E-book
10.29
drukowana A5
43.31
Wiara

Bezpłatny fragment - Wiara

wspólna sprawa Boga i ludzi


Objętość:
199 str.
ISBN:
978-83-8221-047-7
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 43.31

dedykuję dzieciom

1. Wiara podstawową intuicją ludzkości

Żyjemy tu i teraz więc to, jak dawniej bywało, wiemy tylko z opowieści i badań. Wystarczy jednak poczytać choćby Złotą gałąź Frazera czy Historię wierzeń i idei religijnych Eliadego, żeby nabrać mocnego przekonania, że wiara w Boga jest tak stara jak sama ludzkość. Powie ktoś, że to wymysł człowieka, instynkt obronny przed poczuciem bezsiły czy bezsensu, ale są mocne przesłanki dla przekonania, że człowiek szuka Boga, wchodzi z Nim w interakcję i stara się domyślać Jego woli już od czasu, gdy zaczął myśleć abstrakcyjnie i komunikować się z innymi.

W dawnych czasach jednostki niezwykłe, obdarzone bardziej niż u innych rozwiniętym zmysłem postrzegania rzeczywistości niewidzialnej gołym okiem, potrafiły dociec przyczyn problemów fizycznych, psychicznych i duchowych (choć pewnie ich akurat w ten sposób nie klasyfikowały) i uleczyć je. W ten sposób dawały swej społeczności pociechę, że nie jest ona pozostawiona swemu własnemu losowi, gdyż jej przedstawiciel ma konszachty z Wielkim Duchem, Światem Przodków czy wysłannikami Nieba. Innymi słowy, potrafi wyjść poza widzialny wymiar i dowiedzieć się więcej, otrzymać wskazówki i w ten sposób wskazać społeczności drogę w jej doczesnej wędrówce.

Istota kontaktów społeczności pierwotnej z innym wymiarem — tym co transcendentne — ukazuje kilka prawd. Po pierwsze, ludzkość od zawsze jest świadoma, że istnieją wymiary wykraczające poza to, co odbieramy zmysłami. Skoro rzeczywistości tej nie widać, to jest ona gdzieś daleko. Stąd poszukiwano jej na niebiosach. W tradycji azjatyckiego stepu Bóg to Tanri, Plac Niebiańskiego spokoju to Tien an Men. Tan/Tien oznaczało niebiosa. Podobnie w hebrajskim, zamiast mówić o Królestwie Boga, mówiło się o Królestwie Niebieskim. My też widzimy siły Boże i ludzi dobrych w niebie.

Germańskie pojęcie Gudan (stąd angielski God, niemiecki Gott, itp.) mówi o libacji, czyli ofierze z płynów. To siła, której należy składać daninę, dary, w zamian za prośby do niej składane. Jest to więc Coś, co przewyższa nasze, ograniczone możliwości. Jest to jednak też siła, z którą możemy się kontaktować i prosić o jej pomoc. Skoro jednak przysługa jaką wyświadcza nam człowiek domaga się dowodu wdzięczności, to o ileż bardziej domagać się powinna Moc, przewyższająca jakiegokolwiek człowieka.

Południowoeuropejskie pojęcie Teos podobne jest do Dzeus/Zeus/Dios ale także do Deva, czyli łączy bóstwo hinduskie z greckim. Nic dziwnego, cywilizacje indoeuropejskie mają swe pokrewieństwa. Tym, co łączy oba pojęcia jest obraz potężnego bohatera, podobnego do człowieka, lecz mającego nieznane człowiekowi moce. Siła wyższa nie musi zatem być bardzo od nas odległa. Może być dość konkretnie opisana. Jest do nas podobna, więc nas rozumie. Jest nam w stanie pomóc, więc należy z nią trzymać.

Słowiański Bóg/Bog/Boh wywodzi się z podobnego indo-irańskiego rdzenia. Baga to zarówno „Pan” jak i to, co Pan daje, czyli błogosławieństwo, powodzenie, ale i małżeństwo. Kolejny przyczynek do zrozumienia dlaczego ludzkość uprawia kult i się modli: uznaje swe ograniczenia a jednocześnie wyraża przekonanie o istnieniu sił, które te ograniczenia są w stanie pokonać i mogą pomóc w potrzebie, dając jakąś postać szczęścia.

Tak na zdrowy rozum, człowiek nie składałby danin, które są dorobkiem ciężkiej pracy, gdyby nie miał dobrego powodu by ufać, że to ma sens i się opłaci. Czy w dawnych czasach ludzie rzeczywiście mieli jakąś styczność z herosami, uwiecznionymi potem w sagach i mitach, czy po prostu w jakiś sposób byli przekonani, że albo ma to nieodparty sens, albo sprawdza się w życiu? A może po prostu lepiej się z tym czuli? Ciężko oczekiwać, że człowiek czuje się dobrze, gdy czegoś sobie odmawia, a nie ma to ani sensu ani nic nie daje.

Wciąż jednak mówimy o przekonaniu. Ogromna większość ludzi nie widziała tego potężnego Pana, któremu należy się ofiara, ale była i w wielkiej części wciąż jest przekonana, że On Jest (Jahwe zwykle tłumaczy się jako ISTNIEJĄCY; Jehovah: jako STAJĄCY SIĘ), daje błogosławieństwo ale i wymaga. Są jednak tacy, którzy tego Boga (Siłę Wyższą, Wielkiego Ducha, Pana, naczelnego herosa, jego posłańca, kogoś z tamtego wymiaru) doświadczyli, czy to w transie, we śnie, w wizji czy w jeszcze inny sposób. W niektórych tradycjach istnieje nawet przekonanie, że w jakiejś pełni czasów, takie doświadczenie może się stać powszechne (np. tak to widział prorok Joel).

Tak więc od zarania dziejów, ludzkość jest przekonana o istnieniu Siły Wyższej, a także o możliwości wchodzenia z nią w relację, która może stawać się coraz bardziej powszechna. Nie jest to namacalna pewność, co jednak przez tysiące lat nie przeszkadzało ludziom hołdować takiemu przekonaniu, nie będącemu pewnością. Być może dla wielu było rzeczą oczywistą, że ciężko oczekiwać by inny wymiar dał się namacać w taki sam sposób jak łupek krzemowy… Widocznie jednak rzeczywistość tą i korzyści płynące z jej przychylności można było odbierać z wystarczająco dużą pewnością, by starać się pozostawać z nią w dobrych relacjach.

2. Dlaczego Bóg miałby chcieć, żebyśmy wierzyli?

Człowiek od zarania widział sens wiary, choć zwykłemu śmiertelnikowi, ale i temu będącemu szamanem, Bóg się przecież nie objawił w sposób dający stuprocentową pewność tego, jaki jest, jak wygląda czy gdzie go szukać. Zastanówmy się jednak, czy gdyby stanął na ziemi jakiś kolos, którego każdy musiałby zobaczyć i powiedział „To ja jestem panem tego świata i masz we mnie wierzyć! A tu jest taka czarna książeczka, i masz robić to co tam jest napisane”. Albo, gdyby na niebie pojawił się jakiś dla każdego widoczny hologram (a do tego rozproszył chmury, żeby można go było zobaczyć), to cóż takiego istotnie by się zmieniło?

Jedni być może przestaliby mieć wątpliwości. OK, a więc jednak, JEST. Pewnie zrozumieli by z tego, że się mylili; inni, że nie muszą już się zastanawiać. Jedni wyciągnęliby wniosek, że w takim razie nie ma wyboru, trzeba robić to czy tamto bo inaczej będzie kara. Inni jednak staraliby się wybadać, „a jak nie zrobię tego czy tamtego, to co”? Załóżmy, że szlag by ich na miejscu trafił. Sam zainteresowany by tego doświadczył, ale inni pewnie by nie wiedzieli co takiego się z nim stało, więc też by próbowali. Może gdyby nie było reakcji tu i teraz to dlatego, że byłaby po śmierci? Ale w sumie skąd wiemy jak będzie po śmierci? Więc nawet w przypadku ostatecznie przekonanych co do istnienia Boga, pewność taka nie musiałaby się przełożyć na jakościową zmianę ich życia.

Inni mogliby po jakimś czasie zastanawiać się, czy nie mieli omamów, czy Bill Gates nie zrobił sobie jakichś hologramowych jaj. Po jakimś czasie w ogóle zapomnieliby, być może, że coś niesamowitego się wydarzyło. Przyzwyczailiby się. Czy my sami nie doświadczamy niesamowitych zbiegów okoliczności, które przypisujemy w oczywisty sposób Opatrzności? I co się dzieje rok później? Czasem w ogóle o tym zapominamy. Tak więc jakiś olbrzym musiałby stać na ziemi cały czas i jeszcze tupać, żebyśmy wciąż pamiętali że jest. A i tak po jakimś czasie by spowszedniał. Być może nawet gdyby natychmiast karał za jakieś złe uczynki i wszyscy by to widzieli, to i tak niektórych by nie odstraszył, bo pokusa i chęć buntu okazałyby się silniejsze?

Tak więc, nawet gdyby Bóg się miał objawić w sposób nie budzący wątpliwości, mogłoby to niewiele zmienić. Jedni dalej mieliby wątpliwości, inni i tak by się sprzeciwiali, jeszcze inni przyzwyczailiby się do Boga jak do jakiegoś policjanta, co pewnie nie nastroiłoby ich dobrze. Dla innych, jakiś czar by prysł. Poszukiwanie straciłoby sens. Świat stałby się nudny.

Jeśli Bóg nie jest istotą do ogarnięcia zmysłami, to nie może tak po prostu się ujawnić jako X bo … może nie jest po prostu X? A jeśli tak, to skąd przypuszczenie, że w ogóle może być przedmiotem zmysłowej percepcji i opisu w znanych nam i zrozumiałych kategoriach? No dobrze, a jeśliby jego zasadnicze przymioty zechciałyby się w coś wcielić i ukazać w świecie? To samo, niektórzy i tak nie uwierzą, a ci dla tych, których taka emanacja okaże się przekonująca, mogą i tak przejść nad nią do porządku dziennego. Za to jakieś misterium się rozwieje i jakieś poszukiwane straci sens.

Kolejna wątpliwość odnosi się do zamysłu Istoty Wyższej wobec ludzi, którego w założeniu jedynie możemy się domyślać. Owszem, różne systemy religijne różnie go tłumaczą, ale załóżmy, że tłumaczą go sprzecznie (co w zasadzie jest faktem), że czarnej książeczki od samego Boga nie dostaliśmy i że musimy w tej sprawie jednak snuć domysły. Religia generalnie sprzedaje nam Boga jako tego, który coś każe i czegoś wymaga. Bóg, stwarzając nas, jak widzimy, wolnymi, oczekuje jakiegoś czynu. Ale jeśli tak, i jeśli natura Istoty Wyższej jest tego rodzaju, że ciężko ją namacać, to aby w uzasadniony sposób Bóg mógł czegoś wymagać, to: a) człowiek powinien mieć jakąś mocną przesłankę by sądzić, że istnieje Istota mająca prawo wymagać; b) Istota musi to zakomunikować tak, żeby było wiadomo, czego chce.

Wielu z nas podoba się wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, pt. Miłość. Ale chyba nie przyjdzie nam do głowy, aby funkcjonował on jako Kodeks Drogowy. Nawet nie każdy kodeks drogowy nas obowiązuje. Co powiedzieć przepisach o ruchu lewostronnym w Anglii? Czy może on obowiązywać w Polsce? Czy nawet polskie prawo o ruchu drogowym sprzed 30 lat wciąż nas obowiązuje?

Podobno Bóg się już wyraził co do tego, jaki jest Jego zamysł. Należy zakładać, że skoro jest suwerenem i panuje nad nami to ma określone oczekiwania i rzeczywiście gdzieś je objawił. Być może jednak ma inne oczekiwania od jednych niż od innych? Być może zatem, są pewne oczekiwania wobec istot ziemskich w ogóle, np. jeśli chodzi o relacje względem ich Pana czy wobec siebie nawzajem w takich czy innych obszarach życia. Jednak każdy jest inny, a jeśli jest stworzeniem Istoty Wyższej, można zakładać, że stworzonym w jakimś celu, więc Wielki Duch może mieć także specyficzne oczekiwania wobec jednostek, ale też wobec grup zawodowych, a może i pewnych zbiorowości kulturowych? One przecież też są jakimiś podmiotami i są w stanie nadawać ton w życiu społecznym, gospodarczym, w świecie idei, itp.

Poza tym, w kategoriach etycznych, ktoś, kto wymaga, musi od jednostki czy zbiorowości wymagać rzeczy oczywistych. Oczywistym dla każdego jest prawo stanowione. Dość oczywistym jest też głos sumienia. Ale ktoś powie, że sumienie co innego mówi jednym, a co innego innym. Wreszcie, przypisywane Istocie Wyższej oczekiwania można chcieć objaśnić jako realne i słuszne i jako takie je uzasadniać. Jeśli będzie to przekonujące, to należy założyć, że byłby to dobry powód by je stosować. A więc wymogi Pana ludzkości powinny być oczywiste w uzasadnieniu. W końcu nasz umysł godzi się na coś, co przemawia w sposób nieodparty. Skoro Bóg stworzył nam umysł, to po coś.

Pozostajemy jednak na obszarze mniej lub bardziej uzasadnionego przekonania, a nie pewności. To mniej lub bardziej uzasadnione przekonanie nazywamy wiarą. I rzeczywiście, skoro pewności nie ma, bo być nie może, pozostaje opieranie się na przesłankach. A więc, Bóg (tak od tej pory nazywajmy istotę będącą Panem ludzi, pozostawiając na razie na boku naturę tej Zwierzchności, czy np. jest jednostką, zbiorowością czy jeszcze Czymś innym), jednak chciałby u nas wiary. Najpierw w to, że istnieje, a potem, że ma od nas konkretne oczekiwania.

Jednak te oczekiwania mogą odnosić się do czegoś więcej niż tylko do tego, że będziemy czynić jak nam każe. Zastanówmy się nad relacją Bóg-człowiek. Istota Wyższa-istota niższa, Pan-sługa. Stwórca (w domniemaniu; choć w teorii niekoniecznie) — stworzenie. Nad tekstami uważanymi za Boże objawienie należy pochylać się krytycznie (bo mogą nim nie być) ale i z namysłem (bo mogą je zawierać). Zakładając, że nie wyewoluowaliśmy z chaosu (o prawdopodobieństwie, że tak jest później), można by także założyć jakąś kreację, w której Stwórca tak ustawia parametry percepcji byśmy mogli Go poznawać. A więc być zdolnymi do analizy rzeczywistości zawierającej przesłanki do wyciągania wniosków na Jego temat.

Przesłanką tego pochylenia się jest choćby i to, że dla bardzo wielu osób idea o pozaziemskim pochodzeniu pewnych przekazów o Bogu jest przekonująca. Może rzeczywiście w pewnych okolicznościach ludzkość miała prawo uważać, że słyszy przekaz z tamtego świata. I może zawiera on istotne informacje, np. wskazówki na temat oczekiwań Boga wobec nas? Tak na przykład uważali Sumerowie, z zapałem studiujący niebo, z którego mieli przybyć ich protoplaści-koloniści.

A więc lektura już tylko czegoś, co hipotetycznie może zawierać Boży przekaz, ukazać nam może kolejne możliwe intencje Boga wobec nas. Jedną z nich może być ta, że stwórca chciał się dać poznać swemu stworzeniu, by realizować się w dominacji; a może chce jakiejś relacji? Może więc traktuje nas jak roboty do pracy, jak klakierów do straszenia, ale może jednak jako partnerów w relacji? Może jesteśmy jakościowo zupełnie inni niż On, a może jednak nieco podobni?

Jeśli zatem, hipotetycznie, stworzył nas jako roboty, powinien był nas odpowiednio zaprogramować więc powinniśmy funkcjonować jak trzeba i już Jego w tym głowa byśmy działali jak należy. Inaczej stworzył bubel i jako takiemu niekoniecznie należy mu się nabożny hołd. Prawo i kara zakładają świadomy i wolny wybór, a to wyklucza „robota”. A co jeśli mamy swobodę wyboru, ale nie do końca, ponieważ jednak pewne rzeczy powinniśmy czynić wg. przepisu? Byłaby to więc może relacja Pana do podległej Mu osoby o wolnej woli. Ale jeśli Bóg potrzebuje niewolnika do wykonywania dla siebie jakiejś pracy, to nie jest wszechmocny. A jeśli jeszcze ten niewolnik ma świadomość, to bóg taki jawi się jako próżny.

Może jednak relacja ta podobna do sytuacji dziecka, kształtowanego w otoczeniu pewnych ograniczeń. Miałoby to być przygotowaniem do życia w odpowiedzialności za własne suwerennie podejmowane działania. Relację taką nazywalibyśmy osobową. A jeśli taka miałaby być natura tej relacji, to pociągałaby ona za sobą i inne konsekwencje.

Dlaczego więc Bóg miałby chcieć abyśmy wierzyli? Sprecyzujmy sobie najpierw termin „wierzyć”. Termin ten ma kilka znaczeń, ale w tym konkretnym rozważaniu, chodzi o brak przekonania nie pozostawiającego wątpliwości, przy jednoczesnym posiadaniu dobrych przesłanek do wydania jakiegoś osądu. A więc, po pierwsze, o czym już było wcześniej, pełna wiedza i brak wątpliwości niewiele by zmieniły, a urok możliwego poszukiwania by prysł. Po drugie, nasz umysł jest zdolny do przyjęcia naturalnego uzasadnienia istnienia Boga, a także racjonalnego uzasadnienia oczekiwań etycznych oraz refleksji nad specyfiką własnej osoby i, co się z tym wiąże, zrozumienia co jako jednostki powinniśmy robić z własnym życiem. Oznacza to, że posiadając takie moce umysłowe jakie mamy, jesteśmy zdolni do nabrania przekonania o istnieniu Boga i potrzebie takich, a nie innych zachowań. I to powinno wystarczyć.

Dlaczego jednak Bóg miałby chcieć abyśmy mieli wątpliwości? Choćby dlatego, że pozostawanie przy przekonaniu o istnieniu Boga — przy jednoczesnym możliwym przekonaniu o Jego nieistnieniu — oznacza nasz wybór Boga, tj. przekonania, że istnieje, i że chcemy na tej podstawie dokonywać innych wyborów. Byłoby to opowiedzeniem się za życiem wg jakiejś Bożej woli, planu, czyli przyznaniem, że ta rzeczywistość ma sens, że jej chcemy, że uważamy ją za dobro.

Opowiedzenie się po stronie Boga oznacza, że mając dobre powody do przekonania o istnieniu Boga, podejmujemy wysiłek by — analizując rzeczywistość — odnajdywać Go wokół nas. Więc, kiedy mamy dobry powód uważać, że jakiś przekaz, mądrość czy oczekiwanie najprawdopodobniej pochodzi od Boga, to wykazujemy się wobec Niego zaufaniem. W ten sposób przyznajemy, że ma rację, nie kłamie i że takiej czy innej obietnicy dotrzyma albo ma prawo oczekiwać tego czy tamtego, bo jest to dobre. W skrócie: aktem własnej woli czynimy Boga celem naszych starań i zrównujemy Boga z dobrem, czyli kierujemy swe życie w Jego stronę/zwracamy się ku Niemu.

Dlaczego Bóg miałby takiego aktu naszej woli chcieć. Zakładając, że Bóg jest o wiele większy niż my, a także zakładając, że kompleksowość świata i widoczne w nim dobro piękno i sens mogą odzwierciedlać Stwórcę (o sensie brzydoty, zła i bezsensu później), to można też przyjąć, że to co jest najwyższej próby w naszym człowieczeństwie można w jakimś stopniu przypisać także Bogu. Czy zatem dobry, inteligentny i ambitny człowiek dobrze czułby się w teatrze lalek, gdzie wszystko jest zaprogramowane, gdzie nie ma wątpliwości, gdzie roboty zawsze robią to co mają zapisane w programie i gdzie np. pracownicy, służba czy dzieci czapkują Mu tylko dlatego, że boją się kary albo liczą na pieniądze? Na pewno nie.

Czego więc Bóg mógłby oczekiwać? Bóg niekoniecznie jest taki jak my, niekoniecznie Jego potrzeby są zbieżne z naszymi, ale w teorii (np. emanacyjnej) mogą mieć nieco podobny charakter. Każdy z nas chce być dobrze zrozumiany, doceniony, czasem lubiany. Jeśli mamy rację, chcemy, by nas słuchano. Jeśli wiemy więcej i wydajemy polecenia, pragniemy by się do naszych zaleceń stosowano. Wreszcie, mając do czynienia z osobami mądrymi i doświadczonymi, chcemy poznać ich zdanie, a może i wspólnie coś dobrego robić. Wobec bliskich oczekujemy przywiązania i uczciwości. Cieszymy się na myśl, że czynimy coś, dzięki czemu osoby, na których nam zależy, pomyślą sobie, że jesteśmy dobrzy, mądrzy, uczciwi, życzliwi czy odpowiedzialni.

I znów, na tym etapie rozważań trochę sobie hipotetyzujemy. Po to jednak, by wychodząc od pewnych podstawowych założeń o tym jaki w ogóle może być Pan tego świata, przyjrzeć się temu co naocznie wiadomo i co twierdzi się na Jego temat, np. na podstawie skutków Jego działań. I wtedy dopiero można będzie powrócić do obrazu Boga, tym razem przedstawianego w świetle naszej wiedzy o świecie i w perspektywie doświadczenia pokoleń, poddanych prostej rozumowej analizie i zestawionych z innymi obszarami naszego postrzegania świata (intuicją, odbiorem parapsychicznym, emocjonalnym, itp.).

3. Dlaczego my mielibyśmy wierzyć?

Według Stephena C. Meyera niemożliwe jest, by DNA wyewoluowała tak sobie (szansa na to jest jedna dziesięciobilionowa) w zestawieniu z (jednak ograniczonym) czasem jaki minął od stworzenia ziemi. Autor dość przekonująco (jak dla mnie, laika) dowodzi, że podstawowe elementy DNA można śmiało przyrównać do alfabetu, a samo DNA jest przekazem. Przekaz jest wtedy, gdy jest nadawca.

Autorzy filmu Uprzywilejowana planeta [The Privileged Planet] dowodzą z kolei, że aby zaistniały warunki, w których możliwe jest życie ludzkie, musi być spełnionych szereg czynników. Prawdopodobieństwo, że tak się stanie jest już samo w sobie nikłe, a do tego dodać należy ciekawą okoliczność, że warunki umożliwiające inteligentne życie jednocześnie umożliwiają obserwację wszechświata. I znów, w zestawieniu z czasem od wielkiego wybuchu, mówimy o bardzo nikłym prawdopodobieństwie, że wszystko to mogło wyewoluować z chaosu. Wniosek jest taki, że warunki do życia umożliwiającego poznawanie rzeczywistości zostały stworzone, a nie pojawiły się przypadkowo. Na gruncie polskim, profesor fizyki Marek Abramowicz rozwija iedeę silnej zasady antropicznej B Cartera, w myśl której prawa i stałe fizyczne a także warunki początkowe wielkiego wybuchu miałyby być dokładnie takie by mógł się pojawić obserwator.

Znany fizyk jądrowy, Amir Aczel napisał stosunkowo niedawno książkę pt. Why Science Does Not Disprove God, w której rozprawia się z rozumowaniem Nowych Ateistów przedstawionym w książce Bóg urojony Richarda Dawkinsa. Pokazuje, jakim nieporozumieniem jest próba wykorzystania nauki do rozprawienia się z wiarą. Krytycy czasem podnoszą wobec tej książki zarzut, że obalając tezy ateistów sama nie proponuje całościowego systemu. Czy jednak musi? Zacznijmy od tego, że mantra „teoria względności i mechanika kwantowa” nie tłumaczy jak to świat wziął się z niczego. Aczel jest skromny i nie każe wierzyć, jak jest (najbliżej mu do wiary Einsteina), za to dość dobrze pokazuje jak na pewno nie jest. Być może także i pod wpływem Aczela, Dawkins niedawno przyznał w jednej z debat, że być może kształt życiu mógł nadać jakiś wpływ kosmitów, którzy jednak sami zapewne wyewoluowali. Czyli jednak niekoniecznie przypadek i ewolucja.

Młodzi ludzie często kontrastują uproszczone poglądy na temat świata obecne w procesie wychowawczym czy na lekcjach religii z nowymi perspektywami myśli, z jakimi zaczynają obcować kiedy wchodzą w dorosłość. Nasze społeczeństwa jeszcze do niedawna oficjalnie były oparte na religii, więc te nowe perspektywy mają w sobie powab rebelii wobec skostniałych półprawd, dzięki czemu Dawkins, Kraus, Hawking czy Hitchens wschodzą w chłonne umysły jak nóż w przysłowiowe masło. Wystarczy jednak przysłuchać się debatom tych guru z profesjonalistami — niekoniecznie chrześcijanami czy nawet osobami wierzącymi — by zobaczyć, na jak słabych przesłankach opiera się współczesny pogląd ateistyczny.

Są generalnie dwa punkty zaczepienia krytyków istnienia Boga. Jednym z nich jest tzw. teoria ewolucji. Badacz w dziedzinie biologii molekularnej i analizy systemów, David Berlinski od dawna podważa tę teorię na gruncie naukowym, jednocześnie nie podpisując się pod tezami tzw. inteligentnego projektu. Jego krytyka wypływa z podejścia naukowego i motywacji agnostycznych. Ciężko tu więc mówić o jakimś zaślepieniu ideologicznym autora The Deniable Darwin, co często przypisuje się osobom wierzącym krytykującym teorię ewolucji. Berlinski często pojawia się w debatach, w których zawsze kwestionuje litanię pobożnych życzeń, na których oparta jest ta teoria, wskazując na nagłe pojawienie się mnóstwa gatunków w tzw. eksplozji kambryjskiej, brak znalezisk geologicznych dokumentujących stadia pośrednie w ewolucji, czy też niepowodzenie biologii ewolucyjnej w wytłumaczeniu szeregu zjawisk przyrodniczych.

Kolejny „dowód” na nieistnienie Boga to Jego „nieetyczne” oblicze. Ktoś mógłby się zdziwić dlaczego akurat zarzuty nieetycznego postępowania Boga czy Jego przedstawicieli na ziemi miałyby kwestionować samo istnienie Boga. Można sobie przecież wyobrazić jakiegoś Supernerda, który stworzył coś w rodzaju gry komputerowej, w której się realizuje w swoich sadystycznych czy dominacyjnych potrzebach. O czymś takim wspomina też Aczel w zalinkowanym wywiadzie. Więc już pierwszy fałsz logiczny. Może autorzy ci powinni mówić raczej o odrzucaniu przez nich takiego boga jako kogoś, komu miałoby należeć się posłuszeństwo, ale czy to ma być argument na rzecz ateizmu? Chyba, że mamy tu do czynienia z nowym rozumieniem ateizmu, jako (etycznie motywowanego) buntu wobec Boga Biblii i Koranu.

Rzeczywiście, istnienie niesprawiedliwości, cierpienia i nieodwracalnego, niezasłużonego nieszczęścia jest koronnym argumentem na rzecz istnienia boga, który albo nie jest wszechmogący albo nie jest dobry. Kolejne akapity poświęcę temu właśnie tematowi. Ale nie może to być argument na rzecz Jego nieistnienia. Tak naprawdę ateizm jest wiarą. Wiarą w nieistnienie Boga albo wiarą w to, że należy walczyć z wizerunkiem (realnym czy wymyślonym) Boga religii Abrahamowych. Właściwie, to ateista nie powinien wierzyć w grawitację, bo nie da się jej zobaczyć, usłyszeć lub namacać. A jednak pojęcie istnieje i jest nawet wymierne: grawitacji dowodzi się matematycznie z widocznych jej skutków. Ateiści nawet nie tylko wierzą w nią, ale i o niej wiedzą.

Praktycznie za każdym razem kiedy rozmawiam z osobą wierzącą, słyszę o opatrznościowych wydarzeniach, dziwnych zbiegach okoliczności, odpowiedziach na modlitwę, cudownych zrządzeniach, więc przychodzi mi do głowy, że właściwie Boga można by dowodzić w podobny sposób jak istnienie grawitacji: z efektów Jego działania. Jeśli zatem kogoś nie przekonuje ład w naturze, jej celowość, nieustająca siłą życia, wymykanie się znanych nam zjawisk prawom przypadku, misterna precyzja i elastyczność całokształtu, mógłby się choćby zastanowić czy w życiu jego samego czy jej samej nie zdarzają się wydarzenia ukazujące, że prawa przypadku ulegają notorycznemu zawieszeniu. Tylko problem w tym, że zatwardziały ateista i tak określi to mianem efektu potwierdzenia, czyli „tendencją do preferowania informacji, potwierdzających wcześniejsze oczekiwania i hipotezy.” Z drugiej strony, świadectwo osób z zewnątrz byłoby zaprzeczeniem efektu potwierdzenia.

Codziennie szokowani jesteśmy informacjami o katastrofach. Patrzymy jak co rusz kilkaset osób z jakiegoś samolotu ginie, jakaś rodzina umiera w wypadku samochodowym. Ktoś wciąż pyta: to gdzie ta opatrzność? Z drugiej strony, czy to nie dziwne, że jedząc tony toksycznej żywności, wdychając truciznę z powietrza, mogąc spokojnie umrzeć na drodze kilka razy każdego dnia, jednak większość z nas wciąż żyje i to dość długo? Ja sam spokojnie mogłem już kilka razy umrzeć a wciąż żyję i znam wielu, którzy też tak mieli. Współczesny świat tak balansuje na krawędzi śmierci i zniszczenia, że to prawdziwy cud, że ich skala jest tak mała. Pytanie jak długo uda się dalej prowokować los bez konsekwencji?

Wracając do opatrzności w życiu konkretnego człowieka. Wszyscy mamy przed oczyma przykłady z TV mówiące o czymś odwrotnym, ale nikt się nie pofatygował żeby na przykład wykonać badania statystyczne mające określić wymiar działania opatrzności w życiu poszczególnych ludzi. Ci, z którymi rozmawiam są przekonani o tym, że Bóg pomaga im na co dzień. Zapewne są więc przekonani, że wyrywa ich egzystencje z chaosu i przypadkowości, modyfikuje parametry prawdopodobieństwa, że dostaną pracę, że wyzdrowieją, że pogodzą się z mężem, że wpadną im skądś potrzebne pieniądze, że nie odbędzie się spotkanie, do którego są nieprzygotowani czy otworzą się jakieś inne możliwości, które nie powinny tak na zdrowy rozum zaistnieć.

Ludzie ci jednak nie uwieczniają w masowej skali tych wydarzeń, co mogłoby być niezłym naukowym dowodem na istnienie tejże Bożej Opatrzności. Ja się pofatygowałem, może niekonsekwentnie, bo nie aktualizuję tak często jakbym chciał (bardzo mało czasu na cokolwiek), ale jednak, i za każdym razem kiedy czytam swoje rozbudowane świadectwo, utwierdzam się w przekonaniu, że Bóg istnieje i ma ze mną i bliskimi (i masą innych ludzi) relację osobową. Ciekawe jakby to było, gdyby pisały o tych sprawach miliony ludzi. Może powinni. Może powinniśmy spisywać to, co dzieje się w naszym życiu. Choćby jako pamiątka dla dzieci. „Dodatek” do albumu ze zdjęciami. Przeciwwaga dla pustoszących nasze wnętrze „wiadomości” ze świata.

Oczywiście takie dzienniki życia, pokazujące jak rysuje się w nim pewien cel, jak okoliczności uparcie i konsekwentnie wymykają się prawom przypadku może dać do myślenia, że Bóg istnieje i wysyła nam sygnały o tym, że nas widzi, zna nasze potrzeby, że pomaga i kieruje kiedy trzeba. Nie będzie to jednak żaden koronny dowód na cokolwiek. Rozmawiałem ze znajomym Skandynawem, człowiekiem pełnym radości życia, choć życia dość chaotycznego, który, na moje uwagi o opatrznościowych wydarzeniach, odpowiedział bez wahania: prawo karmy, czyli co od ciebie wychodzi, kiedyś powróci.

Przecież on jest niewierzący a jednak jego marzenia się spełniają, korzystne okoliczności przytrafiają… Słowem, skoro on nie wierzy w Boga, to to, co mu się przytrafia nie może pochodzić od Boga. Ciekawa logika. Samo pojęcie Prawa (tu: karmy) zakłada jednak istnienie uniwersalnych prawideł. Żyjesz dobrze: masz dobrze. Wysyłasz w świat zło — zło wraca. A jednak życie pokazuje, że tak bywa, ale nie do końca. Skoro chaos w pewnych obszarach życia powoduje nieszczęścia, to one powinny nieodmiennie wracać. A tu niespodzianka: takie właśnie dziecię chaosu, niewierzące w Boga, otrzymuje od życia niekoniecznie zasłużone prezenty i … dalej wierzy w prawo karmiczne. Chrześcijanie nazwaliby to łaską uprzedzającą, a żydzi błogosławieństwem do entego pokolenia za zasługi ludzi Mu miłych (kolega pochodzi z dawniej bogobojnej i pracowitej nacji), ale co tam.

Wydaje mi się oczywiste, że tak zwane księgi święte należy widzieć w tych właśnie kategoriach: zapis opatrznościowego doświadczenia! I to by mogło w sumie wystarczyć, by nazywać je księgami świętymi. Już stare sagi indyjskie mówią o herosach i ich ziemskim doświadczeniu, mającym ich nauczyć drogi cnoty. Widząc do czego prowadzi pycha, honor czy zemsta, pokonując wyzwania i poddając się próbom, osiągają status „boski” czyli, jak byśmy współcześnie powiedzieli, doświadczają Królestwa Bożego. Zaratusztra z kolei przekazał potomności swą wizję, którą otrzymał na festiwalu wiosny, kiedy to zobaczył jednego z Bożych Duchów, zwanego Pozytywnym Celem. Ten zaś uchylił mu rąbka prawdy. Podobnie znani nam prorocy albo mieli wizje, albo spotkali wysłańców Boga albo doświadczyli Bożej Opatrzności.

W kategoriach Bożej Opatrzności, dość dobrze omówione jest wyjście Izraelitów z Egiptu. Dla niektórych myślicieli, nawet chrześcijańskich i nawet łączonych z Egiptem (np. Makary i jego 50 homilii duchowych), wyjście z Egiptu jest przede wszystkim wielką alegorią wyjścia duszy ze świata zniewolenia. Do niedawna kwestionowało się historyczność tego wydarzenia. Obecnie jednak jest kilka przesłanek, że coś takiego faktycznie miało miejsce. Wątpliwości dotyczą skali a także dokładnego miejsca (Egipt czy może Madian?) i czasu. I pojawiają się pytania o zawarte tam cuda.

Filozoficznie rzecz biorąc, cud nie powinien być zawieszeniem działania (ustanowionych przez Boga w końcu) praw fizycznych, stąd wątpliwości co do np. zatrzymania słońca na prośbę Jozuego. Jednak inne cuda (manna, przepiórki, cofnięcie się morza, plagi egipskie) można z powodzeniem tłumaczyć naukowo. A więc kpina z „Boga luk” nie ma tu uzasadnienia. Cudem jest to, że zdarzenia miały miejsce dokładnie tam i wtedy, gdy były potrzebne, co jest argumentem na rzecz zawieszenia praw, ale praw przypadku. Przywódcy ludu musieli mieć na tyle dobrą łączność z Bogiem by wiedzieć gdzie i kiedy działać. I musieli wykazać się zaufaniem, że Boże kierowanie dobrze się skończy.

Jeden z takich przywódców mówił nawet o sobie, że przychodzi od samego Boga, w czym uwiarygadniał się niezwykłymi czynami i słowami, które na dobrą sprawę można by naukowo zweryfikować. Antiocheński lekarz Łukasz, towarzysz apostoła Pawła z Tarsu, we wstępie do Ewangelii mówi nam, że wielu starało się jak najlepiej zdać sprawę o tym, co się wydarzyło. I rzeczywiście, przekazy są liczne. Ewangelia jego rozpoczyna się słowami: „Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które się dokonały pośród nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa”. A więc powołuje się on na licznych naocznych świadków. Łukasz pisze, że dokładnie zbadał te wydarzenia od samego początku i stwierdził, że dobrze będzie napisać uporządkowaną relację. A więc widać tu podejście krytyczne i systematyczne.

Co jeszcze wynika z tego wstępu? Ano i to, że pozostałe relacje ewangeliczne nie są uporządkowane, być może nie są ścisłe. Rzeczywiście, są różnice jeśli chodzi o to na przykład, kto stał pod krzyżem, co mówili do Jezusa łotrowie, czy o szczególne miejsce po prawicy Jezusa prosiła matka Jana i Jakuba czy oni sami. Albo czy Piotr pochodził z Betsaidy czy z Kafarnaum. Właściwie, wszystko to jedynie uwiarygadnia przekaz. Gdyby on był jakimś spiskiem, to zapewne nie byłoby żadnych sprzeczności. Przecież tak samo rekonstruujemy np. wypadki drogowe. Jednemu wydawało się, że auto, które potrąciło pieszego było czerwone (bo coś podobnego widzieliśmy niedawno w TV i obraz się nałożył), innemu, że niebieskie. Ale jednak wypadek miał miejsce i świadkowie to potwierdzają. W sądzie relacje te są brane poważnie.

Pytanie czemu Łukasz podjął wysiłek uporządkowania tych relacji i ich uzupełniania. Jak się zdaje, był on blisko Marii, matki Jezusa, więc dodał do relacji sporo informacji pochodzących najprawdopodobniej od niej samej i jej otoczenia. Po co miałby więc to robić? Pisze (i to zarówno Ewangelię jak i Dzieje Apostolskie) do niejakiego Teofilosa. Można przypuszczać, że skoro imię oznacza „miłujący Boga” to jest to chrześcijanin, który chce wiedzieć więcej. Ale takich chrześcijan było sporo i, jak czytamy u samego Łukasza, mieli już oni inne przekazy, więc po co — w gorącym okresie początków Kościoła kiedy tyle się działo — zadawać sobie trud bardziej precyzyjnego ujęcia wydarzeń, o których już i tak mówią inni? Kluczem do zrozumienia powodu może być przydomek, jakim Łukasz określa Teofilosa — „czcigodny”. Łukasz towarzyszył Pawłowi, a ten czasem przekazywał pozdrowienia chrześcijanom w „domu cesarskim”. Mógł więc to być wysoki rangą urzędnik cesarski, chrześcijanin bądź sympatyk.

Łukasz pojawia się u boku Pawła od okresu antiocheńskiego. Pomaga mu w związku z enigmatycznie opisaną przypadłością, która mogła być padaczką. Pamiętamy jak został on w Listrze ukamienowany, i to tak, że wydawało się, że nie żyje. Mógł więc mieć uszkodzony mózg, czego skutkiem późniejsze wyładowania epileptyczne. Tyle hipoteza. Wiele lat później, osadzony w Cezarei Paweł czeka latami na odesłanie do Rzymu, gdzie ma odbyć się rozprawa apelacyjna. Łukasz ma trochę czasu, więc wiedząc co niedługo Pawła czeka (proces) zbiera materiały do obrony. Być może chce pokazać, że to, co Paweł robi ma charakter religijny, nie polityczny, nie jest religijną innowacją i nie prowadzi do nielojalności wobec cesarza, o co Chrystusa i chrześcijan mogli oskarżać żydzi. „Czcigodny Teofilos” może więc być obrońcą lub urzędnikiem który będzie w stanie oficjalnie złożyć dowody w sprawie.

Jeśli tak w istocie było, a przesłanki są mocne, trzeba zadać sobie pytanie co się ostatecznie stało? Dzieje kończą się dwa lata po przybyciu do stolicy imperium. W sam raz na czas rozprawy. Ciekawe czemu nie wiemy co było dalej? W końcu Paweł, Łukasz, Marek, Tytus, Tymoteusz i inni działali tam jeszcze przynajmniej kilka dalszych lat, także po śmierci Pawła. Powód może być chyba tylko ten, że to, co zdarzyło się dwa lata po przybyciu do Rzymu było właściwym powodem napisania obu dzieł: Ewangelii i Dziejów.

Jak wiemy z listów Pawła i chronologii zdarzeń, pierwsza sprawa zakończyła się pozytywnie i Paweł mógł swobodnie poruszać się po wielkim mieście. A skoro tak, to znaczy, że materiał zebrany przez Łukasza okazał się skuteczną obroną. Nie zapominajmy, że sąd rzymski to poważna instytucja, opierająca się na ogromnym aparacie administracyjnym. Tak więc w poważnej sprawie, mogącej ujawnić ślady antyrzymskiego spisku we wrażliwej na bunty prowincji, rzymski sąd musiał mieć dowody pochodzące od namiestnika, dowódców armii, relacji szpiegów i z zapisów postępowań sądowych w Judei.

Właściwie, już same te dwa dzieła Łukasza i moment ich wykorzystania, powinny dla niedowiarków stanowić mocną przesłankę za tym, że ogromna rzymska machina biurokratyczna potwierdziła prawdziwość zawartych tam informacji. Cóż, wiedza jaką mamy w tradycji wczesnych wieków powinna wystarczyć, żeby opisywane tam sprawy uznać za przedmiot historiografii w stopniu podobnym jak w przypadku filozofów czy wodzów starożytnych. Jednak nie. Wciąż jest to przedmiot wiary a ateiści dalej będą kwestionować samą historyczność osób i zdarzeń podawaną w przekazach.

W trakcie debaty z D’Souzą i Pragierem, w odpowiedzi na podobny do powyższego argument o historyczności postaci w oparciu o liczbę materiałów, Hitchens stwierdził, że Aleksander Wielki wybijał swą monetę, a grób jego ojca zachował się do tej pory w regionie Macedonii, czego nie można powiedzieć o Chrystusie. Czyli ateista ten spodziewałby się grobu z imieniem Jezusa. Rzeczywiście, w Jerozolimie są aż dwa miejsca uznawane za grób Chrystusa, a imię Jezus było dość popularne. Jednak, po pierwsze, nikt się nie spodziewa na nim imienia Ye’szua Ha Masziah bo z samego przekazu wiemy, że był to grób należący do rodziny Józefa z Arymatei, a trzy dni po złożeniu do grobu, Chrystusa już tam nie było, więc po co wykuwać na nim imię? Ciężko było to zrobić w szabat, bo wtedy takich rzeczy robić nie wolno, a następnego poranka grób był już pusty. Po drugie, istotą chrześcijaństwa jest dobra nowina o zmartwychwstaniu, więc ciężko sobie wyobrazić, żeby chrześcijanie czy rodzina uwieczniali to wydarzenie akurat wykuwaniem imienia Pana na cmentarzu czy na jakiejś urnie z kośćmi, których nie było. Taka logika…

Wskazuje się na to, że Talmud i źródła żydowskie generalnie milczą o Jezusie. Owszem, to co wiadomo z późniejszych edycji Talmudu (np. Soncino), pozwala stwierdzić, że Jezus został obłożony swego rodzaju klątwą jako zdrajca narodu i bluźnierca (bękart Marii z rzymskim legionistą Panterą), więc imię jego musiało być albo wymazane albo, z obawy przed otoczeniem, funkcjonować w jakimś kodzie. Tak więc, jak widać, bardzo naukowi i umysłowo otwarci na dowody naukowe ateiści, jak przychodzi do polemik, zawieszają swe racjonalne dowodzenie i udają że nie rozumieją oczywistych historycznych oczywistości. Jak widzimy po raz kolejny, ateizm jest postacią wiary. Jak mówił mi znajomy Hindus, jego ojciec zawsze mu powtarzał, że najbardziej fanatyczni są komuniści i … liberałowie.

Z wiarą w Boga jest w sumie podobnie jak z wiarą w to, że odkopany w Kafarnaum nad Jeziorem Galilejskim dom, oddalony ok. 30 metrów od synagogi, jest domem apostoła Piotra. Można nie wierzyć Ewangelii, że w ogóle mówi o realnych wydarzeniach. Możne sądzić, że zbieżności znalezisk archeologicznych z tekstami biblijnymi są przypadkowe, ale oceńcie sami jak obstawilibyście w świetle tego co o tym miejscu wiadomo.

Archeolodzy odkryli ruiny miejscowości, jednoznacznie utożsamianej z dawnym Kafarnaum. Przekaz biblijny wielokrotnie mówi o pobycie Jezusa tamże i dokonywaniu licznych cudów. Ewangelista Marek podaje wiele detali, których nie da się wytłumaczyć inaczej (np. żelazną logiką przesłania) jak tylko zapisem znanych mu dobrze faktów. Przykładem uczeń, którego chwycono na Górze Oliwnej za prześcieradło i który uciekał nagi (najwyraźniej on sam). Po co tam ten fragment? Chyba tylko jako coś, co wryło się w pamięć autorowi. Pisze więc Marek, że Piotr dzielił w Kafarnaum dom ze swym bratem, Andrzejem. Mówi też o wizycie u Piotra i uzdrowieniu jego teściowej oraz o tym, że Jezus wielokrotnie tam wracał, sugerując że tam przebywał dłuższy czas. Wiemy też, że Piotr, obok Jana, był najbliższym uczniem Jezusa, a Piotr tam właśnie mieszkał.

Pierwsze wyzwanie dla przyjęcia tego przekazu tkwi w samych ewangeliach, autorstwa różnych uczniów. Jan podaje, że Piotr pochodził z Betsaidy, nie Kafarnaum. Tylko kilka kilometrów ale jednak. A może w pewnym momencie się do Kafarnaum przenieśli? Portal Bible Odyssey pisze, że miejscowości te, choć oddalone są tylko o 5 mil, należały do innych tetrarchii rzymskich — zarządzanych przez, odpowiednio, Filipa i Heroda Antypasa. Ryby złowione w Jeziorze Galilejskim mogły być transportowane do Magdali, gdzie była największa przetwórnia rybna, i skąd pochodziła bliska Jezusowi Maria. Magdala była na tym samym terenie co Kafarnaum, więc mieszkając w Kafarnaum (a odkryto tam skład celny o którym mówi Marek 2:14), Piotr i Andrzej nie musieli płacić ceł przy transporcie ryb na teren gdzie były one przetwarzane i sprzedawane, bo na nim mieszkali.

Pokazywałoby to Piotra i Jana jako rybaków i przedsiębiorców z krwi i kości a nie „jakichś romantyków religijnych gotowych uwierzyć w cokolwiek im się spodobało”. Dlatego pewnie Janowi, który znał przekaz Marka, nie przyszło do głowy, że pisząc o Betsaidzie a nie Kafarnaum, podaje informację mogącą podważać jego przekaz, a przecież musiał wiedzieć, że Marek jest sekretarzem Piotra i wie co mówi.

Nieopodal synagogi odkryto budynek o kilku warstwach archeologicznych. W warstwie z ok IV wieku odkryto budowlę w kształcie ośmiokąta, której funkcja była jawnie sakralna. Z tamtego czasu pochodzą np. listy pielgrzymów, mówiące o wizytach w domu apostoła Piotra w Kafarnaum. Bazyliki na planie ośmiokąta znamy z miejsc, gdzie rozegrały się jakieś szczególne wydarzenia. Cesarz Konstantyn zlecił np. budowę bazyliki Narodzenia w Betlejem także na bazie ośmiokąta. W Rawennie znajdują się znane chrzcielnice ulokowane w budynkach na planie ośmiokąta. Chrzest jest dla chrześcijanina nowym narodzeniem. Można domniemywać, że w Kafarnaum też coś ważnego się narodziło: działalność Jezusa i grupy Jego wyznawców na ziemi? I że także i ta bazylika coś ważnego upamiętniała.

Pod tą strukturą, w warstwie datowanej na przełom hellenistyczno-rzymski, a konkretnie ok. roku 60 p.n.e., znaleziono ruiny domu, którego funkcja w przeciągu kilku stuleci znacząco się zmieniła. Solidnie utwardzono na przykład nawierzchnię w atrium, przystosowując ją do mocno wzrastającej liczby ludzi przewijających się przez to miejsce. Co ciekawe, pod chodnikiem znaleziono pewną liczbę haków rybackich.

Największe pomieszczenie mieszkalne (pokryte poziomo belkami i gałęziami, co zgadzałoby się z konstrukcją opisaną w Ewangelii, umożliwiającą opuszczenie tam paralityka) otrzymało później podwyższone słupami sklepienie, a w wiekach późniejszych oparte na nich sklepienie łukowe wspierało już kamienny dach. Pomieszczenie to zostało, właśnie w okolicy połowy I wieku, jako jedyne w tym domu i jedno z niewielu w tamtych czasach, pokryte tynkiem wapiennym/pobielane (ściany, sufit i podłoga). W kolejnych stuleciach tynk kilkukrotnie wymieniono. W dość jednoznacznej opinii badaczy miało to służyć lepszemu oświetleniu, zaś tego typu pomieszczenia w zwykłych domach służyły zgromadzeniom i były znaczące. Odnaleziono też ślady malunków na ścianach.

W tej samej warstwie wykopaliskowej (poł. I w.) nie odnajdywano już typowych narzędzi codziennego użytku; znaleziono za to liczne stągwie i lampy oliwne. Można domniemywać, że służyły one celom rytualnym. Znaleziono tam też liczne grafiti (głównie po grecku, ale sporo po aramejsku; tylko jedno po hebrajsku) z motywami religijnymi i odniesieniami do Chrystusa, a jedno (wg badacza katolickiego dwa) nawet do Piotra, które część naukowców odszyfrowała jako „Piotr pomocnik Rzymu”, a które następnie miało zostać przekreślone i zamazywane. I tu oczywiście pojawiają się wątpliwości co do wymowy tych napisów i czy w ogóle mówią o Piotrze. Wg. niektórych ma to być dobry powód do sceptycyzmu czy rzeczywiście był to dom Piotra.

Rzeczywiście, nie ma jednoznacznych dowodów w dzisiejszym naukowym rozumieniu tego słowa, że kiedyś mieszkał tam Piotr. Nie znaleziono jakiegoś aktu notarialnego. Nie ma czytelnego graffiti np. „Dziękujemy za dobre kazanie Piotrze, Jezusowy apostole, właścicielu tego domu” czy czegoś podobnego. Ale zbieżność miejsca, czasu, przeróbki architektoniczne w połowie I wieku i ich charakter, przekazy pielgrzymów, nadbudowa bazyliki w IV wieku i inne poszlaki pasują jak ulał. Tu pozostaje już tylko wiara. Albo nas przesłanki przekonają albo nie. W sądzie mogłyby wystarczyć…

Podobnie można patrzeć na inne zbieżności między przekazem biblijnym a znaleziskami archeologicznymi. Stella Merneptaha przywołuje lud o nazwie Izrael już w XII wieku p.n.e., ale czy udowodni ona wyjście Izraelitów z Egiptu w tamtych czasach wg opisu w pierwszych księgach Biblii? Czy brak jakichkolwiek znalezisk archeologicznych w miejscu, gdzie lud miał się na dłużej wg jednej z relacji zatrzymać zaprzeczy opisom z Ks. Rodzaju i Wyjścia? Z drugiej strony czy zapiski oficerów z twierdz granicznych koło Filistii oraz rysunki przedstawiające migrację z Kanaanu w czasie sprzed panowania Hyksosów potwierdzą relację o przybyciu Jakuba i patriarchów na zaproszenie Józefa? Stella z Dan mówi o królu Izraela i królu z domu Dawida już w IX w p.n.e. ale czy potwierdzi to dokładność przekazu o wojnie Aramu z Izraelem z czasów judzkiego króla Asy?

Podsumowując tą część wywodów, dla chcącego nic trudnego. Są dostatecznie mocne przesłanki dla przekonania się o istnieniu Boga z fizyki, astronomii, genetyki, filozofii, logiki a także przekazów, które noszą znamiona wystarczających świadectw mówiących o relacji do Boga. Mogą to być zapisy osobistego doświadczenia, ale także doświadczenia całych grup ludności. Nauka absolutnie nie przeczy — bo według wybitnych naukowców nie może — istnieniu Boga.

Więc pozostaje osobista decyzja: Czy będę uparcie szukał argumentów przeciw? Argumentów dających mi, być może, usprawiedliwienie dla postępowania wolnego od wewnętrznych nakazów określonych moją wiarą w Boga, wolnego od jakichś prawdopodobnych Bożych oczekiwań. Wielu wybiera tą drogę, podświadomie dążąc ku pełnej swobodzie i autonomii, która okazuje się złudna. Wiara w to, że w Kafarnaum znaleziono dom Piotra może komuś dodać otuchy, kogoś zaciekawi i da do myślenia. Inny jeszcze nie znajdzie dla niej dostatecznych przesłanek. Piotrowa własność domu w Kafarnaum to jednak inny kaliber niż istnienie Pana tego świata, który może wchodzić z nami w relację i który może nas powołać do życia wiecznego z swym Królestwie nie z „tego świata”. O ile więc jedno jest generalnie pożyteczną ciekawostką, to drugie jest dosłownie kwestią życia lub śmierci. Albo: owocnego życia lub bezowocnego życia. Z nieprzemijającym sensem lub bez…

Być może więc, w świetle powyższego, ktoś dojdzie jednak do wniosku, że choć nie wiadomo na 100% czy Bóg istnieje czy nie, to warto obstawić istnienie Boga, bo są na to dobre przesłanki i wtedy życie ma sens, wpisując się w coś ponad moje własne „ja”. Wtedy pozostanie już pytanie jaki ten Bóg jest, którym Jego rzecznikom wierzyć, czy w ogóle im wierzyć, jak z Nim wejść w interakcję, jak wierzyć i jak żyć tu by dobrze żyć tam? Na powyższe pytania i kilka innych odpowiedzi w kolejnych rozdziałach.

4. W co mamy prawo wierzyć?

Przykrym doświadczeniem tak wielu wierzących jest strach przed nie taką wiarą jak trzeba. Dla żyda Chrystus jest bluźniercą i fałszywym prorokiem, dla chrześcijan Antychrystem jest Mahomet, dla muzułmanów, hindusi są niewiernymi, chrześcijanie i żydzi teoretycznie nie, ale praktycznie to w nich skierowany jest dżihad. Podobnie w łonie samych religii Abrahamowych jeden odłam odsądza od czci, wiary i zbawienia inny. Człowiek wciąż styka się z obawą: katolik jest oskarżany o bałwochwalstwo przez kult Maryji i świętych, protestant o zażydzenie umysłu i odwrócenie od wskazanego następcy Jezusa i jego urzędników. Niektórzy chrześcijanie jako Antychrysta ukazują papieża, inni Lutra. Dla prawosławnych, zachodnie chrześcijaństwo ukazywane jest jako narzędzie, którym Zły atakuje świętą wiarę; dla Zachodu, prawosławie z np. jego stosunkiem do grzechu pierworodnego jest heretyckie.

Pierwsza rzecz jest więc taka, że jeśliby wszyscy krytycy mieli rację, to wszyscy są heretykami i nikt nie zostanie zbawiony. Tradycyjne rozumienie wiary jest więc mocno karykaturalne w swym masowym zamykaniu drogi do zbawienia. Obecnie jednak mamy do czynienia z trendem odwrotnym: nazwijmy go „pełzającą apokatastazą”, czyli po cichu przyjmowanym powszechnie założeniu, że wszyscy, w tym Szatan, zostaną zbawieni. Myślę, że trendy takie są obecne nie tylko w chrześcijaństwie. Czytałem niedawno badanie z którego wynika, że ponad 90 procent Żydów nie przejmuje się o swoje życie wieczne, czyli nie obawia się wiecznego potępienia, zaś wiele liberalnych odłamów islamu o wiele bardziej niż szariatem przejmuje się materialnym błogosławieństwem na ziemi.

Oba podejścia są skrajne. Jedno nakłada na barki wiernych ciężary, jakich nie są oni w stanie udźwignąć. Drugie sprowadza wiarę do tożsamości kulturowej budującej wspólnotę, która ma przede wszystkim dawać korzyści tu i teraz. Jedno odzwierciedla wiarę, która rości sobie zbyt wielkie pretensje jako depozytariuszka prawdy jedynej; drugie czyni wiarę czymś zasadniczo nieistotnym, czymś co można zastąpić nacjonalizmem, imperializmem czy innym współczesnym -izmem. Czego zatem system religijny może rozsądnie oczekiwać od wiernego?

Wiara wciąż jest zjawiskiem zbiorowym, w którym prawdy wiary sankcjonują przywódcy religijni. Prywatnie mogę się z nimi nie zgadzać, ale to oni publicznie zabierają głos, np. tłumacząc, że moje podejście jest błędne. To oni mają monopol na lekcje religii w ramach swego wyznania i to oni sączą takie, a nie inne przekonania dzieciom, ale też ich rodzicom.

Dobrym tego przykładem jest swego rodzaju moralny szantaż w postaci presji na rodziców, by chrzcili swe dziecko. W kwietniu 2017 roku, kościół katolicki w osobie Międzynarodowej Komisji Teologicznej stwierdził, że nieochrzczone dzieci idą jednak do nieba. Przez setki lat szły jednak do limbusu, nieokreślonej otchłani. Czyli sam kościół przyznał, że niedopuszczalne jest psychiczne znęcanie się nad rodzicami, obawiającymi się, że mogą w życiu wiecznym dziecka nie zobaczyć jeśli ono umrze bez właściwie udzielonego chrztu. Jak piszą autorzy deklaracji — zaznaczając, że limbus nie był nigdy dogmatem a jedynie hipotezą teologiczną — „pojęcie „otchłani”, wprowadzone w XVIII wieku, było wyrazem „zbyt zawężonej i rygorystycznej wizji zbawienia”. Co nie przeszkadzało kościołowi szerzyć ową wizję/hipotezę, a wiernym drżeć na myśl o niej i posłusznie śpieszyć się z chrztem.

W obliczu większej umysłowej niezależności i coraz powszechniejszego nawyku krytycznego myślenia, religijność zorganizowana dokonuje przewartościowań co do tego, czego może od wiernych oczekiwać. Czasem przewartościowania wydają się spóźnione a czasem wydają się iść za daleko. Jaką więc logikę należy przyjąć i co uznać za decydujące kryterium dla określenia czego można uczciwie oczekiwać od wiernych jeśli chodzi o to, w co mają prawo, a w co powinni wierzyć? Jakie teologiczne oczekiwania wobec człowieka można uznać za dopuszczalne i uzasadnione przy założeniu, że są dobre przesłanki by myśleć, że Bóg jednak istnieje?

Odpowiedź na to pytanie jest i trudna i banalnie prosta. Prosta, bo przystępując do kościoła czy wspólnoty religijnej, zgadzamy się na jego wyznanie wiary i głoszone w nim zasady teologiczne oraz etyczne, a więc uznajemy, że są uzasadnione i dopuszczalne. Trudna, bo dla ogromnej większości ludzi nie jest to ich osobista decyzja: w takiej wspólnocie się urodzili, zostali uformowani, a często nawet nie mogą jej opuścić bez narażania się na bardzo poważne konsekwencje. Wreszcie, wybór istniejących wspólnot jest ograniczony w stopniu podobnym do demokracji. Niby wybór jest i mam swobodę jego dokonania, ale często jest to wybór między dżumą a cholerą.

Musimy zatem postawić sprawę czysto teoretycznie, licząc na to, że perswazja oparta na zdrowych przesłankach może prędzej czy później dać efekt podobny do niedawnej decyzji owej komisji teologicznej jednej z największych wspólnot religijnych. Wszystkie takie wspólnoty wykorzystują w tzw. apologetyce elementy racjonalnego dowodzenia, więc zapewne promocja zdrowego myślenia w sprawach wiary może poprawić sytuację, jaką obecnie mamy. Należy więc zacząć od powrotu do pytania o to, jakie są najmocniejsze przesłanki co do tego, po co my właściwie tu na ziemi istniejemy? Odpowiedziawszy na to pytanie, można się będzie pokusić o odpowiedź na kolejne: np. w co i jak wierzyć i jak żyć, by to życie miało sens w perspektywie Bożej.

Mamy więc prawo wierzyć w to, że świat wokół nas został stworzony w jakimś celu. Jednym z tych celów musi być cel poznawczy. Taki wniosek może płynąć choćby z naszego miejsca w kosmosie. Jesteśmy w miejscu, które umożliwia obserwację wszechświata. Jest to podobno najlepsze miejsce w naszej galaktyce. I akurat tu jest życie, które posiada samoświadomość i świadomość całokształtu. Zatem być może świat zawiera jakiś przekaz a my zostaliśmy stworzeni do jego odczytania, choć zapewne nie tylko do tego. Jeśli tak, to znaczy, że Stwórca chce dać się poznać. Nie chce się jednak narzucać. I dlatego nie ryczy co godzinę i nie tupie, żeby nam o swej obecności przypominać. Stąd wiara.

Świat w którym żyjemy generalnie jest tej natury, że poza sytuacjami wyjątkowego ogołocenia z dóbr, wartości i możliwości, ludzie nie chcą umierać, bo jest im na tym świecie dobrze. Widoki są piękne, jedzenie smaczne, muzyka inspiruje, ludzie pociągają do relacji, wokół dużo wciągających tajemnic, ekscytujących perspektyw. Zło na tym świecie jest, ale to dzięki niemu tym wyraźniej rysuje się dobro, i jak ktoś się bardzo nudzi, to zawsze może postawić sobie za cel jego ograniczanie a nawet zupełnie zniesienie. Można więc powiedzieć, że zostaliśmy stworzeni także do cieszenia się życiem i realizowania swego potencjału, tak dla swej radości jak i dobra innych.

Zresztą do tego wniosku można dojść z zupełnym pominięciem wymiaru Bożego. Nawet ateiści twierdzą, że chcą czynić dobrze, akurat nie dla niebiańskiej nagrody, a raczej dla dobrego samopoczucia, wysokiej samooceny czy licząc na wzajemność (ktoś to znów nazwie prawem karmy). A więc jak najbardziej mamy prawo wierzyć, że zostaliśmy stworzeni do poznawania rzeczywistości oraz cieszenia się tym, co w niej dobre, a także do urzeczywistniania tego dobra. Tylko, że jeden poznanie to będzie ograniczał do mechanistycznych praw a inny zobaczy za nimi Stwórcę. Jeden dozna satysfakcji, że pozna czy uczyni coś użytecznego, a przy okazji zarobi i/lub odczuje satysfakcję, inny zaś zatopi się w nieprzemijającym misterium i doświadczy już tu radości.

A skoro tak, jak się powiedziało A, to powiedzmy i B. Mamy więc prawo wierzyć, że cokolwiek prowadzi do lepszego poznania rzeczywistości, jest zamysłem Bożym; jest więc miłe Bogu i od Boga pochodzi. Wierzymy więc, że człowiek powołany jest do poznawania Boga przez uczenie się o otaczającej go rzeczywistości w domu, szkole ale i w kościele czy wspólnocie wyznaniowej, np. poprzez rozważanie czegoś, co pokolenia odbierają jako szczególne przesłanie Boże, ale rozważanie to nie może oczywiście być bezkrytyczne. Jesteśmy powołani też do uczenia się przez całe życie i nic nas nie zwalnia z odpowiedzialności za stałą otwartość na prawdę. Widzimy przecież, że z każdym pokoleniem wiemy więcej i otrzymujemy coraz lepsze narzędzia do poznawania, więc mamy prawo uważać, że Boże objawienie ma charakter postępujący wraz z doskonaleniem się człowieka i możliwości, które posiada.

Otwartość na prawdę musi jednak być krytyczna. Doświadczenie pokoleń a i pewnie nas samych pokazuje, że coś takiego jak kontrola umysłów czy propaganda istnieje, podobnie jak istnieją różne postacie dezinformacji. Powód jest zapewne mistyczny ale i prozaiczny. Łatwiej się panuje nad głupim, a informacja ma wartość przewagi konkurencyjnej. Lepiej poinformowany jest niezależny i może na tym zarobić. Ciężko jednak by istnieli sami wodzowie bez Indian, którzy na nich robią, więc zapewne komuś pasuje, żeby większość ludzi była skołowana, dawała się sterować, napuszczać na siebie i doić.

I tu dochodzimy do powodu by mniemać, że także i na tym świecie jest jakaś walka między dobrem i złem: dążeniem do prawdy a utwierdzaniem w fałszu; wolnością a zniewoleniem ale także między porządkiem opartym na posłuszeństwie a niszczycielskim chaosem w imię niby-wolności; między rozwijaniem potencjału a niszczeniem; między dążeniem do radości a zadawaniem cierpienia. Mamy więc także prawo by mniemać z obserwacji, że ten, nazwijmy go, biegun zła, ma w świecie wielkie wpływy, jest dobrze zorganizowany, a jego wyznawcy mają jakąś mistyczną wręcz motywację, przekraczającą ograniczenia jednostkowego istnienia.

To ostatnie jest frapujące. Można zrozumieć dlaczego jednostka czyni źle — tak jej łatwiej, może przyjemniej, a może inaczej nie potrafi, bądź nie ma siły na zmianę. Ale dlaczego pewne działania czy zjawiska wydają się inspirowane czy wspierane przez zorganizowane grupy ludzi na przestrzeni setek czy tysięcy lat, to można wytłumaczyć jedynie istnieniem jakiegoś podmiotu dziejów, który wykracza poza życie jednostek a jednak każe im inicjować czy uczestniczyć w. działaniach obliczonych na wiele pokoleń. Można by go nazwać biegunem Zła czy antytezą Boga. W istnienie takiej siły jak najbardziej można wierzyć, bo są ku temu dość widoczne przesłanki, jak choćby istnienie ideologii czy celów, którym hołdują ludzie (bądź ich organizacje) przez pokolenia, angażując się w budowanie czy niszczenie czegoś, choć skutków tego ani oni ani ich dzieci mogą nie zobaczyć.

Skoro więc działania poznawcze i praktyczne urzeczywistnianie dobra stoją w opozycji do realnie występującego tłamszenia prawdy i zniewalania ludzi, okazuje się najczęściej, że życie przybiera postać rozlicznych zmagań czy wręcz walki. Mamy więc prawo przypuszczać, i wierzyć, że być może w taki właśnie sposób przejawia się i utwierdza nasza cnota. Powinniśmy zatem wierzyć, że miłe Bogu są nasze starania i wytrwałość w dążeniu do dobra i prawdy, ale także w ich obronie, nawet za cenę wyrzeczeń.

Z takiego właśnie obrazu zmagań dobra ze złem w praktycznym wymiarze ziemskim wyprowadza się od dawna przekonanie, że teren tego świata jest miejscem próby dla tych, którzy poznawszy dobro i prawdę chcą w nich uczestniczyć także i po śmierci. Czasem jednak starania o urzeczywistnianie dobra i piękna a także mówienie prawdy przysparzają kłopotów. Motywacja „ateistyczna”, czyli przekonanie że będę się z nimi dobrze czuł, może tu nie wystarczyć w obliczu np. prześladowań, a więc także i ryzyka dla innych. Można sobie wyobrazić ludzi idących na śmierć pod wpływem środków odurzających, fanatycznej ideologii zniewalającej ich umysły czy przemożnych impulsów fizycznych zaślepiających ich strach, ale takie motywacje muszą być obce ludziom wiary w Boga uosabiającego dobro i prawdę, czyli także wolność, panowanie nad sobą czy życzliwość. Co takiego zatem od tysiącleci przyświeca komuś, kto ryzykuje swym życiem dla wartości?

Ktoś, kto czyni najwyższe poświęcenia dla Dobra, z pewnością nie będzie tego robił tylko dlatego, że wierzy, że tak trzeba, tzn. obstawia hipotezę, że tak jest słusznie. To byłby fanatyzm. Wymagałby wyrzeczenia się zdrowego rozsądku, własnego zdania, nieświadomości bilansu zysków i strat. Słowem, byłby albo wynikiem indoktrynacji albo hazardowego szaleństwa. Skąd bowiem mocne przekonanie, że tam po drugiej stronie jakiś święty Piotr nie powie: „źle obstawiłeś, Kolego, idziesz do piekła”? Mowa o mocnym przekonaniu, bo jak wiemy o pewności w tych sprawach raczej nie ma mowy.

Nie twierdzę, że każdy jest na tyle poinformowany czy rozgarnięty, żeby rozumieć wszystkie przesłanki potrzebne w podejmowaniu świadomych decyzji w zmaganiach po stronie Dobra. Większość ludzi myśli prostymi kategoriami. Żołnierz nie może nawet zadawać sobie pytania czy dowódca dobrze czyni wydając rozkaz. Stąd zresztą tyle tragizmu w świecie, gdzie ludzie prości kierujący się uniwersalnymi zasadami i działający w dobrej wierze są popychani na barykady w jakiejś złej sprawie. Idea, w obronie której walczą jest po prostu obstawiana za słuszną, jest „mojsza niż twojsza”, a przecież lojalność wobec bliskich i swoich od zawsze jest uważana za wartość. Oni po prostu obstawiają, że walczą po stronie dobra, bo tak są nauczeni. Ufają swym przywódcom bo ich znają. To często są dobrzy ludzie, jak oni sami, i godni zaufania. A efekt jest tragiczny. Stąd tak ogromna odpowiedzialność przywódców religijnych czy ideowo-politycznych!

Znamy głośne przypadki poświęceń ludzi w imię najwyższego Dobra. Czym oni się kierowali? Dostępna nam wiedza na temat chociażby wielkich postaci wielkich religii mówi o mistycznej wiedzy, jaką one posiadały. A więc ryzykowały śmiercią bo wiedziały, że tak Bóg chce aby postąpiły, albo miały głębokie przekonanie, że tak trzeba. Nie każdy sądzi, że doświadczył Boga i nie każdy wie lub ma mocne przekonanie czego Bóg oczekuje. A jednak heroizm na tym właśnie musi się opierać. Albo na mistycznym doświadczeniu Boga, by móc ufać, że to co robię zgodne jest z Jego wolą. Albo na mocnych przesłankach innego rodzaju, na przykład racjonalnych. Inaczej jest zwykły fanatyzm w służbie kontroli umysłów! Może nie być groźny, ale może być.

Doświadczenie Boga jest powszechniejsze niż nam się zdaje ale nawet ono czasem nie da odpowiedzi na to, czy właśnie tego czy tamtego Bóg od nas oczekuje. Musi więc istnieć jakiś mechanizm uzasadnionego zaufania do ludzi i przekonań wymagających od nas heroicznych czynów. Inaczej są one szaleństwem. Mama opowiadała mi o tym jak nauczyła się pływać. Ojciec po prostu kazał jej do niego podejść w jeziorze. Mama się bała, ale ruszyła. W pewnym momencie woda ją prawie przykryła. Mama stanęła, popatrzyła na Dziadka, ten skinieniem ręki kazał iść dalej i pokazał potrzebne ruchy rąk. Miał on u niej tak ogromny autorytet, że zrobiła to co kazał i dopłynęła do niego.

Nie sądzę, żeby Mama zdołała daleko popłynąć tamtego dnia, ale Dziadek widocznie wiedział, że akurat tyle da radę. I tak nauczył ją podstawowych ruchów potrzebnych w pływaniu. Mama wychowywała się nad jeziorem. W rozdziale 6 swojej Ewangelii, Jan cytuje Jezusa, mówiącego, że „Ojciec chce, żeby każdy kto WIDZI Jezusa, miał wiarę w niego”. Mama widziała jak pływali inni, w tym jej ojciec. Wiedziała więc, że on wie co mówi, zna się i dlatego pewnie słusznie wierzy, że ona może tego dokonać. Miała zaufanie do Ojca, bo widocznie nigdy się na nim nie zawiodła, bo zapewne jak coś obiecał to zrobił, jak czegoś oczekiwał, to albo nauczył albo wiedział, że się da. On dobrze wiedział czego oczekuje. Wiedział, że nawet jakby zachłysnęła się czy zaczęła topić, to był na tyle blisko, że ją złapie, wyprowadzi na mieliznę i obróci głową w dół. Jest to, uważam, dobra ilustracja tego, czym jest zaufanie.

Podobnie ludzie wiary, którzy mistycznego doświadczenia Boga nie mieli, muszą i powinni mieć mocne przesłanki, żeby być do czegoś przekonanymi i według tego przekonania postępować. Może widzieli jak wiara ich rodziców nie tylko nadaje ich życiu sens, ale i w jakiś szczególny sposób pomaga? Być może byli świadkami licznych opatrznościowych wydarzeń? Może przekonania nie tylko zostały wpojone ale i wytłumaczone? Być może zasady wiary mocno do nich przemawiają: są genialnie prawdziwe, logiczne, współbrzmią z odruchami ich serc, przemawiają do tego co w nich najlepsze, np. do miłości, współczucia, uzasadnionej nadziei? Może stosując się do ich zaleceń życie nabrało sensu? Może wcześniejsze życie tego sensu było pozbawione? I może właśnie ten przedsmak rzeczy przyszłych — to ograniczone czasoprzestrzenią szczęście, spokój i pewność słuszności tego co się robi — daje uzasadnioną nadzieję, że skoro w logice tak rozumianej wiary jest skok na głębię, to może warto? Może nie ma lepszej alternatywy? Może przesłanki „za” przeważają nad przesłankami „przeciw” i może ten bilans ujawnia się w etycznej intuicji i spokoju ducha w podejmowaniu ważnych decyzji?

Tak więc doświadczenie, odnalezienie Bożego objawienia choćby w naturze tego świata, ale i przekazach osób o których mamy prawo sądzić, że byli dostrojeni do odbioru przekazu od Boga, powinno nam ukazać Boże oczekiwania. Problem w tym, że „strażnicy” religijnych objawień czasami prezentują w materii Bożych oczekiwań sprzeczne sądy. Mogę sobie wyobrazić, że Bóg ma wobec różnych ludzi różne oczekiwania. Tak więc doświadczenie i odbiór Bożego objawienia u jednego będzie inny niż u innych. A co jeśli systemy religijne twierdzą, że są uniwersalne, czyli skierowane do każdego, a mówią co innego. Mamy problem.

W kolejnym rozdziale powiemy sobie w co więc nie mamy obowiązku wierzyć przez brak wystarczających przesłanek do tego, by budować na nich swą wiarę. Podstawy do przekonań muszą być realne — przekaz musi się uwiarygadniać. Są też oczywiste rzeczy, które dyskwalifikują system religijny. Jeśli system wiary ma być uniwersalny to musi mieć potencjał by przemówić do każdego. Każdy jest w stanie pewne rzeczy zweryfikować zmysłami, ale też do ogarnięcia doświadczenia zmysłowego czy duchowego potrzebne są uznane powszechnie narzędzia logiczne, pozwalające na weryfikację hipotez, ustalanie relacji przyczynowo-skutkowej, rozpoznawanie fałszów i manipulacji, itp. Stąd, prędzej czy później, wielkie systemy religijne obiektywizowały swe mistyczne doświadczenia, nakazy, zakazy i systemy przekonań na drodze filozoficznej.

Tak więc, mamy prawo wierzyć, że Bóg istnieje, że chce abyśmy Go szukali, że możemy Go doświadczyć, że ma wobec nas pewne oczekiwania i że można się o tych rzeczach dowiedzieć przez pochylenie się nad objawieniem i naszym własnym doświadczeniem. To, czego Bóg chce powinno być jak najbardziej oczywiste i powinno się tego dać dowieść tak by nie gwałcić umysłu. Mamy prawo wierzyć w walkę dobra ze złem. Być może jest ona kontekstem próby dla nas i sensowną rzeczą jest domniemywać, że jesteśmy powołani do zdania jakiegoś egzaminu tu na ziemi jeśli chcemy trwać w innym wymiarze. To, co dobre powinno dać się poznać czy wyprowadzić tak z doświadczenia i objawienia jak i logiki, którą je ogarniamy.

5. W co nie można oczekiwać, żebyśmy wierzyli?

Jeśli różni „przedstawiciele Pana Boga” mówią, że wierzą w tą samą Istotę Najwyższą, a wyprowadzają z tej wiary diametralnie odmienne wnioski dotyczące sensu mojego życia to, ktoś tu zapewne kłamie. Jeśli wg jednego systemu Bóg mnie kocha i jakby z urzędu powołuje mnie do życia wiecznego, według innego do tegoż życia powołał już swoich wybranych, a mnie być może nie (np. jeśli jawnie mi nie błogosławi, np. finansowo), zaś według jeszcze innych mam być zwierzęciem pociągowym dla jakichś wybrańców i powinienem to wiedzieć już teraz, choćby po swoim pochodzeniu etnicznym, to ciężko oczekiwać że wszystkie trzy zamysły są prawdziwe. Może żaden nie jest, może niektóre są, ale na pewno nie są prawdziwe wszystkie. Bo są wzajemnie sprzeczne. Być może w niektóre powinienem wierzyć, ale jeśli tak, to w inne już nie.

Strach?

Skąd więc pewność kto tu ma rację. Raczej powiedzmy skąd wiedzieć, że ktoś nie ma racji? Jednym z dyskwalifikujących rzekomo czynników jest posługiwanie się strachem. Nie jestem taki pewien czy to rzeczywiście dyskwalifikuje. Jak wiemy, w procesie wychowawczym powinno się perswadować. Jak jednak mamy sobie wyobrazić perswazję wobec małego dziecka, żeby np. nie wkładało metalu do gniazdka? Oczywiście rodzic powinien gniazdko zabezpieczyć, ale poza domem berbeć niekoniecznie jest bezpieczny. Dlatego maluchom czasem daje się po łapie jak coś głupiego robią, a one nie odbierają tego jako gwałcenie godności, jeśli robi się to właściwie.

Owszem, jak ktoś się sparzył to uważa i niestety na błędach się uczymy. Jednak czasem może być o ten jeden błąd za dużo, np. na drodze. Tak, jak w przypadku dzieci często sprawdza się mocniejszy bodziec w postaci podniesionego głosu czy dania po łapach, tak i w sprawach pozadoczesnych, jeśli Bóg ma czegoś nauczyć to może się to odbywać przez ukazywanie konsekwencji, które budzą lęk. I na tej samej zasadzie, wierzący powinien mieć w sobie trochę zdrowego strachu przed zrobieniem czegoś głupiego. Strachu przed tymi bliższymi i dalszymi konsekwencjami zła i bezsensu. Tak to niestety działa i będzie działało. Nie do wszystkich trafia perswazja, ale strach maluje przed oczyma rzeczywistość, której raczej nikt nie chce.

Pojawia się pytanie o skalę terroru i bilans zysków i strat w karaniu. Wiadomo przecież, że okrucieństwo i chroniczny strach może paraliżować, skrzywić psychikę a nawet zabić. Więc, zapyta ktoś, cóż gorszego by się stało, w porównaniu do skutków jakiejś okrutnej kary, gdyby człowiek nie został ukarany w jakiś straszliwie przesadzony sposób? Jeśli na przykład ktoś skatuje dzieciaka, bo po raz kolejny nie umył rąk przed jedzeniem… Jak nie będzie mył, w najgorszym wypadku dzieciak złapie salmonellę przez brudne ręce i tak będzie się musiał na błędach uczyć jeśli nie posłucha rodziców, ale skutkiem skatowania jest skrzywiona psychika, a to jest o wiele gorsze i do tego często nieodwracalne. Albo jaki okropny skutek może mieć umówienie się z nieznajomym przed ślubem? Powiedzmy ciąża. Może nawet samotne wychowywanie dziecka. Jakiś dyshonor dla rodziny. Poważne problemy, ale nie aż tak poważne jak śmierć z ręki brata, a i dla brata będzie to koszmar na całe życie. Czy dobry Bóg może czegoś takiego oczekiwać?!

Tak więc, o ile lęk przed konsekwencjami grzechu i bezsensu powinien istnieć, o tyle jego intensywność musi być konstruktywna. Każdy człowiek w oczach Boga pewnie ma jakiś zamysł i jeśli ma się czegoś nauczyć to najpierw musi przeżyć, i nie oszaleć po drodze. Więc byłby to już pierwszy element dyskwalifikujący wiarę: terror i przemoc, które, zamiast uczyć, niszczą. Jeśli Bogu miałoby się to podobać, to byłby taki bóg istotą niższą, niewartą posłuchu i chyba nikt nie chciałby w towarzystwie takiego tyrana spędzić życia wiecznego!

Zresztą obraz takiego potwora kłóci się z obrazem świata jaki znamy, z doświadczeniem ogromnej większości ludzi wierzących, którzy poznali ogromną cierpliwość Boga, a także kłóci się z nauczaniem, do którego pośrednio nawiązuje ogromna większość religijności zorganizowanej.

Dogmaty

Elementem terroryzowania wiecznym cierpieniem jest wpajanie ludziom przekonania, że mają bezwarunkowo i bez pytania przyjąć szczegółowe doktryny religijne. Bóg rzekomo miałby kogoś przekreślić bo wierzy nie tak jak trzeba. Hmm. Być może. Bóg sam wie najlepiej. Jeśli czegoś takiego oczekuje, to zapewne tym oczekiwaniem podzielił się z nami w sposób nie budzący wątpliwości. W co powinniśmy wierzyć i jak mamy żyć to tematyka ostatnich rozdziałów. Zacznijmy jednak od eliminacji tego, czego dobry Bóg (a tylko taki. może rościć pretensje do posłuchu) z pewnością nie oczekuje w doktrynach. Przede wszystkim tego, czego strażnicy doktryny z pewnością nie mogą wiedzieć.

Weźmy na przykład to, czy Bóg jest jeden. Kiedy skazywano Jezusa na śmierć, najważniejszym powodem było to, że uważał się za Syna Bożego. Wyciągnięto stąd wniosek, że bluźni, bo przecież Bóg jest jeden i na pewno nie ma syna. Inaczej byłoby dwóch Bogów. Poważna sprawa. Za takie „bluźnierstwo” była kara śmierci. Do tej pory, za podobne twierdzenia islam gotów jest zabijać. Za odmawianie Jezusowi osoby boskiej zabijało też kiedyś chrześcijaństwo. Na jakiej podstawie? Na podstawie „słowa od Boga”.

Tylko jak się okazuje nie dla wszystkich zawsze i wszędzie było i jest jasne co właściwie jest słowem Boga. Najdawniej była to natura i coś co szaman odbierał jako przekaz od Wielkiego Ducha. Później odnajdywano je w snach, wizjach i umiejętności ich interpretacji. Czasem były to przekazy od jakichś wyjątkowych postaci, traktowanych jako posłańcy Boży. Bywało, że za takich uważano proroków. Ale też nie każdego, tylko takich, których przekaz się sprawdził. Inaczej mieli być zabijani.

Pismem po łbie

W czasach Jezusa, na terenie Palestyny przyjmowano, że cały dotychczasowy korpus przekazu od Boga zawierał tzw. Kanon Palestyński, czyli m/w to co nazywa się dziś Biblią Hebrajską lub tekstem masoretów (strażników tekstu, którzy go zachowywali i przepisywali). Ale znów nie cały, bo religia żydowska twierdzi, że Bóg coś ujawnił dla ogółu, ale jest jeszcze tzw. ustna Tora. Czyli coś, co przekazywali w węższym gronie uczeni w piśmie, a czego dobrym przykładem jest Księga Henocha, a przynajmniej jej część, rozwijająca motywy związku „synów Bożych z córkami ludzkimi”, zarysowane w Księdze Rodzaju (1-szej księdze Biblii).

I znowu, kanon i ustna Tora to jeszcze nie cała prawda, bo w niektórych miejscach tzw. kanoniczne (czyli miarodajne dla wiary) były też księgi nieobecne gdzie indziej. Np. w łonie tej samej religii żydowskiej, Kanon Palestyński nie jest identyczny z Kanonem Aleksandryjskim, tzw. Septuagintą. Przez ponad tysiąc lat przekonywano nas, że tylko dlatego, że Septuaginta była greckim tłumaczeniem tekstów wiary hebrajskiej, zachowany tekst hebrajski powinien być ważniejszy. A ponieważ między tymi tekstami są różnice, spory rozstrzygano, zwłaszcza ostatnio i zwłaszcza w protestantyzmie, odwołując się do tekstu masoreckiego, którego najstarszy zachowany tekst pochodzi z roku ok. 1000 naszej ery. Potem nadchodziły odkrycia, np. to z Qumran z lat 40’tych ub. stulecia. I okazywało się, że jednak te teksty czasem sprzed ponad 2300 lat bywają bliższe tekstu Septuaginty.

Cóż więc jest Słowem Bożym? I tak katolicy i prawosławni opierali się latami się na Septuagincie, protestanci na tekście masoreckim, orientalni chrześcijanie na jeszcze innych tradycjach, np. w kościele etiopskim, jako elementowi Bożego przekazu, cześć oddaje się także w/w Księdze Henocha, czego nie robi się gdzie indziej. A przecież do Bożego przekazu pretendują jeszcze objawienia Maryjne, które mają swoich depozytariuszy. Może nie mają wartości oficjalnej doktryny, ale praktycznie kształtują oblicze dużej części chrześcijaństwa. Podobnie z oficjalnymi dokumentami stanowiącymi tradycje niektórych wyznań, jak na przykład wykładnie kolegiów watykańskich u katolików, pisma Ciała Kierowniczego u świadków Jehowy, czy książkami założycieli niektórych odłamów, np. Ellen White u adwentystów czy Josepha Smitha u mormonów. Są one wykładnią obowiązującą wiernych.

W łonie judaizmu przekaz najwidoczniej był na tyle niejasny, że musiano pisać komentarze i komentarze do komentarzy, i tak powstał Talmud, a potem jego praktyczny skrót, pod nazwą Szulchan Aruch. A do tego to jeszcze dość wcześnie poczesne znaczenie zdobyła gnoza, stąd w niektórych środowiskach kabalistycznych ogromne znaczenie ma Zohar. Zresztą, co pokazują badania tekstów z Qumran, w czasach Jezusa nie było jednego ustalonego korpusu tekstów świętych, ani nawet jednolitego brzmienia ksiąg zawartych w takim korpusie, funkcjonującym zresztą nieformalnie i niekoniecznie wszędzie takim samym.

Koran w obecnej wersji pochodzi z czasów kalifa Usmana w późnym wieku VII, a przecież objawienia te spisywane były jeszcze za życia Mahometa w pocz w. VII. Jak się okazuje w tamtych czasach warianty tych objawień były tak liczne — co najwyraźniej stanowiło okoliczność niepożądaną w świetle krytyki judaizmu i chrześcijaństwa za to samo — że postanowiono wszystkie istniejące skonfiskować, a zamiast tego spisać jeden miarodajny egzemplarz jedynie w kilku kopiach! Niedawno epokowym odkryciem okazało się badanie koranicznego palimpsestu (manuskryptu pisanego na materiale z którego wymazano wcześniejszy tekst) odnalezionego w 1970 w Jemenie, gdzie w poprzedniej warstwie odkryto wiele różnic w stosunku do obecnej postaci Koranu. Nie są to jednak różnice zmieniające znaczenie przekazu. Niedawno naukowcy z Tybingi oświadczyli natomiast, że odkryli obszerne fragmenty wczesnego tekstu (lata 30-te VII w.), określanego jako Koran Alego.

Mimo wszystko jednak na razie nie ma poważnych doniesień jakoby tekst Koranu miał pierwotnie znacząco się różnić. Muzułmanie uważają, że Koran, pomimo że nawiązuje do wcześniejszych objawień biblijnych, a nawet odsyła do nich w razie wątpliwości (sura 10 werset 94), wyróżnia się tym, że jest wiernym i niezmienionym zasadniczo zapisem objawienia od samego Allaha (choć przekazanym za pośrednictwem anioła Gabriela).

W islamie, dla wierzącego nie może być zatem wątpliwości, że sam Bóg podyktował słowa Koranu i wierzący ma się do nich stosować, pomimo że w większości jest to coś, co Allah miał powiedzieć konkretnemu człowiekowi, mającemu stać się przywódcą, i to w konkretnej sytuacji. Tym większy więc autorytet księga ta sobie przyznaje (Słowo wprost od wysłannika Boga) i tym większa odpowiedzialność na niej spoczywa za przekazanie niewynaturzonego obrazu Boga. Gdyby bowiem jacyś wrogowie wiary mieli udowodnić, że Koran podaje nieprawdę, jest wewnętrznie sprzeczny bądź przedstawia karykaturalny obraz Boga, wiara powinna lec w gruzach.

Niezmienność i uniwersalność przekazu pism

Analiza zapisów Koranu nasuwa kolejne kłopoty jeśli chodzi o to jak mamy traktować przesłanie od Boga. Czy jest ono niezmienne? O ile myśl zasadnicza „wcześniejsze przekazy były prawdziwe ale zostały wypaczone” wciąż mówi o kontynuacji jakby tego samego objawienia („jeśli macie wątpliwości, sięgajcie do pism chrześcijan”), o tyle obecny w Koranie podział na sury (księgi) z Mekki i te z Medyny wyraźnie pokazuje, że święta księga może zawierać przekaz, który wcale nie jest uniwersalny, przekazany wszystkim raz na zawsze. O ile bowiem sury mekkańskie są uniwersalne i pokojowe, o tyle medyńskie już nie. Bóg najwidoczniej w pewnym momencie zmienił zdanie i teraz trzeba doczytać, czy coś, co dobrze brzmi, nie zostało przypadkiem unieważnione późniejszym przekazem, odebranym w Medynie.

Pomijając szamanizm i wyrocznie pogańskie, gdzie wola bóstw zawsze odnosi się do konkretnej sytuacji, tzw. wielkie religie z ambicjami uniwersalnymi i ponadczasowym zdawałoby się przesłaniem, jak się dobrze przyjrzeć, niekoniecznie są takie uniwersalne ani niezmienne. Bóg wydaje się mieć swe ulubione nacje. Zoroastrianizm uprzywilejowywał Persów, judaizm Żydów, islam Arabów a i w łonie chrześcijaństwa o Boży prymat walczyli Grecy i Żydzi, Włosi i Niemcy, Rosjanie i Amerykanie oraz Anglicy. Ostatnio odnotowuje się próby Polaków by zaistnieć siostrą Faustyną i papieżem Janem Pawłem II jako swego rodzaju umiłowany naród Maryji.

Bóg, jak czytamy w przekazach Abrahamowych, zawierał z ludzkością kilka przymierzy i w każdym coś zmieniał. Pierwsze złamał Adam za namową Ewy, a ta węża, i świat pogrążył się w przemocy. Do tego swą cegiełkę dołożyli „synowie Boży”, upadli aniołowie, którzy złamali jakieś Boże zasady, zadając się fizycznie z ziemiankami i płodząc bardzo agresywną rasę. Jak czytamy, Bóg postanowił pewne grupy ludzi zniszczyć, zawierając przymierze z niezdemoralizowanymi osobami z najbliższego rodzinnego otoczenia Noego, dając pewne nowe obietnice, pozwalając na coś, na co wcześniej nie pozwalał (dieta), ale i dając — ograniczone ale jednak — nakazy.

Scenariusz upadku ludzkości się ponawiał (praktycznie zaraz po wyjściu z arki Noe się upił i zaczęły się problemy z synem), Bóg wyprowadzał wiernych mu ludzi z upadłej cywilizacji. Abram został wyprowadzony z Babilonii, Lot z Sodomy, Mojżesz z Egiptu, purytanie z Holandii i Anglii, starowiercy z rosyjskich miast a potem z Chin a mesjaniści żydowscy, jak słyszę, myślą o wyjściu z USA. Towarzyszyły temu czasem nowe przymierza, nowe wspólnoty i nowe oczekiwania Boże.

Ciężko więc precyzyjnie określić na jakim etapie w oczach Boga jest moja wspólnota czy ja sam, i jakie prawo ją czy mnie obowiązuje, bo w materii tej występuje konkurencja, sprzeczne opinie i bardzo dużo zgromadzonego dorobku religijnego piśmiennictwa z ambicjami do statusu Bożego prawa dla każdego. W tej sytuacji wiara najwyraźniej sprowadza się do tego, żeby trafnie obstawić kto tu ma rację. Do tego dochodzą wątpliwości co do tego na ile można wierzyć źródłom zapodawanych nam do wierzenia przekazów…

Pisma bez sprzeczności, podyktowane przez Boga

Oczywiście, można jak najbardziej przyjąć, że przez tysiąclecia kultury ustnej i gawędziarskiej, kiedy główną rozrywką było przekazywanie dalej czegoś, co opowiadali rodzice, dziadkowie i co wspólne było dla całej społeczności, ludzie mieli o wiele lepszą pamięć niż dzisiaj. Podobno najstarszymi tekstami Biblii są Księgi Amosa i Powtórzonego Prawa oraz Pieśń Debory (ta wg. naukowców sięga X wieku p.n.e.). Można sądzić, że zostały napisane w VIII wieku p.n.e. Jednak księgi historyczne, sięgające wydarzeń sprzed 1000 p.n.e. są być może redakcją i rekonstrukcją różnych tradycji, albo ustnych, albo zachowanych przy dworach królewskich, często niszczonych, niekompletnych. Teksty prawne i prorockie, a także literatura mądrościowa (np. Księga Hioba), to także zapis wielopokoleniowych, jak można mniemać, przekazów ustnych.

Przez większość swej historii, ludzkość nie miała żadnych ksiąg świętych. Istniały przekazy, o różnym charakterze. Były to na przykład świadectwa osobiste. Tak musimy zakwalifikować przekaz powielany w pokoleniach potomków Abrahama o tym jak Bóg nakazał patriarsze wyruszyć z Babilonii do ziemi obiecanej. Abram coś usłyszał, odebrał to jako wolę Boga, był jej posłuszny i podobnie postępowało jego potomstwo. Nie mieli księgi. Mieli świadectwa przodków i swoje własne doświadczenie wiary. Traktowali je poważnie, bo ufali Bogu.

Abram ufał, że to Bóg do niego przemówił. Widocznie miał przesłanki. Już wcześniej Noe podobnie posłuchał Boga i się dzięki temu uratował. Widocznie gdzieś w pamięci potomności funkcjonował przekaz o tym, jak pewien Adam (po hebrajsku Człowiek) nie posłuchał i miał kłopot. I dlatego późniejsze pokolenia ufały tak Bogu jak i świadectwom swoich przodków. Potomstwo Abrahama ufało Ojcu, bo go znało i szanowało, może podobnie jak moja mama kiedy uczyła się pływać, a to co im Ojciec mówił, najwidoczniej było potwierdzane ich własnymi doświadczeniami. Izaak pewnie był świadkiem tego, jak Bóg przemówił do jego ojca by nie składał go w ofierze na stosie. Jakub zmagał się z posłańcem Bożym. Józef miał liczne widzenia, w tym objaśnienia snów innych ludzi.

Mojżesz miał widzieć Boga w krzewie, burzy i obłoku. Podobno widział Boga twarzą w twarz, choć apostoł potem mówił, że Boga nikt nigdy nie widział, jak tylko jednorodzony Syn Jego. Nic nam nie wiadomo, aby to Mojżesz był tym jednorodzonym synem. I tu powoli dochodzimy do szczegółów przekazów i traktowania ich jako nieomylnego słowa Boga. Bo jednak czym innym jest świadectwo i przekaz dla potomności, buyć może dydaktycznie wyolbrzymiony, jednak mówiący o tym, że Bóg czuwa i wchodzi z nami w relacje, ma pewne oczekiwania i można się stąd pokusić o naszkicowanie pewnych Jego cech, a czym innym okrzyknięcie zbioru tych przekazów mianem słowa podyktowanego przez Pana Boga. Sankcja Boskiego pochodzenia wymusza jego stosowanie. Status jego depozytariusza i interpretatora daje wielki autorytet i władzę.

Taki przekaz staje się jednak bronią obosieczną. Bo jeśli można będzie wykazać w nim sprzeczności czy niekonsekwencje, to ludzie autentycznie mogą nawet przestać wierzyć w Boga. Przynajmniej w Boga jakiego znają z kręgów posługujących się danym zestawem ksiąg świętych. I akurat teraz, widocznemu gołym okiem kryzysowi wiary i topnieniu na Zachodzie szeregów ludzi wierzących i praktykujących, towarzyszy ekspansja ateizmu, który z powodzeniem wykazuje różne niekonsekwencje, sprzeczności i okrucieństwa zawarte w księgach świętych.

Sporo z tego, co ukazują ateiści to argumenty słabe, niepoważne lub płytkie, z którymi można się spokojnie rozprawić. Np. taki, że cała opowieść o wyjściu z Egiptu to mit, „bo w Egipcie nie robiono cegieł ze słomą. Robiono natomiast w Babilonii w VI wieku p.n.e., więc to przeniesienie realiów mezopotamskich na Egipt i taka bajeczka pedagogiczna.” Niestety dla ateistów, zachowały się egipskie malowidła ukazujące niewolników wytwarzających cegły. Zachowały się ruiny ceglanych budowli a nawet listy nadzorców, dumnych z tego, że wykonali plan wyrobu cegieł, a nawet monity czy błagania o słomę do mieszania z gliną, bo się kończy.

Podobnie z atakowaniem niektórych rzekomych sprzeczności, albo między przekazem pism a znanymi faktami albo sprzeczności wewnętrznych. Wyśmiewanie biblijnej chronologii ignoruje oczywistość istnienia symboliki i posługiwania się alegoriami. Retoryczne pytania o skład apostolskiej drużyny Jezusa (tu Natanael tam Bartłomiej… Jak to?) to niekoniecznie ewidentna sprzeczność. Wtedy normą było posługiwanie się imionami rzymskimi czy greckimi a jednocześnie hebrajskimi. Ci ludzie funkcjonowali w różnych otoczeniach, zwłaszcza w Galilei, gdzie były osady typowo żydowskie a nieopodal nowe miasta rzymskie, dające Żydom utrzymanie. Stąd ewangelista Marek jest w Dziejach Apostolskich przedstawiany jako Jan Marek (Jan to imię żydowskie, Markos, greckie). Czasem posługiwano się imieniem nadanym, jak np. „prawdziwy Izraelita” Natanael, zwało się też się imieniem Bar Tolmai, bo był synem Tolmaja, być może dla odróżnienia od jakiegoś innego Natanaela.

Są jednak inne niezgodności, które każą się zastanawiać z czym mamy do czynienia kiedy mówimy o pismach świętych. Weźmy Mateuszowe dwójki: chociażby wjazd Jezusa na oślątku i oślicy. Inni ewangeliści mówią o jednym zwierzęciu. Tłumaczenie apologetów bywa dziecinne: wzięli oślicę bo na oślątku nikt jeszcze nie jechał i mogło być zdenerwowane … Dlaczego akurat Jezus musiał wybrać to małe zwierzątko? Nieczuły? Czemu nie siadł na oślicy? W sumie można sobie wyobrazić, czemu inni ewangeliści nie zwrócili uwagi na drugie zwierzę: bo nie było to dla nich istotne. Dla Mateusza było, bo w ten sposób pokazywał on żydom jak Jezus spełnia przepowiednię Zachariasza 9:9.

I tu widać, że każda z Ewangelii miała jakiś cel pod kątem którego dobierano elementy przekazu. Żadna nie wyczerpuje wszystkiego, co Jezus dokonał i powiedział. Marek, jako kronikarz Piotra, spisał jego przesłanie głównie dla pogan w Rzymie. Pamiętamy, że Marek przebywał w stolicy wieloetnicznego cesarstwa, o czym wspomina Paweł. Rzymian nie interesowałyby takie karkołomne wjazdy jak Jezusa na dwóch osłach. O powodzie, dla którego swoją opowieść napisał Łukasz, już mówiłem. Sąd rzymski niekoniecznie wziąłby na poważnie taką dziwaczną historię. Jan o osłach nie wspomniał, tak jak o wielu innych rzeczach, ale zastrzegł się pod sam koniec swej Ewangelii, że Jezus uczynił o wiele więcej, a tego on w szczegółach już nie opisał. Jan dokonał wyboru wielu wydarzeń pominiętych w przekazach tzw. synoptyków (tj. z greki ‘wspólnie patrzących’: przekazy z kręgu Piotra, Maryi i Pawła) bo chciał skonstruować swój przekaz o Jezusie, odwiecznym Bożym Logosie, źródle życia ludzi wiary.

Znamy inne niezgodności, na przykład czy obaj złoczyńcy złorzeczyli Jezusowi czy tylko jeden? Łukasz pisze, że jeden złorzeczył a drugi go za to skrytykował. Marek zna przekaz o złoczyńcach, którzy obaj urągali Jezusowi. Mateusz operuje tą samą tradycją. Ci ostatni ewidentnie chcieli pokazać jak to wszyscy odwrócili się od kogoś, kto jeszcze niedawno był okrzyknięty mesjaszem, uwydatniając dramat i niesprawiedliwość. Możemy założyć, że podawali dalej w dobrej wierze znaną im wersję. Łukasz zarzeka się, że uporządkował przekaz i przekazuje pełną prawdę. Oczywiście na potrzeby procesu, łotr, który mówi o niewinności Jezusa ma większy sens niż taki, który miałby mu złorzeczyć. Łukasz zapewne w Rzymie spotkał się z Markiem i być może o tym, jak i innych szczegółach rozmawiali, ale ich przekazy już zafunkcjonowały.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 43.31