„Butelka whiskey sprawia, że czujesz się szczęśliwy,
a ten zawodny, słaby i pazerny człowieczek gdzieś wewnątrz ciebie sprawia, że chcesz przedawkować to szczęście.
A od tego już boli głowa.”
JOHNNY DOW
— Pieprzone robale — zakląłem pod nosem, wyławiając upojoną i lekko kołowatą muchę ze swojej whiskey. Oparłem brodę na dłoni i długo jeszcze wpatrywałem się w swój bursztynowy napój, zanim zdecydowałem się wypić go jednym haustem.
Topiłem swoje smutki, a że było ich wiele, to zeszło mi do ciemnej nocy. W tym czasie byłem biernym świadkiem kilku awantur, kilku wyjątkowo czułych pojednań i dzikiego pijaństwa w tej — zdawałoby się — zapomnianej przez świat knajpie na rozdrożu, gdzieś pomiędzy Emery i Moore.
Wszystko było mdłe, płytkie i bez smaku. Dosłownie wszystko. Przez moją wrodzoną zdolność do prowokowania beznadziejnych sytuacji i absolutny talent do zawierania gównianych znajomości znów tkwiłem sam jak palec na tym syfiastym świecie, mając za towarzystwo jedynie gniadego konia imieniem Marshall, którego drapnąłem szeryfowi jakiejś podupadającej mieściny. Już ponad rok samotnie przemierzałem Utah, szukając szczęścia i nowych okazji, żeby zapomnieć o tym, co całkiem niedawno wywróciło moje życie do góry nogami, ale w żaden sposób nie potrafiłem wyprzeć z pamięci jego przenikliwego spojrzenia smutnych, szarych oczu. Stałem się pieprzonym niewolnikiem kilku mglistych wspomnień i choć za cel obrałem sobie powrót w rodzinne strony, to wciąż wypatrywałem nowych możliwości, aby odwlec rozstanie z tą piekielnie gorącą ziemią. Tutaj wszystko przypominało mi o nim. I chociaż nasze spotkanie zamieniło mnie w zgryźliwego, pesymistycznego zgreda, to wciąż z rozrzewnieniem wspominałem naszą wspólną przygodę.
Właściwie odkąd Charly Chance zniknął z mojego życia, nie miałem nic lepszego do roboty niż chlanie. Ledwie otwierałem oczy i już myślałem o tym, żeby skuć się do nieprzytomności. Nie leczyło to żadnej z ran po naszym rozstaniu i nie pozwalało zapomnieć ani na chwilę, ale z całą pewnością dodawało mi odwagi i swobody w mierzeniu się z problemami szarej, brudnej rzeczywistości. A naprawdę każdy kolejny dzień był jak wyzwanie, więc z lubością tonąłem w ramionach starej przyjaciółki whiskey.
Niestety moje zamiłowanie do napojów wyskokowych w połączeniu z nieumiejętnością utrzymania ozora za zębami sprawiało, że potrafiłem napytać sobie biedy. Bywałem tak pijany, że budziłem się w losowych miejscach i nie umiałem sobie przypomnieć, jak się tam znalazłem. Miewałem także głupie przebłyski, że postanawiałem odszukać Charly’ego. Błąkałem się i zaczepiałem przechodniów, wypytując o odzianego w czerń, ponurego rewolwerowca. A potem trzeźwiałem i nie mogłem sobie tego wybaczyć. Raz nawet byłem tak namolny, że spędziłem dwie noce za kratkami w jakiejś obskurnej dziurze na południu Utah. Właściwie jedyne co w moim życiu się nie zmieniło to to, że kłopoty znajdowały mnie bez większego wysiłku. A alkohol był wyjątkowo złym doradcą.
Kiedy tak w całości poświęciłem się pogłębianiu swojego stanu depresyjnego i próbowałem znaleźć ukojenie w ognistej wodzie, poczułem niezbyt szarmanckie stuknięcie w ramię. Obróciłem się leniwie i ze zdumieniem odkryłem, że wisiała nade mną zionąca wódą morda należąca do właściciela knajpy.
— Szukasz problemów, kolego? — wychrypiał, a potem to już pamiętam tylko, jak zaryłem mordą w błoto tuż przed drzwiami saloonu.
Nieszczególnie mnie dziwił ten rodzaj wrogości, bo mniej więcej tak wyglądało moje życie. Nigdzie nie byłem zbyt mile widziany, a moja gęba najwidoczniej nabrała jakiegoś irytującego wyrazu, bo dosłownie wszędzie czułem na sobie pogardliwe spojrzenia. Nauczyłem się jednak błyskawicznie, że wdawanie się w pyskówki zwykle kończyło się mordobiciem, dlatego po raz kolejny bohatersko powstrzymałem się od puszczenia kilku kąśliwych uwag w kierunku agresora. Szybko się podniosłem, otrzepałem i wyplułem piach z zębów. Burknąłem coś pod nosem, po czym chwiejnym krokiem podszedłem do swojego konia.
— Jedziemy do Emery, przyjacielu — powiedziałem, kiedy wspiąłem się na jego grzbiet i poklepałem go po szyi. Miałem dziwne wrażenie, że odkąd nadałem mu imię, stał się jakby posłuszniejszy i cierpliwiej znosił moje pijackie fanaberie. Wciąż nie byłem doskonałym jeźdźcem, ale muszę przyznać, że Charly miał rację — przemierzanie rozległych terenów pogranicza z koniem między nogami i bronią na plecach było o wiele łatwiejsze.
Podczas swojej samotnej tułaczki oprócz znalezienia całej masy problemów i siniaków, udało mi się także nawiązać kilka użytecznych znajomości. Odkąd zostałem sam jak kołek na świecie i bez nadziei na lepsze jutro, musiałem jakoś związać koniec z końcem. To co ukradłem przypadkowym nieszczęśnikom zwykle wystarczało na chwilę, bo moje nowe wyskokowe hobby pochłaniało znaczną część mojego urobku, ale kiedy przypadkiem poznałem Eli Jacksona, otworzyły się przede mną nowe możliwości.
Historia tej znajomości nie jest z rodzaju wybitnie porywających, bo po prostu dałem mu się poznać jako zawodowy gracz i kanciarz przy pokerowym stole, kiedy akurat ogrywałem kilku miejscowych półgłówków w Emery. Potem przypieczętowaliśmy nową znajomość kilkoma kielonkami whiskey za dużo i tak się okazało, że Eli pracował jako urzędnik pocztowy i na lewo handlował informacjami. Wiedział dosłownie wszystko o taktycznych ruchach i gotówkowych operacjach w okolicy, a ja kradłem po mistrzowsku i dzięki jego namiarom byłem w stanie sporo dorobić.
Wybierałem się do niego, do Emery już ponad miesiąc, ale ciągle mnie coś zatrzymywało po drodze. I nie ma się co oszukiwać — głównym winowajcą był kac morderca. Tym razem jednak byłem na ostatniej prostej i skoro z niewiadomych powodów wywalono mnie na zbity pysk, pozbawiając jedynej możliwości noclegu w cywilizowanych warunkach, to postanowiłem, że najwyższa pora rozejrzeć się za jakąś bardziej dochodową fuchą.
— Kurwa mać, Johnny, chcesz mi narobić problemów? — syknął Eli na widok mojej zamroczonej mordy, kiedy wczesnym rankiem odnalazłem go na stanowisku pracy w budynku poczty.
Z całych sił powstrzymywałem się od beknięcia i obrzygania wszystkiego dookoła, więc dyskretnie wpuścił mnie na zaplecze i kazał usiąść na krześle. Musiało być ze mną naprawdę źle, bo jego twarz przybrała nagle zatroskany wyraz, co — mam wrażenie — nie zdarzało się nigdy wcześniej. Eli Jackson nie był zbyt postawnym mężczyzną i nie miał fizjonomii budzącej respekt, że tak to ujmę, ale z jego oblicza biła jakaś niewytłumaczalna pogarda do całego świata. Jakby miał się za lepszego, choć był przecież tylko zwykłym, szarym trybikiem w wielkiej machinie społeczeństwa. Nigdy też nie miałem odwagi zapytać go wprost o wiek, ale jego pomarszczona jak wysuszona śliwka twarz i lincolnowskie bokobrody sprawiały, że wyglądał na sędziwego starca, choć nie miał ani jednego siwego włosa i żadnych problemów z poruszaniem się.
— Szukam roboty — wybąkałem po chwili, kiedy wreszcie mój pijany umysł raczył mi przypomnieć powód mojej wizyty w tej zabitej dechami norze. — Zysk na pół, jak zwykle, ale bez żadnych strzelanin i walki na śmierć i życie. Masz coś dla mnie?
Eli nabrał powietrza i przewrócił teatralnie oczami.
— Mówiłem ci, żebyś nie przychodził, kiedy jestem w pracy — warknął i wydął wargi, ale ponieważ zza drzwi dobiegły nas nieco poirytowane głosy oczekujących na obsługę petentów, postanowił przejść do sedna. — Dyliżans. Równo za trzy dni wyjedzie z Aurory. To bogate fiuty, które będą miały przy sobie ważne papiery. Znam ludzi, którzy zapłacą za nie dwieście dolców. Nic więcej. Tylko papiery.
— Aurora… — westchnąłem. — To, kurwa, daleko.
— To naprawdę bogaci ludzie, Johnny. Warto zajechać ze dwie kobyły, żeby ich oskubać. Mnie interesują tylko papiery, ale jeśli uda ci się gwizdnąć im coś więcej, to całość jest twoja.
— Brzmi jak łatwizna. Powiesz mi coś więcej? Co to za ludzie? Co to za dokumenty?
— Najpierw wytrzeźwiej. Jak będziesz zainteresowany, to powiem ci wszystko, czego się dowiedziałem. Spotkamy się, jak skończę zmianę, tam gdzie zwykle — odparł stanowczym tonem i wyszedł, zostawiając mnie sam na sam ze skołowaną muchą, która wpadła przez uchylone okno.
Właściwie długo się nie musiałem zastanawiać, bo jeszcze nim opuściłem budynek poczty, postanowiłem, że podejmę się tego wyzwania. Udać, że proszę o podwózkę i wyprowadzić w pole jakichś nadętych, skąpo uzbrojonych bufonów, nie było dla mnie żadnym wyzwaniem, a forsa za ten mały wysiłek była konkretna. Potrzebowałem jej przecież na bieżące wydatki. Jakoś po ostatnich wydarzeniach w moim życiu, zbijanie fortuny na lewych fuchach nie było mi po drodze. Właściwie to nawet się przekonałem, że ta pieprzona forsa wszystko tylko komplikowała i miałem zamiar trzymać się od niej najdalej, jak to było możliwe.
Doprowadzanie się do stanu używalności nie było jednak łatwym zadaniem. W końcu byłem w Emery, które było mało przyjazną dla przyjezdnych mieściną. Ludzie byli jacyś dziwni i z wyższością na mnie spoglądali za każdym razem, kiedy odwiedzałem to miejsce, a przecież nie zawsze byłem napruty jak bąk i obrzygany jak tamtym razem. Dlatego uznałem, że omijanie cywilizacji, to także omijanie potencjalnych kłopotów i rozbiłem mały obóz tuż za miastem nad brzegiem jakiejś małej kałuży. Ciężko to było nazwać porządnym źródłem wody, ale w zupełności wystarczyło, żeby się umyć, oprać i trochę wytrzeźwieć.
Położyłem się na gorącej trawie i wpatrywałem w niebo, znów powracając myślami do niedawnych wydarzeń. Samotność dawała się boleśnie we znaki na każdym kroku. Stałem się mistrzem rozmyślań i analizowania przeszłości — z lubością rozdrapywałem stare rany, żeby chwilę potem móc je zalać mocnym alkoholem. Wspomnienia wracały jak grad kamieni, sypiący się z górskiego zbocza i siekały boleśnie każdą udręczoną część mojej duszy. Nie byłem pewien, czy kiedykolwiek uda mi się o nim zapomnieć. Właściwie nie jestem do końca pewien, czy chciałem zapomnieć. Naprawdę tysiące razy próbowałem wrócić do rodzimego Wyoming, przywrócić starej chałupie świetność i po prostu zacząć żyć — znaleźć jakąś uczciwą robotę i mierzyć się w pojedynkę z pieprzoną rutyną. Jednak tak bardzo tęskniłem za ciepłem jego ciała, że utknąłem w jakiejś cholernej spirali i za każdym razem coś mnie zawracało z tej drogi. Nawet nie miałem pojęcia, czy Charly jeszcze w ogóle żył, a tymczasem bałem się wyjechać, jakbym się łudził, że tylko kręcąc się bez celu i zwiedzając okoliczne knajpy, mam jedyną szansę, żeby jeszcze kiedykolwiek go zobaczyć.
Wygrzebałem z juków ostatnią butelkę whiskey i popatrzyłem na nią, próbując przekonać samego siebie, że to bardzo zły pomysł, ale gdzieś w głębi duszy już wiedziałem, że pojadę do Eliego kompletnie nawalony.
Wieczorem, po kilku drzemkach i próbach dojścia do ładu z samym sobą, ruszyłem do miasta na spotkanie. We łbie mi szumiało dosyć potężnie i nie do końca wiedziałem, co się dookoła mnie działo, ale jakimś cudem pamiętałem, gdzie powinienem się udać. Jackson zawsze był ostrożnym typem i dokładał wszelkich starań, żeby znaleźć w tętniącym życiem mieście nieco odosobnione miejsca, więc trochę kluczyłem zanim znalazłem jedną z bocznych uliczek, która wiodła tuż na tyły sklepu lokalnego zielarza. Nim jednak w nią skręciłem, wyrósł przede mną jakiś chłystek w podartych ubraniach i uśmiechnął się szelmowsko. Z trudem wyhamowałem konia, żeby go nie potrącić, ale zdawał się w ogóle tym nie przejąć.
— Witam szanownego, dżentelmena! — zakrzyknął wesoło i ukłonił się w pas.
Posłałem mu zdziwione spojrzenie i mimowolnie uniosłem brew.
— Życie ci niemiłe? — warknąłem, próbując zapanować nad swoim wierzchowcem, który nadal wykazywał skłonności do histerii i zaczął nerwowo potrząsać łbem. — Spieprzaj z drogi, gówniarzu!
— Szanowny panie, zapraszamy na wielki pokerowy turniej! — zakrzyknął, kompletnie ignorując moje niezbyt przyjacielskie nastawienie i podskoczył do mnie, żeby dać mi do ręki broszurę. — Tylko dziesięć dolarów wpisowego! Już za godzinę!
A potem zniknął w tłumie, podskakując radośnie i wymachując rękami. Rzuciłem okiem na broszurę i pomyślałem o robocie od Eliego. Kalkulacja była kurewsko prosta.
Drzwi od saloonu w Emery jęknęły złowieszczo, kiedy mało powabnie wlałem się do środka. Szybko do mnie dotarło, że znalazłem się w samym epicentrum hucznej imprezy. Panny tańczyły na barowej ladzie do dźwięków pianina, panowie urządzali zawody na opróżnianie butelek, kilku dżentelmenów siedziało przy pokerowym stole, a whiskey lała się galonami. Z trudem przedarłem się przez dziki, rozszalały tłum, oparłem się o ladę i skinieniem przywołałem barmana.
— Słyszałem o turnieju. Chciałbym wziąć udział.
— Turniej był wczoraj, trochę się spóźniłeś — odpowiedział barman z miną wyrażającą absolutne znudzenie, jakby dzikie harce odbywające się dookoła, głupie pytania i pijackie wybryki nie robiły na nim żadnego wrażenia. — Pijesz coś? Streszczaj się, ludzie czekają.
— Dwa razy whiskey. — Usłyszałem nagle i dosłownie mnie zmroziło. Natychmiast rozpoznałem ten dudniący baryton, ale bałem się spojrzeć w kierunku, z którego dobiegł głos.
Barman niemal natychmiast nalał alkohol do potężnych szklanic i wrócił do swojej roboty, a ja dalej opierałem się o ladę, wpatrując przed siebie, jakby nagle usztywniło mi kark. Ręce zaczęły mi drżeć i się pocić, a wielki gul stanął mi w gardle. Pijane myśli przecwałowały po umyśle, podnosząc dzikie tumany kurzu i kompletnie mnie zamurowało.
— Napijesz się ze mną?
Po tym już byłem pewien, że właścicielem tego głosu był Charly Chance. Leniwie, udając, że wcale nie jestem podekscytowany i zdumiony, przycupnąłem jednym półdupkiem na barowym stołku i zerknąłem na niego. Wszystko, dosłownie wszystko wewnątrz mi zjełczało. Był tuż obok. Cały i zdrów, i muszę przyznać, że wyglądał lepiej niż kiedykolwiek. Siedział nonszalancko oparty o blat i patrzył na mnie wyczekująco. Pozwoliłem sobie na chwilę utonąć w jego szarych, smutnych oczach i nagle doznałem takiego poczucia ulgi, że omal się nie rozkleiłem.
— Skoro stawiasz, nie pogardzę — odpowiedziałem i powolnym ruchem zagarnąłem jedną z postawionych obok mnie szklanek, tylko po to, żeby mieć czym zająć ręce i móc beznamiętnie wpatrywać się w złoty płyn.
— Co porabiałeś przez ostatni rok? — zapytał nagle.
I co? To już? Tak bez gry wstępnej? Wpadł tu na to zapomniane przez Boga odludzie, gdzie mgła konie dusi, żeby zapytać co u mnie?!
Tęskniłem jak cholera, pomyślałem, ale nie odważyłem się wypowiedzieć tego na głos. Byłem pijany, ale nie aż tak, żeby zapomnieć, że bycie zbyt wylewnym, prawie nigdy nie kończyło się dobrze. Poza tym głupio mi było się przyznać, że włóczyłem się bez celu, rozpamiętując stare czasy i chlejąc jak ostatnia moczymorda. On na pewno miał jakiś święty, pierdolony, skrupulatnie przemyślany po stokroć i idealnie ułożony plan, a tymczasem ja — wysrany przez życie — zdołałem jedynie ogarnąć forsę na bieżące wydatki i zaprzyjaźnić się z wódą bardziej niż kiedykolwiek w swoim marnym, nędznym życiu.
Nie wiedzieć czemu, w tej — dosyć niezręcznej — chwili, pomyślałem o swoim ojcu, który przez całe życie z podobnym zamiłowaniem topił troski dnia codziennego w alkoholu. Byłem niemal pewien, że kochał whiskey bardziej niż mnie i moją matkę, i miałem dziwne przeczucie, że znalazłem się na ścieżce, która wiodła w te same miejsca, które on zwiedzał za życia. Poza tym zbyt wiele o nim nie wiedziałem i nie miałem pojęcia, co pchało go w ramiona nałogu. Pracował jako stolarz i podobno całkiem nieźle mu to wychodziło, miał dom, żonę i dziecko, a więc zdawałoby się, że spełniał wszystkie warunki, aby wieść spokojne i normalne życie, a tymczasem postanowił się rozpić jak świnia i oprócz swojego życia zrujnować także nasze. I właściwie cholera wie dlaczego. Sam o sobie nigdy nie mówił zbyt wiele. Zdecydowanie był typem milczka i gbura, który zawsze w ukryciu trzymał swoje bóle i troski. Cóż… jeśli mój stary przeżywał podobne psychiczne katusze i rozterki co ja, to wręcz przestawałem się dziwić, że z lubością uciekał w alkoholizm i z nikim się nie dzielił swoimi problemami. Nigdy tego nie analizowałem tak dogłębnie, bo dziecięce wspomnienia i wyrwy w psychice, jakie mi zostawił, sprawiały, że przez lata pielęgnowałem w sobie złość na niego, ale zacząłem się nagle zastanawiać, co tak bardzo dręczyło go przez te wszystkie lata, że doprowadził się do ruiny i wreszcie zachlał się na śmierć. Zamiast wściekłości poczułem wobec niego współczucie i wychyliłem duży łyk whiskey, nie bacząc na to, że właśnie miętolił mnie w swoich potężnych, szponiastych mackach jeden z moich demonów przeszłości.
— Próbowałem nie dać się zabić, no wiesz… Starym zwyczajem — odpowiedziałem po chwili krępującej ciszy, jaka zapadła po jego pytaniu. Charly nadal bacznie mi się przyglądał.
— Bracia Cole nie odpuścili?
— Miałem przyjemność parę razy, ale ich ludzie nie są szczególnie błyskotliwi.
Mruknął pod nosem i pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Ale co ty tutaj właściwie robisz? — zapytałem.
— Szukałem ciebie. — Gul wielkości dorodnej śliwki stanął mi w gardle i omal nie parsknąłem właśnie popijaną whiskey. Bałem się dociekać po co. Tak bardzo chciałem usłyszeć, że za mną tęsknił, ale miałem niemiłe przeczucie, że ktoś taki jak Charly Chance nigdy nie błagał o drugą szansę i sprowadzał go do mnie jakiś parszywy interes. Konsekwentnie milczałem. — Trochę się stęskniłem za twoim mamleniem.
— To jedna z milszych rzeczy, jakie kiedykolwiek od ciebie usłyszałem — powiedziałem i uśmiechnąłem się z przekąsem.
— Nigdy nie byłem najlepszy w retoryce i to się akurat nie zmieniło. — Zamyślił się na chwilę, po czym dodał: — I ty też się niewiele zmieniłeś, poza tym, że jakoś mniej mówisz.
— Bo właściwie nie za bardzo wiem, o czym moglibyśmy teraz rozmawiać — odpowiedziałem i posłałem mu smutne spojrzenie. Głęboko westchnął.
— Nadal jesteś dla mnie ważny — oznajmił po chwili, nieco ściszając głos i wlepiając we mnie to swoje szare, głębokie spojrzenie, którym to — jestem pewien — złamał niejedno serce.
Znów odważyłem się na niego spojrzeć. Ten rok bardzo łaskawie się z nim obszedł i faktycznie, niewiele się zmienił. Kilka dodatkowych siwych włosów czyniło go jedynie bardziej dojrzałym i poważnym, ale błysk w jego stalowych oczach niezmiennie wodził na pokuszenie. Przystojny jak zawsze, dumny i pewny siebie, z niesfornym kosmykiem ciemnobrązowych włosów, opadającym na czoło.
— Trochę zarosłeś — powiedziałem, przyglądając mu się badawczo. — Zapomniałeś co to brzytwa?
— Stwierdziłem, że czas spoważnieć. — Uśmiechnął się do mnie krzywo, a chwilę potem dyskretnie położył mi dłoń na kolanie.
Przeszły mnie gorące dreszcze i dosłownie, gdyby nie to, że byliśmy teraz w miejscu publicznym, to byłbym zapewne pisnął falsetem z wrażenia! Zrobiło mi się duszno, whiskey zapodała w głowie przyjemne mruczando, a niesforne myśli pocwałowały hen w nieznane. W knajpie nadal było gwarno i tłoczno, więc była nadzieja, że żaden z pijanych i rozbawionych klientów tego przybytku, nie zauważył tego dyskretnego gestu, ale jednak zaczerwieniłem się jak opiekany prosiak i rozedrgałem w środku.
— Idę odetchnąć świeżym powietrzem. Nie przepadam za takimi spędami — zakomunikował nagle Chance i wyszedł tylnym wyjściem, zostawiając mnie przy barowej ladzie samego z własnymi myślami.
Zacięta walka rozpętała się w mojej głowie. Rozum tylko na chwilę przejmował dowodzenie, pijane serce waliło w klacie i właściwie… sercem to już byłem na zewnątrz! Jego dotyk sprawił, że wspomnienia ożyły, przyjemne ciepło rozlało się po moich bebechach, a samotny motyl przebudził się ze snu zimowego i trzepotał w żołądku, jakby przedawkował indiańskie ziółka. Coś mnie jeszcze jednak trzymało; jakieś nędzne resztki zdrowego rozsądku przykleiły moją wąską dupę do stołka. Przechyliłem resztkę whiskey, która zadziałała jak katalizator — nie zastanawiając się już ani chwili dłużej, wybiegłem za nim.
Otworzyłem zamaszyście drzwi, nie całkiem trzeźwym będąc, i poczułem na twarzy przyjemny, chłodny wiatr. Nim zdążyłem się dobrze rozejrzeć po okolicy, poczułem jak coś chwyta mnie za rękę i wciąga pomiędzy stosy drewnianych skrzyń po wódzie. Zdążyłem jeszcze spojrzeć mu w oczy, zanim mnie pocałował i dostrzegłem w nich coś, czego nie widziałem nigdy wcześniej. To chyba była radość.
Naprawdę niewiele pamiętam z tego, co wydarzyło się potem. Co prawda w ostatnim czasie wyrobiłem sobie coś w rodzaju odporności na większe ilości alkoholu, bo jak to mówią trening czyni mistrza, ale wciąż byłem dość ekonomiczny imprezowo.
Obudziłem się w rozpieprzonej pościeli na niezbyt uroczym wyrze, w jeszcze mniej uroczym pomieszczeniu, z którego dosłownie przezierała bieda. Nie było tu absolutnie nic, na czym warto byłoby zawiesić oko na dłużej niż całe trzy sekundy oprócz… leżącego obok mnie, półnagiego Charly’ego. W momencie wszystkie sploty nerwowe mi się wyprostowały, więc uszczypnąłem się, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nie śniłem jednego z piękniejszych snów w moim życiu. A po chwili łaskawa trzeźwość zaczęła przywracać mi rozum i przypominać, że wciąż jeszcze nie wyzbyłem się całego żalu do niego. Naprawdę chciałem przeboleć nasze rozstanie w spokoju i zacząć żyć normalnie. Chciałem się trzymać z daleka, nie angażować, a tym bardziej nie dać się od nowa omotać i wplątać w jakąś popieprzoną historię! A właśnie tak — to, że obok mnie leżał Charly Chance, znaczyło ni mniej, ni więcej to, że nadciągały poważne kłopoty.
We łbie mi huczało, mięśnie były w stanie zaniku, ale jednak zerwałem się na równe nogi i w pośpiechu zacząłem ubierać. Ze zdumieniem zaobserwowałem, że Charly leżał rozciągnięty na wyrze z rękami pod głową i spoglądał na mnie z czułym uśmiechem.
— Ty cholerny draniu! — ryknąłem nagle jak raniony bawół, bo dopiero zaczynało do mnie docierać, co się właściwie odjebało. Mgliste wspomnienia z tej pijanej nocy migały mi przed oczami. — Znów mnie podstępem wykorzystałeś, pieprzona świnio!
— Ja? — Charly wyprostował się. Uśmiech zniknął z jego twarzy na rzecz zdziwionego grymasu.
— Wracasz nagle po roku, kiedy akurat jestem nawalony jak szpadel i nie myślę logicznie, nie mówiąc po co i dlaczego, i jeszcze bezczelnie zaciągasz mnie do łóżka!
— Ja?! Przypomnieć ci kto krzyczał: „tak, tak, Charly, chodź ze mną” i zaciągnął mnie tu na górę? Ja nawet nie planowałem nocować w tej dziurze!
Poczułem, że moja twarz goreje i nabiera głębokiego odcienia czerwieni, a fala piekącej goryczy zalewa mnie od środka, aczkolwiek całkiem pewien nie byłem, czy to tylko wkurw, czy może wyższy poziom zażenowania.
— Wynoś się stąd i trzymaj się ode mnie z daleka! — krzyknąłem i natychmiast tego pożałowałem, bo odpowiedziała mi już tylko cisza. Charly posłusznie wstał i zaczął się ubierać, a ja nagle doznałem jakiegoś dławiącego uczucia paniki, że tym razem mogłem go stracić na zawsze. Nie miałem absolutnie żadnego pomysłu na to, jak go zatrzymać, więc stałem lekko zamroczony z zaciętym wyrazem twarzy, nerwowo przygryzając dolną wargę. Przyglądałem mu się badawczo, kiedy zakładał koszulę i odkryłem, że miał kilka nowych blizn na plecach.
— Jak już ochłoniesz, to będę na dole. Chciałem z tobą porozmawiać, zanim wyjadę — powiedział spokojnie, kiedy stał już przy drzwiach gotowy do drogi.
— Między nami chyba już wszystko zostało powiedziane.
— Mam pewną propozycję. Jeśli chcesz jej wysłuchać… — popatrzył nerwowo na zegarek — …to masz jeszcze jakieś dwie godziny.
Kiedy trzasnął drzwiami, zostawiając mnie samego w pokoju, klapnąłem na łóżko i ukryłem twarz w dłoniach. Ja pierdolę, kurwa, no to się nie działo naprawdę! Wszystko nagle ożyło i odżyło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Samotny motyl w żołądku rozmnożył się do ilości oszalałej hordy, która zgodnie postanowiła trzepotać i wariować, przyprawiając mnie o mdłości. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Charly Chance był kimś, kto udowodnił mi, że wszystkie te piękne, szczere i czyste uczucia wiążą się tylko z rozczarowaniem, zawodem i cierpieniem, a jednak gdzieś w głębi duszy wciąż tliła się iskierka nadziei, że może rzeczywiście nie wszystko jeszcze stracone. W końcu odnalazł mnie po tak długim czasie i jako pierwszy wyciągnął dłoń w kierunku pojednania. Domyślałem się też, że sprowadzał go do mnie jakiś interes, ale nie byłem pewien jakiej natury — mogło przecież chodzić o wszystko i o nic. Właściwie niczego już nie byłem pewien. Moje myśli toczyły zażarty bój, gnały szaleńczo w nieznane, a mnie z tego wszystkiego zakręciło się w głowie. Odczuwałem boleśnie i dotkliwie skutki wczorajszego upojenia w każdym zakamarku swojego chorego jestestwa. Nie wiem, jak długo miotałem się po pokoju, próbując złożyć kompletny strój z rozpieprzonej po podłodze garderoby, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że filozofowanie i analizowanie nie było moją najmocniejszą stroną. Tradycyjnie, postanowiłem zawierzyć własnemu sercu i uczynić mały pogrzeb resztkom zdrowego rozsądku.
Siedział przy jednym z saloonowych stolików i wpatrywał się w okno, jednak kiedy usłyszał skrzypienie schodów, spojrzał w moją stronę. Niespiesznie przysiadłem się do niego i za ostatnią forsę, jaka mi została po tej wariackiej nocy, zamówiłem kolejkę, w myśl zasady, że ogień należy zwalczać ogniem.
— Johnny… — powiedział, ściszając głos. — Wiem, że pewnie nie masz ochoty ze mną rozmawiać, ale przyjechałem prosić cię o pomoc.
— Mnie? — zapytałem, nie kryjąc zdumienia. — Raczej na nic ci się nie przydam.
— Nie proponowałbym ci tego, gdybym sądził, że się nie przydasz — odparł spokojnie i uśmiechnął się z przekąsem. — Mam pewną robotę do wykonania.
— Nie żartuj — prychnąłem. — Wielki Charly Chance przyszedł żebrać o pomoc do takiego obesrańca jak ja? Gdzie twój wierny Indianiec i piroman Will?
— Długa historia, na pewno ci opowiem, ale nie mam zbyt wiele czasu w tej chwili. Jutro muszę być w Redmond.
— Przecież to ze dwa dni jazdy!
— Fakt, trasa nie jest łatwa i przyjemna, ale sądzę, że z naszymi końmi damy radę.
Właściwie nie mam pojęcia, czemu w ogóle śmiałem się łudzić, że szukał mnie, bo się za mną stęsknił. Wiedziałem, że sprowadzał go do mnie jakiś parszywy interes, ale zupełnie się nie spodziewałem, że wypali z grubej rury tak szybko.
— Daj mi choć jeden dobry powód, dla którego miałbym się na to zgodzić.
— Dobrze płacę. Wiem, że twój „pożyczalski” interes bardzo cierpi przez braci Cole, więc pomyślałem, że przyda ci się jakaś forsa.
Kurewsko dobry argument, musiałem przyznać.
— Właściwie… Mam już jedną fuchę na oku — odpowiedziałem po chwili, bo nagle przypomniałem sobie, że Eli Jackson udusi mnie gołymi rękami, jeśli choć nie spróbuję się z nim spotkać i kulturalnie wytłumaczyć, dlaczego nie stawiłem się na spotkaniu. A czas leciał nieubłaganie — jeśli chciałbym w porę dotrzeć do Aurory, to powinienem był wyruszyć jeszcze wczoraj wieczorem.
— Ile ci zaproponowali?
— Sto dolarów — odparłem bez chwili namysłu.
Chance uśmiechnął się pod nosem i przewrócił oczami.
— Płacę podwójnie. Na pewno nie będziesz stratny.
— I co, miałbym pewnie robić za żywą tarczę? — prychnąłem. — Przecież wiesz, że kiepski ze mnie strzelec i zabijaka.
— Właściwie… Potrzebuję twojego aktorskiego talentu. Nie oczekuję, że będziesz strzelać do czegokolwiek.
A to, kurwa, jeszcze lepszy argument!
— I co miałbym niby zrobić? Co to za robota? — zacząłem dociekać, choć w głębi duszy przeczuwałem, że o szczegółach dowiem się dopiero w wielkim finale. I właściwie niewiele się pomyliłem, bo Charly głęboko westchnął i przetarł twarz dłonią.
— Dorzucę drugie tyle, jeśli nie będziesz pytał, wnikał, analizował, dociekał i przede wszystkim… jeśli nie będziesz improwizował.
— Charly! W końcu gadasz z sensem! Napijmy się!
REDMOND
Na horyzoncie ujrzałem pierwsze zabudowania, czyli kilka rozpieprzających się chat polepionych na skrachciałe dechy, a więc uznałem, że nieuchronnie zmierzaliśmy do końca wycieczki. Byłem naprawdę wykończony tą podróżą. Jechaliśmy po piekielnie upalnym bezdrożu w absolutnej ciszy, żeby później dostać się na wiodący wysoko, kamienisty szlak, który wymagał maksymalnego skupienia. Po drodze robiliśmy niewiele postojów, a na ostatniej prostej czekał na nas szaleńczy cwał po prerii. Charly sprawiał wrażenie, jakby naprawdę mu się spieszyło, ale tradycyjnie nie zostałem wtajemniczony w szczegóły. Przystałem jednak na jego warunki, więc nie wnikałem i nie analizowałem. Przynajmniej do czasu, kiedy nie napomknął o tym, że moi prześladowcy, się znaczy upiorni bracia Cole, całkiem przypadkiem właśnie bawili się w Redmond. Nigdy wcześniej tam nie byłem, ale sam fakt, że w promieniu zaledwie kilku mil ode mnie znajdą się piekielni braciszkowie, sprawiał, że mój żołądek wywijał dzikie salta.
— Jak zamierzasz przewlec mnie przez miasto, żeby mnie nie dorwali? — zapytałem Charly’ego, który zdecydowanie wrócił do formy i postanowił odpowiadać zdawkowo i półsłówkami, albo oddawać się zadumie i klasycznie milczeć.
— Nie martw się, jak będą szaleć, to po prostu wpieprzę im po kulce i cała ta zabawa w kotka i myszkę się skończy.
— Ha… — jęknąłem. — Jeśli chcesz się mnie pozbyć, są łatwiejsze sposoby! Po prostu po cichutku zawrócę, odjadę…
— Uspokój się. — Chance posłał mi błagalne spojrzenie. — Możesz chociaż raz, jeden, jedyny raz mi zaufać? — wtrącił, zanim dokończyłem swój żałosny jazgot.
— Parę razy próbowałem i…
Popatrzył na mnie tak, że dosłownie wszystko w środku mi stopniało, więc potulnie zamknąłem dziób i ruszyłem za nim. Niech mi ziemia lekką będzie!
Ten pierwszy raz, kiedy postanowiłem mu w pełni zaufać, okazał się całkiem bezbolesny i zachęcił do dalszych prób pokładania nadziei w to, że może jednak facet wiedział co robi. W mieście zupełnie nikt nie przejął się naszym przybyciem, nikt nie wyskoczył z żądzą mordu w oczach, grożąc rozłupaniem czaszki, czy podziurawieniem na wylot. Wręcz przeciwnie. Poczułem się wyjątkowo anonimowy pośród tego tłumu; pośród tych wszystkich ludzi, którzy gnali za swoimi sprawami, nie bacząc zupełnie na moją obecność w pobliżu.
Zajechaliśmy do małego sklepu z bronią. Sprzedawca na nasz widok aż podskoczył i bez słowa pocwałował na zaplecze, trzaskając za sobą drzwiami. Popatrzyłem pytająco na Charly’ego, ale postanowił mnie totalnie zignorować i bez składania jakichkolwiek wyjaśnień oparł łokieć o ladę, odpalił papierosa i zapatrzył się w okno. Za chwilę wrócił do nas rusznikarz i z przejęciem położył rewolwer na ladzie.
— Zgodnie z obietnicą, panie Chance — powiedział.
Przyjrzałem się broni. Miała posrebrzaną lufę, błyszczącą w świetle wpadającego do pomieszczenia słońca i ciemno-orzechową kolbę z grawerem jelenia. Naprawdę kawał dobrej rusznikarskiej roboty — wyglądało na to, że był to porządny, poręczny i wyjątkowo estetyczny egzemplarz popularnego Cattlemana, chociaż o broni pojęcie miałem raczej znikome. Chwilę potem na ladzie obok rewolweru wylądował pas na broń z bydlęcej skóry i kabura przeszywana grubą nicią, również z wizerunkiem jelenia.
— To dla ciebie — powiedział do mnie Charly, kiedy znaleźliśmy się w przejściu pomiędzy dwoma budynkami na tyłach sklepu i wręczył mi nowo zakupione zabawki. Popatrzyłem na niego zaskoczony.
— Chyba żartujesz?
— Uznałem, że przyda ci się coś bardziej dyskretnego niż to stare, zacinające się gówno od Watersa.
Miał rację. Mój skromny, wysłużony Winchester swoje w życiu przeszedł i był mało poręczny, ale na moje potrzeby w zupełności wystarczający. Właściwie nigdy nie miałem okazji strzelać do człowieka, ale znając życie, Chance szykował dla mnie jakąś wyśmienitą niespodziankę, która mogła to zmienić. Ostrożnie założyłem pas, włożyłem rewolwer do kabury i z wdziękiem zaprezentowałem się Charly’emu.
— Jak wyglądam?
— Mam nadzieję, że nie przestrzelisz sobie biodra — skwitował. — A teraz czas na nas. Trochę już tu zabawiliśmy, a robota czeka.
Dyliżans nadjeżdżał. Spomiędzy skał, które były dla mnie jedyną osłoną, widziałem go doskonale. Charly’emu zależało na tym, żeby wszyscy z niego wysiedli, zanim zacznie strzelać, więc musiałem na biegu wymyślić jakąś głupią historię, która zmusi ich do wyjścia i wystawi ich łby na celownik mojego towarzysza. Widziałem kilka luk w tym szczwanym planie, ale nie próbowałem negocjować. Jeśli życie mnie czegoś nauczyło, to właśnie tego, że z Charlym lepiej nie dyskutować i dla odmiany posłusznie wykonać jego rozkazy. Tym bardziej, że skończył się pewien etap w naszym życiu i teraz łączył nas już tylko ten jeden interes. Skąd jednak miałem wiedzieć, ilu tak naprawdę ich będzie? Skąd miałem wiedzieć, kim są i czy przypadkiem nie rozpoznają mojej gęby, która dekorowała kilka urzędów pocztowych i stacji kolejowych w okolicy? A przede wszystkim… jak miałem się psychicznie przygotować na to, że będę z bliska podziwiał kilka całkiem świeżych trupów?
Czas uciekał, a dyliżans nieuchronnie się zbliżał, więc nie analizując już ani chwili dłużej, i nie pozwalając czarnym myślom zagłuszyć własnej kreatywności, rozpocząłem swój aktorski występ. Potargałem sobie włosy, wtarłem w gębę piach i rozpiąłem kilka guzików od koszuli, żeby wyglądać na sponiewieranego i zmęczonego ucieczką człowieka.
— Panowie, panowie, stójcie! — krzyknąłem, po czym puściłem się pędem w kierunku nadjeżdżającego powozu. Oczywiście spodziewałem się, że będą podejrzliwi, dlatego niespecjalnie zdumiałem się na widok połyskującej w słońcu dubeltówki.
— Coś za jeden?! — ryknął właściciel wymierzonej we mnie broni.
— Ocalałem, ocalałem! Panowie… to pułapka! Zawracajcie! — krzyknąłem, ocierając pot z czoła i dysząc jak stara szkapa po przebieżce w malinowym chruśniaku. Drzwiczki od dyliżansu się uchyliły i wyjrzał z nich wąsaty mężczyzna w eleganckim kapeluszu.
— Frank, co się dzieje do cholery? Czemu stoimy?
— Mamy tu jakiegoś wariata, szefie!
— Musicie zawrócić, panowie! Longfellowie zastawili pułapkę na przejezdnych, zabili mi konia, ale cudem uciekłem! Pomóżcie, zacni panowie!
— Kto? Co on gada?
— Mam go odstrzelić, szefie? — zapytał Frank, wciąż przyglądając mi się badawczo.
— A jeśli nie kłamie? — zasugerował delikatnie woźnica, który również wpatrywał się we mnie podejrzliwie. — Koni tu nie zawrócę, trzaby wysiadać! Wysiadać!
— Pomóżcie, panowie — załkałem żałośnie i padłem na kolana, ukrywając twarz w dłoniach.
— Szefie, on mi tu beczy na środku drogi, odstrzelić go czy nie?
Drzwiczki od dyliżansu szczęknęły, a chwilę potem nade mną stało dwóch elegancko ubranych jegomościów. Ledwie zdołałem spojrzeć im w oczy, kiedy rozległy się strzały, a ciężka dubeltówka z głuchym łoskotem uderzyła o kamienistą drogę. Zacisnąłem powieki i złapałem się za głowę, a potem usłyszałem przeraźliwe rżenie koni i dosłownie w ostatniej chwili umknąłem na bok spod ich kopyt. Przerażone nagłym hałasem zwierzęta puściły się szaleńczym galopem przed siebie, tratując wszystko na swojej drodze. Uchylone drzwiczki od dyliżansu tłukły miarowo o budę, a cały piekielny powóz z dwoma trupami na pokładzie zniknął mi z pola widzenia dosłownie w parę sekund w asyście tumanów kurzu. Dwa ciała eleganckich dżentelmenów stratowane przez konie stały się na długie chwile moimi jedynymi towarzyszami niedoli.
Kiedy wszystko dookoła ucichło, usłyszałem stukot końskich kopyt na drodze i zobaczyłem, że to Charly niespiesznie zmierzał w moim kierunku.
— Nie było tak źle — powiedział, zsiadając z konia.
Siedziałem skulony na poboczu drogi, wyzuty z energii i psychicznie złamany. Powoli zaczynało do mnie docierać, że miałem na sumieniu ludzkie życie, a myśl o tym, że bez mojej pomocy byliby równie sztywni, wcale mnie nie pocieszała. A potem popatrzyłem na Charly’ego, który ze stoickim spokojem przeszukiwał martwe ciała i zrozumiałem, że wjebałem się w gówno po same uszy.
— Czego szukasz? — zapytałem głosem wypranym z emocji.
— Dokumentów.
— Jakich, kurwa, dokumentów?
Charly głęboko westchnął.
— Ci panowie to właściciele rancza. Jechali na jutrzejszą aukcję bydła do Redmond, żeby odzyskać stado, które im skradziono.
— Charly… nic z tego nie rozumiem — jęknąłem, ale wcale nie byłem taki pewien, że nie zrozumiałem, co tu się właśnie wydarzyło. — Czy ty chcesz mi powiedzieć, że posłałem do piachu ludzi, których mogłem po prostu okraść?!
Charly popatrzył na mnie z rezygnacją.
— Nie, Johnny. Dostałem na nich zlecenie, a przy okazji miałem odebrać dokumenty. Poza tym to nie ty ich wysłałeś na tamten świat, więc naprawdę możesz przestać się zadręczać.
— I chcesz mi powiedzieć, że nie dało się tego załatwić inaczej!? — Irytacja narastała. Byłem o wiele lepszym złodziejem niż aktorem, gwizdnięcie jakiegoś gównianego papierka, to była dla mnie pestka, a tymczasem on ich po prostu odstrzelił bez chwili zawahania!
— Johnny… Oni nie mogli się pojawić w Redmond. Moi zleceniodawcy wyraźnie dali mi do zrozumienia, że nie potrzebują na aukcji prawowitych właścicieli tych jebanych krów i zamierzają mi zapłacić za ich śmierć, a nie pieprzony papierek!
Postanowiłem zakończyć tę bezcelową dyskusję długim milczeniem. Przecież to właśnie była kwintesencja Charly’ego Chance’a — narobić rozpierdolu, a potem rozpamiętywać i żałować.
— Niech cię szlag, Charly — warknąłem, kiedy galopowaliśmy w kierunku miasta, podnosząc za sobą tumany kurzu.
To było naprawdę banalnie proste, pomyślałem, kiedy usiedliśmy przy jednym z oblepionych stołów w saloonie w Redmond. Czekaliśmy na zleceniodawcę Chance’a i na należną nam zapłatę, popijając whiskey i zajadając się ciężkostrawną breją, serwowaną przez lokalnego — pożal się Boże — kucharza.
— Dobrze się spisałeś, dzisiaj ja stawiam — powiedział nagle Charly i zamówił następną kolejkę.
Popatrzyłem na niego i znikąd spłynęła na mnie dziwna myśl, że po tylu burzliwych przygodach i wtopach, wreszcie zaczynaliśmy działać jak jedna, dobrze naoliwiona maszyna. A potem przypomniałem sobie, że to przecież miał być jednorazowy wyskok i nic ponadto, więc dopadło mnie głębokie przygnębienie. Nie byłem pewien, czy byłbym w stanie przeżyć kolejne rozstanie i nie miałem pojęcia, co ze sobą począć. W dodatku wciąż byłem rozdygotany i wewnętrznie rozstrojony, bo przecież, kurwa, dopiero co pośrednio przyczyniłem się do śmierci czterech, Bogu ducha winnych, ludzi! Miałem świadomość tego, że przyszło nam żyć w podłym świecie i wyjątkowo okrutnych, dzikich czasach, ale wciąż uparcie trwałem w wierze, że to właśnie bezkrwawe rozwiązania zaprowadzą pokój i spokój na lata w naszych marnych żywotach. Miałem co prawda kilka dobrych przykładów i dowodów na to, że w wielu sytuacjach posłanie człowieka do piachu było jedynym słusznym rozwiązaniem, ale jakaś mała część mnie wciąż się temu sprzeciwiała i zaciekle broniła przed rozlewem krwi. Właściwie to co zrobiłem dzisiaj, zrobiłem tylko dla tych paru chwil u boku Charly’ego. Tylko po to, żeby znów móc pobyć w jego ponurym, przystojnym towarzystwie i z podziwem patrzeć, jak się nie poddaje i uparcie, po trupach dąży do celu. Wstyd mi było przed samym sobą przyznać, że kurewsko mnie to podniecało. I wiedziałem, że mogły to być tylko krótkie chwile, ale dla nich… zaryzykowałbym swoją głową i śmiercią całego szwadronu jeszcze nawet tysiąc razy. I wiedziałem też, że spłonę za to w piekle.
Moje iście egzystencjalne problemy i rozważania zeszły na dalszy plan, kiedy w progu saloonu zobaczyłem dwie szpetne mordy. Jedna z nich z całą pewnością należała do Henry’ego Cole’a. Natychmiast zebrało mi się na wymioty, ręce mi się spociły, twarz przybrała sino-koperkowy kolor, a serce zaczęło łomotać jak szalone. Z trudem powstrzymałem się, żeby nie chwycić Charly’ego za rękę, albo nawet pisnąć i zawinąć się gdzie pieprz rośnie! Chance też ich musiał zauważyć, bo nagle spojrzał mi głęboko w oczy i rzeczowym tonem oznajmił:
— Spokojnie, nic ci nie zrobią.
Jego kojący ton jakoś mnie, kurwa, nie uspokoił i wcale nie byłem taki pewien, że nie zrobią ze mnie krwawego widowiska dnia! Wiem, że na tym świecie próżno było szukać ludzi o większej morderczej fantazji niż ci upiorni braciszkowie i wiem też, że gdybym wpadł w ich łapska, to śmierć nagle stałaby się moim pobożnym życzeniem numer jeden, chociaż właściwie daleki byłem od myśli samobójczych i całym sercem pragnąłem być jak najdalej od nich!
Panowie niespiesznie zmierzali w naszym kierunku. Po drodze zgarnęli dla siebie po krześle, strącając siedzących na nich gości jednym, piorunującym spojrzeniem i przysiedli się do nas. Zęby zadzwoniły mi w rytm kankana, kropla potu spłynęła po czole, a oko zaczęło nerwowo latać.
Charly bez słowa sięgnął do kieszeni płaszcza i położył na stole dokumenty, które zdobył podczas naszego wspólnego napadu na dyliżans, więc natychmiast zrozumiałem, że mieliśmy właśnie do czynienia z jego zleceniodawcami.
— Brawo, kowboju — mruknął Henry, a mnie przeszły ciarki. Mówił powoli i tak niedbale, że jego gęsto zarośnięta morda prawie się nie poruszała.
Henry Cole był tym braciszkiem o lżejszej fizjonomii. Miał długi, haczykowaty nos, zapadnięte powieki i wory pod oczami tak wielkie, że w każdym z nich mógłby ukryć średniej wielkości ziemniaka. Jego twarz sprawiała wrażenie smutnej i zrezygnowanej, ale zaręczam, że był to tylko fizjonomiczny psikus. Cole’owie nie mieli w zwyczaju się smucić — oni albo byli wkurwieni, albo hucznie świętowali.
Braciszkowie mieli za to inny zwyczaj — nigdy nie pojawiali się w cywilizowanych miejscach razem, dlatego niespecjalnie mnie zdziwiło, że na to małe, romantyczne spotkanie Henry przywlekł ze sobą jednego ze swoich ludzi zamiast Ethana. To tylko delikatnie ukoiło moje nerwy. Ethan Cole był typem o zwalistej posturze, który ledwie się mieścił w drzwi. Miał łapy jak ja uda i jestem przekonany, że gdybym w nie wpadł, to byłby w stanie złamać mnie w pół. Właściwie, patrząc na nich, ciężko było uwierzyć, że wydała ich na świat jedna kobieta. Wizualnie byli skrajnie różni, ale razem robili takie wrażenie, że nawet nie znając ich nigdy wcześniej, nie chciałbym wpaść na nich przypadkiem w ciemnej ulicy.
Henry wyciągnął zza pazuchy plik z forsą i położył na stole.
— Należna zapłata. Jakbyś zmienił zdanie, za tego obesrańca dorzucimy drugie tyle — burknął i zmierzył mnie wzrokiem. Krew mi się ścięła, żyła zaczęła pulsować na czole, a paraliż dolnych partii ciała nastąpił znienacka.
— Ja nigdy nie zmieniam zdania.
— Jak będziesz się przejmować życiem jakichś obszczymurów, to niewiele osiągniesz — skwitował Henry, więc Charly spiorunował go spojrzeniem. Zobaczyłem nienawiść i pogardę w jego szarych oczach i prawie obesrałem gacie. Wiedziałem, że Chance i cierpliwość to dwie zupełnie różne bajki i zacząłem się modlić w duchu, żeby tylko ich nie sprowokował. Ja nadal zawzięcie milczałem, bo ślina mi wyschła i zasklepiło mi paszczę na beton. Nie byłem w stanie wypowiedzieć ani słowa.
— Swojego brata też byś odstrzelił za kilka marnych zielonych? — zapytał chłodno Chance po chwili pełnego napięcia milczenia, sprawiając tym samym, że gruba bruzda przecięła czoło Henry’ego.
— Zależy ile tych zielonych! — ryknął nagle i uderzył pięścią w stół, po czym wybuchł gromkim śmiechem.
W saloonie ucichło. Charly nawet się nie poruszył. Siedział nieruchomo z zaciętym wyrazem twarzy i mierzył ich wzrokiem.
— Dobra, dość tych bzdetów — powiedział po chwili Henry, znów przybierając poważny wyraz twarzy. Wyglądał na lekko poirytowanego i zniecierpliwionego. — Harry gryzie piach za wystawienie nas do wiatru, a mnie się już kurewsko znudziło szukanie winowajców i ganianie po krzakach za tym gnojkiem. Poza tym widzę, że… — zlustrował nas od stóp do głów i zrobił wymowną pauzę, jakby szukał właściwych słów — ...tworzycie zgrany duet. Gdybyście potrzebowali roboty i jakiejś kasy, odwiedźcie szeryfa w Modenie i powiedzcie, że szukacie wróbelków.
A potem zgarnęli papiery ze stołu, kulturalnie uchylili kapeluszy i jak całkiem cywilizowani ludzie opuścili saloon. Popatrzyłem na Charly’ego wyczekująco. W środku zaczęło mnie gotować, a paniczny strach ustępował na rzecz narastającego wkurwienia.
— Coś ty, kurwa, znowu odpierdolił? — zapytałem, kiedy atmosfera po wyjściu Cole’a nieco się rozrzedziła, a w knajpie znów rozgorzała wrzawa.
— Rozwiązałem parę spraw — odpowiedział spokojnie, maltretując w dłoni kieliszek whiskey.
— Powiesz mi co ty kombinujesz tym razem? Znów próbujesz mnie w coś wciągnąć?
— Jakbyś nie zauważył to właśnie cię z „czegoś” wyciągnąłem — syknął, zajadle cedząc każdą sylabę. — Nie dziękuj.
Zamyśliłem się na chwilę, próbując złożyć ostatnie wydarzenia w jakąś logiczną całość. Byłem niemal pewien, że nie potrzebował nikogo do tej roboty i z powodzeniem mógłby załatwić tych kilku ranczerów zupełnie sam, a więc wszystko wskazywało na to, że zabrał mnie ze sobą, żeby oczyścić moje imię i uwolnić mnie od zimnego oddechu braci Cole na karku. Ciągle doszukiwałem się jakichś chorych zawiłości i konotacji w naszej burzliwej znajomości, a tymczasem właśnie zaczęło do mnie docierać, że posłał kilku — całkiem przypadkowych — ludzi do piachu i wciągnął w ten cyrk, byleby tylko sprawić, żeby bracia się wreszcie ode mnie odczepili.
— Charly, to wszystko jest chore! Ja nie chcę i nigdy nie chciałem, żeby przeze mnie ginęli niewinni ludzie!
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
— Racja, ten świat jest chory. Ale to wciąż ty możesz zadecydować, czy chcesz być ofiarą, czy drapieżnikiem. Niestety czasem jest tak, że albo my, albo oni.
— To cholernie prymitywne podejście — zaperzyłem się, krzywiąc się w wyrazie zdegustowania.
— Z jakiegoś powodu nazywa się te tereny dzikimi.
— Chryste, Charly, czego ty nie rozumiesz? Ja po prostu nie chcę, żeby przeze mnie ginęli ludzie! Skoro inni mają zamiar bawić się w prymitywnych dzikusów, śmiało, droga wolna i nie mam nic przeciwko, ale ja nie zamierzam zostać jakimś pieprzonym drapieżnikiem i oprawcą!
— Myślę, że o to możesz mieć pretensje tylko do samego siebie — warknął w przypływie gniewu, ale chwilę potem jego twarz złagodniała i zobojętniała. — To w końcu ty z jakiegoś powodu uznałeś, że warto będzie okraść i wkurwić największych bandziorów w okolicy. A chcąc się z tego wygrzebać, niestety trzeba działać ich metodami. I nie ma innej możliwości.
— Czemu nie możemy po prostu dać nogi na drugi koniec świata? — jęknąłem już kompletnie zrezygnowany i wbiłem wzrok w ziemię, głęboko analizując jego słowa. — Nie wiem, kurwa, gdzieś daleko, najdalej jak to tylko możliwe…
— Mnie pytasz? Mogłeś to zrobić już kilkaset razy. Ba, proponowałem ci nawet forsę na ten cel, którą postanowiłeś honorowo i — nawiasem mówiąc — całkiem głupio odrzucić. No, ale nawet i bez tego przecież dałbyś radę. To w końcu ty jesteś złodziejem, który poradzi sobie wszędzie i nawet w jakiejś zapadniętej dziurze zwietrzy łatwą forsę i frajerów do oskubania.
Słysząc to, zagryzłem wargi i głośno przełknąłem ślinę. We właściwym dla siebie jadowitym stylu właśnie trafił w sam środek tarczy i podsumował mnie bezbłędnie. No, bo oczywiście, że mogłem to zrobić i nawet kilka razy taka myśl wykiełkowała w moim umyśle, ale Charly wciąż nie brał pod uwagę kwestii najistotniejszej — nie chciałem uciekać bez niego. Co było jednak najgorsze, nie mogłem wygrać tej potyczki słownej i straciłem wszelkie argumenty, bo jakoś nadal nie potrafiłem przełamać tej bariery pomiędzy nami i móc otwarcie mówić o swoich uczuciach. A bolesna prawda, że byłem w nim zakochany po uszy, dotarła do mnie już dawno temu. Szkoda tylko, że on zdawał się zupełnie tego nie dostrzegać.
— Jak ich w ogóle znalazłeś? — zapytałem po chwili, próbując zmienić temat, a jednocześnie podtrzymać konwersację.
— Musiałem trochę powęszyć i odnowić kilka starych znajomości, żeby dowiedzieć się, że wolne chwile spędzają w Fay — opuszczonej osadzie górniczej. Nigdy tam nie dotarłem i nie przekonałem się o tym osobiście, ale z dobrego źródła wiem, że siedzą na żyle złota.
— Żartujesz? — prychnąłem, wprost nie mogąc uwierzyć w to, że te cholerne zakapiory znały się choć odrobinę na poszukiwaniu złóż złota i górnictwie.
— Chciałbym. Ale nie, nie żartuję.
— A jak to się stało, że dla nich pracujesz?
Chance głęboko westchnął. Irytacja i zniecierpliwienie na jego twarzy malowały się coraz wyraźniej. Odniosłem wrażenie, że ta historia mogła być o wiele dłuższa niż śmiałbym przypuszczać.
— To nie ma większego znaczenia. — Charly nie wytrzymał. Wyciągnął pomięte banknoty, odliczył moją dolę i położył na stole. — Koniec roboty, Johnny. Obiecana forsa. Możesz teraz zacząć żyć normalnie i bez strachu o to, że ktoś cię będzie ścigał. Bracia Cole nie powinni już być twoim problemem — powiedział wyraźnie rozdrażniony, opróżnił swój kieliszek i zaczął się powoli podnosić.
Spanikowałem. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, jakby właśnie do mnie dotarło, że tym razem mogłem go stracić na zawsze.
— Czekaj, Charly! — syknąłem, więc posłał mi zdziwione spojrzenie. — Nie sądzisz, że skoro cała ta popieprzona akcja dotyczy mnie, to mam przynajmniej prawo znać szczegóły?
— Pamiętasz jak ci powiedziałem, że zapłacę podwójnie, jeśli nie będziesz dopytywać i dociekać? Nie żartowałem.
— To zabierz sobie tę cholerną forsę, ale proszę opowiedz mi o tym — jęknąłem, nie kryjąc narastającej we mnie irytacji i spiorunowałem go wzrokiem. Wciąż przecież byłem rozdygotany po tej porąbanej przygodzie z dyliżansem i po spotkaniu z Henrym, a on jeszcze uraczył mnie prawdziwą wisienką na torcie i przyznał się, że pracuje dla największych skurwieli w okolicy. No nie dało się w takich okolicznościach zachować spokoju!
Przewrócił teatralnie oczami, westchnął głęboko i nonszalancko oparł się o blat stołu.
— Zawiozłem im twojego dawnego koleżkę Harry’ego, dzięki czemu miałem okazję trochę z nimi porozmawiać i przełamać pierwsze lody.
Coś we mnie pękło. Gdzieś w głębi duszy wciąż miałem nadzieję, że odpuścił i przestał wymierzać sprawiedliwość na własną rękę, ale to uparte bydlę najwyraźniej ani myślało, żeby spróbować inaczej.
— Ja pierdolę, Charly, to był mój dobry kumpel! — warknąłem i poczułem, że na mojej twarzy mimowolnie maluje się zrezygnowanie i przygnębienie. — Może i nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia, może i nie potraktował mnie najlepiej, ale jednak, kurwa, potrafił okazać ludzkie oblicze!
— Ludzkie oblicze? — Chance posłał mi zdumione spojrzenie, uniósł obie brwi i nachylił się nad stołem, jakby upewniał się, że usłyszę każde z jego słów. — Facet chciał ci przewietrzyć czaszkę, po tym jak wpierdolił cię w gówno, które wyjęło ci kilka lat z życiorysu, posłał za tobą i twoimi kumplami największych skurwieli w okolicy, a ty mi mówisz, że okazał ludzkie oblicze? Twój niepoprawny optymizm mnie zadziwia.
— Ostatecznie jednak zwrócił mi forsę i sądzę, że nie zasłużył na okrutną śmierć z rąk takich bandziorów jak bracia Cole! — ryknąłem o pół tonu za głośno, więc wyraźnie się skrzywił i posłał mi pytające spojrzenie.
— O czym ty…
— Chryste… — stęknąłem. — Kiedy do niego pojechaliśmy, dyskretnie dał mi namiary na miejsce, w którym ukrył naszą forsę.
Charly zamilkł na chwilę. Jego mina świadczyła o tym, że intensywnie grzebał w pamięci i analizował nasze ostatnie spotkanie z Harrym, jakby próbował odtworzyć wszystkie szczegóły. Ja co prawda nadal nie miałem pewności, że tak było i ta forsa, którą skubnęliśmy braciszkom, gdzieś tam na mnie czekała, dobrze ukryta, ale intuicja mi podpowiadała, że mogłem na to liczyć. Nigdy nie odważyłem się tego sprawdzić i jej szukać, bo byłem dziwnie przekonany, że jeśli ją tknę, to będę mieć przejebane jak murzyn na plantacji bawełny. Wolałem żyć nadzieją, że kiedyś Charly dorwie braciszków, a wtedy już nie byłoby nikogo, kto rościłby sobie do niej prawa i wówczas mógłbym ją spokojnie rozdysponować, nie martwiąc się o to, że sobie o mnie przypomną.
— Jednak byliście niezłym duetem kanciarzy — skwitował po chwili i popatrzył na mnie z pogardą. — Musieliście rozumieć się bez słów.
— Tak zarabialiśmy na życie. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego.
— To by przynajmniej wyjaśniało, dlaczego tak ochoczo odwróciłeś się do mnie plecami i odjechałeś — mruknął po chwili. — Odzyskałeś swoją należność i już ci nie byłem do niczego potrzebny, co?
— Gówno prawda, Charly i dobrze o tym wiesz — warknąłem.
— Nie mogę tylko pojąć, czemu ciągle tułasz się od knajpy do knajpy bez centa przy duszy, szukając wpierdolu i kłopotów, zamiast w coś zainwestować i usiąść na dupie?
— I kto to mówi!? — syknąłem, przewiercając go wzrokiem na wylot. — Też co nieco zarobiłeś na „złotym pociągu” Banksa, a pierdolisz mi farmazony o żyle złota, na której siedzą bracia Cole!
Chance wyglądał, jakby go sparaliżowało. Znieruchomiał na dłuższą chwilę i zaczął przyglądać mi się badawczo. Wyraźnie się zmieszał, kiedy o tym wspomniałem, więc natychmiast doszedłem do wniosku, że moja taktyczna zagrywka zadziałała po mistrzowsku.
— Skąd wiedziałeś? — zapytał po chwili uważnego przyglądania się mojej nieco wkurwionej, zmęczonej i wyniszczonej chlaniem mordzie.
— Nie wiedziałem, ale zdaje się, że właśnie mi powiedziałeś.
Wyraźnie się zapowietrzył i przygryzł dolną wargę. Po chwili wyciągnął zza pazuchy paczkę papierosów i zaczął się nią bawić, jakby nie wiedział co ze sobą zrobić.
— Oj, Charly… — westchnąłem, patrząc na niego z politowaniem. — Naprawdę sądziłeś, że uwierzę, że cała ta historia i tyle zachodu było warte jakieś pieprzone ochłapy od Watersa? Nie doceniasz mnie.
— To nie miało żadnego związku z tą forsą i dobrze o tym wiesz — odparł po chwili. Spokój powrócił na jego oblicze tuż po tym, kiedy odpalił papierosa. — Zrobiłem to, co musiałem, żeby przetrwać, a parę funtów złota było tylko miłym dodatkiem.
— Waters już wie, że stałeś się posiadaczem jego należności?
— Nieszczególnie się z tym obnoszę — odpowiedział ze spokojem. — Zresztą, to nie ma większego znaczenia. Waters i tak nas szuka i jestem przekonany, że niebawem nas znajdzie.
— Skąd w ogóle wiedziałeś, gdzie Banks ukrył złoto?
— Powiedział mi. Próbował ze mną negocjować i dał mi wszystko jak na tacy — odparł tonem wypranym z emocji. — Widocznie uznał, że sprawy zaszły już za daleko i tak czy inaczej, to złoto już mu się nie przyda, a ostatnie czego chciał, to żeby trafiło w ręce Watersa.
Zapadła pomiędzy nami cisza. Charly zamówił całą butelkę whiskey, rozlał do kieliszków i zaczął wpatrywać się gdzieś w odległy punkt na ścianie.
Trochę mnie to wszystko zaczynało przerażać i przerastać. Wiedziałem, że Charly — chyba jako jeden z nielicznych na świecie — nie miał swojej ceny i nie dawał się przekupić żadnym bogactwem, i cholernie ciężko było znaleźć dobry argument, żeby przekonać go do czegokolwiek, ale to wszystko już wkraczało na wyższy poziom bezwzględności i uporu. Banks musiał być nieziemsko przerażony, skoro w zamian za ocalenie życia zaproponował mu wszystko, co miał i przy okazji wszystko, co przysporzyło mu kłopotów, a Chance i tak się nie ugiął i zafundował mu niezbyt romantyczną egzekucję.
Przyglądałem mu się bacznie, jakbym próbował prześwietlić jego umysł i zrozumieć jego tok rozumowania, ale nie potrafiłem wyczytać nic z jego twarzy poza tym, że wykazywał nieludzką obojętność wobec tylu śmierci i tragedii, do których się przyczynił. A jednak wciąż na widok jego chłodnego oblicza moje serce biło szybciej i gdzieś podświadomie przeczuwałem, że mógłbym być szczęśliwy tylko z nim u swojego boku. Zupełnie jakbym był absolutnie omamiony i okadzony jego urokiem. I to właściwie przerażało mnie w tym wszystkim najbardziej.
— To co? Wychodzi na to, że obaj jesteśmy bogaci? — skwitowałem po chwili wymownej ciszy.
— Na to wygląda — mruknął w odpowiedzi.
— I nadal nie zamierzasz wiać na drugi koniec świata?
— Znam paru, którzy to zrobili.
— Zgadnę, że nie wyszli na tym najlepiej.
— Właściwie nie narzekali.
— I nadal nie uważasz, że to dobry pomysł?
— Jak dla kogo. Znam też gościa, który rozebrał się do naga i wytarzał w kaktusach.
— Dlaczego to zrobił?
— Bo uznał, że to dobry pomysł.
— Twoja logika jest zatrważająca — spointowałem, posyłając mu nieco zaskoczone spojrzenie.
— Właśnie dlatego na mnie lecisz, prawda? — zapytał i uśmiechnął się tryumfalnie.
Zarumieniłem się jak prosiak i mimowolnie wbiłem wzrok w podłogę. Natychmiast postanowiłem zawrócić bieg tej dyskusji na właściwe tory, żeby nie dać po sobie poznać, że moje zażenowanie osiągało krytycznie wysoki poziom.
— No dobrze… Czyli zdaje się, że to wszystko skrupulatnie zaplanowałeś? — zapytałem po chwili, próbując sklecić zdanie i złożyć jego opowieść w całość. — Zawiozłeś braciszkom Harry’ego, tylko po to, żeby móc z nimi porozmawiać?
— Można tak powiedzieć — mruknął i znów głęboko westchnął, jakby przeczuwał, że zamierzałem dalej drążyć.
— Charly, do kurwy nędzy, mógłbyś chociaż raz przestać zgrywać Mrocznego Pana Tajemnicę Bez Pierdolonej Przeszłości? — warknąłem ironicznie i zmarszczyłem gniewnie brwi. — Nie sądzisz, że po tym wszystkim zasługuję na to, żeby poznać kawałek pieprzonej prawdy?!
— To nie jest historia, którą warto się chwalić, ale skoro tak bardzo cię to interesuje, to proszę bardzo — powiedział wreszcie, nie pozwalając się wyprowadzić z równowagi ani na sekundę, jakby rzeczywiście nie robiło to na nim żadnego wrażenia i nie miało dla niego większego znaczenia. — Powiedziałem Cole’om, że szukają niewłaściwego człowieka i wmówiłem im, że Harry cię w to wszystko wrobił, bo dawno temu zalazłeś mu za skórę. Ot, cała wielka historia.
— A co na to Harry? Nie protestował? Nie próbował się z tego wykręcać?
— Ale po co? Wiedział, że jego dni są policzone i wkrótce zginie, jeśli nie z ich rąk, to z moich. Powiedziałem mu, że ma jedyną i niepowtarzalną szansę, żeby odpokutować swoje winy i jakoś ci wynagrodzić to wszystko, co musiałeś przez niego przejść.
— I oni… Tak po prostu łyknęli tę bajkę?
— Na początku byli podejrzliwi, ale kiedy im zaproponowałem, że im pomogę w zamian za święty spokój dla ciebie i trochę forsy, to doszli do wniosku, że to uczciwa oferta. I dlatego teraz czasem dostaję od nich zlecenia i posłusznie je wykonuję, nie analizując i nie wnikając w ich interesy. Na szczęście nie ma tego dużo i nie są zbyt wymagające.
Blefował. Byłem tego pewien. Znałem go krótko, ale dość intensywnie i nauczyłem się już odrobinę rozpoznawać, kiedy Charly rozmijał się z prawdą. Mówił wtedy wyjątkowo niechlujnie, jakby nie przywiązywał wagi do słów i przybierał znudzony wyraz twarzy. Zresztą, nie byłem na tyle głupi i naiwny, żeby uwierzyć, że ktokolwiek na tym świecie mógłby odpuścić dwadzieścia klocków i przejść nad tym do porządku dziennego. Tym bardziej ktoś taki, jak bracia Cole. Ostatecznie jednak uznałem, że nie warto drążyć, bo byłem dziwnie pewien, że Chance nie powie mi ani słowa więcej i nie podzieli się ze mną szczegółami, choćbym i zagroził mu, że popełnię samobójstwo.
— W takim razie do czego ci byłem potrzebny akurat teraz? — zapytałem, kiedy tylko otrząsnąłem się z szoku po usłyszeniu jego opowieści.
— Chciałem się upewnić, że nie kłamali i dać im kolejny dowód na to, że nie jesteś ich wrogiem — odparł bez namysłu. — Nadal jednak uważam, że powinieneś się trzymać od nich z daleka. To, że nie będą cię ścigać, wcale nie oznacza, że nie wpakują ci kulki w czoło, kiedy pojawisz się w ich polu widzenia.
— Nie mogę w to uwierzyć — westchnąłem po chwili. — Wiedziałem, że potrafisz być wyrachowany i uparty jak osioł, ale bratanie się z kimś, komu planujesz wpakować kulkę, to już wyższy poziom.
— Przecież mnie znasz i wiesz, że jestem złym człowiekiem — odpowiedział spokojnie.
Niby wiem. Niby oboje o tym wiemy, ale jednak wyraźnie się zmieszał. Jego twarz nadal była chłodna i bez cienia emocji, ale w jego oczach zauważyłem przeraźliwy smutek.
— I nawet nie próbujesz z tym walczyć?
— Kiedyś próbowałem i pogorszyłem tylko sprawę.
— Może zaczynasz od złej strony — mruknąłem nieco nostalgicznie i zamyśliłem się na chwilę.
— To wysoce prawdopodobne.
Nie byłem do końca pewien, czy mój cynizm był uzasadniony. Miałem do niego ogromny żal i nie miałem go za żaden wzór cnót wszelakich, ale powoli zaczynało do mnie docierać, że robił te wszystkie straszne rzeczy nie tylko po to, żeby zemścić się na braciach Cole, ale także po to, żeby pomóc mi wydostać się z gówna, w które niechcący wdepnąłem parę lat temu. Za sprawą Harry’ego, kurwa jego mać, O’Donnela. Mógł mówić, co chciał i silić się na obojętność, ale gdzieś w głębi duszy wiedziałem, że chciał mnie chronić i odpokutować swoje winy. Nie łudziłem się jednak, że zdołam go zawrócić z tej drogi. Kiedy opowiadał o tym wszystkim, miał zacięty wyraz twarzy i byłem dziwnie pewien, że skoro zaszedł już tak daleko w swojej krwawej wendecie, to nie odpuści, choćby i nawet z nieba spadła kometa i oberwała mu obie nogi.
Posłał mi smutny uśmiech, więc natychmiast uświadomiłem sobie, że coś na czym cholernie mi zależało, właśnie wymykało mi się z rąk. Postanowiłem nieco spuścić z tonu.
— I zrobiłeś to wszystko dla mnie? — zapytałem drżącym głosem, patrząc mu głęboko w oczy.
— Nie łudź się, Johnny — westchnął. — Wszystko co aktualnie robię, sprowadza się do mojej zemsty na braciach Cole. Wpadłem jednak na pomysł, że mogę przy okazji też pomóc tobie i chyba się udało.
— To było do bólu szczere.
— Jeśli czegoś mnie nasza znajomość nauczyła, to na pewno tego, że kiedy mi na kimś zależy, powinienem być z nim szczery do bólu.
Rura mi trochę zmiękła, ale nie aż tak, żeby rzucić mu się na szyję. Pragnąłem go i kochałem jak ostatni wariat, ale mimo wszystko miałem jeszcze jakieś tam nędzne resztki honoru i nie zamierzałem wyjść na przekupnego sprzedawczyka. Poza tym pomyślałem, że powinienem mu dać trochę na wstrzymanie, potrzymać na dystans i poudawać niedostępnego, żeby zrozumiał, że też jako człowiek miałem swoje uczucia i taką nagłą zmianą frontu, a tym bardziej załatwieniem moich niedokończonych spraw mnie nie przekupi.
— Co teraz zamierzasz?
— Dlaczego cię to w ogóle interesuje? Dałeś mi dosyć jasno do zrozumienia, że nie masz ochoty mnie więcej widzieć.
— Charly, przestań… Nie będziesz się chyba dąsał i obrażał jak jakiś gówniarz?
— Nie. Po prostu zamierzam odejść i nie wpieprzać cię w swój syf. Już dawno powinienem był to zrobić.
Zdumienie groteskowo wymalowało się na mojej twarzy. Do tej pory odnosiłem tylko wrażenie, że nasza rozłąka nie miała na niego żadnego wpływu, a tymczasem wyszło na to, że czerpał z niej nauki garściami i zrozumiał wiele ze swoich błędów. Jakby coś w nim pękło i ten rok rzeczywiście go zmienił. Na lepsze. Nagle dotkliwie do mnie dotarło, że traciłem właśnie — być może jedyną i niepowtarzalną — okazję, żeby pobyć w jego towarzystwie choć odrobinę dłużej, ale nie miałem pojęcia jak sprawić, żeby go przy sobie zatrzymać, nie dając mu do zrozumienia, że mu wszystko wybaczyłem i zapomniałem o tym, jak mnie potraktował. Znów musiałem prędko podjąć jakąś decyzję, znów byłem postawiony pod ścianą, którą sam sobie misternie budowałem od początku tej rozmowy. Mogłem przecież mu podziękować, oddać się w całości i skończyć z nim w łóżku, ale jednak jakaś wewnętrzna siła wciąż mnie odwodziła od tego pomysłu.
— Powiesz mi chociaż, jakie atrakcje zaplanowałeś dla braciszków?
— Nie mogę ci powiedzieć i doskonale o tym wiesz — burknął w odpowiedzi. — Mam zbyt wielu wrogów, żeby tak ryzykować. Gdyby któryś z nich cię dopadł, to moje plany…
— Tak, wiem, postanowiliby ze mnie je wyciągnąć siłą, a ja jak ostatni palant wszystko bym im wyśpiewał, bo przecież zawsze mi, kurwa, zależało na tym, żeby cię pogrążyć i załatwić na amen! — ryknąłem, bo nagle całe to wrażenie o tym, że mógł się zmienić przez ostatni rok, pieprznęło z hukiem i rozsypało się na milion kolorowych kawałków. — Banks mi chciał przystawić rozżarzone obcęgi do fiuta i się nie ugiąłem, a ty ciągle sądzisz, że jacyś kretyni będą w stanie coś ze mnie wyciągnąć!
Charly westchnął zrezygnowany.
— Ostatecznie chyba ich nie przystawił, nie?
— Kurwa, no nie, ale…
— No właśnie — skomentował, nie pozwalając mi dokończyć. — Nie masz pojęcia, do czego ludzie są zdolni, jeśli chcą uniknąć bólu i cierpienia.
— W takim razie wygląda na to, że jestem jakimś pieprzonym masochistą, bo nikt mnie nie wkurwił bardziej niż ty, a jednak ucieszyłem się na twój widok — warknąłem, nie mogąc powstrzymać narastającej we mnie wściekłości.
— Również się cieszę, że mogłem znów cię zobaczyć — odparł ze spokojem i uśmiechnął się ciepło, kompletnie ignorując fakt, że byłem maksymalnie wkurwiony i para mi szła uszami. — Czas na mnie.
Natychmiast oprzytomniałem. Kipiąca we mnie wściekłość ustąpiła na rzecz narastającej paniki. Nagle przestałem się dziwić, że stracił ochotę na konwersację i zamierzał mnie tu, tak po prostu, zostawić. Podczas tej rozmowy dałem upust całemu noszonemu w sobie żalowi i goryczy i nawet nie pomyślałem o tym, że należałoby przynajmniej mu podziękować za to, że zaryzykował swoje święte, pierdolone plany, żeby mi pomóc. Czułem, że jeżeli pozwoliłbym mu odejść, to już nigdy by się przede mną ponownie nie ugiął i mogłem go już więcej nie zobaczyć. Miałem się za kogoś, kto był stworzony do improwizacji, a tymczasem kompletnie mnie zatkało i nie wiedziałem jak się zachować, żeby zatrzymać go przy sobie.
— Charly… Ja… Naprawdę dziękuję — jęknąłem pod nosem. — Nie mam się za szczególnie użytecznego, ale jeśli mogę ci jakoś pomóc z tym wszystkim, to wiedz, że… możesz na mnie liczyć.
— Nie jesteś mi nic winien, Johnny — odparł bez chwili zastanowienia i uśmiechnął się do mnie. — Nie czuj się w obowiązku, żeby mi z czymkolwiek pomagać. Nie oczekuję, że mi wybaczysz, albo będziesz się odwdzięczać. Zrobiłem to, żeby chociaż spróbować jakoś ci wynagrodzić to wszystko, co musiałeś przeze mnie przejść i mam nadzieję, że chociaż częściowo mi się to udało.
Nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć i jak się zachować, żeby pozwolił mi jechać ze sobą. Przez to, że miałem niewyparzony ozór, już wiedział, że stałem się jedynym spadkobiercą dobytku Harry’ego, a więc argument chęci zarobienia na złocie braci Cole odpadał. Nadal nie chciałem się przyznawać, że wszystko, czego tak naprawdę w życiu mi brakowało, to on sam, więc pozostała mi tylko ostatnia deska ratunku.
— Pozwól mi sobie pomóc — powiedziałem wreszcie. — Chciałbym się jakoś odpłacić braciszkom za te lata prześladowań.
— Naprawdę? — zapytał szczerze zaskoczony i przybrał taki wyraz twarzy, że wysnułem pochopne wnioski, jakoby udało mi się go przekonać, że nagle stałem się żądnym krwi, mściwym skurwysynem. — Chcesz się na nich mścić?
— A sądzisz, że nie mam za co? — syknąłem. — Odstrzelili trzech moich najlepszych kumpli i sprawili, że straciłem wszystko. Musiałem uciekać, żyć w strachu i ciągle oglądać się za siebie przez kilka jebanych lat!
Charly uniósł jedną brew i posłał mi podejrzliwe spojrzenie, ale nawet nie drgnął, kiedy na zakończenie swojego dramatycznego wystąpienia uderzyłem pięścią w stół.
— Sam zacząłeś. Ukradłeś im grubo ponad dwadzieścia tysięcy i jesteś zdziwiony, że cię ścigali?
— Chryste… Po prostu chcę mieć ich z głowy raz na zawsze! Nie sądzisz, że mamy w tym wspólny interes?
— Johnny… Nie będę sam. Zamierzam zebrać kilku starych znajomych i dobrać im się do dupy, więc prędzej czy później dostaną to, na co zasłużyli. To naprawdę niebezpieczni ludzie i nie musisz ryzykować…
— Spójrz na mnie, Charly… — wtrąciłem, nie pozwalając mu dokończyć i rozpostarłem ręce w akcie bezradności. — Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto ma coś do stracenia?
— Chyba tylko głowę — powiedział po chwili nachalnego wpatrywania się we mnie. — Całkiem zresztą urodziwą.
Moja twarz przybrała kolor purpury, bo oto właśnie padł z jego ust największy komplement, jaki w życiu usłyszałem. Zamurowało mnie. Nie wiedziałem jak mam się zachować, więc przewróciłem teatralnie oczami i prychnąłem pod nosem, byleby tylko przestał wbijać we mnie to swoje świdrujące, pożądliwe spojrzenie, bo byłem bliski rozpłynięcia się i rozklejenia.
— Johnny, naprawdę chciałem tylko ci pomóc. Nie mam w planach znów zabierać cię na wycieczkę w ramach mojej prywatnej zemsty i narażać na…
— Za kogo ty mnie masz, co? — warknąłem, wchodząc mu w pół słowa, bo wyczułem, że zanosiło się na moralizatorski wykład, którego wcale nie miałem ochoty słuchać. — Może nie wyglądam, ale nie jestem już tym samym naiwniakiem, na którego wpadłeś parę lat temu. Trochę się w moim życiu zmieniło, ale przecież skąd ty to możesz wiedzieć!
— A szkoda. Lubiłem tamtego Johnny’ego — odparł i westchnął smutno.
— Lubiłeś, bo co? Bo łatwiej było mną manipulować!?
— Przestań się ze mną droczyć i łapać mnie za słówka.
— Dobra. Mam dość — powiedziałem po chwili i spiorunowałem go wzrokiem. — Nic się nie zmieniłeś. Dalej gonisz i szukasz zemsty, mimo że to wszystko było tak dawno temu, że nikt poza tobą już o tym nie pamięta. Nie ma nic ważniejszego, prawda? — Nie odpowiedział. Przyglądał mi się ze spokojem wymalowanym na twarzy. — A tamci dalej handlują lewymi krowami, mimo że mają tylu ludzi, że z powodzeniem mogliby obalić rząd! Kurwa, Charly, nawet jak się ich pozbędziesz, to ten smród i tak będzie się za tobą wlekł przez resztę życia.
— Rzeczywiście, nie jesteś już tym samym naiwniakiem — skwitował, taksując mnie wzrokiem. — Awansowałeś do rangi wyjątkowo zuchwałego naiwniaka.
— Uczyłem się od najlepszych.
Położyłem wszystko na jedną szalę, bo cóż miałem za wyjście. Resztki honoru nie pozwalały mi błagać go na kolanach. Poza tym nie byłem pewien jego uczuć wobec mnie i właściwie to… niczego już nie byłem pewien, poza tym, że nie chciałem znów go tracić. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że jeśli nie zagrałbym w ten sposób, to nigdy w życiu bym się nie przekonał, co tak właściwie go do mnie przywiodło. Nie miałem pojęcia, czy chciał tylko uciszyć własne wyrzuty sumienia, czy może wrócił, bo liczył na to, że przyjmę go z otwartymi ramionami i dam się udobruchać.
Wstałem ostentacyjnie z drżącym sercem i już chciałem się zamaszyście odwrócić, kiedy nagle postanowił mnie zatrzymać.
— Johnny… — Posłałem mu rozgoryczone spojrzenie, ale nie wydobyłem z siebie żadnego dźwięku. — Nie chcę, żeby to się tak skończyło, ale nie potrafię, nie umiem…
Jego ton był wyjątkowo przygnębiony, a jego — zwykle obojętną twarz — przeciął grymas przeraźliwego smutku i zakłopotania. Nadal jednak nie zdobyłem się na żadną odpowiedź, choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że była to forma przeprosin. W jego stylu i bez konkretów, ale jednak przeprosin.
— Po prostu nie chciałbym znów cię zawieść — bąknął po chwili i wbił wzrok w podłogę.
— Wiem, że najbardziej boisz się rozczarowania, Charly. Nigdy o tym nie mówiłeś otwarcie, ale to co robisz i jak się zachowujesz, pozwala mi przypuszczać, że wizja porażki cię paraliżuje — mruknąłem po chwili nieco sentymentalnie, czym sprawiłem, że powoli podniósł głowę i popatrzył mi głęboko w oczy. Omal nie jęknąłem z wrażenia i bezwiednie klapnąłem na krzesło.
— Możesz to nazywać jak chcesz. Ja po prostu nie chcę cię więcej narażać, a dopóki nie uporam się ze swoją przeszłością…
— Zawsze ta sama śpiewka, Charly. Zmień repertuar — wszedłem mu w słowo, więc natychmiast zamilkł i przygryzł dolną wargę, ale nie spuszczał ze mnie wzroku. — Będziesz kłamać, kręcić i mataczyć pod pieprzoną przykrywką trzymania mnie z daleka od problemów. A ja, tak się składa, umiem o siebie zadbać. Jestem dorosły i decyduje sam o sobie, właściwie odkąd się urodziłem.
— Tak, widziałem cię w akcji już kilka razy. Najbardziej podobał mi się ten numer w Black Rock, kiedy sprali cię na kwaśne jabłko.
— Miałem plan i na pewno bym sobie z nimi poradził — żachnąłem się, ale nie byłem w stanie powstrzymać oblewającego mnie rumieńca wstydu. Doskonale przecież pamiętałem, że wówczas Charly musiał stanąć w mojej obronie, a gdyby nie on, mogłoby mnie już tutaj nie być. — Poza tym to byli tylko miejscowi menele, którym niezbyt w życiu wyszło!
— A co za różnica, kto pośle cię do piachu? Kule od meneli i rasowych bandziorów uśmiercają równie skutecznie.
Tym razem się nieco zapowietrzyłem, ale wcale nie zamierzałem składać broni i przegrywać tej dyskusji.
— Po co mi się w ogóle tłumaczysz, Charly? — zapytałem po chwili i przewróciłem oczami. — Idź, rób co do ciebie należy, zamiast oglądać się bez przerwy na taką ofermę jak ja.
— Już raz cię straciłem — odparł bez zawahania. — I nie chcę ponownie, ale nie mogę postąpić inaczej, jeśli chcę doczekać szczęśliwego końca tej drogi. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdobędziesz się na to, żeby mi wybaczyć, ale nie dbam o to. Wolę, żebyś żył gdzieś z daleka ode mnie niż skończył z kulką w czole i nawet moje uczucia wobec ciebie tego nie zmienią. Nauczyłem się już, że czasami lepiej jest pozwolić komuś odejść w swoją stronę, niż ryzykować dla własnych egoistycznych pobudek czyimś życiem.
— A ja sądzę, że to właśnie długa i mocno przedumana definicja egoizmu, Charly.
MICKEY HALL
Wyszedłem wkurwionym krokiem z saloonu i niemal natychmiast uderzyła mnie fala gorąca, a łzy mimowolnie napłynęły mi do oczu. Przełknąłem wielki gul, który stanął mi w gardle i spróbowałem techniki kilku relaksacyjnych wdechów na uspokojenie, ale na niewiele się to zdało. W końcu znów dałem się porwać emocjom i zrobiłem to w taki sposób, że już niemal nie widziałem żadnej szansy na to, żeby ta historia zakończyła się naszym szczęśliwym pojednaniem i powrotem w swoje ramiona. Ale powiedziałem „a”, musiałem powiedzieć i „b”, choć generalnie zawsze wychodziłem z założenia, że honor jest nagrodą głupców. Nie zamierzałem jednak niczym wkupywać się w łaski wielkiego Charly’ego Chance’a i o nic błagać, bo kompletnie nie tego oczekiwałem i potrzebowałem od tej znajomości. Jedyne, czego tak naprawdę pragnąłem, to żeby ten raz, jeden jedyny raz potraktowałem mnie jak równego sobie. Niestety. Charly dał się poznać jako uparte bydlę, które nie kaja się przed nikim.
Po chwili ruszyłem spokojnym krokiem w kierunku swojego konia, ale ledwie wsadziłem stopę w strzemię, a usłyszałem szczęk kurka za plecami i właściwie to nawet nie musiałem się odwracać, bo byłem dziwnie pewien, że znalazłem się na muszce. Głęboko westchnąłem i popatrzyłem wymownie w niebo.
— Proszę, proszę! Kogo my tu mamy? — zawołał melodyjnie nieznajomy, a ja mimowolnie znieruchomiałem. Na tym etapie jeszcze nie miałem pojęcia, kim był, ale mając świadomość tego, że Charly był za ścianą, poczułem się nieco pewniej.
— Czyż to nie jest słynny Johnny Dow, któremu się wydaje, że okradanie uczciwych ludzi zawsze uchodzi na sucho?
I właśnie wtedy rozpoznałem ten zachrypnięty, ropuszy skrzek.
— Nikogo nie okradłem, Mickey. Po prostu niektórzy nie umieją przegrywać — mruknąłem pod nosem i ostrożnie, powoli wyjąłem stopę ze strzemienia. Marshall mruknął złowieszczo i potrząsnął łbem.
— Podnieś ręce i powoli się odwróć! Nie zwykłem strzelać w plecy, ale jak mnie zmusisz, to Bóg mi świadkiem, że się nie zawaham!
Niechętnie, acz posłusznie obróciłem się w kierunku napastnika i tak jak przypuszczałem, moim oczom ukazała się zarośnięta, czerwona japa Mickeya. Ot był to przypadkowy jegomość, który ewidentnie nie miał szczęścia i usiadł ze mną parę miesięcy temu do pokerowego stołu na turnieju w Fillmore. Właściwie to karta mi wtedy szła tak dobrze, że nie musiałem kantować, ani stosować żadnych sztuczek, ale Mickey przegrał pokaźną sumkę i najwidoczniej uznał, że nie byłem do końca uczciwy. Oszustwa nigdy mi nie udowodniono, ale najwyraźniej ubzdurał sobie, że się na niego uwziąłem. Tymczasem mam wrażenie, że było dokładnie odwrotnie, bo przez ostatnie pół roku około siedmiu razy umykałem z jego celownika. Na moje nieszczęście, Mickey Hall był emerytowanym, zapijaczonym łowcą nagród, który w życiu stracił już prawie wszystko (łącznie z dwoma palcami lewej ręki) i nie miał zbyt wiele do stracenia, a na jego strzeleckie popisy stróże prawa przymykali oko. Dlatego niespecjalnie mnie zdziwiło, że postanowił wymierzyć do mnie z broni, będąc akurat na głównej ulicy całkiem sporego i dosyć zatłoczonego miasteczka.
— Chryste, jeszcze ci się nie znudziło? Grałem uczciwie, pogódź się z tym wreszcie! — warknąłem.
— Pierdolenie! Ja nigdy nie przygrywam!
— Raz trafiłeś na lepszego i stało się, po co ciągle do tego wracasz, zamiast się gdzieś odkuć i żyć z podniesioną głową?
— Po co? — Mickey zmarszczył się, jakby patrzył pod słońce, a trzy malownicze bruzdy w odcieniach fioletu i czerwieni przecięły jego czoło. — Wolę, żebyś oddał co moje, a potem żarł piach!
— Proponujesz rewanż? Proszę bardzo! — zakrzyknąłem i rozpostarłem ręce, oczekując na egzekucję, kiedy zauważyłem, że czarna plama mignęła za plecami Mickeya. A potem zobaczyłem Charly’ego, który nie zamierzał oczekiwać na finał tychże pertraktacji i przystawił mu rewolwer do potylicy.
— Opuść broń — mruknął złowieszczo takim tonem, że przeszły mnie dreszcze.
Cóż, wkurwianie Charly’ego Chance’a to była najgłupsza rzecz na świecie, jaką można było zrobić, ale przecież Mickey nie miał o tym pojęcia. Spróbował się odwrócić i zamachnąć, ale nie miał żadnych szans z ponurym kowbojem. Nim choćby zdążył wykonać ruch, Charly bezbłędnie rozpoznał jego intencje i zdzielił go kolbą rewolweru w łeb. Mickey Hall zawył żałośnie i padł na glebę, straciwszy przytomność. A ja… Ja zdobyłem się tylko na uprzejme skinienie głową w kierunku swojego wybawiciela, a potem błyskawicznie wskoczyłem na siodło i pognałem konia do galopu.
Pędziłem przed siebie. Bez celu, bez planu i pomysłu na życie, a dojmujące uczucie smutku drążyło mi dziurę w trzewiach. Właściwie nie miałem żadnego pojęcia, cóż moje spotkanie z Charlym po tak długim czasie rozłąki mogło oznaczać. Ciągle zastanawiałem się, po co wrócił i czemu akurat w tym momencie. Chciałem wierzyć, że z tęsknoty, ale przecież wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że po prostu chciał mi wynagrodzić to, jak mnie potraktował i pomóc mi uwolnić się od braciszków. Pewnie miał w tym też jakiś inny interes i powoli przestawałem się łudzić, że mogło być inaczej, ale jednak… Znów pojawił się jak huragan w moim życiu i sprawił, że te wszystkie wspaniałe wspomnienia wróciły. Zatliła się we mnie nadzieja, że wszystko się jakoś ułoży, a potem przydeptał to wszystko swoim ciężkim buciorem. Jednak jedno na pewno się nie zmieniło — nadal był dla mnie tajemnicą i zagadką nie do rozszyfrowania, co tylko sprawiało, że pożądałem go jeszcze bardziej. A niech cię szlag, Charly!
Nagle jak rażony piorunem ściągnąłem wodze i zatrzymałem konia pośrodku niczego. Dosłownie. Dookoła mnie rozpościerała się niemal bezkresna przestrzeń i tylko gdzieś na horyzoncie majaczyły niebieskawe szczyty gór. Wiatr ustał i wszystko ucichło. A tuż przede mną zawisły czarne, gęste chmury raz po raz rozdzierane błyskami i wiedziałem już na pewno, że nie mam zbyt wiele czasu, żeby uciec przed burzą. Nie miałem pojęcia, gdzie się znalazłem, ale ostatnia rzecz, na jaką wówczas miałem ochotę, to pchanie się w oko cyklonu. Marshall, spieniony od długiego biegu, potrząsał nerwowo łbem, przeżuwał wędzidło i mruczał coś po swojemu, jakby również nie spodobał mu się ten pomysł, ale ja w zasadzie słyszałem już tylko bicie własnego serca. Na domiar złego zaczynało zmierzchać, a ja byłem kompletnie sam — zdany tylko na siebie i swoje, nieco ułomne, instynkty — ale w głębi duszy już wiedziałem, co powinienem zrobić. Charly nie pozostawił mi żadnego wyboru. Pogoda nakazywała zawrócić, a coś gdzieś w głębi mojego chorego jestestwa krzyczało, że pora na mój ruch. Wyjąłem piersiówkę zza pazuchy i pociągnąłem solidny łyk, żeby dodać sobie odwagi. A potem zawróciłem konia i znów pognałem go do cwału, łudząc się, że Charly nie odjechał zbyt daleko. I niech się dzieje wola nieba.
Tropiciel był ze mnie jak z kozich cycków kastaniety, to fakt, i nawet nie próbowałem z tym negocjować, ale jedyne ślady końskich kopyt na przesypanej przygnanym z prerii piachem drodze wiodły na południe. Redmond było dosyć spore, ale wszystko wskazywało na to, że nikt nie był na tyle zdesperowany, co Charly, żeby pchać się na wycieczki w taką pogodę. A robiło się coraz gorzej. Wiatr zaczął szaleć, a ciemne, głośno grzmiące chmury były już tuż tuż za mną, dlatego nie wahałem się zbyt długo i ruszyłem energicznym kłusem przez miasto, uważnie przyglądając się drodze. Charly musiał mnie wyprzedzać o jakieś pół godziny drogi, a zaraz za ostatnimi zabudowaniami ze śladów kopyt wywnioskowałem, że w tym miejscu pognał konia do galopu, dlatego nie analizując zanadto, uczyniłem to samo, podnosząc za sobą dzikie tumany piachu i kurzu. Zupełnie jednak nie wpadłem na to, że razem z zabudowaniami skończą się wszelkie źródła światła i już po kilkuminutowej galopadzie znajdę się w egipskich ciemnościach. O zapaleniu lampy nie było mowy — wówczas Charly, który na tropieniu i śledzeniu zjadł zęby, mógłby mnie namierzyć nawet z dużej odległości. Spojrzałem tęskno na święcący jasno księżyc i modliłem w duchu, żeby nie zasłoniły go burzowe chmury, ale nie miałem zamiaru zawracać, nawet pomimo faktu, że sceneria zrobiła się wyjątkowo przerażająca i złowieszcza. Ciągle jeszcze żyłem nadzieją, że nikłe światło księżyca pozwoli mi rozróżnić chociaż kształt drogi i bezpiecznie nią podążać.
Kiedy wreszcie wzeszło słońce, okazało się, że jestem nie tylko cholernie zmęczony i niewyspany, ale także dosyć zagubiony. Piach stał się czerwonobrunatny, a góry dookoła jakby wyższe, ale kompletnie nie wiedziałem, gdzie jestem i dokąd jadę. W dodatku ślad kompletnie się urwał i nawet nie miałem pojęcia, kiedy dokładnie to nastąpiło. O zawracaniu nie było mowy, choć byłem kompletnie sam, zdany tylko na siebie i swój rewolwer, mając na podorędziu głodnego i zmęczonego zwierza, który nerwowo cały czas nerwowo strzygł uszami. Plusy były tylko takie, że zdążyłem przed burzą.
Postanowiłem wreszcie się zatrzymać i spróbowałem wspinaczki po okolicznych skałkach, żeby z wysoka dostrzec cokolwiek w oddali, ale wokół mnie znów rozpościerała się bezkresna nicość. I rzeka. Mała, ale w zupełności wystarczająca, żeby napoić konia i uzupełnić zapas wody, więc postanowiłem dać sobie chwilę na odpoczynek i zarządziłem mały popas. Sam przegryzłem jakieś resztki czerstwego chleba, ale wciąż spacerowałem po okolicy, łudząc się, że wreszcie trafię na jakiś ślad i uda mi się obrać właściwy kierunek. Jednak tak mnie to wszystko zmęczyło, że wreszcie przysiadłem na trawie i nawet nie wiem, kiedy, ale zasnąłem snem sprawiedliwego.
— Wstawaj, frajerze — usłyszałem nagle i natychmiast się obudziłem. Byłem absolutnie zamroczony, a obraz mi się jeszcze dobrze nie wyostrzył, ale już byłem pewien, że znalazłem się w tarapatach. Jakby na dowód tego, że jedyne co potrafiłem odnaleźć bez większego wysiłku, to stare dobre kłopoty. I — jak się okazało — dosyć poważne, bo naprzeciw mnie znalazła się fioletowa, przechlana morda mojego starego, dobrego kumpla Mickeya Halla.
— Jesteś jak wrzód na dupie — mruknąłem zaspanym tonem i obdarzyłem go spojrzeniem pełnym pogardy.
Mickey zaśmiał się tak głośno, że głuche echo przetoczyło się po okolicy, ale jego gęsty, siwy wąs w kształcie podkowy i tak się nie poruszył. Zupełnie jakby mięśnie jego twarzy nie były w stanie dźwignąć ciężaru takiej ilości włosia.
— Tym razem się doigrałeś, dzieciaku. Jesteśmy tu całkiem sami i nikt cię nie obroni. Romantyczne, prawda?
— Jak cholera…
— Mów, gdzie trzymasz forsę, a może to przeżyjesz. Jeśli z jakiegoś głupiego powodu postanowisz milczeć, zadowolę się tym — wychrypiał, a potem wyjął z kieszeni pomięty list gończy z moim niechlubnym wizerunkiem. — Szeryf z Emery płaci za ciebie okrągłą stówkę.
— Stówkę? — jęknąłem. — Nie żartuj, stać ich na odrobinę więcej.
Żart mój w żadnym wypadku nie rozbawił Mickeya. Być może dlatego, że sam postanowił domalować na liście jedno koślawe zero i musiałby mocno się targować z szeryfem o oddanie mnie w ręce prawa za taką cenę. Właściwie dobrze nawet nie pamiętałem, czym zapracowałem sobie na ten zaszczytny list, ale ostatnimi czasy w ogóle niewiele ze swoich czynów byłem w stanie zapamiętać, jako że zwykle chodziłem napruty jak bąk i ciężko było mi skontrolować swoje odruchy. Także te fizjologiczne. Niemniej jednak mocno zmartwił mnie fakt, że Mickey przyjaźnił się Barnsem, który to sprawował urząd szeryfa w Emery od kilkunastu lat i na niejeden jego wybryk przymknął już oko, ale nie zamierzałem wnikać. Hall dał się poznać jako uparty i zdeterminowany skurwiel, a wszelkie próby pertraktacji mogły się skończyć jakimś wybuchem agresji, czego akurat, w tych warunkach, za wszelką cenę chciałbym uniknąć. Niestety nawet pomimo sędziwego wieku i braku dwóch palców, Mickey strzelał bardzo celnie.
— Nie przyjechałem tutaj na występy cyrkowe. Interesują mnie konkrety — prychnął Mickey. — Gadaj, gdzie jest forsa, jeśli chcesz jechać w cywilizowanych warunkach. W przeciwnym razie będę zmuszony przewlec cię za koniem, a Gertruda swoje lata ma i bardzo tego nie lubi.
— Wiedziałem, że masz spaczone poczucie humoru, ale żeby konia tak imieniem pokrzywdzić…
— Zawrzyj pysk i oszczędzaj ślinę. Nie zamierzam cię karmić i poić, dopóki nie odzyskam swojej forsy, dlatego im dłużej będziesz się opierał, tym dłużej będziesz głodował.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że byłem już ciasno spętany i mocno zaczęło mnie martwić, że mój instynkt samozachowawczy spierdolił gdzieś w krzaki, bo nie obudziłem się, ani nie poczułem, kiedy Mickey testował na mnie marynarskie supły i węzły.
— Mickey, daj żyć — jęknąłem, nieco łagodząc ton, bo nagle do mnie dotarło, że żarty się skończyły. Byliśmy na totalnym zadupiu i nie było szans, żeby ktokolwiek w ogóle usłyszał huk wystrzału, a co dopiero przyszedł mi z odsieczą. — Uczciwie wygrałem tę forsę i jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, co się z nią stało, to muszę się otwarcie przyznać, że bezczelnie ją przechlałem. W lewym bucie mam ostatnią dwudziestkę.
Nie mogłem, albo nie chciałem się przyznać, że dopiero co zarobiłem kilka ładnych, soczystych zielonych na zrobieniu z siebie idioty. Byłem jednak pewien, że Mickey miał swoją godność i nie poniży się przeszukiwaniem moich śmierdzących buciorów za marne dwadzieścia dolarów. I wcale się nie pomyliłem.
— Łżesz, frajerze. Nie da się przechlać takiej forsy w pół roku! — ryknął, a mnie zmroziło, kiedy do mnie boleśnie dotarło, że faktycznie przepijałem lwią część swojego urobku i w zasadzie niewiele się różniłem od ostatniego degenerata.
— Słuchaj, Mickey… Widzę przecież, że Barns może za mnie zapłacić ledwie dychę. Możesz wziąć dwie i oszczędzić sobie kłopotów związanych z moim towarzystwem podczas drogi do Emery. No i Gertruda na pewno odetchnie z ulgą.
Siwa klacz nagle głośno parsknęła i podniosła łeb, jakby doskonale wiedziała, że o niej mowa. Konie to jednak były takie stworzenia, które niezmiennie i od lat potrafiły mnie zaskoczyć.
— Widzisz! Zgadza się ze mną!
— Zobaczymy, czy Barns też się z tobą zgodzi.
Wiele rzeczy można było powiedzieć o Hallu, ale na pewno nie to, że był gołosłowny. Jeszcze nim słońce znalazło się w zenicie, moja dupa tarła po czerwonym piachu, a ja wiłem się jak piskorz, próbując uwolnić z jego więzów. Oczywiście nadaremnie. Gertruda faktycznie nie przepadała za takimi atrakcjami, bo kiedy tylko Hall ruszył stępem, postanowiła głośno zarżeć w wyrazie sprzeciwu, a zaraz po tym potężnie się zesrać. Co oczywiście poskutkowało tym, że plecami przejechałem po końskim łajnie w asyście sadystycznego rechotu Halla i moich płaczliwych lamentów. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie próbował dyskutować. Cały czas szczekałem i pyskowałem, ale na moim oprawcy nie zrobiło to większego wrażenia.
— Masz doświadczenie w takiej robocie, nie? — miauknąłem wreszcie. — Ilu takich jak ja już przewlekłeś za koniem?
— Wystarczająco, żeby wiedzieć, że każdy prędzej czy później zmięknie — mruknął i odpalił papierosa, a potem popędził Gertrudę do galopu i świat mi zawirował.
Muszę przyznać, że z tej perspektywy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Ból piekącej dupy i pleców w połączeniu z palącym słońcem i dławiącym kurzem sprawiał, że nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, jak o tym, że po prostu zaraz zdechnę. Nic mnie już nie martwiło. Nic do mnie nie docierało i byłoby pewnie tak zostało jeszcze na długo, gdyby nie rzeczka, którą Mickey postanowił przemierzyć wyjątkowo powoli. Byłem pewien, że utonę próbując się napić, dlatego nabrałem powietrza w płuca i wypuściłem je dopiero, kiedy znalazłem się na drugim brzegu. Woda szła mi nosem i uszami, ale nadal nie miałem żadnego argumentu i nic, co wyratowałoby mnie z opresji.
Po całej wieczności, słońce wreszcie postanowiło nieco schylić się ku zachodowi. Do zmierzchu było jeszcze sporo czasu, ale Mickey z jakiegoś powodu uznał, że zatrzyma się na popas. Góry przed nami były wyjątkowo wysokie i coś mi podpowiadało, że to ostatnia szansa, żeby dać dupie odpocząć. Przebywanie skalistych ścieżek, trąc dupą po ziemi mogłoby być ostatnim, czego w życiu dokonałem, bo warunki ku temu były tu wprost idealne. Las nie był wyjątkowo gęsty, a w tle szemrał jakiś potok, więc zrozumiałem, że to idealne miejsce na nocleg i zregenerowanie sił przed wjazdem na bardziej wymagające szlaki. I w zasadzie niewiele się pomyliłem. Mickey rozpalił ognisko, napoił konia i przysiadł na trawie, zajadając się fasolą z puszki, ale ciągle milczał, jakby był pewien, że na tym etapie jeszcze niczego się ode mnie nie dowie i szykował o wiele lepsze atrakcje dla mojego obitego zadu.
— Konia możesz przepędzić — mruknął wreszcie, spoglądając na Marshalla, który cały czas wiernie dotrzymywał nam kroku, mimo że wcale go o to nie prosiłem. — Raczej ci się już nie przyda.
— Może nie, ale jest zdecydowanie bardziej rozmownym towarzyszem podróży niż ty.
— W Emery mam znajomego rzeźnika. Podejrzewam, że sporo za niego zapłaci i chętnie go porąbie na mięso — prychnął w odpowiedzi i obtarł rękawem brudne od fasoli wąsy. Widok ten tak mnie obrzydził, że nagle przestałem odczuwać głód i straciłem ochotę na wszelką konwersację.
I wtedy właśnie Marshall głośno zarżał, a we mnie na nowo obudziła się nadzieja. Znałem ten tęskny ton i wiedziałem, że wyczuł czyjąś obecność.
— Jak będzie tak hałasował, to sam przerobię go na steki — burknął Mickey. — Rzygać mi się chce od tej fasoli i chętnie opierdoliłbym porządne mięso.
— W tych lasach jest na pewno sporo zwierzyny.
— Sprytnie, kolego, ale nie ze mną te numery — odparł i pogroził mi łyżką. — Ani mi się śni, żeby spuszczać cię z oczu.
— Ja chętnie go popilnuję za ciebie. — Usłyszałem nagle i przeszły mnie dreszcze, bo już doskonale wiedziałem, kto był właścicielem tego głosu.
Mickey jak na komendę poderwał się z miejsca i wymierzył z rewolweru do Charly’ego, który właśnie wyszedł z okolicznych krzaków z podniesionymi rękami.
— Kim jesteś? — zapytał Hall gniewnie.
— Nikim, kto chciałby zaszkodzić słynnemu łowcy nagród.
— Czego chcesz?
— Porozmawiać z tym tam, o… człowiekiem, którego postanowiłeś spętać i przewlec za koniem — odparł Chance lekceważącym tonem, jakbym był dla niego tylko kawałkiem dogorywającego ścierwa.
— Nikt z nim nie będzie rozmawiał. Jest mój, a teraz możesz wypierdalać.
— To już nie są te czasy, kiedy można sobie kogokolwiek przywłaszczać, Hall. Wiem, że mentalnie jeszcze żyjesz w czasach Buchanana, ale od tego czasu świat poszedł trochę naprzód. Zrozumiałe, że nie nadążasz, ale mogę ci zagwarantować, że w pewnych kwestiach możemy się dogadać.
— Nie możemy. Jedyny człowiek, z którym mogę się dogadać, to szeryf Emery. Płaci za niego stówkę. — Mickey zmarszczył czoło i posłał Charly’emu podejrzliwe spojrzenie.
— Dam ci pięć, jeśli kulturalnie rozwiążesz tego człowieka i poczęstujesz go czymś do jedzenia.
— Za jedzenie to ja podziękuję… — jęknąłem. — Jakoś nie jestem głodny.
Charly posłał mi pobłażliwe spojrzenie i westchnął pod nosem.
— Czy przypadkiem ten człowiek nie jest ci winien pięć stów? — zapytał po chwili, zwracając wzrok na rozgniewanego Mickeya, który w tym stanie był już porównywalny tylko do tykającej bomby. Siwy wąs poruszał mu się jak królikowi, a lewe oko zaczęło zezować do zewnątrz.
— Przysięgam, że jeśli coś kombinujesz… — mruknął, ale nim zdążył rozwinąć myśl, Charly wszedł mu w słowo.
— Nie muszę. Gdybym tylko zechciał, odstrzeliłbym ci kolejne dwa palce. Tymczasem proponuję łatwe i przyjemne pojednanie. Dostaniesz swoją forsę, o którą się tak plujesz, nie będziesz musiał tułać się z nim po bezdrożach z nadzieją na to, że Barns da ci coś więcej niż złamanego centa, a potem znikniesz i zostawisz tego człowieka w spokoju.
— Brzmi uczciwie, ale mało prawdopodobnie.
— Wiem, że twój fach nauczył cię ostrożności i spodziewałem się, że będziesz podejrzliwy. Kilka stóp za tobą pod kamieniem znajdziesz swoją forsę. Weźmiesz ją, a potem wsiądziesz na koń i znikniesz. Wystarczy, że kopniesz kamień. Nie musisz odkładać broni.
Ku mojemu szczeremu zdumieniu, Mickey postanowił schować rewolwer i nieco się rozprężył.
— Kim jesteś? — zapytał i podparł się pod boki. — Gadasz jak swój.
— Nie ma znaczenia. Wiem, że jesteś zdesperowany i potrzebujesz forsy, a ja potrzebuję tego człowieka żywego.
Mickey odwrócił się nagle i poszedł sprawdzić wspominany kamień. Kopnął go i znalazł pod nim obiecaną forsę. Charly miał w tym czasie co najmniej kilkaset sposobności, żeby go sprzątnąć, ale nadal stał nieruchomo, uważnie śledząc każdy ruch Mickeya, co w zasadzie szokowało mnie w tym wszystkim najbardziej.
— Podszedłeś prawie pod moją dupę niezauważony — westchnął Hall, licząc banknoty. — Mógłbyś mnie zabić już co najmniej kilkanaście razy, a jednak stoisz tu z podniesionymi rękami i próbujesz pertraktować. Czemu?
— Poznałem kiedyś człowieka, który udowodnił mi, że zyskam więcej, jeśli będę rozmawiał z ludźmi, zamiast do nich strzelać. Jestem na etapie sprawdzania tej teorii.
— Niegłupi gość — westchnął Mickey i przysiadł na kłodzie.
— Zapomniałeś jeszcze tylko, że prosiłem o rozwiązanie twojego jeńca.
— Ach, rzeczywiście.
Ku mojemu szczeremu zdumieniu, Mickey wyciągnął nóż i pospiesznie do mnie podszedł. Nachylił się i przeciął więzy, więc niemal natychmiast usiadłem i mimowolnie otrzepałem brud z rękawów. Większego sensu to nie miało — byłem wytarzany w piachu, błocie i końskim gównie, ale przynajmniej sprawiło, że poczułem się odrobinę lepiej. Wciąż jednak bacznie przyglądałem się na zmianę Hallowi i Charly’emu. Kompletnie nie wiedziałem, czego się po nich spodziewać, zwłaszcza, że obydwaj zdawali się być posiadaczami wyjątkowo wybuchowych charakterków.
— Czas na mnie — jęknął Mickey zadowolonym tonem i popatrzył na Chance’a z uznaniem. — Miło się z tobą robi interesy, ale lepiej, żeby ten tu nie próbował mnie więcej okantować.
— Grałem uczciwie! — warknąłem, na co obaj zmierzyli mnie pełnym niedowierzania wzrokiem.
— Wiem, że ostatnio cienko przędziesz, Hall — westchnął od niechcenia Chance. — Czasy się zmieniły, roboty jak na lekarstwo i lata już nie te, ale gdybyś chciał trochę zarobić na strzelaniu do skurwieli, to jedź do Modeny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będę tam za niecałe dwa miesiące. Znajdę cię.
Mickey roześmiał się perliście.
— Poważnie? — zapytał, kiedy tylko opanował rzężący rechot. — Chcesz się dobrać do dupy braciom Cole?
Chance nie odpowiedział. Patrzył na niego ze skupioną, obojętną miną, która nie wyrażała absolutnie nic, co mogło oznaczać dosłownie wszystko, jednak Hall nie był w ciemię bity. Pojął w lot, że trafił bezbłędnie.
— Od początku wiedziałem, żeś sprytny i obeznany w fachu, ale nie sądziłem, że jesteś pieprzonym samobójcą.
Charly wzruszył ramionami.
— Każdy z nas ma jakieś dziwactwa, Hall.
Mickey nie odpowiedział. Zebrał z ziemi swoje graty, a potem wskoczył na grzbiet Gertrudy i pognał w las, zostawiając nas kompletnie samych w leśnej głuszy przy trzasku pełgającego ogniska. W samą porę, bo nie dość, że zrobiło mi się kurewsko zimno, to jeszcze jego morda wyjątkowo mi zbrzydła i nie byłem pewien, ile jeszcze zdołam wytrzymać w jego towarzystwie. Chance postanowił przycupnąć przy ognisku, ale odkąd Mickey wyjechał, nie odezwał się do mnie ani słowem, mimo że widział jak ostatkiem sił doczołgałem się do ognia i otuliłem własnymi ramionami, próbując nieco się rozgrzać.
— Rozrzutny jesteś ostatnio — skwitowałem, kiedy milczenie pomiędzy nami zaczęło narastać i mocno mi dokuczać.
— Nie narzekam na biedę.
— Czemu więc nie uciekniesz i nie zostawisz tego syfu daleko za sobą?
— Akurat w uciekaniu nie jestem tak dobry, jak ty — mruknął w odpowiedzi z wyraźnym sarkazmem.
— Dawno już nie posmakowałem twojego jadu — odparowałem, rozcierając nadgarstki, które kurewsko piekły, odkąd Mickey postanowił w wielkiej łasce oswobodzić mnie ze swoich misternych więzów.
— Prawda jest taka, że trzyma mnie tu zbyt wiele spraw i kwestii, żeby uciec, Johnny — westchnął po chwili. — Mam tu ludzi, na których mi zależy, a zostawienie ich nie jest dla mnie żadnym rozwiązaniem.
— To może po prostu ich ze sobą zabierz? — zaproponowałem. Miałem głupią nadzieję, że będzie to moment, w którym przynajmniej spróbuje się przede mną nieco otworzyć, ale jak zwykle w przypadku Charly’ego mocno się przeliczyłem.
— Zwykłem też kończyć to, co zaczynam.
— Charly… Toczysz gówno pod górę i prędzej czy później ono cię obryzga.
— A, bardzo dziękuję ci za tę mądrość. Warto było zboczyć z trasy, żeby to usłyszeć.
— Naprawdę nie musisz być uszczypliwy! — żachnąłem się. — Doskonale wiesz, że mam rację!
— Może. Ale to nie mnie ciągle ktoś ściga.
— Za to ciągle kogoś gonisz! — prychnąłem. — Jesteśmy siebie warci!
— Słuchaj, Johnny — mruknął w odpowiedzi i nachylił się w moim kierunku, jakby chciał mieć pewność, że usłyszę jego słowa głośno i wyraźnie. — Toczę swoją kulkę z gówna już od lat i mam tylko dwie możliwości. Albo wreszcie dotoczę ją na sam szczyt, będąc lekko obryzganym, albo całkowicie odpuszczę i pozwolę, żeby sturlała się na mnie i zmiotła mnie z powierzchni ziemi.
Cóż, musiałem w duchu przyznać, że trochę racji w tym było, choć metafora dosyć… gówniana. Wciąż jednak przerażała mnie ilość tego gówna, bo przecież każde pchnięcie takiej kuli w górę oznaczało tylko nawarstwianie się problemów i zwiększanie objętości syfu, a z każdym krokiem było coraz trudniej i powoli przestawałem się łudzić, że kiedykolwiek uda mu się to dotoczyć na sam szczyt, gdzie czekał już tylko święty, anielski spokój.
— A ty chyba bardzo lubisz smród tego gówna, co? — dodał po chwili, wyrywając mnie z zamyślenia, więc popatrzyłem na niego kompletnie skołowany. — Inaczej nie próbowałbyś mnie śledzić.
— Ja?! Zwariowałeś? Nie jestem masochistą — skłamałem, ale zrobiłem to wyjątkowo nieudolnie. Absolutnie mnie zaskoczył tym nagłym przypływem szczerości.
— Nie pieprz, Johnny. Możesz próbować zrobić w konia takich półgłówków jak Barns, bracia Cole, czy Hall, ale nie mnie. Wiem, że jedziesz za mną od Redmond i właśnie przekonałem się też, że wlokłeś za sobą ogon. Zastanawiam się tylko, po co?
Przed oczami stanęła mi oślepiająco biała plansza. Nie miałem żadnej wymówki, nie miałem pojęcia w ogóle, w jakim kierunku jechałem i nie miałem żadnego wykrętu przygotowanego na tę okoliczność, bo żem raz szczerze zawierzył we własne tropicielskie zdolności i nawet przez myśl mi nie przeszło, że Charly mnie na tym przyłapie. Starałem się być czujnym, trzymać właściwą odległość, nie wychylać i nawet nie mrugać lampą na prawo i lewo, że już nie wspomnę o tym, że ognisko potraktowałem jako dobro nieosiągalne, a on i tak mnie nakrył. Wiedziałem, że na tropieniu i zacieraniu za sobą śladów zna się jak mało kto, ale właśnie się też przekonałem, że bez jego wiedzy i zgody, nawet mysz nie miała prawa się przecisnąć.
— A ty skąd wiedziałeś, ile byłem winien Hallowi?
Byłem pewien, że Charly mi nie odpowie, ale odbiłem piłkę, żeby zyskać trochę na czasie. Choć nie powiem, ale trochę mnie to zaintrygowało i naprawdę byłem ciekaw, czy rzemiosło płatnego zabójcy polega również na pozyskiwaniu wiedzy bezużytecznej i śledzeniu poczynań podstarzałych łowców głów.
— Nie zmieniaj tematu.
— Daj spokój, po prostu jechałem do Beaver. Skąd mogłem wiedzieć, że też jedziesz w tym kierunku? — poszedłem w zaparte, ale po minie Charly’ego wywnioskowałem, że na niewiele się to zdało. Groteskowo uniósł jedną brew i wyraźnie się skrzywił, jakby na obiad zaserwowano mu krowie łajno.
— Są łatwiejsze sposoby na popełnienie samobójstwa, niż pchanie się pod nos Rhoddy’emu.
— Może i tak, ale wcale nie pcham się na szafot… Mam tam jedną sprawę niecierpiącą zwłoki…
— Johnny, błagam, nie pieprz bzdur.
No i trudno. To był jakiś magiczny przełomowy, moment, w którym straciłem zdolność do brnięcia w to durne kłamstwo.
— Dobra, w porządku. Chcesz znać prawdę, proszę bardzo — jęknąłem, udając zamyślenie i wbiłem wzrok w trzaskające w ognisku płomienie. Wciąż gorączkowo szukałem dobrych argumentów, ale mój zmęczony umysł nie wyprodukował absolutnie nic godnego uwagi. — Po prostu uznałem, że nie mogę przepuścić takiej okazji i chcę na własne oczy zobaczyć, jak bracia Cole żegnają się z tym światem.
Charly na chwilę zamilkł, ale wciąż przyglądał mi się podejrzliwie, jakby analizował prawdopodobieństwo tego scenariusza. Wyciągnął butelkę zza pazuchy i pociągnął z niej solidny łyk.
— Ty naprawdę chcesz się na nich mścić? — zapytał po chwili, marszcząc się w grymasie niedowierzania.
— Mówiłem ci już. Mam za co.
— Tylko, że ja nie dam rady nic zrobić, jeśli ciągle będę cię wyciągał z jakiegoś gówna — westchnął wreszcie. Sprawiał wrażenie kompletnie zrezygnowanego.
— Jakoś przez ostatni rok nie musiałeś! Tylko się pojawiłeś i zaraz za tobą wielki smród kłopotów! — wycharczałem, nie do końca mogąc uwierzyć w to, że w ogóle przeszło mi to przez gardło. — Żeby nie było… nie przeszkadza mi to, dopóki no wiesz… — dodałem po chwili, widząc jak jego skupiona twarz topnieje od żalu i smutku.
— Uprzedzałem, że będzie lepiej, jeśli będziesz się trzymał ode mnie z daleka — westchnął, nie pozwalając mi brnąć w dalsze tłumaczenia.
— A może wcale nie masz racji? A może lepiej byłoby, gdybyśmy po prostu, po ludzku i przyjacielsku połączyli siły i zajęli się tym razem? — jęknąłem w akcie desperacji, chociaż doskonale wiedziałem, że to stek bzdur, a ja byłem traktowany przez Charly’ego jak kula u nogi. I trudno było mu się dziwić — nie potrafiłem celnie strzelać, mordować, spiskować i knuć, a jedyne w czym byłem mistrzem, to ładowanie się w kłopoty, których to lepiej było unikać. Nie tylko w przypadku planowania walki na śmierć i życie z niebezpiecznymi bandziorami, ale w każdym przypadku. Kurwa, każdym.
— Johnny, tłumaczyłem ci to już… Nie mogę i nie chcę cię narażać. Wystarczająco już przeze mnie wycierpiałeś i nie mógłbym żyć, wiedząc, że znów przeze mnie…
— Skończ z tym smętnym pieprzeniem — wszedłem mu w słowo i podniosłem się ostentacyjnie z drżącym sercem, bo wiedziałem, że doprowadził mnie już na skraj rozpaczy i nie było już żadnych szans, żeby przekonać go do swoich racji. — Zauważ tylko, że też mam swoje uczucia i więcej krzywdy możesz mi zrobić, trzymając mnie ciągle na dystans. Nie będę czekał z założonymi rękami i patrzył jak wpierdalasz się w bagno po same uszy, bo po prostu nie potrafię! Bo może jeszcze, kurwa, do ciebie nie dotarło, że mi na tobie zależy, ty pieprzony, egoistyczny idioto! — ryknąłem ile sił w płucach, ale ponieważ nie odpowiedział i popatrzył na mnie jak zbity pies, mruknąłem jeszcze tylko pod nosem i podszedłem do swojego konia, żeby przygotować go do drogi.
Było ciemno. Zimno. Byłem przemoczony, wytarzany w gównie i śmierdziałem jak zakażenie, ale jak zwykle emocje wzięły górę i byłem gotów, tym razem, zniknąć na zawsze. I byłbym pewnie to zrobił, bo już prawie wsadziłem nogę w strzemię, kiedy postanowił mnie zatrzymać. Przyznaję, że odetchnąłem z ulgą, bo naprawdę ostatnie czego chciałem, to zakończyć tę znajomość w takim stylu i w takich okolicznościach. Gównianych, powiedzmy sobie szczerze.
— Czekaj, Johnny… — powiedział ledwie słyszalnie. — Usiądź, proszę.
Dwa razy prosić mnie nie musiał, ale dla zachowania pozorów posłałem mu lodowate spojrzenie, kiedy odwróciłem się w jego kierunku.
— Jeśli tak bardzo chcesz… Być może jest coś, z czym mógłbyś mi pomóc.
— Co takiego?
— Nie mam czasu, żeby teraz wnikać w szczegóły, mógłbym opowiedzieć po drodze. Jestem pewien, że uda nam się na tym wszystkim sporo zarobić, ale z góry uprzedzam, że może nie być zbyt bezpiecznie. Jesteś pewien, że chcesz ze mną jechać? — zapytał, więc nieśmiało przytaknąłem. — Mam tylko jeden warunek. Tym razem będziesz musiał mi zaufać i uwierzyć w to, że jestem z tobą szczery. Jeśli choćby przez ułamek sekundy poczujesz, że to jest ponad twoje siły — odejdziesz. I nie będę mieć ci tego za złe.
— To uczciwe podejście — powiedziałem z przekonaniem. — Na tyle mogę się zgodzić.
— W takim razie czas się ogarnąć i odpocząć, bo długa przeprawa przed nami — zakomunikował, pociągnął łyk z butelki, a potem wyciągnął ją w moim kierunku. — Napijesz się?
Też pytanie! Z takich okazji korzystałem zawsze! Chlapnąłem sobie serdecznie, poczułem jak whiskey rozgrzewa całe moje ciało, a potem bezwiednie przymrużyłem oczy i popatrzyłem w niebo.
— Charly… Właściwie po co ci ta cała lewa forsa? — zapytałem nagle, wpatrując się w migoczące pomiędzy koronami drzew gwiazdy i wciąż analizując naszą rozmowę. Wiele mogłem o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że cierpiał na biedę i kiepsko sobie radził w tym dzikim świecie.
— Kupię sobie za to wielki, pieprzony wagon whiskey.
Cóż… Ryzykować wszystko dla wódy, to zdecydowanie było w stylu Charly’ego Chance’a.
WILBUR DYNAMIT GRANTS
— Skąd w ogóle znasz Halla? — zapytałem nagle, bo podczas tej milczącej wyprawy nie miałem absolutnie nic lepszego do roboty niż analizowanie ostatnich wydarzeń. A nie musiałem przecież pytać, jak nas znalazł. Charly z całą pewnością był człowiekiem, który uwielbiał mieć wszystko pod kontrolą i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli był dostatecznie zmotywowany to potrafił znaleźć igłę w stogu siana.
Było tak piekielnie gorąco, że jeszcze nim dosiadłem konia, utoczyłem pierwszą kroplę potu. Do tego nie czułem się najlepiej i nie miałem pojęcia, na jaki zestaw atrakcji się dobrowolnie zapisałem. Zostałem tylko lakonicznie poinformowany, że Charly zaplanował dla nas cholernie długą wyprawę na południe. Moja obdarta dupa i przetarte plecy nie były szczególnie zadowolone z tego faktu, a na samą myśl o spędzeniu kilku dni w siodle i w tej aurze jaja mnie szczypały, ale niewątpliwie najlepszą nagrodą za te niedogodności było milczące towarzystwo Chance’a.
Gdzieś w głębi duszy czułem potworną ulgę, że znów mogłem cieszyć się jego obecnością. Przez te długie, samotne miesiące nie marzyłem o niczym innym, ale kiedy ten sen się wreszcie ziścił, okazało się, że byłem także pełen obaw. Nadal nie miałem do niego całkowitego zaufania i nie byłem pewien jego intencji. Wszystko wskazywało na to, że był ze mną szczery, ale nie chciałem w to ślepo uwierzyć, jakbym obawiał się, że na końcu tej drogi spotka mnie gorzkie rozczarowanie. Jednak gdzieś wewnątrz mnie, tliła się wciąż iskierka nadziei, że wrócił, bo darzył mnie podobnymi uczuciami, co ja jego.
Najgorsze było jednak to, że podczas tej wyprawy mogło się wydarzyć dosłownie wszystko i kiedy uświadomiłem sobie, że również od moich reakcji będzie zależeć jej finał, coś mnie paraliżowało i nie byłem w stanie zachowywać się naturalnie. Poza tym byłem też przekonany, że będzie to nieustanna walka o to, żeby nie skończyć jako śmierdzące truchło, ale i tak wolałem to, niż samotne przemierzanie prerii w poszukiwaniu szczęścia. Moje szczęście było tu ze mną. Przystojne, ponure, milczące.
— Chyba wszyscy w północnym Utah znają Halla.
— Zawsze mnie coś omija — westchnąłem nieco nostalgicznie. — A po jaką cholerę proponowałeś mu współpracę?
— Z kilku powodów — odparł, tradycyjnie, wymijająco.
— Czyli się znaczy jakich? Ten wariat przewlekł mnie za koniem, groził mi pukawką kilka razy i próbował zapuszkować za marne dziesięć dolców i to tylko dlatego, że przegrał ze mną w karty! Nie spodziewałbym się obliczalności po kimś takim, a już na pewno nie zaufałbym mu bardziej niż żmii z napisem „pogłaszcz mnie”!
— Wierz mi, że jest człowiekiem honorowym, a to cechy, które wymarły już dawno temu, i które bardzo cenię.
— Honorowy? Charly, czy ty się dobrze czujesz? — jęknąłem. — Robi popisy ze strzelaniną w tle i uchodzi mu to na sucho, bo ma kontakty u równie podstarzałych stróżów prawa! A do tego uwziął się na mnie jak szczerbaty na suchary i to absolutnie bez żadnego sensownego powodu!
— A ja sądzę, że jednak jakiś tam powód miał.
— Błagam cię, Charly! To był turniej hrabstwa. Spora impreza i naprawdę długo musiałem się starać, żeby w ogóle mnie tam zaprosili. Naprawdę myślisz, że zdobyłbym się na taką odwagę, żeby kantować w takim doborowym towarzystwie?
— Pytasz dzika, czy sra w lesie? — odpowiedział pytaniem i popatrzył na mnie, krzywo się przy tym uśmiechając. Gdyby nie to, że uwielbiałem tę jego zadziorną minę, poczułbym się — co najmniej — dotknięty.
— Wiedziałem, że nie myślisz o mnie najlepiej, ale wierz mi, że nie jestem aż tak szalony i na siłę nie szukam kłopotów.
— Wiem, Johnny, wiem. One same cię znajdują. W końcu wcale nie musiałeś się starać, żeby zmotywować emerytowanego łowcę nagród na jeszcze bardziej emerytowanym koniu, do ruszenia za tobą w pościg wart całą dychę.
— No, dobra, może i powiedziałem o parę słów za dużo, ale prawda jest taka, że Mickey po prostu nie potrafi przegrywać! — żachnąłem się w odpowiedzi na jego sarkastyczny przytyk. — I naprawdę nie wiem, co ci strzeliło do łba, żeby proponować mu współpracę!
Chance wzruszył ramionami i odpalił papierosa.
— Hall lubi strzelać do skurwieli i jest w tym całkiem niezły — westchnął po chwili. — A to w zasadzie wszystko, czego mi potrzeba.
Znów trochę zabolało. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że byłem nawet w połowie tak użyteczny jak stary, śmierdzący pryk bez dwóch palców, który — w dodatku — zdawał się mieć nieźle nasrane w garze. W końcu to tylko ja — prawdziwy festiwal porażek i tabor beznadziei. Nie skomentowałem jednak i przełknąłem tę gorycz w milczeniu, a potem postanowiłem zmienić temat.
— To co teraz zamierzamy?
— Jedziemy wyciągnąć Willa z małych kłopotów.
— Kłopotów? Zamierzasz wyjaśnić, czy nasza umowa o milczenie tego nie przewiduje? — Charly popatrzył na mnie spode łba. — Zastanawiam się po prostu, czy to znowu ty wciągnąłeś go w jakiś syf, czy tym razem on ciebie?
— Will handlował na lewo dynamitem ręcznej roboty i zabawkami do robienia fajerwerków. Niestety jego klientela nie była zbyt sprytna i zamiast wysadzić tory kolejowe, wysadziła pół wiochy, zanim w ogóle dotarła do tych torów. Wpadli w łapy szeryfa, więc postanowili pociągnąć go za sobą.
— Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem.