E-book
11.76
drukowana A5
23.65
Wiatr i piasek

Bezpłatny fragment - Wiatr i piasek

Objętość:
102 str.
ISBN:
978-83-8369-797-0
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 23.65

Benedykt

początek wieku XVIII

Od dziecka tęskniłem za życiem duchowym. Nie pociągało mnie strzelanie z łuku, rzucanie kamieniami w koła przejeżdżających powozów, jak czyniła to grupka chłopców, z którymi przyszło mi się bawić. Niechęć budziło później we mnie ich pijaństwo w karczmie, tracenie pieniędzy przy grze w kości, rubaszne rozmowy i dzikie śmiechy. Rodzice widząc moją tęsknotę za innym, a nie tym materialnym światem — zgodzili się, bym wstąpił do zakonu Benedyktynów w Trzemesznie pod Gnieznem. Klasztor ten wybudował jeszcze Adalbert, za zgodą Bolesława Chrobrego, który do pomocy przy budowie dał mu więzionych przez siebie w klatkach i okaleczonych pogan, których Adalbert — święty Wojciech — kazał uwolnić, pouczając władcę, że nie tak się ludzi nawraca na wiarę w Chrystusa. Bolesław Chrobry odparł mu: „skoro tak ci na nich zależy, to uwolnię ich, niech ci pomagają przy budowie klasztoru i nawróć ich, jeśli potrafisz!” Wiernie pomagali Adalbertowi, wdzięczni, że dzięki niemu odzyskali życie i wolność, a on ich nawrócił. Sam Adalbert przewidziany na biskupa Pragi, był świadkiem nieludzkiego barbarzyństwa i zepsucia Prażan, dlatego opuścił Pragę, zrezygnował z biskupstwa i chronił się w benedyktyńskim klasztorze, nieopodal Rzymu. Jednak papież nakazał mu powrócić do Pragi. Adalbert nie mógł odmówić, a uzyskał jedynie zgodę, że wróci tam z Rzymu pieszo. Po drodze przybył do niego jego najmłodszy brat Radzim z tragicznymi wieściami o tym, co wydarzyło się w Libicach. W Libicach rządził ród, z którego pochodził Adalbert — ród Sławnikowiców. Książę Sławnik zawarł pakt z praskim księciem Bolesławem z Przemyślidów. Niedługo potem zmarł Sławnik i praski książę. Władzę po nich objęli ich synowie: w Libicach — najstarszy z siedmiu synów Sławnikowica — Sobiesław, a w Pradze — Bolesław. Sobiesław rósł w siłę, przestał płacić daninę praskiemu księciu, prowadziło to prosto do wojny. Na próżno upominał ich i prosił Adalbert, by się pojednali. W końcu Bolesław zgodził się na rozejm. 27 września 995 roku przez szeroko otwartą bramę w Libicach wjechało do grodu czterech braci Sławnikowiców z żonami i dziećmi i zatrzymali się przed bazyliką, tłumnie witani przez mieszkańców Libic. Było to święto Wacława, podczas którego obydwa rody miały zawrzeć pokój. Bolesław jednak zdradziecko wysłał armię zbrojną przeciwko Sławnikowicom. Ostrzeżeni przez krzyki mieszkańców, bracia z rodzinami schronili się w świątyni. Zbrojni Werszowcy wysłani przez Bolesława zapowiedzieli, że albo bracia wyjdą z kościoła, albo zaczną oni zabijać po kolei mieszkańców Libic. Braci przyjęli Eucharystię z rąk prałata, dusze swe powierzyli Bogu i wyszli ze świątyni. Oprawcy otoczyli bezbronnych i ścięli głowy Sobiepora, Spytimira, Dobrosława i Porzeja. Potem zamordowali ich żony i dzieci, aby jak mówili — nie odrodził się już nigdy ród Sławnikowiców. Przeżył tylko najstarszy Sobiesław, nieobecny wówczas w Libicach — po rzezi swych braci schronił się u Bolesława Chrobrego i najmłodszy Radzim; powiadomił on o tragedii, powracającego pieszo z Rzymu do Pragi — Adalberta, który dowiedziawszy się o zbrodni, już do Pragi nie powrócił. Przyjął zaproszenie Bolesława Chrobrego. W Polsce wybudował kościół i klasztor w Trzemesznie, a potem wyruszył na misję nawracania pogańskich mieszkańców Prus. Prusacy podzieleni byli na plemiona. Na czele każdego plemienia, stali kapłani, którzy pilnie strzegli dzidami i bezwzględnością, by dusze „podwładnych” nie wydostały się na wolność Bożego Słowa. Doświadczył tego święty Wojciech. Zginął pod Pasłękiem od ciosu włócznią, z rąk pruskiego kapłana. Jego poćwiartowane ciało wykupił złotem Bolesław Chrobry z rąk oprawców i przewiózł do Gniezna, czyniąc tu metropolię gnieźnieńską. W 999 roku papież Sylwester II ogłosił Adalberta — Wojciecha świętym. Do grobu świętego Wojciecha po dziś dzień przybywają pielgrzymi z całej Europy. I ja chciałem pozostać blisko Gniezna, ale nie było mi to dane. Jesteśmy duchowymi żołnierzami i wysyłają nas na różne fronty, wojny, w najróżniejszych częściach świata. I ja nie mogłem odmówić. Wyruszyłem na daleki wschód… Jednak zanim o tym opowiem, nakreślę jeszcze tło czasów, w których przyszło mi wzrastać.

**

Moje dzieciństwo i młodość przypadły na „ciekawe czasy”, w negatywnym sensie tego słowa. Po śmierci Jana III Sobieskiego, rozpoczął się w Polsce czas pozbawiony rozumu, sami Polacy, oddali państwo na zatracenie, wybierając podczas wolnej elekcji na króla Polski Fryderyka Augusta z dynastii Saskiej. Znaczna część możnowładztwa urządziła sobie z wolnej elekcji okazję do jeszcze większego wzbogacenia się. Dosłownie wystawili tron polski na targ, a dostał go najsprytniejszy kupiec. Po usunięciu uczciwego, prawego Jakuba Sobieskiego najstarszego syna Jana III i Marii Kazimiery, tron polski kupił sobie Fryderyk August, elektor saski. Niemiec zasiadł na polskim tronie. Jako król polski przybrał imię August II. Okazał się być człowiekiem pozbawionym jakiegokolwiek poczucia moralnego, a wobec Polski nie poczuwał się do żadnych obowiązków. Jego celem było wyłącznie rozbudowanie potęgi dynastii saskiej, kosztem Polski. Wiedząc, że nie ma sympatii w narodzie, poszukał sobie popleczników za granicą. Chodziło mu o to, by wbrew narodowi, z obcą pomocą, utrzymać w Polsce dynastię saską. Kosztem Polski uprawiał politykę proniemiecką. Na samym początku rządów zawarł tajemny układ z elektorem brandenburskim, który za jego zgodą, napadł na Prusy Królewskie w roku 1699 i zajął Elbląg. Sprawa się wydała. Sasa oskarżono o zdradę stanu. Brandenburczycy zgodzili się wycofać, ale trzeba było im zapłacić trzysta tysięcy talarów odczepnego. Konszachty Augusta II z Hohenzollernami nie zakończyły się jednak. Zdradziecki król dał pozwolenie, by bez wiedzy Sejmu, elektor brandenburski ogłosił się królem Prus. August II na tym nie poprzestał. Chciał zapewnić tron polski na zawsze swemu rodowi. Pragnął władzy absolutnej, zamierzał zaprowadzić w Polsce rządy wojskowe i to z pomocą wojska saskiego. Polska stałaby się podległa Saksonii i rządzona przez Niemców z dynastii saskiej. August II zabiegał o pomniejszenie i pogorszenie wojska polskiego. Na oficerów wybierał nieuków, pijaków, hulaków, żeby jak najbardziej polskie wojsko popsuć, aby było niezdatne do wojny. A w tym samym czasie do Polski wprowadził wojsko saskie. Wpadł na pomysł, by wplatać Polskę w wojnę, żeby sprowadzić saskie wojsko, niby na pomoc. Wplątał więc umyślnie Polskę w wojnę północną; pomiędzy carem Piotrem Wielkim a królem szwedzkim Karolem XII o Inflanty. Karol XII pobił zarówno Moskali, jak i Sasów. Król szwedzki ruszył na Polskę, szybko podbił nasz kraj, a wtedy August zaproponował zgodę w ten sposób, żeby urządzić we trójkę podział Polski pomiędzy Saksonię, Brandenburgię i Szwecję. Karol XII zgodził się pod jednym warunkiem — August zrzeknie się korony. Jednak na to zachłanny monarcha nie chciał się zgodzić. Karol XII zmusił go więc do ucieczki z Polski. Na jego miejsce wybrano wówczas Stanisława Leszczyńskiego. Jego koronacja miała miejsce 4 października 1705 roku. Trzeba było na ten moment skombinować nową koronę, bo tę dotychczasową, jeszcze po Władysławie Łokietku, August II Sas ukradł i zabrał ze sobą do Drezna, gdzie się schronił przed szwedzkim najazdem. Leszczyński był patriotą, sprzyjała mu większa część narodu. Niestety niedługo potem August powrócił do Polski z wojskami saskimi i dodatkowo w 1715 roku przywołał na pomoc cara Piotra. Leszczyński utracił koronę. August dogadał się z Piotrem i postawili Polsce ultimatum; wojska saskie i rosyjskie wyniosą się z Polski, pod warunkiem, ze od tej pory wojsko polskie będzie liczyło nie więcej niż 24 tysiące. W traktacie z roku 1717 narzuconym przemocą przez Sasów i Rosję, uznano, że „gwarantką” regulacji państwowych w Polsce będzie Rosja. Nie mogliśmy od tej chwili nic poprawiać w swoim własnym rządzie. Poprawa ustroju Polski była w tym momencie niemożliwa. Ów rok 1717 można uznać za początek końca niepodległości Polski. Po śmierci Augusta II Sasa w 1733 roku, ponownie na tron wybrano Leszczyńskiego. Zaledwie dziesięć dni po koronacji pod Warszawą stanęły wojska rosyjskie. Leszczyński musiał uciekać do Gdańska, oczekując na pomoc Francji, która jednak nie nadeszła. Nie doczekawszy się pomocy Leszczyński musiał schronić się za granicą. A na polskim tronie zasiadł kolejny Sas — August III, doprowadzając nasz kraj do dalszej ruiny. To nie jest pusty slogan: historia zatacza koło i lubi się powtarzać. To prawda. Jeśli chcesz wiedzieć, co będzie, zacznij zgłębiać historię. W tle toczyły się dalej walki o władzę, przekupstwa, zdrady stanu, ja jednak do tego świata nie należałem. Świat duchowy był moim królestwem. Królem moim był Jezus Chrystus i oby zawsze tak było, dopóki śmierć nie przerwie tej mojej ziemskiej wędrówki. W tym mniej więcej czasie z cichego i spokojnego zakonu Benedyktynów, zostałem wysłany na ziemie, które mimo przyjęcia chrześcijaństwa, pozostawały w skrytości pogańskie — na daleki wschód, aż do osady nazywającej się — Manuiłowo. Miałem tutaj, w duchowej ciemności, pomimo wiecznego wiatru i piasku, nieść światło wiary…

**

Piekłem jest samotność. Zwłaszcza tutaj to odczułem — na tej piaszczystej ziemi, smaganej bezlitosnym podmuchem. Tylko wiatr i piasek w oczy. Zdawało mi się, że każde ziarenko piasku było jak bezdźwięczna nuta w symfonii mojego osamotnienia. Każdy krok na tej zdawało się — bezkresnej ziemi, przypominał mi, że jestem tylko małym punktem w bezkresnym oceanie czasu i przestrzeni. W oddali widziałem tylko ten jałowy piach, poruszany w wietrznym tańcu; fale piasku, które zdawały śmiać się z mojej beznadziejnej sytuacji. Nawet moja zasada, której zawsze się trzymałem: Ora et labora — Módl się i pracuj — nie przynosiła ukojenia. W nocy nękały mnie koszmary. Trwałem w bezczasowości, każdego dnia przenosząc się nieubłaganie do innego miejsca, a jednocześnie pozostawałem więźniem, tkwiącym w kościelnej wieży, oderwanej wraz z całym budynkiem od ziemi. Ten obraz powielał się w wielu snach. Leciałem coraz wyżej, w nieprzeniknione warstwy chmur; wychylając się lekko, na ile pozwalał mi wiatr, mogłem dostrzec, jak korzenie — takie same jak u wielkiego dębu albo wierzby — zwisały z podmurówki kościoła, który oderwany od ziemi wznosił się pchany bezlitosnym wiatrem — w górę. Budziłem się o świcie — niespokojny, pragnąć jak najszybciej przepędzić sprzed oczu widok wyrwanego z korzeniami kościoła. Któregoś ranka napisałem długi list do mojego ojca przełożonego w Trzemesznie i przekazałem go wędrownemu kupcowi, z nadzieją, że za miesiąc najdalej, trafi do właściwych rąk, szczerze się w nim przyznając, że sił mi braknie, diabelski smutek odbiera radość życia, zapał do działania, prosiłem, by przysłał tutaj młodego kapłana, który razem ze mną, udźwignąłby tę przygniatającą mnie w tej chwili — codzienność. Wiedziałem, że smutek jest grzechem, a mimo to wpadałem w niego jak w studnię bez dna. Ech, osamotnienie… W zakonie tego tak nie odczuwałem; żyłem we wspólnocie, byłem otoczony ludźmi, którzy myśleli podobnie jak ja, wyznawali tę samą wiarę w Jezusa Chrystusa, modliliśmy się razem w kaplicy, razem spożywaliśmy wieczerzę, a tutaj… ech… tutaj byłem zupełnie sam. I jeszcze te rozplenione pośród mieszkańców osady — zabobony jak chwasty, których nie potrafiłem wykorzenić ani Słowem Bożym, ani modlitwą, ani logiką, ani racjonalnym tłumaczeniem…

Był rok 1733, wydawałoby się, że każdy, kto używazdrowego rozsądku zobaczył już dawno, że trzymanie się chrześcijańskiej wiary, Dekalogu, miłości bliźniego, przebaczenia — wznosi człowieka na wyższy poziom duchowy, moralny, cywilizacyjny, ale nie — pogaństwo kwitło w ukryciu w najlepsze, jak za czasów przed przyjęciem chrztu. Byłem osamotniony w takim myśleniu… Z rozżaleniem i tęsknotą wspominałem rozmowy w zakonie Benedyktów, tutaj nie było nikogo, dosłownie nikogo, kto myślałby i czuł jak ja, kto tęskniłby za Chrystusem. W dodatku, mimo iż byłem sam, miałem niemiłe uczucie, że pozostaję w jakimś ciągłym hałasie i zawirowaniu. Jak nie zawodzenie wiatru, które chłostało ciszę lodowatymi uderzenia, przepędzając ją gdzieś bardzo daleko i bezpowrotnie, to z samego serca osady, niewielkiego placu, dochodziły dzikie dźwięki bębnów starego czarownika, który uchodził tutaj za guru, towarzyszyły mu piszczałki okolicznych zwerbowanych przez niego chłopów, tam-tamy, dzikie śmiechy, przyspieszone oddechy. Przypominały mi się wówczas słowa mojego ojca przełożonego z zakonu Benedyktynów: „zadbaj w ciągu dnia chociaż o godzinę absolutnej ciszy. Nadmiar dźwięków, hałasy, w tym rozmowy o niczym, nieustanne trajkotanie, niszczą człowieka. Jesteśmy na nadmiar dźwięków nieodporni. Wkrada się w wtedy do naszego wnętrza niepokój, nieustanne gonienie za czymś, a w końcu nawet utrata tożsamości, bo bez chwili refleksji w ciszy, staję się trybikiem w codziennej machinie — nie wiem kim jestem, zapominam już, że jest umiłowanym synem, umiłowaną córką Boga!” Tutaj już takich słów nie usłyszę. Samotność jest piekłem. Nie! Dosyć! Ech… Sam sobie zadawałem cierpienie powtarzając, że samotność jest piekłem. Trwałem w błędzie, w nieprawdzie, która mnie raniła i prowadziła stromą drogą w dół ku smutkowi, ku rozpaczy. Kiedy zmieniłem sposób myślenia, zmieniło się też moje życie — odzyskałem radość z każdego drobiazgu, potrafiłem ciszyć się dosłownie z każdej chwili — z zapachu porannego powietrza, widoku gwiazd na czarnym, bezchmurnym niebie, z matki, która z wdzięcznością podawała mi swoje dziecko do chrztu świętego, a nawet z wiu, który odbierał mi myśli i wypełniał mój umysł byciem tu i teraz, skupieniem, by po prostu dotrzeć do kościoła, w którym żaden piasek w oczy już mi nie sypnie. Moja samotność nie była piekłem. Moja samotność była wolnością, do której mogłem zaprosić Boga. Tylko Bóg i ja na tej piaszczystej ziemi, pośród wiatru, ale dzięki Jego opiece, piasek nigdy nie sypnie mi prosto w oczy. Bóg jest wolnością, w której wiatr przestaje być lodowaty, a piasek nie sypie w oczy. Mój kościół z szarego kamienia, na pustkowiu, był twierdzą. Moja samotność, nie jest w istocie samotnością, bo mieszka w niej Bóg. Kiedy to zrozumiałem? Chyba w momencie, gdy poznałem grupę osadników, którzy raz w tygodniu gromadzili się w opuszczonej stodole, by modlić się do wypełnionej światłem szczeliny, wydrążonej w deskach. Namawiali mnie, bym wziął udział w ich „nabożeństwie” i przystąpił do nich, a nawet stanął na ich czele jako kapłan, wiódł ich w to pogańskie szaleństwo. Gdybym przystał na to — nie byłbym sam, otaczałaby mnie wpatrzona we mnie grupa ludzi, ale czy naprawdę tego chciałem? Zrozumiałem wówczas, jak bardzo można być samotnym w tłumie ludzi. Zrozumiałem, że moja samotność nie jest piekłem. Jest błogosławieństwem. Jest wolnością. A kiedy do tej samotności zaproszę Jezusa — nigdy nie będę sam. Zniknęły koszmary. Budziłem się rano i myślałem; Ojcze, ja, Twój umiłowany Syn zaczyna nowy dzień. Pojawiła się również we mnie nadzieja, że kupiec wędrowny dotarł już do Trzemeszna i niedługo zostanie tutaj przysłany do mnie młody kapłan, który pomoże mi dokończyć budowę kościoła, wesprze obecnością, dobrym słowem, rozmową. Powoli przyzwyczajałem się do tej dziwnej osady, rozdartej dosłownie na pół między Sacrum i Profanum, żyłem pomiędzy ludźmi, którzy szukali Słowa Bożego, a tymi, którzy tworzyli małe sekty wierzące w byle co, pomiędzy tych, którzy przyjmowali Eucharystię, a tych którzy wzywali czarownika, chodzili do wiedźmy, wierzyli w moc rzucanych uroków; pogrążali się w zabobonach. U nas trwał pozorny spokój, a poza granicami osady toczyła się wojna, po wybraniu nowego króla, któremu mało było jeszcze ziemi, władzy, dukatów.

Dziwne to dla mnie pozostawało i nieodgadnione, jak często ludzie wybierają na swego króla zwykłego zdrajcę jak nie przymierzając — Augusta z dynastii saskiej, a zamiast Chrystusa wolą wróżby, czary, zabobony, tajemne wywary, zaklęcia i kości skropione krwią zarżniętego koguta. Słyszałem, że tak już jest, że taki jest ten świat, jednak, to były tylko słowa, tliła się we mnie dość żywa nadzieja, że jest inaczej, że może być inaczej, jednak kiedy trafiłem do Manuiłowa, ta nadziej zgasła jak płomień świecy na wietrze, a piasek, niesiony tym wszechobecnym wiatrem, bezlitośnie sypnął mi w twarz.

Często jednak, zbyt często, wracały do mnie myśli jak czarne chmury — budziła się wtedy we mnie tęsknota za zakonem, za wspólnotą i dotkliwie czułem, że zostałem zesłany. Zesłany na ten dziwny, pogański skrawek ziemi, opuszczonej przez Boga, gdzie każdego dnia o świcie wiał przenikliwy, zimny wiatr, który tuż po zapadnięciu zmroku, stawał się wręcz lodowaty; przeszywający na wskroś, wszechobecny, nieunikniony. Wzbijał w powietrze piasek z jałowej ziemi i sypał nim w oczy. Jak miałem tutaj sam, całkiem sam, dokończyć budowę kościoła, która ledwie została rozpoczęta przez mojego poprzednika z zakonu Franciszkanów, który umarł tutaj z tego przenikliwego zimna i osamotnienia. Ech… Noce zapadały tutaj szybko, były czarne, nieprzeniknione, bezgwiezdne. Tylko przy wejściu do karczmy paliły się pochodnie. Czasem tam szedłem, by w ogóle pobyć z ludźmi, nawet ich nie nawracać, bo się nie dało, ale by z nimi być. Jednak to kończyło się rozczarowaniem, zmęczeniem, bólem serca. W karczmie od samego wejścia uderzał mnie zapach piwa i cynamonu, którego całe garści karczmarzowa wrzucała do grzanego wina. Dzikie, rubaszne śmiechy wypełniały niewielką przestrzeń drewnianej gospody. Kilka sprzedajnych kobiet w zbyt dużych dekoltach krążyło od ławy do ławy i siadało na kolanach pijanych chłopów wyciągając od nich ostatnie grosze w zamian za chwilę fałszywej czułości. Przysiadałem się do którejś ławy i pytałem o to, jak im się żyje. Słuchałem, że życie jest ciężkie i niesprawiedliwe:

— Mój sąsiad ma więcej krów, a moje padły, bo urok rzuciła żona sąsiada na moje całe gospodarstwo, ale ja już wiem jak go załatwię. Wiedźma za wsią dała mi napar, którym i ja go uraczę!

— Bydło ci padło przez chorobę a nie przez urok. Jeśli masz żal do sąsiada przebacz mu i żyj swoim życiem, nie zaglądaj, co on ma!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 23.65