OD AUTORA
W roku 1994 ujrzał światło dzienne esej „Widziałem ciemne słońce. Doświadczenie depresji.” Pisząc tę książkę wciąż byłem w szponach choroby. „Widziałem…” właściwie się nie kończy, jest urwane. Czytelnik mógł czuć pewien niedosyt, nie wiedząc, jak dalej potoczyły się losy autora. Świadczyć mogły o tym choćby telefony do redakcji wydawnictwa z zapytaniami o dalsze losy autora.
Od dawna nosiłem się z zamiarem dopisania zakończenia. Właściwie stało się to już w roku 1997, ale tamten tekst został wówczas wydany w śladowym nakładzie i był poza oficjalną dystrybucją. Ale ponieważ temat depresji był i jest aktualny, a ponadto wciąż docierają do mnie ludzie, którym moje doświadczenie okazuje się przydatne, postanowiłem do tego tematu powrócić i zamknąć go tą książką. Ten sam materiał zostaje teraz wydany przez Wydawnictwo RIDERO.
W części pierwszej przypominam w całości tekst z 1994 roku „Widziałem ciemne słońce. Doświadczenie depresji”. Część drugą natomiast zatytułowałem „Widziałem ciemne słońce. Pożegnanie depresji”. Napisałem w niej o rozwoju choroby, o tym, jak powstawało „Widziałem…” i wreszcie najważniejsze — opisałem jej koniec, co może mieć niebagatelne znaczenie dla osób, które chorują i które, tak jak ja kiedyś, nie wierzą w wyzdrowienie. I nie wierzą w psychiatrię, chociaż to z jej strony — odsądzanej wcześniej przeze mnie od czci i wiary — przyszło wybawienie. Mam nadzieję, że ta kompletna opowieść wzbogaci wiedzę laików na temat depresji, a chorym pozwoli ujrzeć na końcu tunelu światło, które ja zobaczyłem.
CZĘŚĆ PIERWSZA
WIDZIAŁEM CIEMNE SŁOŃCE
Doświadczenie depresji
Depresja? A cóż to jest depresja?
Co kryje się za tym słowem?
Dlaczego tak wielu ludzi cierpiących na nią
popełnia samobójstwo?
Oni nigdy nie doczekają się pomników,
niechaj więc ta książka będzie
pomnikiem wystawionym tym, którzy
nie wytrzymali tego, czego wytrzymać się nie da.
Esej „Widziałem ciemne słońce” nie jest poradnikiem ani pracą popularno-naukową. Jest dokumentem, świadectwem stanu ducha i sposobu myślenia osoby autentycznie doświadczonej depresją, i w tym upatruję jego wartość i siłę. Autor dzieli się najgłębszą prawdą o swoim doświadczeniu i czyni to w sposób poruszająco prosty. Wypowiedzenie tej prawdy pomoże ludziom cierpiącym na depresję, zaś towarzyszących im członków rodziny i terapeutów uwrażliwi na istotę ich doznań.
Jacek Santorski
Spróbujcie wyobrazić sobie najbardziej przykry stan psychiczny, jaki człowiek może odczuwać. Jeżeli już to zrobiliście, przyjmijcie, że trwa on w równowadze i nic nie może wpłynąć na jego zmianę. Jeżeli potrafiliście się wczuć w tę sytuację i ogarnęło was przygnębienie, to wiedzcie, że stan ten tak ma się do depresji w jej postaci klinicznej, jak lekki powiew wiatru do cyklonu. Jest tylko jedno słowo, które daje pewne wyobrażenie zjawiska, jakim jest depresja. Tym słowem jest: piekło. Kto poznał rozpacz depresji, wie, że piekła po śmierci nie ma, że doznajemy go za życia. W depresji.
Artur Marino
WSTĘP
„Bo spotkało mnie to, czegom się lękał…” Takim cytatem z Księgi Hioba zaczął swoją książkę „Dotyk Ciemności” William Styron. I mnie to spotkało, choć nie bałem się tego, bo w ogóle nie wiedziałem, że może to istnieć. A to przyszło i zatrzęsło podstawami mego bytu, i powodowany wielką wewnętrzną potrzebą będę o tym pisał.
Była miłość. Wielka miłość. I nagle zostałem sam, i powstała tak wielka pustka, że zapełnić jej nie byłem w stanie. I choć próbowałem, nie mogłem zapomnieć, i wciąż byłem smutny, bardzo smutny, i stan ten nie zmieniał się przez wiele miesięcy. To nie był pierwszy tego typu smak goryczy w moim życiu, ale żaden dotychczas nie przyniósł tego, co ten. I ja to poznałem, i wiem już, że mimo iż nie każdy dopuszcza istnienie rzeczy poza zasięgiem pojęcia, to one jednak istnieją.
Początek choroby dopadł mnie, gdy pracowałem w sklepie, tam to przeżyłem burzliwe zaistnienie depresji. Potem była próba ocknięcia się i półroczna praca w dziale reklamy miejscowego tygodnika. I w czasie tej pracy doświadczyłem tego, o czym piszę. Praca ta to był swoisty fenomen, gdyż wystarczał tam kilkugodzinny wysiłek w miesiącu, by odbębnić swoje, i byłem w stanie jej podołać tylko i wyłącznie dlatego. Do czasu. Później odszedłem stamtąd i tak już zostało.
Przy pisaniu niniejszej pozycji pomocne mi były dwie książki: „Melancholia” Antoniego Kępińskiego i wspomniany wcześniej „Dotyk Ciemności” Williama Styrona. Dzieło Kępińskiego, wybitnego polskiego psychiatry, pisane jest z wielką wiedzą i właściwym naukowcowi chłodem. Zaangażowanie i emocjonalny klimat zawiera natomiast książka Styrona. Ten znany amerykański pisarz cierpiał na depresję i potrafił barwnie i obrazowo naszkicować jej obraz. Jego osoba jest mi szczególnie bliska, a to z racji dużej zbieżności naszych przypadków. I chodzi tu nie tylko o przeżycia wewnętrzne, ale również o szczegóły tworzące otoczkę choroby, takie jak np. jej nagły początek czy też związek z alkoholem. Jak u niego, tak i u mnie alkohol odegrał rolę szczególną. W fazie silnego smutku spotykałem się z nim niczym z terapeutą. I stanowił on jakby wentyl bezpieczeństwa, i utrzymywał swoisty constans mojej psychiki. Choć nie piłem dużo, było to zaporą oddzielającą mnie od czegoś, co przyszło, gdy ostatecznie go odrzuciłem. A stało się tak za sprawą mojego żołądka. Nadkwasota przekształciła się w coś jeszcze mniej przyjemnego i doprowadziła mnie w końcu do lekarza, który przepisał leki i nakazał wstrzymanie się od picia alkoholu. Zrobiłem to i wkrótce się zaczęło. Styron zaczął, niech i Styron zakończy: „…już wrzawa przychodzi…”
ROZDZIAŁ 1
Choćby to było straszne
nie odwracaj głowy
bo to rzeczywistość, a ta
nie zawsze jest piękna.
Z początkiem depresji jest tak jak ze spadaniem w przepaść, przy czym spadający nie wie, że spada, uświadamiając sobie ten fakt dopiero przy zetknięciu z podłożem. Niby nic się nie dzieje, niby wszystko jest po staremu, jednak coś się zmienia. A umysł nie dostrzega w tym nic nienormalnego i bagatelizując przechodzi nad tym do porządku dziennego. A gdy w końcu to się stanie — jest już za późno.
Początek był niewinny, jak niewinne są występki kilkuletnich chłopców, przyszłych zbrodniarzy. Mój stan uległ jakiejś nieokreślonej zmianie. Był to proces niezauważalny, aczkolwiek nabierający coraz to większego przyśpieszenia. W ciągu dnia zaczęły pojawiać się dziwne niepokoje, nieokreślone obawy, pewien delikatny rodzaj paniki. Wiązało się to z nieznacznym zaciemnieniem postrzeganej rzeczywistości. Otoczenie wydawało się przybierać smutny, odpychający, posępny ton. Mój umysł nie rejestrował tego jako zjawiska chorobowego. Kładłem to raczej na karb chwilowej niedyspozycji wywołanej ogólnym przemęczeniem, wiosennym przesileniem i Bóg wie czym jeszcze. Pojawiający się niepokój próbowałem zwalczać pijąc ziołowe herbatki uspokajające, jedna za drugą. Ich skuteczność była znikoma i wkrótce niepokój przeobraził się w silny lęk, któremu towarzyszyły przygnębienie i poczucie osamotnienia. Z dnia na dzień zaczęły pojawiać się problemy, które dotychczas problemami nie były. Wynikały z nagłego obniżenia poczucia własnej wartości. Wszyscy wokół wydawali się być kimś, a ja spadałem gwałtownie do pozycji totalnego zera. Moja praca na stanowisku sprzedawcy sprzyjała temu masochistycznemu znęcaniu się nad własną miernością. Tego też nie postrzegałem jako czegoś odbiegającego od normy. A właśnie to — poczucie bezwartościowości i winy w stosunku do samego siebie i całego świata — jest istotnym wyróżnikiem depresji.
Z zaniżaniem poczucia własnej wartości ścisły związek miały pojawiające się pytania natury egzystencjalnej. Natrętne, dręczyły mnie jak wyrzuty sumienia. Po co ja żyję? Jaki to wszystko ma sens? I tak dalej. Wielu ludzi zadaje sobie nieraz takie pytania i jest to zupełnie naturalne. Tu było inaczej, to nie były zwykłe pytania, na które można by odpowiedzieć w taki czy inny sposób. One już w momencie zaistnienia zawierały budzącą grozę, destrukcyjną odpowiedź.
To zdumiewające, jak umysł ludzki potrafi porządkować docierające do niego informacje i układać je na półkach według swego uznania. Z zewnątrz napływało tyle zajawek nowego, a do mojej świadomości nic nie docierało. Nawet jeśli coś tam widziałem, zawsze potrafiłem to jakoś wytłumaczyć.
Przebudzenie było nagłe, ocknąłem się z letargu i już wiedziałem, że idzie złe. Obawy wyparte zostały przez przerażenie. Już nie byłem panem samego siebie i mogłem jedynie bezradnie obserwować postępującą degenerację mojej psychiki. Niczym widz w kinie patrzyłem, przeżywałem i nie mogłem nic zrobić, niczemu zaradzić. Wszystkie dolegliwości, manifestujące się do tej pory sporadycznie, poczęły pojawiać się w sposób bardziej zdecydowany. Chwil na złapanie głębokiego oddechu było coraz mniej, aż w ogóle ich zabrakło. Był ciągle ten sam rozpaczliwy stan. Jakieś okropne zaciemnienie umysłu, zmieszanie, trudności z koncentracją, zamęt i chaos. Opanowywał mnie pewien rodzaj podniecenia. Przejaskrawione, niezdrowe pobudzenie domagało się ujścia. Będąc w sklepie przez cały czas szukałem sobie zajęcia. Kiedy nie było klientów, nerwowo układałem towar, sprzątałem zaplecze, chodziłem bez celu tam i z powrotem, a gdy tego było mało, zacząłem namiętnie ćwiczyć pompki. Przyjęcie biernej postawy wyczekiwania i nieróbstwa było niemożliwe. Coś takiego jak relaks i odprężenie przestało dla mnie istnieć.
Wieczorami odwiedzałem licznych znajomych, przy czym nigdzie nie zagrzałem miejsca dłużej niż pół godziny. Mój rozbiegany umysł krążył łudząc się, że będzie w stanie uczepić się jakiejś myśli, rzeczy, zdarzenia czy osoby. Wyglądało to tak, jakby mój dotychczasowy świat na wzór pociągu odjeżdżał, a ja bezskutecznie usiłowałem uczepić się ostatniego wagonu.
Umysł gorączkowo poszukujący utraconego spokoju podsuwał mi pomysły na zaabsorbowanie myśli i odwrócenie biegu wydarzeń. Może potrzebuję kobiety, związku z kobietą, który zwróci mnie mojemu prawdziwemu ja. Pojawienie się w moim życiu kobiety zawsze wpływało na mnie mobilizująco. Wyraźnie nabierałem wtedy sił witalnych, życie było pełniejsze i radośniejsze.
Odwiedziłem dziewczynę, którą poznałem kilka miesięcy wcześniej. Była trochę zaskoczona, ale przyjęła mnie z uśmiechem na ustach. Zrobiła herbatę. Tak długo, jak to było możliwe, „zwiedzałem” jej garsonierę odwlekając jak najdłużej moment spoczynku w fotelu. Bałem się tego rodzaju bezczynności i bojąc się — usiadłem. Próbowałem ze wszelkich sił wejść w rozmowę. Wyglądała ona tak, że zadawałem jakieś pytanie i obserwowałem nie rozmówczynię i jej odpowiedź, ale postępujący w mojej głowie chaos. Nic innego nie było możliwe.
Wtedy po raz kolejny to przyszło, zdołałem już to trochę poznać, ale jeszcze nigdy nie było tak intensywne. A teraz to przyszło, przyszło uczucie wewnętrznego rozsadzania. To takie wrażenie, jakby mózg miał za chwilę eksplodować, i stan ten nabiera przyśpieszenia, i zmusza do ucieczki, byle gdzie, byle dalej.
Nie wiem, co jej wtedy powiedziałem, jak się wytłumaczyłem. Chyba wspomniałem coś o braku czasu, wziąłem gorącą herbatę, ostudziłem ją pod zimną wodą w kuchni, wypiłem i szybko wyszedłem. Była zdumiona. Jej reakcja nie była dla mnie istotna. Już nie.
Wieczorami, skrajnie wyczerpany psychicznie i fizycznie, padałem na łóżko i szybko zasypiałem. Sen trwał nie dłużej niż dwie godziny. Przebudzenie było gwałtowne i bardzo przykre. To zawieszenie w próżni udawało mi się doraźnie zwalczyć połykając podwójne ilości relanium, które było wśród wielu medykamentów w szufladzie mojego ojca. Mniejsze dawki nie skutkowały. Środki psychotropowe były nowością w moim życiu i ich działanie było zapewne powodem lepszego samopoczucia rano. Po kilku godzinach wszystko wracało do normy.
Dotyk obłędu, który czułem na karku, pchnął mnie, będącego na skraju wytrzymałości, do szpitala psychiatrycznego. Do miejsca kiedyś tak dla mnie przerażającego zgłosiłem się dobrowolnie. Miałem dwa wyjścia: albo zrobić to, albo przerwać przychodzące wewnętrzne rozsadzanie rzuceniem się pod tramwaj czy samochód, bo takie rozwiązania jawią się wtedy jako jedyne. I postąpiłem najrozsądniej, jak mogłem.
Pobyt w szpitalu był epizodem. Szybko wyszedłem z niego z pakietem lekarstw i nadzieją na szybkie uporanie się z — jak mi się wydawało — chwilowym załamaniem. Burza wprawdzie odeszła, ale — jak się okazać miało później — z mojego życia nie został kamień na kamieniu.
To zaistnienie depresji było procesem niezwykle gwałtownym, od pierwszych delikatnych objawów do końcowych akordów minęło zaledwie około dwóch tygodni. Potem choroba szła już swoim stałym, bezwzględnym rytmem.
ROZDZIAŁ 2
Jest taki mało znany u nas owoc egzotyczny o nazwie papaya. Zewnętrznie jest on podobny do dyni, a w smaku przypomina nieco brzoskwinię. Hmm… to nie jest jednak dobre porównanie. Może lepiej powiedzieć, że jest to jakby skrzyżowanie arbuza z ananasem. Nie, właściwie to też nie jest dobre ujęcie, przecież arbuz smakuje jak arbuz, a ananas jak ananas. No więc jak właściwie smakuje papaya? Odpowiedź jest naprawdę bardzo prosta, otóż papaya smakuje jak… papaya. Wystarczy tylko wziąć jej kawałek w usta i już się wie, wszelkie opisy i porównania okazują się niedoskonałe, podniebienie poznaje smak, jakiego nie znało wcześniej.
A cóż ma papaya wspólnego z depresją? Na pozór nic, a jednak nie do końca. Papaya jest u nas owocem nieznanym, ale przy dobrych chęciach i pewnym wysiłku można ją zdobyć i skosztować. Z depresją kliniczną sprawa jest trudniejsza. Poznanie jej jest dla laika niemożliwe z tej prostej przyczyny, że poza stanem chorobowym ona nie występuje. Dla kogoś, kto nie przeżył jej w skrajnej postaci, jest i będzie ona niepojęta. Jej nie można poznać poprzez słowa, opisy czy obserwację. Tylko człowiek przeżywający ją wie, co to jest, i dopiero z tej perspektywy zdaje sobie sprawę, jak trudno ją wyrazić.
Nawet najwięksi psychiatrzy, dysponujący głęboką wiedzą na temat depresji, stykający się na co dzień z pacjentami, nie będą nigdy wiedzieli, co czuje człowiek chory. Ich wiedza teoretyczna jest wielka, a znajomość tematu od środka — żadna. Słowa to tylko słowa i nie potrafią one oddać tego stanu, po raz kolejny obnażając niedoskonałość przekazu naszego języka.
Nie ma słów, nie ma pojęć, pozostaje jedynie język porównań, przenośni i odpowiednie dozowanie dawek emocji. Siłą rzeczy więc to, o czym będę pisał, nie będzie wiernym odbiciem rzeczywistości, ale tylko jego próbą. Próbą, w której dam z siebie wszystko, co zdołam dać, by choć trochę uchylić rąbka wielkiej tajemnicy.
Przez cały czas używał będę słowa depresja, chociaż wiem, że nie jest ono najtrafniejsze. Stosowane do określenia zarówno stanu przygnębienia, jak i przypadku chorobowego, prowadzi do zamętu i szeregu nieporozumień. Puste i bezbarwne, nie dopuszcza do świadomości ludzkiej podejrzeń co do straszliwego charakteru tego patologicznego zjawiska. Słowo depresja używane bywa także do określenia wielu innych zjawisk charakteryzujących się obniżeniem zasadniczego poziomu, nie tylko obniżenia nastroju, np. obniżenia poziomu morza czy też obniżenia efektywności ekonomicznej.
Przed upowszechnieniem się terminu depresja w szerszym użyciu funkcjonowało słowo melancholia. Z pewnych względów jest ono bardziej adekwatne, ponieważ używa się go wyłącznie do określenia smutku ludzkiego. Wydaje się jednak, że odnosi się ono bardziej do tzw. melancholijnego charakteru, właściwego osobom o pesymistycznym usposobieniu. Kojarzyć się ono może także z cierpieniem duszy wynikającym z dużej wrażliwości na niesprawiedliwości świata czy też z wielkiej, nieszczęśliwej miłości. Melancholijny bohater romantyczny znajdował odbicie w wielu utworach literackich. Cierpienie jednostki bywało tu przedstawiane jako patetyczne i świadczyć miało o poetyckiej głębi bohatera. W chorobie depresyjnej nie ma nic z patosu i wzniosłości. Jest tylko cierpienie i nie ma tam miejsca na żadne sentymentalne doznania.
ROZDZIAŁ 3
Geneza depresji i jej uchwycenie jest czasami sprawą szalenie skomplikowaną. Niekiedy pojawia się ona bez wyraźnego związku z wydarzeniami w świecie zewnętrznym. Innym razem natomiast jest ona rezultatem negatywnych zdarzeń mających dla jednostki kluczowe znaczenie. Może to być na przykład śmierć osoby bliskiej czy też utrata obiektu miłości.
Depresja wynikająca z pustki emocjonalnej jest chyba najtragiczniejszym przykładem tego, jak ważne dla człowieka są związki uczuciowe z innymi ludźmi. Wszystko, co dotyczy życia psychicznego człowieka, co w nim najpiękniejsze i najwznioślejsze, łączy się z miłością. Bez niej życie staje się szare i smutne. Nie ma już możliwości stworzenia wyidealizowanego przedmiotu uczuć, wszystko zostało przekreślone. Dawne uczucia budzą obecnie tylko niechęć do samego siebie, że było się aż tak głupim i ślepym. To, co było treścią i sensem życia, zostaje utracone, a pustka, która powstaje, bywa nieraz niemożliwa do wypełnienia.
Każdy człowiek ma okresy lepszego lub gorszego samopoczucia. Zależne są one od bardzo wielu czynników zewnętrznych i wewnętrznych. Obniżenie nastroju wywołane przykrymi przeżyciami, niepowodzeniami osobistymi czy chorobą jest całkowicie zrozumiałe. Drobne wahania nastroju występują w zależności od pogody i pory roku. Nawet silne przygnębienie jest rzeczą naturalną w okresie klęsk, chorób, śmierci najbliższych lub niepowodzeń uczuciowych. Wszystkie te stany stanowią odpowiedź na silny, przykry bodziec i ustępują po pewnym czasie.
Może zdarzyć się jednak tak, że długotrwały stan przygnębienia doprowadzi do wystąpienia zjawiska patologicznego. Wtedy to wszechobecny smutek przechodzi w obraz depresji klinicznej, a to już zupełnie inna jakość. O ile osoba przeżywająca depresję, którą wszyscy znają, może wyobrazić sobie depresję kliniczną jako pogłębienie i umocnienie istniejącego marazmu, o tyle ktoś tkwiący już w zjawisku chorobowym wie, że tak zwana depresja ma z depresją jako chorobą niewiele wspólnego.
Związek zwykłej depresji z jej przypadkiem klinicznym polega jedynie na jednakowym zewnętrznym wyrazie. W obu sytuacjach ludzie są smutni i apatyczni. Wewnątrz to już zupełnie coś innego. Smutek i cierpienie, które do tej pory rozwijały się w ramach osobowości, przechodzą do kontrataku i odtąd to one nią rządzą. To, co się dzieje, jest zupełnie poza kontrolą i wpływem tejże osobowości.
Nasuwa się pytanie: czy podatność na depresję związana jest ze słabością psychiczną? Odpowiedź nie jest prosta, bo już samo określenie „silny psychicznie” rodzi wątpliwości. Najbardziej narażeni na depresję są przede wszystkim ludzie bardzo wrażliwi, a nie wszyscy bardzo wrażliwi są słabi psychicznie, pojęcia te nie są tożsame. Człowiek mało wrażliwy nie przeżywa głęboko swoich porażek po prostu dlatego, że on niczego nie potrafi przeżywać głęboko. Porażka jest dla niego tylko chwilowym niepowodzeniem, a ewentualna utrata partnerki nie robi na nim większego wrażenia: „Przecież tego kwiatu jest pół światu”.
Depresja rozwija się w wyniku dysharmonii emocjonalnej, jaka tworzy się w relacjach między człowiekiem a otaczającym go światem. W przypadku niepowodzeń uczuciowych ten tylko jest na nią narażony, kto potrafi kochać i to kochać bez opamiętania, całym sobą. Ten, komu jest to obce, kto jest emocjonalnie zimny i nieczuły, na depresję nie zapadnie nigdy i jest to chyba jedyny przypadek, kiedy ktoś taki powinien dziękować losowi za swoje upośledzenie uczuciowe.
Przygnębienie dosięgające człowieka jest zawsze związane z jakąś przyczyną. Ukochana odeszła, jak to było w moim przypadku, więc jestem smutny. W depresji smutek nachodzi człowieka bez uchwytnej przyczyny. Ja nie jestem przygnębiony dlatego, że coś się stało. Tamto cierpienie i jego przyczyna odeszły gdzieś daleko, ja teraz cierpię innym cierpieniem, które tylko na zewnątrz wygląda jak tamto. Teraz tylko i wyłącznie cierpię, cierpieniem nie mającym przyczyn, samoistnym. Pytanie „Dlaczego jesteś smutny?” jest w depresji z punktu widzenia logiki pytaniem niewłaściwie postawionym. Na takie pytanie nie można udzielić oczekiwanej przez pytającego odpowiedzi, lecz należy dać odpowiedź znoszącą mylne założenia pytania. Ja nie jestem smutny z jakiegoś powodu, jak to zakłada pytający. Ludzie myślą: „Ale on musiał ją kochać, że teraz tak to przeżywa”, ale to nieprawda. Myśl o niej odeszła wraz z wejściem depresji w stadium kliniczne, był to moment odcięcia się smutku od jego źródła. Przyczyna, która napędzała smutek, przestała w świadomości chorego istnieć, obecnie jest on jedynie świadom bezprzyczynowego cierpienia, przychodzącego znikąd i paraliżującego wszelkie procesy zachodzące w umyśle. Ta relacja jest w życiu niespotykana, stąd ludzie uporczywie szukają przyczyn smutku osób chorych, a znaleźć ich nie można, bo ich po prostu nie ma.
Najbardziej niezrozumiałym dla laika jest fakt, że nawet jeśliby rozwiązało się kluczowy problem, który spowodował chorobę, to i tak to nic nie zmieni w świecie przeżywanym przez chorego. Jego irracjonalny stan udręki pozostanie. Sprawy posunęły się tak daleko, że powrót do stanu sprzed katastrofy jest obecnie tylko marzeniem, które nie zamierza przyjąć realnego kształtu.
Z zewnątrz człowiek dotknięty chorobą jest bierny, posępny i apatyczny. Sprawia wrażenie, jakby tkwił w pustce, jakby w jego umyśle nic się nie działo. To tylko pozory, wewnątrz toczą się intensywne procesy. Świat depresji jest światem obfitującym w doznania, i tym jest ich więcej i są one tym bardziej nasilone, im depresja jest silniejsza.
ROZDZIAŁ 4
Choroba depresyjna może dotknąć człowieka w formie „jednobiegunowej”, tak było w moim wypadku, lub „dwubiegunowej”, zwanej psychozą maniakalno-depresyjną. Depresja „jednobiegunowa” charakteryzuje się stałym, ciągłym obniżeniem nastroju poniżej pewnej bezpiecznej granicy. W depresji „dwubiegunowej” natomiast obok fazy depresyjnej istnieje przeciwstawna do niej faza maniakalna. Cechą jej jest niezdrowe pobudzenie, nadmierny, przesadny optymizm połączony z wiarą w ogromne możliwości twórcze i jaskrawa radość. W fazie tej chory często nie ma świadomości patologii istniejącego stanu. Będzie wręcz starał się wszystkim udowodnić, że wszystko jest w normie i nie powinien on budzić zainteresowania psychiatrów. W takich przypadkach chory niemal zawsze jest hospitalizowany. Trwa to zazwyczaj kilka tygodni, póki stan maniakalny nie ustąpi.
Podstawową cechą depresji jest zachwianie naturalnego, biologicznego rytmu dobowego. Największą aktywność zdrowy człowiek wykazuje zazwyczaj w godzinach rannych, przedpołudniowych i po południu, wtedy to pracuje czy też się uczy. Wieczory są zazwyczaj najmniej aktywne i jest to łagodne przejście do fazy ostatniej, czyli snu. W depresji sytuacja wydaje się stawać na głowie. Cały dzień to istna agonia człowieka i dopiero ta ostatnia faza, czyli wieczór, przynosi poprawę. Na niewiele się jednak zdaje, gdyż po nocy wszystko wróci w znanym rytmie. Ta wieczorna ulga jest zjawiskiem najbardziej zdumiewającym w chorobie. Gdyby człowiek dotknięty tą przypadłością czuł się przez cały czas tak, jak czuje się późnym wieczorem, nie byłoby problemu, choroba w formie tak ekstremalnej by nie istniała.
W cyklu choroby depresyjnej jest coś z syzyfowej pracy. Przez cały dzień człowiek walczy ze zniewalającym, niewidzialnym przypływem niemocy i cierpienia i wieczorem ma się wrażenie, że walka jest wygrana, ponieważ przychodzi poprawa nastroju. Teraz można spokojnie zasnąć ze zwycięskim uśmiechem na ustach. Cóż z tego jednak, kiedy rano okazuje się, że walka wcale nie została wygrana, a przeciwnik nie stracił nic ze swojej zaciekłości, znowu trzeba walczyć. Tak jest codziennie, w depresji nie ma weekendów.
Czynnikiem dominującym w stanie silnej depresji jest stan lękowy. Napotykam tutaj na podobny problem, jak ten z poprzedniego rozdziału, ponieważ lęk depresyjny nie jest lękiem przed czymś i, tak jak smutek, istnieje samoistnie. Niczym niepowodowany, nie ma żadnych widocznych źródeł. Między lękiem znanym każdemu i podobnym do niego lękiem nerwicowym a lękiem depresyjnym istnieje zasadnicza różnica. Lęk depresyjny jest całkowicie nieznany w życiu zdrowego człowieka i jeśli jest także nazywany lękiem, to tylko dlatego, że pojęcie to, z braku innych, jest najbardziej adekwatne dla niego, w żadnym wypadku jednak nie oddaje ono jego esencji.
Także w tym wypadku pytanie „Czego się boisz?” trafia w próżnię. Niczego się nie boję, ten stan dotyka mnie rano i odchodzi wieczorem z żelazną konsekwencją. Tak jak nie może być dnia, żeby on nie wystąpił, tak samo nie może być wieczoru, żeby on nie minął. Jest to jedyny optymistyczny pewnik w depresji — wieczorna ulga. Cały długi dzień żyje się oczekiwaniem tej pory dnia.
Stan lękowy to nieznośne napięcie umysłu, ścisk skroni powodujący kompletny paraliż wszelkich poczynań. Nie można wobec niego przejść obojętnie, ominąć go czy zneutralizować. On dominuje i dyktuje warunki życia. Nie ma wytchnienia, nic nie przynosi ulgi, ani praca, ani odpoczynek, ani wysiłek fizyczny, ani kontakty z ludźmi, ani to, co zwykle sprawiało radość. W nic nie można wejść tak, by oderwać się od swojej przypadłości, nie wciąga ani film, ani lektura. Z rozpaczy chce się wyć i nie jest to żadna przesada. Ogarniająca panika to beznadzieja, nie ma przed nią ucieczki. Każda kolejna podejmowana próba to kolejna porażka. Nim przyjdzie wieczór, nic się nie osiągnie, a potem pojawia się to znikąd, jak nocne znużenie.
Degradacja i chaos panujące w umyśle są kompletne. Miejsce dawnej jasności zastępuje szalony obecnie natłok myśli. Prowadzi to do całkowitej niemożności koncentracji i utraty twórczej zdolności myślenia. Dawna lekkość procesów zachodzących w psychice zanika, a myśli wciąż krążą wokół tych samych tematów. To, co się dzieje, prowadzi do zupełnego rozchwiania osobowości. Nie jest się już takim jak niegdyś i świadomość tego stanu rzeczy jest nieznośną i niebywale przykrą.
Postępujący rozpad umysłu sprawia, iż podjęcie każdej decyzji staje się niesłychanie trudne, a najprostsze sprawy jawią się jako problemy nie do rozwiązania. Czynności, których wykonanie zdrowemu człowiekowi przychodzi z łatwością, dla chorego leżą poza zasięgiem możliwości. Świat widziany jest przez pryzmat odpychających krzywych zwierciadeł, widzi je jednak jedynie chory. Stąd nieraz kompletne niezrozumienie przez ludzi będących w kontakcie z cierpiącym tych niemających odniesienia do rzeczywistości kłopotów, z jakimi się on boryka.
Wszechobecny lęk i napięcie pochłaniają wiele energii. Mimo iż chory nie wykazuje ruchliwości i nie ma podstaw do odczuwania zmęczenia, istnieje ono wręcz w skrajnej postaci. Takie zmęczenie bez powodu jest jednym z powszechnych objawów depresji i wyprzedza zazwyczaj wszelkie inne negatywne procesy, zmuszając często do szukania pomocy u lekarza internisty.
Depresja niszczy wszystko na swojej drodze, niszczy także ostatnią oazę spokoju — sen.
Sen jest błogosławieństwem, zdrowy i długi sen pozwala wypocząć po trudach dnia. W stanie depresji jest on czymś najbardziej pożądanym. Kiedy człowiek śpi — nie cierpi, i chciałoby się, by trwało to jak najdłużej. Niestety rozregulowany od cna układ nerwowy nie jest w stanie dostarczyć ukojenia. O ile w nerwicy człowiek nie może zasnąć, to w depresji, jeśli mu się to udaje, budzi się w środku nocy, spędzając jej resztę bezsennie. To prawdziwa udręka, czekanie na coś, co nie przyjdzie, czas ciągnie się w nieskończoność i przeżywający depresję wie, że gdy ponura noc minie, powrócą znane dolegliwości i to oczekiwanie na kolejny dzień tortur zdaje się nie mieć końca.
Rozchwianie cyklu biologicznego chorego prowadzi do sytuacji, w której nie jest on w stanie zasnąć poza „wyznaczonymi” kilkoma godzinami w nocy, o innej porze nigdy, nawet w wypadku znacznego zmęczenia. Wysiłek fizyczny niczego nie zmienia. Podczas gdy normalnie człowiek zasypia po nim jak niemowlę, to w stanie depresji nie ma szans tego doświadczyć. Silny stan lękowy sprawia, iż sen w ciągu dnia jest w ogóle niemożliwy. To, co było niegdyś normalne i oczywiste, bo cóż jest rewelacyjnego w zwykłej drzemce, teraz przedstawia się jako przedmiot niespełnionych marzeń. Długi sen, który dla wielu jest oznaką nieróbstwa i rozleniwienia, był dla mnie wieczną tęsknotą.
Zachwianie podstawowych czynności organizmu obok snu dotyczy także apetytu. W ciągu dnia często miewałem poważne problemy z przełknięciem czegokolwiek. Dopiero wieczorem, kiedy puszczały blokady, apetyt powracał.
Odszedł sen, odszedł apetyt, odeszło także libido. Mój popęd seksualny był taki, jak u zniedołężniałego starca. Nie było to dla mnie powodem do rozpaczy, myśli o ewentualnych uciechach cielesnych były mi tak obce, jak wszystko co przyjemne. Właściwie, to czy ja aby to zauważyłem? Czy ja zauważyłem to, co dla każdego, zdrowego, młodego mężczyzny byłoby źródłem kompleksów i utrapień?
ROZDZIAŁ 5
Nie ma nic bardziej przeklętego…
nic smutniejszego niż melancholia.
Robert Burton (1621)
To, co w depresji najgorsze, co sprawia największe cierpienie, opiszę w tym właśnie miejscu.
Kiedyś lubiłem horrory, teraz ich nie lubię. Jest taki film: „Koszmar z ulicy Wiązów”. Jego realizatorzy potrafili doskonale manewrować kolorystycznym nastrojem scen. Zdarza się tam tak, że główna bohaterka ze świata znanego wszystkim, kolorowego i jasnego, wkracza w jakiś inny, zaciemniony, posępny i szary. To nagłe przejście jest dla widza nieprzyjemne i powoduje lekki dreszczyk emocji. To bardzo niemiła scena.
To, co jest w depresji najgorsze — to ciemność. Ta ciemność nie jest nieprzyjemna, jak tamta filmowa, ona jest koszmarna. To właśnie stopień jej nasilenia świadczy o poziomie depresji. W jej cięższych przypadkach ma ona kolor nocy.
Ciemność związana jest z rytmem dobowym. Zazwyczaj przychodzi ona wraz ze zmierzchem i trwa do późnych godzin wieczornych. Podobnie jak przy stanie lękowym dopiero ostatnie godziny dnia są od niej wolne. Owa ciemność pokrywa się z naturalną ciemnością wieczoru i nocy. Pokrywa się, ale nie jest tym samym. Ciemność depresyjna jest zwielokrotnieniem ciemności naturalnej, znanej każdemu człowiekowi. To nie jest mrok czarnych myśli, ale mrok widziany fizycznymi oczyma. To nie jest poetycka przenośnia, lecz realnie postrzegany świat, wszystko, co widzi chory, spowite jest czarną, gęstą, wszechobecną mgłą. W ciemności zacierają się kontury otaczającej rzeczywistości, wszystko wydaje się nierealne. Przedmioty otaczające chorego, jego pokój, będący niegdyś azylem wypoczynku, i wszystko, z czym chory się styka, stają się odpychające i sprawiają wrażenie nieistniejących. Tak jakby świat snu, w którym człowiek porusza się po omacku, widząc wokół siebie ludzi, jawiących się mu niczym upiorne zjawy, i przedmioty o odrażającej, czarnej barwie. Wobec tego bycia w czerni nie można się zdystansować, nie można powiedzieć sobie: „a ja się nie dam”, nie można siłą woli „wziąć się w garść”. To jest jak bycie w rwącym potoku, można jedynie obserwować swój ruch z prądem, pod prąd płynąć się nie da, niezależnie od pływackich umiejętności.
Twór, w jakim tkwiłem, był tak obcy i abstrakcyjny, iż wręcz zastanawiałem się moim umęczonym umysłem, czy ja jeszcze żyję, czy czasem aby nie umarłem i nie jestem teraz w piekle. Będąc w mroku przeklina się dzień swoich urodzin; to psychiczne konanie, w którym pragnie się śmierci, prawdziwie pragnie się śmierci.
Powiązanie ciemności depresyjnej z naturalną ciemnością wieczoru i nocy sprawia, że niebagatelną rolę w chorobie odgrywają pory roku. Najbardziej bolesnymi dla cierpiącego na depresję są te o najkrótszym dniu: jesień i zima. Jesienne, bezbarwne dni, które same w sobie są ponure, dla chorego dotkliwe są w czwórnasób. Dla niego jest tak niewiele światła, że gdy zabraknie tego naturalnego, stacza się w otchłań bez dna.
Istotną rolę odgrywają pory roku, istotną rolę odgrywają także zmiany pogody. Ich wpływ na stan psychiczny człowieka, a zwłaszcza na człowieka w depresji jest znaczny. Od niedawna zaczęto zauważać to zjawisko na tyle, że w prognozach podaje się czasami informację: „Osoby wrażliwe na zmiany pogody mogą czuć się źle, być rozdrażnione i senne”. Owe zmiany pogody przy moim niskim ciśnieniu dawały mi się szczególnie we znaki. Ja nie widziałem tego w kategoriach: „Ależ to niemiłe”, ale raczej: „Czy ja to wytrzymam?”. Powiedzenie: „Ale dzisiaj wisielcza pogoda” ma w sobie o wiele więcej grozy, niż się sądzi.
Jest w stanie depresji coś jeszcze, coś właściwego jedynie jej. Natura tej dolegliwości jest nieuchwytna i tajemnicza, niektórzy nazywają ją bólem duszy. Ból ten nie jest bólem sensu stricte, ale tak właśnie jest odczuwany. To rodzaj nerwobólu, który umiejscawia się w okolicach górnej części głowy i jego naturę określiłbym jako świdrujące, pulsujące psychiczne nudności. Karkołomna to konstrukcja słowna, dająca jednak pewne wyobrażenie istoty bólu. Nudności i związany z nimi stan psychiczny zna każdy i tylko to można porównać do tego, co przeżywa chory. Te świdrujące nudności nie ustępują jednak tak, jak odchodzą tamte, ich trwanie jest wieczne.
O mroku, o uczuciu niebytu i o bólu wiele można by pisać, ale co by się nie napisało, prawda jest po stokroć gorsza. W tym wypadku więcej powiedzieć może nieokraszona mimiką, bezbarwna twarz chorego. Jeżeli ktoś będzie na nią patrzył, ale nie przez chwilę, tylko przez wiele godzin, ten wiedział będzie dużo więcej, niż przeczytałby we wszystkich książkach o depresji razem wziętych.
ROZDZIAŁ 6
Silną depresję charakteryzuje totalna obojętność na to, co dzieje się wokół, nie ma na to żadnej reakcji. Człowiek otoczony jest niewidzialnym kokonem, z zewnątrz przeniknąć do niego nie może nic konstruktywnego, a w środku niszczący proces postępuje. To, co kiedyś cieszyło, nie ma teraz przystępu i jawi się jako plugastwo niosące zarazę.
Nigdy nie byłem zawistnym czy zazdrosnym. Przybity depresją zaznałem tego uczucia w skrajnej postaci. Zazdrościłem wszystkim wokół, tylko czego?
W stanie zdrowia każdy to posiada, a to odeszło i było tylko dawnych chwil wspomnieniem. Wszyscy to mają, ale nikt tego nie docenia. To coś powoduje, że ludzie przemieszczają się bez wysiłku z miejsca na miejsce, robią nieśpiesznie zakupy lub pijąc herbatę leniwie spoglądają w telewizor.
To coś to spokój umysłu. Spokój umysłu nie jest brakiem problemów, gdyż te istnieją i zawsze będą istniały. Spokój umysłu to umysł jasny gromadzący wolno przepływające myśli. Brak spokoju umysłu to szaleńczy natłok myśli, chaos i kompletne wewnętrzne rozbicie. Stan ten nieco jest podobny do silnego zdenerwowania, aktywizuje się jednak nie na zewnątrz, ale do wewnątrz, i nie jest napędzany jakimiś zdarzeniami tylko cyklem dobowym.
Brak spokoju umysłu to niemożność odprężenia. Żadna forma relaksacji nie może wpłynąć na zmianę tego stanu rzeczy. Świata przeżywanego przez człowieka w depresji nie można wyciszyć. Cokolwiek by się nie stało, nie będzie odprężenia i nie będzie wypoczynku. Choćby wiele działo się wokół, choćby człowiek zmieniał otoczenie, choćby pojawiały się wciąż nowe widoki, choćby wędrował i przemierzał w swej wędrówce kraje i kontynenty, nic go nie zainteresuje, nic nie oderwie od bólu. Poza bólem nic nie istnieje.
Spokój umysłu opuścił mnie, a wspomnienie tego czasu, kiedy go posiadałem, raniło niemiłosiernie. Wspomnienia te zaś były bardzo prozaiczne. Wspominałem ranki, kiedy leniwie rozmyślałem, co mnie tego dnia czeka, wspominałem chwile, w których cieszyła mnie jakaś błaha kupiona rzecz. Mój ściśnięty umysł nie był w stanie wytrzymać w sklepie ani minuty, a ewentualne zakupy czegokolwiek zamiast dostarczać przyjemności, przynosiły udrękę. Wspominałem momenty, gdy zasłyszana ulubiona melodia odciskała się uśmiechem na moich ustach. I wszystko odeszło.
Każdy człowiek w swoim życiu dąży do poprawy swojego nastroju, recept na odpędzenie smutnych, dokuczliwych myśli jest wiele. Stąd właśnie wynika nieporozumienie związane ze stanem patologicznym. Człowiek zdrowy widząc cierpiącego na depresję zawsze ma w zanadrzu jakąś radę: „Zrób to i to, a zobaczysz, że poczujesz się lepiej”. Tego typu rady, udzielane przez osoby często bardzo pozytywnie nastawione do chorego, są dobre, ale gdy depresja nie przekroczy jeszcze pewnego progu. Później, w jej stadium klinicznym, nic nie skutkuje, czego by się nie spróbowało, ulgi i wytchnienia to nie przyniesie.
Laicy i nielaicy, wszyscy zalecają wysiłek fizyczny. Tak zbawienny przy problemach nerwicowych, przy depresjach przynosi nieoczekiwane rezultaty. Aktywność ruchowa i zmęczenie potęgują chaos i zamęt w głowie i uaktywniają jakieś dziwne, rozsadzające tąpnięcia, których wytrzymanie przy kontynuacji wysiłku jest niemożliwe.
Tak jak wszystko w depresji związane jest z rytmem dobowym, tak i tu występuje podobna zależność. Wysiłek nie przynosi negatywnych efektów jedynie wtedy, gdy występuje naturalne wyciszenie i powraca jasność umysłu, czyli w porze wieczornej, nawet znaczne zmęczenie wtedy nie boli. Zawsze jest taka sama niemożność dzienna i możność wieczorna.
Kiedy ktoś przez dłuższy czas pozostaje w bezruchu i nie angażuje się w żadne zajęcia, może to odbić się bardzo źle na jego psychicznym samopoczuciu. Tak jest w zdrowiu, nie w depresji.
Pojęcia nudy nie ma w świecie doznań chorego, nie ma ono tu zastosowania. Nuda jest pustką, której człowiek nie zapełnia, stąd pewien dyskomfort. W życiu, jakie wiodłem, nie było miejsca na nudę, był w nim jedynie ból. Ból wyklucza nudę. Czyż można zadać pytanie: „Czy się nudzisz?” komuś przeżywającemu silny ból zęba lub pulsujący, nieznośny ból głowy? Czy na tak postawione pytanie można odpowiedzieć?
Któregoś dnia w depresji sięgnąłem po alkohol. Przy depresji nie koi on i nie rozluźnia, lecz powoduje jeszcze większe rozbicie. Dopiero po wypiciu większej dawki stan ten przechodzi. Później jest wspaniale, ale tylko w czasie, kiedy alkohol działa. Przebudzenie następuje potem, i to nie rano, ale w środku nocy, i jest gwałtownym powrotem do choroby. Gdybym chciał leczyć się alkoholem, musiałbym przez cały czas pozostawać w stanie silnego upojenia. Co było istną złośliwością losu — bóle żołądka, które przed rozwinięciem się depresji spowodowały porzucenie przeze mnie alkoholu, teraz odeszły.
Szukając swojego raju utraconego trafiłem także do jakiegoś podrzędnego bioenergoterapeuty i na seanse akupunktury. Ta ostatnia dawała mi początkowo chwile odprężenia. Któregoś dnia po powrocie do domu z kolejnego zabiegu miałem przerażającą wizję: „Daremne moje wszelkie wysiłki, to się nigdy nie zmieni, to jest w mojej psychice i tam pozostanie”.
ROZDZIAŁ 7
W depresji uczucia całkowicie zanikają. Chory nie może kochać tak jak dawniej i nie chodzi tu o miłość do konkretnej osoby, ale o miłość w ogóle. Taka konstrukcja, jaką się było dawniej, już nie istnieje. Nie mogąc kochać, nie widzi się przed sobą celu, a tylko pustą wegetację.
Człowiek względnie zdrowy raz jest wesoły, raz smutny, raz kocha, raz nienawidzi. Koloryt jego świata przeżyć zmienia się w zależności od sytuacji, a także od wewnętrznych wahań, niezwiązanych bezpośrednio z bodźcami ze strony otoczenia. W depresji sytuacja się zmienia, wszystko ustala się w czerni i jej odcieniach. To, co do tej pory było zmienne, staje się niezmienne. Nie ma nocy, nie ma dnia, nie ma radości, nie ma nostalgii, nie ma miłości i nie ma nienawiści, jest tylko obojętny emocjonalnie zimny ból.