E-book
14.7
drukowana A5
48.52
Whiskey dla naiwnych

Bezpłatny fragment - Whiskey dla naiwnych


Objętość:
268 str.
ISBN:
978-83-8245-043-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.52

— Alkohol nie rozwiązuje problemów.

— Mleko też nie — odparł i wychylił ostatni łyk whiskey. — Alkohol ma tę przewagę, że doskonale odkaża rany. Wszystkie.

CHARLY CHANCE

— Niech to wszystko szlag trafi!

Biegłem co sił w swoich pająkowatych kulasach, wydając nieartykułowane dźwięki z zachrypniętej gardzieli i wciąż bezskutecznie próbując zgubić pościg. Niewiele mnie dzieliło od wąskiego kanionu; dosłownie kilka solidnych, zajęczych susów i mógłbym odetchnąć z ulgą, a potem przyozdobić kolorowym rzygiem zalegające na dnie wąwozu skały. Wiedziałem, że na otwartej przestrzeni nie miałem z nimi żadnych szans, więc skupiłem całą swoją uwagę na strzelistych, czerwonopomarańczowych skałach, które wyrastały tuż przede mną i starałem się nie oglądać za siebie. Powoli zaczynało mi brakować tchu, a świecące w zenicie słońce wcale nie ułatwiało tego zadania. Byłem mokry jak mysz i sapałem jak rozpędzona lokomotywa.

Odkąd bracia Cole postanowili odzyskać swoją forsę, praktycznie nie miałem chwili wytchnienia. Znajdowali mnie wszędzie, jak sępy padlinę, zmuszając do przebieżki po okolicznych chaszczach. Delikatnie mówiąc, nie były to dla mnie najlepsze okoliczności. Całokształt mojej kondycji fizycznej prezentował się tak mizernie, jak dziurawe gacie zawieszone na samotnym kiju, więc na długich dystansach cierpiałem katusze i wypluwałem płuca. W otwartej walce zrobiłbym z siebie co najwyżej pośmiewisko, bo jakimś osiłkiem też nie byłem, żeby nie rzec, że większy podmuch wiatru był dla mnie wyzwaniem. Generalnie pośród muskularnych kowbojów, rzeszy wściekłych oprychów, a nawet dziadków pracujących na roli, wyglądałem jak marna imitacja i wyrób człekopodobny. Od głodującej kozy różnił mnie tylko brak rogów i ponadprzeciętny intelekt, a dotarło to do mnie dokładnie w tym momencie, w którym doznałem wrażenia, jakby ktoś prał moje płuca na tarze, a w chwilę potem wykręcał je z resztek życiodajnych płynów. Właściwie to żyłem jeszcze tylko dlatego, że bracia Cole mieli głupią nadzieję na to, że nie przechlałem ich forsy.

Tętent cwałujących za mną koni roznosił się dudnieniem po okolicy, skutecznie zagłuszając łomot mojego pompowanego adrenaliną serca. Rozległy się strzały, świsnęło lasso, a ja przez ten morderczy bieg byłem już o krok od udławienia się własną treścią żołądkową. Ostatkiem sił, jak przestraszony królik, dałem nura między skały i usłyszałem jak moje żebra jęknęły żałośnie, uderzając z siłą rozjuszonego bizona w twarde podłoże.

— Kurwa mać… — zakląłem soczyście pod nosem, jednak z pewną dozą ulgi, że wyrwałem się z lepkich macek śmierci i obyło się bez zastępów szatana, witających mnie w siódmym kręgu piekielnym.

Chórów anielskich się nie spodziewałem, jako że daleki byłem od pobożnego życia w zgodzie z matką naturą, a nie owijając w bawełnę i mówiąc prościej, to kantowałem w pokera i kradłem co popadnie, wystawiając tym samym na szwank moją — i tak już wysoce nadwątloną — reputację. Cóż… Takie nastały czasy, że kiedy banda zapijaczonych, nieogolonych mord wpadała z wycieczką na posesję, to kupa gruza zostawała z dobytku życia i próżno było szukać jakiejkolwiek sprawiedliwości, więc i ja korzystałem z niezbyt prężnie działającego systemu sądownictwa w tym cholernym kraju dzikusów — skubałem co się da i ile zdołam unieść niepostrzeżenie. Miałem jednak w życiu więcej pecha niż przysługuje przeciętnemu obywatelowi i bez większego wysiłku znajdowałem kłopoty. A akurat zadarcie z braćmi Cole, poszukiwanymi listami gończymi w dwóch stanach, było w chwili obecnej jednym z moich największych życiowych osiągnięć z tej kategorii.

Usłyszałem zawiedziony ryk bandziorów.

— No, panowie, rozejść się grzecznie do swoich lepianek! Dzisiaj mordobicia nie będzie! — palnąłem bezczelnie. Słowa zawisły w powietrzu i rozniosły się echem po kanionie.

Jeśli byłem w czymś mistrzem, to na pewno w dolewaniu oliwy do ognia i pogarszaniu swojej sytuacji. Chwilę po tym, kiedy wypowiedziałem ostatnie słowo, usłyszałem powarkiwania i szmery w okolicach wejścia do wąwozu, który — jak mniemałem — miał mnie ocalić przed trepanacją czaszki przy użyciu mało finezyjnych narzędzi. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że moi napastnicy zrośnięci z kobyłami nie byli i w każdej chwili mogli dobrać mi się do dupy, wchodząc do mojej kryjówki z pełnym uzbrojeniem, dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja się do niej dostałem. Niewiele myśląc, poderwałem się do szaleńczej ucieczki, z trudem odnajdując w sobie resztki sił.

Znów biegłem przed siebie jak ostatni wariat, dysząc i sapiąc jak pordzewiała ciuchcia, wymachując niezbornie rękami, jakbym się nimi cieszył, dopóki nie oderwą ich od mojego zmaltretowanego kadłuba. Łatwo nie było — wąwóz usypany był kamieniami i porośnięty chwastami wielkości ciężarnej krowy. Strach pomyśleć ile tam żyło badziewia, które gotowe było mnie utrupić. I to tylko dla czystej satysfakcji, bo jakoś nie sądziłem, że cokolwiek, co ma instynkt samozachowawczy spróbowałoby konsumpcji mojego prześmierdniętego potem cielska.

Wąwóz niebezpiecznie się zwężał. Słyszałem jak hałastra wrzeszczy gdzieś w oddali, a mnie zaczynało brakować pomysłów na wywinięcie się z tej radosnej imprezy w jednym kawałku. W każdej chwili mogłem znaleźć się w potrzasku i stanąć twarzą w twarz z nabojem kalibru 45, a potem… Wiadomo. Ręka, noga, mózg na skale i oko na kamieniu.

Stanąłem przed pionową ścianą i spojrzałem w górę. Szanse na wspinaczkę miałem marne, bo ściana była gładka jak szkło. Zresztą, z moją koordynacją ruchową i wrodzoną niezdarnością, roztrzaskanie ryja na skałach było zbyt wysoce prawdopodobne, żebym w ogóle odważył się wprowadzać ten śmiały plan w życie. W dole dostrzegłem jednak małą szczelinę, więc nie zastanawiając się zbyt długo, przywarłem do ziemi i wturlałem się do wyłomu, łudząc się, że gdzieś na końcu zobaczę światło i zdołam wypełznąć na powierzchnię jak karaluch zastraszony wizją rozmazania się pod butem.

— Wyparował kurwesyn! — Usłyszałem, kiedy już byłem o krok od wydostania się z kamienistej pułapki. — Gdzie on, kurwa, jest? Przecież nie wlazł na górę!

Banda jełopów, pomyślałem, tarabaniąc się powoli w kierunku światełka, które — jak miałem nadzieję — miało wyprowadzić mnie na zewnątrz, żebym mógł odetchnąć pełną piersią w blasku smażącego niemiłosiernie słońca. Ostrożnie odgrzebałem kamienie i wylazłem ze skalistej szczerby, dusząc się ilościami świeżego powietrza i wypluwając piach, którego nażarłem się podczas czołgania. Serce dalej łomotało mi w klacie, ale przynajmniej odgłosy za mną ucichły i wyglądało na to, że skutecznie pozbyłem się ogona.

Szybko zdałem sobie sprawę, że upragniona wolność stawiała przede mną kolejne wyzwania, bo znalazłem się w tunelu. Ściany wąwozu były jeszcze wyższe i gładsze, więc mogłem zapomnieć o wdrapywaniu się na górę. Kanion w tym miejscu rozwidlał się na kilkanaście — węższych i szerszych — krętych ścieżek, i tylko Bóg jeden raczył wiedzieć dokąd one mnie zaprowadzą. Entliczek, pentliczek, kurwa…

Nie kierowałem się absolutnie żadną logiką, wybierając kierunek drogi. Nocowanie w dziczy i orientacja w terenie to były dla mnie jedynie nazwy o względnej użyteczności językowej, ale wizja spędzenia nocy ze stadem dzikich grzechotników, skorpionów i innego jadowitego ścierwa przyprawiła mnie o ból łba (w którym i tak już huczało dosyć głośno), więc po prostu ruszyłem przed siebie, uważnie stawiając kroki i rozglądając się dookoła. Byłem już naprawdę bliski poddania się. Powoli i boleśnie zaczynało do mnie docierać, że ta walka o wyjście z kamiennego labiryntu miała tyle sensu, co zamiatanie pustyni, bo nawet przy bardzo optymistycznym założeniu, że udałoby mi się z niego wydostać przed zmrokiem — stanąłbym gdzieś w szczerym polu z kojotami, kuguarami, sępami i innym gównem, które z dziką rozkoszą rozrzuciłoby moje kawałki po okolicy.

Z każdą minutą sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. Szedłem już tak długo, że nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa. Powłóczyłem nimi, jakby one same były dla mnie największym ciężarem i ledwo widziałem na oczy. Wiatr rozhulał się bezkarnie po tunelach kanionu i zrobiło się zimno, a usta spierzchły mi tak, że zaczęły pękać i krwawić. Wszystkie mięśnie dawały się we znaki, jakby były zaskoczone, że po długich, cudownych miesiącach stagnacji, nagle postanowiłem ich użyć. Jak okiem sięgnąć, żadnej szansy na odnalezienie wyjścia z kanionu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a ja dalej słaniając się na nogach, błądziłem po piekielnym labiryncie i zaczynałem tracić nadzieję na to, że uda mi się jeszcze pożyć kilka godzin. Kiedy pomyślałem o tym, że wybiła godzina śmierci i zdechnę w jakiejś pieprzonej dziurze w ziemi, zapomniany przez świat i skubany przez sępy, poczułem wspaniały zapach pieczonego mięsa i nie zastanawiając się ani chwili, podążyłem za aromatem. Byłem tak głodny, że niewiele brakowało, a zeżarłbym swoje własne buty, przekładając je jakimś krzakiem i posypując piachem z dna kanionu.

Ostrożnie wychyliłem się zza skał, żeby sprawdzić z czym mam do czynienia. Samotny kowboj w czarnym kapeluszu siedział oparty o siodło i wpatrywał się w skwierczący nad ogniskiem kawałek mięsa. Próżno było szukać na tym odludziu innego towarzysza niedoli. Choć nie miałem pojęcia, kim był i co zmusiło go do rozbicia obozu na takim pustkowiu, to z całą pewnością umiał polować, a to już i tak dużo więcej niż mi było potrzeba. Nie mając zbyt wiele do stracenia, postanowiłem działać. Przydałby mi się ktoś, kto sprawnie posługuje się bronią i odprowadzi do najbliższego miasta, bo sam nigdy nie miałem okazji, żeby nauczyć się strzelać. Właściwie nawet nigdy nie byłem posiadaczem innej broni niż mały nóż i dyskretny wytrych, dlatego zdecydowanie częściej występowałem w roli przestraszonej, gonionej zwierzyny niż szarżującego drapieżnika. No chyba, że liczy się końska mucha albo komar — wtedy całkiem nieźle strzelałem z ręki, ale to też tylko w obronie własnej.

Mięso nad ogniem przyjemnie skwierczało i roznosiło po kanionie nieziemski aromat, więc obudziły się we mnie jakieś pierwotne instynkty i zacząłem się cicho skradać. Jakoś przez myśl mi nie przeszło, żeby po prostu wparować bezczelnie, dygnąć zamaszyście i zwyczajnie się przedstawić, jak na cywilizowanego człowieka o dobrych zamiarach i czystym sercu przystało. Zwykle udawało mi się przemykać cichcem i była to jedna z niewielu umiejętności, które opanowałem do perfekcji, ale byłem tak wyczerpany, że z trudem panowałem nad własnym organizmem. Na ułamek sekundy straciłem czujność, potknąłem się i wypieprzyłem koncertowego orła, pozbawionego wszelkiego wdzięku i gracji, kończąc trajektorię lotu w butach kowboja i lądując z błyszczącą lufą rewolweru przy potylicy. Bałem się drgnąć, bo wiedziałem, że jakby mu puściły nerwy, to mój mózg na stałe wpisałby się w tutejszy krajobraz i spłynął po kamieniach, które miałem wątpliwą przyjemność ucałować. A że ludzie z tych regionów nie wykazywali się nadzwyczajną cierpliwością, o ufności do nieznajomych czytali w starych podaniach i legendach — jeszcze jako słodka, niczego nieświadoma gówniarzeria — prawdopodobieństwo, że mógłbym skończyć z rozłupaną czaszką, wzrosło do niebezpiecznego poziomu pewności. Przymknąłem oczy i czekałem na wyrok.

— Coś ty, kurwa, za jeden? — Chrapliwy mruk kowboja zawisł w powietrzu.

Bałem się ruszyć, a co dopiero odpowiedzieć inteligentnie, że ja z pokojową wizytą, choć chleba i soli nie przyniosłem, bo mnie banda kretynów próbowała wyekspediować na tamten świat.

— Spokojnie, kolego, nie mam nawet broni — jęknąłem wreszcie, czując jak srebrna ostroga wbija mi się w kręgosłup.

Kowboj stał nade mną i dla pewności, że nie wywinę żadnego głupiego numeru, postanowił przydusić mnie ciężkim buciorem do ziemi. Usłyszałem szczęk kurka nad swoim spoconym łbem, a oczyma wyobraźni zobaczyłem jak nabój ląduje w komorze i czeka na sygnał do wywinięcia mojego ryja na lewą stronę.

— Co tu robisz?

— Zgubiłem się!

Ciężar buta zelżał. Poczułem, że żelastwo oddaliło się od mojego łba.

— Wstawaj — rozkazał kowboj lodowatym tonem, więc nie pozostało mi nic innego jak spróbować podnieść swoje parszywe dupsko i zebrać się w sobie na — niekoniecznie miłe — wieczorne pogawędki z nieznajomymi. W pysku mi zaschło, jakby ktoś nasypał mi do niego dwa funty żwiru, serce łomotało w rytm country, ręce się trzęsły, a kropla potu wielkości grochu rozpoczęła nieśmiałą podróż po czole. Skuliłem się jak bita żona i przywarłem plecami do najbliższego kamienia. Kowboj bacznie mnie obserwował i dalej w pogotowiu trzymał wypolerowany rewolwer, na wypadek gdybym spróbował jakiś dziwnych pogańskich sztuczek, czy coś. Nie spróbowałem.

— Ktoś cię przysłał? — zapytał po chwili uważnego wpatrywania się we mnie.

— Widzę, że na bystrego nie trafiłem — mruknąłem i w sekundę później mocno tego pożałowałem, bo znów znalazłem się na muszce. Niepewnie podniosłem dłonie, że niby pokojowo, byleby tylko schował swoją pukawkę i nie posłał mnie na chmurkę do aniołków. — Spójrz na mnie! Nie mam nawet broni! Ten „ktoś” musiałby być niespełna rozumu, żeby spośród tak wymyślnej bandziorni wybrać akurat mnie na… Nie wiem, kurwa, zabójcę? Spodziewasz się, że ktoś chce cię sprzątnąć, kowboju?

Byłem niemal pewien, że po takim dramatycznym wystąpieniu mój rozmówca głęboko się zamyśli, a potem puknie się w czoło i przyzna mi rację ze zrozumieniem wypisanym na twarzy. A tymczasem odpowiedziało mi długie milczenie, które wreszcie postanowił przerwać swoim dudniącym barytonem.

— Jeśli życie mnie czegoś nauczyło, to tego, że można się spodziewać, kurwa, wszystkiego.

Schował broń z gracją, zakręciwszy nią kilka razy na palcu, po czym powrócił na swoje miejsce, nie spuszczając mnie z oka nawet na ułamek sekundy.

— U, powiało pesymizmem! — Gwizdnąłem pod nosem. — Ktoś tu miał ciężki dzień. To kim jesteś? Rewolwerowcem? Banitą? Łowcą nagród? — zapytałem, ale najwyraźniej potraktował to pytanie jako retoryczne.

— Spieprzaj stąd, jeśli ci życie miłe.


Nie spieprzyłem, bo nie miałem siły. Byłem tak wykończony i tak zmęczony, że nawet nie wiem, kiedy spłynął na mnie sen, choć właściwie nie do końca byłem pewien, czy za chwilę nie otworzą się podwoje, bramy piekielne nie zgrzytną i nie przyjmą mnie w progu z zaproszeniem na odświeżającą kąpiel w kociołku smoły.

Obudziłem się z potwornym bólem gnatów. Nie dość, że pustynia w ustach, szum i jazgot we łbie, to jeszcze wysuszone na wiór ślepia piekły mnie, jakbym zamiast nich pod powiekami miał dwa rozżarzone węgle. Musiałem spać za blisko ogniska, bo czułem się zmaltretowany, jakbym dzień wcześniej przesadził z whiskey na ostrej libacji, chociaż właściwie nie pamiętałem kiedy ostatnio miałem jakikolwiek płyn w ustach. Leżałem na wznak na pokruszonych kamieniach, badyle bliżej nieokreślonego pochodzenia uwierały mnie w dupę, a nade mną krążyło stado sępów.

Kowboj, którego mgliście pamiętałem z wczorajszego wieczora, spał oparty o czarne, finezyjnie zdobione siodło. Twarz ukrył pod kapeluszem, ręce skrzyżował na piersiach i głęboko oddychał. Byłem na granicy odwodnienia, więc niewiele myśląc, podpełzłem do niego cichcem w poszukiwaniu jakiegoś płynu. Nim wyciągnąłem rękę po bukłak, ba! Nim nawet zdążyłem pomyśleć o tym, że ją wyciągnę, lufa rewolweru — którą miałem przyjemność poznać wczoraj z bliska — błysnęła w słońcu.

— Ja pierdolę! — pisnąłem falsetem, podrywając się do pozycji klęczącej i przy okazji podnosząc otwarte dłonie w poddańczym geście. — Nie strzelisz chyba do nieuzbrojonego, niewinnego człowieka!

Kowboj zaszczycił mnie pełnym pogardy spojrzeniem.

— Wody… — syknąłem przez zęby, więc nieznajomy niechętnie schował broń, wygrzebał z juków bukłak i rzucił mi go pod nos, dalej wpatrując się we mnie podejrzliwe.

Dorwałem się do życiodajnego płynu z taką zachłannością, że niewiele brakowało, a zachłysnąłbym się i udławił jak skończony palant. Otarłem obślinioną mordę strzępem rękawa, który jakimś cudem nie został oberwany podczas mojej dramatycznej ucieczki. Musiałem wyglądać jak atrakcja objazdowego cyrku, bo kowboj nie spuszczał ze mnie wzroku.

— Na co się gapisz? Kretyna nie widziałeś? — zapytałem, ale klasycznie nie uzyskałem odpowiedzi. — Sztuka konwersacji to tajemna magia w rejonie, z którego pochodzisz?

Kowboj całkowicie olał mój żałosny jazgot. Odgarnął niesforne, czarne włosy w tył, naciągnął kapelusz na oczy i najwyraźniej próbował powrócić do błogiego snu, który mu brutalnie przerwałem. Przez ten moment, kiedy na mnie spoglądał z wyraźnym politowaniem, zdążyłem zauważyć i wysnuć śmiałą tezę, że cholernie przystojne z niego było bydlę. Ciemny, kilkudniowy zarost, lekko oprószony siwizną okalał jego mocno zarysowaną szczękę, a drobne kurze łapki wokół jego szarych, migdałowych oczu dodawały mu powagi i uroku. Gęste, lekko pofalowane włosy, sięgające niemal do ramion sprawiały, że mógł uchodzić za takiego, który nie przywiązuje większej uwagi do swojego wyglądu, a jednak mógłbym się na niego gapić godzinami. I to spojrzenie. Było smutne, a jednocześnie tak dzikie, że dosłownie mnie paraliżowało, kiedy na mnie patrzył. Może i nie był wypacykowanym dandysem w mieszczańskich fatałaszkach, równiutko ostrzyżonym i z nienagannie przyciętym zarostem, ale miał w sobie jakiś niewytłumaczalny magnetyzm. Coś, co sprawiało, że dosłownie miękłem i nie mogłem oderwać od niego wzroku. I właściwie sam nie byłem do końca pewien dlaczego. Widziałem już wielu takich jak on — wysokich, dobrze zbudowanych, pewnie posługujących się bronią, ale jednak żaden z nich nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Przy tym nie powiedział o sobie kompletnie nic, ale mógłbym się w ciemno założyć, że miał na koncie kilka złamanych serc. Ja ze swoją zapadniętą klatą mogłem najwyżej straszyć kojoty gdzieś na Rogatym Ranczu, a ten tu… Nawet jeśli omijał rzekę od tygodnia i zapomniał co to brzytwa, to dziki błysk w jego stalowych, zimnych oczach i tak z całą pewnością kruszył serca.

— A ty na co się gapisz? — zapytał wreszcie ze spokojem. Mimo przesłoniętych kapeluszem oczu, odgadł bezbłędnie, że klęczałem jak ofiara losu i przyglądałem mu się badawczo z rozdziawioną mało inteligentnie paszczą.

— No, na mnie chyba już pora… — odparłem po chwili krępującej ciszy. — Miło było pana poznać, panie twarda ostroga.

Nie bez trudu się podniosłem. Kolana mi jęknęły, w plecach strzeliło, a łzy mimowolnie napłynęły mi do oczu, ale przestałem widzieć sens w próbach negocjacji i dyskusji z tajemniczym nieznajomym. Wciąż nie wiedziałem czego się po nim spodziewać, mimo że byłem całkiem niezłym obserwatorem i na ogół potrafiłem rozszyfrować ludzkie intencje. Poza tym nie byłem fanem noclegów w dziczy i spacerów po cholernych bezdrożach — zdecydowanie pewniej czułem się w bardziej cywilizowanych miejscach, w których to bez ustanku szukałem okazji do łatwego zarobku.

— Postaraj się nie skończyć, dyndając na jakimś drzewie — mruknął.

— Dzięki za troskę — żachnąłem się jeszcze na pożegnanie i ruszyłem przed siebie.

Daleko nie uszedłem, bo wciąż oniemiały i zamroczony, spoglądałem na niego przez ramię i nie zauważyłem, kiedy wyrosła przede mną jakaś pieprzona skała. Nadziałem się na nią jajami, zawyłem z bólu i ostatnie co pamiętam, to jak złapałem się za krocze, klnąc i powarkując pod nosem.


Chlust zimnej wody wylany na mój łeb, sprawił, że powróciłem do żywych niemal natychmiast, kaszląc i dławiąc się jak opętany. Ze swojej żabiej perspektywy zobaczyłem, że stał nade mną w lekkim rozkroku — któż by inny — mój wybawiciel i oprawca zarazem. Rozcięty z tyłu płaszcz tańczył mu na wietrze, ustami maltretował jakieś nieszczęsne źdźbło trawy i patrzył na mnie, uśmiechając się z politowaniem. Właściwie nie mam żadnej pewności, że to był uśmiech. Raczej krzywy grymas przecinający jego ostre rysy twarzy.

— Dobrze ci poszło — podsumował mnie kowboj.

Groza sytuacji dotarła boleśnie do najczarniejszych zakamarków mojego jestestwa, bo oto właśnie zrobiłem z siebie fujarę roku przed kimś, kto sprawiał wrażenie niezłego twardziela. Przysięgam, że dawno nie odczułem takiego zażenowania, więc nie wiedziałem co mam odpowiedzieć, jakby mnie zatkało, a moja facjata przybrała kolor świeżo wypieczonej cegły. Zanim dźwignąłem się z podłoża, zobaczyłem, że kowboj ze stoickim spokojem siodłał swojego wierzchowca i przygotowywał się do podróży. Kompletnie nie wiedziałem jak zatrzeć wrażenie, że jestem ofermą, więc postanowiłem, że spróbuję zacząć tę znajomość od nowa i przejść nad wszystkim do porządku dziennego, jakbym nigdy nie został brutalnie zaatakowany przez jakąś jebaną skałę.

— Jestem Johnny Dow — powiedziałem smutno. Kowboj nie zareagował, więc kontynuowałem swoją żałosną historię. — Nie przejmuj się mną, naprawdę. Jestem przekonany, że węże albo jakieś inne złośliwe paskudztwa ogryzą mnie do kości, kiedy zdechnę z głodu, błądząc po tej pieprzonej dziurze w ziemi. A nawet jeśli jakimś cudem uda mi się stąd wydostać, to pewnie bracia Cole zrobią mi z dupy jesień średniowiecza. Tak czy inaczej, raczej już się nie spotkamy.

— Współczuję.

— Jasne — westchnąłem przeciągle, bo cóż mogłem zrobić. Panicznie bałem się tego, że zostanę tutaj zdany sam na siebie i znów będę musiał tułać się od kamienia do kamienia, zastanawiając się którędy do wyjścia z tej cholernej, diabelskiej gardzieli, ale tajemniczy nieznajomy zdawał się w ogóle nie przejąć moim losem.

— A dokąd jedziesz? — zapytałem drżącym głosem, kiedy dotarło do mnie, że moje skwierczenie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia i nie zamierzał się nade mną litować. — Giermka nie szukasz?

Na Sancho Pansę nadawałem się jak kupa gówna na posłanie, ale w zasadzie nie miałem nic do stracenia. Niespecjalnie uśmiechało mi się przemierzanie dzikiej prerii w pojedynkę i bez żadnej broni, w dodatku z zimnym oddechem bandziorów na karku, a ponury kowboj zdawał się być moją jedyną nadzieją na wyjście żywym z tej, nieco tragicznej, sytuacji.

— Czemu bracia Cole mieliby zadawać sobie tyle trudu, żeby ganiać takiego obesrańca jak ty? — zapytał po chwili i popatrzył na mnie podejrzliwie.

— A, to bardzo długa historia, mógłbym opowiedzieć po drodze…

— Aż tak zainteresowany nie jestem — mruknął, nie odrywając się od pakowania swoich rzeczy i szykowania się do drogi.

— Może się do czegoś przydam, co? Ponieść ci coś?

— Nie masz konia. Będziesz opóźniał marsz.

Zająknąłem się i już chciałem tonem godnym wielkiego odkrywcy zakomunikować, że przecież ta jego ruda chabeta na pewno udźwignie nas dwoje, ale ostatecznie ugryzłem się w język. Nie zamierzałem przeginać i uznałem, że skoro on nie widział takiej możliwości, to przecież nie będę wybiegał przed szereg i pchał się na jakieś intymne przejażdżki.

— Ja naprawdę szybko chodzę! Oj, zdziwiłbyś się jak potrafię zapieprzać!

Kowboj głośno westchnął i przysiągłbym, że dostrzegłem jak opadają mu ręce.

— Tylko do najbliższego miasta.


Wlekłem się już naprawdę długo za swoim towarzyszem. Dosyć szybko się okazało, że moje przebieranie nogami nie było tak energiczne, jak zaręczałem. Nadal byłem zbolały i wyczerpany po ostatnich atrakcjach, a we łbie huczało mi tak, jakbym wsadził łeb do barci ze stadem wściekłych szerszeni, więc po prostu nie odnajdowałem w sobie wystarczających ilości energii. W moim stanie nawet mruganie było dla mnie wyzwaniem i przygodą, ale bohatersko zaciskałem zęby i lazłem potulnie za ponurym kowbojem. W ramach rekompensaty za to, że ewidentnie opóźniałem marsz, postanowiłem być mało upierdliwym jak na siebie i nie memłać ozorem bez przerwy, chociaż miałem na to ogromną ochotę, a setka pytań cisnęła się na moje spękane i pokrwawione usta. Kowboj nie należał jednak do wybitnych erudytów, żeby nie rzec, że był typem milczka, więc postanowiłem nie prowokować. Wciąż był dla mnie cholerną zagadką i sam nie byłem pewien czy w ogóle warto się dowiadywać czegokolwiek na jego temat. Zresztą, dostałem od niego płat suszonego mięsa, żeby zająć czymś jadaczkę. Smakował jakby spał na nim spocony wałach, ale było mi naprawdę wszystko jedno, bo kiszki powoli przestawały wygrywać marsze żałobne.

Jak się okazało, wyjście z kanionu było całkiem niedaleko, więc wyszliśmy na przestwór suchego oceanu, że tak kurewsko romantycznie to ujmę. Odkąd zostawiliśmy w tyle czerwonopomarańczowe skały i zacieniony kanion, słońce chciało mi wypalić dziurę w czaszce. Skwar był taki, że horyzont falował i jak okiem sięgnąć nic, przy czym warto byłoby się zatrzymać choćby na parę sekund. Powietrze stało i było tak gęste, że z trudem łapałem oddech. W bezwietrznej przestrzeni tylko suchość, trzeszczące szczątki roślin, samotny krzak w oddali i ja z klejącymi się do ud jajami, wlekący się jak smród za wojskami konfederatów, za swoim towarzyszem.

Nagle pomyślałem o tym, że ta wycieczka skończy się dla mnie — w najlepszym przypadku — zawrotami głowy, jeśli nie skołuję jakiejś szmaty i nie osłonię przed palącym słońcem swojego spoconego łba. Spisałem więc na straty swoją ulubioną (i jedyną) koszulę, z której i tak zostały już tylko marne, przepocone strzępy i zrobiłem z niej prowizoryczny turban, obnażając tym samym swoją zapadniętą klatę.

Oglądając muskularne plecy, odzianego w czerń od stóp do głów, tajemniczego kowboja, wprost nie mogłem odegnać dręczącego uczucia ciekawości. Co to za jeden, do cholery? Żony nie miał, bachorów, rancza, krów nie wypasał? Owiec może chociaż? Łowca nagród? Nie pocieszyła mnie ta myśl, jako że miasta, które miałem okazję obejrzeć w swoim niezbyt długim życiu, zwykle po moim wyjeździe dekorowały stacje i urzędy pocztowe portretem mojego ryja. Dawali za mnie całe dziesięć dolarów. Jakbym tylko tyle był wart, do cholery!

— To dokąd zmierzamy, kowboju? — zapytałem, siląc się na uprzejmy ton.

— Przed siebie.

— A przed siebie… To na co wyjedziemy?

Kowboj obrócił się leniwie w siodle i spojrzał na mój wymacerowany ryj. Nawet nie zdziwiło go, że maszeruję za nim, świecąc wątłą klatą.

— Co za różnica — warknął wreszcie, posyłając mi gniewne spojrzenie i wzruszył ramionami. — Zobaczymy chałupy na horyzoncie, to zajedziemy.

— Coś ty taki drażliwy? Źle spałeś? Coś cię ugryzło? Może mogę ci jakoś pomóc?

— Stul dziób, bo nafaszeruję cię ołowiem.

— Czemu wszyscy ciągle grożą mi śmiercią?! — miauknąłem i machnąłem rękami, dając zamaszysty wyraz swojej frustracji. — Nawet nie wiem, coś ty za jeden!

— Charly Chance — odparł chłodno kowboj, łapiąc za kapelusz w geście powitalnym. — A teraz, skoro już zaspokoiłem twoją ciekawość, możesz przymknąć twarz i iść dalej zanim zlecą się kojoty i wpierdolą nas żywcem?

I znów to spojrzenie. Zimne, groźne, nieprzeniknione, a jednocześnie tak zniewalające, że utonąłem w nim na dobre i — o dziwo — bez cienia strachu. Stanąłem jak wryty, jakby użył jakiejś szatańskiej magii i mnie unieruchomił na długie sekundy. Spuściłem wzrok natychmiast po tym, kiedy zdałem sobie sprawę, że nachalnie się w niego wpatruję, jakbym nie mógł oderwać wzroku. On jednak nie miał zamiaru się zatrzymywać i jechał pewnie naprzód, więc po chwili ruszyłem za nim, wciąż próbując otrząsnąć się z szoku po tej ognistej wymianie spojrzeń. Słońce smażyło mnie na małą skwarkę, próżno szukać było w krajobrazie fascynujących zjawisk — nic tylko pioch i kamienie, trochę karłowatych chaszczy i tarzające się suche badyle.

Po długiej, milczącej przeprawie przez cholerne pustkowie na horyzoncie wreszcie zamajaczyły zabudowania. Chance ściągnął wodze, zmuszając konia do zatrzymania się, a ja, korzystając z chwili, padłem na kolana, żeby choć na sekundę dać zmęczonym nogom odpocząć.

— Chodź, ofermo — zawołał mnie, więc ostatkiem sił doczłapałem się do niego, sapiąc i dysząc, jakbym miał wyzionąć ducha. Kucu zatańczył nerwowo, kiedy się do nich zbliżyłem i zaczął strzyc uszami, ale Chance zignorował jego popisy i wyciągnął do mnie rękę. — Ostrożnie, nie lubi obcych.

Poczułem silny uścisk jego szorstkiej dłoni i po chwili siedziałem za nim na grzbiecie wierzchowca, który rzeczywiście dał wyraz swojemu niezadowoleniu i zaczął podskakiwać jak na rodeo. Kurczowo chwyciłem kowboja w pasie, próbując utrzymać pion, ale zwierz brykał w najlepsze i wcale nie zamierzał się uspokoić. Wreszcie wystartował dzikim galopem, podnosząc tuman kurzu, więc byłem zmuszony przywrzeć do Charly’ego całym ciałem, żeby nie zostawić odlewu swojego przerażonego ryja gdzieś na środku piekielnej prerii. Nie miałem się za wytrawnego jeźdźca ani żadnego znawcę końskich zwyczajów. Właściwie nie pamiętałem już, kiedy ostatni raz miałem wątpliwą przyjemność podróżować konno, więc zdałem się całkowicie na siłę swoich chuderlawych ramion i modliłem w duchu, żeby dotrzeć do miasta w jednym kawałku.

Dziwne wrażenia owładnęły mną całym; dzikie i niepokorne myśli rozszalały się po moim umyśle, kiedy tak galopowaliśmy razem w nieznane. Poczułem się jak ratowana księżniczka i jakoś tak niemoralnie błogo mi się zrobiło, że zamknąłem oczy i wtuliłem się w swojego wybawiciela i oprawcę zarazem.

BLACK ROCK

Chance zrzucił mnie z konia pośrodku upadłej mieściny i pojechał dalej w nieznane. Kiedy wylądowałem na piaszczystej drodze, poczułem jak ugięły się pode mną kolana i naprawdę nie byłem pewien czy po prostu zastygły w dziwnej pozie podczas tej szaleńczej jazdy, czy byłem już u kresu własnej wytrzymałości.

Rozejrzałem się niepewnie po okolicy ze stężałą miną i dotarło do mnie boleśnie, że stałem w centrum niemal opustoszałego miasta. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że miałem właśnie do czynienia z marnymi szczątkami cywilizacji, po których smętnie przewijały się zapijaczone, miejscowe mordy. Mimo że zauważyłem, co najmniej dwa, nowo stawiane domy przy głównej ulicy, to byłem przekonany, że nie należy z tym miejscem wiązać zbyt dużych nadziei. Najwyraźniej po tym świecie chodzili więksi optymiści niż ja i z jakiegoś powodu postanowili zainwestować swój czas i pieniądze w budowę domu na tym zadupiu, szumnie zwanym przez miejscowych: Black Rock. Cóż, ciężkie czasy wymagają desperackich czynów.

Skierowałem swoje kroki do drzwi, nad którymi smętnie powiewał na wietrze szyld z wypisanymi koślawo literami „Saloon”. Może i nie była to zaludniona, tętniąca życiem metropolia, ale byłem przekonany, że nawet w takiej ponurej norze znajdę amatorów whiskey i gier karcianych. Oklasków się nie spodziewałem po mistrzowskim wejściu, jakie zafundowałem niezbyt licznej widowni, ale nie pogniewałbym się, gdyby ktokolwiek choć spojrzał w kierunku drzwi i zwrócił na mnie uwagę. Cisza. Jakbym był duchem. Życie wewnątrz toczyło się swoim rytmem i absolutnie nikt nie zadał sobie trudu, żeby choć przewrócić oczami i na mnie zerknąć.

Przy stoliku zobaczyłem dwóch jegomościów z mętnym spojrzeniem, którzy wisieli smętnie nad kielonkami bursztynowego płynu, co chwila spluwając na deski niezbyt uroczego przybytku. O ladę opierała się jakaś znudzona baba, prezentując swój starzejący się cyc na blacie. Podpierała twarz ręką i patrzyła na mnie z politowaniem, kiedy pewnym krokiem przemierzałem knajpę. Niewiele myśląc, wyciągnąłem z kieszeni ostatniego zmiętolonego dolara, rzuciłem nim na stół wspomnianych wyżej jegomościów i zaproponowałem partyjkę w pokera. Ich japy nagle się ożywiły, chociaż konsystencją i całym jestestwem przypominali rozkładających się, wykopanych dwa dni temu z grobów, denatów. Cuchnęli jak rasowi menele.

— Przyjezdny, co? — mruknął jeden z nich i posłał mi ospałe spojrzenie.

— Brawo, wygrałeś talon na siodło i galon, kolego! — zaszczebiotałem z przesadnym entuzjazmem, wyszczerzając kły w szerokim uśmiechu. — Przyjechałem do zacnych dżentelmenów wygrać kilka dolców!

Popatrzyli na mnie niemrawo i zlustrowali od stóp do głów, jakby zastanawiali się czy warto wyciągać karty dla takiego gołodupca jak ja. Najwidoczniej uznali, że pozbawiony koszuli i możliwości wyciągnięcia asa z rękawa stanowię łatwy łup, bo po chwili na stole pojawiło się pierwsze rozdanie i kolejna kolejka whiskey.


Kilka godzin później uchylałem się od strzałów z Winchestera za jakimś prowizorycznym wychodkiem. Rzecz jasna, że oskubałem kretynów z kasy, zostawiając ich w samych gaciach przy stole. W zasadzie wszystko skończyłoby się dobrze, gdybym w mocnych i dosadnych słowach nie dał wyrazu dla swojej wyższości nad nimi i tym samym nie rozpętał burdy. Jedyną zachwyconą osobą była podstarzała baba zza lady, która nawet z tej okazji porzuciła swoje stanowisko i mocno dopingowała moich oprawców, jakby ta krwawa jatka była dla niej najlepszą rozrywką od czasów masakry pod Mountain Meadows.

Niezliczoną ilość razy oberwałem po ryju, plując juchą na wszystkie strony, ale nie traciłem rezonu i próbowałem się odszczekiwać, zarabiając za to kolejne soczyste razy. Kiedy już byłem pewien, że stracę przytomność i skończę jako posiłek dla kojotów, jeden z zapijaczonych oprawców zamachnął się z takim impetem, że trafił łokciem prosto w nos swojego kolegi, który naraz zalał się krwią i padł na ziemię w konwulsjach. Korzystając z zamieszania, capnąłem leżące na stole dolce i wywinąłem się z imprezy frontowymi drzwiami. Szybko się okazało, że napastnik był z rodzaju tych nieustępliwych, bo porzucił broczącego krwią kolegę i wybiegł za mną, strzelając na oślep z sadystycznym rechotem. Miałem wrażenie, że trwa to całe wieki, kiedy nagle usłyszałem świst koło ucha, a potem wszystko zamarło. Nastała błoga cisza, więc potulnie sprawdziłem czy żyję, obmacując swoje wyłupiaste kolana, pięty i łokcie. Poczułem słony posmak krwi na rozciętych wargach, ale zdawało się, że jednak żyłem, więc ostrożnie wychyliłem się zza sracza i zamarłem. Na środku drogi stał właśnie mój niedawny wybawiciel — Charly Chance we własnej osobie, trzymając na muszce zaskoczonego jegomościa, który jeszcze chwilę temu groził mi rozstrzelaniem. Była to doskonała okazja, żeby wziąć nogi za pas. Wystarczyło wskoczyć na jakiegoś osiodłanego kuca, których minąłem po drodze kilka, popędzić przed siebie i zostawić cały ten bajzel daleko za sobą. Coś mnie jednak powstrzymywało, więc rozdziawiłem paszczę bezwiednie i wpatrywałem się w majestatyczną sylwetkę ponurego kowboja. Stał w bezruchu, ze stoickim spokojem wymalowanym na twarzy. Poły płaszcza tańczyły mu na wietrze, a wyciągnięta ręka pewnie zaciskała się na kolbie rewolweru. Jak zahipnotyzowany obserwowałem tę scenę przez długie sekundy, nie do końca będąc pewnym czy zwykła ludzka ciekawość przytrzymywała mnie w miejscu, czy zadziałał właśnie magnetyzm Charly’ego. Teraz, kiedy miałem okazję podziwiać go w akcji, wydał mi się jeszcze bardziej intrygujący i tajemniczy. Wyglądał na nieustraszonego, miał zacięty wyraz twarzy i rozgniewane spojrzenie, ale zauważyłem, że gdzieś w głębi jego szarych oczu krył się też dojmujący smutek. Nie wiedzieć czemu, ale nagle przypomniałem sobie jak miałem okazję obejmować go w pasie podczas podróży tutaj i zdałem sobie sprawę, że — choć nie miałem pojęcia, kim był — dawno nie czułem się tak bezpieczny jak w tamtej chwili.

W mieścinie ucichło, gapie zatrzasnęły okna i wszystko zamarło w bezruchu. Chance nawet nie drgnął. Napastnik również znieruchomiał na te kilka sekund, a następnie potulnie zwinął swoje manatki i nawiał w bliżej nieokreślonym kierunku. Właściwie byłem pewien podziwu dla jego postawy. Ja na jego miejscu już dawno zamieniłbym się w półpłynną substancję i spłynął po schodach werandy. Kiedy zniknął za rogiem, Charly z gracją schował swój rewolwer i rozejrzał się po okolicy. Chwilę potem znalazł się tuż obok mnie, nachylając się nad moim wpół roznegliżowanym, rozdygotanym cielskiem.

Poczułem jego oddech na twarzy, kiedy trzymał mnie za szyję, przyciskając do drewnianych ścian sralni. Obraz mi się rozjechał, a zbolałe ciało przestało stawiać jakikolwiek opór.

— Co ty odpierdalasz!? — ryknął na mnie, ciskając pioruny wzrokiem.

Wszystko mi się cofnęło, ego zwinęło się w sprężynkę i jęknąłem jak gwałcone koźlę.

— Ekhm… Co? — wydobyłem jedynie nieokreślony bliżej dźwięk ze swojej miażdżonej gardzieli.

— Wpieprzasz mi się w interesy, idioto! — sapnął Charly, dmuchając na mnie odorem whiskey i zapachem czegoś, co nazwałbym oddechem śmierci.

— Spokojnie, kowboju, tylko w pokera grałem!

Charly westchnął przeciągle i zwolnił uścisk, więc padłem jak kupa bezwładnego mięsa na glebę.

— Właśnie okantowałeś mojego… partnera w interesach, matole.

— A, to był twój ten… Tak zwany partner w interesach — zabełkotałem żałośnie. — To nic dziwnego, że nie opływasz w luksusy…

Świat nagle pociemniał, rozległ się trzask, jakby pękającej gałęzi, a do oczu napłynęły mi łzy. Zawyłem z bólu i złapałem się za nos, który właśnie miał wątpliwą przyjemność spotkać się z silną pięścią Chance’a. Poczułem jak krew spływa mi po wargach i zalewa brodę.

— Kurwa mać! Nie panikuj, mam cały jego hajs! — ryknąłem płaczliwie, wyciągając z kieszeni pogniecione dolary, które udało mi się ocalić z zamieszania. — Nie musiałeś mi przemeblowywać mordy, człowieku!

Oczy zaszły mi łzami. Ból był nie do zniesienia i zaczynało mi pulsować we łbie, ale bohatersko postanowiłem, że tym razem nie zrobię z siebie mięczaka roku. Spiąłem poślady i zebrałem się w sobie, żeby dźwignąć swoje obite jestestwo i stanąć o własnych siłach.

Charly zrobił niewyraźną minę.

— Tak się składa, że w interesach nie zawsze chodzi o forsę — sapnął, nie spuszczając ze mnie swojego gniewnego spojrzenia. Z tonu jego wypowiedzi błyskawicznie wydedukowałem, że to nie miał być przyjacielski przekaz i nauka życia. Dosyć dosadnie dał mi do zrozumienia, że w czymś mu bardzo przeszkodziłem i nie będzie łatwo to zrekompensować. Chwilę potem szczęknął kurek, a ja już wiedziałem, że to wszystko pachnie wycieczką po piekielnych otchłaniach i przymknąłem powieki w oczekiwaniu na wyrok. Przysiągłbym, że bulgot z jakim właśnie przełknąłem ślinę usłyszeli na drugim końcu osady.

— Może się jakoś dogadamy, co? — wyjąkałem wreszcie, czekając na egzekucję.

Patrzenie w lufę rewolweru z bliska, to coś w czym miałem spore doświadczenie, ale intuicja mi podpowiadała, że tym razem nie miałem do czynienia z byle frajerem, który odpuści, jeśli będę wystarczająco długo i uparcie skamlać o litość i obiecywać złote góry. Jednak po chwili, ku mojemu zdumieniu, Chance schował broń, a stoicki spokój powrócił łaskawie na jego twarz.

— Wynoś się stąd — warknął. — I módl się, żebyśmy się więcej nie spotkali.


Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że przeżyłem to spotkanie, ale nie zastanawiałem się ani chwili i potulnie zniknąłem z jego pola widzenia. Na głównej drodze zobaczyłem szeryfa i kilku jego ludzi, którzy najwyraźniej wszczęli śledztwo i zainteresowali się strzelaniną, więc przemknąłem cichcem pomiędzy budynkami i odnalazłem sklep, w którym to — za wygrane uczciwie, marne dolary — sprawiłem sobie nowe łachy i kapelusz. Ponieważ zeszło mi z tym całkiem długo, a kątem oka zobaczyłem przez okno, że stróże prawa odpuścili, postanowiłem wrócić do saloonu, żeby wynająć jakiś pokój i obmyć się z całego tego syfu i gówna, które skrupulatnie zbierałem przez trzy dni. Śmierdziałem tak, że wszelkie żywe stworzenie w promieniu stu mil spierdalało, a skunksy rzygały na mój widok.

W przeciągu paru godzin doprowadziłem się do względnej używalności i choć dalej byłem zbolały i wykończony, to postanowiłem uczcić swoje małe zwycięstwo nad panią śmiercią. Zlazłem na dół z zamiarem zjedzenia czegokolwiek i wypicia paru kolejek przed snem, łudząc się przy okazji, że uda mi się tym razem trafić na nieco bogatszych naiwniaków do rozegrania partyjki pokera.

Kiedy pokonywałem ostatni stopień przeżartych przez korniki schodów, rozejrzałem się niepewnie po gwarnym lokalu i omal nie potknąłem się o własne stopy. W kącie pomieszczenia przy jednym z oblepionych stołów siedział Charly Chance i przeszywał mnie wzrokiem na wylot. Uśmiechnął się wyjątkowo nieszczerze i pomachał ręką zapraszająco, a ja głośno przełknąłem ślinę i zesztywniałem. Miałem moment zawahania. Coś mi podpowiadało, że jego słowa o tragicznym finale naszego następnego spotkania nie były z rodzaju tych rzucanych na wiatr. Nie za bardzo jednak miałem wybór, bo patrzył na mnie wyczekująco i miałem dziwne przeczucie, że nie odpuści, nawet gdybym zaczął spieprzać z wrzaskiem.

Niepewnie przycupnąłem na krześle naprzeciwko niego, bojąc się spojrzeć mu w oczy i nie wiedząc jak mam się zachować.

— Napijesz się? — powiedział po chwili i nie czekając na odpowiedź, przywołał gestem kelnerkę, która w chwili obecnej była chyba jedyną kobietą w lokalu. — Ja stawiam.

— Skąd ta nagła zmiana frontu? — wybąkałem nieśmiało, kiedy na stole wylądowała butelka whiskey i dwa kieliszki. Całkowicie zgubiłem wątek i nie miałem pojęcia, czego się spodziewać, ale Chance kompletnie zignorował moje pytanie.

— Dotarły mnie słuchy, że wynająłeś tu pokój — powiedział po chwili i nonszalancko oparł łokieć o blat, patrząc na mnie wyczekująco. — Liczę, że zechcesz oprowadzić mnie po swoich apartamentach.

Zatkało mnie. Kompletnie nie wiedziałem co mam odpowiedzieć i jak się zachować, a przez głowę przegalopowała mi samotna myśl, że zostawanie z nim sam na sam, po tym jak niechcący wszedłem mu w paradę, to pomysł iście samobójczy.

— A tam, pokój jak pokój, nic szczególnego… — wyjąkałem, próbując delikatnie dać mu do zrozumienia, że nie mam najmniejszej ochoty zamykać się z nim w jednym pomieszczeniu. Wyczuwałem jakiś podstęp odkąd zaprosił mnie do swojego stołu, ale dopiero kiedy zaczął się wysilać na uśmiechy i przymilny ton, przyszło mi do głowy, że może mieć naprawdę niecne zamiary.

— Nie daj się prosić. Pozwiedzamy, a potem wrócimy tu na coś mocniejszego.

— Na co? — zapytałem niepewnie, naprawdę bojąc się do czego zmierza ta dyskusja.

— Na kawę z trzech łyżek, kurwa — wycedził ironicznie przez zaciśnięte zęby, a ja zauważyłem, że z całych sił się powstrzymuje, żeby nie podbić mi drugiego oka. Nie miałem pojęcia, czemu tak mu zależało na zaciągnięciu mnie na górę, ale… Chryste. Wyraźnie pobladłem i krew mi odpłynęła z twarzy, kiedy przyszło mi do głowy, że przecież on mnie mógł tam nawet zgwałcić! Wydawało mi się bardzo mało prawdopodobne, że twardziel o takiej aparycji mógł być po prostu ciotą, ale przecież na bezrybiu i rak ryba, a tak się składało, że kobiety w tej mieścinie były gatunkiem zagrożonym wyginięciem! Postanowiłem jak najszybciej wywinąć się z tej radosnej imprezy.

— Hmm… Nie, dzięki, po kawie nie mogę spać — wystękałem, uśmiechając się przepraszająco i powoli, ostrożnie odsunąłem się razem z krzesłem od stołu. — Poza tym, wiesz, znam lepsze teksty na podryw.

Chance stracił cierpliwość. Podniósł się zamaszyście z miejsca i złapał mnie za fraki, wyciągając moje zmaltretowane jestestwo nad stół. Patrzył mi głęboko w oczy, kiedy nasze nosy niemal się dotknęły, a ja załkałem żałośnie na widok jego rozsierdzonego spojrzenia. Klasycznie przegiąłem pałę i żarty się skończyły.

— Chciałem to załatwić po dobroci, ale nie zostawiłeś mi wyboru — syknął, trzymając mnie w żelaznym uścisku i nie bacząc na to, że znaleźliśmy się właśnie w centrum zainteresowania tutejszej, bawiącej się w najlepsze hołoty. — Pójdziesz teraz grzecznie ze mną. I ani, kurwa, słowa, bo będziesz się modlił o spotkanie z braćmi Cole, po tym co ci zrobię, jeśli choć jękniesz — dodał po chwili, zanim w ogóle zdążyłem rozdziawić paszczę, żeby zaprotestować.


Chance niemal siłą zawlókł mnie na górę. Kiedy zatrzasnęły się za nami drzwi i zostaliśmy sam na sam, postanowiłem stanąć nieruchomo w kącie i ani myślałem o jakimkolwiek ruchu, ale moje niesubordynowane cielsko postanowiło drżeć jak osika, a zęby zaczęły bezwiednie dzwonić.

— Co tak sterczysz? — zapytał szorstko, nie zaszczycając mnie spojrzeniem.

— Tu mi wygodnie — odpowiedziałem niepewnie. I całkiem kretyńsko, nawiasem mówiąc.

Chance wzruszył ramionami i zniknął w sąsiednim pomieszczeniu, które również należało do wynajmowanego przeze mnie lokalu. Dalej bałem się poruszyć, chciałem wtopić się w ścianę, rozpłynąć się we mgle czy coś, ale jak okiem sięgnąć mgły nie było; nic tylko kurz i agresywny zapach stęchlizny. Nie było tu absolutnie, kurwa, nic wartego oglądania. Mało przytulne firanki w czerwoną kratę były jedyną ozdobą tego zawszonego przybytku, a na środku stało wielkie nadjedzone przez korniki wyro, przykryte dziurawą narzutą, ale wciąż było to lepsze niż kamień za poduszkę na środku pustkowia.

Usłyszałem dźwięk wyrywanych desek, więc poszedłem niepewnie w ślad za kowbojem, dalej trzęsąc się jak galareta. Widok, który zastałem nieco uspokoił moje zszargane nerwy, bo zobaczyłem jak Chance obluzował klepkę w podłodze i wyciągał coś ze swojej skrytki. Moje dwie ostatnie szare komórki zderzyły się w locie i pojąłem niemal natychmiast, że chciał tu przyjść, żeby dostać się do swoich fantów, a niekoniecznie do moich gaci. Rozluźniłem napięte mięśnie pośladów, a w brzuchu załomotało mi tak głośno, że mógłbym przysiąc, że z daleka burza nadciąga nad pustynię. Chance natychmiast zwrócił na mnie wzrok, a moje bebechy zamieniły się w jełczejące masło. Miał coś tak dzikiego i nieodgadnionego w spojrzeniu, że dostawałem gęsiej skórki, za każdym razem kiedy się we mnie wpatrywał.

— Teraz możemy coś zjeść — skwitował jak gdyby nigdy nic i wyszedł, omijając mnie i nawet nie upewniając się czy podążam za nim.


Ta sama leniwa baba, która dopingowała moich oprawców, zaserwowała nam porządny i całkiem smaczny — jak na otaczające nas standardy — posiłek, uśmiechając się przy tym serdecznie i kłaniając w pas. Na stole wylądowały dwie butelki whiskey, a ja poczułem się jak cywilizowany człowiek, co wywołało lawinę wspomnień. Boże, jeszcze niedawno tak żyłem i zdawałoby się, że będę tak żyć jeszcze przez długie, sielskie lata. Odkąd opuściłem rodzinny dom, żyłem z kradzieży — mniejszych lub większych — i musiałem przyznać, że byłem w tym naprawdę niezły. Właściwie udawało mi się na tym zarobić tyle, że mogłem spać gdzie chciałem, jeść o czym tylko zamarzyłem i popijać to wykwintnymi trunkami, nie musząc się martwić o to, że ktoś zechce mi przewietrzyć czaszkę. Zawsze byłem bardzo ostrożny i nigdy nie zagrzałem nigdzie miejsca na dłużej, nie chcąc zwracać na siebie uwagi i budzić podejrzeń. I wszystko szło jak z płatka, dopóki na mojej drodze nie stanął ten skurwiel O’Donnel. Miał się za spryciarza i wydawało mu się, że ma genialny plan, a ja byłem na tyle naiwny, żeby łykać jego cudowne bajki. Dopiero po długich latach przekonałem się, że jedyne w czym był naprawdę mocny, to w gębie. Potrafił omamić dosłownie każdego i samą tylko gadką owijać ludzi wokół palca. Nie inaczej było ze mną. Uwierzyłem, że uda nam się dokonać niemożliwego, a potem przez resztę życia będziemy się pławić w luksusach, popijając whiskey i paląc drogie cygara. Niestety pan Harry Złotousty O’Donnel wcale nie był tak sprytny, jak mu się wydawało i jedyne czego się dorobiłem dzięki niemu, to zimny oddech braci Cole na karku. Niech cię szlag, Harry.

A teraz miałem nowe zmartwienie, bo — znów przez cholerny przypadek — byłem skazany na towarzystwo ponurego kowboja. Kurewsko przystojnego kowboja, dodajmy. Chociaż w zasadzie pojęcia nie mam, czemu ośmieliłem się go tak nazywać. Pod żadnym względem nie przypominał zwykłego pastucha ani tym bardziej jakiegoś ranczera, który dochrapał się swojego statusu ciężką pracą na roli. Zdecydowanie bliżej mu było do jakiegoś rewolwerowca, łowcy nagród, albo bandyty, bo z całą pewnością był twardzielem i wyglądał na takiego, który ma niewiele do stracenia. Pewność siebie i stoicki spokój w tym chaotycznym i popieprzonym świecie były prawdziwą rzadkością i cechowały właśnie tych, którzy nie boją się spojrzeć śmierci w oczy. Wiedziałem też z własnego doświadczenia, że ludzie, którym na niczym nie zależy są najbardziej niebezpieczni i skuliłem się w sobie na tę myśl.

Bardziej mnie jednak zastanawiało, czemu ośmieliłem się nazwać go przystojnym. To prawda, miał w sobie coś wyjątkowego; coś czego wcześniej nie odnalazłem w męskiej fizjonomii, ale zupełnie nie umiałem tego nazwać. Jedyne czego byłem pewien, to fakt, że chłód jego stalowych oczu robił na mnie naprawdę imponujące wrażenie.


Chance w milczeniu przeżuwał kęsy wołowego steku, popijając whiskey. Włosy opadały mu na czoło, więc od czasu do czasu przeczesywał je palcami, odgarniając nieposłuszne kłaki w tył. Wciąż nie do końca byłem pewien o co chodziło — dlaczego zamiast gryźć piach siedziałem naprzeciwko niego i ładowałem whiskey do pełna, całkiem za frajer? Dlaczego właściwie mi pomógł i bawił się w mojego przewodnika po prerii i okolicznych spelunach, skoro jeszcze niedawno zarzekał się, że nie przeżyję naszego następnego spotkania?

— Zamierzasz mi oddać moją własność, czy będzie trzeba ci zrobić dziurę we łbie? — zapytał znienacka, nie zaszczycając mnie spojrzeniem, a ja na dźwięk jego głosu aż podskoczyłem na krześle. Dosłownie jeszcze parę sekund wcześniej wziąłbym za pewnik, że to będzie miły wieczór, że dla odmiany nikt nie miał ochoty mi przetrącić kręgosłupa, i że mogłem poczuć się — choć raz — bezpiecznie! Natychmiast przypomniałem sobie, że to przecież pierdolony kraj dzikusów i jedyne czego można być tu pewnym, to fakt, że śmierć czeka w każdym zaułku, i w każdych okolicznościach.

— Ależ tak! Naturalnie! — ryknąłem jak debil i sięgnąłem do kieszeni spodni.

Delikatnie położyłem mosiężny zegarek kieszonkowy na stole. W zasadzie szału nie było i może przy odrobinie szczęścia dostałbym za niego jakieś dwa dolce. Interesu życia na pewno bym na tym nie zrobił, ale, kurwa, jeszcze nigdy nie byłem w sytuacji, w której posiadanie kilku dolców więcej w jakikolwiek sposób by ją pogarszało. Charly nie wyglądał na takiego, który żył w biedzie, bo za samą whiskey w tym lokalu zapłacił więcej niż był wart ten pieprzony zegarek, a więc tym bardziej mnie zdziwiło, że potrzebował odzyskać taki szmelc.

— I tak by mi się nie przydał — bąknąłem, rumieniąc się jak opiekane prosię. Jednak trzeba mieć tupet, żeby oskubać człowieka, który zaoferował swoją pomoc i wyciągnął z niedoli.

Chance zgromił mnie spojrzeniem.

— To po cholerę kradłeś?

— A jaki miałem wybór?! Byłem pewien, że zostanę sam, samiuteńki w tej zapomnianej przez Boga wiosce! Musiałem coś zarobić na wejście do jakiejś partyjki pokera, nie?

— Tylko na tyle cię stać? — Uśmiechnął się szyderczo i pokręcił głową z politowaniem. — Kantować jakichś ćwierćinteligentów w podrzędnych spelunach, a potem chować się za sraczem?

— Chyba zapomniałeś, że ty z tymi ćwierćinteligentami robisz interesy!

Spojrzał na mnie pobłażliwie i opróżnił kieliszek jednym haustem.

— Nie jesteś na mnie zły? Nie dołożysz kilku sińców pod oko dla małej symetrii?

— Nie. Teraz wygląda nieźle.

— Faktycznie, kurwa, pięknie! — zajazgotałem. Przed oczami stanęła mi wizja samego siebie z fioletową od siniaków facjatą, napuchniętym kinolem i rozcięta wargą. — Właściwie nigdy nie wyglądałem lepiej!

— Braci Cole pewnie ojebałeś na dwa takie zegarki, co?

Spąsowiałem, para poszła mi uszami i przysięgam, że gdyby wzrok mógł mordować, to Charly Chance ucałowałby przeżarte przez korniki deski tego przybytku.

— Otóż nie. To nieco bardziej skomplikowana historia niż ci się wydaje — wysapałem, próbując zatrzeć wrażenie, że wbił szpilkę bardzo mocno.

Nadal patrzył na mnie wyczekująco, więc spróbowałem odnaleźć w głowie właściwie wspomnienie dla początku tej historii. Chwilę to trwało, bo zdążyliśmy już opróżnić parę konkretnych kielonków whiskey i mój umysł stał się nieco mniej lotny. Alkohol zawsze na mnie źle działał.

— No więc… Natknąłem się w takiej jednej umierającej knajpie na odludziu na pewnego jegomościa, który zwrócił uwagę na mój… Hmm, powiedzmy, że talent do pożyczania rzeczy, bez wiedzy ich właścicieli. Zwiedziliśmy trochę Nevady, wykorzystując moje umiejętności i jego kontakty, aż pewnego dnia zaproponował mi pokaźną sumkę za odstawienie małej szopki w saloonie w Modenie.

— Ścigali cię tutaj aż z Modeny?

— Ścigają mnie już prawie trzy lata po całym Utah. Stąd jak rozumiesz… Mój mały „pożyczalski” biznes bardzo na tym cierpi, bo gdzie bym się nie pojawił, tam pojawiają się także oni — jęknąłem zrezygnowany. — Są jak sępy, jak pierdolone harpie!

— Ile im gwizdnąłeś?

Podchwytliwe pytanie. W szumiącej od wódy głowie zaświtało mi, że przecież właściwie nie miałem pojęcia, z kim rozmawiałem. Jeśli był jednym z bandziorów braci Cole, to mógłbym mieć przejebane i w najlepszym przypadku byłbym zmuszony oddać wszystko z nawiązką. W najgorszym — skończyłbym podziurawiony jak sito. Zakładając, że jednak nie miał z nimi nic wspólnego, a przyznałbym się, że zrobiłem na nich przekręt życia na bajońską kwotę, to mógłby wpaść na karkołomny pomysł, że zaprowadzi mnie do nich i sprzeda za dobrą cenę. Jestem pewien, że sporo by na tym zarobił. Natomiast jeśli umniejszyłbym znacząco swoim zasługom, to mógłby się nie nabrać, że cały gang ścigał jakiegoś frajera po okolicznych kanionach za kilka gównianych zielonych. Kurwa! Poczułem jak moja ostatnia szara komórka wyciskała ciężar życia i zmuszała się do katorżniczej pracy.

— Marnego tysiaka i to jeszcze do podziału z typem, który mnie wciągnął w to gówno.

Charly nie skomentował, ale przysiągłbym, że intensywnie przetwarzał w głowie te informacje, bo zamilkł na dłuższą chwilę.

— Jak to się stało, że wpadłeś?

— No cóż, też nie najlepiej wybierałem swoich partnerów biznesowych. — Uśmiechnąłem się ironicznie, ale zdaje się, że mój przytyk nie zrobił absolutnie żadnego wrażenia na kowboju. — Harry znał zasady, ale nie znał umiaru i niestety za trzecim razem już nam nie wyszło. Braciszkowie połapali się w naszym małym pokerowym oszustwie. Zrobiło się zamieszanie, więc ratowaliśmy się ucieczką i przysięgam, że to prawdziwy cud, że udało mi się z tego wywinąć.

— To gdzie jest twoja ciężko zarobiona forsa?

— Harry w zamieszaniu zwinął pieniądze i ślad po nim zaginął. Zostałem sam. Próbowałem go szukać, ale nie jest to łatwe, jeśli ktoś bardzo nie chce być znaleziony.

— Ja pierdolę — westchnął Charly i jednym haustem opróżnił kolejny kieliszek whiskey.


Wróciliśmy do milczenia. I picia. Whiskey lała się galonami, ktoś rzępolił na pianinie, a do saloonu ściągała żądna przygód klientela. Cały czas bacznie obserwowałem swojego towarzysza, mimo że byłem już tak zrobiony, że dla uzyskania lepszej ostrości wzroku, musiałem przymykać jedno oko. Obraz zaczął mi się rozjeżdżać, kiedy rozbrzmiała wyjątkowo skoczna, taneczna muzyka i kilku miejscowych wskoczyło na barową ladę, żeby rozpocząć dzikie tańce.

— Zatańcz ze mną! — jęknąłem jak napalona gąska, ale Charly zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Świat umknął mi spod stóp, kiedy spróbowałem podnieść się z krzesła, więc postanowił mi dopomóc i pozwolił mi zwisnąć na swoim silnym, męskim ramieniu.

— Co ja bym bez ciebie, stary! Spójrz jak nasze losy splotły się nieocz… kanie! — wybełkotałem, kiedy pokonywaliśmy wyjątkowo strome schody i zmierzaliśmy na górę. — Byliby… my zgranym du… dubletem! Ja bym pożyczał, a ty… ty byś mnie bronił!

Bełkotałem i bredziłem pod nosem, próbując zapanować nad własnym językiem, a alkohol podsuwał na myśl coraz dziwniejsze scenariusze na zakończenie tego pijanego wieczora. Łeb kiwał mi się na szyi i niemal nie potrafiłem już utrzymać pionu, więc kiedy tylko Charly otworzył drzwi od wynajętego przeze mnie pokoju, wlałem się mało powabnie do środka i oparłem jedną ręką o ścianę, próbując nie rozwalić sobie łba i nie runąć na glebę z głuchym łoskotem.

Byłem zamroczony jak jasna cholera i mało do mnie docierało, ale zauważyłem, że Chance zamierzał nocować razem ze mną. Ze zdumieniem obserwowałem jak rozkładał koc na podłodze.

— Nie ma sprooble… problemu… — wymamrotałem. — Możesz tu zostać…

Naprawdę nie wiem, co mi odbiło, ale doznałem jakiegoś przypływu serdeczności i wdzięczności za to, że nadal żyłem i mogłem uczestniczyć w tej suto zakrapianej imprezie, więc chwiejnym krokiem zbliżyłem się do niego i położyłem mu rękę na ramieniu. Odwrócił się zamaszyście wyraźnie zaskoczony tym poufałym gestem i omiótł mnie spojrzeniem. Zdążyłem ledwie wybąkać coś w rodzaju podziękowania, kiedy straciłem równowagę i wpadłem mu w ramiona. Chwilę potem poczułem, że dosłownie frunę nad ziemią i kończę lot, uderzając plecami o ścianę. Chance trzymał mnie za koszulę i świdrował rozgniewanym spojrzeniem, a ja wisiałem bezwładnie, niemal nie dotykając podłogi nogami. Mimo potężnego upojenia alkoholowego, dostrzegłem niezdecydowanie w jego oczach, jakby nie wiedział co ze mną zrobić. Po chwili głęboko westchnął i rzucił mnie na wyro. Świat mnie kołysał. Setka brudnych myśli zameldowała się na pobyt stały w moim świńskim łbie, odpływałem w stronę światła po czarnej, martwej tafli Styksu…

Charly zostawił moje upodlone do granic możliwości jestestwo i zaczął szykować się do snu. Kątem pijanego oka zobaczyłem, że ze stoickim spokojem rozpinał guziki koszuli i się rozbierał. W świetle wpadającego do pokoju blasku księżyca dostrzegłem zarys jego muskularnej sylwetki i cudem powstrzymałem się od wydania z siebie żałosnego jęku. Włosy mi się zjeżyły nawet w tych miejscach, w których zwyczajowo nie jeżą się na widok półnagiego mężczyzny! Nie mogłem oderwać od niego wzroku, i mimo że świat mi lekko wirował, dotarło do mnie, że niewiele brakowało, żeby moje kosmate myśli pogalopowały zbyt daleko, więc zwinąłem się w kłębek, tuląc się jak ostatnia sierota do poduszki.

Sen nadszedł dopiero, kiedy Charly delikatnie nakrył mnie pledami. Kiedy to robił leżałem nieruchomo, bojąc się wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, ale pijane emocje nie ułatwiały zadania, bo wciąż — mimo że poczucie rzeczywistości dawno spakowało manele i pojechało zwiedzać okoliczne kaniony — czułem na wskroś przeszywającą mnie wdzięczność, że nie leżałem podziurawiony jak sito gdzieś na pustyni.


Pół nocy dręczyły mnie koszmary i tonąłem w siódmych potach, więc wiłem się jak czerw i miotałem po wyrze. Naciągałem koc na nos i na zmianę ściągałem, jakbym się łudził, że to choć odrobinę pomoże mi odpłynąć w zdrowy, regenerujący sen. Wiatr świstał bezkarnie przez wybite okno i grał jakąś osobliwą melodię tak, że przechodziły mnie dreszcze i całkiem pewien nie byłem czy to tylko pijackie zwidy, czy jakieś ponadziemskie licho chciało nadać grozy zaistniałej sytuacji. W dodatku dopadł mnie jakiś dygot egzystencjalny i zamiast skupiać się z całych sił na zaśnięciu, moje niesforne myśli rozpasały się jak wieśniaki na lokalnym festynie. Sam, samiutki od trzech lat zmagałem się z gównem tego świata, wszędzie błoto w ryj, gruz pod nogi i groźby rychłej śmierci. Samotna tułaczka po tym obesranym świecie to zdecydowanie było coś, co przerastało moje możliwości. Znikoma znajomość tajników samoobrony i dogorywający instynkt samozachowawczy to raczej mało okazały pakiet dla takiego amatora w walce o przetrwanie jak ja, więc powoli docierałem do momentu, w którym miałem serdecznie dość ciągłej ucieczki i zamartwiania się tym, co przyniesie jutro. Jeszcze jakiś czas temu, kiedy miałem Harry’ego u swojego boku, czułem, że mogliśmy wszystko. On wymachiwał pukawkami, a ja odstawiałem swój teatrzyk i tak nam spokojnie godziny, dni i długie miesiące mijały na szczwanych knowaniach i przygotowaniach do wykręcenia wała roku. Zdawałoby się, że nic tego nie zmieni i do końca życia będziemy już razem organizować przedstawienia plenerowe z małą kradzieżą w roli głównej. A potem wszystko się popierdoliło. Pijany umysł rozpostarł przede mną setki możliwych teorii i scenariuszy, więc zacząłem je wszystkie dokładnie analizować, wciąż szukając ukojenia w podartej i niezbyt eleganckiej pościeli. Przyszło mi nawet na myśl, że Harry nigdy nie miał zamiaru się ze mną dzielić i od samego początku planował zostawić mnie na pastwę losu i braci Cole. To było do niego podobne, ale w zasadzie jedyną szansą na poznanie prawdy było odnalezienie go i porozmawianie z nim na ten temat. Niestety sam próbowałem już wielokrotnie i… Mały świetlik przefrunął przez moją głowę, radośnie trzepocząc skrzydełkami, rozjaśniając ścieżki i labirynty umysłu.

— Ja pierdolę, Charly, wstawaj! — Pochyliłem się nad kowbojem, ale ten ani drgnął. — Charly, proszę cię, musimy porozmawiać!

Pozostawał niewzruszony, mimo że klęczałem nad nim, zionąłem whiskey i bezczelnie obmacywałem jego nagie ramiona. Nie poddawałem się i szturchałem go nerwowo, aż wreszcie mózg zwolnił obroty, wstrzymał popyt na tlen, więc znieruchomiałem i zacząłem się bezczelnie gapić na śpiącego kowboja jak stara dewota w ołtarzyk.

W głowie rozbrzmiały posępne i przygnębiające myśli. Uświadomiłem sobie, że docierałem powoli na skraj rozpaczy. Byłem sam jak kołek w płocie i nie miałem absolutnie nikogo, z kim mógłbym dzielić troski dnia codziennego. Najgorsze było to uczucie braku jakiejkolwiek psychicznej równowagi i poczucia bezpieczeństwa. Byłem życiową łamagą i umiałem się bronić tylko ucieczką. A on, wspaniały Charly Chance, pomimo samotnej wędrówki, nie wyglądał na złamanego i choć właściwie nie znałem go wcale, to wiedziałem, na pewno wiedziałem, że był kimś, kto zawsze dostawał to, czego chciał i dopinał swego. Przypomniałem sobie nagle jak błogie było to poczucie, że nic mi nie grozi, kiedy mogłem się skryć za jego plecami, podczas gdy konno przemierzaliśmy gorącą prerię i dziwnie mnie to wspomnienie podnieciło. Alkohol rozrywający mi żyły, pulsujący we łbie i zagłuszający wszelkie logiczne argumenty zupełnie nie ułatwiał mi myślenia. Właśnie tu i teraz, klęcząc obok posępnego kowboja, zapragnąłem czyjejś bliskości. Uczucie to obce, dziwne, irytujące, drążące dziurę wewnątrz trzewi owładnęło mną całym.

Pech chciał, że śpiący na podłodze Charly był jedyna bliskością, jaką mogłem sobie wówczas zafundować. Resztki zdrowego i ocalałego od zalania wódą rozumu toczyły zażarty bój na śmierć i życie z pijanymi emocjami, ale niestety przegrały z kretesem, więc niewiele myśląc, zwinąłem swój koc i bezszelestnie przysunąłem się do niego. Delikatnie się poruszył, kiedy dotknąłem jego ramienia, więc omal nie zesrałem się ze strachu, że mógłby się przebudzić i przerobić mnie na zrazy. Jednak szybko ukoił mnie zapach jego ziołowych perfum, więc wtuliłem się w niego całym ciałem jak przerażony szczeniak szukający bezpiecznych objęć matki. Subtelnie położyłem dłoń na jego brzuchu, cały czas go bacznie obserwując i upewniając się, że śpi. Poczułem szorstką naprężoną skórę i zdałem sobie sprawę, że nawet po ciemku mógłbym policzyć jego mięśnie. Delikatnie muskałem palcami jego brzuch i klatę, raz po raz wyczuwając pod opuszkami jakąś bliznę, która zdobiła jego ciało. Skąd jesteś, twardzielu? Z czego cię zrobili? Nagle poczułem jak w okolicach mojego rozporka stado dzikich Indiańców stawia wigwam. Ożeż kurwa twoja mać…

Przebudziłem się skoro świt i ze zdumieniem zauważyłem, że moje dłonie wplątane były w czarne włosy Charly’ego, a ja sam chłonąłem jego zapach, jego całość, jak moczygęba ostatnią kroplę wysokoprocentowego samogonu. Wyprostowałem się niemal natychmiast i gwałtownie od niego odsunąłem, jakbym był porażony i zszokowany tym, co właśnie zobaczyłem. Z trudem łapałem oddech. Mózg podpowiadał ucieczkę, serce histerycznie łomotało, w głowie cyrk, w dupie karuzela, a więc pierwsze objawy trzeźwości łaskawie, acz powolnie, przywracały mi zdrowy rozum. Przecież gdyby on się obudził i zobaczył co ja za degrengoladę odpierdalałem, to złapałby mnie za nogi i rozdarł jak kawał starej szmaty! Po cichu spakowałem swój bamber, wróciłem na wyro jak gdyby nigdy nic i położyłem rączki na kocyku jak grzeczny, przykładny aniołek. Całe szczęście Charly dalej spał snem sprawiedliwego i nic nie wskazywało na to, że wyczuł mnie i moje nachalne łapska w pobliżu. Po prostu rankiem zaczniemy tę znajomość od nowa i nikt nie musiał wiedzieć, że omal nie zgwałciłem we śnie tego przystojnego skurwiela!


— Wstawaj, pora w drogę — rozkazał Charly tonem nieznoszącym sprzeciwu, otwierając zamaszyście drzwi i tym samym sprawiając, że poderwałem się z wyra jak na komendę. Na widok jego zaciętej miny niemal natychmiast przetrzeźwiałem, choć właściwie czułem się jak jakiś marny zwłok, który cudem przeżył spotkanie pierwszego stopnia z rozpędzonym pociągiem.

Stęknąłem przeciągle i popatrzyłem na niego nieprzytomnie, próbując odzyskać ostrość wzroku i rozlepić zaropiałe ślepia. Łeb mi pękał.

— Niby czemu mam gdzieś z tobą iść, kowboju?

— Bo tak postanowiłem — warknął i popatrzył na mnie gniewnie.

Na myśl o tym, co odpieprzałem w nocy, spiekłem buraka. Trzewia paliły mnie żywym ogniem, a do tego miałem takiego kaca moralnego, że ten zjadający moje wnętrze, który usiłował mi wywinąć żołądek na lewą stronę, zdawał się być ledwie przyjemnym łaskotaniem. Przecież byłem pijany. Na pewno w pijackim widzie wziąłem go za jakąś ponętną panienkę, bo przecież to nie mogło być tak, że kleiłem się do jakiegoś gościa o podejrzanej przeszłości i jeszcze bardziej podejrzanych zamiarach!

Spróbowałem się podnieść, ale omal nie puściłem pawia.

— Coś się stało? — wymamrotałem. — Jeszcze wczoraj groziłeś, że mnie odstrzelisz.

— Zmieniłem zdanie — wycedził przez zęby.

— Możesz mi wyjaśnić, o co tu chodzi?

Rozłożyłem ręce i popatrzyłem na niego wyczekująco.

— Dzień jest długi, będziemy mieć czas na rozmowę. — Rzucił mi spodnie, więc niemal natychmiast zdałem sobie sprawę, że stoję przed nim w samych gaciach i zawstydziłem się jak młoda dzierlatka przyłapana na flircie. Zacząłem się w pośpiechu ubierać.

— Nic z tego nie rozumiem — powiedziałem, walcząc z lewą nogawką i próbując zatrzeć wrażenie, że ta sytuacja jest dla mnie — delikatnie mówiąc — cholernie krępująca. — Potrzebujesz mojej pomocy? Raczej na nic się nie przydam, jestem tylko…

Nim jednak dokończyłem swój żałosny jazgot, Chance zrobił dwa zamaszyste kroki w moim kierunku i rzucił mi złowrogie spojrzenie. Kątem oka zauważyłem, że ręce zacisnęły mu się w pięści.

— Zjawiłeś się znikąd, okradłeś mnie, przez ciebie musiałem przepędzić człowieka, który miał dla mnie istotne informacje, żeby na sam koniec wynająć akurat TEN pokój, mimo że jasno dałem ci do zrozumienia, że lepiej żebyśmy się więcej nie spotkali, a więc sądzę, że coś kombinujesz i zamierzam dowiedzieć się co — wyrecytował jednym tchem, nie spuszczając ze mnie przenikliwego wzroku ani na sekundę.

— I przez jakiś cholerny przypadek zamierzasz mnie wlec za sobą?

— Pozwól, że sam sprawdzę, na ile to był przypadek.

— A niby co? Masz chyba jakąś paranoję, człowieku — prychnąłem. — Nikt mnie nie przysłał, chyba, że wierzysz w boską, pieprzoną, opatrzność! Ja akurat w takie brednie przestałem wierzyć dawno temu i uważam, że mam po prostu pecha.

Chance nie wytrzymał. Rzucił się na mnie jak tygrys na ofiarę, złapał za łachy i przygwoździł do ściany. Groźby rychłej śmierci wyczytałem z jego oczu, iskry wkurwienia sypały się dookoła. Chwilę potem zimny metal dotknął mojej skroni, więc błyskawicznie zrozumiałem, że część upstrzoną żartami i przekomarzaniem mieliśmy już daleko za sobą.

— Słuchaj, nie mam pojęcia, kim jesteś i skąd się wziąłeś, ale załazisz mi za skórę coraz bardziej, więc zamierzam dopilnować osobiście, żebyś więcej mi nie wszedł w drogę. Jeśli nie będziesz współpracować, to rozwiążę ten problem inaczej i ktoś się będzie musiał napracować przy sprzątaniu tego lokalu.

— Twardy z ciebie negocjator — wyjąkałem, wykorzystując uśmiech numer trzy, co oznaczać miało, że pozostawiony przy życiu będę potulnie wykonywać rozkazy.


Wyszliśmy na zewnątrz. Bezlitosne słońce powitało mnie swoim gorącym oddechem, oczy po zderzeniu z jasną falą światła zaszły mi łzami i zakręciło mi się w głowie. Charly podszedł do swojego grzecznie stojącego wierzchowca i poklepał go po szyi.

— Dokąd idziemy? — zapytałem nieco znudzony, choć jeszcze rozdygotany po pocałunku z żelastwem.

— Sprawdzić jak dobrym jesteś złodziejem — odparł spokojnie, wyciągając strzemiona i podciągając popręg.

Przeraziłem się nie na żarty. Nie czułem się na siłach, żeby znów spierdalać, uchylając się od strzałów, bo tak się składało, że po tej psychodelicznej nocy musiałem się skupić nawet na tym, żeby pamiętać o oddychaniu. Nie jestem jednak pewien czy to ze strachu przed stanowczym tonem kowboja, czy wiedziony naiwną ciekawością — nie zaprotestowałem.

Ledwie kilkanaście stóp dalej, na drodze przecinającej podupadłą mieścinę, zobaczyliśmy przywiązanego do drewnianego słupa, gniadego konia. Dupsko lśniło mu w słońcu i leniwie przeżuwał jakąś ostatnią wyskubaną z ziemi trawkę. Charly posłał mi wymowne spojrzenie.

— No chyba nie sądzisz… — zacząłem stękać, ale kowboj nie zamierzał pozwolić mi dokończyć.

— Koń szeryfa to na pewno najlepsze zwierzę w promieniu dwustu mil.

— Nie mam zamiaru skończyć nafaszerowany ołowiem jak pierdolona kaczka! — wrzasnąłem płaczliwie. — Są na tym świecie jakieś granice i żywioły, z którymi się nie zadziera, do kurwy nędzy!

— Skończyłeś? — Ostre pytanie przeszyło falujące od gorąca powietrze, stalowe spojrzenie kowboja przewierciło mi mózg, zęby mi zadzwoniły w rytm kankana, żeż kurwa twoja mać, trafiłem na prawdziwego popaprańca!

— A, nie! Nie skończyłem, bo nie zamierzam ryzykować życia dla jakiegoś pieprzonego kuca i nadstawiać karku, tylko po to…

— Jesteś tak żałosny, że zasługujesz najwyżej na muła — wtrącił, całkowicie ignorując mój dramatyczny lament.

— O, co to to nie! — żachnąłem się, bo moja urażona, ciotowata, ale jednak męska, duma postanowiła nagle zabrać głos.

Prościzna, potrzymaj moją whiskey pomyślałem, wypiąłem dumnie pierś i ruszyłem w kierunku wyjątkowo masywnego zwierza. Stanąłem niepewnie z boku, nie do końca wiedząc, z której strony powinienem podejść i przyjrzałem mu się badawczo. Zdawał się nie zwracać na mnie uwagi, choć cały czas nerwowo strzygł uszami i machał ogonem. Zostało tylko odwiązać, wskoczyć na grzbiet, a potem spierdalać w nieznane, tak żeby został za mną tylko tuman kurzu, nim ktokolwiek by się zorientował w moich niecnych zamiarach. Niestety nie przyszło mi do głowy, że „wskakiwanie na grzbiet” miało więcej wspólnego z ekwilibrystyką niż całe moje dotychczasowe życie, spędzone na dwóch cienkich nogach i nienaturalnie dużych stopach. Zwykle wszędzie przemieszczałem się pieszo albo na jakimś wozie i właściwie nie pamiętałem już, kiedy ostatni raz jechałem konno. Co gorsza, z wysportowanym kowbojem miałem tyle wspólnego, co burdelmama z przyzwoitością, więc o ile odwiązywanie poszło sprawnie, o tyle zaciągnięcie nogi do góry sprawiło, że kręgosłup odmówił mi posłuszeństwa, chrupnął w trzech miejscach i poczułem się jakbym robił szpagat na stojąco. Szeryf szybko skumał co się odpierdalało pod jego nosem, bo za ścianą budynku usłyszałem nerwowe pobrzękiwanie ostróg i hałasy. No, adrenalino działaj, leniwa krowo! Po kilku żałosnych podskokach wreszcie dźwignąłem swoje zmęczone dupsko na grzbiet konia i z całej siły ścisnąłem zwierzę łydkami. Kucu najwyraźniej rozdrażniony był, może dawno nie dosiadany, a może po prostu wyczuł, że miał do czynienia z totalnym amatorem, bo nagle wystrzelił z zadu aż mną szarpnęło i poczułem jak żołądek podszedł mi do gardła. Przytuliłem się do końskiej szyi, żeby nie pieprznąć na ryj tuż pod nogi szeryfa, który już mierzył do mnie z Winchestera. Zaświstało, zagwizdało, kula przeleciała mi koło ucha. Kucu zatańczył jeszcze, wyrywając łeb do przodu, po czym wystartował dzikim galopem, pokazując wkurwionemu szeryfowi swój gniady, lśniący zadek. Usłyszałem przeciągły gwizd, ale bydlę, którego dosiadałem ani myślało, żeby się zatrzymać! Spróbowałem się wyprostować, bo jeszcze chwila, jeszcze dwa wertepy i dosłownie wychlastałbym sobie wszystkie kły o kulbakę, ale nie poszło mi najlepiej i tak gnałem, przerażony i skulony, kurczowo trzymając się grzywy.

— Co ty odpierdalasz?! — Usłyszałem za sobą krzyk.

Tak, to nikt inny jak Charly Chance doganiał mnie na swoim nakrapianym przyjacielu i z wyraźnym rozbawieniem obserwował moje zmagania z rozjuszonym zwierzem. Wreszcie udało mi się wygrzebać wodze z poplątanej grzywy swojego wierzchowca, więc mocno je ściągnąłem. Bydlę ani myślało o zatrzymaniu się i wyrwało łeb spod uścisku wędzidła, chlapiąc pianą ze spoconego pyska. Charly chyba stracił cierpliwość, bo chwilę potem świsnęło i na szyi mojego konia zobaczyłem lasso. Zaskoczony zwierz bryknął jeszcze, omal nie przyprawiając mnie o czternaście przestawionych kręgów i zwolnił tempa, przechodząc mało płynnie do kłusa.

Zatrzymaliśmy się gdzieś pośrodku pierdolonego pustkowia. Jak okiem sięgnąć żadnego żywego ducha, żadnych szczątków cywilizacji, a więc poczułem się nieco pewniej, bo jedyne co mi groziło to Charly Chance ze swoim wybuchowym charakterkiem, albo, w najgorszym przypadku, śmierć głodowa. Ewentualnie szeryf, który zawziąłby się w sobie i spróbował nas dogonić świńskim truchtem. Pot spływał mi po czole, tworząc potężne wodospady i sapałem jak rozpędzony parowóz.

I tak właśnie moja wartość wzrosła do pięćdziesięciu dolarów, się znaczy, stałem się — niezupełnie szczęśliwym — posiadaczem gniadej kobyły i kolejnego portretu w tym stanie.

BILLY WATERS

To było ledwie pół dnia bezcelowej tułaczki po tym smutnym świecie, a ja już miałem serdecznie dość srania po krzakach i uchylania się od kul. Wlekłem się za Charlym spokojnym stępem, wciąż próbując opanować emocje po tej szaleńczej pogoni przez bezdroża i spróbować dogadać się z moim nowym wierzchowcem. Niestety nie zanosiło się na jakiś większy przełom w tej sprawie. Byle szmer, byle szelest wróblego skrzydła sprawiał, że odskakiwał na bok i płoszył się tak, że przelatywało mi życie przed oczami. Zupełnie jakby moja dupa miała ostatnio zbyt mało wrażeń.

W dodatku nadal nie wiedziałem gdzie i przede wszystkim po co jedziemy, a co najmniej setka pytań cisnęła się na moje wysuszone od upału usta. Tymczasem ani pół słowa nie zamieniliśmy, odkąd Chance zatrzymał mojego konia i puścił kilka kąśliwych uwag o moich jeździeckich umiejętnościach. Naprawdę nie mieściło mi się w głowie, że można wytrzymać tyle czasu bez konwersacji. Jeśli moje nowe życie miało tak wyglądać, że będziemy spacerować w milczeniu od miasta do miasta, pozostawiając po sobie niezbyt miłe wrażenia i wkurwionych mieszkańców, to przestawałem się łudzić, że doczekam spokojnej starości. Nie żebym nagle zatęsknił za nadgryzioną zębem czasu chałupką w odległym Wyoming, którą zostawił mi w spadku mój stary, odchodząc z tego świata w niezbyt romantycznym stylu jako zarzygany menel, który kochał whiskey bardziej niż mnie i moją matkę, ale miło byłoby chociaż wiedzieć czego się spodziewać. Nie wspomnę już o tym, że wciąż zastanawiało mnie dlaczego w ogóle jeszcze żyłem i byłem zmuszany do wycieczek turystyczno-krajoznawczych z takim twardzielem jak Charly Chance. Tradycyjnie — nie wytrzymałem i postanowiłem przerwać te cholerną zmowę milczenia.

— Kim ty właściwie jesteś, Charly? — zapytałem kowboja, leniwie podążając za nim w tylko jemu znanym kierunku.

— Płatnym zabójcą.

Mój mały świat postanowił niebezpiecznie zwolnić tempo, tylko po to, żeby wywinąć trzy niezbyt zgrabne piruety, po czym rozpaść się na miliony kolorowych kawałków. Że bandzior to widać od razu, ale że…

— Co?!

Kowboj odwrócił się niespiesznie w siodle i spojrzał na mój ozdobiony dziwnym grymasem, spocony i zmęczony ryj.

— Ogłuchłeś?

Więcej nie pytałem. W milczeniu trawiłem tę informację i jechaliśmy dalej, dopóki na horyzoncie nie zamajaczyły skąpo obrośnięte karłowatymi krzewami wzniesienia i pagórki.


Wjechaliśmy pomiędzy niskie góry o wyjątkowo kamienistej strukturze. Nadal było tak sucho, że ziemia przeraźliwa trzeszczała pod końskimi kopytami, a niemiłosierne słońce prażyło jak szalone, sprawiając, że powietrze falowało, ale teren był zdecydowanie bardziej trawiasty. Charly znalazł trochę wody dla koni i zatrzymaliśmy się na postój nad brzegiem jakiegoś niewielkiego bajora, chociaż wydawało mi się niemożliwe, żeby znaleźć na takim suchym pustkowiu jakikolwiek płyn poza własnym moczem. Przewodnik wycieczki, się znaczy, ponury kowboj zarządził nocleg, więc nie wnikając zanadto, pomogłem mu zorganizować prowizoryczny obóz.

Od wymiany dwóch zdań podczas jazdy komunikowaliśmy się niewerbalnie, a mój strach do niego rósł z minuty na minutę. Domyśliłem się już na samym początku naszej znajomości, że mam do czynienia z kimś, kto nie zawaha się pociągnąć za spust, ale oficjalne wyznanie, że jest rasowym mordercą, w dodatku wypowiedziane w sposób błahy, jakby było prozaicznym przyznaniem się do dłubania w nosie, sprawiło, że padł na mnie blady strach. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać i nie potrafiłem przewidzieć jego reakcji — choć do tej pory były z rodzaju tych wybuchowych — ale mimo wszystko kiedy na niego patrzyłem, doznawałem jakiegoś dziwnego, nieznanego mi uczucia, jakby mój żołądek próbował wyprowadzki przez gardło. Charly na ogół sprawiał wrażenie pewnego siebie i opanowanego, ale miał w oczach jakąś dzikość, która powodowała, że przechodziły mnie dreszcze. I chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że tylko będąc po jego stronie, mam szansę wyjść cało z tej przygody.

— Przydałoby się coś zjeść — powiedział spokojnie, kiedy rzuciłem na glebę naręcze chrustu i otarłem pot z czoła. Jęknąłem przeciągle, bo jedyne o czym szczerze marzyłem to sen. — Umiesz polować?

— Jeśli sztyletowanie wzrokiem jest pomocne, to coś tam umiem — bąknąłem.

— Co tak zamilkłeś? Nagle postanowiłeś mnie rozpieszczać słodkim milczeniem?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Byłem przerażony, to prawda, ale jednak kiedy patrzyłem na niego, coś dziwnego działo się z moimi bebechami. Przed samym sobą było mi to cholernie głupio przyznać, ale jakaś niepokorna myśl ciągle pukała do mojego świńskiego łba, że po prostu byłem nim zafascynowany jak jeszcze nikim w swoim niezbyt długim życiu.

Wzruszyłem tylko ramionami.

— Chodź, sprawimy sobie kolację — powiedział i rzucił mi karabin. Ledwo go złapałem, omal nie wypieprzając sobie kłów metalową lufą.


Godzinę później stałem, trzymając na muszce zająca. Ręce mi się pociły, a broń była cholernie ciężka. Mierzyłem już długo, wpatrując się w strzygącego uszami gryzonia i bojąc się podjąć ostateczną decyzję. Mięśnie rąk powoli odmawiały mi posłuszeństwa i lekko drętwiały, przez co lufa delikatnie się chwiała, a wzrok zaczynał się rozjeżdżać od nieustannego wpatrywania się w jeden punkt.

Chance stał za mną i w milczeniu obserwował moje zmagania z bronią. Nagle bezszelestnie zbliżył się do mnie i położył mi dłoń na ramieniu. Jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko mojej i poczułem jego oddech na szyi. Kiedy minimalnie musnął brodą mój policzek, świat mi umknął spod stóp, żołądek wywinął koziołka, a gęsia skórka ozdobiła moje chuderlawe ręce. Jakoś, kurwa, byłem dziwnie pewien, że nie trafię. Charly delikatnie podparł dłonią lufę karabinu i szepnął:

— Teraz.

Pociągnąłem za spust. Huk niemal mnie ogłuszył i zaśmierdziało prochem. Odrzut był tak silny, że Charly musiał mnie złapać, żebym nie wypieprzył się na plecy. Oczy zaszły mi łzami, pociemniało, a kiedy odzyskałem ostrość wzroku, zobaczyłem jak moja niedoszła ofiara spierdalała radośnie w podskokach w kierunku najbliższych krzaków.

— Nic się nie martw, następny jest nasz — powiedział spokojnie Charly, chcąc mnie ewidentnie pocieszyć, ale nie czułem nic ponad przeraźliwe przygnębienie.

Długo jeszcze spacerowaliśmy, nim udało nam się wytropić kolejnego zwierza. I ta sama scena, jak jakaś jebana retrospekcja. Charly terroryzował mnie swoim gorącym oddechem, sprawiając, że nie mogłem się skupić absolutnie na niczym. Zacząłem już nawet podejrzewać, że czerpie z tego jakąś chorą satysfakcję i sprawia mu przyjemność bezczelne obłapianie mnie, kiedy tak stawał tuż obok i próbował pomóc mi zrozumieć jak działa celownik.

Udało się dopiero za czwartym podejściem. Futrzak padł, a ja w wielkiej euforii rzuciłem broń na glebę i z radości uwiesiłem się na szyi kowboja. Popatrzył na mnie dziwnie, zapadła niezręczna cisza i zanim zdałem sobie sprawę z tego co odpierdalałem, usłyszałem tylko przepełnione ulgą, chrapliwe:

— Nareszcie.

— A może by tak trochę więcej entuzjazmu?! — żachnąłem się, odskakując od niego jak poparzony i próbując zatrzeć wrażenie, że mój egzaltowany gest był nie na miejscu. Na szczęście Charly tego nie skomentował i tylko uśmiechnął się pod nosem na widok mojej spłoszonej, zażenowanej miny.


Zając skwierczał nad ogniskiem. Zapach mięsa sprawił, że wszystkie kiszki wywinęły mi się na lewą stronę. Po kilku godzinach tropienia i kręcenia się po niezbyt urokliwej okolicy, poczułem się tak zmęczony, że ledwo doczekałem posiłku, usilnie broniąc się przed czułymi objęciami Morfeusza.

— Przydałaby mi się broń — powiedziałem, wpatrując się w posępną twarz kowboja, który zajęty był polerowaniem swojego rewolweru.

— Żebyś sobie nią krzywdę zrobił?

— Przecież mnie nauczysz — wyszczerzyłem kły w ironicznym uśmiechu, ale odpowiedziało mi jedynie ostentacyjne milczenie.

Słońce już zaszło, więc miałem okazję podziwiać go w blasku ogniska i musiałem przyznać, że widok jego skupionej miny w tej scenerii był naprawdę kojący dla zmysłów. Biła od niego jakaś łagodność i zmysłowość, jakby po całym, pełnym napięć dniu zamieniał się w prawdziwą oazę spokoju i pozwalał sobie wreszcie na chwilę odpoczynku od stwarzania pozorów nieprzebłaganego skurwiela.

— Pomożesz mi odnaleźć Harry’ego? — wypaliłem po chwili. W końcu miałem do czynienia z mordercą, zawodowo parającym się tropieniem ludzi i łudziłem się, że zechce mi pomóc. — Byłbym naprawdę wdzięczny. Zdaje się, że wisi mi trochę forsy.

— Interesuje mnie tylko jeden rodzaj wdzięczności — mruknął w odpowiedzi.

— No już chuj, trudno, dam ci nawet wszystko, co jest mi winien.

— Mam nieco większe stawki.

— Chyba żartujesz! Po starej, dobrej znajomości tak będziesz zdzierał?

Charly nie wyglądał na zdziwionego, że próbowałem dyskutować, targować się i memłać ozorem. Znajomość to była krótka, ale intensywna, chyba już zdążył mnie trochę poznać.

— Powiedzmy sobie jasno — powiedział po chwili, wzdychając głęboko. — Nie zamierzam poświęcać czasu i energii dla obesrańca, któremu pomogłem, a ten w podzięce rąbnął mi zegarek.

— No przecież oddałem! — jęknąłem żałośnie. — A za tę pomoc uczciwie zapłacę!

Musiałem zrobić minę przygłupa roku, bo Charly popatrzył na mnie z politowaniem. Zrobiło mi się cholernie wstyd, ale jednocześnie rozpierała mnie duma, że zdołałem skubnąć cokolwiek komuś takiemu jak Charly Chance.

— Za tyle mogę dla ciebie ubić najwyżej końską muchę.

— Dobra, kurwa, podwajam stawkę!

— Przecież nie masz tych pieniędzy — prychnął i uśmiechnął się pobłażliwie, nie dając się wyprowadzić z równowagi ani na sekundę, jakby nagle odnalazł w sobie niezmierzone pokłady cierpliwości. Na chwilę zamilkłem, ale wcale nie miałem zamiaru odpuścić.

— No teoretycznie jeszcze ich nie mam, ale z twoją pomocą…

— Mam inne plany i nie zamierzam ryzykować.

— A co gdybym pomógł ci w twoich planach, a na deser zostawilibyśmy sobie małą wizytę u Harry’ego?

Byłem na dobrej drodze, żeby zagrać mu na nerwach tak dotkliwie, że większość moich problemów mogłaby prysnąć jak bańka mydlana w przeciągu kilku sekund.

— Słuchaj. — Chance nabrał powietrza. — Fakt, że twoje upierdliwe do granic możliwości jestestwo nadal oddycha, oznacza ni mniej, ni więcej to, że uznałem cię za użytecznego. Nie wiem, czy pamiętasz co ci powiedziałem, ale byłem śmiertelnie poważny, mówiąc, że masz za mną łazić i nie otwierać mordy nieproszony, bo cię podziurawię jak kaczkę. Dane aktualne, nic się nie zmieniło, dlatego teraz przymknij dziób i daj mi święty spokój, zanim zapuścisz się za daleko.

Prychnąłem.

— Nie rozumiem, dlaczego miałbym za tobą gdzieś łazić! Może skoro uznajesz mnie za „użytecznego”, najwyższa pora zacząć ze mną rozmawiać jak z równym sobie, a nie jak z jakimś jebanym paziem na posyłki!

— W porządku — westchnął i oderwał się od polerowania rewolweru, żeby posłać mi jowialne spojrzenie. — Leć, droga wolna. Cały świat stoi przed tobą otworem.

— Jasne, kurwa. Tylko, że ja wiem, gdzie on ma ten otwór — mruknąłem pod nosem i przestałem prowokować.

Czy mi się to podobało, czy nie — byłem skazany na jego towarzystwo, bo przecież sam w życiu nie wydostałbym się z tego pustkowia w jednym kawałku. Poza tym… jego obecność — mimo że to przecież, kurwa, morderca — sprawiała, że czułem się lepiej i pewniej. I za cholerę nie mogłem zrozumieć dlaczego.


Przebudziłem się nad ranem mokry jak mysz. Tradycyjnie zły kamień wybrałem za poduszkę, bo tak mi słońce dawało popalić od bladego świtu, że omal nie ususzyło mnie na wiór. Obróciłem się na lewy bok i zobaczyłem stertę łachów. W pierwszym odruchu pomyślałem o tym, że Chance po prostu wyparował w tym upale i zmienił się w kupę popiołu, ale potem usłyszałem plusk wody i kątem oka dostrzegłem, że zażywał kąpieli. Posiekane i naznaczone bliznami plecy prężyły się, kiedy pochylał się nad taflą wody, mokre włosy opadały mu na ramiona, a ja omal nie jęknąłem z wrażenia. Na chwilę zniknął pod wodą. Rozdziawiłem japę, coś mnie ścisnęło za gardło, jakbym obawiał się, że już nigdy więcej go nie zobaczę, ale po chwili wynurzył się, łapiąc głośny haust powietrza. Stał teraz przodem do mnie, więc zmrużyłem oczy. Postanowiłem udawać, że śpię, i że widok jego muskularnej klaty wcale a wcale mnie nie podnieca! Chance wyszedł niespiesznie na brzeg. Przez uchylone powieki zauważyłem, że był nagusieńki jak święty turecki. Oddech mi przyśpieszył i coraz trudniej było mi zapanować nad własnym ciałem. Kiedy zbierał swoje ubrania z ziemi, kropla zimnej wody spadła mi czoło. Chryste, tętno tak mi skoczyło, że poczułem wypieki na twarzy i zacząłem płonąć z wrażenia. Wszędzie. Zacisnąłem mocniej oczy, oddech mi się urywał i omal nie zacząłem się krztusić!

— Wstawaj, obesrańcu. — Romantyczny Charly w natarciu. Omal się nie udławiłem własną śliną na jego widok, a on tak po prostu kazał mi się ogarnąć! Niestety nie potrafiłem na komendę jak jakiś pieprzony kundel szeryfa!

Teatralnie, niby nieprzytomnie podniosłem powieki i spojrzałem na kowboja. Zapinał guziki od koszuli i wyglądał jak milion dolarów. Poczułem jak czerwone plamy pojawiają się masowo na mojej zasuszonej twarzy i ze zdumieniem zaobserwowałem, że w szarych oczach kowboja, zwykle posępnego i szorstkiego w obejściu, zamieszkały jakieś wesołe kurwiki. Zupełnie jakby domyślił się, że podglądałem i jakby niesłychanie go ten fakt rozbawił.

I niedługo później sam skorzystałem z dobrodziejstwa natury i wziąłem kąpiel. Kitrałem się po krzakach jak przestraszone cielę, byleby tylko ukryć dręczące mnie poczucie wstydu. Dopiero kiedy schłodziłem nagrzane ciało w rześkiej wodzie, zrozumiałem, że działo się ze mną coś dziwnego. Nagle jakaś spłoszona myśl przecwałowała po mojej głowie i zdałem sobie sprawę, że podniecał mnie widok nagiego faceta, mimo że wcale nie byłem pijany i miałem naoczne dowody na to, że w żadnym calu nie był kobietą. I cholernie mnie ta myśl zatrwożyła.


— To dokąd jedziemy, Charly? — zapytałem, kiedy dosiedliśmy swoich wierzchowców i ruszyliśmy w dalszą drogę. — Pochwal się. Niech chociaż wiem, kto tym razem będzie do mnie strzelał.

— Jedziemy do Cove Fort.

Wyczułem podłą ironię w jego głosie. Słowo „fort” niestety nie kojarzyło mi się z sielanką ani z żadnym relaksem dla zmysłów. Wręcz przeciwnie — wróżyło krwawą jatkę i następujące po sobie dramaty, więc wielki gul stanął mi w gardle i gotów byłem go wyrzygać.

— Ulżyło ci? Lepiej? — zapytał Chance po chwili.

— Po co tam jedziemy?

— Książkę piszesz, czy jak? — Irytacja w głosie kowboja świadczyła o tym, że mogłem nie doczekać końca podróży.

— Nie, ale fajnie byłoby wiedzieć za co zginę.

— Za pięćset dolców.

— Mam ci jakoś z tym pomóc? — dociekałem, próbując przygotować się psychicznie na tę wizytę i zrozumieć swój udział w tej historii.

— Najlepiej udawaj niemowę — mruknął i popędził konia do galopu, dając mi do zrozumienia, że niczego więcej się od niego nie dowiem.

Domyśliłem się w lot, że są dwie opcje i albo Chance zamierzał odebrać należną mu zapłatę, albo — co gorsza — zamierzał na nią zarobić. Obie możliwości w połączeniu z dramatycznym słowem „fort” nie mogły skończyć się przyjemnie, zważywszy na fakt smutnych czasów z jakimi przyszło nam się zmagać. Większość tutejszych fortów była opuszczona i zajmowali je wyjęci spod prawa bandyci, którym łatwiej było bronić swojego łupieżczego dobytku za wielkimi murami. Chociaż w zasadzie nie miałem zielonego pojęcia, czego tam się spodziewać, więc podążałem dalej za swoim przystojnym towarzyszem. Niech mi ziemia lekką będzie.

Cały czas kalkulowałem swoje szanse na ucieczkę z tego chorego układu, ale im dłużej trwała nasza wspólna podróż, tym bardziej gasła we mnie nadzieja, że zdołam się uwolnić od jego towarzystwa. Chciałem przy najbliższej nadarzającej się okazji nawiać i rozpłynąć się we mgle, ale jak dotąd nie zanosiło się na to, żeby Charly planował odwiedziny w cywilizowanym miejscu, a w dziczy nie czułem się zbyt pewnie i nie sądziłem, że zdołam w niej przeżyć dłużej niż pieprzone dwa dni. Paradoksalnie, chciałem się wywinąć z tej wycieczki nie dlatego, że obawiałem się o swoje marne życie, ale dlatego, że przerażało mnie to, co może się wydarzyć, jeśli Charly nadal będzie w pobliżu. Zupełnie jakbym chciał ogłuszyć swoje skołowane, ciotowate myśli i przekonać się, że moja fascynacja nim była powodowana tylko brakiem kobiecego towarzystwa. Cóż… Wychodziło na to, że nawet w walce z samym sobą potrafiłem się obronić tylko ucieczką.


Kilka godzin później stanęliśmy pod imponującą bramą fortu. Zdawało się, że nie ma tu żywego ducha, ale jednak drażniące uczucie strachu przeszyło mnie na wskroś — trząsłem się jak galareta, a serce dudniło jak oszalałe. Próbowałem się pocieszać w myślach, że przecież był tam ze mną zaprawiony w walce morderca, który w razie większej awantury na pewno by mnie obronił, ale w żadnym stopniu nie uciszało to moich obaw o finał tej wyprawy. Z moimi skłonnościami do prowokowania chujowych sytuacji, nie byłem wcale taki pewien, że tym razem nie skończę z dziurą we łbie.

Chance gwizdnął przeciągle. Sekundę później zobaczyłem — na oko — jakieś trzydzieści luf przeróżnego kształtu, skierowanych w naszą stronę.

— Billy Waters! Wyłaź, skurwielu! — krzyknął Charly.

— Nie wkurwiaj ich, ja cię proszę, bo zrobią z nas mielonkę — mruknąłem konspiracyjnie do kowboja, ale nawet na mnie nie spojrzał, mimo że właśnie oblewały mnie siódme poty, a głos drżał, jakbym podróżował dyliżansem po wybrukowanym dukcie.

W tym ponurych okolicznościach przyszło mi do głowy, że jeśli on faktycznie miał tu na kogoś zlecenie, to nic dziwnego, że nie opływał w luksusy. Szansa na powodzenie — raczej na pewno pewne, że jak tu ktoś zginie, to będziemy to my! Tfu, kurwa, język mi stanął kołkiem!

— Czego chcesz? — zapytał niezbyt uprzejmie spocony jegomość, patrzący na nas podejrzliwie z fortowego muru.

— Przyjechałem napić się herbatki z Billym, otwieraj brudasie!

— Stul pysk, pastuchu, bo cię podziurawię! — ryknął zapocony gbur. Nieśmiałe, złośliwe uśmieszki wymalowały się na twarzach uroczych panów. — A twoja śliczna panienka dołączy do zabawy?

Spąsowiałem, kiedy zorientowałem się, że właśnie pytali o mnie i poczułem się jak uliczna dziwka. Sytuacja zaczęła się robić bardzo napięta, a ja byłem bliski od zemdlenia i czułego pocałunku z matką ziemią. Krew odpłynęła mi z twarzy i omal nie zesrałem się ze strachu w gacie. Chwilę potem rozległ się huk, zaśmierdziało prochem, a dowcipny jegomość przewinął się przez mur i spadł bezwładnie jak ustrzelona kaczka wprost pod kopyta naszych koni. Mój rozchwiany emocjonalnie kucu tradycyjnie począł odpierdalać rodeo, nerwowo podskakiwać i podrzucać łbem.

— Usiądź w tym siodle jak facet — warknął na mnie Charly.

— Co za różnica?! Trzydziestu chłopa ma nas na muszce, tydzień nas stąd będą skrobać!

Nie wiem czy to nagły skok adrenaliny, czy wściekłe spojrzenie kowboja na mnie tak zadziałało, ale z całej siły wsunąłem swoją wątłą dupę w siodło, docisnąłem bydlę do ziemi i zdaje się, że to go usadziło. Przynajmniej na chwilę, bo kiedy rozległ się chrapliwy mruk tuż za bramą i zapanowało wyraźne poruszenie, zarżał głośno i prawie stanął dęba.

— Morda, łajzy! Toż to sam Charly Chance nas odwiedził! Otwierać, leniwe fiuty!

Przysiągłbym, że usłyszałem jak kamień spadający mi z serca z hukiem jebnął na piaszczystą drogę.


— Chance, skurwielu, już myślałem, że się nie doczekam! — ryknął entuzjastycznie gospodarz tej ponurej nory, kiedy zsiedliśmy z koni i weszliśmy do serca fortu.

— Billy, nic się nie zmieniłeś, staruszku — odpowiedział Chance i nieśmiało się uśmiechnął. — Przyjechałem najszybciej jak mogłem.

Rzucili się sobie w objęcia. Wywnioskowałem, że byłem właśnie świadkiem jakiegoś spotkania po latach, ale nadal nie czułem się tu zbyt pewnie. Stałem jak wazon pośród szemranych typów niewiadomego pochodzenia, delikatnie podkurwionych i zdawało się, że mocno zawiedzionych tym, że nie udało się urządzić małej rzezi na naszej skromnej dwójce.

— Wybaczam ci, że odstrzeliłeś mojego człowieka — powiedział Billy, wyswobadzając się z uścisku i uśmiechając się serdecznie. W słońcu błysnęły złote zęby. — I tak nikt go tu nie lubił!

— Obraził mojego… kompana.

— Kurwa mać, Charly! Co się stało, że zabrałeś ze sobą towarzystwo?

Waters popatrzył na niego ze zdumieniem, jakby oczekiwał odpowiedzi, a potem omiótł mnie spojrzeniem w taki sposób, że poczułem się jak sprzedawana kobyła. Chwilę trwało zanim do mnie dotarło, że Charly całkiem niedawno zabił człowieka, który śmiał mnie znieważyć. Uśmiechnąłem się mimowolnie, a potem zdałem sobie sprawę, że obaj patrzyli na mnie wyczekująco.

— Johnny Dow — przedstawiłem się i kulturalnie uchyliłem kapelusza.

— Charly, stary draniu, nie mogę uwierzyć, że taki samotny wilk jak ty…

— To tylko jeden wrzód na dupie więcej — odparł spokojnie kowboj, nie pozwalając mu dokończyć myśli. Billy się roześmiał, a ja wbiłem wzrok w ziemię i zacząłem się zastanawiać którędy do domu, bo jakoś nie czułem się najlepiej w towarzystwie takiej galerii osobowości.

— Chodźcie, napijemy się za to spotkanie!


Billy Waters okazał się całkiem wesołym typem spod ciemnej gwiazdy. Żartował, uśmiechał się szeroko i wyglądał na naprawdę zachwyconego naszą wizytą. Nie zmieniało to jednak faktu, że budził we mnie grozę i za żadne skarby świata nie chciałbym mu się narazić. Miał rozbiegany wzrok psychopaty i za każdym razem, kiedy na jego dropiatym ryju malowało się coś na kształt uśmiechu, prawe oko zezowało do zewnątrz. Jego twarz zdobiła malownicza blizna — zaczynała się nad uchem, a kończyła przy samym nosie, zupełnie jakby ktoś próbował wyciąć mu kawałek policzka. Zawinięty, gęsty, czarny wąs poruszał się z każdym wypluwanym przez niego słowem.

— To gdzie żeś bywał przez te wszystkie lata, Charly? — zapytał Billy, przysiadając się do przeznaczonego dla nas, suto zastawionego stołu.

Może i Waters wyglądał jak rasowy bandzior, ale nie poskąpił gościnności. Poczęstował nas ciepłą szamą, whiskey lała się galonami, a ja siedziałem pomiędzy nimi, bojąc się zabrać głos i bacznie obserwując wszystko dookoła. Właściwie czułem się wśród nich jak ministrant w zamtuzie.

— Tu i tam — mruknął Chance w odpowiedzi. — Głównie tam, gdzie dobrze płacili.

— Jak sobie radzisz?

— Całkiem nieźle.

Niby wszystko wskazywało na to, że znają się od lat, ale jednak zauważyłem, że Charly jest bardzo ostrożny i oszczędny w słowach. Biorąc pod uwagę fakt, że w stosunku do mnie również nie był zbyt wylewny, uznałem, że po prostu taki miał styl bycia.

— A gdzie jest Foster? — zapytał nagle kowboj, łypiąc podejrzliwie na Watersa. Ten uśmiechnął się krzywo, jakby padło naprawdę niewygodne pytanie.

— Szuka szczęścia na własną rękę. Był tu jakiś pieprzony, złotousty łowca nagród, naopowiadał bajek, obiecał złote góry i wyjechali do Meksyku — powiedział, siląc się na beznamiętny ton, ale zauważyłem, że ta historia wcale nie jest dla niego obojętna. — To było kilka lat temu, po co sobie zawracać tym głowę?

Charly nie próbował ukryć zaskoczenia.

— Mam uwierzyć, że tak po prostu pozwoliłeś im odjechać?

Waters wzruszył ramionami.

— Znasz mnie, Charly i wiesz, że łatwo mnie przekupić. — Billy uśmiechnął się przebiegle, a potem popatrzył na mnie. — Jesteś partnerem w interesach?

Pytanie padło tak nagle, że omal nie udławiłem się chlebem, którym właśnie zapychałem sobie otwór gębowy. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Sam przecież nie wiedziałem co się właściwie stało i jaki był mój udział w tej historii, że już nie wspomnę o tym, że ciężko było jednoznacznie określić kim byłem dla Charly’ego. Jak dotąd wszystko wskazywało na to, że byłem po prostu jeńcem, ale nawet co do tego nie miałem żadnej pewności.

— Można tak powiedzieć — odpowiedział Chance ze spokojem.

Pięknie kłamał, nawet mu brewka nie drgnęła. Za to ja spaliłem cegłę, a na szyi wylazły mi czerwone plamy.

— Co on taki milczący? — dopytywał Billy, żywo zainteresowany moją skromną osobą.

— Nie wiem, normalnie mu się jadaczka nie zamyka.

— Ale nie będę musiał płacić podwójnie? — Waters wyszczerzył złote zęby w krzywym uśmiechu.

— Jasne, że nie.

— Przepraszam, co? — próbowałem dociekać, upewnić się, że się przesłyszałem, ale powiało lodem znad Alaski, się znaczy stalowy wzrok Chance’a wywiercał mi dziurę w mózgu.

— To już ustaliliśmy, Johnny — wycedził przez zęby. Nie jestem pewien czy jego ton mi to uczynił, czy dźwięk mojego imienia, które wypowiedział po raz pierwszy, ale znów żołądek mi się wywinął na lewą stronę.

— Świetnie, więc przejdźmy do interesów! — ryknął Billy, nie wyczuwając, że atmosfera przy stole zrobiła się — mówiąc eufemistycznie — gęsta. — Kiedy dowiedziałem się czym się teraz zajmujesz, od razu pomyślałem, że zechcesz na tym zarobić.

— Raczej nie gardzę gotówką.

— Banks naprawdę zalazł mi za skórę, najchętniej wypatroszyłbym go jak dziką świnię — warknął gniewnie Billy, a na jego twarzy pojawił się groźny grymas. Cała serdeczność nagle z niego uleciała i miał żądzę mordu wypisaną w spojrzeniu, więc skuliłem się w sobie, przeczuwając, że mogło to zwiastować rychłe dramaty. — Zapłacę pięćset jebanych zielonych za łeb tego skurwiela! — dodał po chwili, uderzając pięścią w stół.

— Wiem, Billy. Dostałem twój list — odparł ze stoickim spokojem Chance, jakby nerwowe pohukiwanie naszego gospodarza nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. — I nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie zamierzał podjąć się tej roboty.

— I to już? Nie zamierzasz się targować? — wyrwało się nagle z mojego ściśniętego strachem gardła. Zdaje się, że whiskey rozplątywała mój, prawie połknięty, język. Waters popatrzył na mnie zdumiony, ale postanowiłem brnąć dalej. — Gównianą pińcetkę to drukują za podrzędnymi koniokradami w zapadłych dziurach, przyjacielu.

— Nie taka była umowa! — Billy powoli podniósł dupsko z krzesła i oparł się dłońmi o blat stołu.

— Spokojnie, Waters, siadaj. — Chance próbował ratować sytuację, ale już chyba nie było dla mnie nadziei, mój instynkt samozachowawczy spierdolił w krzaki.

— Właściwie nie rozumiem, dlaczego tak ci zależy, żebyśmy ci przywlekli jakieś zwłoki, skoro masz tu przynajmniej trzydziestu chłopa chętnych wszcząć jakąś rozróbę i mógłbyś sam się po niego pofatygować.

— Jakbym mógł, to zrobiłbym to już dawno! — Wkurw Watersa przeszedł w fazę plucia śliną na wszystkie strony. — Tysiąc dolców… Daję tysiąc, ale za żywego!

Charly znieruchomiał. Ja w zasadzie też, ale uśmiechnąłem się przebiegle.

— Zgoda, przyjacielu! Napijmy się! — krzyknąłem i klasnąłem w dłonie.


Ledwie zatrzasnęły się za nami drzwi od pokoju, który w swej szczodrości wynajął nam napruty jak bąk Billy, kiedy poczułem, że frunę nad ziemią i kończę lot, uderzając plecami o ścianę. Po chwili miałem przyjemność patrzeć głęboko w rozsierdzone oczy Chance’a. Znowu.

— Coś ty sobie myślał? — Smagał mnie swoim gorącym oddechem, a nasze nosy niemal się dotykały, kiedy taksował wnikliwie moją zamroczoną twarz. — Czy nie miałeś udawać niemowy?!

Byliśmy pijani, to prawda. Nie oszczędzaliśmy się tego wieczoru, ale jednak zauważyłem, że w lot wytrzeźwiał, kiedy tylko zostaliśmy sami i miał szansę po raz kolejny przemeblować moją — wciąż sino-kolorową po spotkaniu ze starszyzną z Black Rock — mordę. Był nieziemsko wkurwiony.

— Nie dziękuj, nie dziękuj… — wymamrotałem, nawet nie próbując się wyswobodzić z żelaznego uścisku.

— Czy ty chociaż masz blade pojęcie z kim się targujesz, idioto?

— A… właściwie to nie, ale…

I stało się. Jebnął mi, nie szczędząc knykci, prosto w spuchnięty i obolały nos, więc zakwiliłem żałośnie. Krew się polała i poczułem na ustach — tak dobrze mi znany — słonawy posmak.

Z jego miny wyczytałem, że nadeszła pora, żebym pożegnał się z tym okrutnym światem, ale właściwie byłem już tak znieczulony, że wszystko dookoła się rozmywało i traciło sens. Chance zwolnił uścisk i cofnął się o dwa kroki. Spłynąłem po ścianie i splunąłem juchą.

— Po cholerę się odzywałeś?

Wzruszyłem ramionami. Z forsą to ja za pan brat; targować się umiałem, liczyłem błyskawicznie — właściwie to chyba jedyna rzecz, w której byłem całkiem niezły.

— Myślałem, że się na coś przydam.

— Pozwól, że to ja będę ustalał, kiedy się przydasz. Zwłaszcza jeśli chodzi o moich znajomych — warknął na mnie gniewnie. Wyczułem wyraźną ironię w jego tonie, kiedy wspomniał o swoich znajomych. — Jest milion sposobów, na które można wkurwić Billy’ego, ale targowanie się z nim, to akurat ten najbardziej dramatyczny w skutkach.

— Jest nas dwójka, tak? Razy dwa, no wiesz…

Chance klapnął na łóżko, jakby opuściła go resztka sił.

— W takim razie sam tu przywleczesz żywego Banksa, cwaniaku, bo jestem płatnym zabójcą, a nie, kurwa, jakimś pieprzonym łowcą nagród!

Uśmiechnąłem się niemrawo, bo o tym zupełnie nie pomyślałem. Szumiąca w głowie whiskey, obolała facjata, i kolejna pokrwawiona koszula: taki szybki bilans wieczora, gratis nowe zmartwienie, bo, kurwa, faktycznie… z żywym to może być trochę trudniej.

— W takim razie… Może wrócimy do pięciuset za trupa?

Chance nie wytrzymał. Wystartował do mnie, chwycił mnie za szmaty i całym ciałem przygwoździł do ściany. Znowu. Cały się rozdygotałem i już naprawdę nie byłem pewien czy to ze strachu, czy ta wymiana spojrzeń pomiędzy nami trwała stanowczo zbyt długo. Nachylał się nade mną i głośno oddychał, ale jego twarz wyraźnie złagodniała. Przyglądał mi się badawczo i świdrował spojrzeniem, jakby chciał prześwietlić meandry mojego umysłu. Dzieliły nas cale, czułem jego gorący oddech na twarzy i zamiast klasycznie zemdleć, albo chociaż spróbować się wyswobodzić, zacząłem się zastanawiać co by się stało, gdybym odważył się go pocałować!

— Właściwie czemu ja cię jeszcze nie zabiłem? — zapytał, wciąż przewiercając mnie swoim dzikim, obłędnym spojrzeniem.

Drżałem i milczałem, bo przecież, kurwa, nie miałem bladego pojęcia czemu! Ponieważ cisza pomiędzy nami zaczęła narastać, puścił mnie, odwrócił się zamaszyście i znów usiadł na łóżku. Jego oczy zdradzały, że walczył sam ze sobą i próbował się powstrzymać od tego, żeby nie skręcić mi karku. Nie ma się co dziwić, władowałem go na minę we właściwym dla siebie, ćwierćinteligentnym stylu.

Skuliłem się w kącie. Krew dalej spływała mi po brodzie, czułem jak nos mi puchnie i pulsuje z bólu, a Charly nadal przyglądał mi się badawczo. Dałbym milion dolców, albo i nawet dwa miliony, żeby odczytać jego myśli. Po chwili głęboko westchnął, niespiesznie wstał i ze zrezygnowaną miną podszedł do balii z wodą, która stała w rogu pomieszczenia. Namoczył w niej kawał szmaty, wykręcił ją tak mocno, że usłyszałem odgłos trzaskających nici i zbliżył się do mnie. Zadrżałem, kiedy podniósł dłoń i delikatnie zaczął obmywać krew, która chlusnęła z mojego nosa. Robił to tak delikatnie, że poczułem jak ból powoli ustępował. Znów zamienił się w tego łagodnego, spokojnego faceta o smutnym spojrzeniu. Zimna woda nieco otrzeźwiła mój umysł, rozdygotałem się i… chyba wzruszyłem.

— Dziękuję — szepnąłem.

Popatrzył na mnie z politowaniem i pomógł zawlec moje zmęczone cielsko do wyra.

Długo jeszcze wgapiałem się w sufit, a setka rozjuszonych myśli kłębiła się po zmęczonym, wypranym i zmaltretowanym umyśle.

— Właściwie… Dlaczego ty mnie ciągasz za sobą? — zapytałem nieśmiało, będąc przekonanym, że odpowie mi, tradycyjnie, milczeniem. — Nie jestem przecież jakimś pieskiem salonowym, do kurwy nędzy.

— Moim mógłbyś być.

Zmiękłem. Wyobraziłem sobie siebie, jako małego nadętego mopsika ubranego w różowe piórka i woale, siedzącego grzecznie ze znudzoną miną na kolanach Chance’a i mimowolny uśmiech rozjarzył moją obolałą twarz.

NORTH CREEK

— Co ten Banks odpierdolił, że Billy jest gotowy za niego zapłacić taką górę forsy?

— Nie wiem.

No, to pogadaliśmy. Ależ ja się niemożliwie stęskniłem za klepaniem dupą po siodle i tą niezmierzoną wylewnością! Znów mnie, kurwa, gdzieś wlókł za sobą pod groźbą śmierci i nawet nie raczył mnie wprowadzić w tajniki swoich planów, a mnie dosłownie ciekawość zżerała od środka. Niestety, kiedy spoglądałem przed siebie, widziałem tylko bezkresną dzicz w formie gór, pagórków i wzniesień różnego pokroju, co pozwoliło mi wysnuć nieśmiałe przypuszczenia, że nawet gdybym cichcem się wywinął z tej imprezy i uwolnił od jego towarzystwa, to i tak pośród wkurwionych misiów, wilków, czy czego tam, nie pożyłbym zbyt długo. Był moją jedyną szansą na przeżycie i jednocześnie zwiastunem śmierci, bo wciąż towarzyszyło mi nieśmiałe przekonanie, że mogłem skończyć tę wycieczkę jako padlina. Plusy z tego wszystkiego były takie, że odkąd opuściliśmy fort zmienił się nieco krajobraz. Z bardzo suchego gówna na umiarkowanie suche, gęściej porośnięte krzakiem, gorące gówno.

— I tak po prostu zajebiemy jakiegoś gościa, nawet nie pytając? — Charly łaskawie obdarzył mnie spojrzeniem. Jego mina wyrażała bezgraniczną pogardę. — Tak, tak, wiem, pamiętam, jesteś przecież płatnym zabójcą — wyrecytowałem jednym tchem w odpowiedzi na jego znudzony grymas.

— Po pierwsze: nie MY, a TY. Po drugie: nie zajebiemy, bo obiecałeś go żywcem dowlec do Cove Fort.

Mlasnąłem i już miałem coś odparować, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że lepiej do tego nie wracać. Nie chciałem kolejny raz nastawiać sobie nosa i wyć przy tym z bólu; widok własnej krwi również mnie nieszczególnie podniecał.

— A gdzie go znajdziemy?

— Byłoby odrobinę łatwiej, gdyby jakiś cwaniak nie okantował w pokera mojego informatora.

— Charly, czy ty chcesz powiedzieć, że…

— Tak, to właśnie chcę powiedzieć. Kilka długich tygodni zajęło mi znalezienie kogoś, kto wie gdzie bawi się Banks, a kiedy już prawie doszło do spotkania, musiałem użyć siły i przestraszyć go na dobre.

— Charly, ja przecież nie wiedziałem… — stęknąłem w odpowiedzi, czując że mój poziom zakłopotania zbliża się niebezpiecznie do zenitu. Zaczynałem rozumieć dlaczego Charly od samego początku był wobec mnie podejrzliwy — było w tej znajomości cholernie dużo niefortunnych zbiegów okoliczności i sam powoli przestawałem wierzyć w to, że historia o takim przebiegu mogłaby się kiedykolwiek wydarzyć. — To jak zamierzamy go znaleźć?

— Zostaw to mądrzejszym od siebie. Martw się lepiej o to, jak go dorwiesz, spętasz i przywleczesz żywcem do Watersa. — Pluł jadem, a soczysta ironia przezierała z każdego akcentowanego przez niego przecinka. Nawet nie sądziłem, że tak się da.

— Właściwie… Czy my naprawdę tak potrzebujemy forsy?

— Oj, tak! Pięćset to zdecydowanie za mało, musieliśmy wytargować jebany tysiąc, zapomniałeś?!

— Naprawdę ten cynizm jest zbędny! Zrozumiałem to już wczoraj podczas nastawiania nosa!

Skręciliśmy w lewo i Charly popędził swojego konia do kłusa. Próbowałem za nim nadążyć, ale tylko przez chwilę, bo tak mną trzęsło, że z trudem mogłem złapać równowagę i utrzymać się w siodle. Moje jajka tłukły miarowo o kulbakę, przyprawiając mnie o szczękościsk i byłem pewien, że po kilku godzinach podróży w tym tempie będę mógł serwować jajecznicę na śniadanie. Posiadanie potomstwa wykluczyłem natychmiast i to bynajmniej nie ze strachu przed ojcostwem. Ściągnąłem wodze, modląc się, żeby mój rozpasany kucu nie zamarzył o wyścigach i nie nabrał większego rozpędu, ale wcale nie zamierzał mnie słuchać. Wyrywał łeb do przodu i usiłował nadążyć za Charlym i jego nakrapianą kobyłą, kompletnie ignorując moją obecność na swoim gniadym grzbiecie.


Wjechaliśmy w las. Wąska ścieżka wiodła pomiędzy gęsto rosnącymi brzozami, potok szumiał w oddali, a wysokie trawy kołysały się na wietrze. Poczułem się jak w innym świecie. Niespełna kilka godzin temu widok drzewa uznałbym za egzotyczną halucynację, a tymczasem przemierzałem właśnie las i z zachwytem rozglądałem się dookoła. Stanowczo za długo przebywałem na pieprzonej prerii, żeby nie docenić tych widoków. Pejzaż przywodził mi na myśl rodzime Wyoming, więc pozwoliłem sobie na małą wycieczkę sentymentalną i zalała mnie fala wspomnień, która szybko ustąpiła na rzecz analizowania mojej obecnej sytuacji życiowej. Właściwie rozmyślanie było dla mnie jedyną rozrywką. Nie miałem pojęcia. gdzie byliśmy i dokąd jechaliśmy, nie wiedziałem czego się spodziewać i czemu miałem w ogóle przyjemność uczestniczyć w tej wyprawie, ale powoli zaczynało do mnie docierać, że wcale nie chciałem uwolnić się od towarzystwa ponurego kowboja. Zupełnie jakby te kilka lat spędzonych na ucieczce przed braćmi Cole uświadomiło mi, że będąc samemu mogłem tylko żyć z dnia na dzień i ciągle oglądać się za siebie. W tym cholernym świecie nie było już miejsca dla takich poszukiwaczy okazji jak ja. Za nowymi osadnikami na zachód wędrowało także prawo i coraz trudniej było mi prowadzić swoją szemraną, złodziejską działalność. Tak wspaniale sobie życie ułożyłem, że nigdzie nie byłem mile widziany i nie pamiętałem już, kiedy ostatnio ktoś ucieszył się szczerze na mój widok. Jednak jakimś cudem, wbrew temu wszystkiemu i nawet pomimo faktu, że mój, tfu, serdeczny przyjaciel Harry niezbyt elegancko się ze mną obszedł, nie traciłem wiary w ludzkość i wciąż miałem w sobie jakąś dziecięcą, nawiną ufność w to, że nie każdy był skurwielem życzącym mi śmierci w męczarniach.

Charly jechał spokojnym stępem wpatrzony w dal przed sobą i klasycznie milczał. Odpalał jednego papierosa za drugim, a ja utonąłem we własnych, nieskładnych myślach tak głęboko, że niemal straciłem kontakt z rzeczywistością. Naprawdę nie rozumiałem jego postawy i w żaden sposób nie potrafiłem go rozszyfrować. Do tej pory wydawało mi się, że zamierzał po prostu wywlec mnie siłą w jakieś odludne miejsce i pozbyć się bez świadków, ale choć miał co najmniej tysiąc sposobności ku temu, nadal żyłem, a on sam bardziej przypominał jakiegoś głównodowodzącego wielkiej morderczej ekspedycji niż mojego oprawcę i kata. Kiedy pomyślałem o tym, że znów tkwiłem po uszy w cuchnącym, towarzyskim bagnie, poczułem uderzenie w brzuch i mocne szarpnięcie. Tak mnie to, kurwa, zaskoczyło, że pisnąłem jak panienka, a w chwilę potem zorientowałem się, że znikąd wyrósł przede mną jakiś cholerny konar i postanowił wyrwać mnie z siodła. Próbowałem na nim zawisnąć, ale nadaremnie. Mój wierzchowiec spłoszył się, jakby nagle zapaliła się pod nim ziemia i wystartował naprzód, podrzucając zadem i kopiąc w powietrze, a ja z głuchym łoskotem pierdolnąłem na glebę, lądując na kości ogonowej. Jęknąłem żałośnie, próbując złapać oddech, ale uderzenie było tak silne, że dosłownie mnie zatkało i nie byłem w stanie wypowiedzieć ani słowa. Charly natychmiast zeskoczył z konia i podbiegł do mnie.

— Chryste, Johnny… Wszystko w porządku? — zapytał z troską, ale nie mogłem wykrztusić z siebie kompletnie nic. Próbowałem złapać oddech jak ryba wyjęta z wody i patrzyłem na niego błagalnie, jakbym przeczuwał, że pisana mi jest śmierć przez uduszenie. — Coś ty zrobił?

Nie czekając na odpowiedź, podniósł mnie z gleby i przewlekł na pobocze, żebym mógł usiąść i oprzeć się o to cholerne, konfidenckie drzewo.

— Tak, wszystko w porządku — wystękałem, kiedy przywróciło mi mowę. Dupa mnie bolała jak sam skurwysyn, ale postanowiłem zgrywać twardziela. — Gdzie mój koń?

Charly przewrócił oczami i głęboko westchnął.

— Znajdziemy go, nie martw się — powiedział po chwili. — Chcesz się zatrzymać na jakiś postój?

Za cholerę nie pojmowałem tej troski, ale była jak łyk cudowności w porównaniu do dramatów, które ostatnio mi towarzyszyły. Popatrzyłem mu w oczy z wdzięcznością i zobaczyłem w nich czystą, ludzką życzliwość. To było jak haust powietrza złapany przez tonącego, jak kojące lekarstwo na zbolałą duszę i sposób na rozwiązanie wszystkich problemów. Przyjemne ciepło rozlało się po całym moim ciele, bo poczułem się, jakby wreszcie kogoś zatroskał mój los.

— Nie ma takiej potrzeby — odparłem, siląc się na poważny ton.

Nie chciałem opóźniać marszu i znów narażać go na jakieś niedogodności, więc spróbowałem się dźwignąć, ale z opłakanym skutkiem. W głowie mi się kręciło, a wszystkie mięśnie postanowiły nagle zwiotczeć. Charly musiał to zauważyć, bo nachylił się nade mną, żeby mi pomóc i właśnie wtedy oboje zauważyliśmy, że mam rozcięte przedramię. Dotkliwie i głęboko. Koszula była poszarpana, a rana obficie krwawiła. Najwidoczniej kawałek mojego mięcha na zawsze zawisł na pieprzonej gałęzi. Syknąłem na sam widok. Charly jednak nie stracił zimnej krwi, bo niemal natychmiast podszedł do swojego konia, zagrzebał w jukach i wrócił po chwili z butelką whiskey i jakąś szmatą.

— Pokaż to — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Przyglądałem mu się badawczo, kiedy opatrywał moją ranę. Zauważyłem małą bliznę na jego lewym policzku. Dyskretną, niemal ukrytą pod zarostem. Zacząłem się zastanawiać skąd ją miał i jak to możliwe, że nie stracił oka, ale nie znalazłem w sobie odwagi, żeby otwarcie o to zapytać. Nie chciałem go drażnić, bo właśnie od niego zależało czy przekonam się na własnej skórze jak wygląda gangrena. Charly miał skupioną minę i bardzo delikatnie obmywał moje przedramię z brudu i piachu, ale kiedy potraktował mnie ognistą wodą prosto z butelki, omal nie posrałem się w gacie. Bohatersko zacisnąłem zęby i odwróciłem wzrok, żeby nie dać po sobie poznać, że ból jest nie do zniesienia. Wreszcie zakręcił mi na przedramieniu prowizoryczny opatrunek z mojego własnego rękawa. Nawet nie miałem o to żalu; cała moja garderoba nadawała się do wymiany, a od włóczęgi i wielkiego przegranego, różniło mnie tylko to, że czasem brałem kąpiel i zamiast żebrać, po prostu kradłem.

— Jesteś pewien, że nie chcesz chwilę odpocząć? — zapytał, wiążąc misterny supełek i kończąc wszelkie medyczne zabiegi.

— Jestem pewien.


Na znak solidarności ze mną Charly postanowił prowadzić swojego konia i tak wędrowaliśmy przed siebie, ramię w ramię. Nieśmiało pomyślałem o tym, że był to jakiś przełom w naszej znajomości, bo w dniu, w którym się poznaliśmy, jakoś nie miał oporów, żeby pozwolić mi wlec się za nim przez prerię na piechotę, podczas gdy sam jechał konno. Gdyby nie to, że byłem zbolały jak po walce z rozjuszonym bykiem na rodeo, to uznałbym, że ten spacer był naprawdę przyjemny. Ciepły wiatr smagał mnie z każdej strony, a powietrze było lepkie od słodkiego zapachu traw i kwiatów.

— Nigdy nie jeździłeś konno? — zapytał nagle Charly, kiedy pokonywaliśmy małe wzniesienie, wciąż rozglądając się za moim narowistym kucem.

— Raczej tego unikałem. Nie przepadam za istotami większymi od siebie, które mogą mnie uśmiercić na kilkanaście sposobów.

— W takim razie twoim głównym wrogiem powinien być człowiek, a nie koń.

— A to swoją drogą — westchnąłem nieco melancholijnie. — Ale niestety w unikaniu ludzi nie jestem tak dobry, jak w wybieraniu ulubionych środków transportu.

Uśmiechnął się pod nosem.

— Jak ty przeżyłeś tyle czasu bez konia?

— Normalnie. Wygodnie, bezpiecznie i z jajami w całości. Są przecież wozy, dyliżanse, pociągi… Zresztą nigdy nie potrzebowałem się przemieszczać na duże odległości. Wiesz, Charly, tacy jak ja nie zagrzewają nigdzie miejsca na dłużej i nie mają domu, do którego regularnie wracają.

— Skądś to znam — mruknął w odpowiedzi.

Już rozdziawiłem japę, żeby zacząć dopytywać, dlaczego on również skazał się na samotną tułaczkę po tych dzikich terenach, kiedy zobaczyliśmy mojego konia, który właśnie dziarsko hasał po młodym brzozowym lasku. Był wyraźnie niespokojny. Machał łbem i głośno przy tym parskał, ale wszystko wskazywało na to, że nie zamierzał tak zwyczajnie dać dyla. Raczej zachowywał się, jakby szukał właściwej drogi. Ziemia drżała, kiedy na zmianę podrywał się do biegu i wyhamowywał pomiędzy drzewami. Chance gestem rozkazał mi się zatrzymać, a sam powoli i ostrożnie ruszył w kierunku przestraszonego zwierza. Ku mojemu szczeremu zdumieniu, puszczona luzem kobyła Charly’ego nie zamierzała wiać, nawet pomimo faktu, że jej właściciel nie zadał sobie trudu, żeby ją uwiązać i właśnie się od niej oddalał. Spuściła łeb i cierpliwie czekała. Bałem się do niej zbliżyć, żeby ją przytrzymać, bo przekonałem się już na własnej skórze, że nie darzy nadmierną miłością obcych, a naprawdę ostatnie o czym marzyłem, to powiększenie swojej kolekcji stłuczeń i ran o kolejne miejsce sprawiające ból. Zastygłem w bezruchu, kompletnie nie wiedząc jak powinienem się zachować, żeby jej również nie spłoszyć i stałem potulnie jak cielę, obserwując wszystko z bezpiecznej odległości.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.52