Rozdział I. Ostatnie tchnienie
Słońce dogasało powoli nad pustynnym krajobrazem zachodniego Teksasu. Nad horyzontem rozciągały się pofalowane wzgórza Davis Mountains, które w ostatnich promieniach światła wyglądały jak zamarznięte fale oceanu. W oddali, niczym oddech pustyni, unosił się ciepły pył. Ciche, samotne miejsce, idealne do życia… i do śmierci. Ranczo Echo Ridge, od pokoleń należące do rodziny Rodriguezów, leżało w dolinie otoczonej suchymi dębami i krzewami mesquite. Białe ogrodzenie, częściowo odrapane z farby, skrzypiało delikatnie na wietrze, jakby szeptało stare historie, których nikt już nie chciał słuchać.
W sypialni na piętrze, gdzie światło wpadało przez koronkową zasłonę, leżał Salvador Rodriguez. Długo chorował, a dziś wszyscy wiedzieli — to już koniec. Joe siedział przy łóżku, z łokciami opartymi na kolanach, dłonie splecione, głowa pochylona. Nie miał na sobie kapelusza. Nosił go niemal zawsze, ale dziś — dziś nie pasował. Dziś wszystko było nie tak.
— Kiedyś — zaczął cicho, jakby mówił do siebie — mówiłeś, że Echo Ridge przetrwa nawet po nas. Że ziemia będzie żyć, nawet jak my znikniemy.
Salvador nie odpowiedział. Jego twarz była blada jak papier. Każdy oddech wydawał się ostatnim.
— Ale ja, tato… Ja nie wiem, czy potrafię. — Joe pokręcił głową. — Zawsze byłeś skałą. Nawet kiedy mama odeszła, trzymałeś to wszystko razem. Ja tylko umiem jeździć konno i zbywać ludzi milczeniem. Nie jestem tobą.
W progu pokoju stanęła Carmen Garcia. Miała na sobie starą, wyblakłą sukienkę, włosy spięte w gruby warkocz, a twarz pooraną zmarszczkami i opaloną od słońca. Trzymała w rękach wilgotny ręcznik.
— Señor Joe… — powiedziała cicho. — Może powinien pan coś zjeść. Od rana nic…
— Zostanę — przerwał jej Joe. — Jeszcze trochę.
Carmen skinęła głową. Nie była kobietą, która dyskutuje z bólem. Cofnęła się w cień korytarza, ale nie zeszła na dół. Czuwała. Joe pochylił się nad ojcem.
— Przysięgam, że nie sprzedam ziemi. Nawet jakby mi oferowali fortunę. Nie dla ciebie. Dla mamy.
Wtedy Salvador, jakby przebijając się przez mgłę i ciszę, otworzył oczy. Zmęczone, szkliste, ale świadome. Usta poruszyły się, bezgłośnie, a potem z wysiłkiem wyszeptał:
— Diana… czeka…
Joe poczuł, jak coś ściska go w gardle. Zanim zdążył odpowiedzieć, oddech ojca zamarł. Ciało osunęło się lekko w pościeli. Cichy, ostatni wydech, jak tchnienie porannej mgły.
Czas się zatrzymał.
Nie było płaczu. Tylko głęboka, pierwotna pustka. Joe zamknął ojcu oczy, jego palce drżały. Potem usiadł z powrotem, dłonie znowu splecione. Jakby ten gest był jedynym, co może utrzymać go przy zdrowych zmysłach.
Aidan wiedział. Stał za stajnią, w cieniu wielkiego wiązu. W rękach miał wiadro z wodą dla koni, ale jego oczy były utkwione w głównym domu. Powietrze zmieniło się. Zamarło. Aidan nie był typem, który mówił dużo, ale jego ciało zdradzało emocje. Zacisnął szczękę, a palce zadrżały na uchwycie wiadra. Salvador był mu kimś więcej niż tylko pracodawcą. Był cieniem ojca. Był mężczyzną, którego chciał zadowolić. Mężczyzną, z którego chciał być dumny.
W kuchni Carmen opadła na drewniane krzesło. Wyjęła z kredensu stary, zżółkły list. Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, a potem przytknęła do piersi.
— Przepraszam… Jeszcze nie czas. — powiedziała cicho, do nikogo, a jednak do kogoś bardzo konkretnego.
Godzinę później słońce zniknęło za linią wzgórz, a Echo Ridge pogrążyło się w wieczornym półmroku. W oknach domu zapaliły się światła. Wszyscy na ranczu wiedzieli, co się stało, choć nikt jeszcze nic nie powiedział. Teksas nie potrzebował wielkich słów, by ogarnąć wielką stratę.
Joe wyszedł na ganek, usiadł na schodach. Spojrzał na pustkę przed sobą. Na pustynię. Na wiatr. Na Dolinę Cieni. I wtedy, po raz pierwszy od lat, jego oczy zaszkliły się łzami. (…)
Upał był niemal bezlitosny, mimo że była połowa października. Niebo nad Marfą było nieprzyzwoicie błękitne — jakby nie wiedziało, że ziemia opłakuje człowieka. Pogrzeb odbywał się na niewielkim cmentarzu, za kościołem, otoczonym niskim płotem z kutego żelaza. Ziemia była sucha, popękana. Krzyże wokół stare i pochylone, niektóre bez imion. Salvador Rodriguez miał jednak dostać swoje miejsce z marmurową płytą, wypolerowaną jak jego sumienie. Joe stał przed trumną, ubrany w czarną koszulę i granatowe jeansy, jakby nie chciał przebrać się w coś bardziej uroczystego. Nienawidził garniturów. Obok niego — Aidan, ubrany niemal tak samo. Cicho, z dystansem. Stali jak bracia.
Ksiądz odczytywał Psalm 23, a słowa odbijały się pustką od otwartej przestrzeni:
— „Choćbym chodził doliną cienia śmierci, zła się nie ulęknę…”
Carmen stała z tyłu. W czarnej, eleganckiej sukni, jakiej nikt się po niej nie spodziewał. Na głowie miała stary koronkowy welon — w stylu indiańskich żałobnic. Patrzyła w ziemię. Nie na trumnę. W ziemię. Zebrani ludzie milczeli. Kilku starych ranczerów, mechanik z warsztatu, weterynarz doktor Hawkins, nawet szeryf Delgado. I obca kobieta, stojąca z boku. Młoda, z rudawymi włosami związanymi niedbale. Miała na sobie granatową sukienkę i brązowe kowbojki. Nikt jej nie znał. Ale Carmen zerknęła na nią raz, uważnie.
Helen Miller. Nowa w Marfie. Pojawiła się dyskretnie. Bez deklaracji. Przyszła, bo czuła, że powinna. Salvador był dla wielu legendą — nawet dla tych, którzy nigdy nie uścisnęli mu dłoni. A ona już czuła się związana z tym miejscem.
— „… albowiem Ty jesteś ze mną.”
Słowa ucichły, ziemia zgrzytnęła pod butami grabarza. Trumna opuszczona. Cichy, metaliczny stuk. Jako pierwszy garść ziemi rzucił ksiądz. Potem Joe. W milczeniu, jakby oddawał ojcu nie tylko ciało, ale i to, czego nigdy mu nie powiedział.
— Dziękuję — wyszeptał. — Za wszystko.
Helen patrzyła z oddali. Nie znała Salvadora, ale czuła w tej ceremonii ciężar wieloletnich historii. Odwróciła wzrok, gdy Joe i Aidan stali obok siebie. Jeden dumny, zamknięty w bólu. Drugi — jakby nie miał prawa do łez.
Po wszystkim ludzie rozeszli się powoli, w milczeniu. Joe został jeszcze chwilę, zanim zdjął kapelusz, przetarł czoło i odszedł w stronę ciężarówki.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, a ostatnie ptaki unosiły się nad cmentarnym ogrodzeniem, młody dziecic rancza Echo Ridge w głowie miał tylko jedno zdanie, którego Salvador nigdy nie powiedział: „Jestem z ciebie dumny.”.
Drzwi głównego domu na Echo Ridge skrzypnęły cicho, kiedy Joe pchnął je barkiem. Słońce niemalże całkowicie zaszło, a pustynny wiatr zaczął unosić zapach suchej ziemi i kurzu. Wnętrze było chłodne, jakby nieobecność Salvadora wyssała z niego całe ciepło. Joe zsunął kapelusz z głowy i odłożył go na wieszak przy drzwiach. Jego palce zatrzymały się tam na chwilę, jakby nie chciały puścić. Potem ruszył w głąb salonu, bez słowa. Kroki stukały głucho po drewnianej podłodze. Zatrzymał się przy starym kredensie, gdzie stało zdjęcie jego rodziców — jedyne, jakie mieli razem. Diana uśmiechała się z młodzieńczą ufnością. Salvador patrzył w obiektyw poważnie, z ręką opartą na jej ramieniu. Zdjęcie lekko się przechyliło. Joe poprawił je machinalnie, jakby to mogło przywrócić porządek światu.
Z kuchni dochodził odgłos poruszanych garnków.
Joe skinął głową, ale nie odwrócił się.
— Mówiła, że ugotuje to, co lubił ojciec. — Dodał po chwili. — Też nie mam na to ochoty.
Aidan, syn gosposi przesunął dłonią po karku.
— Ludzie potrzebują rytuałów — rzucił niepewnie. — Nawet jeśli jedzenie to tylko pretekst.
Zapadła cisza. Joe odwrócił się w końcu i spojrzał na niego. Jego oczy były zmęczone, cienie pod nimi głębokie.
— Dziękuję, że byłeś — powiedział cicho. — Że stałeś ze mną przy trumnie.
Syn Carmen wzruszył ramionami.
— Gdzie miałbym być? Znałem Pana Salvadora od zawsze…
Drzwi kuchenne otworzyły się z cichym skrzypnięciem i Carmen weszła do salonu. Niosła tacę z dwoma kubkami kawy.
— Nie wiem, czy wypada pić kawę o tej porze, ale… Dla duszy. — postawiła kubki na stole.
— Jeśli chcesz Joe, mogę zapalić świeczkę w pokoju pana Salvadora. Tak jak robiłam, kiedy był chory.
Mężczyzna spojrzał na nią z wdzięcznością, ale tylko skinął głową. Carmen zniknęła po chwili, zostawiając ich w półcieniu salonu. Za oknem słychać było śpiew cykad.
— Masz zamiar zostać tu na stałe? — zapytał Aidan po chwili, ledwie słyszalnym tonem. Joe spojrzał na niego, zmrużył oczy.
— A co miałbym robić? Rzucić wszystko? Uciec jak tchórz?
— Nie mówię, że miałbyś uciekać. — Aidan uniósł ręce. — Po prostu… może nie musisz dźwigać tego sam.
Joe nie odpowiedział. Spojrzał przez okno na dalekie wzgórza, które w zapadającym mroku przybrały szare barwy. Ciszę wieczoru przerwał odgłos zbliżającego się auta. Ciężki czarny SUV wytoczył się spod chmur kurzu i zatrzymał przed głównym domem Echo Ridge. Kiedy silnik zgasł, nastała chwila niepokojącego bezruchu. Syn Salvadora nie potrzebował widzieć tablicy rejestracyjnej. Znał ten samochód, znał ten sposób stawania — równy, metodyczny, pokazujący: „jesteśmy u siebie, nawet jeśli to twój dom”.
— Świetnie — mruknął pod nosem. — DeWittowie.
Aidan, który właśnie odkładał puste kubki do zlewu, spojrzał ze zmarszczonym czołem.
— Poważnie? Dziś?
— Najwyraźniej kondolencje nie mogą poczekać — odburknął Joe.
Drzwi wejściowe rozwarły się na oścież, zanim którykolwiek z nich zdążył się ruszyć. W progu pojawił się wysoki mężczyzna w dobrze skrojonym szarym garniturze, z kapeluszem w dłoni.
— Joe — odezwał się głosem o ton za głośnym, z przesadną uprzejmością. — Mój chłopcze. Tak mi przykro. Salvador był człowiekiem z zasadami. Ceniłem go jak brata.
Joe nie odpowiedział od razu. Skinał głową z napiętą szczęką.
— Panie DeWitt.
Tuż za nim weszła jego żona — wysoka, chłodna kobieta o nienagannie ułożonej fryzurze i szalu z kaszmiru mimo upału. Za nią… Victoria. Kobieta, która kiedyś miała zostać synową zmarłego ranczera. Ubrana była w ciemnozieloną sukienkę i drogie buty, które niezręcznie stukały o podłogę z drewna. Jej długie włosy były starannie uczesane, twarz jak zawsze nieskazitelna. Ale oczy… oczy miały w sobie coś spiętego, jakby walczyła z własnym sumieniem.
— Joe — powiedziała miękko. — Tak mi przykro. Twój ojciec… był dobrym człowiekiem.
Patrzył na nią chwilę, bez wyrazu. Choć od ich burzliwego rozstania minęły dwa lata.
— Tak. Był.
Victoria zawahała się, jakby chciała wyciągnąć rękę, ale nie zrobiła tego.
— Może usiądziemy na chwilę? — zaproponowała pani DeWitt z manierami pani domu, choć nie była u siebie. Joe nie zaprosił ich. Ale Aidan, stojący oparty o framugę kuchni, przesunął się w bok.
— Proszę — rzucił starając się być kulturalnym.
Weszli do salonu. DeWittowie usiedli na kanapie, Victoria obok nich. Joe został przy kominku, stojąc — celowo — ponad nimi. Pan DeWitt ułożył ręce na kolanach i westchnął teatralnie.
— Twój ojciec… zostawił wielkie buty do wypełnienia, Joe. Echo Ridge to nie byle gospodarstwo. Ale wiem, że dasz radę. Zawsze miałeś w sobie siłę Salvadora.
— Dzięki — rzucił Joe.
— Oczywiście, jeśli będziesz potrzebował czegokolwiek… doradztwa, wsparcia… — tu spojrzał znacząco na żonę — …zawsze możesz liczyć na sąsiadów. Jak za dawnych lat.
Joe odwrócił wzrok. Czuł, że jego wnętrze twardnieje, jakby coś w nim budowało mur.
— Dlaczego naprawdę tu jesteście? — zapytał w końcu. — Mój ojciec zawsze cenił Pana jak konkurenta, nie brata. A ty, Victorio, ostatni raz byłaś tu, kiedy zniknęłaś z pierścionkiem zaręczynowym i cudzym oddechem na szyi.
Zapanowała cisza, która zdawała się ciągnąć wieczność. Victoria zbledła.
— Joe… to było dawno temu. Wszyscy popełniamy błędy.
— Nie przychodź tu z przeprosinami, których nie potrzebuję — warknął. — Nie jestem już tym facetem, którego wtedy zraniłaś.
Pan DeWitt uniósł ręce.
— Nie przyszliśmy się kłócić. Jesteśmy sąsiadami. Uznaliśmy, że godność wymaga, by złożyć kondolencje osobiście.
— Kondolencje przyjęte. Ale nie liczcie, że zapomnę, kim jesteście.
Victoria wstała powoli. Spojrzała na niego z żalem — może prawdziwym, może tylko udanym.
— Chciałam, żebyś wiedział… że mi zależało.
Joe tylko się uśmiechnął — chłodno.
— Za późno.
Wychodząc, pani DeWitt spojrzała z niesmakiem na kuchnię — jakby wszystko w tym domu było nie dość wykwintne. Kiedy samochód odjechał, zostawiając za sobą tylko kurz i zawiesiste powietrze, Joe usiadł ciężko na kanapie. Aidan wyjął z lodówki butelkę whiskey. Bez zbędnych pytań.
— No to… za sąsiadów — mruknął, nalewając do dwóch szklanek.
Joe wziął swoją i uniósł do ust.
— Oby trzymali się z daleka.
Brzęk szkła odbił się od pustego salonu. Z sufitu zadrżał cień. Salvador by się uśmiechnął.
Rozdział II. Nowa w mieście
Wiatr niósł ze sobą zapach suchej ziemi, kurzu i szałwii. Helen zamknęła oczy i pozwoliła, by na chwilę ten zapach ją otulił. Był inny niż Nowy Jork — zupełnie inny. Tutaj powietrze miało przestrzeń, oddychało się głębiej. Albo to po prostu ona zaczęła znowu oddychać. Mały domek na obrzeżach Marfy stał samotnie jak stara szkatułka — skrzypiące okiennice, dach z blachy falistej, wnętrze urządzone skromnie, ale czysto. Miała dwa krzesła, łóżko i czajnik. I ciszę, której wciąż się uczyła.
Helen wypakowała ostatnie rzeczy z torby: zdjęcie matki z młodszych lat, kilka książek o medycynie weterynaryjnej i aluminiową manierkę, którą dostała na studiach. Usiadła na łóżku, zapatrzona w pusty horyzont za oknem. Nowy Jork był odległy. A jednocześnie siedział jej pod skórą — jak kurz, którego nie da się zmyć. (…)
— Jesteś tą dziewczyną, co wynajęła domek po Ellisach? — zapytała pulchna kobieta za barem, podając jej kawę w kubku z wytartym napisem „Marfa’s Best”.
Helen skinęła głową, siadając przy ladzie.
— Helen Miller. Z Nowego Jorku.
— No toś zrobiła zwrot o sto osiemdziesiąt — zaśmiała się kobieta. — Ja jestem Mae. Mae Holloway. Ten bar jest mój, chociaż wszystko robię sama. Mąż odszedł, zanim przyszedł. Ludzie tu są różni, ale większość nie gryzie. Jak nie jesteś nadęta albo nie pytasz o politykę, to przeżyjesz.
Helen uśmiechnęła się krzywo.
— Brzmi jak raj.
Mae przyjrzała się jej uważnie.
— Widzę, że coś cię goni.
Helen z nutą zamyślenia w oczach spojrzała w okno.
— A może coś zostawiłam za sobą.
(…) Pierwsze dni były dziwnie ciche. Pracowała w barze nowej znajomej tylko kilka godzin dziennie — do czasu, aż znajdzie coś w swoim fachu. Plotki szybko się rozeszły: „dziewczyna z miasta, co zna się na zwierzętach”. I tak, któregoś ranka zjawił się w barze starszy mężczyzna w beżowym kapeluszu i z twarzą pomarszczoną jak stary dąb.
— Mówią, że jesteś weterynarzem — rzucił bez przywitania.
— Tak — odpowiedziała, stając przy kontuarze. — A pan to?
— Doktor Hawkins. Prowadzę jedyną lecznicę w promieniu pięćdziesięciu mil. Mój asystent właśnie się ożenił i wyjechał do Houston. Potrzebuję rąk do pracy. Ale ostrzegam — nie płacę wiele.
Helen słysząc tak atrakcyjną ofertę nie pozostała bierna, nawet jeśli nie miałaby zarobić, chciała po prostu robić to, co lubi — pomagać zwierzętom.
— Kiedy zaczynam?
Staruszek spojrzał na nią spod kapelusza.
— Widziałem takie spojrzenie tylko raz. W wojsku. Jak pies, co więcej nie zniesie kopniaków. Dobrze… Jutro o szóstej.
Była dobra w tym, co robiła. I zwierzęta ją wyczuwały — zawsze. Przez pierwsze tygodnie obmywała rany, zszywała bok bydła, wyciągała ciernie z łap psów pasterskich, czyściła kopyta. Czasem jeździła z Hawkinsem na wizyty terenowe — wtedy poznawała właścicieli rancz, starszych i młodszych. Ludzi zamkniętych, twardych jak ziemia, po której chodzili. Ale Echo Ridge było inne.
— Tam rządzi Joe Rodriguez — powiedział Hawkins pewnego dnia, spoglądając w dal. — Syn Salvadora. To ten, co zmarł.
Helen skinęła głową. Już słyszała, a nawet na krótką chwilę zagościła na pogrzebie. Śmierć Salvadora poruszyła wszystkich. Ale jego syn, Joe… wzbudzał niepokój. Mówili, że twardy, jakby połknął kamień. Że nie ufa nikomu. Że trzyma ranczo żelazną ręką. I że kiedyś miał narzeczoną z rodziny DeWittów, ale coś się stało. Helen nie lubiła plotek, ale ta historia miała w sobie coś znajomego. Zranieni mężczyźni bywają niebezpieczni. I samotni. Samotni tak, że milkną od środka. Helen poprawiła kapelusz i ziewnęła. Zanim wyjechali, zdążyła tylko łyknąć połowę kawy i wcisnąć jabłko do kieszeni kurtki. Teraz siedziała w zgrzytającej ciężarówce doktora Hawkinsa, która pachniała starym tytoniem, kurzem i czymś, co Helen rozpoznała jako… koński pot.
— Mówiłem ci, że na Echo Ridge nie jeździmy często — burknął doktor, skręcając z asfaltu na drogę szutrową. — Salvador nie ufał weterynarzom. Miał swoje sposoby, zioła, babcine mądrości. Ale jego syn… No, Joe to inna bajka. Mało mówi. I nie lubi nieznajomych.
Helen westchnęła.
— To świetnie. Idealna okazja, żeby się zaprzyjaźnić.
— Tylko nie próbuj żartować. On nie ma poczucia humoru. I uważaj na słowa. Nie zapyta cię o nic, ale będzie cię obserwował jak jastrząb.
Ciężarówka zakołysała się, zgrzytnęła i w końcu dotoczyła pod szeroką bramę z kutego metalu. Na jej łuku widniało “ECHO RIDGE”, litery wygięte niczym drzewa na pustyni. Za ogrodzeniem rozciągały się pastwiska, stodoły, magazyny i dom główny z gankiem. Wszystko sprawiało wrażenie uporządkowanego, choć zmęczonego — jakby niosło na barkach zbyt wiele wspomnień. Kiedy wysiedli, na placu czekał już ktoś. Ktoś wysoki, w ciemnym kapeluszu i wyblakłej koszuli, z rękami w kieszeniach jeansów. Jego twarz była surowa, rzeźbiona w słońcu i wietrze, z cienką linią ust i oczami koloru mokrego piasku. Nie uśmiechał się. Typowy Joe Rodriguez.
— Doktor Hawkins — powiedział krótko, kiwając głową.
— Joe. — Hawkins zeskoczył z szoferki. — Przywiozłem pomoc. Helen Miller. Nowa w mieście, ale zna się na rzeczy. Zbada razem ze mną twoje bydło.
Joe spojrzał na Helen. Dłużej, niż wypadało. Ale ani drgnął.
— Dzień dobry — rzuciła cicho, próbując uśmiechu.
Nie odpowiedział. Po prostu skinął głową i odwrócił się.
— Za mną.
Ruszyli przez podwórze, mijając magazyny i stajnie. Helen kątem oka zauważyła kilku mężczyzn pracujących przy ogrodzeniu, oraz młodszego chłopaka z wiadrem paszy, który posłał jej krótkie, ciekawskie spojrzenie.
— Mamy cztery jałówki z gorączką i dwie kulejące — rzucił Joe przez ramię. — Jedna padła przedwczoraj. Carmen mówiła, żeby was wezwać.
Helen poczuła dziwny ścisk w żołądku, słysząc to imię. Carmen. Ta, o której mówiono w mieście z szacunkiem i żalem.
Pracowali przez kilka godzin. Helen opatrywała ranę przy przedniej nodze jałówki, kiedy Joe podszedł i przyklęknął obok.
— Dobrze to robisz — powiedział cicho.
Spojrzała zaskoczona.
— Dzięki.
— W mieście mówili, że jesteś z Nowego Jorku. Tam się uczą leczyć krowy?
Helen parsknęła lekko.
— Tam się uczą wszystkiego. A potem życie weryfikuje. Najwięcej nauczyłam się od konia o imieniu Tyson, który kopnął mnie przy pierwszej próbie zastrzyku.
Kącik ust Joe drgnął, niemal niezauważalnie.
— Więc zostałaś?
— Przy koniu?
— W życiu.
Zawahała się.
— Weterynarzem… Bo musiałam. Kiedy już nie masz nic do stracenia, zostaje tylko droga naprzód.
Nie odpowiedział. Przez chwilę tylko słyszeli szelest siana i ciche muczenie bydła. Potem Joe wstał i odszedł bez słowa. Helen wzięła głęboki oddech. Coś w tym człowieku było ciężkie — jakby dźwigał całą tę ziemię na ramionach. Ale… nie było w nim fałszu. I to było rzadkie. Bardzo rzadkie.
Po zakończonej pracy, kiedy pakowali sprzęt z powrotem do ciężarówki, Hawkins mruknął.
— Nie wiem, co mu powiedziałaś, ale pierwszy raz od śmierci ojca nie był dla kogoś kompletnym draniem.
Helen wzruszyła ramionami.
— Może to ten urok Nowego Jorku.
Ale nie uśmiechnęła się. Zamiast tego spojrzała raz jeszcze w stronę domu, skąd właśnie pośpiesznym krokiem wychodziła gosposia. Miała na sobie wzorzysty fartuch i trzymała w rękach dużą tacę z owiniętymi w lnianą ściereczkę bułkami.
— Pracować to jedno, ale głodni to wy długiej drogi nie przetrzymacie.
Doktor Hawkins uśmiechnął się szeroko.
— Carmen Garcia. Legenda tej ziemi. I najlepsze pieczone chile relleno w trzystu milach.
— Tylko nie pochlebiaj mi, Ray — rzuciła Carmen, podsuwając Helen tacę. — Ty jesteś chudy jak trzcina, mimo że jadłeś u mnie przez trzy dekady.
Helen wzięła podarunek z ostrożnością. Unosił się z niej zapach pieczonej papryki, sera, czosnku i czegoś, co przypominało zioła — mocne, ziemiste.
— Dziękuję… — powiedziała cicho. — Pachnie obłędnie.
Carmen skinęła głową, po czym spojrzała na nią dłużej, uważniej. Zmierzyła Helen wzrokiem — nie niechętnie, raczej z czymś w rodzaju ostrożnego szacunku.
— Ty jesteś ta nowa. Z daleka. Uważaj tutaj, niña. Wiele rzeczy na tej ziemi wygląda na martwe, ale tylko śpią. A jak się obudzą… trzeba mieć odwagę, żeby nie uciec.
Helen lekko zesztywniała. Zanim zdołała coś odpowiedzieć, Carmen odwróciła się i wróciła do domu, zostawiając za sobą dymny zapach kuchni.
W drodze powrotnej ciężarówka turkotała po żwirowej drodze, zostawiając za sobą Echo Ridge i jego milczącą przestrzeń. Helen oparta była o szybę, nieco zamyślona, z tacą na kolanach. W końcu odezwała się, jakby mimochodem.
— Carmen… jaka ona jest?
Hawkins prychnął cicho.
— Jak ziemia, na której stoi ten dom. Cicha, twarda, pełna życia, ale nie dla wszystkich. Salvador… no, on ją kiedyś bardzo lubił. Może nawet za bardzo. Ale ona wiedziała, gdzie jej miejsce.
Helen zmarszczyła brwi.
— Była związana z rodziną?
— Powiedzmy, że znała Echo Ridge lepiej niż niejeden Rodriguez. Dobrze, że jeszcze tu jest. Bez niej to wszystko by się rozpadło.
Cisza zapadła na chwilę. Potem młoda kobieta znów zapytała.
— A Joe? Zastanawiam się… czy ktoś kiedyś go naprawdę znał?
Hawkins nie odpowiedział od razu. Zamiast tego przyhamował przed zakrętem, a potem znów ruszył, wolniej.
— Była taka jedna. Victoria. Córka sąsiadów z południowego rancza. Była narzeczoną Joe, parę lat temu. Ładna, z zadziornym uśmiechem, taka, co lubi, jak cały świat się wokół niej kręci.
— Co się stało?
— On ją kochał, jakby od tego zależało jego życie. Ale ona… miała inne plany. A może tylko nie rozumiała, jak to jest żyć z kimś, kto kocha ciszę bardziej niż słowa. Zdradziła go. Z jego własnym przyjacielem.
Helen nie odezwała się długo. Myślała o twarzy Joe, o tych oczach, które nie zdradzały nic — i o spojrzeniu, które mówiło wszystko.
— I od tamtej pory jest sam?
— Sam, chociaż wokół zawsze ktoś się kręci. Ale nie dopuścił już nikogo blisko. Nie wiem, czy potrafi. Ale może… może jeszcze nie spotkał kogoś, kto nie boi się jego ciszy.
Helen spojrzała na horyzont. Marfa majaczyła już w oddali, małe domki przytulone do ziemi jak do snu.
— Zobaczymy — mruknęła sama do siebie, zerkając raz jeszcze w lusterko wsteczne.
Po całym dniu pracy na ranczu Helen weszła do środka, rzuciła kapelusz na haczyk i zdjęła buty, które pokryła sucha ziemia i pył z pustynnej drogi. W kuchni panowała cisza. Lodówka buczała cicho, a przez otwarte okno wpadał zapach tymianku i rozgrzanego drewna. Helen nalała sobie wody, wypiła połowę duszkiem i przysiadła na drewnianym stołku. Przez chwilę siedziała tak, wpatrując się w pustkę, jakby czas się zatrzymał. Jej myśli same zaczęły wracać. Nowy Jork. Tam wszystko było inne. Głośne. Szybkie. Wrogie. Pracowała w jednej z największych klinik weterynaryjnych na Manhattanie — jasne światła, sterylne powierzchnie, bogaci klienci z psami w sweterkach i kotami z własnymi kontami na Instagramie. Początkowo myślała, że to spełnienie marzeń. Praca z najlepszymi, pod skrzydłami doktora Kleina — mentora, geniusza, celebryty weterynarii. Ale Klein… był kimś innym za zamkniętymi drzwiami. Nie dotykał jej bezpośrednio. Jeszcze nie. Ale wiedziała. Widziała, jak traktuje nowe techniczki. Jak patrzy na nie za długo. Jak mówi rzeczy, które później negował śmiechem. A gdy Helen powiedziała o tym dyrekcji — zignorowano ją. Potem zaczęły znikać zmiany z jej grafiku. Pojawiły się plotki. Kolejnym elementem zamkniętego rozdziału w jej życiu był Robert. Ułożony, przystojny, z dobrą pracą i odpowiednimi manierami. Na początku był czuły, opiekuńczy, aż za bardzo. Później zaczął sprawdzać jej telefon. Później — mówił, z kim może się spotykać. Potem kogo może leczyć. A potem… uderzył. Raz. W kuchni, po kolacji, kiedy powiedziała, że się wyprowadza. Uciekła tej samej nocy. Spakowała walizkę, zabrała oszczędności i zamówiła bilet autobusowy. Jechała przez dwa dni, nie rozmawiając z nikim. Wysiadając w Marfie miała tylko jedno marzenie — zniknąć. Zatracić się w miejscu, gdzie nazwisko nic nie znaczy, a przeszłość nie ma znaczenia.