drukowana A5
69.64
Wiarownik

Bezpłatny fragment - Wiarownik

Objętość:
403 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8431-560-6

Przedmowa


Oddaję w Twoje ręce moją pierwszą książkę — opowieść, która narodziła się z pasji do mrocznych światów, pełnych tajemnic, emocji i walki o przetrwanie. Pisząc ją, chciałem stworzyć miejsce, w którym światło i cień mają ogromny wpływ na człowieka, a granica między bohaterstwem a upadkiem jest cienka jak ostrze noża. To historia o walce dobra ze złem, poszukiwaniu siebie, o wyborach moralnych i granicach własnej wytrzymałości. Mam nadzieję, że choć na chwilę przeniesie Cię w świat, który dla mnie stał się czymś więcej niż tylko opowieścią. Dziękuję, że wyruszasz ze mną w tę podróż. To dopiero początek…

Rozdział I: Miłość i śmierć

Nie budziłam Cię, Skarbie, bo dziś Twoje urodziny. Zebrałam wcześniej olejek brzozowy i wyruszyłam do Nath. Odpoczywaj więc. Wrócę przed zmierzchem. Nie tęsknij zbyt mocno.


Kocham czule

Dana


List pachniał tak intensywnie, że Alaryk niemal czuł obecność swojej ukochanej. Jakby stała dwa kroki od niego i muskała go oddechem po odsłoniętej części karku. Odgarnął z twarzy długie, jasne włosy sięgające do ramion i przetarł oczy, z których dopiero co zniknęło poranne bielmo. Zapiął guziki znoszonej koszuli i włożył lekko przetarte spodnie uszyte ze skóry dzika. Zamyślił się nad treścią tego krótkiego listu:

— Poszła sama w moje urodziny… ciekawe.

Kręcił się chwilę po pomieszczeniu, dokładając drewna do kominka. Rozmyślał, jak dobrze jest mieszkać z dala od Nath, poczuć wolność od zgiełku miejskiego bruku. Był tylko on, praca przy wydobywaniu olejku i Dana — śliczna, ciemnowłosa dziewczyna z osady, która wraz z nim za młodu wychowywała się na ulicach kombinatu. Tak nazywano bowiem miejsca, w których osiedlili się ludzie pod opieką lokalnych mnichów, ciągle krzewiących wiarę.

Przywołał w myślach czasy, które pamiętał jak przez mgłę. Porzucony przez rodziców i przygarnięty przez zakonników wychowywał się w wierze, której nigdy nie rozumiał.

Mnisi byli ważnym spoiwem życia społecznego każdego osiedla. Dbali, by mieszkańcy nie porzucili modlitw i cnót, takich jak odwaga i nieugiętość. Każdy dzień w mieście miał przypominać człowiekowi, ile świat stracił w trakcie trwającej wieki wojnie. Ile mógłby stracić, gdyby nie wiara w pokonanie wroga oraz w jej czempionów — wiarowników. Gdy jednak w chłopięce obowiązki wdziera się miłość, ciężko jest zaakceptować śluby i życie w ciągłym celibacie. Trudno jest wierzyć w coś, co zna się tylko z przekazów i opowieści.

Ogień w kominku dobrze grzał wydrążone w starym, ogromnym dębie mieszkanie, ozdobione przez małą komodę, stolik z dwoma krzesłami i łóżko, nad którym znajdowała się dziura z szybą — jedyne źródło dziennego światła. Alaryk uznał, że czas się przewietrzyć. Dzięki Danie miał dziś sporo wolnego czasu. Wziął do ręki swój drąg. Była to jedyna pamiątka, która została mu po pobycie w klasztorze. Ten kawałek drewna towarzyszył mu, od kiedy nauczył się utrzymywać go w dłoniach. Podszedł do ogromnych, żeliwnych drzwi chroniących jego dom przed intruzami. Z całej siły zaparł się o masywną zasuwę, próbując ją odsunąć. Wilgoć, która od jakiegoś czasu osiadała na metalu, często utrudniała to zadanie. Dopiero po kilku chwilach zauważył, że mocował się z otwartą blokadą.

— Cholera, skąd ona miała tyle siły? — Nie mógł wyjść z podziwu.

Wyszedł na próg domu. Słońce świeciło wysoko na niebie, lecz nie było z czego się cieszyć. Słoneczne dni mimo wszystko często przynosiły ze sobą chłód.

Aura w tych stronach lubiła być niejednokrotnie pochmurna i deszczowa. Ludzie gadali, że słaby wpływ gwiazdy to pozostałość po jakimś wielkim kataklizmie, który nawiedził świat kilka wieków wcześniej. Alaryk nigdy jednak jakoś szczególnie nie dopytywał, co się stało. Opowiadano tylko o upadku czegoś ogromnego z nieba i nazywano to Wielkim Uderzeniem. Podobno w dawnych czasach słońce potrafiło świecić tak mocno, że było zdolne zmieniać ludziom kolor skóry.

Na szczęście niesprzyjająca pogoda pozwalała mu zarabiać. Las niedaleko kombinatu Nath był wymarły, pełen czarnych jak noc drzew. Poza dzikami próżno było szukać w nim żywego ducha. Martwy Las, bo tak go nazywano, był nazwą niezwykle adekwatną. Na tym nieprzyjaznym terenie odkrył przed laty coś, co pozwalało mu dostarczać lokalnej ludności surowca wytwarzającego tak potrzebne ciepło, a jemu samemu dawało możliwość zarobku.

— Olejek brzozowy. — Uśmiechnął się w duchu.

Mężczyzna wypracował wręcz idealny sposób na pewny zarobek. Odkrył bowiem, że obumarłe brzozy głęboko w swoich korzeniach zgromadziły substancję, która polana na drewno wydłużała proces palenia się nawet trzykrotnie. Sprawiała także, że palenisko wytwarzało znacznie wyższą temperaturę. Dzięki temu można było zaoszczędzić cenny materiał i o wiele szybciej ogrzać domostwo. Pochodnie nie gasły zbyt szybko i nierzadko paliły się całą noc.

Aby pozyskać olejek, wystarczyło odkopać korzeń, naciąć w odpowiednim miejscu i zebrać skraplający się płyn do menażki. Brzmi jak coś prostego, ale trzeba było mieć o tym pojęcie. Robienie tego niewłaściwie mogło doprowadzić do zatkania kanalików, którymi spływała cenna substancja. Kupcy w osadzie z radością wymieniali jedzenie i wodę na olejek, a cała wspólnota korzystała z zaradności sprytnego Alaryka.

Oczywiście konkurencja czyhała, dlatego dokładał on wszelkich starań, aby nikt nie wiedział, jak to robi. Zawsze przed świtem, zanim zabrał się do pracy, robił rekonesans terenu, aby mieć pewność, że nikt go nie podgląda. Ten sposób przez lata nie został przez nikogo odkryty. Tylko Dana wiedziała. W końcu pomagała mu w tym przedsięwzięciu.

„Ach, nie ma cię ledwie kilka godzin, a ja tęsknię, jakbym nie widział cię tydzień” — podumał w duchu.

Kochał tę dziewczynę ponad życie. Odkąd jako malec biegał z nią, bawiąc się na pobliskich polanach, marzył, aby kiedyś byli razem. Snuł plany, że zamieszkają z dala od miasta, by mieć tylko siebie każdego dnia. Marzenie się spełniło, choć łatwo nie było. Mnisi nie ułatwiali mu życia. Trening fizyczny, duchowy, wyrzeczenia i przygotowywanie do złożenia ślubów kolidowało z fantazjami o wspólnym życiu. Gdy znajomość zrobiła się o wiele dojrzalsza, skrzętnie ukrywał ją przed światem.

Dziewczyna mieszkała w Nath ze swoją matką, która była lokalną szwaczką. Ta zaś kochała córkę na swój przewrotny sposób. Im częściej nie było jej w domu, tym mniej mord było do wykarmienia. Kobieta cieszyła się niezmiernie, gdy Dana biegała po okolicy z Alarykiem. Wiedziała bowiem, że on zawsze przemyci jej coś do jedzenia z klasztoru, a sama będzie mogła zadowolić się tym, co zdobędzie, wymieniając się za swoje szwalnicze usługi. Dana nie miała jej tego za złe. Kochała Alaryka i wiedziała, że w ten sposób matce łatwiej będzie się pogodzić z jej odejściem w przyszłości.

Chłopak przewidywał, że nieprzystąpienie do ślubów wykluczy go z zakonu. Długo się opierał, czuł, że ma dług wobec tych ludzi. Przygarnęli go, gdy został porzucony na ich progu. Beczał wniebogłosy w przewiewnym kocyku. Miłość jednak przezwyciężyła to poczucie. Jego odejście zbiegło się w czasie z wycofaniem kapłanów z kombinatu. Nigdy nie wyjaśniono, dlaczego to zrobili. Krążyły tylko niepotwierdzone plotki. Niektórzy uważali, że nakaz przyszedł z Bastionu Światła — wielkiej stolicy całego regionu. Kapłani natomiast wiedzieli, że Alaryk nie kwapi się zbytnio do zostania jednym z nich. Okazało się to idealnym pretekstem do opuszczenia nie tylko klasztoru, ale i osady.

Wiele miesięcy wcześniej znalazł z ukochaną miejsce do zamieszkania w Martwym Lasie, niecałe trzy mile od Nath. Na tyle daleko, by odpocząć od gwaru, i na tyle blisko, by mieć możliwość zarabiania na życie. Był to ogromny dąb, szeroki na kilkanaście stóp, z wydrążonym środkiem, jakby wyżartym przez ogień. Jak na drzewo, wewnątrz było sporo przestrzeni, która aż prosiła się o zagospodarowanie. Za nim znajdował się mały zagajnik pełen martwych brzóz, które skrywały ciepłodajny płyn.

„Niczego więcej nie było nam trzeba. No, może poza drzwiami” — wspominał.

Duże, czarne wrota odlane z jakiegoś metalu, który zbierał i przetapiał lokalny kowal, kosztowały go kilka galonów olejku, ale były tego warte. Zwłaszcza że zaoferowano mu też pomoc w dostarczeniu i wprawieniu ich na miejscu. Sior, bo takie miano nosił kowal, był dobrym znajomym Alaryka. Chłopak często przesiadywał u niego wieczorami, kiedy wymykał się z klasztoru do Dany. Mógł liczyć na to, że przyjaciel nie podzieli się z nikim jego sekretem, oraz na bimber pędzony z zamiokulkasa — jednej z niewielu roślin, którą dało się posadzić w jałowej ziemi i która nie wymagała zbyt dużego wpływu słońca. Jego pędy przerabiano przeważnie na paszę dla koni i dzików. Na szczęście Sior wiedział też, jak sprawić, aby roślina dawała ludziom chwilę przyjemności.

Siedząc przed domem i rozmyślając o przeszłości, Alaryk prawie nie zauważył, że zbliża się czas powrotu Dany. Postanowił wyjść jej na spotkanie oraz nastraszyć — tak jak ona robiła to wielokrotnie za młodu, gdy czekał na nią w umówionym miejscu w lesie.

Domknął ciężko działający łucznik, przyczepił drąg do uchwytu na plecach i wyruszył w stronę kombinatu. Las był miejscem dość przerażającym — obumarłe drzewa, spalona ziemia, na której nic nie rośnie. Ponoć świadkował wielu złym wydarzeniom. Ludzie opowiadali, że kiedy demony panowały na świecie, ogień był wszechobecny. Nawet teraz można było jeszcze wyczuć swąd spalenizny, którym ziemia przesiąkła do cna. Mimo że traktował te opowieści z przymrużeniem oka, idąc głuszą, zawsze starał się mieć oczy z tyłu głowy. Wiedział, że jedyne, co może spotkać, to innego człowieka lub dzika, lecz wolał pozostać czujny. Na tych terenach nie odnotowano obecności demona od bardzo dawna, niemniej jednak samo otoczenie sprawiało, że wyjście z domu bez broni wydawało się mało roztropne. Zawsze uważał, że te wszystkie opowieści, którymi go karmiono, są tylko dobrze skleconą propagandą, która miała pomóc utrzymać spokój w społeczeństwie. Nie próbował jednak tego ani podważać, ani tym bardziej przyjmować za prawdę.

Ze wszystkich zwierząt, które kiedyś jakoby licznie zamieszkiwały te ziemie, ostały się jedynie konie, ryby, dziki i kilka owadów na czele z karaluchami. Nawet ptactwo było w okolicy rzadkim widokiem. Te pierwsze podobno były trzymane w zamknięciu wraz z ludźmi, którzy przeżyli Wielkie Uderzenie. Rozmnażane w izolacji i od początku chowane z człowiekiem, miały mu pomóc odbudowywać świat po kataklizmie. Ich przydatność dawała dowód dobrej decyzji przodków o uratowaniu akurat tego typu zwierząt. Od kapłanów słyszał zaś, że podczas wojny z demonami konie tylko cudem przeżyły, ponieważ bestie najbardziej ze wszystkiego wzięły sobie za cel unicestwienie gatunku ludzkiego, a człowiek często dosiadał konie.

Z kolei przetrwanie dzików stanowiło zagadkę. Zwierzęta te były wszechobecne, od kiedy pamiętał. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak się uchowały, ale plotkowano o sieci jaskiń, w których znalazły schronienie. Karaluchy były ich głównym źródłem pożywienia, a podziemne strumienie zaspokajały pragnienie. Dziki chętnie oswajano dla skór czy mięsa. Również spulchnianie przez nich gleby w poszukiwaniu pożywienia powodowało, że w niektórych miejscach można było uprawiać zamiokulkas. Stworzenia te na równi z końmi stały się nieodłącznymi towarzyszami ludzi.

W innych częściach znanego świata istniały zbiorniki wodne na tyle głębokie, że pewne gatunki ryb przetrwały tam i się rozmnożyły. Był to jednak rzadki przysmak. W Nath tylko niektóre karawany z dalekich stron handlowały rybami.

Słońce powoli chowało się już za horyzontem, więc Alaryk zaczął przygotowywać pochodnie. Zawsze, kiedy wyruszał na dłuższe wyprawy, miał kilka przy sobie. Nawet mimo wiedzy, że olejek brzozowy długo podtrzyma ogień.

— Przezorny zawsze ubezpieczony — powtarzał, odpalając jedną z nich.

Od jakiegoś czasu nie słyszał szumu wiatru. Choć do zmierzchu pozostawało jeszcze trochę czasu, o tej porze ciemność już niemal pochłonęła las. Co chwilę lekko przykucał i przechodził od drzewa do drzewa, odginając powoli gałęzie dłońmi, aby nie zrobić zbyt wiele hałasu. Chciał zaskoczyć Danę i choć ten jeden raz być przed czasem. Oparł płonący znicz o przydrożny kamień i wszedł nieco głębiej w gęstwinę gałęzi. Kierował się ku polanie, z której wychodziła ścieżka prowadząca do miasta. Martwy Las praktycznie zamilkł, zasługując na swoją nazwę. Zapach kory brzozowej, który tak dobrze znał, zaczął być wyczuwalny bardziej niż jeszcze kilka chwil temu.

„Powinna niedługo tędy iść” — pomyślał, rozglądając się wokół.

Krok po kroku, nie spuszczając wzroku ze ścieżki, wypatrywał każdego najdrobniejszego ruchu na pustym skrawku polany. Wiedział, że Dana powinna być już niedaleko, wszak nadeszła pora jej powrotu. Woń olejku się nasilała. Wszedł na sam środek łąki, kiedy usłyszał trzask pod swoimi stopami. Ususzona, dawna opadła gałązka brzozy pękła pod jego stopą. Nie musiał długo czekać na znajomy głos, za którym zdążył się stęsknić.

— Kto by przypuszczał, że zdradzi cię mała, nic nieznacząca gałązka, Alaryku — dobiegło zza jego pleców.

— Może i tak, ale dzięki niej za chwilę ujrzę coś pięknego. — Odwrócił się, uśmiechając od ucha do ucha.

Wyprostował się i wyciągnął ręce, by czule objąć Danę.

— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak za tobą tęskniłem — powiedział, przyciągając do siebie ukochaną, jakby minął przynajmniej rok, od kiedy widział ją po raz ostatni.

— Przecież nie było mnie ledwie kilka godzin. Czułam, że będziesz gdzieś tutaj się czaił, czekając na mnie.

— Chciałem tym razem cię zaskoczyć, choć raz nie spóźnić się i wyskoczyć z krzaków, tak jak ty mi to zawsze robiłaś — przyznał lekko zawiedziony.

Dziewczyna miała ze sobą kosz pełny ryb. Wiklina idealnie pasowała do jej skórzanego kubraczka z pociętą na pasy sukienką, a zielone oczy świeciły jak szmaragdy ułożone obok płomienia świecy.

— Zapach olejku niemal cię zdradził. Wszędzie go rozpoznam. Wiesz dobrze, jak uwielbiam jego woń, zwłaszcza na twoim ciele.

— No tak, cholerny płyn — zaśmiała się, dłonią przekładając na bok włosy, które zaraz z powrotem przysłoniły część jej twarzy. — Ciężko po nim domyć ręce. Założyłam, że będziesz się dziś nudził, skoro zrobiłam wszystko za ciebie i pognałam do osady. Nietrudno się domyślić, że długo nie wytrzymasz i wyjdziesz mi na spotkanie. — Westchnęła wyraźnie zadowolona, że jej przewidywania były trafne. — Wszystkiego najlepszego, skarbie. Chodźmy do domu, padam z głodu.

Dana chwyciła Alaryka za rękę i pognała przodem.

— Dziękuję, kochanie. Mam nadzieję, że targ był dziś obficie obwarowany.

Droga minęła im spokojnie. Przeszli obok na wpół wyschniętego koryta rzeki oraz przez małą polanę, na której za młodu bawili się w chowanego. Z tego miejsca dobrze było też widać Nath, osiedle handlu — jedyne takie w promieniu wielu mil. Było to miejsce, do którego zjeżdżały się karawany i ludzie szukający godziwego zarobku. Tworzyło je raptem kilka ulic i szeroki plac główny, na którym stały stragany. Przy samym murze znajdowały się domy, jednopiętrowe budynki zbudowane z drewna i przykryte słomianymi dachami. Na pobliskiej górce stał zaś opuszczony klasztor z placem, który mężczyzna znał aż za dobrze.

— Tęsknisz czasem za miastem? — spytała zaciekawiona Dana, ochoczo machając dłonią Alaryka.

— Wiesz, że nie. Tutaj w lasie mam wszystko, czego potrzebuję. Z tobą, ciszą i spokojem na czele. Mieszkając tam, gdzie każdy dla dobra swojego i współmieszkańców musi żyć w imię wiary, można oszaleć.

— A ja trochę tęsknię. Choć lubię ten gwar i poczucie wspólnoty, za nic w świecie nie chciałabym mieszkać gdzie indziej. Nigdy nie byłam osobą wierzącą. Nawet nauki mnichów o trwaniu przy wierze, o demonach wydawały mi się takie miałkie. Przy tobie mam wszystko, czego potrzebuję — powiedziała i pocałowała swojego ukochanego w policzek.

Było już późno. Słońce zabrało ze sobą resztki dnia, a blask pochodni oświetlał drogę nad wyraz łaskawie. Na skraju lasu dumnie stał ogromny dąb ze sporymi i ciężkimi drzwiami na solidnych zawiasach. Z okna nieopodal padał delikatny blask świecy, który przyciągał swoim ciepłem niczym kojący dotyk. Mężczyzna jako pierwszy podszedł do wejścia. Przez chwilę siłował się z zasuwą, aż w końcu otworzył szeroko drzwi i przepuścił Danę. Następnie je zamknął, by nie stracić ani odrobiny ciepła. W kominku już niemal wygasło.

— Muszę jutro jakoś naoliwić to draństwo. Jak ty w ogóle rano je otworzyłaś, skoro nawet ja… — urwał, gdy ręka ukochanej z impetem pomknęła w kierunku jego twarzy.

W ostatniej chwili zdążył się uchylić i stanął jak wryty.

— Uważaj! Nie wątp w siłę swojej kobiety — zaśmiała się czule. — Zapomniałeś zamknąć je na noc. I dobrze, bo mogłabym mieć problem z wyjściem. Musiałabym cię obudzić. Udało mi się dziś dostać kilka ryb. Myślę, że zjemy jedną, a resztę ususzymy na gałęziach.

— Ryb? — zdziwił się Alaryk. — Od miesięcy nie słyszałem o rybach na sprzedaż. Jak udało ci się je zdobyć? — Popatrzył na nią z ciekawością wypisaną na twarzy.

— Persie cały czas darł się, że ma dziś rarytasy na handel i to w znacznej ilości. Podobno dostał je od karawany, która akurat przechodziła — opowiadała, przygotowując kolację.

— Czyli chcesz mi powiedzieć, że ten stary wyga, który praktycznie od lat ma w zanadrzu jedynie suszone karaluchy i wodę, nagle stał się posiadaczem sporej ilości ryb? — zapytał, szykując stół.

— To w ogóle ciekawa historia. Kiedy mnie zauważył, zaczął opowiadać, wiesz, jak to Persie, że trafiła mu się prawdziwa okazja. Jacyś nowi ludzie przechodzący przez miasto, z nie wiadomo skąd, chętnie wymienili się z nim za kilka beczek wody. Zapytali też, gdzie mogą wynająć jakieś miejsce do spania i czy stacjonują w Nath jacyś fanatycy religijni — opowiadała, nawlekając płaty rybne na sznur do suszenia.

— Fanatycy religijni? Pewnie chodziło im o mnichów lub wiarowników. Tych drugich od czterdziestu lat tam nie widziano. Wszyscy wiedzą, że jedni i drudzy dawno odeszli.

— Tak czy siak, było to dość dziwne. Persie mówił też, że wyglądali na niezwykle poważnych i skrytych. Jak gdyby czegoś lub kogoś szukali. Nie wzbudzili w nim sympatii, powiedział mi to wszystko z lekkim strachem w oczach. Wody zaś wzięli ponoć tyle, że została tylko ta w nieczynnej studni. Powiem więcej, brzmiał, jakby się ich bał — dokończyła opowiadać.

— On lubi koloryzować. Uważa, że dzięki ciekawym historiom sprzeda więcej towaru. Dobrze się stało, że taka rzadkość znów zawitała na nasz stół — ucieszył się Alaryk.

Noc w całości wzięła już we władanie dzień. Zapach smażonej ryby jeszcze długo po posiłku unosił się w izbie. Alaryk przysiadł na łóżku i zastanawiał się nad tym, czy by nie odwiedzić następnego dnia kombinatu. Dawno tam nie był, a przydałoby się naostrzyć narzędzia u kowala, napić się z nim bimbru i powspominać stare dzieje. Dana dołączyła do niego po chwili, ale zdążyła dać mu tylko całusa w policzek i zasnęła kamiennym snem, wtulona w nagie ramiona ukochanego.

Alaryk nie mógł zasnąć. Wbijając wzrok w sufit, tonął w myślach. Przechylał co chwilę głowę w kierunku śpiącej kobiety. A to rozprawiał nad tym, jak dobrze mu z nią, jak nudne, choć dobre życie mają, by za chwilę znowu zastanawiać się nad izolacją, którą wybrali. Wspominał życie w Nath, klasztorne wychowania, nauki o wierze i dziedzictwie dawnych bohaterów. Powracały do niego opowieści o wiarownikach, odważnych wojach, którzy podobno przepędzili ciemność ze świata ludzi. Próbował sobie przypomnieć twarz matki i ojca, którzy zostawili go pod drzwiami zakonu. Miał wtedy niecały rok, a mimo to przebłyski świadomości zakorzeniły mu w głowie ich szczątkowy obraz. W jego wspomnieniach byli smutni i zdesperowani. Uważał, że oddali go dla jego dobra, by przy nich nie cierpiał. Nie miał do nich żalu, ponieważ życie dało mu to, co uważał za najcenniejsze — miłość do dziewczyny i dach nad głową.

Było już bardzo późno, kiedy zasnął. Noc przyniosła mu dziwny sen. Śnił mu się jakiś długowłosy mąż, który przed nim klęczał. Alaryk w jednej dłoni trzymał jego odkupienie, a w drugiej skazanie go na niebyt. Nie widział twarzy, skrywał ją cień, ale wiedział, że od jego wyboru zależy los tego człowieka. Sen jednak tutaj się urwał, nastał ranek.

Poczuł zimno i otworzył oczy. Strzępki nocy powoli znikały z jego głowy. Dziwne uczucie musnęło jego myśli wraz z chłodem poranka. Niepewność i coś wiszącego w powietrzu nie dało mu cieszyć się pierwszymi promykami słońca, łaskawie przebijającymi się przez okiennice. Jak gdyby coś chciało mu przekazać, by uciekał najdalej, jak się tylko da.

Koc w całości leżał na ziemi, a obok niego nie było Dany. Usiadł powoli na łóżku. Długi czas spędzony na rozmyślaniu właśnie zbierał żniwo w postaci braku sił, by zacząć nowy dzień.

— Dana? Kochanie, gdzie jesteś? — zawołał donośnie.

Popatrzył w stronę drzwi i zauważył, że zasuwa zniknęła. Pozostał tylko wygięty pręt, na którym była umiejscowiona. Przerażony tym faktem, zeskoczył z łóżka i ubrał się migiem. Chwycił za drąg, po czym wyszedł na zewnątrz.

— Dana! Dana! — wołał coraz głośniej. — Odezwij się, proszę!

— Tutaj, za domem! — usłyszał głos dochodzący z zagajnika.

Był dziwny, zachrypnięty. Nie odpowiedział. Szedł szybko w jego kierunku, jednocześnie związując włosy kawałkiem skóry.

Za ich drzewem znajdował się mały gaj, w którym jego ukochana często lubiła przebywać. Po chwili zobaczył ją i zwolnił.

— Dana? Co robisz? — zapytał, jakby nie był pewny, co widzi.

Nie odpowiedziała. Stała w bezruchu, a twarz przysunęła do jednego z drzew tak blisko, że wydawała się z nim stykać. Była całkowicie naga.

Zimny pot oblał Alaryka. Ostrożnie, z wyciągniętą ręką podchodził coraz bliżej.

— Dana? — pytał co chwilę.

Gdy jego dłoń już prawie spoczęła na ramieniu dziewczyny, z ust Dany wydobył się przerażający śmiech. Alaryk aż odskoczył. Chichot stawał się coraz głośniejszy i bardziej złowieszczy, aż przeobraził się w niski, niemal męski rechot.

— Dana, co się z tobą dzieje?

W tym momencie śmiech ucichł. Zapadła grobowa cisza. Mężczyzna stał jak wryty i patrzył na plecy dziewczyny. Jej czarne włosy zdawały się falować, choć nie było ani grama wiatru.

— Mówiłam, byś nie wątpił w siłę swojej kobiety — odezwała się ponownie, trzymając w ręku oderwaną zasuwę. Nagle jej głowa obróciła się tak nienaturalnie, że kark powinien już dawno trzasnąć.

Alaryk powoli, krok za krokiem zaczął się wycofywać. Czuł już całym sobą, że coś jest nie tak. Kiedy kędzierzawe włosy na chwilę odsłoniły część twarzy, upadł na kolana przerażony tym, co widzą jego oczy. Przed nim stała bowiem postać z przerażającym uśmiechem, niemal wydłużonym od ucha do ucha, z oczami płonącymi ogniem i zakrwawionymi dłońmi w okolicach paznokci. Po nagich piersiach spływał pot, który gotował się na skórze, wyglądała jak żywy piec. Spojrzał na drzewo, przed którym stała. Zobaczył czerwone ślady krwi i zdartą korę.

— Na wszystkie świętości, co ci się stało?! — wykrzyczał, próbując podnieść się na równe nogi.

— Nie poznajesz swojej ukochanej? — wypowiedziała męskim, grubym głosem, jednocześnie przechylając głowę ku lewemu ramieniu. — Nie poznajesz swojego największego skarbu?

— Kim ty jesteś? Co z nią zrobiłaś? — pytał ze łzami w oczach, trzęsąc się na widok zmory.

Przeniosła ciężar swojego ciała na palce u stóp. Po chwili zaczęła unosić się lekko w powietrzu. Jej ręce, delikatnie rozłożone na boki, krwawiły coraz mocniej. Ogień z oczu objął całą twarz.

— Nie jesteś w stanie jej pomóc. Dusza Dany smaży się już w czeluściach piekieł i niedługo zostanie pożarta niczym wasza przeklęta ryba, którą tak ochoczo wczoraj pałaszowaliście — powiedziała, wybuchając ponownie przerażającym śmiechem.

Serce mężczyzny dudniło jak szalone, nigdy wcześniej nie oglądał czegoś tak strasznego. Widok ukochanej będącej bestią z koszmarów paraliżował go. Nie dowierzał w to, co widzi. Wiedziony instynktem zerwał się w końcu i czym prędzej popędził w stronę domu. Gdy był już pod drzwiami, obejrzał się za siebie. Nie widział Dany, a jedynie dym unoszący się nad lasem od strony Nath. W tym momencie nie interesowało go jednak nic poza ujściem z tego cało.

Wbiegł z impetem do środka i szybko zatarasował wejście stolikiem. Otaczająca go cisza zwiastowała niebezpieczeństwo czyhające gdzieś za domem. Stanął tyłem do blatu i oparł się o niego.

— Co tu się, kurwa, dzieje? Co się z nią stało? Muszę uciekać w stronę osady, tam ktoś jej pomoże, ktoś mi pomoże, kurwa… Przecież to się nie dzieje naprawdę. — Załamany nie dowierzał.

Z zewnątrz dobiegł głos zmory:

— Kochany mój, dlaczego ode mnie uciekasz? — szydziła. — Czyżbyś już mnie nie kochał?

Alaryk udawał, że zapadł się pod ziemię. W jego głowie kłębiły się pytania:

„Jak to możliwe? Co jej się stało? Jak mogę pomóc? Co robić, co robić?” — Jego umysł zalewał nieprzerwany strumień myśli.

— Pewnie zachodzisz w głowę, jak to się stało, że ta ładna i miła dziewczyna jest teraz twoim największym problemem. Nie łudź się, kochany. Taki los czeka każdego człowieka podatnego na nasze wpływy. Tym razem nie wystarczy wam odwaga i paciorki — powiedziała złowieszczo, wciąż się śmiejąc.

— Zamknij się, kurwa! Słyszysz? Zamknij się… Ona nie poddałaby się żadnym wpływom jakiegoś plugastwa! — krzyczał poirytowany i przestraszony. — Dlaczego nas dręczysz? Czym ci zawiniliśmy? Jesteśmy niczym, jesteśmy niewarci uwagi, nikomu nie zawadzamy.

Bestia przeciągała się w nienaturalny sposób, zaczęła się wić i syczeć. Przylgnęła do drzwi i tuląc się do metalowej zapory, powiedziała:

— Masz rację. Jesteście niczym, jesteście nic niewartym robactwem, które zbyt długo miało ten świat we władaniu. Nie ma większej katorgi niż obserwowanie, jak się panoszycie i kazicie swoim jestestwem powietrze. Już niedługo… Dziś będziesz świadkiem i przykładem dla wszystkich. Nadchodzimy, odzyskamy to, co nasze. Świat znów padnie nam do stóp — mówiła z dumą.

Drapania i syk bestii coraz mocniej przedzierały się do wnętrza domu.

— Gdzie moje maniery. Jam jest Pentos, Pan Rozpaczy. Twoja ukochana tak łatwo oddała mi się we władanie… Zastanawiam się, czy aby nie była jakąś dziwką w Nath.

— Milcz, kurwa, milcz! — krzyczał Alaryk, dławiąc się łzami.

Nagle potężne uderzenia zaczęły raz po raz padać na drzwi. Były niczym dudnienie bębna. Bies uderzał z furią, a Alaryk, przytrzymując stół, robił wszystko, by nie paść pod naporem poczwary. Słyszał powolny trzask pękającego drewna i już wiedział, że barykada nie wytrzyma długo. Odsunął się gwałtownie i złapał za drąg przymocowany do jego pleców. Mocno zacisnął palce na broni. Po chwili drzwi rozwarły się z hukiem, a stolik pękł od siły uderzenia. Pentos unosząc się w powietrzu, powoli przekroczył próg domostwa. Uśmiechając się złowieszczo, powiedział:

— A teraz, mój kochany, czas na ostatni pocałunek.

Ruszył z wyciągniętymi szponami na swoją ofiarę. Alaryk doczekał do ostatniej chwili i silnym uderzeniem zza głowy trafił potwora prosto w prawą część twarzy. Głowa jego wykrzywiła się nienaturalnie, dolna żuchwa niemal odpadła i wisiała już tylko na skórze. Z przeraźliwym piskiem łeb kreatury wracał do swojego pierwotnego ułożenia. Pentos ręką chwycił za żuchwę i próbował nieudolnie ją włożyć. Po chwili szczęka zaskrzypiała i wskoczyła na swoje miejsce. Istota wydawała się nie odczuwać żadnego bólu. Alaryk powtórzył atak. Tym razem zamaszystym ruchem pociągnął drąg po ziemi, celując w nogi. Miał nadzieję, że uda mu się przewrócić potwora. Ten jednak skoczył na sufit i zawisł na nim. Kij uderzył w komodę, wypadł Alarykowi z rąk i poturlał się w stronę kominka. Niczym pająk na pajęczynie bestia spoglądała na niego z góry i śmiała się wniebogłosy. Jej rechot szybko zmienił się w przeraźliwy krzyk. Wyła tak głośno, że Alaryka przeszły dreszcze.

Zdał sobie sprawę, że nie ma szans w bezpośrednim starciu, i ruszył w stronę wyważonych drzwi. Wybiegł z impetem tak szybko, że zapomniał o swojej broni. Gnał przez las w stronę Nath, próbując rękoma osłaniać się przed uderzeniami gałęzi. Dym, który wcześniej zauważył, teraz był niemal wszechobecny. Wchodził w nozdrza i drażnił oczy, utrudniając poruszanie się w terenie. Po chwili dotarł do polany, tej samej, na której jeszcze wczoraj próbował zaskoczyć swoją ukochaną. Usta zakrywał ramieniem, oddychanie stawało się coraz trudniejsze. Skołowany, straciwszy orientację, nie wiedział, dokąd biec. Siły też już go opuszczały.

Nagle ogromna energia odrzuciła Alaryka daleko w tył, jakby staranował go rozpędzony koń. Zamroczony leżał na czarnej ziemi, resztkami sił próbując oprzeć się na kolanach i dłoniach. Przed oczami miał mroczki, a gdy udało mu się obrócić na plecy, przekształciły się w zarys potwora.

— Nie ma ucieczki, nie ma nadziei. Jesteś skazany na zagładę, mój kochany — usłyszał głos prześladowcy, który stał tuż za nim.

Pentos chwycił biedaka za włosy i podniósł z taką łatwością, jakby nic nie ważył. Alaryk wił się i próbował uwolnić, lecz był to daremny trud. Bestia sięgnęła drugą rękę w kierunku jego głowy i zaczęła mu nią machać przed twarzą. Z wolna zauważył, że jej paznokcie zamieniają się w długie szpony, ostre jak brzytwy. Była gotowa na ostateczny cios.

— Nieee, proszę — błagał biesa, ale ten wziął tylko jeszcze większy zamach.

Znikąd potężna struga światła oślepiła mężczyznę. Opadł na ziemię. Trochę trwało, zanim na nowo zaczął widzieć świat wokół siebie. Gdy odzyskał wzrok, zobaczył, jak Pentos leży przygnieciony dziwną, lśniącą siłą. Na jego ciele widniały wyryte nieznane Alarykowi znaki, wypełnione światłem. Przyglądał się z niedowierzaniem temu, co widzi. Był o krok od śmierci, a teraz los znowu dał mu chwilę wytchnienia. Nie wiedział, co się dzieje, ale jedno było dla niego pewne. Powinien znów uciekać, jak najdalej, byle przekroczyć mury kombinatu.

— Alaryku! Alaryku! Proszę, zabij mnie… Nie pozwól, bym zrobiła ci krzywdę. Te pęta słabną, czuję to. Im luźniejsze się stają, tym bardziej on bierze mnie w kajdany — przemówiła bestia głosem Dany.

Zaskoczony pełen nadziei podczołgał się na kolanach do ukochanej. Chwycił rękoma jej głowę i przytulił do piersi. Ze łzami w oczach dukał:

— Nie mogę… nie potrafię. Wyjdziemy z tego, znajdziemy jakiś sposób. Już niedaleko do Nath, zaniosę cię tam — mówił kompletnie wyczerpany, nie wierząc w to, czego doświadczył.

— Wiesz, że to na nic… On zaraz wróci. Czuję to. Zabije cię, jeśli znowu przejmie nade mną kontrolę. Alaryku, błagam… Ta moc słabnie, nie mam już sił, musisz to zrobić — prosiła zrozpaczona, płacząc z bólu.

Jeszcze mocniej przycisnął głowę kobiety do piersi. Łzy obficie płynęły po jego twarzy. Niemoc wzbierała niczym fala mająca uderzyć o skałę.

— Nie potrafię… nie umiem… nie chcę — próbował okłamywać sam siebie, ale z każdą chwilą był coraz bardziej świadomy nieuniknionego.

Wiedział, co musi zrobić, ale miłość go powstrzymywała. Chwile stawały się wiecznością. W duchu słyszał tylko jedno:

„Nie, nie, nie…”

Aż do jego uszu znowu dobiegł demoniczny śmiech. Wsłuchując się w rechot, siłą woli zmusił się, by chwycić za kamień, który leżał na wyciągnięcie ręki. Podniósł go gotowy, by zadać cios. Świetlne znaki na ciele potwora słabły, co dodatkowo utwierdziło Alaryka w przekonaniu, że bies zaraz odzyska kontrolę nad ciałem Dany. Próbując uspokoić oddech, na przemian dusił się oparami dymu i łzami, które nieustannie spływały mu do ust.

— Ona pieprzy się teraz z legionem moich braci, będzie naszą dziwką, którą będziemy sobie używać po wsze czasy — wycharczał stwór.

Alaryk zamknął oczy. Całą swoją siłę skierował do ręki trzymającej kamień. Wydał z siebie potężny ryk rozpaczy, który zagłuszył śmiech biesa i z całej siły zaczął tłuc w głowę. Uderzenie za uderzeniem, cios za ciosem. Z każdym zamachem, jego jęki pełne rozpaczy były coraz głośniejsze, a śmiech potwora coraz cichszy. Aż zamilkł całkowicie.

Alaryk nie otwierał oczu, nie chciał zobaczyć tego, co w wyobraźni już widział. Płacz, jakim się zanosił, niemal całkowicie go pochłonął. Poczuł na twarzy krew, której było tak dużo, że spływała mu już do warg. Wiedział, że jego ukochana nie żyje. Zginęła z jego ręki. Jeszcze nie dopuszczał do siebie myśli, że musiał to zrobić. Żal i rozpacz były silniejsze.

Wreszcie się przełamał. Otworzył oczy, ujrzał zmasakrowaną twarz Dany. Lico, które do końca życia będzie już nosił w pamięci. Szpony zniknęły, a w ich miejscu pojawiły się paznokcie, włosy przestały falować. Położył głowę na jej brzuchu i szlochał. Łzy tworzyły kałużę, spływającą po nagim ciele ukochanej.

Czas się zatrzymał. Dym, który był wszechobecny, zaczął rzednąć. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że ciągle go wdycha. Jego ciało było sparaliżowane. Po chwili ucichł, opadł bezwładnie na ciało Dany, straciwszy przytomność.

Przebudził się, gwałtownie nabierając powietrza. Oddychał nerwowo, powoli rozpoznając otoczenie. Leżał na swoim łóżku, okryty kocem. Ogień w kominku tlił się ciepłym blaskiem. Rozejrzał się po pokoju, próbując zrozumieć, jak się w nim znalazł. Przez chwilę miał nadzieję, że to był tylko koszmar, ale zakrwawiona koszula leżąca na podłodze i połamany stół brutalnie uświadomiły mu, że Dana nie żyje. Ostatnia iskra nadziei zgasła. Nagle z zacienionego kąta pokoju, tuż za kominkiem, gdzie jadali posiłki, dobiegł go czyjś głos:

— Spokojnie, chłopcze. Jesteś już bezpieczny.

— Ktoś ty? Gdzie jesteś? — pytał przerażony, gorączkowo rozglądając się po domu.

— Nazywam się Kondar, to ja cię tutaj przyniosłem.

— Pokaż się!

Usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła oraz ciężkie kroki. Z ciemności wyłoniła się sylwetka nieznajomego. Mimo że Alaryk sam mógł się poszczycić nieprzeciętną sylwetką, zamarł. Przy jego łóżku stał potężnie zbudowany, wysoki wojownik odziany w mnisią togę i pancerz wykuty ze stalowej blachy. Na jego zbroi wygrawerowano dziwne znaki, bardzo podobne do tych, które widział na ciele Dany. Głowę przybysza zdobił kaptur i dziwna maska, a na plecach spoczywał potężny miecz, również z grawerami. Czarny strój zlewał się niemal z cieniem, z którego wyszedł, ale mimo respektu, jaki wzbudzał, otaczała go aura spokoju.

— Je… jesteś wiarownikiem? — zapytał Alaryk łamiącym się głosem.

— Tak, jednym z niewielu — odpowiedział tajemniczy gość.

— Ale dlaczego? Co tu się, kurwa, stało? — rzucał się z boku na bok, jakby chciał się wydostać z niewidzialnego uścisku.

Kondar przyklęknął przy łóżku. Położył blaszaną rękawicę na ramieniu Alaryka i cichym głosem wyszeptał coś pod nosem. Delikatna łuna światła spowiła oczy gospodarza, sprowadzając na niego sen.

— Wszystkie pytania znajdą odpowiedź, chłopcze. Teraz śpij i odpoczywaj, nabierz sił.

Nieznajomy czuwał, aby żaden koszmar nie przeszkadzał mu w odpoczynku. Kilka godzin później, kiedy słońce delikatnie przebijało się już na nieboskłonie, Alaryk otworzył oczy. Wstał lekko jeszcze obolały i usiadł na swoim łóżku. Był dziwnie spokojny, jakby przybysz zabrał większość żalu, który go trapił.

Usłyszał, że coś się dzieje przed domem. Ubrał się i wyszedł do zagajnika. Wiarownik układał stos drewna w duże palenisko. Koło niego zaś leżała przykryta całunem postać. Czuł, że to jego ukochana.

— Wiem, że ciekawość jest silna, ale na twoim miejscu nie drapałbym tej rany bardziej, Alaryku — powiedział olbrzym, nie przerywając pracy.

— Co robisz? Skąd wiesz, jak mam na imię? Po co układasz ten stos? I dlaczego Dana leży przykryta całunem? — zadawał kolejne pytania, a głos łamał mu się z przerażenia i rozpaczy.

— Mówiłeś przez sen, nazwałeś siebie Alarykiem i wzywałeś Danę. Domyśliłem się, że to twoja kobieta. Tworzę stos pogrzebowy wedle prastarego zwyczaju. Odmówię odpowiednie modlitwy, aby twoja ukochana mogła dostąpić zbawienia.

— Zbawienia? Nie rozumiem…

— To stara, wywodząca się z dawnych czasów tradycja, która według podań była wszechobecna na tych ziemiach. Spalenie ciała otwiera duszy drogę do królestwa Niebian i nie pozwala demonom na zabranie jej w piekielny niebyt. Podobno w Nath grzebie się ludzi w zbiorowej mogile, ale zaufaj mi. Wiem, co zrobić, aby duch Dany trafił do Niebian po śmierci.

Alaryk nie wiedział, co powiedzieć. Jedyne, co był w stanie zrobić, to przyglądać się jak Kondar kładzie kolejne kawałki drewna na palenisko. Jego zbroja zgrzytała i pobrzękiwała, gdy się schylał, a ogromny półtoraręczny miecz przymocowany na plecach dopełniał wyobrażenie o sile wojownika.

— Niebianie to potężne istoty, które dają wiarownikom moc i pozwalają dobrym ludziom dostać się do Niebios, o ile godna tego osoba zostanie odpowiednio odprawiona. Z moją pomocą dusza twojej kobiety nie będzie błądziła w mroku.

Przyglądał się z uwagą, co robi wiarownik. Mimo uspokajającego snu, jakiego doświadczył, jego serce spowijał żal straty oraz ból zadanej śmierci. Cały czas szlochał pod nosem, ale obecność wojownika niosła ze sobą promyk nadziei, że przynajmniej w innym świecie Dana będzie szczęśliwa. Po raz pierwszy w życiu zaczynał rozumieć, że wszystko, co wcześniej brał za bujdy i bajki, jest w rzeczywistości przerażającą prawdą.

— Wiem, że przeżyłeś wiele złego. Starałem się uspokoić twoje myśli, ale będziesz musiał to w sobie przetrawić na swój własny sposób. Teraz najważniejsze, by ta kobieta znalazła drogę do domu Niebian.

Alaryk zrobił kilka wdechów, próbując za wszelką cenę wziąć się w garść. Chwycił delikatnie ciało kobiety i z szacunkiem odłożył je na stos. Wreszcie przemówił:

— Kondarze, co tu się właściwie stało? Dlaczego to coś było nią? Nic z tego nie rozumiem, to wszystko stało się tak nagle…

Wiarownik uniósł rękę ku niebu i wyszeptał niezrozumiałe dla Alaryka słowa. Po chwili kulisty piorun uderzył w stos, który zajął się ogniem. Młodzieniec przestraszony nagłym hukiem i uderzeniem błyskawicy odskoczył krok w tył. Łzy znowu popłynęły po twarzy nieszczęśnika. W milczeniu, próbując je opanować, przyglądał się temu, co się dzieje.

— Powtarzaj za mną, chłopcze. Przyjmijcie duszę, która odeszła, pozwólcie jej znaleźć schronienie u waszego boku i nie pozwólcie wydrzeć jej sobie na rzecz złych mocy.

Wypowiedział te słowa, choć każde z nich sprawiało mu ból. Dalej nie mógł do końca uwierzyć, że musiał zabić miłość swojego życia tylko dlatego, aby on sam nie zginął.

Obaj mężczyźni w zadumie wpatrywali się w płonące ciało. Alaryk był załamany, ale poczuł ulgę, jakby odprawiany rytuał miał także ukoić jego serce.

— Odpowiadając na twoje pytania… Twoją ukochaną opętał demon. Nie wiem jeszcze, jak i dlaczego, ale przysięgam ci, że się tego dowiem. Dawno temu mój zakon zdołał je uwięzić. Opętania to jednak dla mnie nowość. Nie odnotowaliśmy ich wcześniej — odpowiedział wreszcie Kondar.

— Ale jak to możliwe? Co robił jeden z nich w jej ciele? Skoro zostały pokonane, to jakim, kurwa, cudem ni stąd, ni zowąd stanąłem z tym twarzą w twarz?

— Po pierwsze nie zostały pokonane, ale uwięzione. Po drugie nie klnij, proszę, bo to nie pomaga, a tylko zatruwa niepotrzebnie umysł. Niestety, nie każde plugastwo zostało uwięzione w sferze piekielnej. Część z nich ukryła się i przystosowała do życia w naszym świecie i co jakiś czas nęka zwykłych ludzi. Udało nam się ustalić, że pewne byty zdołały jakimś sposobem zatruć niektórych podatnych na to ludzi.

Wojownik na chwilę przerwał, poprawił swój ogromny miecz i kontynuował:

— Nie wiemy, co planują, ale pewne jest, że ludzie, którzy zwą siebie Akolitami, podróżują od kombinatu do kombinatu i robią rozeznanie. Szukają miejsc, z których mnisi dawno odeszli, a znaczenie wiary zanikło lub, co gorsza, sami są sprawcami ich odejścia. Nath było jednym z takich osiedli, a ja i moi towarzysze zostaliśmy tu przysłani, by to sprawdzić. Widocznie Dana była słabej wiary, dlatego z łatwością bies ją opętał.

— Milcz! Nie pozwolę na brukanie jej pamięci — oburzył się Alaryk.

— Nie chciałem cię urazić, ale taka jest prawda. W dawnych czasach, kiedy ludzkość prowadziła wojnę z demonami, ustaliliśmy, że ich obecność była związana ze zniszczeniem świętych monolitów przez potężny kataklizm, który nawiedził tę planetę kilka wieków temu. Z biegiem lat, kiedy już je odbudowaliśmy, wpływ demonów osłabł na tyle, że ludzie mogli znowu żyć normalnie.

Wiarownik odszedł kilka kroków od stosu i przykucnął na kolanie obok stojącego mężczyzny.

— Mnisi mieli przekazywać opowieści o nas, wojnie i ciemności, jaka wówczas panowała. Krzewili wiarę, by zmniejszyć prawdopodobieństwo zejścia ludzi na złą drogę. Im więcej wiary w sercu, tym mniejszy wpływ ma na człowieka demon. My zaś wycofaliśmy się do swoich twierdz i polowaliśmy na biesy, które zostały na świecie. Gdy dochodziły do nas pogłoski o ich pojawieniu się, natychmiast wyruszaliśmy tępić nieczyste istoty. Z niewyjaśnionych nam przyczyn zakonnicy zaczęli porzucać swoje powołanie i odchodzili w nieznanym kierunku. Z biegiem lat po wiarownikach zostały jedynie bajania starych kobiet, a ludzie zajęli się życiem i swoimi sprawami. Taki stan rzeczy dla tych istot to jak szykowanie im stołu i strawy.

— Zaraz, powiedziałeś, że Nath było jednym z takich miejsc? To znaczy, że… — przerwał Kondarowi ogarnięty złymi przeczuciami.

— Tak, że już nie istnieje. Akolici zbrukali to miejsce, opętali ludzi. Niestety jedną z takich osób była Dana. Nasza trójka przybyła do miasta, ale było już za późno. Widząc, co się dzieje i jak daleko wniknął demoniczny wpływ w całą społeczność, postanowiliśmy, że jedynym wyjściem jest jej oczyszczenie.

— Oczyszczenie? — Zadrżał, słysząc te słowa.

— Światło Archanioła Gabriela. Przywołałem je. Nie zabija tych draństw, ale je więzi. Opętany nie może się pozbyć bestii, ale mogłeś choć przez chwilę porozmawiać z ukochaną. Tylko w ten sposób można pozbawić ofiarę pasożyta i zyskać szansę na zbawienie jej duszy. Światło pada na ogromny obszar, dlatego Dana uległa jego wpływowi. Nigdy wcześniej nie korzystaliśmy z niego, ponieważ to pierwsze przypadki opętań, które znamy. Do tej pory walczyliśmy z demonami w ich fizycznych formach — opowiadał wiarownik.

— Czyli nie było innego wyjścia? Śmierć to jedyny sposób, by demon nie nękał jej duszy?

— Tak, to jedyny sposób, a przynajmniej nie słyszałem o bardziej skutecznym, Aldaryku.

— Alaryk. Jestem Alaryk — poprawił wiarownika mężczyzna. — Czyli ten dym znad Nath… Spaliliście wioskę?

— Wybacz, nigdy nie miałem pamięci do imion. — Powstał. — Światło Archanioła Gabriela pozwala wyjść duszy ludzkiej na wierzch. Zaraz potem nakazałem moim kompanom spalić Nath i modliłem się o przyjęcie tych nieszczęśników do strefy niebiańskiej — powiedział zasmuconym głosem Kondar.

— Ci wszyscy ludzie zginęli… w męczarniach. — Załamany opadł na kolana, jego twarz spowił smutek, a ręce zaczęły się trząść.

— Przykro mi, chłopcze. Walka z demonami to nierówna przeprawa. Koszty, jakie ponosimy, to ciężar, który musimy dźwigać. Tylko w wierze znajdujemy siłę do walki i podejmowania tak trudnych decyzji — powiedział ze współczuciem, kładąc dłoń na ramieniu Alaryka.

— W wierze? W Nath wiara odeszła wraz z mnichami — powiedział zdenerwowany.

— I takie też słuchy do nas doszły. Nie jesteś człowiekiem wiary, ale jeśli dane ci będzie wiedzieć i poznać to, co ja, zrozumiesz. Nasze ciała i życie tutaj są niczym w porównaniu ze zbawieniem naszych dusz. Nie możemy dopuścić, by demony plugawiły ludzi i budowały swoją armię. Są uwięzione, ale jakoś potrafią wpływać na niewierzących. Muszę to powstrzymać za wszelką cenę.

— Ja… ja przepraszam. Dla mnie to za dużo jak na jeden raz, ale czuję, że skoro przeżyłem, mam coś ważnego do zrobienia. Mam wobec ciebie ogromny dług i zamierzam go spłacić.

— Co masz na myśli?

— Wiodłem tutaj spokojne życie. Zajmowałem się z Daną zbieraniem oleju brzozowego, który wymienialiśmy na jedzenie w mieście. Wcześniej wychowywali mnie mnisi. Wpajali mi nauki o wierze, o was, o demonach. Nie pojmowałem tego, póki nie zobaczyłem biesa na własne oczy. Myśleli, że kiedyś zostanę jednym z was. Przez te wszystkie lata liczyło się, tylko by żyć z dnia na dzień i cieszyć się tym, co mam. Te skurwiele to wykorzystały, aby nas zniszczyć. Mnie też by to spotkało, gdyby nie moja izolacja od kombinatu. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógłbym wieść żywot dla wiary. Chciałem tylko dobrego życia dla siebie i dla Dany. Biesy odebrały mi wszystko, a jedyne, co teraz czuję, to chęć zemsty, wyprawienia w czeluść każdego demona. Chciałbym zostać jednym z was — powiedział pewny siebie, klękając i patrząc prosto na maskę, skrywającą twarz Kondara.

— To nie takie proste, chłopcze. Zemsta to potężna broń dająca motywację, ale bez wiary jesteś tylko naczyniem dla bestii. — Pochylił się nad nim. — Poza tym wiarownikiem zostaje się z woli Niebian, chęć nie wystarczy. Musiałbyś odnaleźć w sobie nie tylko wiarę, ale i odwagę, by robić to, co słuszne. — Wojownik starał się odwieść Alaryka od jego zamiarów.

— Więc pomóż mi odnaleźć w sobie wiarę. Pomóż mi wykorzystać ją do walki z tymi potworami, proszę. Skoro Akolici w tak krótkim czasie położyli na Nath swoje brudne macki, to zapewne na tym nie poprzestaną — przekonywał błagalnym tonem.

— Nie wiesz, na co się piszesz, chłopcze. Trenujemy latami, a gdy osiągamy najwyższy stan ducha, na niektórych z nas spływa łaska Niebian. Te wszystkie cuda jak Światło Archanioła Gabriela, to tylko część naszych możliwości. Ci, którym nie udaje się nawiązać więzi, zostają mnichami w miastach i podtrzymują wiarę wśród ludzi, bo to nasza naturalna broń przeciwko demonom. Jeśli wezmę cię pod swoje skrzydła, chęć zostania wiarownikiem nie wystarczy. Będziesz musiał dać Niebiosom dowód, że kieruje tobą wyższy cel, czyli chęć poświęcenia się dla ludzkości. Nie brawura, a ochrona ludzi przed złem, nie nienawiść, a dobroć. Wszystko, co traktowałeś za dobre dla siebie, będziesz musiał przelać na bezbronnych.

— Wiem, co będzie, jeśli nie spróbuję. Wiem, co się ze mną stanie, kiedy znowu spotkam opętanego. Zginę lub zostanę jednym z nich. Miałem teraz szczęście, że byłeś w pobliżu, bo tylko dzięki tobie żyję. Mam w sobie gniew, serce mi pęka, ponieważ jedyną osobę, którą kochałem, musiałem zatłuc, aby demon nie przejął nad nią pełnej kontroli. Pozwól mi pomóc oczyścić świat z tej plagi. Chociaż spróbować. Niech śmierć Dany nie pójdzie na marne.

Kondar się zamyślił. Potarł palcami maskę przylegającą do jego twarzy. Chwilę tak dumał i odpowiedział:

— Wiarownicy pokonują demony wiarą, odwagą i niezłomnością. Możliwe, że taka niebiańska cecha jak współczucie, które okazałeś swojej ukochanej, przyda się w tej walce. Przed tobą trudna droga pełna wyrzeczeń i prób, ale masz w sobie to coś, co może pomóc ci odnaleźć naszą drogę. Determinacja i szczera miłość to silny oręż. Przyjmuję cię na swojego kleryka i dołożę starań, aby cię wyszkolić. Nie ja jeden jednak będę podejmował decyzję, czy staniesz się tym, kim chcesz być — powiedział tajemniczo Kondar.

— Kleryk? Mianowicie?

— W czasie wojny wiarownicy szkolili kleryków. Byli to mnisi, którzy wykazywali się silną wiarą. A to dawało nadzieję na uzyskanie łaski. Udowodnij mi, że nie mylę się co do ciebie, młodzieńcze. Niedługo dołączymy do moich towarzyszy, z którymi przybyłem do Nath. Potem wyruszymy do Uldar, naszej podziemnej twierdzy leżącej kilka mil stąd. Tam zdamy raport Pierwszemu.

— Kim jest Pierwszy? — przerwał Alaryk.

— Jednym z pierwszych wiarowników, dlatego tak go nazywamy. Dane mu było też dostąpić łaski wieczności.

Alaryk uważnie przyjrzał się Kondarowi.

— Innymi słowy, Pierwszy pamięta jeszcze czasy, gdy ludzkość schroniła się w bunkrach po upadku asteroidy. Za swoje czyny został obdarowany przez Niebian wiecznym życiem. To on zdecyduje, czy wstąpisz na naszą ścieżkę.

— Bu… bunkrach? Asteroida? Dobrze, załóżmy, że pojmuję — rzekł niepewnie Alaryk.

— Wszystko będzie dla ciebie jasne, gdy już tam dotrzemy. Koło ławki zostawiłem twój drąg, weź go i ruszajmy. Czas nagli.

Stos pogrzebowy powoli dogasał. Bijąca od niego łuna ognia zamieniała się we wspomnienie mające na zawsze wryć się w pamięć Alaryka.


***


Kondar szedł przodem. Gdy wchodzili do Martwego Lasu, kleryk spojrzał w niebo, uklęknął i złożył przysięgę:

— Ja, Alaryk, przysięgam ci, ukochana, gdziekolwiek teraz jesteś, że twoja śmierć nie pójdzie na marne. Będę walczył do ostatniego tchu, by raz na zawsze wygnać demony z tego świata. Spoczywaj w pokoju. Kocham cię i zawsze będę.

Kondar przyglądając się przysiędze, skinął głową na znak aprobaty i oznajmił:

— Wiarownikom zabrania się miłości fizycznej, ale miłość duchowa jest najsilniejszym darem. Może i nie masz w sobie wiary, ale nie brakuje ci determinacji. Niech miłość do Dany doda ci sił. Postaram się, byś w tym wytrwał.

Szli już jakiś czas lasem, z wolna przebijając się przez bardziej zarośnięte odcinki. Kondar, mimo ciężkiego pancerza i miecza, z którego podniesieniem miałby pewnie problem niejeden silny mąż, żwawo się poruszał, wręcz inspirując Alaryka, który trzymał się tuż za nim. Knieja nie dawała oznak życia poza dwoma poruszającymi się jej traktem mężczyznami. Ciszę tę przerwał zaciekawiony Alaryk:

— Kondarze, pozwolisz, że zadam ci kilka pytań?

— Pytaj, chłopcze, śmiało.

— Nie chcę myśleć o tym, co się stało, i wolę zająć czymś myśli.

— Naprawdę, nie krępuj się.

— Dlaczego zniknęliście? Mnisi przez tyle lat o was opowiadali. Słuchałem z wypiekami na twarzy historii o wielkich wojownikach, którzy uratowali nas przed demonami podczas wielkiej wojny dziesiątki lat temu. A dopiero teraz spotykam jednego z was.

— Dobre pytanie. Prawda jest taka, że niewielu z nas zostało, przynajmniej w tych stronach. Kiedyś w Uldar stacjonowało ponad dwudziestu wiarowników. Z woli Niebian doświadczyli daru długiego życia. Nie tak długiego, jak Pierwszy, ale każdy z nas wraz z łaską wiary dostaje też dar dłuższego żywota. Sam żyję już ponad sześćdziesiąt lat — opowiadał Kondar.

— Niesamowite, poruszasz się na góra trzydzieści. Powiedziałbym, że jesteś moim rówieśnikiem — zachwycał się Alaryk.

— I tak też się czuje, ale kontynuując: gdy budowano Bastion Światła, dwunastu wiarowników oddało swoje życie w świętym rytuale, aby mieć pewność, że ich krew wzmocni wyryte na nim pradawne runy. Glify te nie pozwalają wkroczyć do środka żadnej istocie, która nie ma w sercu łaski wiary. To było ogromne poświęcenie, ale konieczne, ponieważ pod Bastionem spoczywa jeden ze świętych monolitów, dzięki któremu świat demonów pozostaje oddzielony od naszego. Ci, którzy pozostali w Uldar, reagowali na doniesienia o demonicznych aktywnościach na naszym terenie. Dzięki temu udało się zapewnić ludziom poczucie bezpieczeństwa. Kilkoro moich braci i sióstr oddało życie, aby kombinaty Nath i Zarah były bezpieczne. Doszły nas słuchy o dziwnych przypadkach opętań w okolicy i trop wiódł do Nath. Resztę historii znasz — dokończył Kondar.

— Rozumiem, nie próbowaliście wyjaśnić, dlaczego mnisi odeszli?

— Skupialiśmy się na tym, by zapewnić tej krainie bezpieczeństwo. Tak po prawdzie ich odejście zauważyliśmy, dopiero gdy pojawiły się pierwsze pogłoski o opętaniach.

— A to światło, które unieruchomiło Danę… jak wy to robicie? Wiem jedynie to, co mówili mnisi.

— Hmmm… A co mówili?

— Wiara wasza jest tak silna, że umiecie ją manifestować w walce. Nigdy jednak nie spytałem ich, co to oznacza.

Kondar zastanawiał się przez chwilę nad słowami, które chciał wypowiedzieć, po czym rzekł:

— Jeśli mowa o szczegółach, póki Pierwszy nie wprowadzi cię w tajemnice naszego zakonu, nie mogę powiedzieć wiele. Nasza wiara nie polega na czczeniu jakichś konkretnych bytów, ale od pewnych pochodzi. Tak jak demony mają swój fizyczny wymiar, w którym przebywają, tak Niebianie zamieszkują swój. Mam nadzieję, że to zaspokoi twoją ciekawość.

— Jak się z nimi komunikujecie?

— W trakcie treningu nasz upór i determinacja, by wytrwać w świętym obowiązku, pozwalają nam na porozumiewanie się z nimi. Nie jest to fizyczna manifestacja, ale czujemy ich obecność i uczymy się nawiązywać więź z Niebianami. Każdy z nas ma szczególne relacje z różnymi bytami i to po części nadaje nam osobliwy charakter.

— To znaczy, że prosicie Niebian o te wszystkie zaklęcia?

— Zaklęcia? To raczej modlitwa. A modlitwa to język, który rozumieją. Nasze słowa powracają do nas z darem, o który prosimy. Widziałeś na własne oczy działanie Światła, a ono wzięło się właśnie z modlitwy do samego Archanioła Gabriela, jednego z pomniejszych Niebian.

— Tak. Nigdy nie zapomnę tego widoku. — Alaryk się zafrasował.

— Modląc się, używam prastarego języka zwanego łaciną. Podobno tysiące lat temu była tutaj powszechna. Gabriel to byt, którego słyszę i z którym potrafię rozmawiać. Nigdy nie udało mi się komunikować z innymi Niebianami, ale wiarownicy potrafią to robić.

— To języki mają swoje nazwy?

— Obecnie nie, teraz ludzie znają tylko wspólną mowę. Kiedyś każda nacja miała swój unikatowy język. Ludzie od dawna dla wygody mówią we wspólnym.

— A te dziwne znaki, które masz na zbroi? I ta maska, którą nosisz? To też mnie niezmiernie ciekawi.

— Ubiór wiarowników to połączenie mnisiej szaty oraz pancerza z runami, które nawiązują do różnych religii niegdyś dominujących na Ziemi. Wierzenia te mają swoje korzenie właśnie wśród Niebian. W pewnym sensie okazujemy tym istotom wdzięczność za łaskę, którą nas obdarzają, nosząc na sobie ich znaki. Moja maska nazywana jest Opoką Krzyżowca. Nawiązuje do bardzo odległych czasów, kiedy jedną z najsilniejszych religii na Ziemi było chrześcijaństwo, a ten symbol na niej to Krzyż Chrystusowy.

— Krzyż Chrystusowy? Brzmi jak jakiś rodzaj insygniów.

— Można tak powiedzieć, choć jak wspominałem, symbolika jest różna i zależy od naszego przywiązania do konkretnego Niebianina. Dla przykładu wiarownicy, z którymi tutaj przybyłem, noszą maski smoka i orła. Jeśli dane będzie ci poznać więcej moich braci i sióstr, na pewno chętnie opowiedzą ci o ich powiązaniach z różnymi bytami.

Kawałek dalej Kondara zaniepokoił tajemniczy szelest.

— Cisza! — powiedział w skupieniu wiarownik.

Kondar przystanął w pół kroku, powolnym ruchem sięgnął po miecz na plecach. Wysunął rękę w kierunku Alaryka i powiedział:

— Przygotuj się, chłopcze. Nie jesteśmy tu sami.

Nieruchomo wsłuchiwał się w otaczającą ich głuszę. Chłód Martwego Lasu zaczął przenikać do szpiku kości, a każdy szelest gałęzi wydawał się nieść ze sobą nieznaną grozę. Alaryk, chociaż pełen podziwu dla postawy i wiedzy swego towarzysza, mógł skupić swe myśli wyłącznie na potencjalnym niebezpieczeństwie czyhającym w mroku. Las z każdą minutą stawał się coraz bardziej tajemniczy i nieprzewidywalny.

— Tam, w chaszczach. Przygotuj się. — Wskazał ruchem głowy na pobliską plątaninę gałęzi.

Mimo że osłaniał go pancerz, był zachwycająco zwinny i gotowy do działania. Alaryk nie chciał pozostać w tyle. Chwycił za drąg gotów na rozkazy Kondara. Tuż obok nich, w cieniach i skrycie, zbliżało się zagrożenie. To, co mogłoby wydawać się dla niektórych oszałamiające, dla Alaryka z każdym jego oddechem stawało się coraz bardziej rzeczywiste.

Ponure drzewa szumiały niespokojnie, a zimne powietrze drgało w oczekiwaniu na nieuniknione. Kondar, silny swoją wolą, był gotowy zmierzyć się z czekającym ich przeznaczeniem. Jeszcze nie widział zagrożenia, ale był przygotowany. Święty ogień jego wiary jaśniał nawet w najgęstszym mroku.

Alaryk wytężył wzrok, ale niczego nie widział. Wojownik pewnie i cicho podchodził do celu.

— Masz pierwsze i ostatnie ostrzeżenie — powiedział podniesionym głosem. — Wyjdź i pokaż się, a twoje przyszłe męki skrócę do minimum.

— Ja pierdolę. Zaraz mnie zabiją, kurwa mać — dobiegł ich czyjś niski głos z miejsca, w którym gałęzie się poruszyły.

Alaryk i Kondar spojrzeli na siebie, wymownie milcząc. Wiarownik szybkim ruchem ręki sięgnął w gąszcz i wyciągnął ku górze jakiegoś człowieka.

— Nieee, błagam, nieee…! — krzyczał tajemniczy jegomość. — A… Alaryk?

— Persie?! — Alaryk zdziwiony nie mógł uwierzyć własnym oczom. — Cholera, to Persie. Kondarze, puść go, to przyjaciel.

Wiarownik opuścił rękę. Mężczyzna mógł wreszcie dotknąć stopami ziemi, ale Kondar nadal trzymał go za skórzaną kurtkę. Odłożył na plecy miecz. Złączył dwa palce, przyłożył je do czoła Persiego i na głos wypowiedział tajemnicze słowa:

— Ostende te ipsum daemonium.

Persie spojrzał zdziwiony i oblał się potem.

— Nie wyczuwam w nim opętania — stwierdził Kondar i go wypuścił.

— Kurwa… Jakiego opętania? Schowałem się tutaj, bo myślałem, że jesteście jakimiś zbójcami. Szedłem do kombinatu — dodał lekko poddenerwowany.

— Co tutaj robisz? — zapytał Alaryk, patrząc przyjacielowi prosto w oczy.

Mężczyzna niezgrabnie otrzepał z kurzu swoją jaskrawą kurtkę, poprawił torbę na zapasy, która zwisała przytwierdzona do pasa, i podciągnął spodnie pod samo podbrzusze swojego opasłego już cielska. Z ziemi podniósł kapelusz i nałożył go na mocno zarośniętą czuprynę, upewniając się, czy dobrze leży. W końcu uniósł usianą piegami twarz. Mrużąc lekko oczy, uśmiechnął się do nich szelmowsko.

— Myślałem, że jesteście tymi dziwnymi ludźmi z Nath — przemówił. — Nie wiem, kurwa, kim oni są. Przybyli kilka dni temu ze sporym zapasem ryb i to tak obfitym, że jak żyję, jeszcze nie widziałem na raz takiej ilości. Piękne sztuki, warte przynajmniej dobrze osiodłanego konia. A oni… A oni wymienili je na wodę. Interes życia, powiadam wam.

— Persie, skup się. Jak to się stało, że znaleźliśmy cię tutaj całego i zdrowego? — spytał poirytowany Alaryk.

— Więc tak. Wypytywali, czy klasztor jest zamieszkany, czy jacyś mnisi zostali w Nath i czy widzieliśmy jakichś wiarowników w pobliżu. Co było dziwne, bo przecież o nich rozprawiają już tylko stare baby.

— Yhm — zamruczał pod nosem Kondar.

— Tak czy siak, nie widziałem w tym nic dziwnego. Pomyślałem, że pewnie szukają duchowego przewodnictwa i gromadzą spore zapasy wody, bo u nich z tym krucho. Potem… potem… — zaciął się, nie mogąc znaleźć słów.

— Potem? — pociągnął pytanie Alaryk.

— Potem przyszła na mój stragan Dana. Przyniosła ze sobą kilka litrów olejku brzozowego na wymianę. Wspominała coś o twoich urodzinach. Była tak szczęśliwa, gdy zobaczyła, że mam te ryby. Kiedy je pakowałem, jedna z tych osób, jakaś kobieta z twarzą osłoniętą kapturem, przechodziła obok. Na chwilę się zatrzymała, mierząc wzrokiem Danę, a ona odwzajemniła się tym samym. Chyba dobre dwie minuty patrzyły na siebie jak w transie, nie wypowiadając ani słowa. Aż od tego patrzenia dostałem gęsiej skórki na plecach, a po dupie popłynął mi pot. I nagle kobieta poszła dalej, a Dana, jak gdyby nigdy nic, odwróciła się do mnie. To było dziwne.

— Dalej nie odpowiedziałeś na pytanie. Co tutaj robisz? — przypomniał znudzony już Kondar.

— Spokojnie, wielkoludzie, już jestem przy końcu tej historii. Załadowałem ryby na wóz i pojechałem z nimi do mojego składzika w jaskini nieopodal. Takie rzeczy trzeba trzymać w zimnie, a tam w jamie jest jeszcze chłodniej niż tutaj. Jako że robiło się już ciemno, postanowiłem zostać tam na noc. Nazbierałem drewna, oblałem je olejkiem, przygotowałem strawę i posłanie. Tak dotrwałem do rana. Kiedy wracałem do Nath, straciłem orientację w terenie, cały las spowiła mgła, jakby dym z ogniska przez noc przykrył drzewa. Zostawiłem wóz w miejscu, które rozpoznawałem, i począłem szukać drogi. Chodziłem tak po okolicy dobrą godzinę, może dwie, aż zauważyłem w oddali dwie sylwetki. Przestraszyłem się i schowałem w krzakach. Na szczęście to byłeś ty, Alaryku, i twój kompan.

— Czyli nie wiesz nic, a to znaczy, że na nic się nie przydasz — skomentował Kondar.

— Ale jak to? Chcieliście wiedzieć, co tu robię, więc wam powiedziałem. Co mam jeszcze, kurwa, dodać?

— Spokojnie, Persie. Kondar spodziewał się czegoś hm… gorszego. — Alaryk się uśmiechnął.

— Gorszego? No pięknie, jeszcze mnie obrażają.

— Czyli nie wiesz nic o spaleniu Nath? — spytał kleryk.

— Spaleniu? O czym ty mówisz?

— Ludzie, których spotkałeś, byli Akolitami opętanymi przez demony, wykonującymi ich rozkazy. Wygląda na to, że kiedy się upewnili, iż nie ma już w mieście mnichów, zaczęli badać lokalną ludność, sprawdzając, czy da się ich opętać, a Nath stało się bardzo podatne na opętanie przez lata nieobecności mnichów. Miałeś ogromne szczęście, że nie trafiło na ciebie — skwitował Kondar.

— O… o… opętali? Kurwa… — wyjąkał Persie.

— Wraz z moimi kompanami zesłałem światło, które uwięziło demony w ciałach ludzi i…

— Kondarze, proszę. Oszczędź mu szczegółów. Przecież widzisz, że trzęsie się jak gałąź na wietrze. Trzeba ci tylko wiedzieć, przyjacielu, że dzięki tobie wiem już, jak opętano moją Danę.

Persie padł na kolana, starając się zrozumieć wszystko, czego się dowiedział. Nie pisnął ani słowa, rękami gestykulował, jakby analizował sytuację.

— Ona nie żyje — powiedział cicho Alaryk, z trudem powstrzymując łzy. — Musiałem dokonać wyboru. Mogłem zginąć lub skrócić jej męki…

— Ja… ja nie… tak mi przykro, Alaryku… ale przecież demonów dawno już nie ma… prawda?

— Niektóre z nich zaszyły się w wiecznych ciemnościach, lecz większość z nich uwięziona jest w piekle dzięki poświęceniu moich braci i sióstr. Znalazły jednak sposób na oddziaływanie na ludzi, którzy od dawna nie żyją już w świetle wiary. Muszę poznać ich plany — podsumował wiarownik.

— Czyli jejeje… jesteś… — jąkał się ponownie Persie.

— Wiarownikiem i jak widzisz, istniejemy nie tylko w bajaniach starych bab.

Persie pobladł już całkowicie. Potrząsając głową, uświadamiał sobie, że to wszystko, co słyszy, jest prawdą. Demony, wiarownicy, opętania. Cała ta wiedza była dla Persiego jak kubeł zimnej wody. Opowieść przybysza zmusiła go do weryfikacji swoich dotychczasowych przekonań.

— Chyba jednak mogłem się lepiej ukryć. No dobrze, to jaki jest plan? — zapytał nieśmiało.

— Plan jest taki, że idziemy do Nath po towarzyszy Kondara. Potem wyruszymy do ich twierdzy. Chcę zostać jednym z nich — odrzekł Alaryk z dumą.

— Nie obraź się, ale o ile dobrze pamiętam opowieści starych babin, które, jak widzę, miały racje, to oni w walce korzystają z wiary. A tobie z tym niezbyt po drodze, prawda? — oznajmił szyderczo Persie.

— Dość już straciliśmy czasu, musimy iść dalej. Do Nath niedaleko, a brak patroli moich towarzyszy zaczyna mnie martwić. Jeśli chcesz iść z nami, droga wolna, ale nie obiecuję, że będzie łatwo. Sam na pewno zginiesz, z nami masz szansę przeżyć. Tu się dzieje coś, co wcześniej przeoczyłem. Nie spocznę, póki nie dowiem się wszystkiego — powiedział Kondar, poganiając towarzyszy.

— Brzmi sensownie, ale sugeruję, byśmy najpierw wrócili do mojej jaskini po kilka ryb na drogę. Jeśli Nath faktycznie spłonęło, nie znajdziemy tam nic, co pomoże nam w dalszej wędrówce. Domyślam się, że z wodą też kiepsko stoicie? — zapytał ze spuszczonym wzrokiem.

Alaryk odkręcił zawieszoną na pasku manierkę. Widać w niej było dno.

— Ma rację. Musimy mieć jakieś zapasy, zwłaszcza że dwóch wiarowników na nas czeka.

— Tak po prawdzie to jeden wiarownik i jedna wiarowniczka — poprawił Kondar.

— To musi być niezwykle silna kobieta. — Persie się uśmiechnął.

— Silna i zabójcza — skwitował Kondar, patrząc, jak uśmiech schodzi z twarzy nowego druha.

Okazało się, że Persie w kłębach dymu krążył niedaleko pozostawionego wozu. Jaskinia znajdowała się tuż obok. Nie była to głęboka jama. Miała raptem kilka stóp wysokości. W środku znajdowało się wykopane w ziemi składowisko beczek z rybami i wodą.

Napełnili kilka manierek, a do ciężkiego, skórzanego plecaka zapiętego sznurem wsypali tyle ryb, ile mogli zmieścić. Od Nath dzieliła ich zaledwie godzina drogi i marsz pod górę. Szli gęsiego. Kondar prowadził, nasłuchując potencjalnego niebezpieczeństwa. Zaraz za nim szedł Persie, który nad wyraz dobrze czuł się w środku, a na końcu Alaryk, zatopiony w myślach o Danie.

— Ona jest teraz w lepszym miejscu, Alaryku, masz moje słowo. Niech ta myśl dodaje ci otuchy — pocieszał go Kondar.

— Otuchy doda mi zgładzenie Pentosa.

— A kim jest ten Pentos? — dopytywał Persie.

— Demonem, który opętał Danę — odpowiedział kleryk ze złością w głosie.

— Przepraszam, nawet nie wyobrażam sobie, jak musisz się czuć. To była dobra dziewczyna, stworzona dla ciebie… — zasmucił się Persie.

— Persie, to nie jest dobry pomysł przywoływać myśli o niej — uciął Kondar. — Pentos bez nosiciela nie stanowi zagrożenia. Najpewniej jest jednym z wyższych demonów. Myślę, że opętał Danę, przechodząc na nią z tamtej kobiety, o której wspomniałeś. Swoją drogą, kiedy będziemy w Uldar, musimy wziąć go na cel. Tamtejsza bibliotekarka będzie wiedziała, co to za demon.

— Racja, już się zamykam — rzekł Persie.

— Cały czas męczy mnie myśl, że Akolici wykonują rozkazy demonów. Z tego wynika, że znalazły sposób na kontaktowanie się z naszym światem. Mogą dokonywać opętań i przelewają swoją siłę i plugastwo na niewinnych ludzi. Musimy szybko znaleźć moich towarzyszy.

— Gdzie dokładnie miałeś się z nimi spotkać? — wypytywał Alaryk.

— Na wzniesieniu przy Nath, stamtąd sprowadziłem światło na mieszkańców. Jego struga uderzająca w twoim kierunku zmusiła mnie do oddalenia się od nich, ale umówiliśmy się, że jeśli nie wrócę przez trzy dni, udadzą się do Uldar beze mnie. Mija właśnie drugi dzień.

— Uldar to wasza siedziba? — zapytał Persie.

— Tak, to nasza twierdza. Żeby do niej dojść, trzeba ruszyć na północ. Jest pełna rzeczy, które wydają się pochodzić nie z tego świata, ale pewnie słyszeliście historię o tym, że kiedyś Ziemia nie wyglądała tak jak teraz — oznajmił Kondar.

— Ziemia w sensie ta kraina? Opowieści i klechdy mnichów coś o tym wspominały — powiedział Persie.

— Ziemia w sensie nasz świat, tak bowiem nazywa się planeta, którą zamieszkujemy. Wiele nazw i rzeczy będzie dla was nowe, ale zobaczycie na własne oczy, że opowieści i klechdy to nie zawsze tylko ciekawe historie.

— W ciągu ostatnich kilku godzin usłyszałem już tyle niezrozumiałych dla mnie słów, że zaprawdę mam nadzieję znaleźć w Uldar wszystkie odpowiedzi na nurtujące mnie pytania — skwitował Alaryk. Głowa puchła mu od nadmiaru wiedzy.

Persie pełen ciekawości, spytał ze wstydem pobrzmiewającym w jego głosie:

— Kondarze, czy nietaktem będzie, jeśli zapytam cię, dlaczego nosisz maskę?

Kondar zaśmiał się cicho i odpowiedział:

— Ależ skąd, przyjacielu. Każdy wiarownik nosi na sobie symbole wiary różnych dawnych religii, aby wzmocnić swoją więź z Niebianami poprzez przedmioty. Osobiście przykładam do tego dużą wagę. Maska chroni moją twarz, ale nosząc ją, oddaję również cześć Niebianom. Ściągam ją tylko, gdy się posilam lub obmywam.

— Na dłuższą metę uciążliwe jak cholera, ale trzeba przyznać, że robi wrażenie — skwitował Persie.

— Parę lat temu, gdy zostałem wiarownikiem, przysiągłem sobie, że w dowód wdzięczności za łaskę wiary będę ściągał ją z twarzy tylko wówczas, gdy będę musiał.

— Nie wierzyłeś w siebie? — zapytał Alaryk.

— Nie czułem się godny…

— Dlaczego? — dopytywał zaciekawiony, ale Kondar nie odpowiedział i kazał mu iść dalej.

Noc była już głęboka, kiedy dotarli na miejsce. Kondar po drodze chętnie odpowiadał na pytania Persiego. Wreszcie wspięli się na wzgórze okalające kombinat. Widać z niego było całe Nath. Gdzieniegdzie w niektórych domach czy straganach tlił się jeszcze ogień. Nie dostrzegli jednak towarzyszy wiarownika.

Wojownik pochylił się ku ziemi, szukając jakichś śladów. Alaryk z Persim przyglądali się temu, jednocześnie rozglądali się w nadziei, że zobaczą pozostałych wiarowników. Kondar zamknął oczy i poprosił towarzyszy o ciszę. Nasłuchiwał. Po chwili wstał i powiedział:

— Musimy sprawdzić w kombinacie, mam złe przeczucia.

Schodzili pośpiesznie ze wzniesienia w kierunku bramy wjazdowej. Długi mur chroniący Nath był już praktycznie na wyciągnięcie ręki. Persie zdyszany, co jakiś czas popijał kilka łyków wody, klnąc pod nosem na warunki wokół siebie, a Alaryk, mocno trzymając swój drąg, starał się osłaniać tyły. Dotarli do południowej bramy. Był to wielki, murowany łuk kształtem przywodzący na myśl słońce — charakterystyczne miejsce we wszystkich kombinatach. Miał on symbolizować światło i wytrwałość oraz dawać nadzieję. Tuż za bramą rozciągały się niemal doszczętnie spalone budynki mieszkalne. Niektóre deski nadal się tliły. Wszędzie walały się jakieś graty, porozrzucane naczynia, meble. W Alaryka uderzały obrazy przypominające mu o tętniącym życiu Nath, pełnym małych, bawiących się dzieci.

— Wszyscy zginęli — powiedział zdruzgotany w kierunku Kondara.

— Za ich śmierć odpowiedzą demony, Alaryku. Nie możesz patrzeć na to tylko przez pryzmat tego, co się stało. Skazanie ich na bycie więźniami w swoich własnych ciałach, sterowanych przez te plugastwa, nie byłoby właściwe. Mieszkańcy Nath stanowiliby ogromne niebezpieczeństwo dla każdego, kogo spotkaliby na drodze. Swoją bezczynnością zaś skazalibyśmy ich dusze na wieczną mękę. Dziwne tylko, że nigdzie nie widać spalonych ciał, miejcie się więc na baczności.

— Mój stragan! Cały spłonął… — Persie padł na kolana i szlochał. Uświadomił sobie, że stracił dorobek całego życia.

Alaryk ze współczuciem położył dłoń na jego ramieniu. Na myśl o utracie czegoś ważnego przed oczami stanęła mu twarz Dany. Zacisnął dłoń, zamknął oczy i ze wszystkich sił starał się skupić na aktualnej sytuacji.

Po chwili usłyszeli dziwny jęk dobiegający z placu klasztornego. Kondar ruszył w jego stronę, a pozostali podążyli za nim. Kiedy ich oczom ukazał się plac klasztorny, Wojownik stanął jak wryty. Jego ręce ruszały się, jakby w myślach odprawiał modlitwę. Plac usiany był spalonymi zwłokami. Wyglądało to tak, jakby ktoś zebrał wszystkich mieszkańców w jednym miejscu i wyłożył nimi ulicę. Nie to było najgorsze. Na środku placu stały wbite w ziemię dwa krzyże zrobione z kłód i związane linami. Przypominały ten, który Kondar nosił na swojej masce. Na nich zaś wisiały nagie ciała kobiety i mężczyzny, towarzyszy Kondara.

— Nie… tylko nie to… Valeria… Simon… — dukał wiarownik, z całych sił powstrzymując wzbierającą w nim nienawiść.

Alaryk i Persie nie wiedzieli, co powiedzieć. Zamarli z przerażenia. Nigdy jeszcze nie oglądali takiego pobojowiska. Kondar rzucił się czym prędzej do krzyży, skakał między ciałami spalonych ludzi, a krzyk rozpaczy, która w nim narastała, powoli wydobywał się z jego ust, aż w końcu ryk wiarownika poniósł się aż za wzgórze, z którego zeszli.

Rozciął mieczem więzy pętające ręce towarzyszy i położył ich na ziemi przy krzyżach. Nie przestawał krzyczeć. Ból, jakiego doświadczał, nie miał granic.

Alaryk podbiegł do Kondara, który trzymał rękę Simona przy twarzy. Obok leżała Valeria, jej brudne od pyłu ciało było usiane bliznami. Zauważył ruch jej ust.

— Ona żyje, Kondarze! Ona żyje!

Wiarownik w mgnieniu oka pojawił się przy kobiecie. Wziął jej głowę w swoje ogromne dłonie i ciągle szlochając, czule do niej przemawiał:

— Valerio, siostro… Czy mnie słyszysz? Valerio…

Persie podbiegł do mężczyzn i wyciągnął menażkę z wodą. Pokropił czoło i usta Valerii. Krople z ust wpadły do gardła kobiety. Zakaszlała strasznie i nabrała trochę powietrza. Z trudem wymawiając słowa, powtarzała cichym głosem:

— On tu jest, on tu jest, on tu jest… On…

Wiarownik zrozumiał, co Valeria chciała mu powiedzieć. Położył delikatnie jej głowę na ziemi i popatrzył w kierunku mężczyzn, mówiąc:

— Persie, zabierz, proszę, Valerię jak najdalej stąd. Idź za północną bramę, odbij po mili i zejdź do wąwozu, który zobaczysz. Rozpal tam ognisko i zaopiekuj się nią. Zrobisz to?

— Oczywiście, czym prędzej. Co się dzieje, Kondarze?

— Tym razem walka nas nie ominie.

Alaryk się domyślał, co oznacza zachowanie towarzysza. Drąg mokry był już od potu spływającego z mocno zaciskanych dłoni. Stanął obok i razem ustawili się na samym środku placu. Kondar wbił swój miecz w ziemię i trzymając go mocno, wypowiedział słowa:

— Ad ignem Dei ego voco.

Runy na mieczu zalśniły niczym gwiazdy na ciemnym niebie. Alaryk nie wiedział, co się zaraz stanie. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że od kompana bije jakaś moc.

Nagle zobaczyli buchający w niebo ogień. Płomień był ogromny. Tańczył w wirze unoszącym się nad ruinami znajdującego się nieopodal budynku.

— To kuźnia Siora. Wiele czasu spędzałem w tym miejscu za młodu.

— Nie spuszczaj oka z otoczenia, to nie jest naturalne.

Ogień wirował nieprzerwanie. Mężczyźni czuli grozę sytuacji. Konfrontacja z czymś złym była nieunikniona. Ze starej, zrujnowanej kuźni wydobywał się dźwięk bitego metalu, jakby Sior wciąż tam był i pracował. Stukot był wyraźny i donośny. Aż nagle umilkł. Płonący słup ognia momentalnie zniknął, a żar owiał cały plac. Mężczyźni musieli zamknąć na chwilę oczy, aby ochronić je przed gorącem.

Gdy ponownie spojrzeli w stronę kuźni, zobaczyli spalonego człowieka. Skóra na jego torsie odchodziła od ciała większymi płatami. Łysa głowa płonęła żywym ogniem, a szyja była pełna dziur, przez które przebijały się ogniste węgielki. Muskularna budowa istoty wzbudzała strach w sercu Alaryka. Zauważył na skroni bestii trzy pionowe kreski. Pamiętał, że identyczny tatuaż miał kowal.

— Na wszystko, co mi drogie… Sior? Czy to ty?

Istota wybuchnęła przerażającym śmiechem. Śmiała się długo, a dźwięk ten mroził krew w żyłach. Dłoń potwora leżała na trzonku ogromnego, płonącego młota, od którego biło przeraźliwe ciepło.

— Proszę, proszę… Młody, niedoszły mnich Alaryk we własnej osobie. Kopę lat. Pochowałeś już tę sukę? Nie miałem okazji jeszcze konsumować jej słodkiej duszy, ale jak wy ludzie mawiacie: co się odwlecze, to nie uciecze — przemówił demon.

Alaryk zamilkł, jakby sparaliżowany tym, co usłyszał. Zrobił kilka kroków wstecz. Wtem Kondar przemówił pewnie:

— Podaj mi swoje imię, demonie, oraz powód, dla którego tu jesteś, a może nie będę długo bawił się tobą, zanim cię odeślę z powrotem do piekła.

— Wy wiarownicy… zawsze ten sam bełkot przy każdym naszym spotkaniu. Nic oryginalnego nie może wypłynąć z waszych gęb. Niech jednak będzie, my demony mamy swoje zasady i maniery. Naczynie, które widzicie, niezbyt wysokich lotów, dostarczył mi lokalny kowal. Z tego, co czytam w jego myślach, filtrowanych z męki, jaką właśnie odczuwa, zna się z twoim towarzyszem. Moje prawdziwe imię to Agni, Pan Ognia. Nasze pieski są wśród was i zbierają coraz więcej wiernych. Spalimy waszą stolicę do gołej ziemi. A ty, młodzieńcze, u boku tej świętoszkowatej kupy żelastwa wkrótce dołączysz do Siora i swojej suki, za którą tak tęsknisz.

— Alaryku, za nic w świecie nie daj się porwać nienawiści, skup się i nie dopuszczaj demona do swojej głowy — poradził Kondar i z impetem ruszył na demona.

Niesamowity był to widok. Ogromny i ciężki pancerz wiarownika w ogóle nie ograniczał jego ruchów. Wielki, płonący runami miecz, ciągnięty po ziemi, nabierał energii, jakby miał za chwilę eksplodować światłem. Kondar, znalazłszy się o krok od demona, wyskoczył w górę i z ogromną siłą zamachnął się na potwora. Miecz zatrzymał się na piekielnym młocie, który nawet nie drgnął pod wpływem uderzenia. W przypływie furii wiarownik z całej siły uderzył bestię pięścią w brzuch. Następnie szybkim kopnięciem w nogi starał się ją powalić. Agni lekko się zachwiał, zrobił kilka kroków w tył, ale nie upadł.

— Jesteś szybki, muszę przyznać. Ucz się, młody Alaryku, i podziwiaj, jak to jest nie mieć z nami szans! — krzyknął, zanosząc się jeszcze donośniejszym śmiechem.

Kleryk krążył po polu walki, szukając okazji do zadania demonowi ciosu, ale strach i świadomość siły Agniego nie pomagały mu w tym. Kondar natomiast nie przestawał zasypywać demona gradem uderzeń miecza, ale bies parował każdy cios.

„Twardy, cholera. Póki go nie obiję, dusza Siora nie dojdzie do głosu” — analizował w myślach wiarownik.

— Dość już tej zabawy, czas przejść do wielkiego finału! — krzyknął demon, a ogień w jego ciele buchnął jeszcze mocniej.

Wymachując swoim młotem, siał dookoła spustoszenie. Podpalał po drodze to, co jeszcze mogło się zająć ogniem. Kondar odskakiwał i bronił się, nie miał jednak okazji na kontrę, ponieważ impet demona był niesamowity.

Agni nieuważnie rozbił dzban z wodą, która ochlapała jego prawą nogę. Ciało zaskwierczało. Demon zawył z bólu i Kondar już wiedział, co musi zrobić. Alaryk też szybko połączył fakty.

„Woda zgasi ogień demona” — pomyślał kleryk.

Niedaleko placu stała studnia. Była nieczynna, ponieważ ludzie w Nath od lat składowali źródlaną wodę z pobliskich jaskiń w beczkach. Alaryk przypomniał sobie też opowieści Dany i Persiego — Akolici wymienili z Persim ryby na wodę w dużej ilości. Pewnie dlatego, aby nie było czym walczyć z Agnim, kiedy ten się zjawi.

— Kondarze, zajmij go czymś — krzyknął w kierunku wiarownika i pobiegł w stronę studni.

— A co niby robię cały czas?! — odpowiedział zdenerwowany, raz za razem odbijając ciosy.

Demon zobaczył Alaryka biegnącego w stronę studni i po raz pierwszy poczuł strach.

— O nie, nie, nie, mały gnojku! Nie zrobisz mi tego — powiedział strwożony i odepchnął Kondara, trafiając go w sam środek pancerza.

Wiarownik odleciał w tył i wtedy miecz wypadł mu z rąk. Alaryk szybkimi ruchami próbował wyciągnąć wiadro z wodą ze studni, ale demon był coraz bliżej. Kleryk uwijał się, jak mógł, ciągnął linę ostatkiem sił i czuł już oddech demona na swojej twarzy. Nagle bestia uniosła się w górę i upadła, uderzając o ziemię kilka kroków dalej. To Kondar od tyłu chwycił Agniego w pasie i przerzucił za siebie. Momentalnie doskoczył do niego, aby przytrzymać biesa przy ziemi. Gorąco bijące z ciała demona sprawiało wiarownikowi ogromny ból, ale wiedział, że musi wytrwać.

— Szybko, nie utrzymam go długo — powiedział przez zaciśnięte zęby.

Alaryk wyciągnął wiadro, wziął zamach i wylał niemal całą jego zawartość na głowę i tors potwora. Demon wił się i krzyczał w konwulsjach, a z jego gardła zaczął się wydobywać znajomy głos Siora. Kondar wiedział, że to jest ten moment. Siedząc na demonie i próbując go utrzymać w ryzach, wyszeptał:

— Gabriel archangele, affer gratiam tuam super me.

Ogromna struga światła spadła na demona, docisnęła go do ziemi i unieruchomiła na dobre. Wiarownik zeskoczył z ciała Siora, cofnął się obolały i zmęczony po swój miecz. Alaryk przyglądał się temu znajomemu już widokowi i wiedział, że za chwilę znów straci kogoś bliskiego.

— Siorze, przyjacielu… Przepraszam. Wybacz mi… Wierzę, że odnajdziesz spokój tam, dokąd zmierzasz… Przepraszam. — Nie mógł zapanować nad emocjami.

Łzy, które spadały na ciało demona, zadawały mu dodatkowy ból. Kleryk widział w oczach biesa swojego dawnego druha. Sam Sior wydawał się odczuwać ulgę, że to już koniec. Nie zdążył jednak wypowiedzieć ani słowa. Kondar podszedł i ustawił się nad ciałem bestii, trzymając w ręku swój miecz. Przebił ciało kowala na wylot, po czym opadł obok na ziemię. Leżąc i próbując uspokoić oddech, rzekł:

— Musimy spalić Siora, odprawić rytuał. Tylko tak dusza twojego przyjaciela trafi do raju.

— Wiem, Kondarze, wiem. Daj mi chwilę, zbiorę trochę drewna i ułożę w stos.

— Zbierz więcej, musimy też spalić Simona. Nie pozwolę, by jego ciało gniło bez obrzędów w tym przeklętym miejscu — powiedział Kondar, powoli wracający do siebie.

Alaryk wyszedł przez bramę, którą weszli do Nath, i skierował się ku skrajowi lasu. Zbierając chrust na stos, niemal całkowicie zatracił się w potoku myśli. W ciągu zaledwie kilkunastu godzin stracił dwie bliskie mu osoby. Ze wszystkich sił próbował zebrać się w sobie i zrozumieć sytuację, w jakiej się znalazł.

Jakiś czas później wrócił ze sporą liczbą gałęzi. Powoli schodziło z niego napięcie. Czuł, że jego wkład w samą potyczkę był niewielki. Zastanawiał się, czy jest dobrym kandydatem na wiarownika. Gdy wrócił na miejsce, Kondar czekał już z przygotowanymi do spalenia ciałami i kilkoma dużymi belkami. Odprawiał ostatnie modlitwy.

— Pomóż mi z tymi kawałkami drewna. Za chwilę będą wolni od demonów po wsze czasy.

Układali razem stos, gdy Alaryk dał wyraz swojemu zwątpieniu:

— Kondarze, czuję, że nie sprostałem. Widziałem, jak walczysz. Nawet pomijając twoje święte moce, robiło to tak piorunujące wrażenie… gdzie mi tam do ciebie.

Kondar, nie przerywając pracy, zaśmiał się głośno i po chwili zwrócił się do Alaryka:

— Jeszcze nie zauważyłeś, chłopcze? To był test.

— Jak to? Co było testem? — dopytał skołowany kleryk.

— Tak po prawdzie nie potrzebowałem pomocy, chciałem się przekonać, czy jesteś zdolny do poznania wroga. Pojedynczy demon jego pokroju nie jest dla doświadczonego wiarownika dużym wyzwaniem. Owszem, miał krzepę, machał tym młotem na prawo i lewo. Jego ciosy bolały, ale to opętaniec, nie żaden książę piekielny. Był jedynie strasznie gorący i ten żar to w zasadzie jedyne, co sprawiało mi problem. Najważniejsze, to znaleźć słaby punkt. I ty ten punkt odkryłeś. Tym bardziej zastanawiam się, jak mógł tak sponiewierać Valerię i Simona.

— Zauważenie jego podatności na wodę wystarczyło, abym w twoich oczach przeszedł próbę?

— Właśnie tak i jestem z ciebie dumny. Tak szybko zauważyć słaby punkt, mimo ogarniającego lęku, to sztuka. Dobrze rokujesz, kleryku.

Mężczyzna nie ukrywał, że teraz wierzył w siebie dużo bardziej niż dotychczas. Stos już płonął, modlitwy zostały odmówione, a po chwili zadumy Kondar zwrócił się do Alaryka:

— Myślę, że czas, aby pamięć o Simonie przetrwała nie tylko w naszych sercach, ale i w walce. Mnisi szkolili się w posługiwaniu kosturami. Uważali, że to idealna broń, pozwalająca zachować równowagę między zadawaniem bólu a okazywaniem litości. Simon też preferował kostur. Ten, który leży tutaj, stworzył własnymi rękoma. Runy, które go zdobią nawiązują do Shang-Ti, Niebiańskiego Cesarza z prastarych chińskich wierzeń. — Kondar podszedł do leżącej na ziemi broni, podniósł ją, po czym wręczył Alarykowi. — Teraz jest twój. Noś go z dumą, ćwicz, a gdy przyjdzie czas i uzna cię za godnego, otworzy swoje możliwości dla ciebie. Pamiętaj, chłopcze, że należał do wielkiego wojownika. Simon położył tą bronią wiele demonów. Niech pamięć o nim trwa w niej po wsze czasy.

— To piękna broń, nie zawiodę ani ciebie, ani pamięci o nim. Dziękuję…

Kostur był wspaniale zdobionym kawałkiem drewna niepochodzącego z tych stron. Uchwyt obito metalem idealnie dopasowanym do dłoni. Sprawiał wrażenie niezwykle lekkiego i wytrzymałego. Krańce broni wyposażone były w ostrza z widocznymi emblematami przedstawiającymi smoka.

— Niech spoczywają w pokoju… Chodźmy do Valerii i Persiego. Mam nadzieję, że moja siostra dochodzi do siebie — powiedział Kondar.

— Valeria to twoja prawdziwa siostra?

— Nie rodzona, to siostra w boju. Dla nas każdy wiarownik jest bratem lub siostrą, rodziną. Strata jednego boli jak strata najbliższego. Muszę się dowiedzieć, czy wszystko z nią w porządku i co tu się, na Niebiosa, stało.

Przeszli raptem kilkadziesiąt kroków w kierunku północnym i zauważyli światło ogniska. Do świtu pozostały mniej więcej dwie godziny, ale blask płomieni był doskonale widoczny. Podeszli powoli, upewniając się, że to Persie rozpalił ognisko. Nie pomylili się — tuż przy palenisku leżała owinięta w koc Valeria, a Persie czuwał nad ogniem.

— Halo? Jest tam kto? Uważaj, jesteśmy uzbrojeni — zawołał Persie, słysząc kroki w oddali.

— Spokojnie, Persie, to tylko my — oznajmił Alaryk.

— Dzięki niech będą opatrzności. Bałem się, że coś was tam zatrzymało na dłużej.

— Bo tak właśnie było, ale później o wszystkim ci opowiemy. Co z Valerią? I dlaczego nie poszedłeś do wąwozu, jak kazałem? — zapytał Kondar. W jego głosie pobrzmiewało zdenerwowanie.

— Nie dałem rady iść z nią dalej, ponieważ strasznie cierpiała. Rozpaliłem więc ognisko, wymyłem jej rany, napoiłem, przygotowałem rybę. Zjadła trochę i teraz śpi. Oddycha normalnie i wyjdzie z tego — tłumaczył Persie.

— Dziękuję, masz moją wdzięczność. Wszyscy zasługujemy na odpoczynek. — Wojownik przykucnął z ulgą przy ognisku.

— A co to za piękna broń na twoich plecach, Alaryku?

Mężczyzna usiadł koło ogniska, wziął porządny łyk wody i zaczął opowiadać wszystko, co się wydarzyło od momentu, gdy Persie wyprowadził Valerię z Nath.

— Kurwa, widzę, że nie próżnowaliście, kiedy mnie nie było. Przykro mi z powodu Simona i Siora. Pierwszego nie znałem, ufam, że był zacnym mężem. Za to za Siora wypiję toast w pierwszej karczmie, w której postawimy stopy, przysięgam. Inaczej nie nazywam się Persie.


***


Świtało już, chmury zebrały się nad okolicą, a delikatny deszcz zaczął opadać na ich twarze. Persie i Kondar spali. Alaryk czuwał przy Valerii i trzymał wartę.

„Szkoda, że dopiero teraz zacząłeś padać, przydałbyś się wcześniej” — zwrócił się w myślach do deszczu. Bacznie obserwował okolicę i przyglądał się śpiącej wojowniczce.

Valeria była piękną kobietą, mniej więcej w wieku Dany. Brązowe oczy i włosy niemal zlewały się z równie brązowym odcieniem skóry. Kształtne piersi i umięśnione ciało wyglądały na hartowane w ciągłej walce, a liczne blizny były echami dawnych walk i poniesionych strat.

Nagle kobieta zakrzyczała. Zerwała się na równe nogi, chwyciła Alaryka od tyłu i przydusiła go ramieniem:

— Kim jesteście, co mi robiliście?

Kondar, słysząc to, momentalnie zerwał się na równe nogi i zaczął uspokajać Valerię:

— Valerio, przestań. To przecież ja, Kondar, i moi towarzysze.

— Kondar… Kondar! — zawołała i puściła mężczyznę. — Niebianie czuwali nad tobą. Jak dobrze cię widzieć całego i zdrowego. Pokonałeś Agniego? To ścierwo nie żyje?

— Tak, a mój kleryk mi w tym pomógł. Poznaj Alaryka.

— Alaryku, miło mi cię poznać. Jestem Valeria, siostra bitewna zakonu wiarowników.

— Ciebie również miło poznać, Valerio. Dobrze, że żyjesz i wracasz do siebie.

— A ten budzący się właśnie jegomość to kto? — zapytała wojowniczka.

Persie właśnie otwierał oczy i przeciągał się po śnie.

— To Persie, opiekował się tobą, kiedy my walczyliśmy z Panem Ognia — powiedział Kondar.

— O, wstaliście i widzę, że Valeria już na nogach. Persie, bardzo mi miło.

— Tak, wiem już. Dziękuję za opiekę. Zapamiętam to, możesz mieć pewność.

— Nie ma za co, cieszę się, że mogłem pomóc. Musimy ci znaleźć jakieś ubranie, bo nie możesz wiecznie chodzić owinięta kocem. — Uśmiechnął się pod nosem.

— Teraz to najmniej ważne. Musimy jak najszybciej dostać się do Uldar i ostrzec Pierwszego — powiedziała Valeria z zakłopotaniem w głosie.

— Valerio, Simon nie żyje. Byliście przywiązani do krzyża. Twój bicz zniknął, a w Nath był opętaniec. Co się działo podczas mojej nieobecności? — zapytał Kondar.

Wiarowniczka usiadła przy palenisku i zaczęła opowiadać. Słuchali jej słów jak zaklęci:

— Kiedy poszedłeś sprawdzić strugę Archanioła Gabriela, zeszliśmy z Simonem do Nath. Szukaliśmy ocalałych i dobijaliśmy uwięzionych przez światło opętańców. Simon podpalał ciało za ciałem, odmawiając modlitwy. Ja poczęłam przeszukiwać domostwa. Nikt nie przeżył. Demony spaczyły tam każdego, bez wyjątku. W pewnej chwili poczułam niesamowity chłód, przenikliwe, kłujące wręcz zimno. Simon krzyknął do mnie, żebym czym prędzej do niego przybiegła. Niedaleko klasztoru, przy placu stał człowiek, a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. Ubrany był w togę z kapturem i płytowy czarny pancerz. Maska w kształcie węża zakrywała jego twarz. Simon zapytał go, kim jest, i oznajmił mu, że jesteśmy wiarownikami, a miasto zostało oczyszczone z demonicznego wpływu. — Valeria nabrała powietrza i kontynuowała: — Poczułam tylko silne uderzenie jakieś plugawej energii i straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, wisiałam już przywiązana do krzyża. Wokół było pełno spalonych zwłok, a ten człowiek, czy cokolwiek to było, wraz z Agnim zadawali Simonowi ból. Tortury, którym był poddawany… Nawet nie potrafię i nie chce ich opisywać. — Gniew coraz bardziej narastał w głosie Valerii. — Dookoła krzyży rozmieszczone były demoniczne glify. Modliłam się w myślach o pomoc, ale to ustrojstwo skutecznie blokowało moje próby. Byliśmy bezbronni. Simon do końca zachował odwagę i honor. Patrzyłam, płacząc w duchu, jak go zabijają na moich oczach. Kiedy życie z niego uszło, ten obcy powiedział: Agni, zrównaj to miejsce z ziemią, niech twój ogień spali do cna wszystko, co tutaj zastaniesz. Kobieta ma cierpieć do końca swoich chwil, widząc swojego druha bez tchu w płucach. Spotkamy się wkrótce w umówionym miejscu. Wpierw jednak musimy zewrzeć szeregi.

Persie aż podrapał się po ramieniu. Widać było, że od słuchania Valerii dostał gęsiej skórki.

— Zrozumiałam, że mam do czynienia z kimś o wiele potężniejszym niż zwykłe opętańce. W dodatku przyjrzałam się bliżej jego masce. Mogłabym przysiąc, że wyglądał jak wiarownik, ale nigdy takiej nie widziałam. Wężowa maska… Nie wiem, co o tym myśleć, ale jedno jest pewne: jeśli on zbierze armię i pomaszeruje na Bastion, nie będziemy mieli szans, by się obronić. Jego moc wykraczała ponadto, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić.

— Pod Bastionem jest monolit, jeśli on go zniszczy… Nie możemy do tego dopuścić — powiedział Kondar przerażony słowami Valerii.

— Monolit? — zapytał Persie.

— Jest to jedna z największych tajemnic naszego zakonu i powód, dla którego robimy to, co robimy. Monolity chronią ten świat przed koniunkcją ze światem demonów. Jeśli padną wszystkie trzy, armie piekieł zaleją świat jak przed stuleciami — powiedziała zaniepokojona Valeria.

— Agni wspominał o Bastionie Światła, wiem, że nie kłamał. Demony uwielbiają się chełpić swoimi planami. Pewnym jest więc, że słyszeli o strażnicy. Mam nadzieję, że nie podejrzewają więcej — rzekł Kondar.

— Musimy więc ostrzec wiarowników z Uldar i zebrać jak największe siły, by obronić stolicę — zaproponował Alaryk.

— Nie ma nas wielu, kleryku. Musimy jednak zrobić wszystko, by ochronić monolit. Do Uldar daleka droga. Jeśli wyruszymy niebawem, powinniśmy tam dotrzeć w ciągu doby. Persie, jak stoimy z prowiantem? — dopytał wiarownik.

— Kilka manierek wody i sporo ryb, damy radę. Musimy jeszcze znaleźć jakieś ubranie dla Valerii i broń.

— Nie martwcie się o broń, poradzę sobie. Potrzebuję tylko kilku sznurków, żeby utrzymać na sobie koc, i trochę skóry, aby zrobić buty. Po dotarciu do Uldar włożę na siebie zbroję godną wiarownika.

— Zostaniemy tutaj trochę, odpoczniemy i przygotujemy do wymarszu. Zjedzcie rybę, napijcie się. Za dwie godziny musimy ruszać, czas nagli — zarządził wiarownik. — Dzieją się rzeczy, które były przed nami ukrywane. Wierzę, że Pierwszy powie nam, co dalej.

Alaryk usiadł na skraju obozu, opierając kostur o ramię. Płomienie rzucały tańczące cienie na twarz Valerii, która z pasją opowiadała Persiemu o swoich doświadczeniach w boju, szykując sobie jednocześnie prowizoryczne ubranie. Jej głos, spokojny, lecz pełen emocji, mieszał się z trzaskiem palącego się drewna. Kondar, wsłuchany w rozmowę, rozcierał dłonie, czując chłód nadchodzącego dnia. Po chwili przeniósł wzrok na Alaryka i zaintrygowany zapytał:

— Przeszedłeś kiedyś szkolenie bojowe z kosturem?

Mężczyzna uniósł brew z błyskiem w oczach.

— Tak. Mnisi w klasztorze przez lata uczyli mnie, jak się nim posługiwać. To był jeden z niewielu aspektów życia wśród nich, który naprawdę lubiłem.

Wojownik pochylił się do przodu, klasnął w dłonie i z zadowoleniem wstał.

— Wyśmienicie. Pokaż mi kilka ruchów.

Alaryk westchnął cicho, podniósł się z miejsca i pewnym ruchem poprawił chwyt na kosturze. Wykonał płynną sekwencję, obracając bronią z gracją, jakby rzeźbił w powietrzu niewidzialne wzory. Kij świsnął, przecinając powietrze w perfekcyjnej harmonii ruchu i siły. Lata treningu nie zatarły się w pamięci. Wiarownik obserwował go uważnie. Skinął głową z uznaniem.

— Całkiem nieźle. A teraz spróbuj mnie trafić.

Alaryk spojrzał na niego z powątpiewaniem.

— Na pewno?

— No dalej, nie będę się bronił, tylko unikał — zachęcił zawadiacko.

Niedoszły mnich wzruszył ramionami i ruszył do ataku. Kostur przeciął powietrze poziomo, ale Kondar cofnął się w ostatniej chwili, pozwalając ciosowi minąć go o włos. Sprawnie uniknął kolejnego uderzenia skierowanego na jego żebro, lekko przeskakując w bok. Alaryk się skupił. Jego ruchy stały się bardziej stanowcze, ale wiarownik nadal z łatwością unikał ciosów, poruszając się z gracją doświadczonego wojownika.

— Za wolno, kleryku — rzucił z rozbawieniem, unikając kolejnego ataku.

Mężczyzna zmrużył oczy i nagle zmienił taktykę. Udając cios w bok, błyskawicznie skręcił kostur i podstawił go nisko pod stopy przeciwnika. Zaskoczony Kondar za późno zareagował. Stracił równowagę i z impetem upadł na plecy, wzbijając w powietrze chmurę kurzu.

Valeria podniosła wzrok znad ogniska, a Persie z wrażenia prawie zadławił się wodą.

— No i masz, mistrzu unikania — zakpiła z brata, nie kryjąc rozbawienia.

Kondar podnosił się powoli, otrzepując ubranie z piasku, po czym przyznał z uznaniem:

— Dobrze. Podstęp i zaskoczenie. Tak właśnie powinno się walczyć.

Alaryk spojrzał na niego z satysfakcją, podziękował za trening, a następnie wrócił na swoje miejsce. Valeria, nadal rozbawiona, dodała:

— Wygląda na to, że pierwszy raz w historii kleryk pokonał wiarownika.

— Odczuwam jeszcze zmęczenie po Agnim — rzucił, wpatrzony w hipnotyzujące płomienie.

Wszyscy, wyraźnie w lepszych nastrojach, delektowali się chwilą beztroski i ciepłem ogniska. Pierwszy raz mogli pozwolić sobie na odrobinę zapomnienia. Ostatnia godzina upłynęła im na przygotowaniach do drogi. Alaryk pomógł Valerii z butami, a Persie smażył ryby.

Kondar oddalił się trochę od reszty i rozmyślał o postaci wspomnianej przez wojowniczkę.

„Kimkolwiek jesteś, powstrzymamy cię. Choćbym miał poświęcić wszystko, co kocham. Nie dopuszczę do ponownego otwarcia bram” — przysięgał w duchu, wpatrując się w zniszczone Nath.

Rozdział II: Echa przeszłości

Spalony doszczętnie kombinat zniknął już całkowicie za horyzontem. Szli gęsiego równym krokiem. Przemierzali tereny, których Alaryk nigdy w swoim życiu nie widział. Tak daleko na północ od rodzinnego miasta nigdy nie zapuszczali się z Persim i uświadamiali sobie, że nie wrócą już w te strony.

Valeria przez ten czas poznała trochę lepiej nowych towarzyszy. Opowiedzieli jej też swoje poprzednie przygody.

— Kto by pomyślał, że tak się sprawy potoczą. Podróż w tak szacownym gronie w kierunku nieznanego — rzekł Persie.

— Staram się z każdym krokiem zostawiać za sobą to wszystko. Im szybciej zapomnę, tym lepiej — odparł Alaryk.

— Ból straty jest normalny, Alaryku. Czas sprawi, że twoje serce się zagoi. Razem z Kondarem pomożemy ci znaleźć drogę do wiary, masz moje słowo — obiecała Valeria.

Słowa otuchy starał się przekuwać w nadzieję. Cały czas skupiał się na przekonaniu, że choć stracił Danę, jej dusza jest bezpieczna w królestwie Niebian. Robił wszystko, co mógł, aby tym uczuciem stłumić ból i żal, które cały czas gnieździły się w jego sercu.

Wiarowniczka kątem oka zauważyła na pasie Persiego wiklinowy, dość długi sznur, inny niż ten zrobiony z końskiego włosia, którym przytrzymywała koc na swoim ciele.

— Persie, czy ten sznur z wikliny jest ci potrzebny?

— Wiązałem nim ryby do suszenia, ale śmiało, proszę, weź go.

Kobieta oddaliła się kilkanaście kroków od reszty i uklękła. Uniosła sznur ku niebu, zamknęła oczy i poczęła się modlić:

— Hiero Raa, faire mina many mascul… Hiero Raa faire mina many mascul… — powtarzała raz za razem.

— Możliwe, że będziecie za chwilę świadkami czegoś wspaniałego — powiedział Kondar do reszty mężczyzn.

— Co ona robi, Kondarze? — zapytał zaciekawiony Alaryk.

— Modli się do Niebianina, z którym jest związana. Bardzo starego Niebianina z dalekich ziem, nazywanych niegdyś Egiptem. Atrybutem tej istoty był bicz wojenny. Valeria prosi go o nasycenie tego sznura mocą, która… — nie dokończył, gdyż lina zapłonęła światłem jasnym jak słońce.

Valeria wstała i pewnym ruchem ręki zaczęła wymachiwać swoją nową bronią. Po każdym ruchu bicz zostawiał za sobą smugę światła, która wyglądała jak unoszące się nad nim noże gotowe do cięcia. Kobieta zamachnęła się w kierunku grubego pnia leżącego nieopodal niej i wyrwała go z korzeniami z taką łatwością, że Alarykowi i Persiemu odebrało mowę. Wokół kobiety raz za razem pojawiały się świetliste, ostre jak brzytwa smugi. W tym tańcu śmierci bicz wydawał się niezwykle lekki, wręcz dostosowany do dobrze zbudowanej wojowniczki.

— Dziękuję, Persie — powiedziała.

— Nie… nie… nie… nie ma… za co — jąkał się, a Valeria skwitowała to pełnym wdzięku uśmiechem.

— Widzicie teraz na własne oczy, czego może dokonać nasza wiara — powiedział zadowolony Kondar.

— I tak po prostu? Modlitwa w odpowiednim języku i z kawałka sznura powstaje broń, która sieje zniszczenie? — zapytał zaciekawiony Alaryk.

— Zanim usłyszałam głos, przez lata ćwiczyłam swoje ciało i umysł, by być najlepszą wojowniczką wśród moich braci. Mimo że oni już dostąpili łaski, robiłam wszystko, by od nich nie odstawać. Z biegiem czasu zwrócił na mnie uwagę sam Raa i zaproponował, że nauczy mnie walczyć stylem, którego szybkość i gibkość nie zna granic. Pokazał mi, jak stworzyć bicz, który w moim ręku będzie siał popłoch wśród demonów. Ten, który miałam wcześniej, był trochę krótszy, ale obecny czuję znacznie lepiej — wytłumaczyła Valeria, po czym zwróciła się do Kondara: — Bracie, musimy ich naznaczyć. Powinniśmy to zrobić wcześniej, ale twoim mieczem byłoby to niezbyt poręczne.

— Masz słuszność, siostro.

Kondar poprosił Persiego i Alaryka, by ci stanęli obok i się rozluźnili.

— Co to znaczy naznaczyć? — zapytał zdziwiony Alaryk.

— Mamy do czynienia z opętaniami, a wy nie jesteście chronieni. Demony w swojej własnej postaci to jedno, ale jeśli spotkamy Akolitów i nie zareagujemy odpowiednio wcześnie, możecie stać się naczyniami dla tych bestii — wyjaśnił wojownik.

— Dlatego też musimy was ochronić. Końcówka mojego bicza jest bardzo ostra. Nadaje się idealnie, aby wyryć wam na piersi pentagram — dodała Valeria.

— A co to u licha jest? — zapytał Persie.

— To prastary znak używany dawniej do ochrony przed złymi mocami. Według podań chroni przed opętaniem. Ma ochronną moc, jeśli jest zrobiony świętym przedmiotem, takim jak mój miecz, twój kostur lub bicz Valerii. Naznaczenie biczem będzie najprostsze i najmniej bolesne.

— Więc teraz odsłońcie torsy, zamknijcie oczy i zagryźcie zęby. Będzie trochę szczypać — zaśmiała się kobieta.

Valeria po kolei narysowała ostrym końcem bicza tajemniczy znak na piersiach obu mężczyzn. Krew powoli spływała po ich ciałach. W obu przypadkach, gdy pentagram został ukończony, blizna niemal momentalnie pokryła się skrzepem. Alaryk przyjął znamię ze skrzywioną miną, ale bez słowa sprzeciwu. Persie trochę pojęczał i ponarzekał po cichu.

— Teraz przemyjcie ranę wodą. Póki ten znak jest na waszym ciele, żaden demon was nie opęta. To w ogóle cud, że jeszcze do tego nie doszło, dlatego nie możemy dłużej ryzykować — powiedziała Valeria.

— A wy nie potrzebujecie takich znaków? Valerio, nie obraź się, że patrzyłem, ale u ciebie na ciele nie widziałem pentagramu — stwierdził Persie.

— Wiarownik z racji silnej wiary nie jest podatny na opętania. Musiałby sam tego chcieć, ale żaden z nas nie jest szaleńcem — odpowiedziała, mrużąc oczy.

— Pytanie tylko, czy ta istota z Nath stojąca za tym wszystkim to opętaniec, demon czy ktoś z waszego zakonu, kto zdradził — zastanawiał się Alaryk.

— Symbol węża nie może być naszym znakiem, ale w Uldar znajdziemy odpowiedzi. W drogę, skoro mamy już wszystko. Czas nagli! — zawołał Kondar.

Przeszli już kilka mil, po drodze nie napotkali większych trudności. Na szczęście największą z nich było użalanie się Persiego na szczypiące znamię. Minęli po drodze ostatnie ślady po drzewach wypalonych po wojnie z demonami — charakterystyczny widok dla okolic kombinatu Nath. Przed nimi rozciągała się już tylko pusta równina poprzecinana szlakami karawan, ciągnąca się po horyzont. Gdzieś tam leżały przysypane przez ziemię i nadgryzione zębami czasu ruiny dawnej cywilizacji, która zamieszkiwała tę krainę.

Widok był doprawdy niezwykły — czarna ziemia ani jednej rośliny wokół. Pustka. Tylko wiedza, w którą stronę iść, pozwalała Kondarowi nie dopuścić do siebie myśli, że mogliby się zgubić. Wiarownik zauważył w oddali dziurę w ziemi tak wielką, że mogłoby przejść nią w rzędzie kilku rosłych mężczyzn. Tworzyła tunel, który był drogą do Uldar. Nawet z oddali wyglądało to jak spore zagłębienie z powykręcanymi, metalowymi belkami. Krajobraz niepodobny do tego, do czego byli przyzwyczajeni mieszkańcy kombinatu. Widok wręcz nie z tej ziemi. Poprzeplatany wielkimi, zapadłymi już metalowymi strukturami i betonowymi murami kompleks potrafił onieśmielić każdego patrzącego.

— Widzicie tamten przesmyk w oddali, który wchodzi głęboko w ziemię? To tunel, który nasi przodkowie nazywali metrem. Służył on dawnym ludziom do poruszania się pod ziemią z dużą prędkością specjalnymi maszynami. Tunele łączyły ze sobą wiele miejsc w okolicy. Bardzo pomagało to w poruszaniu się po mieście — opowiadał z pasją wiarownik.

— Ludzie sprzed Wielkiego Uderzenia umieli tworzyć takie magiczne cuda? — zapytał zaciekawiony Alaryk.

— Nie magiczne. Korzystali z wiedzy i technologii, aby tworzyć różne maszyny pomagające im w codziennym życiu. Nazywali to nauką. W Uldar zobaczycie sporo z pozostałości po tych maszynach — wtrąciła Valeria, wyraźnie podniecona.

— Valerio, póki Pierwszy nie wyrazi zgody, nie mówimy o tym, co jest w Uldar — wzburzył się Kondar.

— Przepraszam, ale wiesz, że uważam to za głupie prawo.

— Może i głupie, ale dalej prawo — stwierdził Kondar stanowczo.

W końcu dotarli do wyrwy w ziemi. Dreszcz przeszedł Alaryka i Persiego. Wszechobecna ciemność i bezdenna przestrzeń przytłaczała swoim bezkresem. Valeria poprosiła swoich kompanów, aby wyciągnęli z plecaka przygotowaną wcześniej pochodnię. Alaryk polał palenisko olejkiem brzozowym i podał ją Kondarowi.

— Naprawdę nie ma innej drogi do twierdzy? — zapytał Persie, mający nadzieję na pozytywną odpowiedź.

— Jeśli nie umiesz latać, możesz spróbować przejść przez te tony stali i gruzu porozrzucanego po całym terenie. Natomiast nie liczyłbym na sukces. Jeden fałszywy ruch, a zostaniesz pod nimi uwięziony. Uważajcie na każdy krok. Blask pochodni może nie rozświetlić każdego kąta. W środku pełno jest dziur, do których można wpaść, oraz wystających stalowych prętów, po których kiedyś poruszały się maszyny metra. Miejmy nadzieję, że nic tutaj się nie zaszyło, od kiedy szliśmy tędy ostatnim razem kilka dni temu.

Idąc korytarzami prastarej budowli, cała drużyna stawiała ostrożnie krok za krokiem. Alaryk i Persie nie mogli się nadziwić temu, co widzieli w blasku pochodni. Korytarze były wydrążone w gładkiej skale, jakby ktoś ją wypolerował. Tworzyła łuki nad ich głowami. W wielu miejscach widzieli zniszczenia i ślady działania czasu, a w środku pełno było pajęczyn i karaluchów.

— Co to za białe, lepkie cholerstwo? — zapytał Persie, ściągając pajęczynę z twarzy.

— To pajęczyna, taka sieć tworzona przez pająki — odpowiedziała Valeria.

— Jeden z kupców, który kiedyś przechodził przez Nath, mówił mi, że w innych częściach świata istnieją stworzenia, które u nas nie występują. Nie sądziłem, że są aż tak blisko. A czy te pająki są niebezpieczne? — spytał zaciekawiony mężczyzna

— Jeśli uda im się przebić ci skórę, potrafią zatruć jadem — powiedział Kondar, na co Persie obrócił się z pochodnią parę razy wokół własnej osi.

Na Alaryku ogromne wrażenie zrobiły równolegle ułożone metalowe pręty, które, jak wyjaśnił Kondar, kiedyś służyły jako torowisko dla maszyn transportujących ludzi. Persie zauważył nawet wytarty zębem czasu napis „STATI… HAMP… AED”.

— Ciekawe, co znaczy ten napis — rzucił.

— To szyld nazwy stacji pod dawnym miastem, które się tutaj znajdowało. Ta tabliczka odpadła od stropu i się zatarła. Dobrze, że ją zauważyłeś, bo to oznacza, że przy najbliższym rozwidleniu udajemy się w prawo — powiedział Kondar z wdzięcznością.

Szli tak jeszcze kilka minut. Korytarz wił się to w lewo, to w prawo. Wiarownik co chwilę uczulał resztę, by uważnie stawiali kroki. Persie czuł się dzięki temu o wiele swobodniej, ponieważ opiekuńczość towarzysza dodawała mu odwagi i pozwalała lepiej skupić się na każdym kolejnym ruchu.

Nagle usłyszeli przerażający, dochodzący z oddali ryk, jakby jakiś starzec w duecie ze stadem kruków wił się w agonii.

— Szybko, zbliżcie się tutaj. Gaszę pochodnie. Mówcie cicho — powiedział szybko Kondar.

— Na wszystkie świętości, co to było? — zapytał szeptem przerażony Alaryk.

— To brzmiało jak skarbnik — odpowiedziała Valeria.

— To na pewno jest skarbnik. Cholera, myślałem, że nasi go zatłukli. — Kondar wyraźnie się zaniepokoił.

— A co to za nowe kurewstwo? — zapytał Persie, kuląc się.

— Demon zamieszkujący podziemia. Zbiera ukryte w ziemi minerały i tworzy z nich kopiec, którego strzeże. Przechadza się czasem korytarzami, trzymając w ręku świecę i przybiera postać starca, czym mami zagubionych w podziemiach. Jego prawdziwa forma jest o wiele niebezpieczniejsza i zdecydowanie bardziej przerażająca — odpowiedziała Valeria.

— No to mamy przejebane. Nie wiedzieliście o nim wcześniej? — zapytał przerażony Persie.

— W mrokach ziemi nadal kryją się niektóre demony. Ciężko je wypędzić, bo nie dają się tak łatwo znaleźć. Skarbnik to jeden z takich biesów. Dochodziły nas słuchy, że może być w tych korytarzach. Na krótko przed naszą wyprawą do Nath wysłano tu wiarownika z dwoma klerykami, by się nim zajęli. Widocznie zawiedli, a my idąc przez metro, nie zauważyliśmy jego obecności. Dobrze się ukrywał — wyjaśniła Valeria.

— Jak go zabić? — spytał Alaryk.

— Jest kilka sposobów. Kiedy przybiera swoją prawdziwą formę, jest niezwykle szybki i silny, a jego pazury tną nawet metal. Wtedy jest najbardziej podatny na ataki. On tak jak my widzi jedynie dzięki światłu swojej świecy. Jestem przekonany, że porusza się blisko swojego kopca. Skarbnicy na ogół nie oddalają się daleko od nazbieranych, drogocennych minerałów. Dla nich ten kopiec jest cenniejszy niż własne życie. — Kondar chwilę się zastanowił, po czym kontynuował: — Jeśli udałoby się podejść niezauważenie do jego kopca, polać go olejkiem brzozowym i podpalić, demon wpadnie w szał i się ujawni. Ogień powinien go porządnie zdenerwować i zmusić do metamorfozy. W swojej starczej formie jest mało podatny na nasze ataki i może uciec, by zaskoczyć nas później. Jeśli zaczniemy go atakować razem z Valerią, nasze ruchy rozświetlą cały tunel, co może narazić was na niebezpieczeństwo. Ta bestia jest niesłychanie zajadła i boję się, że możemy nie dać rady was przed nią obronić, dlatego najważniejsze, żeby się przemienił, a my weźmiemy go z zaskoczenia — objaśniał swoją strategię Kondar.

— Świetnie, czyli jesteśmy zdani na poruszanie się cicho aż do kopca, który polejemy olejem, i jakoś to będzie? — zapytał kpiąco Persie.

Wnet kolejny głośny ryk skarbnika rozbrzmiał w korytarzach metrach. Był jednak znacznie cichszy, co dało wiarownikom pewność, że demon się oddalił. W głowie Kondara zrodził się pomysł, jak można wykorzystać tę sytuację na ich korzyść.

— Zrobimy tak, Alaryku. Doprowadzę cię do tunelu, który wiedzie aż do dużego pomieszczenia, gdzie skarbnik na pewno ma swój kopiec. To tam jest główny szyb metra. Trzymając się ściany, dojdziesz do niego. Samo klepisko na pewno zauważysz. Minerały będą delikatnie lśnić w ciemności. Proszę cię, zachowaj ciszę, poruszaj się niepostrzeżenie i jak tylko będziesz blisko, rusz co sił w nogach w jego stronę. Polej go olejem brzozowym i podpal.

— Kondarze, jeśli coś pójdzie nie tak, Alaryk zginie. Chcesz tak ryzykować? — zapytała zatroskana Valeria.

— Nie chcę, ale wierzę w niego. Nie zginie. Trzymajcie się planu. Będziemy z Valerią tuż za tobą i ruszymy do ataku, gdy demon się przemieni.

Kleryk zrobił kilka głębokich wdechów i rzekł:

— Nie będę ukrywał, że wolałbym zostać tu z wami, ale z drugiej strony mam okazję się wykazać — dodał odważnie.

— Tym razem to nie test. To realne zagrożenie, którego nie powstrzymamy, jeśli coś pójdzie nie tak. Wierzę w ciebie, chłopcze, dasz radę — dodawał otuchy wiarownik.

Mężczyzna chwycił w dłoń olejek brzozowy, a w drugą rękę krzesiwo. Kondar położył swoją dłoń na Alaryku, prowadząc go do ściany, o której wcześniej wspomniał. Wyczuwał w nim strach, ale i odwagę. Napełniało to wiarownika obawą oraz dumą zarazem. Gdy doszli na miejsce, rzekł:

— Idź cały czas, uważaj na każdy krok, by nie narobić hałasu. Jeśli będziesz cicho i pozostaniesz w ciemności, skarbnik cię nie zauważy. Ten demon ma na szczęście ludzkie oczy i słuch. Nie obawiaj się. Jak tylko podpalisz kopiec, zacznie do niego biec pełen gniewu, a wtedy zaatakujemy.

— Uda mi się, uda… — powtarzał sobie cicho Alaryk.

Krok za krokiem poruszał się tak, jak powiedział mu Kondar. Oddychał delikatnie i cicho, ostrożnie wykonując każdy ruch. Tunel wydawał się ciągnąć w nieskończoność, ale dzielnie przemierzał jego czeluść. W pewnym momencie zauważył maleńki strumień światła w oddali.

„Czy to może być ten kopiec?” — zapytał sam siebie w duszy.

Postanowił podejść jak najbliżej, aby się upewnić. Strumień światła nabierał kształtu w miarę zbliżania się do niego. Przystanął i wytężył wzrok, aby się upewnić, czy to cel jego podchodów. Nieumyślnie jednak kopnął w coś metalowego, powodując głośny hałas.

„Jasna cholera” — pomyślał, nie tracąc celu z oczu.

Nagle zauważył, że światło, które widział, rozdzieliło się na dwoje. Jedno zostało w miejscu, a drugie zaczęło poruszać się w jego kierunku. Zrozumiał, że gdy się w nie wpatrywał, widział zarówno kopiec, jak i jego właściciela, który teraz powoli sunął w jego stronę. Płomień świecy skarbnika był coraz bliżej. Alaryka oblał zimny pot. Dzięki zbliżającemu się światłu zauważył osłonięty kąt, w którym mógłby się ukryć.

Przeskoczył cichutko nad metalowym przedmiotem, którym okazała się zbroja, a dokładniej pancerz jednego z wiarowników. Domyślił się, że należy do wojownika wysłanego, by zgładzić demona. Starał się ze wszystkich sił nie dopuścić do siebie strachu i jak najszybciej dotrzeć do osłony. Gdy już był przy niej, zamarł w bezruchu i obserwował, jak skarbnik powoli dociera do miejsca, w którym wcześniej hałasował.

— Cóż to? Czyżbyś powstał z martwych i teraz się wykrzywiasz? Czy może jacyś padlinożercy się tobą zabawiają pod moim nosem… — oznajmił tajemniczy głos, który brzmiał jak schorowany starzec. — Albo mam nieproszonego gościa…

Alaryk zamarł. Siedział cicho w bezruchu. Miał nadzieję, że demon nie zacznie go szukać.

„Cholera, zauważy mnie… Cholera jasna…”

W tym samym momencie usłyszał kwik dzika i zauważył, jak światło skarbnika rusza w kierunku zwierzęcia. Charkot powtórzył się i umilkł. Mężczyzna mocno chwycił za olejek. W drugiej ręce ściskał krzesiwo. Popatrzył na kopiec, od którego dzieliło go kilkanaście kroków. Wziął kilka głębokich wdechów i ruszył przed siebie w jego kierunku. Zdziwiony demon podniósł swoją starczą głowę, wsłuchując się w dźwięk kroków Alaryka. Kleryk wbiegał już na górkę usypaną z minerałów i stał się całkowicie widoczny. Polał ją olejkiem brzozowym i jednocześnie zakrzyczał do demona:

— Zrób tylko krok w moją stronę, a spalę twój drogocenny kopiec do gołej ziemi! Polałem go łatwopalnym płynem! Nie ugasisz tego ognia, klnę się na moją duszę! — Trzymał w ręku krzesiwo, a w drugiej dłoni kostur. Jednym ruchem mógł wytworzyć iskrę jego ostrym końcem.

— Ciekawe… Intruz na moim kopcu. W dodatku jakiś młokos. Zanim cię rozszarpie na strzępy, powiedz mi, nieproszony gościu, czy warto ginąć za nic? Spal sobie moje minerały, znajdę sobie nowe. Te rejony są bogate w kruszce. Obawiam się, że wchodząc do mojego leża, podpisałeś na siebie wyrok śmierci — powiedział demon, powoli krocząc w jego kierunku.

— Naciesz się ich widokiem, bo wbrew temu, co mówisz, już nigdy nie znajdziesz żadnych. — Alaryk odpalił iskrę, zeskoczył, a kopiec zaczął się palić.

— Ty głupcze! Ludzie, niczego się nie nauczycie. Giń! — zakrzyczał bies.

Jego starcza skóra zaczęła się rozciągać. Skarbnik rósł i puchł, przybierając groteskowy kształt przypominający ogromnego pająka z odnóżami zakończonymi ostrymi jak brzytwa szablami. Z postury starca nie zostało już nic. Jego wygląd po przemianie mógł napawać grozą. Alaryk zachował jednak zimną krew. Chwycił swój kostur i zaczął obchodzić palący się kopiec od tyłu. Skarbnik ruszył z impetem w kierunku mężczyzny. Ostre odnóża ocierały się o kawałki metalowych belek porozrzucanych po całym pomieszczeniu, krzesząc przy tym iskry. Bestia wbiegła na szczyt kopca, gdzie jeszcze przed chwilą stał młodzieniec.

Alaryk zdążył zrobić potężny zamach swoim kosturem i trafił potwora w czubek czaszki. Skarbnik zachwiał się i zasyczał. Kleryk przeskoczył kilka kroków obok demona. Szykował się do kolejnego uderzenia, ale nagle bies z całej siły uderzył cielskiem o podłoże. Jego odnóża oplotła świetlista lina — był to bicz Valerii.

— Teraz, Kondarze! Teraz kiedy leży na ziemi! — krzyknęła.

Pomieszczenie rozjaśniło się niczym oświetlone setkami pochodni. Wiarownik wyskoczył w górę i z impetem wbił świecące ostrze miecza w trzewia skarbnika. Demon wił się w agonii i syczał, gdy rozsadzała go moc światła. Wreszcie zamarł i wyzionął swojego plugawego ducha, który wrócił do piekła.

— Mówiłem, że chłopak da sobie radę. Swoją drogą, niezły cios — powiedział Kondar z uśmiechem, wyciągając miecz z cielska potwora.

— Muszę wam przyznać, że gdyby nie wy mogło być ciężko — wyznał z ulgą kleryk.

— Widzę, że już po wszystkim. Do końca byłem z tobą duchem, Alaryku — wtrącił Persie, zdyszany tak, jakby sam brał udział w walce.

— Dziękuję, przyjacielu. Jak widzicie, wiarownik wysłany z Uldar nie żyje. Zahaczyłem o jego ciało, natomiast kleryków nigdzie nie widzę. Albo zostali pożarci, albo uciekli. Nie ma innego wytłumaczenia.

— Do Uldar już blisko. Wyjście z metra jest niedaleko stąd, a tuż za nim będzie nasza twierdza. Wyślemy kogoś po ciało tego wojownika i spalimy je zgodnie ze zwyczajem. Teraz chodźmy. Straciliśmy przez demona nie tylko kolejnego brata, ale i zbyt wiele czasu — powiedziała Valeria.


***


Światło dnia przedostawało się już do środka tunelu, co oznaczało, że byli blisko wyjścia z legowiska skarbnika. Wszyscy czuli zmęczenie i znużenie po podróży. Liczyli, że w Uldar będą mieli czas na odpoczynek i regenerację. Po wyjściu na zewnątrz oczom Alaryka i Persiego ukazały się strzeliste ruiny dawnego miasta, obrzeża jednej z prastarych metropolii ludzi, zwanej kiedyś Londynem. Wieki temu była to jedna z największych ludzkich stolic. Teraz jej majestat, choć częściowo wciąż widoczny, nie przypominał już o dawnej chwale ludzi żyjących przed Wielkim Uderzeniem. Ogromne połacie zrujnowanego terenu porastał las zniszczonych budowli, a w oddali jaśniało jasne światło przypominające słońce.

— To właśnie Bastion Światła, uświęcona ziemia, na którą nie wejdzie żaden demon — powiedział z dumą Kondar.

— Wygląda wspaniale. Wydaje się, że już blisko — powiedział Persie.

— W Nath mnisi opowiadali, że Bastion to specyficzne miasto. Strażnica regionu, gdzie wejść i mieszkać mogą tylko ludzie święci. Kiedyś uznałbym to za bajki, ale teraz nawet z oddali robi na mnie wrażenie — powiedział Alaryk.

— Wydaje się blisko, owszem, ale do stolicy pozostało jeszcze z pięć mil. I tak przebywają tam tylko ludzie, których wiara jest nieskalana. Nikt o nieczystym sercu nie przejdzie przez próg tej świątyni — powiedział Kondar wyraźnie zachwycony widokiem w oddali. — Niemniej jednak teraz popatrzcie tutaj. — Wskazał palcem na ogromną kopułę pełną run podobnych do tych, które zdobiły jego pancerz. — Oto wejście do Uldar, naszego domu. Dotarliśmy tu mimo wielu przeszkód i tylko tutaj, Alaryku, może dopełnić się twoje przeznaczenie — oznajmił wojownik.

Kleryk patrzył na budowlę i nie mógł oderwać od niej wzroku. Była wysoka na kilkanaście stóp. Nadgryziona zębem czasu wciąż robiła wrażenie swoją masywną strukturą, która miała wytrzymać setki lat. Zamknięte przed światem zewnętrznym, wysokie na kilkanaście łokci okrągłe drzwi również pokryte były runami. Wbudowano je w gruby, wysoki mur sięgający jeszcze głęboko w dół.

— Zanim wejdziemy, musicie coś wiedzieć. Zobaczycie tam wiele rzeczy, które będą dla was dziwne i nie z tego świata. Obiecuję, że jeśli tylko Pierwszy wyrazi zgodę, wszystkie wasze pytania znajdą odpowiedź — dodał wiarownik.

— Czas wejść do domu i oznajmić innym, co nas spotkało i co nadchodzi — wtrąciła Valeria.

Nowi przybysze skinęli głową w akcie zrozumienia. Obaj nie mieli pojęcia, co Kondar miał na myśli. Valeria podeszła do bramy wejściowej i wypowiedziała słowa w języku, który rozumieli tylko wiarownicy:

— Nam gloria lucis.

Runy okalające wrota zaświeciły jasnym blaskiem niczym gwiazdy na letnim niebie. Po chwili wiarowniczka dodała:

— Siedem, siedem, dwa, osiem, osiem, dwa, siedem.

Znaki zgasły, a wielkie stalowe drzwi zaczęły się otwierać. Alaryk z Persim zachodzili w głowę, jak działa mechanizm i jak to możliwe, że jest w stanie otwierać tak ciężkie, masywne wrota. Nie próbowali jednak zgadywać. Ich oczom ukazało się ogromne pomieszczenie, które mogłoby pomieścić setki ludzi. Kondar machnął ręką, dając im znak, by weszli za nim do środka.

— Stańcie tutaj. Nie bójcie się, może trochę trząść. — Złapał za wystającą z podłoża wajchę i przesunął ją ku sobie.

Podłoga zaczęła powoli opadać. Mężczyźni oniemieli, oczy prawie wychodziły im z orbit na widok potężnego mechanizmu, który poruszał całą salą. Ogromne tryby pracujące z wolna robiły piorunujące wrażenie. Nigdy nie przypuszczali, że kilka mil od Nath znajdują się takie cuda, o których nie śnili nawet w najśmielszych snach.

— Robi wrażenie, co? Poczekajcie na resztę. Wszystko, co tu widzicie, to technologia ludzi sprzed Wielkiego Uderzenia. Dołożyliśmy od siebie tylko trochę świętych run dla dodatkowej ochrony. — Valeria z zachwytem pokazywała reszcie monumentalną przestrzeń budowli.

— Zapytałbym, jak to działa, ale próbuję objąć wzrokiem to, co widzę, i chyba nie będzie to teraz najlepszym pomysłem — powiedział Alaryk zadziwiony maszynerią pradawnych.

Jechali tak dobre parę minut, aż mechanizm się zatrzymał. Wokół jaśniały światła, ale ich źródłem nie były pochodnie, a dziwne urządzenia świecące białym blaskiem, które oświetlały korytarz.

— To lampy. Niegdyś zasilane były energią elektryczną. Teraz używamy do tego energii geotermalnej — opisywała tajemnicze urządzenia wiarowniczka.

— W sensie, że co steruje tymi urządzeniami? — zapytał zaciekawiony Persie.

— Energia jądra planety, to skomplikowane — dodała wojowniczka.

Gdy doszli do końca korytarza, Kondar stanął przed drzwiami, które blokowały dalszą drogę, i zawołał:

— Wiarownik Kondar oraz wiarowniczka Valeria meldują powrót z wyprawy.

Chwilę później przejście się otworzyło i stanęła w nim starsza kobieta ubrana w mnisią togę i kaptur, co Alarykowi natychmiast przypomniało klasztor.

— Bracie Kondarze i siostro Valerio. Niech Niebiosom będą dzięki za wasz bezpieczny powrót. Nie ma z wami brata Simona, czy on…? — zapytała zatroskana kobieta.

— Simon poległ, niestety nic nie mogliśmy zrobić. Musimy natychmiast prosić o audiencję u Pierwszego. Na powierzchni rodzi się problem, który nie może czekać — rzekł zasmucony wiarownik.

— Rozumiem, oczywiście Pierwszy was oczekuje. Możecie iść do niego natychmiast — powiedziała kobieta. — A kim są nasi goście?

— Gdzie moje maniery — odezwała się Valeria. — To Alaryk i Persie z kombinatu Nath. Jedyni ocalali z pogromu, który miał tam miejsce.

— Miło was poznać. Jestem Sciona, starsza bibliotekarka zakonu wiarowników w Uldar — przedstawiła się, nisko pochylając głowę.

— Mnie również miło. Mogę spytać, czym się zajmuje bibliotekarz? — dopytał Alaryk.

— Odpowiem na wasze pytania, ale pozwólcie, że najpierw zaprowadzę was do komnat, gdzie będziecie mogli odpocząć i się zregenerować.

— O tak, trochę leniuchowania po tych ciężkich doznaniach bardzo się nam przyda — dodał ochoczo Persie.

— Jak wspomniałam — zwróciła się do Kondara i Valerii Sciona — Pierwszy was oczekuje. Sugeruję iść do niego od razu.

— Tak zrobimy. Zaopiekuj się naszymi gośćmi i wyślij kogoś do metra, aby przyniósł tutaj ciało poległego wiarownika. Los kleryków jest niestety nieznany. Na szczęście ubiliśmy starucha, więc przejście jest bezpieczne — powiedział Kondar.

— Smutne wieści przynosicie. Mało nas zostało, ale tak trzeba i tak też się stanie.

Alaryk i Persie podążyli za Scioną. Po krótkim marszu dotarli do sporej części mieszkalnej, w której znajdowały się trzy posłane łóżka, ogromna wanna pełna gorącej, wciąż parującej wody oraz sporo ksiąg, których stan był nieprawdopodobnie dobry.

— Sciono, wybacz śmiałość, ale mam tyle pytań — oznajmił Alaryk.

— I chętnie na nie odpowiem, gdy przyniosę wam wieczerzę. Teraz najważniejsze, żebyście wzięli… — Nie zdążyła dokończyć zdania, ponieważ Persie z impetem wskoczył do wanny i rozlał wodę po całym pomieszczeniu.

— Przepraszam, ale… cholera, marzyłem o kąpieli od czasu, gdy ukrywałem się w Martwym Lesie. Nie mogłem się powstrzymać — zachichotał Persie.

— …kąpiel — dokończyła zaskoczona Sciona. — Odpoczywajcie. Za godzinę wrócę i podam wam coś do jedzenia.

Ukłoniła się i opuściła pomieszczenie.

— Persie, ach Persie. Cholera, zasłużyliśmy. — Alaryk zaśmiał się głośno i dołączył z hukiem do kompana.

Tymczasem w innej części kompleksu Kondar z Valerią podążali na audiencję do Pierwszego. Mijali po drodze puste korytarze, poprzecinane zamkniętymi pomieszczeniami mieszkalnymi. Jeden z korytarzy zdawał się jednak oddalać od reszty. Prowadził do ogromnej auli pełnej światła. Tuż za wejściem znajdował się nieduży balkon. Widok z niego robił ogromne wrażenie. Wiarownik podszedł do barierki. Za nią znajdowała się przepaść, która wydawała się nie mieć dna. Ukląkł na jedno kolano, Valeria zrobiła to samo.

— Wiarownik Kondar i wiarowniczka Valeria, brat i siostra zakonu wiarowników w Uldar, proszą Pierwszego o wstawiennictwo, wysłuchanie i radę — zawołał donośnie, a echo odbijało się od metalowych ścian struktury.

— Mów, Kondarze. Jakie wieści przynosicie? — odpowiedział głos z auli, choć jego właściciel nie był widoczny.

— Wyruszyliśmy w trójkę z rozkazami sprawdzenia pogłosek o rosnącej aktywności Akolitów w pobliskim kombinacie Nath. Po dotarciu na miejsce zobaczyliśmy, że tamtejsza ludność jest skażona przez demony. Użyłem Światła Archanioła Gabriela, gdyż nie było ratunku dla mieszkańców…

— Opętanie to nieczęsty omen, zwłaszcza po tylu latach od odnowienia monolitów — dodał głos.

— Niestety… Widok był przytłaczający. To wszystko, co mogliśmy zrobić. Zauważyłem też, że struga światła padła w okolicach Martwego Lasu, w pewnej odległości od Nath. Nakazałem Valerii i Simonowi kontynuowanie oczyszczania, a sam sprawdziłem, w co uderzyła. Okazało się, że trafiłem na opętaną przez jednego z demonów kobietę, oblubienicę niejakiego Alaryka. Gdy przybyłem na miejsce, kobieta już nie żyła, a chłopak leżał nieprzytomny na jej ciele. Musiał ją zabić, inaczej trwałaby w opętaniu — kontynuował opowieść Kondar.

— Bardzo mężny i odważny ruch ze strony tego młodzieńca. Mimo miłości stać go było na takie poświęcenie. Czy chłopak wrócił tu z wami?

— Młodzieniec jest wewnętrznie rozbity i pała żądzą zemsty. Zrobiłem, co mogłem, by mógł poczuć choć trochę ulgi. Będzie jednak nosił w sobie ten ból jeszcze długo. Wyczuwam w nim dobrego kandydata na wiarownika. Sam z własnej woli chciał ruszyć ze mną i stać się jednym z nas. Wziąłem go na swego kleryka.

— O tym zdecyduję ja i Niebianie. Jeśli jest tak, jak mówisz, zostanie wiarownikiem. Co dalej wydarzyło się w Nath?

— Wraz z Alarykiem i jeszcze jednym kompanem, Persiem, który cudem uszedł cało z zagłady kombinatu, dotarliśmy do Nath. Okazało się, że Valeria oraz Simon wpadli w zasadzkę zastawioną przez jakiegoś człowieka, oraz demona Agniego. Udało się nam pokonać bestię, lecz tajemniczego mężczyzny już tam nie było. Alaryk sprytnie znalazł sposób na Pana Ognia, co mi zaimponowało. Odkrył jego słaby punkt niemal w tym samym czasie co ja. Simon niestety nie przeżył, spaliliśmy z godnością jego ciało, odprawiając obrzędy, i czym prędzej ruszyliśmy do Uldar. Wiemy, że celem jest Bastion Światła i prawdopodobnie monolit, kim jest tajemniczy człowiek, który za tym stoi, pozostaje niewiadomą.

— Bastion Światła jest strzeżony świętymi pieczęciami. Żaden demon ani nieczysty człek nie postawi nogi na jego terenie. Ten obcy, o którym mówisz, znacznie bardziej mnie niepokoi. Valerio, czy chcesz coś dodać?

— Wszystko, co można powiedzieć, zostało powiedziane. Potrzebuję tylko nowej zbroi — skwitowała.

— Niech tak się stanie. Valerio, zabierz ze zbrojowni stosowny pancerz i poproś kowala, by wygrawerował na nim runy dla ciebie. Potem odpocznijcie razem z Kondarem. Muszę się zastanowić nad słowami, które tu padły. Kiedy ten młody mąż, Alaryk, dojdzie do siebie, zaprowadźcie go do moich osobistych komnat. Chcę porozmawiać z nim w cztery oczy. Na wieczornej modlitwie w sali klasztornej nakaże, co dalej — powiedziawszy te słowa, głos ucichł.

— Jak rozkazałeś — odpowiedzieli wiarownicy.

Kondar i Valeria opuścili aulę. Kobieta ukłoniła się Kondarowi i ruszyła do zbrojowni.

„Kim ty jesteś?” — zastanawiał się w duchu wojownik. Myśląc o zagadkowej postaci, ruszył w kierunku komnaty, w której przebywali goście.

Tymczasem Persie i Alaryk podczas wieczerzy raczyli Scionę opowieściami o ich podróży:

— No i w ten sposób znaleźliśmy się tutaj — zakończył Alaryk.

— Muszę przyznać, że to niecodzienna historia. Miałeś pytania, więc proszę, pytaj.

— Przede wszystkim interesuje mnie, kim jesteś. Nosisz mnisią togę, ale raczej nie jesteś mniszką z kombinatu. No i interesuje mnie twoja rola w twierdzy.

— Jestem mniszką, ale lata temu postanowiłam, że zostanę wśród wiarowników i będę kontynuować dla nich badania. Gromadzę wiedzę o dawnych czasach oraz o demonach. To, co widzicie wokół siebie, to bardzo stary kompleks. Jeden z wielu rozsianych po Ziemi. Wieki temu miał ochronić ludzkość przed Wielkim Uderzeniem. Kiedy ocaleni z zagłady ludzie po wielu latach wyszli na zewnątrz, zniszczenia niestety nie były jedynymi problemami. Dowiedzieli się wówczas o istnieniu demonów, które zaczęły dziesiątkować to, co z zostało z ludzkości. Dopiero z biegiem lat odkryto, jak walczyć z bestiami i skutecznie się im przeciwstawiać. Pierwszy to jeden z twórców naszego zakonu.

— Słyszałem od Kondara, że ma dar długowieczności — Alaryk nie krył swojej ciekawości.

— I pewnie od Pierwszego dowiesz się więcej, ponieważ cię wzywa — przerwał ich rozmowę wiarownik.

— Kondarze, już po audiencji? — zapytał Persie.

— Tak i teraz zabieram Alaryka ze sobą. Pierwszy wzywa. Czeka cię zaszczyt spotkania go w cztery oczy.

— Potowarzyszę Persiemu, a wy idźcie. Czas nagli, jak mniemam — powiedziała Sciona.

— Denerwujesz się, młodzieńcze? — spytał Kondar swojego kleryka w drodze do komnat Pierwszego.

— Bardziej ciekawi mnie to, co się stanie.

— Bądź sobą i niczego nie ukrywaj. To wszystko, co mogę ci poradzić.

— A co z Valerią? — zafrasował się Alaryk.

— Właśnie razem z kowalem zajmuje się swoją nową zbroją. Założę się, że będzie wspaniała.

Po chwili stanęli pod drzwiami komnaty Pierwszego. Nie różniły się od tych, które mijali po drodze.

— Gdy stąd wyjdziesz, będę czekał na dole. Wystarczy, że pójdziesz schodami, tak jak szliśmy tutaj, i skręcisz w pierwszą w prawo — poinstruował wiarownik.

— Dobrze, Kondarze, dziękuję za odprowadzenie.

Alaryk stał pod drzwiami i właśnie układał dłoń do pukania, kiedy usłyszał głos dobiegający z wnętrza:

— Nie krępuj się, po prostu wejdź.

Otworzył drzwi i wszedł do pomieszczenia, które wyglądało jak nie z tego świata. Ściany miały niebieski kolor, wszędzie paliły się lampy, które Alaryk widział już wcześniej. Na ziemi leżał dywan w dziwne wzory, a na ścianach wisiały obrazy przedstawiające pejzaże i ryciny, nic nie mówiące Alarykowi. W półmroku pomieszczenia czaiły się nieruchome sylwetki dzikich bestii, których nigdy na oczy nie widział. Meble rozsiane po pokoju miały finezyjne kształty, a na jednym z nich stała maszyna z kręcącą się korbką. Dobiegała z niej przyjemna muzyka, inna niż ta, którą wygrywali bardowie w karczmie. Obok tej maszyny, na dziwnym bujanym krześle siedziała tajemnicza postać z długą brodą.

— Więc ty jesteś ten Alaryk, o którym słyszałem tyle dobrego od Kondara. Nie bój się tych zwierzaków w rogu, są wypchane i od dawna martwe. Zapewne to, co widzisz, jest dla ciebie obce, ale w pełni to rozumiem. Zarówno ten wystrój, jak i moje odzienie są jedyną pamiątką po czasach, które pamiętam jeszcze z dawnego życia. Robiłem, co mogłem, aby je zachować, by ta pamięć nie minęła — powiedział Pierwszy.

Wyglądał na osiemdziesiąt lat, lecz zachowywał się nad wyraz żwawo. Miał na sobie czarny płaszcz i białą, rozpiętą do połowy koszulę. Opierał się na lasce z wyrzeźbionym na jej końcu słońcem. Jego strój zrobiono z dziwnego, gładkiego materiału. Nie ze skóry, ale z czegoś, co sprawiało, że wyglądał bardzo elegancko. Ubiór wydawał się niezwykle lekki i wygodny.

Alaryk stał jak wryty. Był oczarowany tym, co widzi, i chwilę mu zajęło, zanim zebrał się w sobie, by zacząć mówić:

— Tak. Ty zapewne jesteś Pierwszym, który dostąpił łaski długowieczności z woli Niebian. Chciałeś się ze mną widzieć.

— Kondar zawsze opisuje rzeczy, używając wielkich słów, ale jest w tym prawda. Nie traktuj mnie jednak jak siły wyższej. Jestem normalnym człowiekiem jak ty. Po prostu żyję bardzo długo i wiele wiem. Chcesz napić się kawy? — spytał tajemniczo.

— Wybacz, ale nie wiem, co to znaczy?

— Nie było w Nath nigdy karawan z kawą? To taki napój, który dobrze robi, jeśli chce ci się spać, a nie chciałbyś zasnąć.

— Ach tak. W takim razie poproszę. — Był lekko skołowany.

Pierwszy podszedł do dziwnego naczynia, pod którym palił się ogień, i począł zalewać stojącą obok czarę gorącą wodą.

— Po wojnie z demonami często podróżowałem do innych znanych mi schronów takich jak ten. W niektórych z nich udało się odnowić hodowle wielu wspaniałych roślin z pradawnych czasów. Szkoda, że nie przyjęły się na tym nieprzystępnym terenie.

— Demony… W tym jeden z nich to Pentos Pan Rozpaczy, przez którego musiałem zabić swoją ukochaną. — Alaryk wrócił myślami do tego, co go spotkało.

— Tak. Kondar opowiedział mi twoją smutną historię i o tym, dlaczego chcesz zostać jednym z nas. Tylko uważaj, gorąca. Trzymaj za ucho — ostrzegł Alaryka, podając mu napój. — To prawdopodobnie jedna z ostatnich filiżanek na świecie, więc trzymasz w ręku kawał historii. — Po chwili milczenia mówił dalej. — Wydajesz się człowiekiem o czystym sercu, który wie, jak postępować słusznie, kiedy trzeba. To ważne, jeśli chcesz zostać wiarownikiem. Pytanie tylko, czy wiesz, dlaczego chcesz się nim stać?

Mężczyzna, trzymając w ręku filiżankę z dziwnym napojem, przez chwilę się zastanawiał nad odpowiedzią. Postanowił, że powie to, co czuje:

— Noszę w sercu nienawiść do demona, który ją zabił. Nie kryję tego, ale jest też troska o ludzi, którzy są mi bliscy. O Persiego, Kondara, Valerię. Nie umiałbym żyć ze świadomością, że mogłem coś zrobić, by ich ocalić, a nie zrobiłem tego. Dlatego chcę zostać wiarownikiem, dla swoich przyjaciół i dla wszystkich dobrych ludzi, którzy będą potrzebować pomocy. O tym, co nadchodzi, pewnie już wiesz.

— Doszły mnie słuchy o tym, co robią Akolici, i o tej tajemniczej postaci, która za tym stoi. Nie zamierzam tego bagatelizować, ale wpierw musisz sam wejść w głąb siebie i zobaczyć, czy jesteś godny bycia wojownikiem Niebian. Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.

— Mianowicie?

— Najpierw pozwól, że powiem ci to, co powinieneś wiedzieć o naszym zakonie, a gdy już wszystko pojmiesz, Kondar i Valeria poprowadzą cię dalej. Usiądź tutaj i posłuchaj. — Rozsiadł się na swoim bujanym krześle, po czym sięgnął do małej komody, która znajdowała się po jego lewej stronie, po długą, drewnianą fajkę.

Alaryk usadowił się wygodnie na stołku nieopodal niego. W ręku ciągle trzymał czarę z kawą, którą odważył się wreszcie spróbować.

— Bardzo dobre, ciekawy smak. Ciężko mi to porównać do czegokolwiek — powiedział, robiąc kolejny łyk.

Pierwszy uchylił drzwiczki komody, wyciągnął z niej skrzyneczkę i począł nabijać fajkę jej zawartością.

— Nie wyobrażasz sobie, Alaryku, jak trudno było zdobyć ten pojemnik. Tytoń, który w nim trzymam, dostałem od jednego z wiarowników w zachodnich królestwach prawie pięćdziesiąt lat temu. Przez te wszystkie lata raptem parę razy korzystałem z chwil spokoju, kiedy mogłem nacieszyć się jego smakiem. Z biegiem lat aromat ten słabł, ale nadal daje mi to chwilę przyjemności. To jest właśnie jedna z nich… — Odpalił fajkę od ognia pochodzącego z jego palca.

— Jak to zrobiłeś?

— Myślę, że widziałeś już wiele dziwnych i niewytłumaczalnych rzeczy, by wiedzieć, że nic nie jest takie, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka. Na przykład ten pokój, wystrój niepodobny do niczego, co wcześniej widziałeś. Choć wiele z tego, co pokazują ci oczy, wydaje się nienaturalne, magiczne lub inne, niż mógłbyś sobie wyobrazić, wiedz, że było to moją codziennością dokładnie przez ostatnie czterysta sześćdziesiąt cztery lata.

Alaryk zdumiony otworzył oczy. Liczba, którą usłyszał, była dla niego wręcz niewyobrażalna. Pierwszy zaciągnął się porządnie i wydmuchał sporą i gęstą chmurę dymu. Następnie kontynuował opowieść:

— Wszystko zaczęło się w roku dwa tysiące siedemnastym. Odkryto zbliżającą się w kierunku naszej planety asteroidę, wielki kawał skały, której rozmiar można przyrównać do pięćdziesięciu kombinatów Nath. Miałem wówczas siedem lat i niewiele z tego rozumiałem, ale moi rodzice pojmowali wszystko. Nadciągała zagłada całej ludzkości i ówczesne władze robiły wszystko, by zwykli ludzie nie dowiedzieli się o tym. Jednakże w dobie powszechnego dostępu do informacji, jaki wówczas istniał, nie byli w stanie tego ukryć. Kiedy cały świat dowiedział się o nadciągającej katastrofie, która miała się wydarzyć pięć lat później, wprowadzono na całym świecie godzinę policyjną — opowiadał Pierwszy.

— Co to znaczy?

— Każdego, kto pojawił się poza domem o określonej porze, łapano i wsadzano do więzienia. Wszystkie przestępstwa były natychmiastowo karane bez sądzenia o winie. Zapanowała anarchia. Ludzkość już wtedy zaczęła gnać w kierunku katastrofy, choć ogromna asteroida jeszcze nie uderzyła. Na horyzoncie pojawił się jednak promyk nadziei. Możni tego świata budowali kompleksy podziemnych schronów, w których wyselekcjonowani ludzie mieli przetrwać najgorsze. W jednym z nich właśnie jesteśmy. Nie wiem dokładnie, ile takich schronów znajduje się na świecie, ale wiem, że było ich za mało.

— Dawni ludzie nie starali się uratować wszystkich? — zapytał wciągnięty w historię kleryk.

— Miejsca było za mało. Postanowiono więc, że przeżyją ci, którzy mają wiedzę i umiejętności, by odbudować cywilizację po uderzeniu, oraz ludzie, których stać na wykupienie miejsca w schronie i to głównie oni finansowali całą misję. Moi rodzice należeli do tej drugiej kategorii. Niestety, dla reszty świata nie było już ratunku. Pamiętam jak dziś krzyki i płacze ludzi dobiegające spoza okrągłej bramy przy windzie, którą tutaj zjeżdżaliście. Będę je słyszał do końca moich dni. Miałem wówczas dwanaście lat.

— To przerażające, te wszystkie krzyki bezbronnych ludzi skazanych na zagładę. Jeszcze byłeś wtedy dzieckiem i to musiało być dla ciebie przytłaczające.

— Choć byłem tylko małym chłopcem, zrozumienie faktu, że nie można było nic dla nich zrobić, zajęło mi lata. W bunkrze moja rodzina zajmowała się hodowlą koni. Zarządcy uważali, że będą to zwierzęta, które posłużą do odbudowy naszej cywilizacji, orania pól i transportu. Po części było to prawdą. Te wspaniałe istoty przetrwały zarówno w bunkrach, jak i podczas wojny z demonami. Niesamowite jak zaradne są to stworzenia. Lata tak mijały, aż przyszły moje pięćdziesiąte szóste urodziny. W roku dwa tysiące sześćdziesiątym szóstym zarząd schronu, po przeprowadzeniu badań wypuszczonymi w teren specjalnymi urządzeniami, uznał, że opad radioaktywny wywołany uderzeniem stał się niegroźny. Dochodziły nas potworne informacje o zniszczeniach, spalonej ziemi i o zmniejszonym wpływie słońca na terenach dawnej Anglii. Temperatura spadła, ale można było wyjść na zewnątrz i rozpocząć proces odbudowy. Moi rodzice już nie żyli. Położył ich rak, jedna z chorób, na którą ludzkość nigdy nie znalazła lekarstwa. Trwałem jednak i starałem się ze wszystkich sił być jak najbardziej potrzebny reszcie społeczności. Na jakiś tydzień przed próbą otwarcia zacząłem słyszeć głosy…

— Niebianie do ciebie przemawiali? — próbował odgadnąć Alaryk.

— Tak, choć jeszcze wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Myślałem, że kompletnie oszalałem. Wydawało mi się, że to przez lata izolacji pod ziemią. Słyszałem tylko szepty: „Nie idź, nie otwieraj, nie wychodź…”. Ciągle się powtarzały. Bagatelizowałem je, bałem się też o nich powiedzieć reszcie, żeby nie uznali mnie za szaleńca. Kiedy otworzyliśmy wrota, wpierw wysłaliśmy naszych żołnierzy, aby zbadali teren. Zaginęli w miejscu zwanym dziś Zatraconym Lasem. Potem wysłaliśmy ekipę poszukiwawczą. Nie przeszła nawet stu kroków. Wszyscy padli rozszarpywani na kawałki przez biesy, które przez lata naszej nieobecności wzięły planetę w swoje posiadanie. Żadne z urządzeń ich nie wykryło. Próbowaliśmy jeszcze walczyć z nimi dostępnymi środkami, ale ich liczebność oraz odporność były ponad nasze możliwości. Demony wręcz rozlały się po świecie, a ludzie jak najszybciej wrócili do schronów i zamknęli się na kolejne lata. Byliśmy załamani, nie mogliśmy uwierzyć w to, co się stało. Nasi najlepsi naukowcy szukali wytłumaczenia tego zjawiska, a okazało się, że odpowiedzi leżą gdzie indziej. Szepty w mojej głowie nie ucichły, ale zmieniły się w nowe. Zacząłem słyszeć słowa takie jak: „Biblia, Lemegeton, Goecja…”. Nie rozumiałem ich znaczenia, kojarzyłem jedynie nazwy. Były to dawne księgi powstałe tysiące lat temu.

Pierwszy zaciągnął się fajką, zrobił łyk kawy i kontynuował:

— Całe szczęście niektóre dzieła naszej cywilizacji sprowadziliśmy do bunkrów przed kataklizmem. Kopie tych ksiąg były w naszej bibliotece. Porozmawiałem o tych głosach z księdzem, który odprawiał katolickie msze w bazylice. Mamy ją tutaj pod ziemią. Ksiądz to taki odpowiednik dzisiejszego mnicha, gdybyś dopytywał. To on pomógł mi połączyć fakty. Szepty wpierw ostrzegały mnie, abyśmy nie wychodzili na świat zewnętrzny, a kiedy było już za późno, mówiły mi, gdzie szukać wybawienia. Studiowałem więc pisma i gorliwie modliłem się, aby ktoś się nad nami zlitował i nam pomógł. Czytałem o bytach, które czają się w ciemności, o władcach otchłani, o bogach zamieszkujących inne wymiary. Dowiedziałem się, że świat demoniczny istnieje i jest oddzielony od naszego zasłoną, którą nie da się ot tak przejść, więc coś musiało się stać, że przestaliśmy być chronieni — kontynuował Pierwszy.

— To ma związek z monolitami?

— Widzę, że już o nich słyszałeś. Tak, choć dojdę jeszcze do tych artefaktów. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie wybrali. Faceta po sześćdziesiątce, który chciał tylko dobrze dla innych. Pewnej nocy śniłem o pięknych istotach, o których czytałem w księgach. Żyły w jasnej krainie, pełnej światła, w cudownym pałacu, między uświęconymi polami. Widziałem przedstawicieli kultów i religii naszych przodków, takich jak Jahwe, Odyn, Raa czy Posejdon. Jeden z nich o imieniu Zeus zwrócił się do mnie osobiście. Nauczył mnie starogreckiego języka i modlitw mających sprawić, że za jego wstawiennictwem w boju będę równy demonom. Miałem tylko z wiarą w sercu pokazać reszcie ludzi, że jest nadzieja. Dać świadectwo, że czyni ona cuda.

— Jako pierwszy dostąpiłeś łaski wiary… — analizował na głos Alaryk.

— Gdy się obudziłem, wiedziałem, co mam zrobić. W zbrojowni poprosiłem o jeden z karabinów maszynowych i zapas magazynków do niego. Wiem, że to nic ci nie mówi, przyjacielu, ale wyobraź sobie broń, która z ogromną prędkością wystrzeliwuje pociski dziurawiące wrogów na wylot. Wyryłem na nim runy, których Zeus mnie nauczył, a broń ta zaczęła skrzyć się błyskawicami. Oniemiałem, gdy to zobaczyłem. Początkowo zbrojmistrz nie dowierzał, tak jak i ja. Gdy wziąłem karabin do rąk, dopiero wtedy w pełni uwierzyłem, że mogę coś zdziałać w tej nierównej walce. Takie same runy nanieśliśmy też na mojej kamizelce i hełmie, aby nadać im ochronnych właściwości.

Na twarzy Pierwszego widać było pamięć tych wydarzeń, tak jakby to było wczoraj.

— Jakiś czas po mnie dwóch innych mieszkańców mojego bunkra również usłyszało wezwanie Niebian. Oni także poprosili zbrojmistrza o wydanie im broni i umieszczenia na niej odpowiednich znaków. Mimo tego przejawu działania sił wyższych uznali nas za dziwaków. Wybłagałem jednak, by otworzyli wrota i nas wypuścili. Gdy wyjście ze schronu się otwierało, stałem ze świętą bronią w ręku i wiarą w sercu. Patrzyliśmy na siebie i bez wypowiadania jakichkolwiek słów czuliśmy, że idziemy po zwycięstwo. Po wyjściu na powierzchnię wrota zatrzasnęły się za nami i stanęliśmy twarzą w twarz z setkami demonów. Jak się potem okazało, były jedynie mięsem armatnim. Nie bałem się, nie brakowało mi odwagi. Wierzyłem, że ich pokonam. To, co robiłem na polu bitwy, napawało mnie wręcz niebotyczną dumą. Moja broń wysyłała tysiące błyskawic, każdy pocisk, który ją opuścił, dodatkowo rozdzielał się na setki mniejszych wyładowań, a te gromiły demony i wysyłały je do piekła setkami. Moi towarzysze również odesłali w niebyt zastępy biesów, czuliśmy się niepokonani.

Alaryk słuchał z zaciekawieniem wpatrzony w Pierwszego jak w obrazek. Nie mógł się nadziwić majestatowi i odwadze mężczyzny.

— Po kilku godzinach staliśmy już sami na pobojowisku. Jako pierwsi ludzie od wielu lat mogliśmy obejrzeć skutki Wielkiego Uderzenia. Kiedy wróciliśmy żywi do bunkra z głową jednego z demonów, uznali nas za bogów. Opowiedziałem im swoją historię tak jak tobie teraz. Prosiłem, by i oni modlili się o łaskę u Niebian. Zrobili ze mnie zarządcę, a z moich kompanów zastępców. Nakazałem, by wysłano sygnał do innych schronów mówiący o tym, czego tutaj dokonano i jak pomóc reszcie. Ku mojemu zdziwieniu Niebianie odpowiedzieli w modlitwach. Dowiadywaliśmy się stopniowo, jak w różnych częściach Ziemi ludzkość wygrywa wojnę. Wtedy też doznałem kolejnej wizji podczas snu. Sam Jahwe, najważniejszy byt religii chrześcijańskiej, naznaczył mnie łaską długiego życia. Dopóki demony będą stąpać po naszym świecie, nie umrę. Można mnie zabić w boju, ale nie mogę paść ze starości. Złożono mi też obietnicę. Każdy, kto pójdzie w moje ślady, będzie żył dłużej niż zwykły człowiek. Zostałem Pierwszym i począłem szkolić następców, których nazwaliśmy wiarownikami — opowiadał mężczyzna, co jakiś czas zaciągając się fajką.

— I wtedy dowiedziałeś się o monolitach?

— Tak, w starych księgach znaleźliśmy podania o trzech prastarych kamieniach. Jeden z nich znajdował się tutaj, pod Londynem, a dwa pozostałe daleko stąd. Choć fizycznie miałem już ponad osiemdziesiąt lat, nie czułem upływającego czasu. Łaska Zeusa dodawała mi siły przez prawie trzysta pięćdziesiąt lat. Tyle zajęło mi i moim ludziom zepchnięcie demonów na skraj wymarcia, dotarcie do rozbitych przez asteroidę monolitów i scalenie ich na nowo. Wiarownicy na całym świecie przez następne kilkadziesiąt lat polowali na demony, które jeszcze pozostały na Ziemi. Wysyłali ich plugawe dusze z powrotem do piekła. Wielu z nas zginęło. Wielu walczyło z potężniejszymi bytami niż zwykłe demoniczne biesy. Niektórzy walczyli nawet z samymi książętami piekieł, którzy osobiście stawali do walki, gdy widzieli, jak ich zastępy topnieją niczym sople lodu w słoneczny, ciepły dzień. Nie wiem, ilu dokładnie jest wiarowników na świecie, ale tu w Londynie poza mną pozostało już tylko dwoje: Kondar i Valeria.

— Tak nieliczni, tak potrzebni… Wasz zakon w tych rejonach jest niemal na wyginięciu — mówił pod nosem Alaryk.

— W Anglii tak. Całe szczęście są jeszcze inni rozproszeni po całym globie.

— A co z twoimi towarzyszami, z którymi wyszedłeś na powierzchnię podczas pierwszej bitwy z demonami?

Pierwszy upił łyk kawy, chwilę się zamyślił i powiedział:

— John zginął ponad dwieście lat temu, gdy walczyliśmy w Rosji, nieistniejącym już kraju na wschodzie. Natomiast Hannah niedługo po nim udała się w podróż na południe w nadziei na znalezienie innych ocalałych w tamtych stronach. Słuch o niej zaginął.

— Przykro mi… Tyle lat przyjaźni… Nie wyobrażam sobie, jak musieliście się ze sobą zżyć i jaki żal straty odczuwasz. Muszę też przyznać, że to dość dziwnie brzmiące imiona — stwierdził ni stąd, ni zowąd Alaryk.

Mężczyzna zaśmiał się serdecznie i odpowiedział:

— Ano dziwnie. Przez wieki język się zmieniał. Ludzie wymyślili wspólną mowę, którą teraz się porozumiewamy. Dawniej były to powszechne imiona, sam tak naprawdę nazywam się Gregory Chives. Pierwszym zaczęto mnie nazywać, dopiero gdy wygrywaliśmy w wojnie.

— Wybacz śmiałość, ale mówisz, że mimo tylu lat na karku, nie czujesz utraty wigoru. Poruszasz się jednak o lasce. Dlaczego? — zapytał zaciekawiony kleryk.

— Chcę, żeby moi ludzie widzieli we mnie to, co widzą oczy. Nie dar, który przed wiekami uzyskałem. — Zamilkł na chwilę, po czym podjął znowu: — Niestety choć jeden, dobrze wyszkolony wiarownik jest idealną maszyną do zabijania demonów, tych plugastw były legiony. Za czasów świetności tego miejsca było dwudziestu wiarowników. Z biegiem lat, kiedy zapasy zaczęły się drastycznie kurczyć, traciliśmy technologię. Musieliśmy wrócić do korzeni. Wykorzystać to, co mamy, by odbudowywać cywilizację. Po tych wszystkich dekadach walki wiedziałem, że największą bronią, jaką dysponujemy, jest wiara. Stąd kombinaty, krzewienie jej. Z czasem nauczyliśmy ludzi kowalstwa, przetapiania metalu, handlu. W ten sposób budowaliśmy nowy świat, który dobrze poznałeś. Świat, w którym ludzie pamiętając o wojnie i o tym, jak wiara pozwoliła nam go odbić ze szponów śmierci, miał być po wieki wolny od demonicznego wpływu.

— Jednak coś się stało i jest coraz gorzej, demony znów chodzą wśród ludzi — skwitował Alaryk.

— Tak. Zwykłe demony w niedużej liczbie pozostały z nami już na stale. Nie wszystkie udało się znaleźć i wybić. Natomiast teraz docierają do nas słuchy o tych Akolitach, opętanych… Biesy znalazły jakiś sposób, aby znów wpływać na ludzi, zarażać swoją zgnilizną ich serca. Obawiam się, że wycofanie się mnichów z Nath było zaplanowane. To wpływ jakiejś istoty, której jeszcze nie zdemaskowaliśmy. Choć ja już nie walczę i czuję, że moje dni dane mi tak hojnie przez Jahwe dobiegają końca, to w tobie, Kondarze i Valerii widzę ostatnich wojowników, którzy mogą obronić Bastion Światła przed upadkiem — powiedział ze słyszalną w głosie nadzieją.

— Podobno Bastion jest miejscem świętym, na które nie może wejść żadna demoniczna istota, więc dlaczego tego się obawiasz?

— Powstał on dzięki poświęceniu i krwi dwunastu wiarowników, którzy tam spoczęli, a ich wiara wciąż przenika tamtejszą ziemię. Wybudowaliśmy w tym miejscu wielkie platformy ze znakami, które stanowią dodatkową barierę dla demonów. Nie sforsuje tego żadna istota niemająca wiary w swoim sercu. Nie przeniknie tam żaden demon, a dzięki poświęceniu braci oraz sióstr także i opętaniec. Ci są przeklęci, zamknięci w swoim ciele i kontrolowani, dalej jednak mają duszę, serce, marzenia i nadzieje. Zachowują też świadomość i boję się, że demony znalazły jakiś sposób, by dostać się tam dzięki nim. Jeśli im się uda i splugawią monolit, który leży głęboko pod ziemią Bastionu, osłabi to jedną z trzech zapór, które chronią Ziemię przed ponowną inwazją demonów. Gdyby wszystkie trzy monolity przestały istnieć, nasze poświęcenie poszłoby na marne.

— Kondar i Valeria to zacni kompani. Wspólnie zrobimy wszystko, by do tego nie doszło — powiedział pewny siebie kleryk.

— Wiem, że w trójkę zrobicie, co w waszej mocy. Kondar i Valeria są teraz ostatnimi wiarownikami w tej części świata i na ich barkach spoczywają jego losy. Serce mi mówi, że i ty zostaniesz wiarownikiem. Powiedziałem ci wszystko, co powinieneś wiedzieć. Teraz czas, byś poznał granice swojej wiary, młodzieńcze.

Pierwszy wstał z bujanego krzesła i podszedł do grającej maszyny. Chwilę milczał, po czym odwrócił się do Alaryka i oznajmił:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.