyku, gdzie zrobiłam znak krzyża. Ominęłam pojemnik na wodzę święconą, zresztą i tak wysechł do cna, zupełnie jakby nikt tutaj od dawna nie zaglądał. Uchyliłam przeszklone do połowy drzwi, prowadzące z przedsionka do nawy głównej, i wkroczyłam do rozświetlonego blaskiem lamp wnętrza. Po obu stronach nawy stały dwa rzędy ławek. W środku nie było nikogo.

Uklękłam na zimnej posadzce i skierowałam oczy w kierunku ołtarza. Okazało się, że na stole ofiarnym stoi Monstrancja z wystawionym Najświętszym Sakramentem. Wiedziałam, co to znaczy. Była to godzina adoracji, która zawsze napawała mnie jakąś dziwną podniosłością chwili. Zupełnie jakby na ziemię zstępował Chrystus we własnej osobie.

Zapatrzyłam się w miejsce, gdzie stała Monstrancja i kompletnie przestałam myśleć. Odrzuciłam na bok przeszłość i przyszłość.

„Proszę, spraw żebym znalazła sens życia, jakiś cel, który pomoże mi zostać na ziemi. Uratuj mnie!”

Przypomniałam sobie Jego twarz i to co było między nami dobrego. Uśmiechnęłam się i poczułam wdzięczność za to, że było mi dane zaznać choć trochę tego wielkiego szczęścia, jakim jest wzajemna miłość.

„Tylko czas może pomóc uleczyć rany, naprawić zło i pomóc znaleźć odpowiedź na moje pytania. Czas.”

Wybaczyłam Mu to, że nie miał już siły, aby się ze mną naciągać i wybaczyłam sobie, że nie potrafiłam go zatrzymać. Poczułam jakąś dziwną ulgę, a kamień poczucia winy spadł mi z serca.

„Proszę, niech będzie szczęśliwy i odnajdzie spokój. Tylko o tyle proszę.”

Przez głowę przemknęła mi jasna myśl, która swoim ciepłem opatuliła moje skołatane, zranione serce i napełniła mnie nadzieją, która pomogła mi wstać i opuścić to miejsce, abym mogła stawić czoła przyszłości mającej niebawem nadejść.

6. Bezdomny

Jesienny początek września przywitał nas kolorami złota, czerwieni i brązu spadających liści. Słoneczko wciąż jeszcze jasno świeciło, ale mnie jakoś tak ciężko było na sercu. Nie potrafiłam o Nim zapomnieć, choć minęły już prawie trzy miesiące od naszego ostatniego pożegnalnego spojrzenia.

Tego ranka wstałam trochę później, uśpiona poprzedniego wieczora dawką ziółek nasennych. Na śniadanie zjadłam dwie kromki chleba z masłem orzechowym, a potem zapiłam to herbatą ziołową antydepresyjną. Połknęłam przy tym magnez z witaminą B6. Przed wyjściem z domu zdążyłam jeszcze dosłyszeć, że Solscy właśnie wstają. Nie chciałam znowu oglądać ich radosnego śniadanka — pewnie jak zwykle będą się wzajemnie karmić i cieszyć swoją miłością. Starałam się ich unikać, gdy byli razem, aby im nie psuć radości swoją smętną miną. Od czasów wesela nasze stosunki z Jolą trochę oziębły. Widać miała do mnie żal. Było mi smutno, ale czasu już nie dało się cofnąć.

W kieszeni jesiennego płaszcza miałam drobne na bilet. Grzechocąc nimi, poszłam wolnym krokiem w stronę przystanku autobusowego, stojącego zaraz za murkiem posiadłości. Gdy tylko wyszłam na ulicę, w oczy rzucił mi się człowiek siedzący tuż obok naszej furtki. Widziałam już wielu takich. Kręcili się po mieście, ubrani w łachmany i nosili przy sobie swój dobytek w postaci śmieci schowanych w foliowych torbach. Ten siedział po turecku na kawałku tektury, z głową zwieszoną w dół i wpatrywał się w stojące przed nim pudełko po maśle. Zapewne marzył o tym, aby ktoś wrzucił mu do pojemniczka jakąś jałmużnę. Burza czarnych, długich i brudnych włosów przykrywała jego twarz z obu stron. Ubrany był w brudne jeansy, trampki i potarganą kurtkę. Obok niego stały dwie reklamówki pełne zapewne śmieci i znalezionych na śmietnikach resztek jedzenia.

Postawiłam kilka kroków w stronę przeszklonej budki przystanku autobusowego, lecz oświecona nagłą myślą, zatrzymałam się. Miłosierdzie w moim życiu często skłaniało mnie ku pomocy takim ludziom, dlatego wyciągnęłam z kieszeni monety, odwróciłam się na pięcie, podeszłam do tego biedaka i wrzuciłam je do opakowania po margarynie.

— Dziękuję — rzekł cicho, przy czym lekko uniósł ku mnie głowę. W jego ciemnych oczach dostrzegłam smutek, który empatycznie odczułam w swoim sercu. Zauważyłam, że trzęsie się z zimna, dlatego ściągnęłam z siebie ciepłą chustę, którą przed wyjściem owinęłam szyję, i podałam mu ją.


„Przecież zaraz będę maszerowała do pracy, więc się rozgrzeję.”


— Proszę, przyda się panu na zimniejsze wieczory.

Chyba niedowierzał w ten gest dobroci, bo długo stałam, zanim wyciągnął swoją dłoń w kierunku chusty i powoli odebrał ją ode mnie. Nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową i zaczął miętosić chustę w swoich rękach, zapatrzony w chodnik.

Nie wiedziałam, jak mam się dalej zachować, więc powiedziałam:

— Do widzenia — i wyruszyłam pieszo w drogę wiodącą do pracy.


Widziałam wielu takich ludzi w swoim życiu. Nocowali w kanałach lub na dworcach. Rzadko kiedy szukali pomocy w schroniskach. Zazwyczaj chodzili po śmietnikach i szperali po kontenerach w poszukiwaniu jedzenia, czy czegoś co mogłoby się im przydać. Często uciekali się do alkoholu. W takim stanie zastałam kiedyś dwu braci, Franka i Romka — wzięłam ich dosłownie z ulicy. Teraz zrobiłabym pewnie to samo, gdyby nie to że już nie miałam firmy, a dom nie należał do mnie.

Zainteresował mnie ten „jegomość”. Wyglądał na młodego, ale jego przygarbione plecy postarzały go o wiele lat. Wyglądałam na niego przez okno, gdy schodziłam do kuchni na śniadanie. Zasiadał o siódmej rano koło pałacowej furtki, aby użebrać coś od ludzi idących na przystanek autobusowy. Nic nie robił sobie z mgły i wilgoci, które zapewne sprawiały, że jego głowa i ubranie były całkiem przemoczone. Obawiałam się, że się biedak rozchoruje, więc podarowałam mu również ciepłą czapkę zimową. W zamian nie powiedział ani słowa, ale widziałam wzruszenie w jego oczach — to mi wystarczało. Nie musiał dziękować słownie, wdzięczność była wypisana na jego twarzy.

Gdy stałam na przystanku, czasem przyglądałam się mu ukradkiem. Nie był mi dłużny — czułam, jak świdruje mnie swoim wzrokiem. Czasem było mi go niezmiernie żal, gdy patrzył z takim proszącym wyrazem oczu. Rzucałam mu pięć złotych, czasem tylko dwa. Jemu tych złotówek przydałoby się z pewnością o wiele więcej. Nigdy nie miałam odwagi zapytać go, czy coś jeszcze jest mu potrzebne. Pewnego dnia postanowiłam, że następnym razem go zagadnę. I nawet przez chwilę zastanowiłam się nad tym, czy Solski pozwoliłby mu zatrzymać się w schowku pod oranżerią na okres zimowy w schowku pod oranżerią. Może znalazłaby się dla niego jakaś praca w obejściu? Pałac był spory i wymagał większego nakładu pracy, aby utrzymać go w dobrym stanie. Tak, to byłaby konkretna pomoc dla bezdomnego. W końcu nie sztuką jest dać biedakowi rybę, natomiast trudniej, ale i lepiej, jest podarować mu wędkę, dzięki której nauczy się, jak tę rybę pozyskiwać samodzielnie.

***

W galerii mieliśmy teraz nową wystawę. Sztuka XX wieku, Witkacy. Był tam taki obraz zatytułowany: „Fałsz”. Przypominał mi moją sytuacje życiową. Mężczyzna, siedzący obok pięknej kobiety, pokazuje widzom jej prawdziwe oblicze, które narysował w karykaturze ukazującej jej wady. „Zupełnie jakbym widziała pana D, który pokazuje to, co tak naprawdę o mnie myśli.” Bo On myślał, że go okłamałam i wykorzystałam. Dlatego mnie znienawidził i być może nawet chciał się zemścić, ale tego już się nie dowiedziałam, bo odrzuciłam go, gdy tylko wykonał przyjazny gest w moją stronę. Teraz pewnie myślał, że zupełnie nic mnie nie obchodzi, i że wręcz go nienawidzę — przecież nie wyprowadziłam go z błędu i nie przeprosiłam za moje słowa.

„Dlaczego nie posłuchałam wtedy Oli i mu nie wybaczyłam? Dlaczego nie miałam odwagi przeprosić go za moje słowa o nienawiści? Przecież wiedziałam, gdzie mieszkał i mogłam w każdej chwili… Ale teraz już nigdy go nie zobaczę! Zrobiłam sobie harakiri na żywo, a jego serce zdeptałam obcasem. Co się z nim dzieje, gdzie jest i… z kim? Na pewno ułoży sobie życie i będzie jeszcze kiedyś szczęśliwy — może nawet szczęśliwszy niż wtedy, niż gdy był ze mną. Na pewno o wiele szczęśliwszy.”

Wciąż prześladowały mnie myśli o autodestrukcji. Raz zwierzyłam się z nich Aleksandrze, która dobrze mnie rozumiała. Zalała mnie potokiem słów, między jednym i drugim łykiem kawy z aromatem wanilii.

 Pomyśl o rodzicach! Gdyby nie ty, to by sobie finansowo nie poradzili. A Leszek i Jola?! Im by serce pękło, gdybyś sobie coś zrobiła! Traktują cię jak swoją córkę. Nie bądź samolubna! — gorączkowała się. — Pomyśl też o mnie! Komu bym się mogła wyżalić?! A tak, to przynajmniej wiem, że jest ktoś, kto mnie rozumie!

W odpowiedzi tylko skinęłam jej głową.

Tak naprawdę to jedyną myślą, solidnie powstrzymującą mnie przed zrobieniem tego ostatecznego kroku, był strach przed wiecznym potępieniem i gniewem Bożym. Moje życie bez miłości i tak nie było nic warte, a życie bez pana D… bez możliwości zobaczenia go…

— Pomyśl chociażby o tym biedaku, który przesiaduje pod waszym domem — prawiła dalej Olka. — Kto wrzucałby mu codziennie te parę złotych?! Pomyśl o nim!

— Może masz rację. — Przypomniałam sobie w tej chwili człowieka, który miał gorzej ode mnie i poczułam wstyd, że tak mało mu od siebie daję. Każdy bezdomny człowiek, oprócz jałmużny, potrzebuje także rozmowy i wsparcia. Postanowiłam się nim zaopiekować. W sumie, on też był taki samotny, jak ja i byłam pewna, że kto jak kto, ale on by mnie zrozumiał.

Wracałam niespiesznym krokiem w stronę domu i rozmyślałam nad tym, co jeszcze mogłabym zrobić dla tego biedaka. Postanowiłam porozmawiać z Leszkiem o tym schowku pod oranżerią. Dni i wieczory były coraz zimniejsze. Miałabym ogromne wyrzuty sumienia, gdyby ten biedak spędzał je na zewnątrz. Przecież mógłby się rozchorować, a nawet umrzeć!

Gdy szłam chodnikiem, już z oddali zobaczyłam przed pałacem karetkę. Aż zmroziło mi krew w żyłach na samą myśl, że któremuś z moich staruszków coś się stało! Popędziłam w stronę białego samochodu i zobaczyłam, jak ratownicy wnoszą do jego wnętrza tego bezdomnego, o którym tyle rozmyślałam.

— Dokąd go panowie zabierają? — zapytałam jednego z ratowników ubranego w czerwony uniform.

— Do szpitala św. Maksymiliana. A pani kim jest? Zna go pani? Nie ma przy sobie żadnych dokumentów.

— Znam go tylko z widzenia, nie wiem, jak się nazywa. Przyjadę do tego szpitala! Co mu w ogóle jest?

— Jeszcze nie wiemy. Zasłabł. Wie pani jak to jest, może żyje tylko alkoholem? — Młody człowiek wzruszył ramionami, po czym wsiadł do samochodu, którym chwilę później odjechał tak powoli, jakby znajdujący się w nim chory człowiek, był całkiem zdrowy.

Prędko poszłam do pałacu, aby poprosić Leszka o podwózkę. Zgodził się, ale niechętnie. Zabrałam ze sobą rzeczy, które każdy chory powinien mieć w szpitalu: ręcznik, kapcie, mydło itd.

— Jedź z nią Lesiu, jedź — prosiła Jola, która dobrze pamiętała, że i ona kiedyś została zabrana z ulicy, zanim wyszła na prostą. — Ten człowiek potrzebuje pomocy.

7. Władysław Kostka

W biegu zaczepiłam lekarza, który powiedział mi, że pacjent właśnie jest badany.

— Nie ma przy sobie dokumentów. Trzeba będzie wezwać policję — mówił do mnie. Aż serce ściskało mi się na samą myśl, że nie będę mogła mu pomóc.

— Proszę, niech pan nie wzywa policji! Ja zadbam o to, żeby wyrobił nowe dokumenty! — zapewniłam.

Leszek spojrzał na mnie zdziwiony, zupełnie jakby podejrzewał mnie o spisek.

— Z dokumentami to jeszcze nie problem. Pacjent twierdzi, że nazywa się Władysław Kostka, a taka osoba nie figuruje w ubezpieczeniach. Jak sądzę, nie pokryją państwo kosztu pobytu w szpitalu… — zawiesił głos i spojrzał na mnie znacząco.

— Zapłacę za jego pobyt i za wszystkie badania — rzekłam stanowczo.

— Skoro tak…

— Kasiu! Oszalałaś?! Nawet nie wiesz, kim jest ten człowiek! — zganił mnie Leszek, gdy tylko lekarz zniknął nam z pola widzenia.

— Chcę mu pomóc i pomogę. I mam do ciebie ogromną prośbę.

— Tylko mnie nie proś, żebym wziął go do domu!

— Nie do domu, ale do schowka pod oranżerią — mój głos zmiękł i przybrał ton błagalny. — Proszę!

— Dlaczego tak bardzo ci na nim zależy?! — zapytał podenerwowany, a jego twarz nachmurzyła się.

Nie potrafiłam mu tego wyjaśnić, ale czułam, że jeśli tego nie uczynię, jeśli się nim nie zaopiekuję, to będę tego żałowała do końca życia.

— Ale jak tylko wyzdrowieje, to pomożesz mu znaleźć pracę, tak? — Przykazał mi palcem.

— Tak!!! — niemal krzyknęłam uradowana. Przytuliłam go z wdzięczności.

— No, już, już… — mówił udobruchany. — A teraz dowiedz się, czy ten twój bezdomny, w ogóle przeżyje. Coś mi się tam o uszy obiło, że jest wychudzony, więc na pewno ma anemię i pasożyty. — Skrzywił się z niesmakiem.

— Zaraz się tego dowiem!

Ze względu na to, że byłam jedyną osobą, która zainteresowała się chorym, zostałam dopuszczona do wiadomości na temat jego zdrowia. Nawet pozwolono mi z nim na chwilę posiedzieć. Miał anemię i do tego jakąś paskudną infekcję gardła. Zasłabł na ulicy, dlatego ktoś wezwał do niego pogotowie.

Weszłam do sali, gdzie leżał w sąsiedztwie dwu innych panów, nie wyglądających lepiej od niego. Zapadnięte policzki, podkrążone sińcami oczy, blada, wysuszona twarz… Lekarz powiedział, że jest odwodniony, więc podawano mu kroplówkę. Przebrany w szpitalną piżamę, nakryty kocem, leżał na twardej pryczy. Nawet nie dali mu poduszki. Gdy mnie zobaczył, jego smutne, zmęczone oczy rozjaśniły się. Przez chwilę nawet zdawało mi się, że się uśmiechnął. Jego głowa nadal pokryta była długimi, czarnymi strąkami włosów, a twarz długim, bujnym zarostem.

— Pan nie chciał się dać ogolić — wytłumaczyła pielęgniarka, która właśnie weszła do środka.

— Później o to zadbam — rzekłam i stanowczo spojrzałam w czarne oczy Władysława. Nic nie odpowiedział, a jedynie westchnął ciężko.

— Poleży kilka dni i go wypiszą — powiedziała pielęgniarka, po czym uregulowała kroplówkę. — To pani krewny?

— Tak, to znaczy… — nie wiedziałam, co powiedzieć.

— Niech się pani nie tłumaczy. Widziałam już wielu takich. I chwała pani za to, że się biedakiem zainteresowała. No! To zajrzę potem i przyniosę obiad! — Uśmiechnęła się do pacjenta i opuściła salkę.

Spojrzałam znów w te czarne oczy, które, odkąd weszłam, nawet na chwilę się ode mnie nie oderwały. Biedak zaczął się telepać niczym w febrze, ale ja wiedziałam, że to z powodu kroplówki, więc nie panikowałam. Zrobiło mi się go tylko żal. Nakryłam go szczelniej kocem, aby było mu cieplej. Widok jego wychudzonej, opiętej bladą skórą ręki, do której była podłączona kroplówka, sprawił, że po mojej skórze przeszły ciarki. Zrobiło mi się słabo. Odrzuciłam na bok swoje empatyczne odczucia i zapytałam:

— Dać panu coś pod głowę? Przyniosłam poduszkę. Wiem jak to jest w szpitalach — szepnęłam porozumiewawczo. Skinął głową i cichutko rzekł:

— Tak.

Uniósł głowę powoli, jakby stanowiła dla niego ogromny ciężar, a ja podłożyłam mu poduszkę. Jego włosy wydały mi się jakieś dziwne, ale nie chciałam wypytywać go o takie błahostki, gdy leżał wycieńczony na szpitalnym łóżku, podłączony kroplówki. Wytłumaczyłam sobie, że to pewnie choroba uczyniła jego włosy tak dziwnie matowymi i jakby sztucznymi w dotyku.

— A może potrzebuje pan czegoś jeszcze? — zapytałam z troską i spojrzałam na sok, jabłka i bułki, które kupił dla niego Leszek. Stały na szafce obok łóżka chorego.

— Mnie, niczego nie trzeba — powiedział smutno.

— Ma pan gdzie mieszkać?

— Nie.

— Tak sobie pomyślałam… U nas w ogrodzie jest taka mała szklarnia, a pod nią schowek. Jeśliby się go jakoś wysprzątało i wstawiło kilka mebli, to może mógłby pan tam sobie zamieszkać po wyjściu ze szpitala. Może to nie wiele, ale zawsze coś — powiedziałam z nadzieją w głosie.

— Ja, nie wiem, co mam powiedzieć — głos wyraźnie mu się załamał ze wzruszenia. Potarł oczy swoimi osłabionymi, wychudzonymi dłońmi.

— Niech się pan zgodzi! — Zachęciłam go uśmiechem.

— Nie mam czym zapłacić.

— Niech się pan po prostu zgodzi.

— Nie mam zupełnie nic. — Rozłożył ręce w geście bezradności i zmarszczył brwi. Jego głos był taki pusty, matowy i cichy, jakby człowiek ten już dawno wycofał się z życia.

— Właściciel posiadłości pewnie zgodzi się, aby mógł pan odpracować to swoje mieszkanie. W obejściu zawsze brakuje silnej, męskiej ręki. A pan przecież nie jest jeszcze taki stary, żeby nie móc pracować.

Chyba go przekonałam, bo powiedział:

— Dziękuje.

— Niech mi pan jeszcze nie dziękuje. Zobaczymy, czy będzie się tam panu dobrze mieszkało.

W tej chwili zakaszlał tak mocno, że znów poczułam, jak cierpnie mi skóra. To musiało być zapalenie płuc. Gdy kaszlał, wykrzywiał przy tym twarz w bolesnym grymasie.

— Nie wiem, co mogłabym jeszcze dla pana zrobić.

— Zrobiła już pani… zbyt wiele — odparł, gdy odzyskał oddech.

— Jesteśmy więc umówieni — powiedziałam z entuzjazmem. Byłam pewna tego, że Leszek zgodzi się, aby miły człowiek pracował w obejściu w zamian za dach nad głową. — Zajrzę do pana jutro, aby dowiedzieć się o stan zdrowia i zapytać kiedy będzie pan mógł opuścić szpital. Tutaj na pewno pana podkurują i odkarmią.

— Proszę mi mówić Władek — powiedział i wyciągnął do mnie kościstą, drżącą dłoń.

— Jestem Katarzyna. — Uścisnęliśmy sobie dłonie. Poczułam jakieś dziwne — ni to wibracje, ni to dreszcze — jakiś prąd, który wytworzył się miedzy naszymi dłońmi. Może dlatego, że pamiętałam codzienny widok jego brudnych dłoni, które składał, złączając palce niczym do modlitwy. Teraz jego dłonie były czyste, pielęgniarki musiały zająć się myciem jego brudnego od wielu dni, chudego ciała.

— Do zobaczenia Władek.

— Do zobaczenia — odrzekł. Puścił moją rękę i spojrzał smętnie.

Opuściłam szpital z dziwnym przeświadczeniem, że ten człowiek stanie się wkrótce dla mnie kimś bardzo ważnym. Lecz czy ważniejszym od pana D? W krótce miałam się tego dowiedzieć.

8. Nowy dom

Jeszcze tego samego dnia podkasałam rękawy i udałam się z miotłą oraz potrzebnymi akcesoriami do schowka pod oranżerią. Chciałam jak najszybciej posprzątać nowe lokum dla mojego nowego podopiecznego. Myśli, że mogę komuś pomóc i że czyjeś życie zależy ode mnie, sprawiły, że wstąpiły we mnie nowe siły, a nawet zachciało mi się żyć.

Otworzyłam kłódkę, którą zapieczętowane były niewielkie, drewniane drzwi, usytuowane nieco poniżej poziomu parteru. Otworzyłam sezam ze skarbami.

— Ojej! Ale tu kurzu! — Zdziwił mnie widok starych pajęczyn, gratów różnego rodzaju i pył, który to wszystko przykrywał niczym kołderką do snu. — No, to do roboty!

W pocie czoła zaczęłam wyciągać kolejne skrzynki. Były wypełnione starymi książkami i bibelotami nadającymi się tylko do muzeum lub sklepu z antykami. Znalazłam nawet stare ubrania, garnki i przedmioty codziennego użytku sprzed pięćdziesięciu laty. Sądziłam, że Solski już dawno uporał się z tym magazynem rupieci.

Rozejrzałam się po zabrudzonych miejskim kurzem ścianach. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że tak ciężkie stoi przede mną zadanie.

— To będzie wymagało malowania. — Westchnęłam ciężko.

— Może pomóc? — usłyszałam zza swoich pleców. Odwróciłam się i zobaczyłam za sobą Jolę. Była ubrana w roboczy fartuch, a na dłoniach miała gumowe rękawiczkami. Na głowie przewiązała chustkę, a jej twarz wyrażała najwyższą gotowość do działa.

— Och! Jolciu, proszę! — Złożyłam dłonie jak do modlitwy. — Pomóż! Bo inaczej nie uporam się z tym nawet do końca przyszłego roku!

Obydwie zaśmiałyśmy się serdecznie i już po chwili praca zaczęła iść znacznie szybciej. Dokopałyśmy się nawet do mebli, które mogłyby służyć Władysławowi, lecz były tak zniszczone, że rozważałam również ich wyrzucenie.

— Leszek zgodził się tylko na próbę go tutaj zostawić. On jest nieufny względem obcych — wyznała Jola, gdy oderwała się na chwilę od szorowania ściany. — Wygląda na to, że raczej nie przypadł mu do gustu.

— Mam nadzieję, że się przeze mnie nie kłóciliście.

— Nie. Ale wiedz, że zgodził się tylko ze względu na ciebie.

Skinęłam głową. Miałam nadzieję, że nie przysporzę im problemów, gdy zaproszę do ich domu bezdomnego, dzikiego przybłędę.


Następnego dnia, zaraz po pracy udałam się na małe zakupy, a zaraz później poszłam odwiedzić mojego podopiecznego. Gdy szłam w stronę sali, w której leżał Władzio, natknęłam się na pielęgniarkę. Na szpitalnym wózku kelnerskim wiozła nietknięty talerz zupy i drugie danie.

— O! Jak dobrze że pani jest! — Na jej twarzy odmalował się wyraz ulgi. — Ten pan Władek, nie chce nic jeść. Bardzo przejął się tym, że koszty pobytu w szpitalu pokryje pani. Proszę mu coś powiedzieć, bo już nie mam do niego siły! Nie pomaga ani prośbą, ani groźbą! No, samobójca jakiś!

Nie skomentowałam jej ostatniego stwierdzenia. Podskórnie poczułam wstyd na myśl, że i ja miałam myśli samobójcze.

— Proszę mi dać to jedzenie, ja się tym zajmę.

Na twarzy pielęgniarki pojawiła się ulga. Przejęłam jej obowiązki, a ona czym prędzej uciekła. Wjechałam do salki z dwudaniowym obiadem. Spojrzałam w oczy strapionego biedaka, który skulony siedział na łóżku i obejmował swoje kolana rękoma. Na mój widok wyraźnie się ożywił. Podparłam sobie pięścią jeden z boków i pokiwałam głową. Zbliżyłam się do niego i rzekłam ganiąco:

— Słyszałam, że ktoś tu nie chce jeść!

Posmutniał, zwiesił głowę i bąknął pod nosem:

— Nie będziesz za mnie płacić.

— Władku, to teraz jest nieistotne, kto płaci. Ważne jest, żebyś wyzdrowiał, bo jeśli nie będziesz jadł, to nie wyzdrowiejesz i nie zdołasz odpracować długu, który rośne z każdą chwilą — wzięłam go pod włos z nadzieją, że to poskutkuje.

— W takim razie ucieknę. — Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że nie żartuje.

Przestraszyłam się trochę, gdy ujrzałam przed oczyma wyobraźni słaniającego się na nogach, wychudzonego Władka przemierzającego ulice.

— Tak nie można! Musisz coś zjeść! — Wzięłam talerz zupy i usiadłam przy jego łóżku. Nabrałam łyżką odrobinę i podniosłam do jego ust. — Jeśli tego nie zjesz, to pani pielęgniarka i tak zaaplikuje ci substancje odżywcze prosto do krwioobiegu, więc… Lepiej nie daj się prosić.

— Nie mogę. Będę się bronił — mówił słabym, aczkolwiek stanowczym głosem.

— W takim razie każę przywiązać cię do łóżka!

Westchnął, a później podniósł swoje ręce do góry na znak, że się poddaje. Wtedy dostrzegłam, że w jego lewej dłoni brakuje połowy najmniejszego palca. Od razu przypomniałam sobie o panu D, a mój optymizm zjechał prawie do zera.

— Daj, zjem sam. — Przejął ode mnie talerz i zaczął pochłaniać zupę w tempie błyskawicznym. Tak samo szybko wsunął drugie danie, po czym się położył.

— Dziękuję, że to zjadłeś. — Westchnęłam smutno, bo właśnie zaczęłam przypominać sobie o tym, że tak bardzo brakuje mi obecności pana Zięby. Serce zacisnęło mi się w supełek. Władek odrobinę odgarnął włosy z twarzy i wlepił we mnie swoje czarne oczy.

— Posmutniałaś.

— To nic takiego. — Otrząsnęłam się i wymusiłam na sobie odrobinę entuzjazmu. W końcu robiłam wielką rzecz. Ratowałam człowieka! — Pamiętaj, że niebawem zabieram cię do twojego nowego domu. — Obdarował mnie delikatnym uśmiechem, a moje kąciki ust ledwie drgnęły ku górze. — A teraz wybacz, źle się czuję.

Wstałam i zaczęłam szykować się do wyjścia.

— Nie idź jeszcze, proszę — rzekł pospiesznie i wyciągnął w moim kierunku swoją dłoń. Ręka Władka ledwie musnęła palcami moją dłoń i szybko się wycofała. — Czuję się samotny. Możesz… tutaj ze mną jeszcze chwilkę posiedzieć?

— Dobrze. — Uśmiechnęłam się smutno i sięgnęłam po gazetę, którą mu kupiłam. — Może coś ci przeczytam?

Skinął głową, a czarne strąki jego włosów znów przykryły większość jego twarzy, zupełnie jakby chował swoją twarz za ich kurtyną, aby odgrodzić się od świata.


Trzeciego dnia pobytu Władysława Kostki w szpitalu również miałam zamiar udać się do niego w odwiedziny. Pokój pod oranżerią był już prawie gotowy, zostało go jeszcze tylko pomalować i wstawić meble. W sobotę miał mi w tym pomóc Leszek, któremu, jak sądziłam, chyba trochę popuściły złości, bo zaczął żywo interesować się sprawami bezdomnego. Nawet odwiedził go w szpitalu, o czym dowiedziałam się dopiero później.

Właśnie pędziłam do szpitala, maszerując żwawym krokiem po chodniku, gdy w oddali dostrzegłam człowieka zmierzającego w moim kierunku. Wspierał się o ściany budynków i potykał się o własne nogi, jakby był pijany. Po ubraniu jakie nosił, rozpoznałam mojego podopiecznego. Podbiegłam do niego i podtrzymałam go.

— Co ty tutaj robisz?! Miałeś leżeć w szpitalu! — zdenerwowałam się nie na żarty, a tętno podskoczyło mi chyba do stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę. — Jesteś jeszcze słaby! Musisz tam wrócić!

— Nie. Wypisałem się na żądanie — rzekł cicho, jakby przez zęby. — Zostaw mnie, ja… chcę zdechnąć i już.

— Chyba upadłeś na głowę!!! — oburzyłam się. Wyciągnęłam z kieszeni płaszcza telefon. — Zaraz zadzwonię po Leszka, to zawiezie nas do domu.

— Był dziś u mnie i… kazał mi się od ciebie odczepić — wyznał z trudem. Jego skrzywiona bólem twarz świadczyła o tym, że mówił prawdę. Byłam w szoku, ale postanowiłam postawić na swoim.

— Po moim trupie jak pozwolę ci odejść i umrzeć! Chodź na przystanek, podjedziemy autobusem. — Pomogłam mu dojść do budki przystankowej i usiąść na ławeczce. Ludzie dziwnie na nas patrzyli, ale mało mnie to obchodziło. Z torebki wyciągnęłam ciastka, które kupiłam dla niego. — Zjedz, proszę, to cię wzmocni.

Jego dłonie drżały, gdy wkładał ciastka do ust. Po zamkniętych zmysłowo oczach widziałam, jak napawał się ich smakiem. Później podałam mu sok, który wypił w ciągu dziesięciu sekund — był niezwykle spragniony. Gdy podjechał autobus, pomogłam mu wsiąść do środka i usadowić się na wygodnym siedzeniu.

— Zaraz będziemy na miejscu. Musisz się położyć. Jak tylko przyjedziemy, wezwę lekarza. Muszę wiedzieć, co mam dalej z tobą robić — myślałam na głos. Zajęłam miejsce obok mocno kaszlącego biedaka.

— Pozwolić… mi zdechnąć — wysapał.

— Skończ już, proszę, tą swoją gadkę! — warknęłam cicho.

— Myślisz, że uda ci się mnie zmienić?

— Chociaż spróbuję.

— Jesteś desperatką czy jak? — to zabrzmiało jak drwina.

— Ja? Być może. Po prostu muszę się czymś zająć, żeby nie zwariować, a ty jesteś antidotum na to szaleństwo.

Łypnął na mnie okiem.

— Nie wyglądasz na chorą.

— Jestem tylko lekko stuknięta.

— Dlaczego?

— Bo pozwoliłam odejść osobie, którą kochałam — rzekłam po namyśle.

Władek zaniósł się potwornym kaszlem, który trwał blisko minutę. Gdy tylko odzyskał oddech, zapytał:

— Chłopakowi?

— Bardzo fajnemu chłopakowi, który… — Nie mogłam kontynuować dalej, bo autobus zatrzymał się na naszej stacji wysiadkowej. — A teraz porozmawiam sobie z Leszkiem.

9. Miłosierna opiekunka

Leżał w moim łóżku, opatulony kołdrą i kocem. Patrzyłam na niego i wspominałam trudną rozmowę z panem tego domu oraz wizytę lekarza.

— Musi pić trzy litry płynów dziennie, w tym elektrolity, które zaraz przepiszę… Jedzenie regularne, stopniowo wprowadzać różne składniki, bo może go boleć żołądek. Na razie dieta lekkostrawna. — Tak brzmiały zalecenia medyka, i miałam zamiar się do nich dostosować.

Władek tak szybko opuścił szpital, że nie zdążyłam urządzić dla niego mieszkania pod oranżerią. To że leżał teraz w moim łóżku — roztrząsany gorączką — zawdzięczał tylko temu, że po raz pierwszy w życiu postawiłam swoje zdanie na pierwszym miejscu. Przez chwilę bałam się, że Solski mnie wyrzuci razem z tym biedakiem, ale ujęła się za nami Jola.

— Ja też przyszłam z ulicy i wiem, co to znaczy głód i zimno. Trzeba człowiekowi pomóc. — Jej oczy tak błagalnie spojrzały w oczy męża, że ten poległ na całej linii i oddał mi pole do działania.

Obiecałam, że wyszykuję mu pokój tak szybko, jak tylko będę mogła.

Gdy patrzyłam teraz na cierpienia Władka, zastanawiałam się, czy w ogóle będzie co szykować.

— Kasia — wyszeptały jego usta, zanim otworzył ciężkie ze zmęczenia powieki.

— Jestem! — Usiadłam obok niego na łóżku i pozwoliłam mu pochwycić swoją dłoń. Ta więź, która się miedzy nami zawiązała, wciąż ewoluowała, ale ja nie dopuszczałam do siebie dwuznaczności gestów tego mężczyzny.

— Pozwól mi… — Jego zdanie przerwał kaszel.

— Tak? Na co mam ci pozwolić?

— Umrzeć.

— Nie! Nie zgadzam się i nigdy się na to nie zgodzę, więc… — Wzięłam do ręki szklankę z rozpuszczoną dawką elektrolitów i wetknęłam do niej słomkę. — Proszę to wypić.

— Nie mam… siły — wyszeptał i zamknął oczy.

— Pozwól sobie pomóc! Każdy człowiek na to zasługuje, więc pozwól mi.

— A pomogłabyś mi… gdybym był nim?

— Kim?

— Tym chłopakiem.

— Skąd to pytanie? — Przyjrzałam się jego twarzy. Nie wyglądał jak pan D.

— Pomogłabyś?

— Tak. — Wystrzeliłam prędko. — A teraz pijesz elektrolity, bo zaraz Jola przyniesie zupę dyniową!

W tej chwili drzwi do pokoju uchyliły się i zobaczyłam w nich głowę Joli.

— Można? Przyniosłam zupę. — Do środka weszła reszta jej szczupłej, filigranowej postaci razem z miską zupy pachnącej dynią i czosnkiem. Aż mnie samą zakłuło w głodnym od rana żołądku. Władek był jednak w tej chwili dla mnie ważniejszy.

— Najpierw musi wypić elektrolity. — Spojrzałam na niego znacząco. Zakrył przede mną swój szklący się wzrok. — Pomogę ci usiąść.

Ujęłam go za ramiona i pociągnęłam go powoli do przodu. Niestety był tak osłabiony, że nie mógł usiedzieć, wciąż przechylał się na boki.

— Usiądź za nim i podtrzymaj go — rzekła Jola i ruszała z pomocą. Przejęła ode mnie szklankę. Pociągnęła go do przodu, a ja poprawiłam mu poduszki i usiadłam tak, aby podtrzymać go od tyłu, obejmując wpół. Jola podała mu do ust słomkę, a on po chwili zaczął powoli sączyć napój.

— To ohydne — jęknął cicho.

— Nie ma litości! Trzeba pić! — rozkazałam mu.

Pił bardzo powoli, a my cierpliwie czekałyśmy, aż skończy. Po wszystkim oparłam go o poduszki i położyłam kolejne dwie po jego bokach, aby mógł się na nich wesprzeć rękoma i utrzymać równowagę. Nakarmiłam go zupą, a później Jola przyniosła mu zioła na sen.

— A to, żebyś się przespał i zapomniał o umieraniu — wyjaśniłam. Medyczna marihuana, wchodząca w skład mieszanki ziołowej, miała go zrelaksować i sprawić, aby na chwilę się rozluźnił.

— Ty też takie pijesz? — zapytał mnie. Jego głos zabrzmiał już znacznie wyraźniej i głośniej od szeptu umierającego człowieka. Wracały mu siły, co niezwykle mnie cieszyło. Tylko to osobiste pytanie stanęło mu ością w gardle.

— Czasami… Nie otrujesz się, jeśli o to ci chodzi. — Uśmiechnęłam się niewyraźnie, gdy przypomniałam sobie, dlaczego wciąż je popijam.

— To przez niego?

— Proszę, nie mówmy już o nim! Muszę o nim zapomnieć! — rzekłam trochę zbyt ostro, ale zrozumiał, że ma się nie wtrącać w moje osobiste sprawy i po chwili w milczeniu zaczął samodzielnie popijać zioła. Zamyślony, przygarbiony i jakby nieobecny, zapatrzył się w kołdrę.

— Spróbuj się przespać. — Burczenie w moim brzuchu weszło mi w słowo.

Spojrzał na mnie znacząco, zupełnie jakby mówił: „Mnie to każesz jeść, a sama to się głodzisz!”

— Idę zjeść.


10. Okropnie zarośnięty człowiek


Karmiony, pojony i objęty troskliwą opieką przeze mnie i Jolę, Władysław Kostka zaczął powoli stawać na nogi. Jego policzki już mniej zapadały się do środka, a ich kolor zmienił się na różowawy. Nawet odzyskał kilka kilogramów, które były teraz dla niego jak na wagę złota — dla niego i dla mnie. Nie mówił zbyt wiele, wciąż coś w środku analizował. Zapytany o dokumenty stwierdził, że zostawił je w jednej ze swoich kryjówek i że ma zamiar się po nie udać, gdy tylko odzyska siły. Wciąż powtarzał, że gdy tylko będzie mógł, to sam zorganizuje sobie mieszkanie i pracę. Ale ja uparłam się, żeby został w posiadłości i zamieszkał na okres zimowy w schowku pod oranżerią. Mieszkanie w zamian za pracę w obejściu moim zdaniem było dobrym układem. Oczywiście to jemu pozostawiłam ostateczną decyzję: czy chce zostać, czy odejść.

Mieszkanko pod oranżerią nadal było nieskończone, więc zamieszkał na okres rekonwalescencji w pokoju obok mojej sypialni. Nieufny Leszek obserwował go na każdym kroku, choć chory biedak nie miał zbyt wiele siły na to, żeby podnieść się z łóżka. Aby lepiej się nim zaopiekować, wzięłam dwutygodniowy urlop. Każdego dnia z radością spoglądałam na to, jak powoli bierze się do życia. W końcu, po dwóch tygodniach intensywnej opieki i dokarmiania, Władek wrócił do pełni sił. Przyszedł czas na przeprowadzkę do jego nowego lokum.

Kilkanaście dni od chwili, gdy poznaliśmy się w szpitalu, wspólnie malowaliśmy tę klitkę, do której miał się przeprowadzić. Wybrałam farbę o wyjątkowo ciepłym odcieniu żółci. Gdy wyschły ściany, do środka wstawiliśmy kilka starych mebli, które leżały w piwnicy pod pałacem. Tamte znalezione pod oranżerią bynajmniej nie były antykami. Nadawały się tylko do wyrzucenia, bynajmniej nie były to antyki. Zatem nowy dom Władka posiadał: stary stolik, rozhuśtane krzesło, które zbijaliśmy od nowa, oraz szafę na ubrania i wiszącą półkę.

Postanowiłam zająć się także garderobą Władysława, ale jak na złość nie chciał rozstać się ze swoimi starymi ubraniami — o ile w ogóle można było tak o nich mówić. Nosił więc te swoje stare spodnie i koszulę w kratkę — jej wzorek nieco się już zatarł od ciągłego noszenia. Za nic w świecie nie chciał zgolić brody i ogromnych wąsów, już nie wspomnę o gęstwinie czarnych włosów, zaczesywanych w stronę czoła. Z tyłu zwisały mu do łopatek, a z przodu strąkami zakrywały jego twarz po bokach — przypominały nieco kurtynę, która lada moment może się zasunąć, aby zakryć resztę nieowłosionej facjaty bezdomnego. Czasem jego włosy zakrywały także i twarz. Spod masywu czarnych wąsów wyzierały czasem jego zęby, ukazywane w szczerym uśmiechu. Ogólnie Władek był strasznie zarośniętym człowiekiem — przypisywałam to jego niedbalstwu. Nie dało się go przekonać do jakichkolwiek zmian w tym temacie.

Mimo iż często chodził pochylony, jakby bolały go plecy, dostrzegłam, że jest bardzo wysoki. Wraz z tym jak zaczął zdrowieć, dostrzegłam również, że jest młodym mężczyzną, a nie panem w średnim wieku, jak go wcześniej postrzegałam.

— Ten człowiek coś ukrywa. Uważaj na siebie Kasiu — powiedziała Ola, gdy wróciłam do pracy po mojej dwutygodniowej nieobecności. Ale ja jej nie słuchałam. Za bardzo lubiłam Władzia, żeby podejrzewać go o jakieś niecne plany.

11. Historia Władka

Początki października w mieście zwykle bywają jeszcze ciepłe. Tego roku pogoda mnie nie rozczarowała, mimo że barwy natury zmieniały już odcienie na złotorudawe, a zapach powietrza przybrał nut jesiennych, mglistych i postarzałych. Było przyjemnie ciepło, a słoneczko na błękitnym sklepieniu wciąż jeszcze wysoko trzymało swoje położenie. Tego dnia miało zajść dosyć wcześnie, czego bardzo nie lubiłam w jesiennej porze wszelkiego rozkładu. Tym razem sytuację ratowała obecność pewnego człowieka, którego cudem udało mi się przekonać do skierowania myśli ku życiu.

Siedzieliśmy na drewnianej ławce z oparciem, stojącej w ogrodzie pałacowym, tuż pod jednym z wysokich świerków, które okalały alejkę wiodącą wprost do oranżerii. Był dziś milczący, zresztą jak zwykle, dlatego postanowiłam nawiązać z nim pogawędkę, która — miałam taką nadzieję — okaże się ożywcza dla nas obojga.

— Wiesz Władziu, kiedyś zabiorę cię do siebie na wieś, abyś mógł zakosztować trochę świeżego, górskiego powietrza. Przedstawię cię swoim rodzicom. Na pewno cię polubią, zobaczysz!

Przygarbiony Władzio nic nie odpowiedział, tylko poprawił się na ławce. Spoglądał gdzieś przed siebie, jakby nie zauważał mojej obecności. Widocznie potrzebował podumać. Dałam mu więc kilka minut, po czym postawiłam mu nieco drażliwe dla niego pytanie:

— Mam małe pytanko — zaczęłam nieśmiało i cicho, aby subtelnie odwrócić jego myśli ku obecnej chwili.

— Taa? — odrzekł z dziwacznym jakimś akcentem i zerknął z ukosa w moją stronę.

— Dlaczego nie chcesz nosić nowych ubrań i ściąć włosów? Ludzie traktowaliby cię z większym zaufaniem i milej by się do ciebie odnosili — tłumaczyłam mu i patrzyłam w gęstwinę na jego twarzy, spod której wyzierały dwa czarne punkty, nos i trochę czoła. Przypominał mi trochę w tej chwili zarośniętego, niewyczesanego psa.

„Muszę trochę nad tym popracować, bo wygląda jak zaniedbany kundel przydrożny.”

— Nie zależy mi — zabrzmiał basowo i machnął ręką.

— Ale dlaczego?

— Może po prostu dlatego, że się za nimi ukrywam? — Wbił we mnie przeszywające spojrzenie, po czym dodał: — Przeszkadzają ci moje włosy?

— Dla mnie to nie jest ważne, Władziu! Ale inni…

— To mnie zaakceptuj! Będę ci wdzięczny. — Zakończył już najwyraźniej tę kwestię. Byłam ciekawa, jak wygląda mój towarzysz bez nadmiernego zarostu.

— To może chociaż zaczeszesz włosy na boki, albo zwiążesz je w ogonek? Choć najchętniej ścięłabym ci te wszystkie włosiska na zero!

— A gdybym to ja chciał cię ogolić na łyso, to byś mi pozwoliła? — kontratakował, przybierając nieco żartobliwy ton.

— Noo, raczej nie.

— Sama widzisz?! — Wzruszył ramionami i na powrót utkwił wzrok w tylko jemu wiadomym punkcie, sytuującym się gdzieś w oddali naprzeciwko niego.

— Ale to inna sprawa w moim przypadku!

— Taka sama zupełnie!

— Nie, bo ja noszę odsłoniętą twarz i przynajmniej wiadomo, z której strony mam oczy!

Zaśmiał się cicho. Odgarnął długie, czarne strąki włosów na boki i zamrugał do mnie, wyszczerzył też zęby.

— Teraz widzisz? — Zachichotał.

— No, widzę — odparłam niepocieszona. — Ależ ty jesteś uparty!

— To tylko moja zaleta! Do dzisiaj był bym nieszczęśliwy, gdybym nie był uparty.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nic ponad to, co powiedziałem przed chwilą.

Westchnęłam poirytowana. Chciałam podtrzymać rozmowę, bardzo dobrze nam dziś szło, więc zapytałam:

— Władziu, powiedz, dlaczego jesteś bezdomny? — Posłałam do niego proszący uśmiech, na widok którego jego upór ustąpił miejsca zwierzeniom zranionego męskiego serca.

— Kobieta.

— Możesz jaśniej?

— Kiedyś, dawno temu miałem piękną dziewczynę. Była bardzo wrażliwa i przestraszona, gdy zaczęliśmy się spotykać. Bała się, że jej nie kocham na tyle mocno, abym mógł z nią zostać, jak to mówią, do grobowej dechy. Nawet chciała, żebym był z inną. Wyobrażasz to sobie? — dodał z pretensją, jakbym to ja była tą dziewczyną. Zaskoczyła mnie jego wypowiedź.

„Jakby mówił o moim życiu.”

— Musiała czuć się gorsza i niegodna twojego uczucia — tłumaczyłam mu, jakby chodziło o mnie.

— Myślisz?

— Oczywiście!

— A może mnie tylko chciała wykorzystać?

— Nie sądzę… W jaki sposób?

— Bo na przykład: miałem dużo pieniędzy?

— Hmm… skoro tak mówisz, do być może. — Jego słowa znów przypomniały mi o Darku. Jak niesłuszne były moje pierwsze przypuszczenia, że chciał być ze mną dla pieniędzy. Znów ścisk w żołądku i ta tęsknota, i poczucie że utraciło się coś naprawdę bardzo ważnego.

— O czym tak myślisz? — zapytał z troską.

— O mojej przeszłości, ale to już nieistotne. Wszystko się skończyło. Mów dalej o sobie! — Wymusiłam na sobie zmianę nastroju na lepszy.

— Masz takie smutne oczy. — Dotknął mojej skroni palcami i szybko cofnął rękę. — Ktoś musiał cię mocno zranić.

— Stare dzieje. Dziś już nie ma kto mnie zranić. Życie osobiste mam już za sobą. Popatrzyłam w górę na zielone korony drzew iglastych, rosnących wzdłuż alejki. Słońce wciąż jeszcze było na niebie, ale z każdą chwilą zbliżała się kolejna długa noc.

— Nie mów tak — poprosił. — Spójrz na Solskich. Dopiero niedawno się odnaleźli, choć mają już koło sześćdziesiątki. Nigdy nie jest za późno na miłość. — Próbował mnie pocieszyć, ale ja miałam już dawno wszystko w głowie poukładane.

— Wiem, co mówię. — Uśmiechnęłam się smutno.

— Kto cię tak mocno zranił, że zabił w tobie chęć do kochania?

To było bardzo trudne pytanie. „Kto kogo zranił bardziej? Ja Darka czy on mnie?”

— To ja go zraniłam. Odszedł ode mnie na zawsze, a z nim cała moja miłość. — Skończyłam wyjaśnienia, bo ból tęsknoty stał się nie do zniesienia. — Nie wracajmy już do tego tematu. — Otarłam łzy i tym razem to mój wzrok zatopił się w bliżej nieokreślonej dali. Byle tylko zamaskować swoje prawdziwe uczucia.

Zaległa cisza, jak makiem zasiał. Nagle Władek zerwał się i pomaszerował w stronę swojego domku. Przyzwyczaiłam się już do tego, że nagle gdzieś znikał bez słowa. Zupełnie niespodziewanie zrywał się jak spłoszony ptak i leciał prawie jak na skrzydłach. „Może on też tęskni za utraconą miłością?” Współczułam mu, bo wiedziałam, jak boli tęsknota za ukochaną osobą.

12. W objęciach obcego

Tęskniłam za panem D. do tego stopnia, że podświadomie szukałam go w każdym napotkanym przechodniu. Już, już zdawało mi się, że to on… Ale, bardziej lub mniej świadome, poszukiwanie ukochanego w tłumie osób przybierało nieraz pewną formę fata morgany.

W trzecim tygodniu pobytu Władka w posiadłości Solskiego, wybraliśmy się razem na sobotnie zakupy. Trzeba było uzupełnić zapasy, więc pojechaliśmy do hipermarketu. Leszek podwiózł nas na miejsce swoim samochodem. Przez cały czas przyglądał się obcemu podczas jazdy, zerkał na niego we wstecznym lusterku. Wysadził nas na parkingu przed sklepem, po czym odjechał wyraźnie zaniepokojony tym, że zostawia mnie sam na sam z przybłędą. Dziwne, bo ja zupełnie się go nie bałam, natomiast czułam poważny dyskomfort na myśl, że w środku ogromnego budynku czekała na nas chmara ludzi. Hipermarket zbudowany był z blaszanych konstrukcji przeszklonych taflami szkła, przez które wyglądały na mnie prowokująco ustawione, kolorowe wystawy produktów.

Weszliśmy z Władysławem przez samootwierające się drzwi wprost do ogromnego centrum handlowego. Szliśmy długim holem tuż obok siebie, otoczeni tłumem zapatrzonych w wystawy ludzi, którzy zdawali się nie widzieć niczego poza swoim interesem. Szmer, stukanie podeszwami, mieszanina zapachów: perfum, jedzenia i nieznanych mi innych woni — zawsze powodowały u mnie wyczulenie zmysłów. I tym razem mój nadwrażliwy system nerwowy był przeładowany po same brzegi! Miałam ochotę stamtąd zwiać, ale dzięki temu, że nie byłam sama, jakoś byłam w stanie to znieść. „W końcu lęk to tylko uczucie, a nie realne zagrożenie.” Udało mi się opanować chęć ucieczki. I byłoby nawet całkiem dobrze, gdybym nagle w oddali nie zobaczyła… pana Zięby, idącego pod rękę z jakąś dziewczyną. Gdy dostrzegłam go z odległości dziesięciu metrów, zamarłam w bezruchu.

— Co się stało? — zapytał mnie Władek, który spojrzał zaskoczony w kierunku, gdzie utkwiłam moje oczy.

— To on — wymamrotałam bez odrywania wzroku od zbliżających się postaci.

— Twój były?

— Tak. Pomóż mi! — Popatrzyłam na Władka błagalnie.

— Ale… jak? — Rozłożył przede mną swoje długie ręce.

Jedyne, co wtedy przyszło mi do głowy, to schowanie się przed zjawą z przeszłości. Uciekłam w ramiona bezdomnego. Wtuliłam się w niego i zamknęłam oczy. Chciałam poczekać, aż tamten przejdzie obok nas. W pierwszej chwili mój zdziwiony towarzysz nie zareagował, ale w następnej objął mnie swoimi ramionami i westchnął. Wsparł swoją brodę na czubku mojej głowy.

Przypomniałam sobie wtedy, jak kiedyś staliśmy z Dariuszem przed moim domem, a ulicą szli w naszą stronę rozhukani chuligani. Bałam się, a Dariusz widział to, więc przytulił mnie. Poczułam się wtedy taka bezpieczna… Zupełnie tak, jak teraz!

Odsunęłam się jak oparzona, bo dopadły mnie dziwne, sprzeczne uczucia. Popatrzyłam w stronę człowieka, przed którym uciekłam w ramiona Władysława.

— To nie on. — Odetchnęłam z ulgą. — Przepraszam. — Spojrzałam w górę, w czarne, zapatrzone we mnie ślepia. Przyglądał mi się tak jakoś dziwnie. Wtedy po raz pierwszy miałam wrażenie, że już znam tego człowieka. On też przypominał mi Darka!

„To jakiś obłęd!”

— Nie ma sprawy. Chodźmy. — Jego głos dziwnie zadrżał. Odwrócił się i poszedł przed siebie.

„Dariusz i Władek to dwie zupełnie inne osoby.” Od razu wbiłam to sobie do głowy i zaśmiałam się w duchu z samej siebie.

„Skąd więc wzięły się u mnie takie skojarzenia?”

13. Zwierzenia wariatki

Władek przejął wiele obowiązków w obejściu. Zamiatał, grabił trawę z liści, palił w piecu — bo środek października przyniósł nam kilka wyraźnie chłodniejszych dni, zapowiadających nieubłagane nadejście zimy. Widać było, że praca sprawia Władkowi wiele radości. W końcu poczuł się potrzebny. Coraz częściej się uśmiechał, a od czasu tej sceny w hipermarkecie stał mi się bardzo bliski jako przyjaciel. Zniknęła między nami ta bariera, która przedtem nas od siebie odgradzała. Ola odradzała mi zupełną szczerość wobec nieznajomego, ale ja czułam, jakbyśmy znali się od lat, więc zwierzałam się mu jak najbliższej osobie.

W następną sobotę przywieziono nam dostawę drewna. Władysław od razu wziął się za pracę, mimo iż utrzymywał, że bolą go plecy. Przyglądałam się jemu i jego nowej koszuli, którą mu kupiłam — niestety tym razem wzięłam go pod włos i musiał przyjąć nowe odzienie. Świetnie władał siekierą i rąbał na kawałki drewno z siłą „młota pneumatycznego”. Siedziałam sobie na jednym z pieńków, w bezpiecznej odległości, żeby nie dostać kawałkiem odskakującego drewna. Rąbał już tak od piętnastu minut, lecz nie było widać po nim śladu zmęczenia. Mimo tego, że wciąż jeszcze był bardzo chudy, miał w sobie coraz więcej siły, co bardzo mnie cieszyło.

Była piękna, jesienna pogoda. Słoneczko raźnie nam przyświecało, co podnosiło mnie na duchu, gdyż mogłam udać się na leczniczy spacer, który był ukojeniem dla mojej duszy i serca. Rozmawialiśmy na luzie o codziennych sprawach. Władek w końcu przystanął na chwilę, aby odpocząć od ciężkiej pracy.

— Mogę ściągnąć koszulę? — zapytał. — Nie chcę jej przepocić i zniszczyć.

Spojrzałam w górę, na jego twarz. Spod strąków długich włosów wyzierały na mnie czarne oczy.

— Nie ma sprawy. — Machnęłam na to ręką. Ściągnął koszulę i wtedy dostrzegłam coś bardzo dziwnego. Na chudym, męskim torsie nie miał ani grama włosa! Powinien mieć tam czarny zarost, ale… nie miał ani jednego włoska: ani na swojej szerokiej klacie, ani na płaskim brzuchu. Przyznam, że nie tego się spodziewałam, gdy patrzyłam na jego powierzchowność.

— No co? — Zerknął na mnie i zamachnął się na kolejną szczapę. — To już nie można się ogolić?

— Nie, no… ja nic nie mówię. — Przyjrzałam się mu znowu. Wyglądał teraz jak dziki wiking, podbijający nowy ląd. Mimo że był wychudzony, spodobał mi się taki: silny i męski.

Moje myśli szybko uciekły w kierunku wspomnień o panu D, zupełnie jakby moje serce niczym wierny pies powracało natychmiast do swojego pana, gdy ten zbytnio się od niego oddalał. Popatrzyłam w kierunku ścieżki, na której kiedyś się z nim mijałam i zobaczyłam jego „kaloryfer”. On miał jasny zarost, schodzący niezauważalnie w kierunku paska. Od samych wspomnień poczułam emocjonalne dreszcze, które były mi na co dzień tak obce.

— Co tam, mała? — Otrzeźwił mnie swoim charczącym głosem. — O czym tak dumasz?

— A… o starych czasach.

— No, to opowiadaj, praca szybciej mi zleci — zachęcił mnie i pokazał głową stertę drewna, którą jeszcze miał do porąbania.

— To wspomnienia.

— O mężczyźnie?

— Skąd wiesz?

— Bo masz kolorki na policzkach. — Zaśmiał się. Przy nim niczego nie dało się ukryć, ale nie wstydziłam się opowiadać mu o swoich miłosnych wspomnieniach. Był dla mnie niczym pokrewna dusza.

— Tak. O nim…

— Ooo! No to dajesz.

— Ech, no dobrze. Może jak zacznę o tym komuś opowiadać, to mi ulży. — Poprawiłam się na drewienku i oparłam brodę na dłoniach. — Widzisz tą alejkę prowadzącą do szklarni?

— No! — Spojrzał przez ramię.

— Kiedyś byłam tutaj z moimi pracownikami. On był jednym z nich. Dokonywaliśmy pomiarów do przebudowy obiektu. Było lato i było okropnie gorąco… Dobrze wiesz, że jestem wstydliwa w stosunku do mężczyzn.

Skinął głową.

— Stał na tej alejce bez koszuli, a ja robiłam wszystko, żeby nie musieć na niego patrzeć.

— Ha, ha! Był taki brzydki, czy jak? — zażartował. Choć sprawiał wrażenie, że lekko podchodzi sobie do moich pseudomiłosnych wspomnień, widać było, że moja opowieść go interesowała — często na mnie spoglądał, a nawet odrywał się od pracy.

— Nie. — Zaśmiałam się cichutko, po czym od razu spoważniałam: — Był piękny, ale ja byłam zbyt nieśmiała i spanikowana. Unikałam go jak ognia, bo bałam się tego uczucia. Jestem taka wybrakowana, że… –Spuściłam głowę, aby ukryć wstyd widoczny zapewne w mojej mimice. — Nie sądziłam, że mogę zwrócić na siebie jego uwagę.

Władek z wrażenia upuścił siekierę, która upadła tuż obok jego stopy. O mały włos, a ostrze wbiłoby się w nią bezlitośnie.

— Kobieto! — Oburzył się. — Przecież tobie niczego nie brakuje! Musiał zauważyć jaka jesteś super laska!

Próbował mnie dowartościować, ale marny był tego efekt.

— Powiedzmy, że była bardziej odpowiednia dla niego osoba.

— Był zajęty?

— Nie, nie wiem, wtedy chyba jeszcze nie. Ale ona go kochała. Przy niej, to ja byłam jak Brzydkie Kaczątko… A teraz wyobraź sobie taką scenę: usiłuję wyminąć go na tej ciasnej alejce, tak aby nie patrzeć na jego ciało, i nagle ktoś mnie woła. Później nagle staje mi przed oczami ten jego „kaloryfer” i zjawia się ona. Klepie go po brzuchu jak rasowego konia… i informuje go, że jestem zawstydzona tym, że ściągnął koszulę. — Ukryłam twarz w dłoniach. — Masakra. Uciekłam do altany i dostałam ataku lękowego!

— To musiał strasznie wyglądać! — Silił się na żart, choć w widziałam, że mi współczuje. — Albo strasznie się go bałaś.

— Nie był brzydki. Dostałam takiego przyspieszenia akcji serca na jego widok… A do tego się przed nim zbłaźniłam, bo zrobiłam się czerwona jak burak i uciekłam jak jakiś dzikus! Tak mi na nim zależało, że wszędzie popełniałam gafy!

— I co było dalej?

— Przyszedł do mnie już ubrany i przepraszał mnie za to, że stał przy mnie bez koszuli.

— To chyba dobrze?

— Tak. Tylko że niepotrzebnie się spiął przez moje dziwactwa. A przecież mogło być normalnie i nie stresowałby się tak przy mnie w pierwszych dniach pracy. Ale ja chciałam go od siebie odstraszyć.

Znieruchomiał i popatrzył na mnie znacząco. Nie odezwał się już ani słowem. Nagle pochwycił w ręce swoje narzędzie pracy i z całej siły uderzył niczemu niewinną szczapkę drewna, która pod wpływem tej niszczycielskiej siły rozpadła się na dwie połówki, które upadły daleko od siebie. I wtedy zadał mi pytanie, które jeszcze bardziej mnie rozstroiło:

— Jak to się stało, że wy nie jesteście razem?

Przez chwilę zastanowiłam się nad odpowiedzią.

— Nie jesteśmy razem przez moje dziwactwa. Spotykaliśmy się przez jakiś czas, ale ubzdurałam sobie, żeby go uszczęśliwić na siłę inną kobietą… — Westchnęłam, ciężko żałując swoich wyborów. — I za to mnie znienawidził. Potem wrócił, żeby się ze mną dogadać. Wyznał mi miłość, ale ja powiedziałam, że go nienawidzę. Później nie miałam już odwagi go przeprosić, bo zobaczyłam go z inną kobietą — zakończyłam z bólem w głosie.

Władek milczał przez chwilę, po czym zapytał:

— Naprawdę go nienawidzisz? Czy może jest to jedynie żal?

Zamarł w oczekiwaniu na moją odpowiedź.

— To był tylko żal, ale już go nie czuję. Miał prawo nazwać mnie wariatką, po tym co mu zrobiłam. Rozchorował się przeze mnie i bardzo cierpiał. Zafundowałam mu kolejną traumę. Przecież stracił rodziców w wypadku samochodowym. Był sierotą, a ja porzuciłam go, jakby nic dla mnie nie znaczył. Nigdy sobie tego nie wybaczę. — Wstałam i zaczęłam nerwowo chodzić po trawniku.

— No! Już. Uspokój się — poprosił mnie spokojnym tonem. W jego oczach dostrzegłam współczucie i empatyczny ból.

— Zrobiłam krzywdę osobie, którą kochałam najbardziej na świecie, a wszystko przez moje wariactwa. Jestem wariatką. — Przyznałam. Miotałam się w sobie coraz bardziej. Doszłam do granicy płaczu, więc musiałam się wycofać. — Idziesz na obiad? Już piętnasta.

— Tak. Zaraz skończę i dołączę do was. Muszę tylko wziąć prysznic.

Odwróciłam się na pięcie i poszłam prosto do domu, żeby w ciemnym holu pałacowym ukryć swoje łzy.


Dzięki temu, że Leszek dał się namówić Joli na nieco większą dozę zaufania w stosunku do przybysza, Władek mógł korzystać z domowej łazienki. Cieszyło mnie to, że sytuacja powoli zaczynała się zmieniać na lepsze. To zezwolenie pociągnęło za sobą pewne niespodziewane dla mnie konsekwencje. Pewnego wieczoru, około 21:00 wyszłam z pokoju w piżamie i szlafroku i skierowałam swoje kroki do łazienki. Nacisnęłam na klamkę i uchyliłam drzwi… Była zajęta, a pod prysznicem stał… Władysław! Prędko zamknęłam drzwi za sobą i odetchnęłam ciężko. Na szczęście mnie nie zauważył, gdyż stał tyłem zwrócony do mnie. Po raz pierwszy widziałam na własne oczy całkiem nagiego mężczyznę! Otrząsnęłam się z dziwacznych myśli, które wzbudził we mnie ten widok, po czym wróciłam do siebie. Władysław był całkiem atrakcyjnym facetem, a ja wciąż żyłam jedynie wspomnieniami o panu Ziębie! Te myśli jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu, że miałam fioła na punkcie Dariusza Z.

14. Dziwny człowiek

— Ten człowiek nie jest taki zły — mówiła Jola, która krzątała się wokół pieca. Gotowała jeden ze swoich niezwykle pysznych obiadów, których smak sprawiał, że aż chciało się żyć.

— Oczywiście, że nie! — potwierdziłam z zapałem podczas obierania ziemniaków.

— Gdyby tylko ściął te włosy. Wygląda jak człowiek z epoki kamienia łupanego. Jeszcze tylko dać mu dzidę i wypuścić do lasu na polowanie. He, he!

— Prosiłam go już o to tyle razy! Nie dał się przebłagać. — Wzruszyłam ramionami.

— Hmmm… może tym razem zróbmy to na siłę! — zażartowała Jola. — Przywiążemy go do krzesła i wygolimy na łyso!

Zaśmiałyśmy się obydwie.

— Lepiej nie! Chyba by nas znienawidził. Ale może zgodzi się, gdy zagrozimy mu, że się na niego obrazimy, jeśli nie obetnie choć połowy swoich włosów!

— Spróbuj, może się uda! Dostał pozwolenie zamieszkania u nas w domu, więc będzie musiał się przystosować. No jak takiego człowieka komuś przedstawić?!

— Zamieszka z nami?! — ucieszyłam się.

— Wiesz, robi się coraz zimniej, a ta klitka pod oranżerią to raczej ciepłem na grzeszy. Leszek dał mi się urobić. Możesz powiedzieć Władkowi, że od jutra może zacząć wprowadzać się do tego pokoju, w którym kiedyś spał, w tym obok twojej sypialni. — Uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo.

Poczułam się tak, jakbym brała udział w scenie z jakiegoś typowego amerykańskiego filmu rodzinnego, w którym córeczka w końcu przebłagała mamę, aby pozwoliła jej przyprowadzić do domu małego pieska. Bo w pewnym sensie Władzio był dla mnie czymś w rodzaju maskotki. Nigdy nie traktowałam go jako kogoś, kto mógłby się okazać dla mnie kimś więcej niż tylko przyjacielem. On dla mnie nie istniał jako mężczyzna, choć jego ciało wydawało mi się atrakcyjne.

Wybiegłam na dwór, żeby poinformować moją „maskotkę” o tym, że od jutra zamieszka z nami w normalnym domu. Zapukałam do jego „norki”. Nikt nie odpowiedział, więc weszłam do środka. Zeszłam po schodkach do ciasnej, ciemnej izdebki i odkryłam, że go nie ma.

Rozejrzałam się. Na półce, wiszącej na ścianie, stało kilka książek, które mu pożyczyłam. Lubił czytywać moje książki o sztuce, broszurki z wystaw i wernisaży. Kiedyś obiecałam mu, że zabiorę go do galerii Solskiego. Na małym, jednoosobowym stoliku stał kubek i talerz wraz ze sztućcami. Łóżko było zaścielone starym, wełnianym pledem, na którym leżało jakieś zdjęcie. Zaciekawiło mnie to, więc przyjrzałam się mu uważniej.

Wzięłam do ręki czarno-białą fotografię. Jakież zdziwienie mną szarpnęło, gdy okazało się, że na zdjęciu jestem… JA, gdy miałam kilkanaście lat!

„Skąd on ma moje zdjęcie?!”

Z tyłu fotografii widniała data. Było zrobione za czasów, gdy zdawałam maturę — byłam na nim ubrana w białą bluzkę i miałam na sobie okulary, potrzebne mi wtedy do czytania. Nie przepadałam za tym zdjęciem do chwili, gdy pan Zięba przejął je na własność. Kiedyś, gdy jeszcze byliśmy ze sobą, poprosił mnie, żebym mu je podarowała.

„Skąd on to ma?! Może On mu je dał?! Może się znali?? Przecież tylko On mógł mu dać to zdjęcie!”!

Podskoczyłam ze strachu, gdy nagle otworzyły się drzwi. Do środka wszedł Władzio. Był ubrany w swoje stare jeansy i znoszoną kurtkę. Zaskoczony moim widokiem, znieruchomiał na chwilę.

— Skąd masz to zdjęcie? — Byłam przekonana, że powie mi za chwilę, że zna pana D.

Podszedł do mnie prędko, po czym wyszarpnął mi zdjęcie z ręki.

— Znalazłem, więc jest moje!

Niesamowicie przywiązywał się do różnego rodzaju rzeczy, więc nie zdziwiła mnie jego reakcja. W swoich torbach przetrzymywał puszki, elektrośmieci i inne starocie.

— Gdzie je znalazłeś? — drążyłam. Nie mogłam uwierzyć, że moje zdjęcie poniewierało się gdzieś po śmietnikach.

„Chyba, że Darek je wyrzucił, a wraz z nim wyrzucił także mnie ze swojego życia.” Poczułam dreszcz przerażenia.

— No tu, na górze w szklarni, między doniczkami. — Jego wytłumaczenie zabrzmiało bardzo przekonująco.

— Czy mógłbyś mi je oddać? To ja, gdy miałam zdawać maturę.

— Ale masz przecież tyle swoich zdjęć w albumie. Chciałbym je zatrzymać. Mogę?

„Po co mu moje zdjęcie i co ono właściwie robiło w szklarni, między doniczkami???”

Otrząsnęłam się z zamyślenia.

— Dam ci inne, bo to jest dla mnie wyjątkowo ważne. — Myślałam, że jak wezmę go pod włos, to mnie posłucha.

— Dlaczego? — zapytał, po czym odgarnął z twarzy kilka czarnych strąków włosów, które ukazały mi odrobinę więcej twarzy Władka niż zazwyczaj.

— Bo dałam je kiedyś komuś, kogo bardzo kochałam. Mogę? — prosiłam cierpliwie.

— To jest to zdjęcie, które dałaś temu biedakowi, którego tak skrzywdziłaś?

Umiał mnie dowalić pewnymi sformułowaniami.

— Tak. — Wyciągnęłam rękę po zdjęcie.

— Ale po co ci to zdjęcie, skoro go na nim nie ma? — drążył prawie tak samo jak Dariusz. On był mistrzem drążenia w temacie.

— Bo należało do niego — powiedziałam smutna. Później zreflektowałam się i zdenerwowałam na myśl, że obca osoba próbuje grzebać w moim sercu wtedy, gdy nie mam na to najmniejszej ochoty. Zaczęłam nerwowo stukać palcami o blat stołu.

— Ty musisz go nadal kochać, prawda? — Bardziej stwierdził, niż zapytał.

— Poproszę o inny zestaw pytań, Władku. — Popatrzyłam w sufit, aby ukryć przed nim łzy złości.

— Jeśli nie odpowiesz mi na to pytanie, to go nie dostaniesz.

Nie wytrzymałam i rzuciłam się w jego kierunku, aby odebrać mu moją własność. Cofnął się i wystawił rękę ze zdjęciem do góry. Nawet nie musiał się szczególnie wysilać, bo przewyższał mnie znacznie wzrostem. Skakałam jak głupia wokół niego, aby odebrać mu zdjęcie.

— Oddaj mi to!

— Odpowiedz na pytanie!

Tego było już za wiele.

— Jeśli nie oddasz mi tego zdjęcia, to przysięgam, że zgolę cię na łyso! Zobaczysz, że to zrobię! I nawet nie będziesz wiedział kiedy! Zobaczysz! Nie śmiej się!

Wyszczerzył zęby i zarechotał.

— Dobrze, już dobrze. To był tylko taki żart. — Zaczął zręcznie się wykręcać. Oddał mi zdjęcie. Wiedziałam, że te jego włosy to jakiś niezbędny element jego osobowości.

— Cieszę się, że udało mi się w końcu znaleźć twój czuły punkt. — Uśmiechnęłam się z niejaką satysfakcją.

— A mnie twój! — Wyszczerzył do mnie zęby jak jakaś skudlona psina. Wredny kundel! Pokazałam mu język, a ten znów zarechotał.

— Od jutra mieszkasz w domu — powiedziałam. Z ulgą schowałam zdjęcie do tylnej kieszeni jeansów. Władek przestał się głupkowato śmiać.

— Serio?!

— Tak.

Wyszłam ze schowka i popadłam w melancholię, którą spowodowało porzucenie mojego zdjęcia przez D. Szłam dość szybko, aby czym prędzej znaleźć się w swoim pokoju i dać upust cisnącym się do oczu łzom, ale mój podopieczny w mig mnie dogonił i niespodziewanie podniósł do góry jak piórko.

— Dzięki!!! Dzięki!!! — wrzeszczał jak wariat.

— Postaw mnie na ziemię, ty wariacie! — Miotałam się, aby mnie puścił.

— Przepraszam — powiedział już spokojniej, po tym jak postawił mnie na ziemi. Pokiwałam głową na boki w akcie politowania. — Przepraszam, ale jestem taki wylewny. — Pociągnął nosem, udając, że płacze. — Nie chciałem zrobić ci krzywdy. — To chyba było szczere.

— No cóż… — Wzruszyłam ramionami, lekko zdezorientowana. Już nie wiedziałam właściwie, czy się ze mnie śmiał, czy serio wyrażał skruchę.

A później, jak gdyby nigdy nic, zbliżył się do mnie i po prostu przytulił. Zupełnie tak, jak kiedyś przytulał mnie pan D.

„NIE! To przecież nie jest On!” — zganiłam się w myślach. Objęłam go zaledwie na kilka sekund, ale i tak zrobiło mi się dziwnie ciepło na sercu. Odsunął się i rzucił smętnie:

— To ja już pójdę.

Odwrócił się na pięcie i zgarbiony, lekko kulejąc na prawą nogę, odszedł w kierunku swojej nory.

— Dziwny człowiek — westchnęłam pod nosem, po czym oddałam się w spokoju moim wspomnieniom o panu D.

15. Nocne zwierzenia

Tego dnia, po rozmowie z Władkiem miałam straszną chandrę. Wieczorową porą, gdy już wszyscy spali, po cichutku, na palcach prześlizgnęłam się przez korytarz i równie bezszelestnie zeszłam do kuchni. Zamknęłam za sobą drzwi i podeszłam do kredensu. Uchyliłam jego drzwiczki. Moim oczom ukazał się pełen wachlarz alkoholi. Przyszedł ten dzień w miesiącu przeznaczony na opłakiwanie moich miłosnych podbojów. Zwłaszcza tego jednego…

Po dwóch lampkach białego, słodkiego wina pierwsze łezki już ciekły mi po policzkach. Zrobiło mi się ciepło, więc ściągnęłam szlafrok i przewiesiłam go na poręczy krzesła, aby zrobić sobie z niego wygodne, miękkie oparcie. Miałam na sobie bawełnianą koszulkę w konie i krótkie spodenki. Od spodu grzały mnie mięciutkie, różowe, puchowe skarpetki. W takim to stanie zastał mnie Władzio.

Zmierzył mnie jednym ze swoich oczu, które wyjrzało zza kurtyny czarnych kłaków, i niemal z oburzeniem zapytał:

— Co ty, laska, wyczyniasz? — Podszedł do stołu i wziął do ręki butelkę, żeby przeczytać etykietę.

— Piję sobie winko — wymamrotałam lekko wstawiona.

— Białe i słodkie… ale zbyt wielu procentów tu nie ma, a ty jesteś podchmielona — zdiagnozował sytuację. — Co to za beczenie przy winie? Wiesz, że przez to się możesz alkoholizmu nabawić?

— Robię to tylko raz w miesiącu, wszystko mam więc pod… — Ziewnęłam. — Po kontrolą. Zapijam smutki. Chcesz trochę?

— Lepiej idź do łóżka.

— Nie bądź sztywniak! — Wstałam chwiejnym krokiem i wyciągnęłam z pułki za mną jeszcze jeden kieliszek. Dał się namówić, i tak zaczął się kolejny wieczór wspomnień.

— Ona była taka śliczna. — Wzdychał. — Zwłaszcza jak ubrała suknię wieczorową. Ale na co dzień też była cudowna — opowiadał mi o swojej ukochanej sprzed lat. Najwidoczniej alkohol rozluźniał go w równie dużym stopniu jak mnie.

— On też był przystojny, zwłaszcza w białej koszuli, ale nie pod krawatem tylko w takiej trochę rozpiętej — marzyłam na głos.

— A ona czym bardziej się zakrywała tym bardziej mnie podniecała. Nie ma nic bardziej seksi niż ubrana kobieta.

— Ha, ha! Myślałam, że wam podobają się tylko te w miniówkach do połowy uda albo tuż pod pośladkiem!

— No widzisz?! — Upił kilka łyków. — Ten twój… jak mu tam…

— Dariusz — powiedziałam smutno.

— Ta. Myślisz, że cię kochał tak na serio, czy miał jakiś ukryty cel?

Nie widziałam w tym pytaniu niczego zdrożnego.

— Myślę, tak szczerze, że się biedak niechcący zakochał i nie wiedział, co ma z tym zrobić, więc z desperacji postanowił mnie zdobyć. Ale okazałam się być jego przekleństwem i najgorszym z koszmarów — gadałam, czując coraz większy ciężar wypowiadanych przeze mnie słów. Opierałam moją ciężką od złych myśli głowę na dłoni, żeby mi przypadkiem nie opadła i nie uderzyła o stół. Grawitacja jakoś dziwnie zaczęła mi ciążyć.

— Dlaczego masz o sobie tak złe zdanie? — zapytał mój powiernik. Dlaczego uważasz się za przekleństwo tego faceta? Skoro się starał, to znaczy, że mu zależało.

— Bo ja jestem wariatką. Mam często stany depresyjne, boję się dosłownie wszystkiego, a zwłaszcza nieszczęśliwej miłości i facetów. No, chyba że nie traktuję ich jako obiektu seksualnego, tylko oficjalnie, jako klienta… i jak mówię o swojej pracy. Ale oprócz tego wszystkiego mam problem z tym, żeby uwierzyć w miłość faceta do mnie.

— Jemu uwierzyłaś?

— Nie wiem. Trochę tak, a trochę nie… Zresztą teraz już na pewno mnie nie kocha, tylko gdzieś znalazł pocieszenie w ramionach jakiejś panienki, która sprawi, że będzie nareszcie szczęśliwy. I chwała jej za to! — Podniosłam kieliszek, aby wznieść toast. — Za Mojego Jedynego Ukochanego i jego szczęście! Jeśli będzie szczęśliwy z inną, to mogę zdychać do końca życia bez miłości! Jego szczęście mi wystarczy! Byleby już przeze mnie nie cierpiał tak jak wtedy, gdy był chory z mojego powodu. — Znów mnie wzięło na smutno. Wypiłam toast, a on patrzył na mnie z niedowierzaniem.

— Chyba nadal go kochasz, co? — powiedział dziwnie złamanym głosem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 62.73