E-book
15.75
drukowana A5
61.94
WIEK-NIEWAŻNY cz. 1. Szukając siebie

Bezpłatny fragment - WIEK-NIEWAŻNY cz. 1. Szukając siebie


4
Objętość:
328 str.
ISBN:
978-83-8351-469-7
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 61.94

1. Moje miłosne fiaska

Przyszłam na świat pewnego nieszczęsnego dnia, w zimnym, niespokojnym miesiącu, później nastąpiły lata mojego dzieciństwa, pierwsze kroki, uśmiechy, dziecięca paplanina. Słodka, mała dziewczynka, którą wszyscy kochali, rozpieszczali — choć może nie tak bardzo jak moją starszą siostrę. Piękne zabawki, ubranka po starszej siostrze… Ot, zwyczajne małe dziecko. Kochać uczyli mnie moi rodzice i babcia, która umarła, zanim jeszcze poszłam do szkoły.

Byłam zwyczajna. Bawiłam się wraz z innymi dziećmi na wiejskim podwórku, na przykład w Chowanego, Ciu Ciu Babkę, Policjantów i złodziei, a czasem nasze rowery zamieniały się w wymarzone, uwielbiane przez nas rumaki i wtedy bawiliśmy się w Dziki Zachód.

Konie to była moja miłość, odkąd tylko pamiętam. Może było to uwarunkowane genetycznie, bo moja babcia miała takiego samego hopla na ich punkcie, jak ja. Moja kochana Babcia. To ona podsunęła mi pomysł, że można je rysować i to ona nauczyła mnie pierwszej modlitwy do Anioła Stróża oraz wielu innych przydatnych dziecku rzeczy.

Pamiętam pierwsze dziecięce rysunki koni, ich miniaturki kupowane w sklepie z zabawkami, książki o koniach — rasy, anatomię, rodzaje umaszczenia. Pamiętam pierwsze jazdy konne; pierwszy dotyk ich sierści oraz ich delikatnych chrapek; ale także pierwsze ugryzienie w kolano przez źrebaczka.

Wszystko było takie piękne, takie urocze i dobre. W ogóle się nie bałam, nic a nic. Może właśnie dlatego tak niewiele pamiętam z okresu przed siódmym rokiem życia? Nie istniało przedtem prawie nic, tylko jakieś nieliczne doświadczenia bólu i cierpienia, oraz silniejsze impulsy towarzyszące szczęściu. I później nagle — trach!

S-Z-K-O-Ł-A

— Mamusiuuu! — powiedziałam pewnego pięknego, wrześniowego dnia. — Gdzie idziemy?

Weszłyśmy razem do wielkiego gmachu liczącego sobie siedmiuset uczniów w różnym wieku — wywodzących się z rodzin o różnym statusie społecznym — o istnieniu których przedtem nie miałam zielonego pojęcia. Pierwsze wrażenia i dosłyszane dźwięki? Huk, wrzask, gadanie, przekleństwa; jakaś pani w uniformie wycierająca podłogę szmatą naciągniętą na miotłę. Sprzątaczka — zawsze ten sam deseń na dederonowym fartuszku: fioletowawe tło pokryte mnóstwem gęsto rozsianych, malutkich kwiatuszków.

Matka otworzyła przede mną drzwi i puściła mnie przodem wprost do małego pokoiku, gdzie stało wiele małych, jasnych, drewnianych krzesełek, ustawionych przy kwadratowych stoliczkach, które stały pod wielkim oknem. Na prawo od wejścia stały półeczki z przegródkami przeznaczone do przechowywania drugiego śniadania, a na środku leżał szary dywanik zabawowy. Jak się później okazało, na ścianie gdzie znajdowały się drzwi wejściowe, zawieszone były tablice z literami i cyframi.

Podeszła do mnie kobieta — szczupła, lat może dwudziestu siedmiu, chuderlawa, z burzą rudych loczków na głowie. Miała na sobie szare spodnie i zielony sweter z golfem, który pamiętam do dziś. Pani Helenka. Tak jak już wspomniałam: podeszła do mnie, uśmiechnęła się i poprowadziła do półeczek przeznaczonych na przechowywanie drugiego śniadania.

— Wybierz sobie, kochanie, półeczkę — zagadnęła do mnie z uśmiechem.

Każda z przegródek miała nalepiony w środku mały kartonik z ilustracją, która przedstawiała jakiś symbol, np. zwierzątko lub przedmiot. Gdy rozglądałam się w poszukiwaniu idealnego miejsca na pozostawienie drugiego śniadania, zauważyłam, że niestety półki, które szczególnie mi się spodobały, są już zajęte. A później moje oko wyłowiło sarenkę; zgrabną, na chudych nóżkach, z czarnymi oczkami i noskiem, z białym ogonkiem i uszkami. Wybrałam właśnie ją, bo wyglądem najbardziej przypominała konia. Pani zaakceptowała mój wybór, więc zadowolona położyłam drożdżówkę z makiem, zapakowaną w przezroczysty woreczek foliowy, na tej właśnie półce.

— Mamusiu! Zostaniesz ze mną? — zapytałam naiwnie, gdy mama brała nogi za pas.

— Nie, kochanie! Mamusia pójdzie i za kilka godzin po ciebie wróci, gdy już skończymy zajęcia — rzekła pani Helenka, jakby moja mama w tym miejscu nie miała już prawa głosu.

Zakodowałam sobie nowe szkolne słowo: zajęcia.

Uczucie bólu, osamotnienia, pustki… STRES — właśnie wtedy GO poznałam. Nie chciałam tam zostać, ale musiałam. Wiedziałam o tym od momentu wejścia do tego ciasnego pomieszczenia z bandą rozhukanych, małych dzieci.

Zostałam. Zaprowadzono mnie do stoliczka. Podano mi ćwiczenia. Kazano rysować. Kazano malować. Kazano rysować szlaczki i literki. Kazano się bawić. Kazano trzymać się za ręce z dziećmi, których nie znałam. Czas mijał. To nie było takie straszne.

Prawie pod sam koniec zajęć pani nauczycielka kazała mi podejść razem z nią do półeczek.

— Ale wymienimy ci półeczkę, wiesz Kasiu? — powiedziała słodkim głosikiem. — Lucynce damy sarenkę a tobie wagę, bo jesteś tęga i będzie do ciebie pasować. — Po czym wyjęła moje drugie śniadanie i włożyła je do przegródki z symbolem wagi. Zrozumiałam aluzję. Jestem gruba… Tak, dokładnie zrozumiałam aluzję. Byłam gorsza i dlatego nie należał mi się znaczek z tą śliczną sarenką, która tak ładnie patrzyła na mnie swoimi oczkami.


Nienawidziłam szkoły. Bałam się JEJ, ale nie dlatego, że trzeba było się uczyć i później po lekcjach odrabiać zadania. Lubiłam się uczyć i dostawać dobre stopnie za moje dziecięce rysunki. W zerówce nauczyłam się czytać, a pierwszą lekturą była oczywiście książka o koniach, a później Biblia z obrazkami, taka dla dzieci.

— Wow! Ona umie czytać mamo! — powiedziała moja starsza siostra Karolina, gdy z wielkim zdziwieniem odkryła we mnie coś pozytywnego. — Ej! Mądra jesteś! — brzmiało pierwsze miłe zdanie skierowane do mnie, jakie moja siostra wypowiedziała w swoim życiu.

„Dziękuję siostrzyczko!”

— No pewnie, że jest mądra — powiedziała mama, jakby było to dla niej oczywiste.


W zerówce tak bardzo bolał mnie brzuch. Często miałam biegunkę i serce waliło mi jak szalone. Gdy w końcu po roku męki w zerówce zakończyłam moją edukacje na tym etapie, rozpoczął się dla mnie okres nowy. Na zakończenie starego dostałam książkę, a była to bajka pod tytułem: „Śpiąca królewna”. Były tam różne kolorowe obrazki. Śpiąca królewna była piękna, szczupła i miała okazałe, jasne i bardzo długie włosy. Na końcu bajki królewnę budził pocałunek przystojnego księcia i oczywiście — żyli długo i szczęśliwie.

Miłość. Królewna była taka piękna, że książę od razu ją pokochał. Była szczupła, a ja… no cóż, ja byłam gruba. Zawsze nosiłam długi, cienki, czarny warkoczyk, który sięgał mi do pasa. Ta fryzura prześladowała mnie przez prawie całą podstawówkę. W gimnazjum awansowałam na koński ogon.

A właśnie! Podstawówka czyli nowy okres. Wyobraźcie sobie małe, grube, pokraczne stworzonko z warkoczykiem po pupę, w dresie w szlaczki, wchodzące do klasy, gdzie szaleje chmara chudych, słodkich istotek, panieneczek ubranych w sukieneczki z koroneczkami, ze słodkimi, błyszczącymi bucikami na stópkach. Klęska na samym starcie.

Pierwsze lekcje? Prawdziwe kajety, a nie ćwiczenia dla zerówczaków z obrazkami i szlaczkami do rysowania. Wiszące w klasie tablice były duże, zielone, z kostkami białej kredy i starymi gąbkami do ścierania, które prawie rozsypywały się w rękach. Pojawiły się trochę większe ławki i krzesła. Zaczęło do mnie docierać więcej szczegółów, jak na ten przykład, że okna są duże, brązowe, są zrobione z drewna, widać na nich wąskie, jasne kreseczki wyróżniające się na ciemnym tle, które, jak powiedział tatuś, są słojami drzewa. Zaczęły do mnie docierać różne inne bodźce i pojawiać się zaczęły inne uczucia. Raczej więcej niemiłych niż przyjemnych. Czułam, że koleżanka obok miała wczoraj na obiad spaghetti, bo pachniała pomidorami i oregano. Widziałam, że ma na sobie brudny sweterek, a na jej twarzy widać było brązowe plamki. Dobrze umiałam dostrzec każdy, nawet maleńki szczególik, który mnie otaczał. Ale to nie wygląd świata mi przeszkadzał.

Dzieci były takie ruchliwe, rozgadane i aktywne, a ja byłam spokojna, milczałam cały czas i słuchałam innych. Dzieci były agresywne i głośno się śmiały, a ja byłam delikatna i poważna. Zawsze ten kontrast: j-a i oni.

drugiej klasie dowiedziałam się więcej na swój temat od koleżanek, a mianowicie, że jestem: gruba, głupia i nosze brzydkie ubrania i buty, i że w ogóle zawsze mam wszystko najgorsze. Był to czas, gdy stałam się kozłem ofiarnym kilku dziewczynek z mojej klasy. Szturchano mnie, wrzeszczano po mnie i można było na mnie wyładować swoją złość. Stresstrach urosły wręcz do kolosalnych rozmiarów panikilęku. Każdy dzień był dla mnie męką, jakże nieporównywalną z tym, co działo się w zerówce.


Do mojej grupy chodził taki jeden Krzyś — szczupły chłopiec z brązowymi oczyma i ciemnobrązowymi włosami. Jakże bardzo podobał mi się ten Krzyś! Był ładny i lubiłam na niego patrzeć. Spoglądałam na niego przez ramię, w stronę ostatniej ławki, gdzie zawsze siedział. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to co czuję, to syndromy zauroczenia. On mi nie dokuczał… On wręcz nie wiedział o moim istnieniu.

Pewnego dnia na przerwie usłyszałam, jak dwie koleżanki z mojej klasy rozmawiają na jego temat.

— Zośka, przyznaj, że ci się Krzysiek podoba! — powiedziała Kamila, jedna z tych wspaniałych, uroczych dziewczynek.

— No, chyba raczej tobie, Kamila! — odparła jej rozmówczyni. — I pewnie byś chciała z nim chodzić!

Chodzić z kimś — nowe słowo do mojego słowniczka miłosnego.

Poczułam lekkie ukłucie koło serca i utratę psychicznej równowagi, jakąś wewnętrzną dezorientację pomieszaną z bólem duszy. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś podobnego, i dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że to zazdrość. Już wtedy zakodowałam sobie schizę, która później ciągnęła się za mną przez wiele długich lat. Skoro Zosia — ta ładna, szczupła blondyneczka w pięknej sukieneczce — miała chodzić z Krzysiem, to ja nie miałam żadnych szans. Byłam grubą, głupią szatynką w szarym dresie w szlaczki. Poczułam się poniżona jako mała kobietka i odrzucona jako obiekt miłosnego uczucia ze strony płci przeciwnej.

W kolejnych latach mojej edukacji mój kompleks niższości rozwijał się coraz bardziej i gasła nadzieja na miłość. Z żalem i trudem wspominam kolejne zawody miłosne, których nie sposób policzyć. Rosło we mnie jednocześnie poczucie odtrącenia, kompleks braku kobiecości i coraz większe zapotrzebowanie na miłość. Rozwijały się także, i tak mocno już rozwinięte, wrażliwość i poczucie piękna. Wraz z wiekiem rosła też kolosalna różnica między mną a innymi dziewczynami. One uganiały się za chłopakami, podczas gdy ja ich po cichutku, bezsłownie adorowałam moimi brązowymi oczyma. One już paliły i piły, podczas gdy ja dopiero zaczynałam się dowiadywać o istnieniu takich używek. One były zawsze piękne i nosiły ładne sukienki i spódniczki, podczas gdy ja, mimo iż byłam już szczupła i ładna, uważałam się nadal za grubą i brzydką, nosiłam ciągle jeansowe spodnie i koszulki bawełniane, które zapewniały mi komfort poruszania się i swobodę wypełniania moich codziennych obowiązków domowych. Ja żyłam w zgodzie ze swoimi rodzicami i Bogiem, podczas gdy one swoich rodziców wręcz nienawidziły i miały gdzieś słowa takie jak: wiara czy modlitwa. Kontrast między nami wzrastał, a przepaść między naszymi światami pogłębiała się. Z czasem wszystko stało się niemożliwym do przeskoczenia Wielkim Kanionem i już nie było odwrotu.


Adoracja chłopaków ograniczała się do czułego spojrzenia i wypowiedzenia znamiennego słowa, jakim było cześć — zupełnie jakbym wymawiała zdanie: Chwała i cześć Ci Mój Adorowany Chłopcze. — oczywiście mówiłam na głos tylko słowo cześć.

Gdy z czasem zaczęłam robić coś więcej w kierunku tego, aby być z obiektem swoim uczuć, zaczęły się problemy. Chciałam poznać ten obiekt jak najszybciej i jak najszybciej z nim chodzić. To zazwyczaj kończyło się wielkimi i głębokimi ranami, jakich doznawałam na psychice z powodu licznych zawodów, jakie mnie spotykały. I tak leciał zawód za zawodem i rana za raną, aż w końcu nastąpiło złamanie serca i rezygnacja. Walczyłam z uczuciami i z samą miłością. Uświadamiałam sobie, że jestem z wiekiem coraz brzydsza i grubsza, mimo iż działo się całkiem odwrotnie.

Doszło do tego, że zaczęły mi przeszkadzać kontakty z facetami. Uważałam ich za zło wcielone, myślące tylko o jednym. Drażnili mnie swoimi wygłupami, naigrawaniem się z uczuć innych ludzi i z miłości. Ale najbardziej zaczęło mi przeszkadzać to, że zaczęły dla mnie istnieć pary zakochanych. Widziałam, jak się całują, trzymają za ręce, przytulają itp.

Gdy w liceum ja byłam na etapie cichej adoracjiprób poznania, inne dziewczyny właśnie przeżywały swój pierwszy raz. Każda dziewczyna była z jakimś chłopakiem, tylko ja, ta zawsze brzydka i niechciana Kaśka, musiałam być zawsze odrzucana i w dalszym ciągu poniżana.

Gdy w wieku dwudziestu lat szłam na studia, wiedziałam już, że znowu nie znajdę tam Mojego Jedynego. Myślałam czasem: „Może to i dobrze, że będę sama przez całe życie. Będę miała dużo czasu tylko dla siebie i dla swoich ulubionych zajęć. Nie będę się musiała z nikim kłócić i wychodzić do tych okropnych publicznych miejsc typu restauracja, gdzie jest tylu obcych ludzi. Skoro jakoś to dotąd było, to później też to jakoś będzie. I tak nigdy nie zwrócę na siebie uwagi żadnego faceta. Ale to dobrze, że jestem niewidzialna, bo przynajmniej nikt nie będzie się mnie czepiał i nie będę musiała z nikim rywalizować o serce ukochanego. Zrobię studia, pójdę do pracy i kupię sobie dom. Założę stadninę i będę miała dużo koni tylko dla siebie. Wszystko to jakoś będzie. Wyjadę do innego miasta i tam zacznę od nowa kolejny etap życia, już jako stara panna. Zatrudnię służbę i dzięki temu nie będę sama.”

I tak jak sobie to obmyśliłam, tak też się stało. Z tym wyjątkiem, że nie spełniłam mojego największego marzenia: aby mieć konia.

2. Wiek — nieważny

Jakieś dziesięć lat później mieszkałam już w pięknym białym domku z dwoma piętrami. Budynek był stary, umiejscowiony na jednej z uliczek podmiejskich. Mieszkanie na przedmieściu — czytaj lumperniadresiarnia oraz inne ciekawe subkultury miejskie. Mimo wszystko w okolicy było dość spokojne. Miałam ogródeczek odgrodzony od ulicy wysokim na trzy metry, drewnianym parkanem. Takie zaciszne miejsce miało mi służyć za ośrodek rekonwalescencji po latach nauki i pracy, ale także latach straconych, bo przeżytych bez miłości.

Studia historii sztuki i architektury krajobrazu pochłonęły masę czasu. Wiele pracy poświęciłam na zarobienie na mój malutki domek, a że płaca w tej branży była dość wysoka (byłam też sama jak palec), to dość szybko dorobiłam się domu i własnej firmy, która prosperowała dobrze, a nawet bardzo dobrze. Prowadziłam projekty zagospodarowania przestrzeni miejskiej, renowacje zabytków oraz projektowanie ogrodów. Miałam do pomocy kilku pracowników w biurze oraz ekipy, które wykonywały zleconą pracę. Ja tylko zarządzałam firmą i projektowałam. Przyznam, że czasem brałam na siebie ogromne ilości zleceń i po nocach sterczałam nad stertami papierów. Ale co miałam do roboty?! Bez rodziny na utrzymaniu, bez potrzeby poświęcania większej ilości czasu na wychowywanie dzieci i bez męża, którego nie miałam. Pocieszałam się jednak ilością wolnego czasu. W końcu miałam ten luksus, że mogłam z nim robić to, co tylko chciałam, czyli pracować do upadłego. Praca pozwalała mi zapomnieć o wszystkich brakach w moim życiu społecznym i osobistym.


Gdy po raz pierwszy zobaczyłam ten dom, wiedziałam, że to będzie świetna inwestycja. Dobre lokum na peryferiach miasta, w zacisznej uliczce z biegnącym wzdłuż drogi szeregiem kasztanowców. Mój niewielki ogródek był odgrodzony od hałasów ulicy domem. Miał oczko wodne, różnego rodzaju rabaty, skalniaki, kompozycje zrobione z bukszpanów i kamienne rzeźby. Stała tam też drewniana altanka ze stolikiem i ławeczką w środku. Centrum ogródka zajmowała fontanna z rzeźbą konia umiejscowioną na szczycie — było to jedyne, co pozostało po moich marzeniach o koniach. Zamiast żywego konia z krwi i kości kupiłam sobie kamiennego konika, który nawet nie wykazywał zbyt dużego podobieństwa do żywego okazu.

Uwielbiałam wprost zawalać się pracą i zajmować się organizowaniem bali dobroczynnych na rzecz pokrzywdzonych losem zwierząt — nigdy nie przesiedziałam na balu dłużej niż godzinę, ze względu na panujący tam tłok. No cóż — klaustrofobia.

Po uroczystej przemowie opuszczałam towarzystwo i udawałam się do domu, na spacer lub na zakupy, gdzie nabywałam zazwyczaj różne antyki do swojego domu. Miałam ich już sporą kolekcję. Można rzec, że było to hobby, które miało mi na chwilę pozwolić zapomnieć o tym, czego nie potrafiłam w sobie pokonać — o lęku.


Każde pomieszczenie w moim domu było urządzone w innym stylu. Kuchnia na styl a’la średniowiecze — podłoga z zimnego, surowego kamienia i równie rustykalne ściany. Żyrandol był zaprojektowany na kształt średniowiecznego świecznika kandelabrowego, a jego żarówki były imitacjami płomieni. Meble wykonano z ciemnego drewna: duży, prostokątny, masywny stół, podobne krzesła i półki na naczynia oraz przyprawy. Gdzieniegdzie, na ścianach wisiały dla ozdoby suszone zioła, a na ścianie na lewo od wejścia kazałam umiejscowić duży drewniany krzyż, który nie był jednak traktowany jako ozdoba, gdyż wisiał tam z powodów czysto religijnych. Kwintesencją całego wystroju były: kominek usytuowany na ścianie naprzeciwko wejścia i stary, kaflowy piec, na którym kazałam gotować mojej kucharce Joli — bo tak było romantycznie.

Osobliwie wyglądało moje miejsce pracy, czyli główna siedziba dowodzenia firmą. Na prawo od drzwi stało masywne, duże biurko, które właściwie można by nazwać biurem, z wyrzeźbionym na przedzie orłem z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Za nim stał efektowny, staromodny fotel, który kazałam sobie przerobić na fotel obrotowy. Wyróżniał się z otoczenia czerwoną tapicerką i wyglądał niczym tron królewski, oprawiony w pozłacane elementy kute w metalu. Na każdej ze ścian piętrzyły się regały z książkami, sięgające pod sam sufit. Lubiłam kolekcjonować różnego rodzaju literaturę: wiersze, powieści, książki naukowe, podręczniki psychologii, romanse… Ale najlepsze w tym pokoju było to, że miał on wysoki sufit, z którego zwisał duży żyrandol zrobiony z drobnych kryształków. W obydwu dużych oknach wisiały ciężkie kotary koloru butelkowej zieleni. Na prawo od mojego biurka, pod oknem stało biurko o prostym klasycznym fasonie, należące do jednego z moich pracowników, a centralnie naprzeciwko znajdowało się drugie — stanowisko pracy mojej pracownicy. Na lewo od drzwi stała sofa obita w tą samą tapicerkę co mój tron. Dość często na niej spałam — bo po co miałam się ruszać na górę do sypialni, skoro łóżko miałam pod nosem? Był też tam duży, gruby turecki dywan upstrzony esami floresami. Całość działała dość przytłaczająco, wręcz depresyjnie, ale dla mnie wszystko wyglądało po prostu oficjalnie i poważnie. Moi pracownicy narzekali na miejsce pracy właśnie z powodu przytłaczającego wystroju. Postanowiłam jednak niczego nie zmieniać, bo w końcu to ja tam rządziłam!

Korytarz, który biegł przez środek domu, był obity jasną boazerią, na której pozawieszałam obrazy — niektóre mojej produkcji — a na podłodze rozciągał się długi, czerwony chodnik. Co do salonu, gdzie przyjmowałam gości — znajdował się on naprzeciwko mojego biura, po lewej stronie drzwi frontowych. Był inny niż pozostałe pomieszczenia w domu. Panował w nim jasny i przyjemny klimat. Pokój miał jasnozielone ściany, a w oknach od strony ulicy wisiały lekkie jak piórko firanki. Meble koloru kremowego — sofa i fotele, stały na drewnianych nóżkach, a komplet uzupełniał niski stolik ze szklanym blatem. Na ścianie naprzeciwko drzwi znajdował się kominek a’la neoklasycyzm, z pilastrami po bokach, zakończony gzymsem, na którym stały figurki koni zrobione z masy solnej. Nad kominkiem wisiał obraz przedstawiający pejzażyk górski. Gdzieniegdzie stały wazoniki i bukiety kwiatów — zazwyczaj suszonych — które kupowałam, żeby sprawić sobie przyjemność.

Na piętrze znajdowało się kilka pokoi, gdzie mieszkali moi pracownicy. Były one urządzone w podobny sposób jak salon, z tą jednak różnicą, że tam przechowywałam część swoich zdobycznych antyków. Były to stare skrzynie, wazony, rzeźby… A na korytarzu można by wprost otworzyć muzeum! Na tym samym piętrze znajdował się także mój pokój sypialny, wyposażony w osobną łazienkę. Stał tam nietknięty i nieco przykurzony. Nie używałam go, bo na dole w biurze miałam sofę, a obok drzwi do kuchni była łazienka, więc nie było potrzeby mieszkania na górze.

Szanowałam prywatność moich pracowników. Kucharka Jola i pracownica Wioletta — renowatorka zabytków i moja prawa ręka zarazem — mieszkały w jednym pokoju. Natomiast kierowca, ogrodnik i pracownik od spraw finansowych mieli swoje miejsce w sąsiadującym z damską sypialnią pokoju, wychodzącym oknami na ogród. Z moimi pracownikami łączyła mnie szczególna więź. Wszyscy byli ludźmi samotnymi, wyrzuconymi na margines życia społecznego — tak jak ja. Z tym że ja miałam rodzinę, podczas gdy oni byli na świecie sami jak te kciuki w dłoniach, odstające od całości.

Mimo iż posiadałam rodzinę i tak czułam się jak sierota, gdyż rzadko ją odwiedzałam. Prawie wcale. No, chyba że miałam problem i musiałam się na chwilkę od niego odciąć, coś przemyśleć. Wtedy zjawiałam się znienacka ku zdziwieniu rodziców. Przywykli już do tego, że zjawiałam się raz na kilka miesięcy lub na pół roku. Ale to nie było tak, że w ogóle o nich zapominałam na dłuższy czas! Co miesiąc wysyłałam im pieniądze, gdyż mieli niskie emerytury i nie mieli za co wykupywać lekarstw, a czasem brakowało im na inne ważne wydatki.


Kucharka Jolanta bardzo przypominała mi moją babcię — była kobietą koło sześćdziesiątki. Tak jak moja babcia, gdy krzątała się po kuchni, nuciła sobie jakąś melodyjkę pod nosem. Kilka lat temu szwendała się po osiedlu z miną straceńca i szukała pracy, to ją zatrudniłam, za co była mi niesamowicie wdzięczna. Swoje siwe włosy zaczesywała w koczek, a gdy wychodziła w zimie na zakupy, zawsze ubierała swoją starą, brązową chustkę. Było w niej zawsze tyle ciepła, dobroci, skromności i co najważniejsze: świetnie gotowała i nigdy nie narzekała na mój romantyczny piec kaflowy, który czasem utrudniał jej pracę. Kochała mnie jak swoją wnuczkę i szanowała moje dziwactwa.

Moja pracownica, Wioletta Kucharska, miała dwadzieścia sześć lat. Była z wykształcenia renowatorką zabytków. Poznałyśmy się w pociągu trzy lata temu i zgadałyśmy się na temat sztuki. Okazało się, że akurat potrzebuje pracy, więc ją przyjęłam. Była wysoką, szczupłą, blondynką o ładnych rysach twarzy. Nigdy na nią nie mogłam narzekać, gdyż starannie wypełniała swoje obowiązki i często pomagała mi robić projekty.

Kochany pan od spraw finansowych — księgowy i matematyk w jednym, staruszek lat siedemdziesięciu dwu — pan Józef Kalinowski, był dla mnie niczym moja trzecia prawa ręka. To jemu zawdzięczałam wszystko, co miałam, bo to on manewrował moimi zarobkami i kasą moich klientów. Moim zdaniem, doszedł do wirtuozerii w dziedzinie mnożenia i dodawania. Złoty człowiek, ale często chorował i wiedziałam, że kiedyś odejdzie. Gdy zaczynał u mnie pracować, chodził już o lasce. Wypalał też ogromne ilości papierosów — na szczęście na zewnątrz, a nie w moim świeżo pachnącym, czyściutkim domku.

Panowie: szofer i ogrodnik byli bliźniakami lat sześćdziesięciu pięciu. Sympatyczni i jak to zwykle u bliźniaków bywa: mieli charaktery o przeciwstawnych usposobieniach. Pan Franek (szofer) był żywiołowy, natomiast pan Romek (ogrodnik) był spokojny i zrównoważony. Obydwaj nadawali się do pracy, którą im zaproponowałam. Oczywiście ciężko było ich odróżnić, bo obydwaj byli tędzy, z czarnym, mocno posiwiałym wąsem i niebieskimi oczyma. Szczęście, że choć ubierali się inaczej.

Dobrze nam się razem żyło. Każdy miał swoje zajęcie i swoje zarobione pieniądze. Ja pracowałam za dwóch, oni mi współczuli i kochali za to, że ich przygarnęłam. Do prawdy, miałam słabość do wyrzutków — zawsze tak było.

Oczywiście dziwili się, dlaczego nie mam choćby… chłopaka. W wieku lat trzydziestu nie miałam już żadnej perspektywy przyszłego założenia rodziny. Byłam typową starą panną — tak jak się tego spodziewałam od pierwszych lat mojego pobytu w szkole. Mężczyźni przeważnie lecieli na moją kasę. Było to bardzo upokarzające. Dlatego też nigdy się przed żadnym z nich nie otworzyłam. Uważałam się już za skończoną na polu walki o miłość.

Jako trzydziestoletnia kobieta czułam się jak ci otaczający mnie w moim codziennym życiu starsi ludzie. Stara, zmęczona i zniszczona. Przez pewien czas w doborze ubioru doradzała mi Jola. Wyglądałam wtedy na starszą o jakieś trzydzieści lat. Później, po bliższym zapoznaniu się z Wiolą, to ona zaczęła mi pomagać w dobieraniu stosownej garderoby. Nigdy nie umiałam się ubierać i przeważnie nosiłam to, co było wygodne i już. Teraz, jako poważny przedsiębiorca, musiałam się ubierać elegancko, jak na prawdziwą szefową przystało, ale robiłam to jedynie okazjonalnie.

Ale co tam ubranie… Jak ja chodziłam! Ja kobieta sukcesu, inteligentna i wykształcona! Nieraz przybierałam pozycję staruszki zmęczonej życiem: zgarbiona, z rękoma założonymi do tyłu i z głową spuszczoną w dół.

Żadne z moich największych marzeń się nie spełniło, mimo iż miałam dużo pieniędzy. Po prostu bałam się ich spełnienia, a wiadomo — miłości nie kupisz za pieniądze. Nikogo nie da się zmusić do kochania. Dostawałam różne zaproszenia na kolacje od okolicznych sępów. Oganiałam się, jak tylko mogłam, gdyż bałam się upokorzenia, rozczarowania, zranienia… Po pewnym czasie nie miałam już na to po prostu siły. Unikałam towarzystwa młodych mężczyzn w wieku od 25 do 40 lat, gdyż każdy mógł być potencjalnym łamaczem serc. Cały czas prześladowała mnie myśl o tym, że jestem gruba, brzydka i do niczego. Nie było więc dla mnie szans na miłość, a sama nie chciałam się wiązać z kimś bez miłości. Kompletna beznadzieja. Świat seksu pozostał gdzieś daleko za mną, zasnuty czarną kotarą wstydu i nieświadomości. Wolałam myśleć, że to jest złe, a przygodny seks nie wchodził w grę.

I wtedy, gdy byłam już bliska ostatecznego upadku swojego osłabionego trudnymi przeżyciami serca, stała się rzecz nieunikniona. Jedna z moich prawych rąk, geniusz matematyki — pan Kalinowski zrezygnował z pracy i udał się na dawno zasłużoną emeryturę. Uznał, że zarobił już wystarczająco dużo, aby udać się do Domu Spokojnej Starości i nareszcie sobie „poużywać życia”. Spakował swoje rzeczy i odszedł. Romek zawiózł go do Domu S.S. (Spokojnej Starości), a ja zamieściłam ogłoszenie w gazecie:


„Poszukiwany (na stałe) pracownik: odpowiedzialny, rzetelny i uczciwy. Najlepiej po studiach matematycznych. Obowiązki: sporządzanie dokumentacji, umów, umiejętność posługiwania się komputerem, świetna znajomość księgowości i podatków. Zakwaterowanie na miejscu. Wiek — nieważny.”


„Wiek — nieważny” — jak ja później żałowałam, że umieściłam to sformułowanie w moim ogłoszeniu. Gdy to pisałam, miałam na myśli raczej kolejnych odrzuconych przez społeczeństwo staruszków, których nikt by do pracy nie przyjął. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, jaki przyniósł mi los.

Zadanie przyjęcia nowego pracownika powierzyłam zaufanej osobie, jaką była dla mnie Wiola. Po tygodniu zgłosił się jakiś facet, a ona miała dokładnie sprawdzić jego kwalifikacje i ewentualnie przedyskutować to ze mną.

Zjawił się więc u nas pewnego wieczoru pewien pan. Wioletta egzaminowała go w salonie, bo ja miałam jak zwykle na głowie nawał pracy. Do gabinetu dochodziły odgłosy rozmowy. Słyszałam, jak gładkim słownictwem posługiwał się ów człowiek. Jego niski, ciepły głos i maniery sprawiły, że uwierzyłam, iż jest to człowiek już podeszłego wieku, poważny i dobrze wychowany. Takiego człowieka miałam właśnie zamiar przyjąć.

Coś jednak nie podobało mi się w głosie Wiolki. Była jakby zmieszana i głupkowato się podśmiewywała, a jej głos mruczał zalotnie. Pomyślałam: „Pewnie dlatego, że nikt nigdy nie zwracał się do niej tyloma matematycznymi pojęciami i grzecznościami.”

W każdym razie, ufałam mojej pracownicy i wiedziałam, że dobrze sprawdzi człowieka, zanim go przyjmie do pracy. Dałam jej zatem wolną rękę w wyborze. Ja nie miałam czasu na takie zajęcia. Szczerze powiedziawszy: nie zdziwiłoby mnie to, gdyby przyjęła go od razu, bo miałyśmy spore zaległości.

Po skończonej rozmowie weszła do biura i powiedziała, że „jest idealny”, i z rumieńcami opadła na krzesło tuż przed moim biurkiem.

— No, to bierzemy, tak? — zapytałam. Nawet nie oderwałam wzroku od projektu.

— Tak, oczywiście! — powiedziała i otrząsnęła się z dziwnego odrętwienia.

— Wiesz, że ci ufam, Wiolu. — Wyciągnęłam z szuflady dokumenty z umową o zatrudnienie na stałe. Wzięła papiery, westchnęła i szybko wyszła.

Po chwili usłyszałam:

— Oto umowa… Proszę zapoznać się i podpisać.

— Dziękuję.

— Nawet pan nie przeczytał — rzekła zawiedziona.

— Spieszę się, łaskawa pani. Proszę wybaczyć mi ten pośpiech, ale mam dziś do załatwienia bardzo ważną sprawę. Proszę mi wybaczyć… — Cmok w rękę. — ale naprawdę muszę już biec! Dobrej nocy!

— Dobranoc! — westchnęła.

Po chwili weszła do biura i z długim „oooch” opadła znów na fotel, tym razem przy swoim biurku, po czym zajęła się swoimi sprawami. Nieświadoma tego, kogo zatrudniłam, wróciłam do swoich zajęć. Że też nawet nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby spojrzeć na mojego nowego pracownika, zanim przyjęłam go do pracy… na stałe, z zakwaterowaniem.

Zeszło mi jak zwykle do późna i zasnęłam na kanapie. Później nagle w środku nocy obudziłam się, bo przyśniło mi się pewne świetne rozwiązanie projektu, z którym miałam problem. Zasiadłam więc do biurka, włączyłam lampkę i zaczęłam rysować. Niestety senność i walka z opadającymi powiekami dały mi się we znaki. W końcu zwyciężyły. Urwał mi się film…

3. Morskozielony

Rano zbudziło mnie jakieś pukanie do drzwi. Otworzyłam oczy i okazało się, że zasnęłam nad projektem, i niestety zrobiłam przez sam środek rysunku wielką, grubą kreskę. Zaklęłam po szewsku i niespiesznie podeszłam do drzwi.

Otwieram, patrzę…

— O, a kim pan jest? — zapytałam zdezorientowanego przybysza. Był tak wysoki, że w pierwszej chwili moje oczy spoczęły na jego krawacie, a później dopiero spojrzałam mu w oczy.

— No, jak to?! — powiedziała Wiola, która wyszła żwawym krokiem z salonu. — To ten pan, co go wczoraj przyjęłyśmy!

— Dzień dobry. Przepraszam panią najmocniej, że przeszkadzam… najwyraźniej w wypoczynku pani. Proszę pozwolić, że się przedstawię: Dariusz Zięba — rzekł i podał mi rękę.

Był bardzo przystojnym, młodym mężczyzną lat może dwudziestu sześciu i wzroście co najmniej… dwu metrów. Jego włosy były koloru złota wpadającego w rudy, a oczy jasne. Miał duży nos i ładne, kształtne dłonie. Zarost na jego twarzy czynił jego oblicze poważnym i podkreślał jego urodę. Był ubrany w jasnopopielaty garnitur, a pod szyją miał zawiązany błękitny krawat.

Podałam mu rękę. Przez chwilę zapomniałam, jak się nazywam i co tu robię. Przypomniałam sobie wczorajsze zachowanie Wiolki.

— Katarzyna Kowalska. Szefowa — podkreśliłam z naciskiem ostatnie słowo i zadarłam głowę tak wysoko, jak tylko się dało, aby dodać sobie choć kilka centymetrów wzrostu, bo miałam ich jedynie sto pięćdziesiąt siedem. Spodziewałam się, że to będzie zwykły uścisk dłoni, podczas gdy on po staroświecku ujął moją dłoń i ucałował swoimi gorącymi ustami. Serce podskoczyło mi do gardła, jakieś ciarki przeszły mi po dłoni i plecach. Natychmiast się wyprostowałam, zacisnęłam zęby i odstąpiłam o krok. Znałam dobrze to uczucie miękkich nóg i kołatanie serca. Przywołałam się natychmiast do porządku i przyjęłam postawę obronną.

— Istotnie, pańskie pukanie do drzwi obudziło mnie! Proszę na stanowisko pracy panie… Zięba. Praca czeka na pana na biurku. — Moja powściągliwa i jakże dobitna odpowiedź była przepełniona dystansem, który zdołałam w sobie wytworzyć w tempie ekspresowym. Niemal naprawdę powiało chłodem. Swoim zwyczajem nie patrzyłam mu w oczy, gdy mówiłam, a było to bardzo łatwe, bo na wysokości wzroku rysowała mi się jego szeroka klatka piersiowa. Podstawowa zasada obrony przed zakochaniem: Nie patrzeć!


„70% tego, co powoduje zakochanie, to właśnie kontakt wzrokowy, więc: NIE PATRZEĆ!”


— Tak o-oczywiście — zająknął się, a jego ciepły i niski głos nieco zapiszczał. Spojrzałam ukradkiem na jego twarz, tak z czystej ciekawości. Zbladł, był zestresowany i spłoszony.

„Taki duży facet, a zachowuje się jak spłoszony młokos.”

Popatrzył na mnie spode łba, z nieco pochyloną głową — wyglądał zupełnie jak dziecko, na które ktoś nakrzyczał. Dałam się podejść. Dopiero teraz dostrzegłam ten jakże piękny detal jego twarzy. Kolor jego oczu przypominał wody egzotycznych plaż o wyjątkowym zielononiebieskim odcieniu. Jego tęczówki były po prostu niesamowite! Odpłynęłam w ich głębię na chwilę dłużej, lecz później…

— No! Niech pan wejdzie! Pani szefowo, niech nam pani nie straszy nowego pracownika swoimi rozkazami, bo nam go pani wystraszy i ucieknie, a matematyka zaleje nas tą całą lawiną cyfr! — rzekła Wiolka, po czym wepchnęła go do środka, podczas gdy ja w błyskawicznym tempie przemieściłam się na miejsce, gdzie uprzednio stał. Zanim się zorientowałam, drzwi do biura zamknęły mi się przed nosem. Stałam jak wryta na korytarzu przez dobrą minutę, zanim się otrząsnęłam. Przeszłam od stanu całkowitej pustki do typowej gonitwy myśli. Fakty, wspomnienia i wyobrażenia zaczęły się kotłować w mojej głowie i biegnąć w zastraszającym tempie. Pojawiały się coraz to nowsze i nowsze… Lęk i panika! „Co mi się dzieje?!”

Odwróciłam się i prędko udałam się do łazienki, a tam, zwykłym sobie porządkiem sprawy, przekręciłam klucz w zamku i podeszłam do umywalki. Wsparłam się na niej, aby utrzymać pion, i zajrzałam w lustro. Byłam czerwona jak burak, miałam worki pod oczami i wystraszone oczy, a na głowie miałam koszmarny nieład.

Dobrze znałam stan, w którym się teraz znajdowałam.

— Nie, znowu się zaczyna! — powiedziałam z zaciśniętą szczęką. Znowu dopadły mnie bóle brzucha, arytmia i trzęsące się ręce.

„Nadchodzi kolejna miłostka, którą muszę zwalczyć. To już chyba koniec. Ostatni raz. Nie mam siły na więcej.”

Wstrząsnął mną płacz, który zmusił mnie swoją intensywnością do przyjęcia pozycji siedzącego embrionu. Znów działo się coś, nad czym nie potrafiłam zapanować. Dariusz Zięba spodobał mi się i to koszmarnie bardzo. Nie mogłam na to pozwolić. Musiałam jakoś funkcjonować! A każde kolejne zakochanie robiło mi z serca sieczkę. Nie mogłam zawieść klientów i innych ludzi swoim zachowaniem, niekompetencją i wybrakowaniem. Nie mogłam od tak załamać się z powodu jakiejś kolejnej nieodwzajemnionej miłości, która zawisła nade mną niczym topór na głową. Otarłam łzy i powstrzymałam się przed opłakiwaniem mojej kolejnej klęski uczuciowej, która rysowała się na moim horyzoncie. Bo niby dlaczego ktoś miałby mnie w końcu pokochać z wzajemnością?! Umyłam się pobieżnie, przebrałam w czyste ubranie, które trzymałam od dawna w łazienkowej szafce na ręczniki. Poprawiłam swój babciny kok, po czym spojrzałam sobie w oczy, w lustrze. „Musisz dać radę, Kaśka!” Opuściłam łazienkę i udałam się do kuchni. W chwili, gdy naciskałam klamkę, byłam już znowu tą samą słabą istotą, bojącą się kochać.


Nie tknęłam nic z tego, co pieczołowicie przygotowała mi Jola. Moje usta pamiętały ze śniadania tylko smak kropli walerianowych, popitych herbatką z melisy. Jola coś do mnie mówiła, ale ja jej nie słuchałam. Byłam w innym świecie.

„Jego morskozielone oczy…”

Odpływałam co pewien czas w głębię tych oczu, dokładnie utrwaloną w moich myślach. Natychmiast jednak starałam się to zwalczać i wypierać z siebie ten obraz, byle tylko nie dopuścić jakiegokolwiek zachwytu nad kimś, kogo widziałam po raz pierwszy w swoim życiu. W ten sposób walczyłam z samą sobą już niejeden raz. Takie wypieranie uczuć pociągało zazwyczaj za sobą nieuniknione konsekwencje w postaci stanu stępienia umysłowego i bólu głowy — zupełnie, jak gdybym wyrywała z ziemi zalążki jakiegoś roślinnego pasożyta, z tym że metaforyczną ziemią był mój mózg, a pasożytem niepowołane uczucie.

Po dawce uspokajaczy zaczęłam się powoli wyciszać. Moje niezawodne specjały zadziałały. Napięte mięśnie powoli się rozluźniały, myśli zwalniały… W stanie pół otępienia podniosłam się z krzesła i wyszłam z kuchni. Przemierzyłam korytarz niczym bezkres oceanu jego oczu i stanęłam pod drzwiami. Nacisnęłam klamkę, a czas jakby zwolnił. Weszłam. Głowa w dół, po szybkim zerknięciu na pogląd sytuacyjny, podejście do biurka.

Siedzieli już na swoich miejscach. Ona była pochylona nad projektem, on spoglądał na mnie ukradkiem — ciągle tak samo blady jak na początku — i przeglądał dokumenty. Pochyliłam się nad moim biurkiem. Na projekcie ogrodu zimowego widniała długa, gruba krecha. Przetarłam oczy i usiadłam na fotelu. Ze swojego przybornika wyciągnęłam gumkę chlebową do mazania. Po chwili rozpoczęłam żmudną pracę nad likwidowaniem usterki. Przed oczyma wszystko mi się zlewało, rozmazywało, drgało… Byłam niemal nieprzytomna po tych ziółkach. I gdy już zaczynałam odpływać w słodki niebyt, usłyszałam:

— Przepraszam. Czy dobrze się pani czuje? — Odezwał się głos tego demona, który przybył do mojego domu, aby mnie dobić. Otrząsnęłam się i spojrzałam na niego. Miał zatroskaną twarz. Później odkryłam, że moja ręka wykonała niekontrolowany ruch, robiąc kolejną niepotrzebną kreskę na moim starannie nakreślonym projekcie.

— Cholera, znowu — burknęłam pod nosem. — Wszystko jest w najlepszym porządku, panie Zięba. Proszę wracać do pracy — odpowiedziałam oschle. Po chwili urwał mi się film…


Śniły mi się ogromne morskozielone oczy. Spałam chyba całe wieki. Coś wciągało mnie w ciemną przepaść. Spadałam, spadałam, spadałam…

Otwieram oczy, patrzę i widzę kogoś siedzącego obok mnie, na krześle. Leżę na sofie z nogami do góry, przykryta kocem, a na czole mam coś zimnego i mokrego. Postać siedząca podtrzymuje mi to zimne coś na czole. Obraz nieco zamazany.

— Halo! Proszę pani! Słyszy mnie pani?! — Znowu głos tego demona.

Z mojego gardła wydobyło się kilka niekontrolowanych, niewyraźnych słów. Miałam tak zaciśniętą szczękę, że nie sposób było jej otworzyć, a bolała paskudnie.

— Zaraz będzie lekarz i panią zbada — powiedział ciepłym, niskim głosem.

Obraz wyostrzył mi się. Zobaczyłam znowu jego oczy i pomyślałam:

„Jak ktoś może mieć oczy tak cudnego koloru!?” Zaraz później wzdrygnęłam się, przestraszona moimi myślami.

Dotknął dłonią mojego policzka.

— Ależ ma pani gorączkę.

Miał tak zimną dłoń, że drgnęłam.

— Zimna, co? — Uśmiechnął się wyrozumiale, a ja uwiesiłam swój wzrok na chwilę zbyt długo na jego kuszących ustach.

— Jest już lekarz — usłyszałam głos Romka, co przywołało mnie do porządku. Okazało się, że stał przy oknie, w pokoju. Oni wszyscy tam byli: Franek, Jola, Wiola i Roman.

„Ale dlaczego to akurat on, u licha, siedzi przy mnie?! Przecież mogłyby przy mnie równie dobrze siedzieć Wiola albo Jola! Zaraz go pogryzę! Och, niech już sobie pójdzie i mnie nie męczy!” Miotałam się pomiędzy zachwytem i niechęcią.

— Dzień dobry państwu! Gdzie ta nasza pacjentka? — flegmatycznie powiedział sześćdziesięciopięcioletni pan doktor, który chwilę później zjawił się tuż obok mnie w swoim białym kitlu. Jego czujny, mądry wzrok zaczął mnie dokładnie „prześwietlać”, podczas gdy krew buzowała we mnie z powodu bliskości pana Zięby.

„Nie patrzeć! Nie czuć!” — nakazywałam sobie, uparcie wpatrując się w obojętny mi emocjonalnie sufit. Zamknęłam oczy, aby nie widzieć Go choćby kątem oka.

— Ja nie chcę… — wymamrotały moje usta. Zdziwiłam się, że to powiedziałam. Nie panowałam nad sobą w stu procentach. Postanowiłam prawie nic nie mówić.

— Czego pani nie może? Coś panią boli? — Doktor zajął miejsce, które zwolnił pan Zięba. — Co się stało? Pamięta coś pani?

Pokiwałam głową na znak, że nie wiem, co się stało. Co miałam im powiedzieć? „Zobaczyłam jego wielkie gały za moimi drzwiami dziś rano i od razu się zakochałam?! Wzięłam końską dawkę ziółek na uspokojenie i zasnęłam za biurkiem?! Za nic w świecie im tego nie powiem!”

— Może ja opowiem — zaproponował demon.

— Dobrze, ale najpierw niech państwo opuszczą pokój, bo zabierają jej państwo powietrze. Pan zostanie i mi opowie — zarządził lekarz. Rozkaz wykonano niezwłocznie.

Pan Zięba stanął obok doktora w zasięgu mojego wzroku i po chwili znów rozległ się jego upajający moje uszy głos.

— Siedzieliśmy tutaj z Wiolettą, gdy do pokoju chwiejnym krokiem weszła pani… szefowa. Od razu zauważyłem, że coś z nią nie tak. Rozpalona — tak jak teraz, oczy jej lśniły. Pewnie już wtedy miała gorączkę. Pani Jola zmierzyła jej temperaturę i wyszedł stan podgorączkowy… Pamiętam, że szefowa usiadła za biurkiem i po chwili zajęła się pracą. Zauważyłem, że przysypia i zapytałem, czy się dobrze czuje. Odpowiedziała, że tak, ale zemdlała.

„ZEMDLAŁA Och! Jak ja nienawidzę tego słowa! — pomyślałam.

— Podbiegłem do niej i wziąłem na ręce. Położyłem tu i dałem jej pod nogi taboret, aby przywrócić jej krążenie. Wioletta przyniosła zimny okład i zadzwoniła po pana. — Zadowolony z siebie, po zamaszystej gestykulacji, uśmiechnął się do mnie troskliwie.

„Gdybym mogła cię własnoręcznie udusić! Przerwać tą twoją relację… Gdybym mogła zabić cię spojrzeniem! Nie patrzeć!” — walczyłam ze sobą i starałam się nie uwidaczniać sekretów swojego wewnętrznego dialogu. Musiałam go prędko znienawidzić, żeby nie czuć w stosunku do niego tego szkodliwego i bezsensownego przyciągania. Spojrzałam na doktora zaraz po tym, jak przypomniałam sobie, czego mam nie robić.

— Zaraz panią obadamy. — Wyciągnął ciśnieniomierz i zaczęła się seria badań. — A! Najpierw pulsik sobie sprawdzimy… Słabiutki. Teraz ciśnienie… Niskie i to bardzo. Teraz osłuchamy płucka i serduszko. A cóż to za arytmia?! — komentował, gdy wykonywał kolejne czynności. Ja tylko starałam się nie patrzeć na intruza i zobojętnić w stosunku do niego wszystkie moje emocje. Jakoś nie bardzo szło mi wymuszanie na sobie niechęci do tak miłego i troskliwego mężczyzny. Wtedy nagle doktor złapał trop: — Coś dziś pani jadła?

— Nie pamiętam. Jola mi coś podała, ale ja nie pamiętam co. — Naprawdę tego wtedy nie pamiętałam. Mimowolnie zerknęłam na obcego. Ten demon przez cały czas na mnie patrzył i pocierał swoją krótką, złocistą brodę kciukiem, jakby coś sobie kalkulował w tej swojej matematycznej głowie.

— Proszę mi tą panią Jolę zawołać — rozkazał doktor.

— Już się robi! — Odparł uczynny demon znikł, po czym wrócił z nią.

— Słucham, panie doktorze. — W jej głosie wyczuwało się niepewność. Była blada i zaniepokojona.

— Co pani podawała tej oto młodej damie na śniadanie? — Faktycznie, w stosunku do jego wieku ja byłam jeszcze dość młoda. Pan doktor był blisko emerytury, więc świetnie pasował na stanowisko mojego lekarza pierwszego kontaktu.

— Ona nic nie zjadła, panie doktorze — poskarżyła się Jola.

Pan Zięba uniósł brwi w geście zdziwienia, jakby od razu uznał moje postępowanie za niemądre.

— No, za wyjątkiem może tych kropli walerianowych i melisy do picia — wyjawiła niechcący mój sekret. — Tak, to nie spożyła niczego. Nic a nic.

Doktor szybko domyślił się, o co chodzi.

— W takim razie… mamy tu chyba do czynienia z nerwicą. Tak? — Wlepił we mnie pytające, wszechwiedzące spojrzenie.

— Coś… w tym stylu — wyjaśniłam pobieżnie.

— No tak. Spożyła pani zioła uspokajające na głodny żołądek i to tak panią osłabiło. Ciśnienie spadło. Ale skąd te nerwy i gorączka? — Zmarszczył brew. — Ma pani jakieś problemy, długotrwały stres?

— Mam stresującą, odpowiedzialną pracę. — Musiałam się jakoś ratować, choć była w tym prawda. Nie to jednak wprawiło mnie w taki stan emocjonalno-cielesny, balansujący na pograniczu szaleństwa i utraty kontroli nad sobą. Po co ktoś miał wiedzieć, że w mojej pokręconej głowie trwała zacięta walka emocji, która powodowała u mnie gorączkę i osłabienie.

— Rozumiem. Czy jest pani pod kontrolą specjalisty?

— Nie — skłamałam ze względu na obecność intruza, choć i tak poznał już mój słaby punkt: emocje, słabość psychiczna, niezrównoważenie.

— Może warto by było jednak odwiedzić psychologa lub psychiatrę. — Wzruszyłam ramionami. Doktor widział, że niechętnie podejmuję ten temat, więc po chwili dodał: — Mogą nas państwo zostawić sam na sam? Muszę porozmawiać z pacjentką w cztery oczy.

Bałam się popatrzeć w oczy panu Ziębie. Przypuszczałam, że zobaczę w nich potępienie. Spojrzałam tylko na jego dłonie, a ten prędko schował je do kieszeni, po czym wyszedł razem z Jolą.


— Teraz może pani mówić swobodnie. Niech mnie pani potraktuje jak spowiednika.

Westchnęłam i postanowiłam powiedzieć prawdę. Doktorek wyglądał całkiem sympatycznie i dobrze patrzyło mu z oczu. Ostatnio widziałam go jakieś pół roku temu, ale niezbyt wiele się zmienił.

— Chodzę do psychiatry po leki na uspokojenie i czasem antydepresyjne, ale nie psychotropowe! — Podkreśliłam ostatnie słowo. — Wszystko to przez to, że jestem mocno przewrażliwiona i… jak mi się wydaje, reaguję trzy razy mocniej niż przeciętny człowiek.

— Ach! Czyli się pani po prostu zdenerwowała i zemdlała. Tak?

— Tak — skłamałam. Przecież ten staruszek by mnie nie zrozumiał, a już zwłaszcza zawiłości mojego życia prawie miłosnego.

— A z tą pracą nie da się nic zrobić? Jakiś urlopik?

— Zrobię sobie wolne, panie doktorze, ale tylko kilka dni. Mam masę roboty — zbywałam go. „I tak nie będziesz wiedział, co robię w domu, doktorku!” — zaśmiałam się w duchu. Tylko praca trzymała mnie w pionie, zwłaszcza teraz, gdy dopadł mnie stan emocjonalnej nierównowagi.

— Bardzo wskazane, droga pani. Bardzo wskazane — mówił powoli i dumał jednocześnie. — A co dokładnie pani zażywa i w jakich ilościach?

— Biorę najmniejszą dawkę antydepresantów. Na jesień lekarz zwiększa mi ją do dwóch tabletek dziennie.

— A psychoterapia? — Poprawił okulary na swoim nosie.

— Najlepszą psychoterapią dla mnie jest praca i niemyślenie o problemach.

— Ach! Rozumiem. Ale będzie lepiej, jeśli opowie pani o tym omdleniu swojemu lekarzowi psychiatrze.

— Dobrze.

„Dobrze, że ten Zięba nie słyszał naszej rozmowy. Po co ktoś miał wiedzieć, co się ze mną dzieje? I tak by nie zrozumiał, bo nie jest w mojej skórze. Tego nie zrozumie nikt, kto tego nie przeżył — podsumowałam całą sytuację z ciężkim sercem. Lekarz pożegnał się, zalecił spokój i regularne spożywanie posiłków. Zostałam w końcu sam na sam ze swoim strachem przed zakochaniem. Powoli pozbierałam się i wstałam, aby rozprostować kości. W tej chwili do gabinetu weszła Jola.

— Zaczekaj dziecko! Pomogę ci.

Podeszła do mnie prędko i ujęła mnie pod rękę.

— Zaprowadź mnie, proszę, na górę.

— Dobrze.

Wyszłyśmy na korytarz i ominęłyśmy rozgadany salon, w którym toczyła się jakaś bardzo zacięta dyskusja na tematy związane z polityką. Ulżyło mi, że nie muszę więcej pokazywać się publicznie jako ofiara losu. Na szczęście nie zobaczyłam także i sprawcy mojego stanu. W peny momencie, gdy byłyśmy już na górze, złapałam się na tęsknym spojrzeniu w stronę schodów. „Nie, nie poszedł za tobą.” — syknęła moja wredna podświadomość. „Nigdy za tobą nie pójdzie.”


Cały dzień spędziłam w swoim pokoju, w łóżku. Była to dla mnie męka, jednak szybko doszłam do wniosku, że nieporównywalnie większą męką byłoby cały dzień szarpać się w biurze, wewnątrz siebie i uważać, aby na Niego nie patrzeć. Tu przynajmniej miałam spokój i mogłam pomyśleć. Nieskutecznie oddalałam od siebie o dzisiejszej sytuacji i jej powodzie. Powód miał dwa metry wysokości, kuszący uśmiech i śliczne oczy. Ale to byłoby niczym, gdyby nie okazał się taki szarmancki, pomocny i troskliwy. „Nie Kaśka! Musisz z tym skończyć raz na zawsze!” Włączyłam laptopa, puścić moją ulubioną telenowelę na internetowym kanale filmowym. To zawsze jakoś odciągało mnie od idiotycznych miłostek. Dziesięć odcinków serialu tak sprało mi mózg, że postanowiłam się przespać. Jola zadbała o moje wyżywienie, więc nie musiałam nawet wyściubiać nosa z mojej nory. Przy kolacji Jola zapytała mnie:

— Czy mogę powiedzieć temu nowemu, że czujesz się już lepiej? Pytał się biedaczek.

Siekło mnie w sam środek serca.

— Nie! — warknęłam zimno. — Nic mu do tego!

— Dobrze Kasieńko, dobrze.

Jola opuściła mój pokój zasmucona. Zostałam sam na sam ze słowami, które gnębiły mnie do późnych godzin nocnych. „Przejął się mną.”

4. Omdlała damulka

Była sobota, więc miałam zamiar trochę zwolnić tempo swojego życia. Nie pamiętałam, żeby coś mi się śniło tej nocy. Widocznie spałam bardzo mocno po lekach uspokajających, które zażyłam o trzeciej w nocy, żeby już tyle nie myśleć. Zresztą, byłam wykończona po całym tygodniu, a raczej miesiącu bez dnia odpoczynku. Przecież pracowałam nawet w niedziele. Najważniejsze było to, że już lepiej się czułam i mogłam zacząć zbierać siły potrzebne do pracy.

Rano Jola przyniosła mi do łóżka śniadanie składające się z chleba i uwielbianego przeze mnie sera Masdamer z oliwkami. Pokrzepiłam się filiżanką kawy na podniesienie ciśnienia, a później udałam się do ogrodu, aby sobie pospacerować. Powitało mnie „Dzień dobry” pana Franka, który plewił rabatkę z różami, a później udałam się do mojej ukochanej altanki na drugim koniuszku działki. Była nieduża, ale za to starannie zagospodarowana i śliczna. Przechodziłam po kamiennych plastrach imitujących drewno i podziwiałam róże: parkowe, ogrodowe, pnące… Uwielbiałam róże pod każdą postacią: czerwone, żółte, białe, herbaciane. Po dziesięciu metrach spacerku weszłam do drewnianej altany i usiadłam sobie na ławeczce. Otworzyłam książkę — jedną z tych niewymagających myślenia historyjek rodem z opery mydlanej. Skoro nie miałam miłości, to chociaż dzięki tym książkom mogłam wyobrazić sobie, jak to jest z kimś być.

Był piękny, letni poranek kiedyś w sierpniu. Drzewa miały już dojrzałe, soczyste owoce — może nie wszystkie, ale większość. Aronia rosnąca na mojej podmiejskiej działeczce powoli dojrzewała na moją naleweczkę — którą co roku przygotowywała Jola według tylko jej znanej, tajemnej receptury. Czułam się tak dobrze, że było to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Coś mi tu nie pasowało, jakaś niewygodna szpilka tkwiła w mojej głowie. Nie mogłam się skupić na czytaniu. „Zaraz, zaraz! Zapomniałam o tym, co mi się wczoraj przytrafiło, i o kimś, kto to spowodował! Przecież wczoraj poznałam mojego nowego pracownika. Cholera! Znowu te oczy!” Obraz nasunął się samoistnie.

Piękne, morskozielone, pełne wyrazu zakłopotania, ale jednocześnie wskazujące na wewnętrzne ciepło i dobroć. Jak można nie zakochać się w takich oczach!?

„Dość!

Przecież ja nie mogę się w nim zakochać! Nie mogę o nim myśleć! Przecież to niedorzeczne! Miłość od pierwszego wejrzenia — też mi coś!!! On jest jeszcze taki głupi i młody. Ma chyba dopiero dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat, przy czym trzeba jeszcze odliczyć u faceta ze trzy lata, bo mężczyźni wolniej się rozwijają, więc ma jakieś dwadzieścia dwa lata. O nie, moja droga panno! Nie można tak! Do tego to twój pracownik!”


Jelita skręciły mi się zaraz po tym, jak po moich plecach, od kości ogonowej aż po kark, przeszedł dreszcz grozy. Żołądek wygiął się w bolesnym skurczu. Serce przeskoczyło jeden raz mocniej, po czym przystanęło i zaczęło znów intensywnie pracować. Dłonie zatrzęsły mi się niczym niedołężnej staruszce. Książka wypadła mi z dłoni i tępo uderzyła o drewnianą podłogę altany. To był znak, że muszę z tym coś zrobić i to jak najszybciej!

„Nie można tego dłużej ciągnąć. Skutki tego mogą być dla mnie tragiczne. Przecież ja się w końcu wykończę. Jedynym rozwiązaniem byłoby zwolnienie go z pracy bez podania powodu. Tego jednak nie mogę zrobić, bo już podpisaliśmy umowę na rok, a umowa to zawsze umowa — jest chroniona prawem. Nic z tego, to już koniec, a raczej początek mojej męki, która niechybnie poprowadzi mnie po drodze biegnącej wprost do zawału serca, a później do niechybnej śmierci.”

Myśli kotłowały mi się w głowie. Kolejne pomysły okazywały się coraz bardziej beznadziejne. Pozostawało mi tylko liczyć na jakiś cud. Jedyną możliwością była gra. Zaczęłam myśleć jeszcze intensywniej…

„Muszę tylko udawać, że nic się nie dzieje, a on jest mi całkiem obojętny. Do tego mogę go trochę „pomaltretować”, żeby odechciało mu się pracowania w mojej firmie. Najważniejsze jednak jest to, aby: nie patrzeć! Trzeba go trzymać na dystans. Sądzę, że szybko znajdę sposób, żeby się go pozbyć. Jeszcze nadejdzie taki dzień, że powiem mu: Do widzenia, panie Zięba.

Ale na razie musze być spokojna i opanowana. Wystarczy wrócić do mojej praktyki sprzed lat. Udawać, że nie istnieje i że nic mnie nie obchodzi. I że w jego osobie najważniejsze jest dla mnie to, że jego opóźniony w rozwoju o trzy lata mózg jakimś cudem zdołał rozwinąć swoją lewą półkulę, która odpowiedzialna jest za logiczno-matematyczne rozumowanie. Nie pozostaje mi na razie nic innego. Może zdarzyć się tak, że zakocha się w Wioli a ona w nim, a wtedy razem odejdą, pobiorą się, czy coś tam. Sama nie wiem! O rany! Ale gdzie on teraz jest?!”


Nie musiałam długo czekać na odpowiedź. Gdy tylko spojrzałam na dom, moją uwagę przykuło okno na górze. Zza zasłony wyglądała para morskozielonych, bacznie mnie obserwujących oczu. Wyglądał, jakby czekał na to, aż zemdleję, aby pobiec i pozbierać moje zwłoki. „Jakie to upokarzające… być taką słabą istotą, zależną od jakiegoś zbieracza omdlałych kobiet.” Udałam oczywiście, że go nie widzę. Niestety umowa obejmowała także… zakwaterowanie.

„Zachciało ci się podglądania staruszek, co?! Ty demonie! Że też pozwoliłam ci pracować w mojej firmie, że też pozwoliłam ci zamieszkać w moim domu!!!” — krzyczałam na niego w myślach.

W mojej głowie pojawiło się wtedy wiele nieprzyjemnych epitetów zaadresowanych wprost do niego, które miały mnie od niego mentalnie odsunąć. Technika z obrzydzaniem sobie obiektu westchnień poskutkowała. Postanowiłam spędzić ten dzień w moim biurze architektonicznym, bo tylko tam mogłam uspokoić myśli i nareszcie zająć się tym, czego tak bardzo mi brakowało w obecnej chwili, czyli pracą.

„Na szczęście moi pracownicy nie pracują w soboty i niedziele.” Zadowolona, postanowiłam wcielić swój plan w życie.


Wolne dni były dla mnie zawsze czasem wspomnień i lęków. Zostawałam sam na sam z moimi smutnymi myślami, utraconymi nadziejami i pustką. Gdy tylko pracownicy wychodzili, aby zażyć odrobinę swobody, ja szłam pracować dalej. Tylko to mnie trzymało w pionie. Było mi ciężko, bo byłam zmęczona. W tej jednak chwili praca ponad siły ukazała mi się one w nieco innym świetle, a dokładnie jako źródło spokoju i ucieczki przed nowymi marzeniami.

„Tak. Do gabinetu na pewno nie wejdzie. Będzie chciał sobie odpocząć, jak to na małych, leniwych chłopców przystało. Pewnie gdzieś pojedzie, albo zajdzie wieczorem do baru na piwo.”

Tak przynajmniej robili moi pracownicy: Wiola i Józef.

„Przesiedzę te dwa dni w pracy, a w poniedziałek, zaraz z rana pojadę zobaczyć ten nowy obiekt do renowacji. Pałac Solskiego i park, a do tego altana. Oczywiście nie pozwolę im ze mną jechać! To będzie mój dzień odpoczynku, mimo iż będę wtedy pracować. Tam zatopię się w twórczych myślach na temat odbudowy ogrodu i oderwę myśli od problemów.”

Wszystko miałam już więc przemyślane. Wszystkie strategie opracowane. Z takich oto myśli przeszłam w stan melancholii, która dopadała mnie na myśl o tym, że dni są już coraz krótsze.

„Niedługo aronia dojrzeje, pojawią się pierwsze kolorowe liście i tak dalej. Później wszystko będzie stopniowo szarzeć, a dni staną się tak krótkie, że gdy wstanę rano do pracy, zobaczę w oknie mrok, a gdy będę ją kończyć, ujrzę na niebie księżyc. Całą jasność dnia będę poświęcać na pracę. I tym oto sposobem dopadnie mnie, jak co roku, chandra i stany depresyjne. Wtedy postarzeję się o kolejne pięć lat.

Tak… Wszystko już idzie ku końcowi. Później spadnie śnieg i dopadnie mnie ta cholerna choroba stawów. Wszystko przez to, że jest mi wtedy tak okropnie zimno. Nie mogę się niczym ogrzać. Gdyby chociaż miał mnie kto ogrzać.”

Oderwałam się od użalania się nad sobą. Wstałam, uniosłam ręce w górę i zaczęłam wyciągać się jak kotka. W połowie tego ćwiczenia fizycznego zatrzymałam się, bo przypomniałam sobie, że Zięba się w dalszym ciągu gapił — z resztą widziałam go kątem oka. Mimo że czułam na sobie jego wzrok, ruszyłam, jakby nigdy nic, alejką w stronę domu. Po wejściu do środka odetchnęłam z ulgą, a później w trybie błyskawicznym znalazłam się w biurze i zasiadłam do pracy. Wymazałam kolejne krechy, które wczoraj powstały zaraz po tym, jak zniknęła jedna dłuuuga. Wszystko było ok! Już zaczęłam wdrażać się w pracę, gdy nagle:

Puk! Puk! Puk! — ręka zadrżała mi w takt stukania do drzwi i tak powstały trzy kolejne niekontrolowane pociągnięcia ołówka.

„Co, do cholery!?”

— Proszę! — zakrzyknęłam wkurzona. „Przecież to nie pora na obiad, a moi pracownicy mają wolne. Kto to? U licha!”

Po chwili zza drzwi wyłonił się złotowłosy olbrzym.

— Przepraszam najmocniej. Czy dziś też pracujemy? — zapytał niepewnie. Postawił krok do przodu, wchodząc do środka.

Wyprostowałam się automatycznie, po czym odparłam z tym samym lodem w głosie co wczoraj:

— Panie Zięba. Nie czytał pan umowy?! — Zacisnęłam szczękę, aby się opanować. Na język cisnęły mi się różnego rodzaju przekleństwa. Zmilczałam jednak.

— Proszę mi wybaczyć moją nieudolność… — Podrapał się z zakłopotaniem po głowie. — A-ale nie zdążyłem przedwczoraj przeczytać umowy i…

— Rozumiem! — przerwałam mu. Miałam dosyć słuchania jego zręcznej paplaniny. — Niech więc się pan dowie, że sobota i niedziela to dni wolne od pracy. Może pan wtedy robić, co chce ze swoim wolnym czasem, chociażby udać się za miasto na spacer, albo zajrzeć do knajpy. Cokolwiek!

Był bardzo niepewny siebie i najwyraźniej zastanawiał się, czy może zapytać o coś drażliwego. Zdobył się jednak na odwagę i zaczął mówić:

— Proszę mi wybaczyć. Teraz już będę wiedział. — Pochylił się lekko w służalczym ukłonie i popatrzył na mnie z przeproszeniem w oczach. — Jeżeli jednak, proszę mi wybaczyć moją śmiałość i bezpośredniość, jeżeli jest to dzień wolny od pracy, to dlaczego pani tu siedzi? Przecież jest pani chora i lekarz nakazał pani odpoczynek i relaks na świeżym powietrzu!

Tu mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, więc zaniemówiłam na chwilę, w której zdążył podejść do biurka — dla niego to były trzy kroki — i do tego się uśmiechnąć.

Odzyskałam mowę.

— Szef firmy ma zawsze coś nadplanowego do zrobienia, a jeśli chodzi o mnie, to ja najlepiej relaksuję się w pracy. Jest to miejsce, w którym najlepiej się czuję — zakończyłam i zaczęłam udawać, że notuje coś bardzo ważnego w notesie.

— Czy będzie to pani bardzo przeszkadzało, jeśli i ja dziś popracuję? Mam jeszcze kilka kosztorysów, które wczoraj miała pani podpisać.

„No nieee! Tego to ja się już w ogóle nie spodziewałam! Nie mogę mu odmówić, bo nabierze podejrzeń.”

— Jeśli lubi pan marnować swój wolny czas na pracę, to bardzo proszę — odparłam prawie niegrzecznie. Chciałam mu pokazać, że ja wcale taka fajna nie jestem i że należy się mnie wystrzegać, i w ogóle trzymać się z daleka ode mnie.

— To dla mnie bardzo ważne, żeby to dziś pani podpisała, gdyż mamy wiele zaległości.

Nie mogłam się oprzeć pokusie spojrzenia choćby raz w te jego piękne, morskozielone oczy. Odszedł w kierunku swojego miejsca pracy, po drodze włożył ręce do kieszeni. Wyszperał coś w papierach, zakaszlał nerwowo i powrócił do mnie. Stanął naprzeciwko, rozluźnił krawat i głośno przełknął ślinę.

„On się mnie na prawdę boi?! Niemożliwe!”

— Oto dokumenty, proszę pani. Każde puste pole, które oznaczyłem kropką, jest przeznaczone na pani podpis. — Położył papiery drżącą dłonią, po czym odszedł w kierunku biurka. Gdy usiadł na krześle, wzięłam się do pracy.

— Dobrze, więc tu… tu… tu… — gdy składałam kolejne podpisy, zastanawiałam się, co zrobić, żeby przestał się na mnie gapić.

„Wiem! Pokażę mu język! Będzie musiał zachować powagę urzędową i nie spojrzy tu już ani razu więcej, bo będzie się bał, że zacznie śmiać się ze swojego szefa. A z szefa śmiać się niewolno! Ech! Głupia, stara idiotko, co ty wymyślasz!?” Zaśmiałam się pod nosem ze swojej głupoty. Kompletnie mi przy nim odbijało.

Gdy skończyłam, prędko zbliżył się do mojego biurka, zabrał papiery i powrócił do siebie. Nie wiedziałam, czy na mnie wtedy popatrzył, bo ja postanowiłam sobie, że tego dnia nie spojrzę na niego ani razu więcej.


Od mojej prawej strony dobiegało stukanie palcami o klawiaturę przerywane nerwowym chrząkaniem. Skuszona nieznośną ciekawością, po godzinnej walce z chęcią ujrzenia jego twarzy, w końcu poległam. Zerknęłam… Ściągnął krawat i marynarkę, rozpiął też guzik przy kołnierzyku. Złapałam go na momencie, gdy przeciągał dłonią po czole, po którym ściekało kilka kropel potu. Miał wilgotne włosy…

„Nie patrzeć!”

— Czy pozwoli łaskawa pani, że uchylę okno? Okropnie tu ciepło! — Popatrzył z błaganiem w oczach.

— Tak, proszę — odparłam nieco grzeczniej, niż miałam to w zamiarze.

Zazwyczaj było mi zimno nawet w największy upał, ale przy nim zaczęło mi się robić dziwnie ciepło. Zupełnie jakby ruszyło mi krążenie, które zazwyczaj zamieniało moje ciało w trzęsącą się z zimna bryłkę lodu. Gdy otworzył okno, do gabinetu wdarło się świeże powietrze. Zięba przeciągnął się w oknie, a później nagle dotarł do mnie zapach jego perfum i męskich feromonów.

„Mmm, co za zapach.”

Moje myśli rozmyły się pod ich wpływem. Natychmiast się jednak opanowałam.

„Nie wąchać!”

Przytkałam nos chusteczką, a on oczywiście odczytał mój gest jako moje obrzydzenie co do jego zapachu. Zaczerwienił się speszony, po czym zaczął zamykać okno.

— Jednak wytrzymam. — Usiadł, rozpiął kolejny guzik i podwinął rękawy koszuli.

„Ale ze mnie idiotka! Facet mi się tu zaraz poskłada, a ja jak zwykle świruję. Co zrobić?… Wiem!”

Wstałam i podeszłam do drzwi.

— Jolu! — wykrzyczałam w stronę kuchni.

— Tak, kochana? — odezwał się głos niziutkiej starszej pani, pokracznie wychodzącej z kuchni — wciąż dokuczał jej ból kolana. Miała na sobie biały fartuch, który zazwyczaj nosiła w kuchni, pantofle i kolorową chustkę na głowie. Gdy tylko stanęła w drzwiach, rzekłam do niej przyjaznym tonem:

— Bardzo proszę cię o coś mrożonego do picia. — Przemogłam się i spojrzałam na niego przez ramię. — Panie Darku…

„Jakim cudem jego imię zdołało mi przejść przez gardło?!”

 Może być Cola, czy woli pan sok?

Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Tak, to kłóciło się z moim wcześniejszym zachowaniem.

— Cola z lodem, jeśli będzie pani tak uprzejma.

— Dobrze. — Powróciłam wzrokiem ku Joli. — A ja poproszę podwójną porcję lodowatej melisy, najlepiej w dzbanku. O ile da się coś takiego zrobić? — Uśmiechnęłam się do niej, a ona pogładziła mnie po głowie i rzekła:

— Już, dziecko kochane, zaraz przyniosę.

Zrobiło mi się głupio. Kłamstwo zaczynało wychodzić na jaw. Nie byłam taka wredna, na jaką próbowałam się wykreować w jego oczach. Przecież nie mogłam odezwać się oschle do osoby, która była mi bliska.

— Dziękuję, Jolciu — wyszeptałam do niej na odchodne.


Trzask drzwi. Podchodzę i siadam. Przekręcam głowę do tyłu i wykręcam na boki. Trzask kości. Przecieram oczy i czoło. Wracam do projektu. Dźwięk klawiatury i kaszel. Rysuje linię prostopadłą, równoległą, odmierzam pięć centymetrów. Wszystko robię mechanicznie jak robot. Na zewnątrz idealny spokój, w środku gonitwa myśli. Ścisk żołądka.

„Jeszcze tylko kilka sekund i zaraz wypiję meliskę. Będzie dobrze. Będzie dobrze! Nie, nie będzie!!!”

Wstaję i podchodzę do okna za moim fotelem. Odsuwam ciężką, zieloną kotarę na bok i uchylam okno. Opieram się o parapet rękoma. Patrzę przez okno… patrzę… patrzę… ale czemu nie widzę? Moje myśli wciąż krążą wokół jednego obrazka! „To wszystko przez niego! Nie mogę się skupić!” Jest tak gorąco, że muszę ściągnąć ten cholerny sweterek z golfem! Obracam się tyłem do okna i niekontrolowanie mój wzrok kieruje się w jego stronę.

Cały czas się na mnie gapił, a ja miałam pod spodem tylko bluzkę na ramiączkach! W razie gdyby nagle zrobiło mi się słabo z nerwów, musiałam mieć awaryjną opcję wyciętej z przodu i z tyłu bluzki. Poczułam, że się czerwienię. Zarzuciłam więc sweterek na ramiona.

Stuk do drzwi. Jola:

— Udało mi się wczoraj, Złota Moja, nagotować tej melisy cały dzbanek, więc dodałam tylko kostki lodu. — Postawiła na moim biurku cały dzban melisy i szklankę. — Dla pana Cola z lodem. — Zbliżyła się do niego i podała mu napój prosto do ręki. — Na zdrowie kochani! No! To miłej pracy!

Wyszła i pozostawiła nas sam na sam. Z drżeniem rąk podeszłam do biurka. Oparłam się jedną ręką o blat, a drugą nalałam moje antidotum do szklanki i…

„Nareszcie!”

Podniosłam telepiącą się ręką szklankę do ust i łapczywie wypiłam kilka łyków. Liczyłam się tylko ja i ona. Melisa — najwspanialszy środek łagodzący nerwy.

On popijał Colę powoli, z klasą, małymi łyczkami, choć było widać, że ma ogromne pragnienie. Między łykami przyglądał się, jak wpijam się niczym wygłodniały wampir w zawartość szklanki. Raz tak dziwnie na mnie spojrzał, że aż mi się głupio zrobiło i poczułam się jak jakaś idiotka, więc odłożyłam powoli szklankę i usiadłam. Ręce zadrżały mi z podwójną siłą. Nie mogłam nawet ołówka podnieść, więc schowałam ręce pod biurko. Ta cholera mi się przez cały czas przyglądała.

— Czy dobrze się pani czuje? — spytał niepewnie.

— Tak! Wszystko jest w najlepszym porządku — wycedziłam przez zęby. — A pana schłodziło?

„Co ja gadam?!”

— Tak! Jestem pani niezmiernie wdzięczny! Gdyby nie pani, to usechłbym jak roślina bez wody. — Uśmiech.

DRYŃ! DRYŃ! DRYŃ!

— Halo? — Odebrałam stacjonarny telefon leżący na moim biurku. — Pan Józio? — Zaskoczona mile, uśmiechnęłam się i ciepłym głosem rozpoczęłam rozmowę.– No, jak się pan czuje?

„Teraz się już naprawdę zdemaskuję! A co mi tam!”

— No, to bardzo się cieszę. Tęsknimy za panem. Kiedy nas pan odwiedzi?… Będzie nam niezmiernie miło!… Świetnie!… Tak, mamy nowego pracownika — odparłam nieco chłodniej. — Świeżo po studiach… Od dwu dni… Rozumiem… Już go panu daję.

Spojrzałam na zdziwionego, młodego faceta.

— Pan Józef chce z panem rozmawiać na temat tej ostatniej aranżacji z Filarowej. — Wyciągnęłam do niego rękę z telefonem. Podszedł i zatrzymał się tuż przy moim fotelu. Stanowczo dla mnie za blisko! Od gorąca jakie emitowało jego ciało, przeszył mnie dreszcz. Odsunęłam się, jak najdalej mogłam — niemal wgniatałam sobie do lewej strony brzucha podłokietnik. Mocniej nakryłam się sweterkiem. Najgorsze było jednak to, że zupełnie umykało mi to, co mówił, za to słyszałam tylko sam dźwięk jego głosu. Tylko ten miły, ciepły głos… głos… głos.

„Nie słuchać! Nie czuć!!!” Wstałam i podeszłam do okna, aby zdystansować się od niego. Powróciłam na swoje miejsce dopiero wtedy, gdy on powrócił na swoje. Złapałam z nim go przypadkiem kontakt wzrokowy. Patrzył na mnie, jakbym była jakaś nienormalna.


Walczyłam z sobą cały dzień, aż do wieczora. W połowie dnia zamówiłam drugą porcję napoju. Cały dzień na melisie… tylko na niej. Efekt pracy na dziś? Znikomy. Kreska w tę stronę, kreska w drugą stronę, jakiś krzaczek, kółeczko. Jola: „Kasieńko kochana, obiad!”, „Kasieńko kochana, kolacja!”. Nie zjadłam nic przez cały dzień. Żołądek tak mi się skurczył, że nie mogłam się wyprostować. Tak kiedyś bywało w szkole. Po ósmej lekcji nie miałam już co jeść, a trzeba było zostać po lekcjach do szóstej wieczorem. Do tego jeszcze trzeba było napisać zaległy test, i to o stopień trudniejszy niż powinien być jego normalny poziom trudności, a to dlatego że był zaległy — nienapisany z powodu choroby. Na dziś miałam dosyć i tak jak wtedy w szkole — z tym, że teraz było po dwudziestej — spróbowałam wstać. Spróbowałam to dobre stwierdzenie. Siła grawitacji pociągnęła moje osłabione mięśnie z powrotem na krzesło. Zawirowało mi w głowie.

Nagle usłyszałam jakiś trzask, kilka kroków i już był przy mnie.

— Przecież pani jest wykończona! — zgromił mnie. — Niech się pani na mnie wesprze, pomogę pani dojść do sofy. Musi się pani położyć — zarządził.

Nie miałam siły, aby się z nim spierać. Wtedy w szkole miałam jeszcze siłę na to, aby się podnieść, a teraz… Posłusznie przewiesiłam mu rękę przez szyję, a on mocno nagiął swój kark i schwycił mnie w talii. Spróbowałam się podnieść, ale nie mogłam. Od razu wziął mnie na ręce, zupełnie jakbym nic nie ważyła, i zaniósł na sofę. Po drodze wyczułam znów zapach jego perfum i drażniącą nutkę męskich feromonów. Bliskość jego ciała przyprawiła mnie o kolejny zawrót głowy. Delikatnie położył mnie na sofie i poszedł zawołać Jolę. Ta zjawiła się w przeciągu pięciu sekund — zupełnie jak gdyby czekała pod drzwiami w pogotowiu. Nie zdziwiło mnie to, że w rękach miała już tacę z jedzeniem i herbatę. Wiedziała już, jak się zakończy dla mnie ten dzień.

Jeszcze nigdy nie byłam aż tak słaba. Do tego dopadło mnie drżenie rąk, więc on pomógł mi usiąść, a ona podawała mi na łyżeczce herbatę i wkładała do ust różne specjały. Po chwili wnętrze mojego ciała zaczęło wypełniać miłe ciepło. Poczułam się lepiej. Pojawiły się kanapki, owoce, ciasto i musiałam spożywać. Na szczęście, kilka minut później mogłam jeść sama, a oni patrzyli na mnie z politowaniem. Zupełnie, jakbym popełniła jakiś zamach na swoje życie. Obiecałam sobie wtedy, że ON już nigdy nie będzie musiał mnie nosić na rękach.

„Od jutra będę normalnie jeść i nie będę już taka słaba! Nikt nie będzie mnie nosił na rękach jak te omdlałe damulki na filmach! To takie upokarzające!”

Był taki czuły i tak ze mną ciepło rozmawiał. Masakra! Już pod koniec nie wiedziałam jak się nazywam, otoczona jego męską aurą. Na szczęście, byłam w stanie sama wstać i zawlec się na górę, do swojego pokoju. Od tamtego czasu zaczęłam tam mieszkać i korzystać ze swojej łazienki. Jadłam posiłki regularnie, tak jak wszyscy normalni ludzie, o normalnych porach. Dariusz Zięba niechcący pomógł mi bardziej, niż sądził.

5. Kaloryfer pana Zięby

Niedziela upłynęła mi pod znakiem męczącego lenistwa. Robiłam wszystko, żeby nie pobiec do swojego biura architektonicznego w poszukiwaniu zbawiennego nałogu pracy. Tak bardzo chciałam wtopić się w jej nawał, który sobie na dziś przygotowałam. Problem polegał na tym, że nie mogłam pójść do biura, bo on od razu by się tam znalazł, a tego przecież nie chciałam. Czytałam, oglądałam telewizor, drzemałam… Oglądałam także zdjęcia tej nowej posiadłości, do której miałam się nazajutrz udać. Właściciel, pan Solski, przesłał mi kilka fotek na pocztę elektroniczną. Później wciągnęła mnie magia Internetu. Tak minął mi prawie cały dzień, który uznałam za stracony.

Wieczorem przyszedł do nas pan Józio. Wszyscy zebraliśmy się w salonie, przy dużym stole, aby porozmawiać ze starym przyjacielem. Nawet pan Dariusz się z nim zaprzyjaźnił i wdali się w jakąś matematyczną dyskusję, z której nie zrozumiałam ani słowa. Swoją drogą nie wiedziałam, że można prowadzić dyskusję na taki temat. Siedziałam otoczona panami Frankiem i Romkiem, a obok nich siedziały po jednej stronie Jola, a po drugiej Wiola — która najwyraźniej bardzo cieszyła się z sąsiedztwa nowego pracownika, gdyż wciąż starała się go zagadywać. Naprzeciwko mnie, na drugim końcu stołu, siedział pan Józio. Byłam bardzo skrępowana i prawie nic nie mówiłam. Nie lubiłam, gdy pan Dariusz przysłuchiwał się temu, co mówiłam. Słyszałam wtedy swój głos, jakby dobiegał z drugiego pokoju, spoza siebie. Podczas tego wieczoru ograniczałam się raczej do krótkich półsłówek i stwierdzeń typu tak lub nie, gdy ktoś mnie o coś pytał. Ten facet mnie tak onieśmielał i jednocześnie tak bardzo mi się podobał. Każdy jego gest miał w sobie taki magnetyzm, że niemal czułam się jak zahipnotyzowana. Na szczęście wielokrotnie udało mi się umknąć przed jego morskozielonymi spojrzeniami. Zdawał się szukać aprobaty z mojej strony, ale musiałam być niedostępna.

I jak to zwykle bywało podczas większych zgromadzeń rodzinnych, a szczególnie w tym gronie, ktoś musiał zadać TO pytanie. To już gwoli tradycji:

— Kasiu, czy może już odnalazłaś mężczyznę, który spełniałby wszystkie kryteria na twojego męża? Bo coś mnie się o uszy obiło, jak Jola mówiła coś o tym do Romka, że podoba ci się któryś z klientów, czy też… — zaczął pan Józef.

— Nie istnieje mężczyzna, który spełniałby moje wymagania. Poproszę o inny zestaw pytań! — przerwałam mu podenerwowana. Zaległa cisza i atmosfera się zagęściła. Dlaczego to zawsze mnie oto pytano? Dlaczego to zawsze ja musiałam zagęszczać atmosferę?!

— Poproszę… Poproszę o inne pytanie, panie Józku — dodałam milej.

— Ale kiedy TO akurat pytanie najbardziej mnie interesuje. Przecież możemy o tym porozmawiać. — Przetarł oczy. — Tu… — Pokazał gestem wszystkich zgromadzonych — sami swoi, moja kochana i… — urwał, bo zauważył po mojej minie, że się jednak mocno pomylił. Spojrzał ukradkiem na pana Dariusza, a później zaczął się bawić serwetką.

Porwałam butelkę wina, która stała na środku stołu, po czym nalałam sobie całą lampkę tej słodko-kwaśniej, czerwonej cieczy niemal po same brzeżki kieliszka. Wino było jednym z moich antidotów na stres. Wychyliłam kilka łyków pod rząd. Poczułam w ustach jego słodki smak, a w głowie delikatnie mi zaszumiało. Cisza przy stole była nieprzenikniona, aż nieznośna. Wszyscy spoglądali na mnie ukradkiem, a ja nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Popijałam tylko to wino i czekałam nie wiem na co.

— To może ja już pójdę? — odezwał się przygaszony pan Darek. Niemal nie poznałam jego głosu. — Mam do zrobienia kilka rzeczy.

Zanim zdążył wstać, odparłam prędko:

— Nie! To ja pójdę! Jestem dziś jakaś taka niekomunikatywna. Powinnam się już położyć. — Wstałam. — Nie przeszkadzajcie sobie. Ja już naprawdę nie mogę po tym winie. Dobranoc! — I już brałam się do wyjścia, gdy drogę zastąpił mi On.

— To raczej ja powinienem wyjść. Rozumiem, że chcą państwo zamienić kilka zdań w węższym gronie, do którego ja nie należę. Najlepiej będzie, jeśli to ja wyjdę.

Nim zdołałam odpowiedzieć, już go nie było.

„Ale narobiłam! Nie dość, że facet się mnie boi, to jeszcze z mojego powodu czuje się wyrzucony na margines społeczeństwa. Ależ ze mnie idiotka!”

Wyszłam za nim pod gradobiciem znaków zapytania i wykrzykników, które padały z oczu moich przyjaciół.

— Niech pan zaczeka.

Zatrzymał się na schodach.

— Tak? — odpowiedział ledwie dosłyszalnie, spoglądając na mnie przez ramię.

— Nie musi nas pan opuszczać z tego powodu, że nie mam ochoty gadać na temat mojego życia osobistego.

Podeszłam bliżej, starając się nie patrzeć w jego stronę. Stanął przodem do mnie. Gdy mówiłam, co pewien czas zerkałam to na jego krawat, to na ręce… byle nie widzieć jego oczu.

— Proszę, niech pan do nas wraca. To wszystko kwestia zmiany tematu. — Wzruszyłam ramionami.

— Ale ja naprawdę muszę coś zrobić. — Upierał się, a w miarę naszej rozmowy ton jego głosu ochładzał się coraz bardziej.

„O co chodzi???”

Popatrzyłam z ciekawości na jego twarz i coś przewróciło mi się w żołądku. Odruchowo zacisnęłam zęby i odwróciłam wzrok. Tak wiele bólu sprawiało mi każde spojrzenie mu w oczy i uświadomienie sobie, że on nigdy mnie nie pokocha.

— Proszę sobie mną głowy nie zaprzątać — odparł najzimniejszym tonem, na jaki go tylko było stać, a przynajmniej ja to tak odczytałam. Zerknęłam ponownie, tak z czystej ciekawości. On po prostu najzwyczajniej w świecie był smutny, a w jego oczach pojawił się żal. „Ale dlaczego? Tak bardzo utrudniam mu życie?” Zrobiło mi się głupio.

Odwrócił się i ruszył po schodach na górę.

— Panie Zięba!

Odwrócił się i spojrzał z powątpiewaniem.

— Tak? — Zagryzł wargi i przymknął oczy na chwilę dłużej. Pewnie miał ochotę mi dogadać.

— Mam dla pana polecenie służbowe — odparłam jak w wojsku. Musiałam się ratować tym fortelem. Nie mogłam pozwolić na to, aby siedział sam na górze i czuł się jak wyrzutek.

— Polecenie służbowe brzmi: W tył zwrot! Na przód marsz! Proszę natychmiast wypytać pana Józefa o ten rachunek, którego nie mógł pan rozczytać i ten skoroszyt, który przez pomyłkę ze sobą zabrał.

Zrobił wielkie oczy.

„Znowu złe posunięcie?”

— Dobrze, szefowo. — Zszedł powoli, po czym minął mnie w znacznej odległości i skierował swoje kroki do salonu.

— A! Zapomniałam o jeszcze jednym rozkazie.

Zatrzymał się tuż przy wejściu i odwrócił się w moją stronę. Nie odważyłam się przekroczyć magicznej linii dwu metrów, które nas od siebie oddzielały.

— Tak, słucham — odezwał się beznamiętnie.

„Zaraz mnie zabije!” — pomyślałam. Wyczułam napięcie, które się między nami wytworzyło.

Zerknęłam na jego krawat, po czym rozkazałam:

— Proszę tam zostać i się dobrze bawić. Nie przyjmuję odmowy!

Myślałam, że to troszkę rozluźni atmosferę, tymczasem spowodowało to efekt odwrotny. Wszedł do salonu ciężkimi krokami, chyba jedynie dla świętego spokoju.

„No tak, jestem bestią. Najgorszą szefową pod słońcem. Nie dość, że stresuję biedaka swoimi durnymi zagrywkami, to jeszcze utrudniam mu życie. Och! Co ja robię? Ten człowiek lada moment mnie znienawidzi!”

„Lecz czy nie o to właśnie ci chodzi?” — zapytała moja podświadomość.

Pokiwałam głową z politowaniem nad swoją głupotą i pacnęłam się za czoło. Żal mi się go zrobiło. W końcu to nie jego wina, że trafił na taką nienormalną szefową.

„No nic. Jak na dobrą szefową przystało — przeproszę go.”

Z ciężkim sercem i jeszcze cięższym krokiem ruszyłam w kierunku salonu. Przystanęłam na progu. Był już zajęty rozmową. Ciężko było mi stwierdzić, jaki ma nastrój.

— Panie Józku. Czy mogę panu jeszcze na chwilkę porwać rozmówcę? — Nie chciałam wypowiadać jego imienia z obawy, że drżenie mojego głosu mogłoby zdradzić moje uczucia.

— Tak, Kochana. — Uśmiechnął się do mnie staruszek.

Pan Dariusz zmusił się do wstania i, bez patrzenia na mnie, wyszedł na korytarz. Był nieźle przeze mnie zastraszony, czym wzbudził moje poczucie winy. Stanęliśmy twarzą w twarz, a nasze oczy spotkały się. Znowu uzbroiłam się w zaciśniętą szczękę. Patrzył na mnie z takim chłodem… a ja wiedziałam, że muszę wytrzymać ten wzrok — to było jak potyczka.

— Przepraszam za moje przykre zachowanie w stosunku do pana. Nie jestem najlepszą szefową, to prawda. — Słuchał mnie w najwyższym skupieniu. Nawet przestał oddychać. Najwidoczniej nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. — Przepraszam też za ten głupi rozkaz, po prostu chciałam pana zmusić do pozostania. To by było na tyle. — Założyłam ręce na piersi, zamknęłam się z powrotem w mojej twierdzy. Spuściłam wzrok, przegrywając pojedynek spojrzeń. Zerknęłam na jego dłonie, a on schował je od razu do kieszeni spodni.

— No cóż… — zaczął nieśmiało. — Przeprosiny przyjęte, szefowo, aczkolwiek nie mogę się z panią zgodzić w jednej kwestii. Nie jest pani złą szefową.

„A toś mnie zastrzelił.”

Nie odpowiedziałam już nic. Podał mi rękę na zgodę, a ja zerknęłam na niego ostrożnie spode łba. Uśmiechał się, a jego oczy znów błyszczały, więc poczułam ulgę. Uścisnęliśmy sobie dłonie, przy czym moja ręka niebezpiecznie drgnęła, a po plecach przeszedł mi dreszcz.

„No, ale o tym to ja już nie pomyślałam!”

Odwróciłam szybko wzrok i resztę ciała w stronę salonu. Ruszył za mną pokornie. Usiedliśmy na swoich miejscach niemal w tym samym momencie.

Zaczęła się swobodna rozmowa na tematy zwyczajne, wręcz pogodowe. Milczałam. Słuchałam. Piłam. Zerkał na mnie co pewien czas, jakby szukał mojej aprobaty. Ale ja zmieniłam się w nieprzenikniony, zimny głaz pozbawiony emocji. Tematy rozwijały się swobodnie i wyrastały organicznie jeden z drugiego, aż wybiła dwudziesta druga i udaliśmy się na spoczynek.


***


Tej nocy nie mogłam zmrużyć oka. Rozważałam wszystkie za i przeciw moich przeprosin, które złożyłam u stóp mojego ukochanego. Stało się, zaczęłam go tak nazywać! Absurdalnym wydawało mi się takie zakochanie od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza że czytałam o tym w tandetnych romansach, gdzie słodkości sypią się kilogramami i gdzie wszystko jest możliwe. Ale ten sposób w jaki wtedy na mnie spojrzał…

„Beznadziejna, idiotycznie zakochana wariatko!”

Kotłowały mi się w głowie wszystkie wspomnienia z nim związane; każdy jego dotyk, zapach, jego siła, i te oczy… Wciągało mnie coraz bardziej w ten wir beznadziei bez ucieczki. Gdy w końcu odpłynęłam, było coś koło czwartej nad ranem. Po prostu zamknęłam oczy i nagle obudził mnie budzik. Już siódma! Zerwałam się z łóżka i wykonałam kilka ćwiczeń na obudzenie. Niskociśnieniowcy powinni je wykonać, żeby mieć lepszy start na cały dzień.

Wszystko było normalnie, jak zwykle, codziennie. Łazienka, dobieranie ciuchów z mojej skromnej garderoby, śniadanko zaserwowane przez Jolę w kuchni. Wszystko było super, mimo iż Jola zapytała mnie:

— Jak tam współpraca z nowym pracownikiem? — Do pytania dołączyła swoje baczne spojrzenie.

— Dziękuję, w porządku. — Udałam, że wcale nie przeżywam kolejnego, emocjonalnego dramatu w swojej głowie.

— Dziwnie się zachowujesz, odkąd się pojawił.

— Tak? — Udałam zdzwioną. — Może dlatego, że jeszcze się nie znamy. — Wzruszyłam ramionami. Skończyłam śniadanie, zatem mogłam legalnie opuścić kuchnię. Wyszłam z honorem z tej trudnej rozmowy i pozostawiłam Jolę sam na sam z zagadką, którą pewnie miała zamiar rozwiązać w przyszłości. I właśnie miałam wychodzić na spotkanie z moim klientem, już kładłam rękę na klamce drzwi frontowych… gdy zza moich pleców odezwał się głos:

— Dokąd się pani tak wczesnym świtem wybiera? — zapytał Darek. Wyszedł z salonu na korytarz i popatrzył na mnie przez wpółotwarte, zaspane oczy.

— Wybieram się na spotkanie z klientem, panie Zięba. — Zniecierpliwiona wyjrzałam na ulicę przez szybkę w drzwiach. Szofera jeszcze ciągle nie było, a ja nie mogłam się doczekać, aż wyjdę i zniknę na cały dzień.

— Sama pani jedzie? — Ziewnął do swoich dłoni. — Proszę wybaczyć, ale się nie wyspałem. I najmocniej przepraszam, że tak wypytuję.

— Tak, jadę sama. — „Nareszcie sama!” — Proszę się zająć tymi zaległymi rachunkami i uzgodnić z Wiolettą cenę renowacji fasady kamienicy na Lipowej. — Poprawiłam na sobie bluzkę, gdyż najwyraźniej było z nią coś nie tak. Gapił się tak, że aż mi się głupio zrobiło. Miałam na sobie zwykłą białą bluzkę na szerokich ramiączkach, z dużym dekoltem z przodu i z tyłu. Lubiłam takie bluzki: przewiewne, w których człowiek może swobodnie oddychać w taki upał.

Spuścił wzrok z mojego dekoltu i zapytał:

— Czy ja mógłbym jechać z panią? — zapytał z nadzieją w głosie. — Chciałbym po prostu pomóc pani w tych wszystkich pomiarach i obliczeniach. Bo jak się domyślam, ma pani dzisiaj zamiar się tym cały dzień zajmować?

— Mmm… ale ja dam sobie z tym świetnie radę — skłamałam. Przecież zawsze robiłam jakieś błędy w pomiarach, i tym razem miało pewnie być tak samo. Przeważnie wynikiem moich błędów był brak na przykład: kilku płytek chodnikowych, desek itp.

— Niech mi pani wybaczy tę uwagę… — Chrząknął nerwowo. — Przepraszam! Ale zauważyłem w rachunkach, które prowadził pan Józef, że co pewien czas wydawane były mniejsze kwoty pieniężne na jakieś… — Wymachnął ręką. — pojedyncze sztuki płytek chodnikowych, kilka sztachet. Czy to przypadkiem nie z powodu błędnych obliczeń? Bo chyba pani nie kolekcjonuje różnego rodzaju materiałów budowlanych? — wyrzekł ostatnie zdanie i zaraz tego pożałował, bo spuścił głowę. Najwidoczniej oczekiwał mojej nagany. Pewnie teraz sobie wyrzucał, że nie ugryzł się w język.

„Aleś ty spostrzegawczy.”

— To znaczy, ja nic nie sugeruję, ale… — zaczął się tłumaczyć. Rozbawił mnie, ale powstrzymałam się od niekontrolowanego wybuchu śmiechu.

— Dobrze, panie Zięba — odparłam z powagą. — Ja wiem, że jestem antytalentem, jeżeli chodzi o wszelkiego rodzaju przedmioty ścisłe. Dla sprostowania: nie kolekcjonuję płytek chodnikowych.

Nie wytrzymałam! Parsknęłam rozbawiona. Zachowałam w stosunku do siebie zdrowy dystans, co sprawiło, że i on zaczął się trząść ze śmiechu, pokazując mi swoje lekko skrzywione uzębienie.

— Przepraszam. Po prostu chciałbym pomóc — zaproponował z optymistycznym błyskiem w oczach i szczerym uśmiechem.

Na chodnik przed domem zajechało auto. Mój piękny, staromodny, czarny kabriolet z jasną tapicerką w środku.

Już miałam mu powiedzieć, żeby został w domu, gdy na schodach pojawiła się Wiola, która zbiegła po stopniach niczym zwinna łania. Darek odwrócił się i na dłużej zawiesił na niej oko. Rozpuszczone blond włosy, wyraźnie zmysłowy makijaż na twarzy, czerwona mini spódniczka i czarna bluzeczka na ramiączkach, która, swoją drogą, z ledwością przykrywała jej brzuch. Podążała korytarzem, w biegu ubierała czerwone szpilki. W niczym nie mogły jej dorównać moje rybaczki, bluzka z dekoltem, baleriny i babciny koczek z tyłu głowy oraz kapelusz słomkowy.

— Niech pani na mnie poczeka! — mówiła i krzątała się koło wieszaka, na korytarzu. — Ja też muszę porozmawiać z tym Solskim. Nie wiem, czego on w ogóle ode mnie oczekuje. — Była taka pełna życia i naturalnego kobiecego wdzięku, że nawet Dariusz nie mógł tego nie zauważyć. Była niemal tak wysoka jak on i tak do siebie pasowali, że z zazdrości ścisnęło mnie w żołądku. Aby poprawić but na swojej stopie, wsparła się bez pytania na jego ramieniu.

— Pięknie wyglądasz, Wiolu — odparł z uśmiechem i ognikami w tych swoich morskozielonych oczach. Po chwili jednak spojrzał na mnie, jakby zaciekawiony tym, jakie wrażenie zrobiły na mnie jego słowa. Udałam, że czegoś szukam w torebce.

„Fajnie… Nie dość, że jestem od niej sto razy brzydsza i nie mam uroku osobistego, to jeszcze czuję się zazdrosna o niego — mojego pracownika, do którego nie mam prawa!”

— Jedziemy pani Kasiu? — zapytał kierowca, który wszedł przez drzwi frontowe.

Wszyscy troje spojrzeli na mnie ze znakiem zapytania. Poddałam się.

— No dobrze, jeśli musicie to proszę bardzo — odparłam zrezygnowana i machnęłam przy tym ręką. Wyszłam pierwsza, a oni podążyli za mną. Zajęłam miejsce z przodu, obok kierowcy — tylko w ten sposób mogłam mieć pewność, że Dariusz koło mnie nie usiądzie. Podczas gdy ja wygodnie usadowiłam się z przodu, co zapewniło mi maksymalny komfort jazdy, z tyłu rozpoczęła się swobodna rozmowa.

Dzień zapowiadał się niczym jazda ekstremalna bez trzymanki. Do tego zbierało się na taki upał, że hej! Dobrze że ubrałam się odpowiednio! Gdy tylko założyłam na głowę kapelusik słomkowy, ruszyliśmy. Szybko dotarliśmy na miejsce, nawet zdążyliśmy przed narastającym na mieście korkiem.

Za wysokim murem wznosił się ku górze niewielki pałacyk, który dostrzec można było przez wysoki, kamienny murek oddzielający całą posiadłość od ulicy. Pan Franek z trudem otworzył skrzydła żelaznej, ciężkiej bramy zajętej przez rdzę, po czym zajechał na podjazd umiejscowiony za domem. Ogród był wielki, a pozostałości po wcześniejszych aranżacjach były tu widoczne tylko dzięki temu, że wielu rzeczy można było się domyślić. Wszystkie rabaty zajęte były przez chwasty, a przez zniszczone chodniki przebijały się korzenie gigantycznych drzew. Stary tynk, który zdobił fasadę budynku od prawie stu lat, już prawie całkiem odpadł. Ukazywał teraz czerwonawy, ceglany szkielet. Uległ też destrukcji czterospadowy dach mansardowy, zwieńczający pałacyk. Istna rudera.

Budowla stała na prostokątnej, długiej działce, a za nią ciągnęła się długa alejka otoczona szpalerem drzew. Na jej końcu stała stara zniszczona altana, wybudowana na planie ośmioboku. Kamienna podmurówka, z pozostałościami drewnianych balustrad, nakryta była wielospadowym daszkiem pokrytym blachą, która była totalnie zżarta przez rdzę — pozostało z niej tylko jakieś niekształtne sito.

Miejsce to, pomimo swojego zaniedbania i swojej trudnej przeszłości, a może właśnie dlatego, wprowadziło mnie w klimat niezwykły. Zupełnie jakbym znalazła się w centrum atmosfery, która gościła w tym miejscu jakieś sto lat temu. Każdy fragment tchną niesamowitą historią, którą chciałoby się opisać. Dałam się ponieść wyobraźni… Zobaczyłam mężczyznę jadącego na białym koniu, który zmierzał w moją stronę po długiej alejce, u początku której się teraz znajdowałam. Niedaleko mnie stała sobie piękna, wytworna dama ubrana w długi, biały płaszcz i kapelusz wprost z XIX wieku. Jeździec podjechał do niej szybciej, bo już nie mógł doczekać się spotkania. Zeskoczył z konia, podbiegł ku niej, pochwycił w ramiona i złożył na jej ustach namiętny pocałunek. Dookoła nich wirowały płatki śniegu…

— Dzień dobry! — usłyszałam głos, który obudził mnie z marzeń na jawie. Otrząsnęłam się z zadumy. Okazało się, że stoję na placyku przed budynkiem, dokładnie naprzeciwko tej alejki, o której się tak rozmarzyłam, a nieco dalej stoją moi pracownicy i dziwnie mi się przyglądają. Alejką podążał ku nam pan Solski — mężczyzna lat około pięćdziesięciu pięciu, mojego wzrostu, przystojny, nieco naznaczony siwizną, ubrany w szary garnitur, z kolorową apaszką przewiązaną pod szyją. Przeszedł obojętnie obok witających go Darka i Wiolki, zupełnie jakby ich nie zauważył, gdy zapatrzony na mnie zmierzał wprost w moją stronę. Swoją drogą, moi pracownicy mieli dość ciekawe miny.

Elegant podszedł do mnie i przyjemnym głosem rzekł:

— Dzień dobry! Leszek Solski — przedstawił się i ucałował szarmancko moją dłoń.

— Katarzyna Kowalska — powiedziałam cicho, zdziwiona całą tą sytuacją. Dariusz zbliżył się o krok, zadzierając głowę lekko ku górze, jakby chciał przypomnieć o swojej obecności. Co oznaczało jego zachowanie?

„Zazdrość? Bzdura!”

— Niech mi pan wybaczy moje… otępienie, panie Solski, ale to miejsce jest po prostu niesamowite. Tak, piękne. — Rozglądałam się nadal.

— Och! Nie sądziłem, że zrobi to na kimś dobre wrażenie. — Uśmiechnął się zakłopotany.

— Jest jak w bajce! — powiedziałam już całkiem trzeźwo. Nagle obok nas pojawił się Darek. Zaczął zerkać raz na mnie, a raz na niego, jakby starał się czegoś domyślić, dowiedzieć.

— Dzień dobry! Nazywam się Dariusz Zięba — odezwał się w końcu i podał rękę Solskiemu. Powinno być odwrotnie. Czemu w taki sposób podkreślał swoją obecność? — Jestem nowym pracownikiem pani Kasi. — Zdrobnił moje imię, co mile pogładziło moje zbolałe serduszko.

— Witam pana! Leszek Solski. — Podał mu rękę. Przymknął tym razem oko na ten nietakt ze strony młodzika. Aczkolwiek, który z nich był bardziej nietaktowny? Starszy z panów udał, że nie widzi tego drugiego. — Przepraszam, że ominąłem pana i koleżankę, ale pani Kasia jest ogromnie podobna do mojej krewniaczki i przez chwilę miałem wrażenie, że widzę ducha!

Dariusz uniósł jedną brew ku górze, jakby niedowierzał temu, co słyszy.

— Tak! Tak samo piękna, tak samo urocza i skromna — zachwycał się dalej. — Czarne jak smoła włosy, ciemne jak węgielki oczy, ciemne brwi i pełne, czerwone usta. Nawet pani jasna karnacja pasuje do tego opisu. Niczym płatek białej róży. Kiedyś muszę pokazać pani obraz, na którym ujrzy pani swojego sobowtóra. Piękna i niespotykana uroda. — Uśmiechnął się do mnie zalotnie, a ja poczułam się dość dziwnie.

— Do prawdy? Proszę nie przesadzać z tymi komplementami. — Zaczerwieniłam się po same uszy i pomyślałam poirytowana: „Dlaczego zazwyczaj podrywają mnie starsi panowie?”

O ile słowa tego starszego sprawiły mi przyjemność, o tyle nie spodziewałam się ich potwierdzenia z ust tego młodszego.

— Tak, zgadzam się z pańską oceną. Pani szefowa jest wyjątkowo piękną kobietą. — Coś przewróciło mi się w żołądku, lecz nie odważyłam się na niego spojrzeć. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, usłyszałam:

— Witam Panie Solski! My się już widzieliśmy ostatnio. — Wioletta wparowała między nas swoją ekspresyjną osobowością i przyćmiła moją urodę. Przecież ja przy niej byłam jak Brzydkie Kaczątko. Odsunęłam się nieco do tyłu, aby ustąpić miejsca piękności. Zerknęłam dyskretnie na Darka, który nie wiedzieć czemu, cały czas mnie obserwował, choć powinien patrzeć teraz na Wiolettę.

— Zaczynamy, proszę pani? — zapytał mnie w końcu, przerywając potok słów, jakim zarzucała wszystkich Wiola.

— Tak — bąknęłam i szybko odwróciłam się do niego plecami. Wyciągnęłam z torebki szkicownik i zaczęłam notować. Musiałam zająć się jak najszybciej pracą, bo w moich uszach wciąż dźwięczały niedorzeczności wypowiedziane przez pana Ziębę. „Szefowa jest wyjątkowo piękną kobietą.”

Czyż naprawdę mogłam się mu podobać?!

Przystąpiliśmy do tradycyjnego obchodu. Wiola oglądała zniszczenia budynku, a ja zajęłam się przeglądem roślin, które tam pozostały. Zdołałam przywołać się już do porządku. Wewnątrz zajęłam się wypieraniem uczuć i ćwiczeniem żelaznej dyscypliny, którą sobie narzuciłam, a na zewnątrz oddałam się pracy. Momentami niemal zapominałam o tym, że on jest w pobliżu i dokonuje pomiarów pozostałości starego ogrodu. Wciąż powracała mi przed oczy ta dziwna jego reakcja.

„Był zupełnie zdezorientowany, jakby… ale to niemożliwe, to śmieszne, że w ogóle tak pomyślałam! On zazdrosny? On zaniepokojony moją reakcją na spotkanie z Solskim?! Non sens!!! Do tego ten… komplement! Coś mi się musiało przesłyszeć, coś źle usłyszałam! Na pewno mówił o tamtej!”

Próbowałam racjonalizować to, co tak natrętnie absorbowało moje myśli. Z całą siłą odrzuciłam od siebie myślenie o tej sprawie, którą musiałam źle zinterpretować.


Nie patrzyłam na niego, chyba że o coś pytał. Wtedy zerkałam na jego krawat, bo tak było bezpieczniej. Było tak okropnie gorąco, że nawet wysokie świerki, ciągnące się wzdłuż alejki, nie dawały ochłody. Woda lała się z nas strumieniami, a on po prostu ściągną koszulę! Tego nie mogłam przewidzieć. Znowu czegoś nie przewidziałam! Nie mogłam już patrzeć na krawat, bo go zwyczajnie nie było. Zrobiło mi się podwójnie gorąco, zacisnęłam zęby.

„Młody człowieku, wodzisz staruszkę na pokuszenie!”

Przewiązał sobie koszule na biodrach i, jak gdyby nigdy nic, kontynuował swoją pracę. Jego mięśnie pracowały pod cienką jak papier, śnieżnobiałą skórą… Silne ramiona… nagi, lekko zarośnięty tors… umięśniony brzuch…

Musiałam się ewakuować. Teraz był za blisko mnie. Postanowiłam więc, że przejdę do tej części ogrodu, gdzie już dokonał pomiarów. Ruszyłam w kierunku alejki, gdzie właśnie coś notował. Gdy przechodziłam obok niego, miałam zamiar popatrzeć w drugą stronę, aby później odejść w głąb ogrodu, w kierunku altany.

Podeszłam kilka kroków i spojrzałam na metę mojej trasy. To miało być jak z przechodzeniem po kładce z perspektywą wpadnięcia do rwącego nurtu rzeki; musiałam po prostu patrzeć do przodu i iść ku celowi, a nie patrzeć pod nogi na rwący nurt. Lecz nie przewidziałam, że wydarzy się coś niespodziewanego.

Gdzieś na końcu alejki zamajaczyło coś białego.

„Niby duch, czy zjawa?”

Usłyszałam stukot kopyt. Biały, smukły i wysoki koń podążał alejką w moją stronę. Jego biała jak śnieg grzywa falowała lekko, podążała za ruchami jego wysmukłej, łabędziej szyi. Poruszał się chodem pełnym gracji, niczym baletnica podczas rewii finałowej, i zamiatał długim, białym ogonem. Stanęłam jak wryta obok półnagiego Darka. W tym jednak momencie najważniejszy stał się dla mnie ten cudowny, biały rumak. Moje niespełnione marzenie podążało w naszym kierunku. Koń zatrzymał się kilka metrów ode mnie, jakby wahał się, czy iść dalej. Poruszył się niespokojnie i przekręcił łepek w bok, aby sprawdzić, czy droga ucieczki jest wolna. Ruszyłam w jego kierunku powolnym, spokojnym krokiem. Starałam się nie spłoszyć tego cudownego zjawiska. Koń nawet nie drgnął. Przystanęłam pół metra przed nim. Obrócił głowę w moją stronę, poruszył uszkami, a później spokojnie pokonał dystans, który nas dzielił. Przełamał barierę strachu przed nieznanym i powąchał to, co stanęło mu na drodze.

„Ciekawskie stworzonko.”

Pogłaskałam go po nosie, przesunęłam dłoń wyżej na jego czoło, po czym dotknęłam jego grzywy. Był taki śliczny i zjawiskowy! Mogłam sprawdzić, czy jest prawdziwy. Kto by pomyślał, że na tyłach ogrodu jest stajnia?

Nigdy nie ośmieliłabym się tego zrobić z Darkiem: nie dotknęłabym go. On był dla mnie nietykalny niczym sacrum. Na samą myśl zawirowało mi w głowie. „Ale gdzie on się podział?” Obejrzałam się za siebie. Stał tam jak wryty, cztery metry ode mnie, jakby zamarł w połowie ruchu. W jego oczach pojawił się jakiś dziwny, nieznany mi jeszcze wyraz. Oderwałam od niego wzrok, bo tak nakazało mi: „Nie patrzeć!”

Zajęłam miejsce u boku konia i dotknęłam z czułością jego szyi. Spojrzałam w głąb alejki. Ktoś podążał nią prędko i chyba był mocno zdenerwowany. Najwyraźniej był to stajenny, bo był ubrany w strój jeździecki, a w ręce niósł mały bacik. Podszedł do mnie nachmurzony i rzekł:

— Uciekła mi, franca jedna! — Koń poruszył uszkami i cofnął się o krok, kładąc uszy po sobie. — Przepraszam panią! — Ściągnął z głowy czapkę. — Chodź tu! Cholero jedna! — Nim zdążyłam odpowiedzieć na jego niezrozumiałe dla mnie przeprosiny i obronić tę piękną istotę przed obelgami, pociągnął konia za kantar i ruszył alejką z powrotem. Patrzyłam teraz, jak powoli się oddalają. Zaczekałam, aż oboje znikną…


— Piękny koń.

Podskoczyłam na dźwięk jego słów. Zaczerwieniłam się, gdy tylko przypomniałam sobie, że jest do połowy nagi. Stanął tuż obok mnie, a ja poczułam ciepło bijące od jego ciała. Jego pierś falowała pod wpływem głębokich oddechów. Wszystko to widziałam kątem oka. Niekontrolowanie spojrzałam w miejsce, gdzie powinien się znajdować krawat, zapomniałam, że go tam nie ma. Odwróciłam natychmiast oczy, po czym odstąpiłam krok w bok, aby zachować bezpieczną odległość.

— Tak, piękny. — Popatrzyłam z powrotem w stronę altany. Nagle zjawiła się Wioletta, która kokieteryjnie przeczesała swoje długie włosy dłonią, a później rzekła zalotnie:

— Widzę Dareczku, że zrobiło ci się gorąco. Ładny kaloryfer kolego! — Poklepała go po brzuchu jak dobrego rasowego konia, uśmiechając się przy tym bez cienia wstydu. Odwróciłam od nich głowę. Poczułam zwykłe, pospolite ukłucie zazdrości, które wydało mi się nie na miejscu.

— Przepraszam was. — Okręciłam się na pięcie, po czym ruszyłam alejką w stronę altany, gdzie spodziewałam się znaleźć schronienie.

— Zawstydziłeś naszą szefową, Dareczku! — Zaśmiała się, a ja odczułam to jako obelgę. Nie mogłam jednak nikogo potępiać za to, że naigrawał się z moich dziwactw. Od zawsze wiedziałam, że jestem inna i nienormalna.

Z uczuciem wstydu i skrępowania przyspieszyłam kroku. Ciągle stał mi przed oczami ten jego kaloryfer. Weszłam po schodkach do altanki. Musiałam troszkę ochłonąć, bo serce waliło mi jak oszalałe, jak to zwykle bywało w jego obecności. Nie śmiałam spojrzeć w kierunku alejki. Chciałam zapaść się pod ziemię. Usiadłam na starej ławce, stojącej w jednym z kątów ośmioboku, aby pozbierać myśli, wyciszyć się. Musiałam zmusić się do pracy. Wyciągnęłam więc moje notatki, aby nakreślić plan altany. Moje starania poszły na marne, i tylko mnie do tego jeszcze głowa rozbolała. W końcu, jak to zwykle bywało, wyciągnęłam ze swojej torebki pastylki na nerwy.

Jakie życie potrafi być na prawdę męczące, gdy człowiek co chwilę doświadcza z zewnątrz różnego rodzaju bodźców i reaguje na nie w sposób podwójnie, nawet potrójnie silniejszy niż normalny człowiek. Zawsze chciałam pozbyć się z siebie wszystkich tych uczuć: strachu, miłości, zagubienia, poczucia osamotnienia w swoim nędznym położeniu. Najgorsze jest jednak to, że gdy człowiek pozbywa się jednego uczucia, sprawia, że zaraz pojawiają się na jego miejscu nowe, jeszcze nieznane jego odmiany. I siłą rzeczy człowiek musi czuć! W końcu zbierają się w głowie sterty uczuć, których się nie zna i nawet nie potrafi nazwać. One ciążą, bardziej i bardziej… nagle trach! Anhedonia — zero czucia, kompletne, wielkie, czarne nic. Pustka. Człowiek sam się wykańcza. A wszystko zaczęło się dawno temu, od pierwszego wyparcia z umysłu uczucia miłości do faceta. „Ale nie chcę tego wspominać! Nikt mi nie każe, więc już nie wspominam.”

Wiem tylko, że siedzę i łykam kolejną tabletkę. Nic się nie dzieje. Oddycham spokojnie. Robi mi się powoli miękko, a powieki opadają na moje zmęczone źrenice. Później tylko spokój, który przebiega od moich oczu, aż po inne części ciała, i kończy lęk niemrawymi uderzeniami serca.

„Dlaczego wciąż tak mocno czuję? To nie do zniesienia. Ale mimo wszystko teraz mam w sobie ten pozorny spokój, ugruntowany przez środki uspokajające. Namiastka poczucia bezpieczeństwa — tylko to mogę dostać od życia.”

Żaden z psychologów nie mógł dostrzec źródła. Nikt nie nauczył mnie, jak poradzić sobie z brakiem miłości. Nie nauczył mnie walczyć o miłość bez zbędnych uczuć, które przygniatają każdy pozytyw życia.

Dlaczego żaden z mężczyzn nigdy nie umiał sprawić, abym poczuła się kochana, rozluźniona, spokojna? Bo żaden z nich mnie nie kochał. Może zwyczajnie nie dało się mnie kochać?

— Przepraszam. Czy nie przeszkadzam? — Podskoczyłam na ławeczce, wybudzona z koszmaru na jawie. To był on — zapakowany po samą szyję w białą koszulę i krawat. Miał minę skruszonego urwisa.

— Nie, nie przeszkadza pan. O co chodzi? — zapytałam lekko przyćpana ziółkami na nerwy, które nieco osłabiły moje odczuwanie.

— Chciałbym panią najmocniej przeprosić. Jest mi głupio — tłumaczył się. Stanął przed mną wyprostowany jak na jakimś kazaniu.

— Za co mnie pan znowu przeprasza? — grałam na zwłokę.

— Za to. — Szarpnął rękawem swojej koszuli. — Nie chciałem pani obrazić czy… — szukał odpowiedniego słowa.

— A, oto chodzi! — Machnęłam ręką. Po co miałam go terroryzować z tego powodu, przecież to nie była jego wina, że ja…

— Nie gniewa się pani? — Rozluźnił się.

— Nie. No za co? — Istotnie nie było za co. Jego dziewczyna miała prawo go dotykać.

— Kamień spadł mi z serca. — Odetchnął. — Po prostu już nie mogłem wytrzymać w tym upale.

— Nie ma sprawy. Chodźmy, bo już późno. Trzeba jeszcze troszkę w biurze popracować.

Wstałam i przeszłam obok niego, udając obojętność, a on ruszył za mną. Po chwili na alejce zrównaliśmy krok.

— Mam takie pytanie — odezwał się nagle.

— Słucham.

— Nie wiem, jak oto zapytać.

— Śmiało.

— Czy miałaby pani coś przeciwko… to znaczy, czy jako szefowa uważa pani za niestosowne sytuację, w której dwoje zakochanych w sobie ludzi pracuje w tej samej firmie? — powiedział szybko. Niemal powalił mnie tym pytaniem na łopatki. Teraz nie miałam już żadnych wątpliwości co do tego, że kocha się w Wioli — „…więc po co był ten durny komplement?!” Być może znali się już o wiele wcześniej, zanim przyjęłam pana Ziębę do pracy. Z ciężkim sercem odpowiedziałam:

— Dość nietypowe pytanie, ale odpowiem. — Westchnęłam, spoglądając pod swoje stopy.

— Proszę mnie źle nie zrozumieć.

— Powiem tak: nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Jeśli oboje zachowywaliby się w sposób kulturalny i nie okazywaliby sobie uczuć w pracy, to mogą sobie pracować. Jako szefowa nie mam nic przeciwko. — Dałam mu zezwolenie na miłość do innej. No, bo co miałam mu odpowiedzieć? Nie chciałam, żeby nabrał jakichkolwiek podejrzeń, że jestem o niego zazdrosna.

— Aha! A czy pani pracowałaby, oczywiście teoretycznie, ze swoim… — szukał słowa.

— Nie, ja osobiście nie pracowałabym ze swoim facetem w jednej firmie. — Bałam się, że coś podejrzewa i próbuje mnie pociągnąć za język. Moją odpowiedzią zaprzeczyłam jego podejrzeniom, jakobym to ja miała zakochać się w swoim pracowniku.

— Rozumiem — powiedział zamyślony.

— Niech pan posłucha. Ja nie mam nic przeciwko temu, że pan i… — zrobiłam głęboki wdech — i Wioletta, jesteście razem. Ja jestem bardzo tolerancyjna kobietą, naprawdę. Tylko nie okazujcie sobie uczuć podczas pracy, bo wtedy wyniki waszego postępowania odbiją się negatywnie na wydajności waszych działań. Miłostki po pracy.

— No, źle mnie pani zrozumiała — wtrącił speszony. — Ja nie miałem na myśli Wioletty…

— PANI KASIU!!! — Ktoś zakrzyknął z drugiego końca ogrodu. Zza budynku wyłonił się Solski.

„Co on chciał mi powiedzieć, zanim nam przerwano rozmowę?!”

Darek oddalił się o kilka kroków i po raz kolejny mnie przeprosił.

— Tak? — zapytałam zmęczonego upałem Solskiego.

— Jak dobrze, że pani tu jeszcze jest. Właśnie wracam z galerii! Zapomniałem pani wspomnieć o pewnej rzeczy. A mianowicie o szklarni, którą chciałbym zrobić w miejscu altany. Da się coś takiego zrobić? — Uśmiechnął się czarująco.

— Tak, nie ma problemu. Oczywiście! — W głowie huczało mi od słów Dariusza. — Porozmawiamy o tym jutro, dobrze? Dziś muszę jeszcze zająć się innymi sprawami. Jestem otwarta na wszystkie pańskie pomysły.

— To już pani ucieka? — odparł z żalem w głosie. — Wielka szkoda! A ja pędziłem, jak na złamanie karku, aby zaprosić panią na kawę.

— Obowiązki wzywają. Do widzenia panu. — Podałam mu rękę na pożegnanie, a on tak jak wcześniej, ucałował ją po staroświecku. Zrobiło mi się głupio.

— Do widzenia, Moja Złota — powiedział i uśmiechnął się prawie zalotnie. Po tych słowach Darek zmierzył go od stóp do głów, po czym odszedł w kierunku samochodu.


„Nie, ja na pewno się przesłyszałam. A może chodziło mu o Jolantę?! Nie! To śmieszne! Idiotyczną rzeczą będzie też uważanie siebie za obiekt jego westchnień. Nie mógłby się we mnie zakochać po tak krótkim czasie!!! W trzy dni!!! Ale z drugiej strony, ja zakochałam się w Nim od razu, jak go tylko zobaczyłam. Nie! Obiecałam już sobie kiedyś, że nigdy nie uwierzę w to, że mogłabym się zakochać z wzajemnością. To na pewno odpada. Może On po prostu nie chciał, żeby wydało się to, że są razem — On i Wiola. Tak, tak właśnie musi być.”

Podłamana, ruszyłam w stronę samochodu. Wioletta siedziała już na tylnym siedzeniu, podczas gdy on stał przy drzwiach, które najwidoczniej dla mnie otworzył. Nie lubiłam tego gestu u mężczyzn, ale fakt, że zrobił to on, był dla mnie miłym zaskoczeniem.

— Dziękuję — powiedziałam, gdy zamknął za mną drzwi.

Zajął miejsce obok Wiolki, a później zwróceni ku sobie, siedząc bardzo blisko siebie, zaczęli o czymś szeptać. Zapewne o tym, co mu powiedziałam. W lusterku znajdującym się w schowku nad moją głową — który otworzyłam, aby zerknąć w oko, które nieznośnie zaczęło mnie szczypać — dostrzegłam spoglądającego na mnie spode łba mężczyznę o morskozielonych oczach. Wyglądał na niezadowolonego.

„Czyżby się na mnie obraził? Ech! Niech sobie robią, co chcą. Ja nie mam prawa wtrącać się w sprzeczki zakochanych.”

Gdy ruszyliśmy, było słychać jedynie stłumiony odgłos silnika. Przejeżdżaliśmy przez zatłoczone tysiącami ludzi miasto, a ja pomyślałam sobie:

„Miło, że chociaż zapytali mnie o zdanie, choć w moim przypadku to niewiele zmienia.”

Teraz znajdowałam się już poza tym. Ułożyłam w swojej głowie wszystko jak należy.

„On kocha ją, a ja nie mogę kochać Jego. Tylko po co ten komplement? Bzdura… nic więcej!”


***


Gdy dotarliśmy do domu, Jola właśnie przygotowywała dla nas zastawę obiadową w salonie.

— O! Jak dobrze, że już jesteście dzieci! — Powitała nas uśmiechem, właśnie wychodziła z salonu, ubrana w swój ulubiony fartuch, który własnoręcznie wyhaftowała drobnymi motywami niezapominajek. — Zaraz będzie obiad. — Pognała czym prędzej do kuchni.

Darek przepuścił mnie w drzwiach do salonu.

— Dziękuję — burknęłam pod nosem.

„Po co ta cała etykieta? Przecież nic by się nie stało, gdyby przeszedł pierwszy!”

Byłam mocno rozdrażniona sprzecznościami, jakie kłębiły się w mojej głowie, dlatego zmusiłam się do skierowania myśli na bardziej przyziemne tory: czyli planowanie renowacji ogrodu pałacowego w W. Zmęczona jak nigdy, klapnęłam na sofie i westchnęłam ciężko. Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało… on usiadł obok mnie, rozprężył się, następnie wyciągnął do przodu swoje długie ręce, aby je rozciągnąć. Wyczułam kolejną dawkę jego męskich feromonów, od których zakręciło mi się w głowie. Gwałtownie powstałam — a raczej: uciekłam — i podeszłam do okna.

— Co jest, Kaśka? — Zaśmiała się drwiąco Wiola. — Nie chcesz siedzieć obok Dareczka? Przecież on nie gryzie!

— Wyglądam listonosza. O tej porze przynosi paczki — skwitowałam jej domysły całkiem logicznym wytłumaczeniem.

„Dlaczego wiecznie muszę się przed kimś tłumaczyć niczym mała dziewczynka, albo jak jakiś przestępca?!”

— Wiesz, ja bardzo chętnie usiądę obok niego! — Wstała z pufy i rzuciła się na siedzenie obok pana Dariusza. Dostrzegłam tylko, jak przewrócił oczyma, po czym spojrzał zagadkowo w moją stronę. Zacisnął usta i wstał.

— Panie usiądą sobie wygodnie na sofie, a ja na krzesełku — oznajmił i zajął miejsce na pufie, obok stolika.

— Och, rozczarowałeś mnie kochany — zamruczała Wiola.

Zachował powagę i oparł głowę na pięściach — najwidoczniej ignorował jej zaloty.

— No, przecież ja się tylko droczę z tobą, Daruś! — Zaśmiała się.

— Jasne — mruknął pod nosem i zerknął na mnie kątem oka. — Proszę sobie usiąść, miejsca jest dość. — Wskazał głową stojącą obok niego sofę. Trochę dziwnie to wyszło, ale na szczęście z pomocą przyszedł mi prawdziwy listonosz.

Uradowana, pobiegłam do drzwi. Odebrałam paczkę, choć nie pamiętałam, co w niej mogło być. Dopiero gdy zobaczyłam nadawcę, zorientowałam się, że to przesyłka z nową odmianą róży dwukolorowej: biało-czerwonej, zamówiłam ją tydzień temu. Podeszłam z paczką do kominka, na którym leżał mały nożyk do otwierania listów, przycupnęłam na posadzce, przed paleniskiem i delikatnie rozpakowałam przesyłkę.

— Kaśka! Jesteś chyba jakąś kwiatofilką! — Zaśmiała się Wiola. Zięba wstał, podszedł do okna i zatrzymał się w miejscu, gdzie uprzednio stałam. — Myślałam, że to jakaś nowa zabawka typu pejczyk albo palcat!

— Co proszę? — zapytałam ją zdezorientowana.

Darek zmierzył ją wzrokiem.

— Och! Ona nie czai — rzekła rozbawiona do pana Z. — To może lepiej. Ale przydałoby ci się coś takiego do odstraszania nowych pracowników — zwróciła się bezpośrednio do mnie.

Zaczerwieniłam się jeszcze mocniej niż wcześniej. Była bardzo złośliwa i chyba myślała, że zdobywa tym u niego punkty. On jednak w zupełnym milczeniu podszedł do mnie i ukucnął obok. Odruchowo zwiększyłam dystans.

— Piękna róża. — Wziął do ręki ulotkę, która wypadła mi z paczki. — Biało-czerwona. — Przyjrzał się etykiecie. — Jeszcze takiej nie widziałem. Zazwyczaj spotyka się róże jednokolorowe… — zagadywał, podczas gdy ja dokładnie przeglądałam każdy jej listek w poszukiwaniu mikrouszkodzeń i ewentualnych chorób.

— Muszę dokładnie sprawdzić liście. Ostatnio przysłali mi sadzonkę zarażoną chorobą grzybową i musiałam później leczyć cały ogród — tłumaczyłam. Jeśli chodzi o moją pracę, to mogłam prawić bez skrępowania o tajnikach ogrodów i roślin. — czasem warto coś zamówić u producenta. Można dzięki temu sprawdzić rzetelność firmy, aby na przyszłość wiedzieć, gdzie kupować rośliny do naszych realizacji.

— Mądre posunięcie — pochwalił mnie, a ja poczułam pierwsze motyle w brzuchu.

— Darek, o jakim posunięciu mówisz? — wtrąciła się Wiola, która nie mogła usiedzieć na swoim miejscu. — Chyba nie proponujesz Kasieńce czegoś… niemoralnego?

Sadzonka wypadła mi z dłoni, a on zacisnął zęby i zapytał mnie cichutko:

— Ona tak zawsze? — Podał mi sadzonkę, która upadła blisko niego.

— Niestety — odparłam i wzięłam od niego roślinę. Przez przypadek nasze palce spotkały się, a ja poczułam po raz kolejny nibywyładowanie elektrostatyczne, które przeszyło całe moje ciało. — Dziękuję.

Wstałam, aby szybko ulotnić się z linii obstrzału, żeby Wiolka nie mogła po raz kolejny zrobić jakiejś głupiej uwagi. Niestety gdy tylko wyszłam, usłyszałam jej głos dobiegający z salonu:

— Ona jest troszkę dzika, ale lubię ją jako szefową. Najbardziej się czerwieni, jak schodzimy na delikatne tematy, he-he!

— Czemu ją dręczysz? — zapytał chłodno pan Zięba.

„Broni mnie?!”

— Bo to fajna zabawa! — Zarechotała.

— Daj jej spokój!

„Bronił mnie! Jednak! Ale po co?”

— Oj! Wyluzuj się! Próbuję rozładować między wami atmosferę, bo aż iskrzy, jak jesteście obok siebie! Jeszcze trochę, a rzuci się na ciebie z jakimś tasakiem!

Po tych słowach poczułam dreszcze grozy. To aż tak było widać?! Myślałam, że moje emocje nie są widoczne na zewnątrz.

„A niech to!”

— Nie sądzę, żeby tak delikatna i wrażliwa istotka mogła posunąć się do czegoś takiego. Jest zwyczajnie nieśmiała — podsumował mnie. Dobrze mnie wyczuł.

— Cicha woda brzegi rwie — skomentowała.

W tym momencie z kuchni wyszła Jola i już miała coś powiedzieć, gdy położyłam palec na ustach. Wyminęłam ją i dałam znak, że zaraz przyjdę. Kiwnęła głową i odeszła z wazą pełną zupy w kierunku salonu.

W kuchni włożyłam nową sadzonkę do wiadra z wodą. Myślałam, że gdy na mnie patrzyli, widzieli osobę opanowaną, twardo stąpająco po ziemi. Pan Zięba zachwiał w posadach wizerunkiem, jaki próbowałam wykreować. Czy miał jakiś rentgen w oczach?!

Niestety nie miałam już odwagi wrócić na obiad do saloniku, gdyż w towarzystwie tych dwojga nie przełknęłabym ani kęsa. Usiadłam więc w kuchni przy dużym, drewnianym stole i spożyłam miskę zupy pomidorowej, całkiem sama. Później zjawiła się Jola i na deser podała mi pieczone w piekarniku jabłko, wypełnione od środka konfiturą z cytryn doprawioną cynamonem — pycha! Jola krzątała się po kuchni i nie zadawała mi zbędnych pytań — zawsze wiedziała, że gdy tu siedzę, to znaczy, że potrzebuję spokoju. Pogłaskała mnie ze zrozumieniem po głowie — niczym małą dziewczynkę, której ktoś zrobił krzywdę — i zaczęła nucić pod nosem jedną z tych znanych melodii z lat jej młodości, która zaczęła działać na mnie kojąco. Bardzo lubiłam, gdy tak sobie śpiewała. Czułam się wtedy jak w domu, i było zupełnie tak, jakbym cofnęła się w czasie do chwili, gdy moja babcia jeszcze żyła.

6. Wariatka

Tydzień upłynął mi pod znakiem: unikania Dariusza Z. Szło mi to całkiem nieźle. Tyle razy przecież musiałam normalnie funkcjonować w otoczeniu mężczyzn, w których się podkochiwałam. Po pracy moi pracownicy szli gdzieś razem na miasto, a ja miałam spokój. Gdy tylko zamykały się za nimi drzwi, rozsiadałam się wygodnie na sofie w salonie lub na ławeczce w altanie i chłonęłam spokój, jaki czułam, gdy Jego nie było obok mnie. Wyobrażałam sobie wtedy, że On nie istnieje i wszystko jest po staremu.

Widywaliśmy się tylko przypadkiem, gdy mijaliśmy się w korytarzu, lub gdy jakimś dziwnym trafem jednocześnie spoglądaliśmy na siebie podczas pracy. On głównie porozumiewał się z Wiolettą, a ja chciałam uniknąć nadmiernego przebywania w pobliżu jego osoby, więc pozostawiałam co wieczór na jego biurku stertę notatek, które następnego dnia przeglądał, i robił na ich podstawie dalszą pracę.


Miałam to szczęście, że na ten weekend gdzieś wyjechał. Ja oczywiście zanurzyłam się znów w mojej pracy, i jakoś leciał mi ten czas. Wiola również musiała zostać, aby dokończyć coś ważnego na poniedziałek. Mimowolnie ucieszyłam się z faktu, że weekend spędzili osobno. Gdy obok Wioli przebywał jakikolwiek mężczyzna, głównie mieliła językiem i zaniedbywała obowiązki. Tolerowałam to, gdyż zwyczajnie nie chciało mi się z nią dyskutować. Ważne było, że w ostatecznym efekcie odrabiała swoją pracę wzorowo.

Było około 22:00, gdy w niedzielny wieczór rozsiadłam się przed kominkiem, przygnana tutaj pierwszymi, jesiennymi powiewami chłodu. Ogień palił się umiarkowanie, dawał przyjemne poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Wszyscy już rozeszli się do swoich pokoi, a ja zatopiona w przyjemności i spokoju, nagle podskoczyłam na dźwięk otwieranego zamka w drzwiach frontowych.

„DAREK!”

Przerażona przypomniałam sobie, że przecież jeszcze nie wrócił z wyjazdu!

— Dobry wieczór, szefowo! — powiedział radośnie, gdy wszedł do salonu. Odwróciłam się przez ramię, aby zobaczyć jego wysoką, postawną sylwetkę. Miał na sobie tylko podkoszulek ciasno opinający jego ciało i długie, luźne spodnie. Podszedł do mnie, rzuciwszy na sofę swój plecak. Spojrzałam jedynie na jego buty sportowe, które były mocno zabrudzone.

— Dobry wieczór — odpowiedziałam cicho, a później pogmerałam pogrzebaczem w kominku.

— Przeszkadzam! Już mnie tu nie ma — powiedział z rezygnacją i już chciał odejść, gdy zrobiło mi się dziwnie łyso. Poczułam, jakby jego odejście miało mnie uczynić najsamotniejszą osobą na świecie.

— Nie! Nie przeszkadza pan.

— Naprawdę? — Rozpogodził się. Po chwili znalazł się przy mnie w siadzie tureckim i wystawił dłonie w stronę ognia. — Dziękuję, strasznie zzzimno. — Zaszczękał zębami. — Nie spodziewałem się, że będzie aż tak zimno w weekend.

— Idzie jesień. — Posmutniałam.

— Tak. Ale mam świetny pomysł na pożegnanie lata! Może zorganizowalibyśmy sobie domowe ognisko… przy kominku? — zagadnął wesoło.

— Dobry pomysł — odpowiedziałam obojętnie.

„Po co to powiedziałam?!”

— Niech pani chwilkę poczeka! Zaraz wrócę! — Zerwał się i podszedł do sofy, aby wyciągnąć ze swojego plecaka coś szeleszczącego. — Może upieczemy sobie kiełbaskę w kominku?

— Serio?! — zapytałam rozbawiona jego pomysłem.

— Tak! — Pomachał reklamówką. — Potrzeba tylko czegoś, na co można by było nabić tę kiełbasę… to znaczy mięso. — Sprostował dziwne speszony.

„Ma w tej chwili na myśli coś wstydliwego, czy tylko mi się zdaje?” Jego mina mówiła sama za siebie — był speszony. Zaśmiałam się.

— Ej! Nie powiedziałem tego — wytłumaczył się zmieszany, ale po chwili sam się zaśmiał. Wypowiedziane słowa o nabijaniu kiełbasy dziwnie jakoś skojarzyły nam się z tematami tabu.

— To chyba wszystko przez zły wpływ Wioletty — podsumowałam i odgoniłam od siebie erotyczne wyobrażenia jego nagich przymiotów męskości. — Mam w kuchni widełki.

Wstałam i razem poszliśmy do kuchni. Ten pomysł spodobał mi się, mimo że demon był tuż obok. Zachowywał między nami dwumetrowy odstęp, jakby wiedział, że na więcej nie może sobie pozwolić, za co byłam mu wdzięczna. To było bardzo dziwne doświadczenie. Zachowywaliśmy się, jakbyśmy to robili już wiele razy. Wyciągnęłam widełki do kiełbasy i talerze, a On wziął chleb i widelce.

Siedzieliśmy przed kominkiem i piekliśmy kiełbasę, trzymając blisko siebie swoje ręce z wyciągniętymi do przodu kijkami. Tym razem odległość między nami zmniejszyła się do metra. Sąsiedztwo jego ciała grzało mnie bardziej niż kominek. Nie mogłam wytrzymać tego gorąca, więc ściągnęłam sweterek i pozostałam w koszulce bez rękawów. Spojrzał na mnie z ukosa.

— Nieźle grzeje ten kominek — podsumował i uśmiechnął się zalotnie. Odwróciłam szybko wzrok w kierunku ognia. Nie mogłam przecież na Niego patrzeć!

— Tak — bąknęłam. Mój wzrok zaczął tym razem błądzić po jego umięśnionej ręce. Światło, dobywające się z kominka, rzucało ciepłe, ogniste refleksy na jego jasną skórę, podkreślając jednocześnie cienie wszystkich wgłębień i uwypukleń mięśni. Ten niemal barokowy światłocień wydał mi się tak piękny, że nie mogłam oderwać od niego oczu.

„Jak możesz być tak piękny i jednocześnie tak niedostępny dla mnie?”

Posmutniałam.

Po kilku minutach ciszy odezwał się znowu:

— Może jednak przynieść pani koc? Ma pani gęsią skórkę.

Faktycznie przechodziły po mnie dreszcze, ale innej natury niż sądził. Nie wiedziałam, co się ze mną właściwie dzieje. Byłam niemal jak w jakiejś gorączce. Było mi zimno i gorąco jednocześnie. Nie czekał na odpowiedź, tylko wstał i wziął koc z krzesła, które stało nieopodal. Poczułam, jak kładzie mi go na ramiona. Przejęłam go od niego i wtedy znów nasze palce niechcący się zetknęły. Kolejny wstrząs „elektrostatyczny”, który przeszedł przez moje ciało, spowodował we mnie poczucie panicznego lęku. On usiadł, a ja natychmiast wstałam. Zaczęłam się telepać od środka.

— Wszystko dobrze? — Zaniepokoił się moim zachowaniem. Od początku czytał ze mnie jak z otwartej księgi, więc nie udawałam, że wszystko jest ok.

— Źle się czuję. Chyba pójdę się położyć. — Mimowolnie, pod wpływem dreszczy, zaszczękałam zębami. Podałam mu kijek z kiełbasą.

— Rozumiem. Tak nagle się ochłodziło, że można nabawić się przeziębienia. — Przejął go ode mnie zawiedziony. — Mimo wszystko było mi miło spędzić z panią ten wieczór. Może następnym razem uda się…

— Muszę iść! Dobranoc! — przerwałam mu i niemal wybiegłam, szarpana kolejnymi falami paniki.

— Dobranoc — usłyszałam z oddali, gdy właśnie pędziłam po schodach. Gdy znalazłam się już w swoim pokoju, od razu przekręciłam klucz w drzwiach i otworzyłam okno. Zdawało mi się, że zaraz się uduszę… Dałam się ponieść temu atakowi.

„Nie należy tłumić uczucia lęku oraz reakcji organizmu towarzyszącym panice. Walka tylko zaostrza objawy.”

Już po dziesięciu minutach siedziałam spokojnie na swoim łóżku i analizowałam swoje zachowanie. „Na pewno pomyślał, że zwariowałam.” Byłam totalnie podłamana tym, co się stało.


***


— Kaśka, no weź się tak nie pochylaj! Przypominam, że mamy faceta za biurkiem! — upomniała mnie Wiola, gdy w pocie czoła próbowałam nakreślić pierwotny plan ogrodu pałacowego w W. Po środku pokoju rozłożyłam przenośny stół wielkości 2x2 metry, a że w biurze było za ciepło, a ja szalałam twórczo, musiałam ściągnąć sweterek, który odsłonił kolejną z moich wydekoltowanych bluzeczek. Zerknęłam przed siebie, w kierunku pana Zięby, którego oczy obserwowały mnie w niesamowitym skupieniu. Zaśmiałam się.

— Wiolu, naprawdę sądzisz, że pan Dariusz mógłby patrzeć na mnie, gdy w pomieszczeniu jesteś ty? — Podeszłam ją sprytnie.

— No… — Odpowiedź, a raczej jej brak, świadczyła o tym, że zbiłam ją z tropu. Niestety nie mogła zaprzeczyć temu stwierdzeniu i jednocześnie poniżyć swoją urodę wobec mojej. Zawsze uważała się za piękniejszą, sprytniejszą i inteligentniejszą ode mnie.

Wróciłam do pracy, ale przemieściłam się na drugą stronę stołu. Pomyślałam, że ta opcja będzie nieco lepsza od pokazywania dekoltu facetowi, w którym byłam zakochana. Nie miałam zamiaru go uwodzić. Niestety, wypinanie się do niego tylną częścią mojego ciała, też nie obeszło się bez komentarza:

— Kasia, to już jest cios poniżej pasa. Dosłownie! — Zachichotała. — Teraz wystawiasz mu swoje cztery litery!

— Wiolu, proszę cię, zajmij się swoją pracą — powiedziałam. Zwinęłam projekt i wzięłam się za składanie stołu. Darek ruszył mi z pomocą, z prędkością błyskawicy. — Panie Darku, pana to też dotyczy! — warknęłam na niego. Nie wiem, jaką miał minę, ale głos na pewno miał a’la zbity pies:

— Tak, oczywiście. — Pokornie wrócił na swoje miejsce.

— Dam sobie świetnie radę sama — powiedziałam, gdy niemal wlekłam za sobą ciężki mebel.

Po niemałym wysiłku rozłożyłam stolik w salonie i kontynuowałam pracę bez docinek Wioli i bacznej obserwacji pana Zięby, choć naprawdę nie sądziłam, żeby miał gapić się na moje cycki, gdy miał obok siebie najkrótszą spódniczkę świata, ledwo okrywającą długie uda uroczej blondynki.

Nagle okazało się, że zapomniałam gumki chlebowej, bez której nie mogłam dalej pracować. Zbliżyłam się do drzwi gabinetu, aby nacisnąć klamkę. W porę odkryłam, że gumka leży na podłodze, tuż koło progu i wtedy usłyszałam:

— To wariatka jest! — mówiła Wiola.

— Może trochę więcej szacunku?! W końcu to twoja szefowa!

— Taka z niej szefowa jak z koziego tyłka klarnet! Nie poradziłaby sobie beze mnie!

— Słuchaj! Nie będę dłużej tolerował twojego zachowania! Jesteś bezczelna! Kasia jest dobrą osobą i dała ci pracę, więc zacznij zachowywać się tak, jak na dojrzałą kobietę przystało! Wkurzasz mnie!

— Oj, Darusiowi chyba podoba się pani Kasia? He-he!

— Nie twój zakichany interes! I rób swoje, bo nie mam zamiaru poprawiać po tobie kolejnego sprawozdania!

— Już, już! Panie Kowalski, to znaczy Zięba!

— Przemilczę to.

Zrobiło mi się przykro, gdy usłyszałam opinię Wioli na swój temat. I pocieszył mnie jedynie fakt, że Dariusz stanął w mojej obronie. Śmiesznym wydało mi się to rzekome podobanie mu się, ale faktem było, że Wioletta była zazdrosna. Czyż kiedykolwiek śmiałabym konkurować z nią o serce jej mężczyzny? Nigdy.

7. Urodzinowe złudzenia miłosne

Kilka dni później nadszedł dzień moich urodzin — trzydziestych pierwszych. Wrzesień nie był moim ulubionym miesiącem ze względu na to, że co roku jego drugi w kolejności dzień przypominał mi, że jestem o dwanaście miesięcy starsza, a z każdym rokiem maleje moja szansa na miłość. O ile jeszcze jakakolwiek istniała! Coraz starsza, coraz brzydsza i coraz bardziej zniszczona lękiem. Ten dzień przeszedł jednak wszelkie moje oczekiwania.

Siedziałam za biurkiem i patrzyłam na dwa podarunki od moich pracowników, które miałam przed sobą. Chwilkę wcześniej Wiola wyściskała mnie i wycałowała, przy czym życzyła mi wszystkiego najlepszego. Dariusz uścisnął oficjalnie moją dłoń, przy czym nie obyło się bez kolejnej fali mrówek, które przeszły po moim ciele. Nigdy sama nie odważyłabym się go pierwsza dotknąć. To była jedna z moich zasad: „Nie patrzeć, nie czuć i nie dotykać!”

Po rozpakowaniu prezentu od demona, okazało się, że kupił mi różową, miniaturową różyczkę w ozdobnej, kolorowej doniczce. Prezent bardzo mi się spodobał, więc podziękowałam mu i szczerze się do niego uśmiechnęłam.

„Ciekawe czy zastanowił się nad symboliką jej koloru? Jeśli tak, oznaczałoby to, że zaczyna się we mnie zakochiwać! Różowa róża to symbol niedojrzałej w pełni miłości! Nie! Musiał jednak się nad tym nie zastanawiać. To musiał być przypadek.”

Wzięłam do ręki długie, prostokątne pudełko, które podarowała mi Wioletta, i bacznie przyjrzałam się jej podejrzanemu wyrazowi twarzy. Ostrożnie zaczęłam je rozpakowywać. Gdy moim oczom ukazał się… wibrator! Wypuściłam go z rąk i zaczerwieniłam jak nigdy.

„Jaki wstyd!!! Przecież, co On sobie o mnie teraz pomyśli?!”

Zakryłam twarz rękoma.

— Nie podoba ci się prezent ode mnie? — Zaśmiała się Wioletta, gdy podchodziła do mojego biurka, kręcąc przy tym tyłkiem. Nie chciałam patrzeć na Darka, więc wsparłam się łokciem o biurko i przysłoniłam swój prawy profil.

— Co to jest? — Ujęłam w dwa palce pudełeczko, w którym przez przezroczystą ściankę wyglądał na mnie różowy wibrator w kształcie penisa.

— No, nie mów mi, że nie wiesz? — drwiła dalej. Przejęła ode mnie pudełko i wyciągnęła jego zawartość na światło dzienne. Pomachała tym czymś tuż przed moim nosem. — Wi-bra-tor! Pomyślałam, że bycie dziewicą w tym wieku musi być dla ciebie straszną udręką! Może stąd te twoje frustracje w stosunku do facetów? — Teraz mówiła już serio. — Ale zastosowanie musisz sobie prześledzić w instrukcji obsługi, bo ja niestety ci nie pokażę. — Uśmiechnęła się złośliwie.

Położyła na stole różowe cacko i kręcąc znów pupą, wróciła na swoje miejsce. Po drodze obdarowała Darka zalotnym spojrzeniem. Gdy spojrzałam na nią sekundę później, zaskoczona zobaczyłam, jak speszona zajmuje swoje miejsce pracy. Chciałam zobaczyć, co ją tak nagle odmieniło, więc zerknęłam przez palce na swojego pracownika. Stał oparty o parapet okna, tuż za swoim biurkiem, z pięściami schowanymi w kieszeniach spodni, i z potępieniem patrzył na Wiolettę. Był na nią wściekły! Aż sama się przestraszyłam jego marsową miną. Delikatnie zapakowałam sztucznego penisa do pudełeczka, wstałam i podeszłam do złośliwej pracownicy.

„Jak można być tak miłym i podłym jednocześnie?!”

— Proszę, może tobie bardziej się przyda! Jesteś bardziej wyzwolona niż ja — powiedziałam i położyłam przed nią pakunek. Zaczerwieniła się. Odwróciłam się i mimochodem zerknęłam na Darka. Jego mina wyrażała szczere uznanie, jakby mówił: „Nieźle jej przywaliłaś! Jestem z ciebie dumny!”


Usiedliśmy na swoich miejscach i zajęliśmy się pracą. Po kwadransie ktoś zapukał do drzwi. Po chwili wyjrzał zza nich gąszcz czerwonych róż, które Jola z trudem wniosła do środka.

— To od tajemniczego wielbiciela, Kasieńko! — powiedziała i postawiła na moim biurku cały ten różany busz.

— Serio?! — Wybałuszyłam oczy z niedowierzaniem.

„No tak, czerwone róże oznaczają płomienną, dojrzałą miłość!”

— Jest i bilecik. — Podała mi małą karteczkę. Zerknęłam do środka i przeczytałam:


„Dla najpiękniejszej! Solski.”


— Od kogo? — dopytała niecierpliwie Jola. Aż korciło ją z ciekawości. Zawsze wierzyła, że w końcu spotkam miłość swojego życia.

— Od pana Solskiego — wymamrotałam ledwie dosłyszalnie.

— Mogę spojrzeć? — zapytała zadowolona.

— Proszę. — Podałam jej kartonik, przy czym mimowolnie zaciągnęłam się cudowną wonią róż.

Przeczytała na głos:

— „Dla najpiękniejszej! Solski!” Co to za Solski? Kasiu! Pochwal się!

— To tylko klient. — Spojrzałam po moich pracownikach, jakby przyłapano mnie na gorącym uczynku.

Ona przyglądała mi się z otwartą buzią i nieskrywaną zazdrością, a On… wyglądał na rozczarowanego, wyraźnie posmutniał. Spoglądał raz na mnie, a raz na różę miniaturkę, która stała teraz na drugim skraju biurka, jakby stanowiła przeciwwagę ogromnego kosza z czerwonymi różami. Co miałam zrobić?

— Chyba jednak wolę żywe kwiaty — powiedziałam i wzięłam do rąk doniczkę z kwiatuszkiem od Niego. — Przynajmniej coś mi pozostanie po tych urodzinach. — Wyraźnie sprawiłam mu przyjemność tym komentarzem, bo uśmiechnął się do mnie, jakby dziękował mi za te słowa pochwały.

„Rany, co ja robię!? Nie, to nic. Pracownik poczuł się gorszy od bogatego klienta, więc ratuję jego godność, nic więcej! A teraz pracownik dziękuje mi za docenienie jego wysiłków poczynionych na rzecz pracodawcy. Nic poza tym!”

Postawiłam ją na miejsce, po czym zwróciłam się do Joli:

— Możesz te kwiaty postawić w salonie, na stole? Tutaj nie ma dla nich miejsca.

— Ale przyznaj, że ci się podobają — drążyła dalej. — Przystojny ten Solski?

— Jak na faceta po pięćdziesiątym roku życia… — Wzruszyłam ramionami. — Nawet przystojny, ale nie w moim typie. Lubię go, ale bez przesady. To tylko klient — tłumaczyłam spokojnie.

— Oj, coś mi się zdaje, że coś z tego będzie! Nigdy nie mówiłaś o żadnym facecie, że go lubisz.

— Kochana Jolu, możemy dokończyć tą rozmowę wieczorem, na osobności? — poprosiłam ją.

— To musi być wyjątkowy mężczyzna. Taki bukiet róż! Ile ich tu jest?! Chyba ze sto albo z dwieście! Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, ile to mogło kosztować?! — wychwalała pod niebiosa okazały prezent. — Ale poczekaj! Coś tutaj jeszcze jest! — Wyciągnęła ze środka bukietu małe pudełeczko. — Zobacz!

Otworzyłam je zdumiona i zobaczyłam… kolczyki! — złote z bursztynowymi oczkami, a w środku pudełka znalazłam jeszcze jedną karteczkę:


„Będą podkreślały Twoje piękne oczy na najbliższym balu. S.”


— O rany — bąknęłam pod nosem niezadowolona.

„Czy zawsze muszą mnie podrywać starsi panowie?”

Tego już Wioletta nie zniosła, więc zerwała się z krzesła, aby z bliska przyjrzeć się moim prezentom.

— Mogę zobaczyć? — Pokazałam jej kolczyki. — Woow! Ale jesteś szczęściara! Niezłego faceta wyhaczyłaś! — mówiła z szczerą zazdrością.

— Oczywiście! Przecież Kasia to nie byle kto! To nie dziewczyna dla każdego! Zasługuje na najlepszego mężczyznę pod słońcem! — prawiła Jola.

„Nawet, gdy ma pięćdziesiąt pięć lat i nie jest w moim typie?!”

Byłam tak zdezorientowana tymi podarunkami, że nie odpowiedziałam już na jej przesadne ochy i achy. Obydwie: Jola i Wioleta przyglądały mi się w powstałej ciszy pełnej napięcia. Nagle ciszę rozdarło szuranie krzesłem.

— Przepraszam — rzekł Dariusz i, przeszedłszy pospiesznie przez gabinet, zatrzasnął za sobą drzwi.

Wyglądał, jakby ktoś zdzielił go w twarz.

„Co to miało znaczyć???”

Po dziesięciu minutach wrócił z wilgotnymi włosami, wycierał nos chusteczką. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nawet nie spojrzał w moim kierunku. Odepchnęłam myśli o tym, że jego zachowanie mogło mieć jakikolwiek związek z moją osobą, bo przecież facet taki, jak On nie mógł być o mnie zazdrosny! Zaśmiałam się do swoich myśli.


Nadszedł wieczór i tak jak planowaliśmy, wybraliśmy się wszyscy za miasto na moją małą działeczkę z domkiem letniskowym, który okalały jabłonki i krzewy aronii, grusze i śliwy. Jednym słowem — był to mały raj owocowy z miejscem na ognisko. Wszyscy zmieściliśmy się w jednym samochodzie, co było nie lada wyczynem. Cztery osoby na tyłach mojego zabytkowego kabrioletu to była duża przesada, dlatego Wioletta usiadła na kolanach Dariusza. Ja siedziałam z przodu jak królowa, od czasu do czasu zerkałam w lusterko do tyłu. Wioletta była bardzo zadowolona. On — ciężko powiedzieć.

Rozpaliliśmy ogień i wyciągnęliśmy z domku stolik i kilka krzesełek, żeby było nam wygodnie. Mnie przypadł honorowy zaszczyt siedzenia na kłodzie drewna nakrytej grubym kocem. Pech chciał, że On też tam usiadł. Musiałam trzymać fason, więc nie uciekałam. Panowała radosna atmosfera, a nade mną jak zwykle zawisnęły chmury… i to gradowe. Byłam tak blisko Niego! Dzieliło nas tylko pół metra. I znów poczułam przymus ucieczki.

— Przepraszam was na chwilkę. — Wstałam po kilku minutach walki z samą sobą.

— Może… potrzymać pani kijek? — zapytał mnie.

— Będę wdzięczna — rzuciłam na odchodnym. Podałam mu kijek tak, żeby pod żadnym pozorem nie dotknąć jego dłoni, i udałam się najwolniej jak tylko mogłam do domku, który miał stać się dla mnie miejscem wyciszenia. Gdy przemierzałam trawnik, zerknęłam przez ramię na zgromadzonych przy ognisku ludzi.

„Przecież wszystko jest w porządku, nic mi nie jest! Mam nadzieję, że to widzicie!”

Ale Jola popatrzyła na mnie tak, jakby coś zrozumiała lub zgadła. Miałam nadzieję, że nie zdemaskowała moich uczuć.

Domek był parterowy z poddaszem, o wymiarach sześć na cztery, wyposażony po zęby: WC, łazienka, sypialnia, lodówka itd. Rzadko tu wpadałam. Zazwyczaj tylko po to, żeby zebrać owoce, co najczęściej robił ogrodnik, lub zrobić małe rodzinne przyjątko — takie jak to dzisiejsze. W sumie, miałam ochotę go sprzedać, bo musiałam zaoszczędzić więcej pieniędzy dla rodziców. Mama trochę chorowała i potrzebowała drogich lekarstw.

Robiłam, co mogłam, żeby zająć teraz myśli wszystkim, tylko nie panem Ziębą. Weszłam więc do małej kuchenki i, wsparta pupą o mini kredens, oddychałam równomiernie i próbowałam się uspokoić. W lodówce chłodziło się piwo. Miałam na nie wyjątkowo ochotę, więc wyciągnęłam jedno z nich. Niestety, zapomniałam otwieracza do butelek.

„Kurde! Zawsze pod górkę!”

To byłoby idealne rozwiązanie na moje rozedrgane nerwy i spięcia, które czułam w całym organizmie, gdy przebywałam w Jego pobliżu. Stałam i skupiałam się na oddychaniu przeponą, gdy do kuchenki wszedł… właśnie On. Podskoczyłam przestraszona, a butelka wypadła mi z rąk. W ostatniej chwili zdążył ją złapać.

— Uff! Udało się! Jest cała! — powiedział zadowolony z siebie, po czym oddał mi piwo.

— Dziękuję — odparłam zdławionym głosem.

„Lepiej, żeby Cię tu nie było. Nie w takiej chwili! Nie teraz! Proszę!”

— Ma pani otwieracz? — zagadnął i zrobił krok w moją stronę. Tą odległość byłam jeszcze w stanie znieść.

— Nie mam go tutaj. Został… w koszyku na stole — mówiłam z trudem. Postawił krok do przodu i wyciągnął w moim kierunku rękę. Odruchowo zrobiłam unik, odsunęłam się o kilka centymetrów.

— Może pomóc? — zapytał. Dziwnie mi się przyglądał. Podałam mu butelkę, a on otworzył ją jednym, zwinnym ruchem, po prostu odbił kapsel od blatu stolika. — Proszę! — Jego ręka lekko zadrżała, gdy oddawał mi napój.

„Czyżbyś się stresował?”

— Dzięki! — Upiłam kilka łyków z zamkniętymi oczami. Poczułam zimną ekstazę w moim gardle, która przyniosła mi chwilkę wytchnienia.

Przysunął się bliżej i zatrzymał się w odległości metra ode mnie. Przyglądał się czemuś za moimi plecami. Poczułam wyraźny niepokój, dlatego przemieściłam się i usiadłam na blacie stołu. — M-może napije się pan?

— Chętnie. — Wyciągnął z lodówki jedno piwo dla siebie i otworzył je tak samo jak poprzednie. — Słyszałem, że pan Solski zaprasza nas na bal.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 61.94