Dla mojego Ojca, który podał mi rękę, zanim zdążyłem o nią poprosić. Za cichą obecność i siłę, która nie potrzebuje słów. Dla moich synów, którzy patrzyli dalej, niż sięgał mój cień. Gdy zawiodłem — nie zniknęli. Gdy milczałem — nie odwrócili się. Za zaufanie, którego nie zapomnę i za drugą szansę, która stała się początkiem.
Prolog
Śląsk. Górny, kopalniany, czarny jak węgiel, od którego wszystko tu się zaczynało i na którym wszystko się kończyło. Jesień była zimna, paskudna i rozjechana końskimi kopytami. W powietrzu wisiał deszcz, co nie padał, tylko zawisał w gardle i pachniał siarką, potem i biedą. Ulice były mokre, brukowane jakimś przekleństwem, nierówne, zdradliwe — wykręcały kostki, szarpały buty, chlapały błotem aż za kołnierz.
Jakub Wróbel wlókł się przez torowisko, obładowany jak na wyprzedaży. W jednej ręce płócienna torba, w drugiej list. Urzędowy. Niemiecki. Pieczątka jak klaps w pysk, gotyckie litery jak wyrok: „rozwiązanie stosunku pracy”. Bo nazwisko polskie. Bo się odezwał. Bo nie salutował, kiedy trzeba było. A może po prostu dlatego, że trzeba było kogoś się pozbyć.
Przed bramą kopalni stał jeszcze przez chwilę. Patrzył na ludzi wychodzących na powierzchnię — pokryci pyłem, jakby wykopani z grobu. Niektórzy go mijali, nie patrząc. Inni rzucali szybkie spojrzenie — współczujące, ale i z ulgą. „Dobrze, że nie ja”, mówiły ich oczy. „Jeszcze nie”. Przed godziną jego życie zmieniło się.
Von Reichenbach czekał na niego przy wartowni z rękami założonymi na plecach. Oficer górniczy — pruski do szpiku kości, sztywny jak regulamin. Twarz miał bladą, napiętą, o wyraźnych, eleganckich rysach. Nos — lekko zadarty, jakby wyrysowany cyrklem. W spojrzeniu chłód człowieka, który nigdy nie musi podnosić głosu.
— Herr Wróbel, znów zmuszony jestem zajmować się pańską osobą. To nie jest przecież pierwszy raz, prawda? — rzucił bez emocji, jakby mówił do krzesła. — Uprzedzałem. Pod ziemią obowiązuje dyscyplina. Obowiązuje język urzędowy. Mówimy po niemiecku, panie Wróbel. Nie w gwarze, nie po chłopsku. Po niemiecku.
Jakub nie odpowiedział. Po raz pierwszy od miesięcy nie odpowiedział nic. Tylko patrzył. Von Reichenbach skrzywił się z niesmakiem.
— Proszę się zgłosić do mojego biura. Teraz, bez zwłoki. — dodał spokojnie, lecz ton miał nie do podważenia.
Nie było sensu się sprzeczać. W kopalni miał kolegów, ale i donosicieli, którzy spali z każdą nowo przybyłą ustawą. Węgiel to było więcej niż czarne złoto — to była religia i policyjny bat jednocześnie.
Nie żeby tęsknił. Ojciec umarł w szybie, kiedy obaliła się ściana — trzy dni kopali, nim znaleźli ciało. Matka zmarła na tyfus, którego nawet lekarz nie chciał oglądać. Brat? Rozbity między kopalniami i knajpami, zginął w bójce o kobietę, której imienia nikt nie pamiętał. Siostra? Wyjechała za Odrę, listy przestały przychodzić po trzecim. A dziewczyna? Miała dość czekania i wzięła feldfebla. Faceta z zegarkiem, wąsami i płaszczem z pagonami.
Jakub miał tylko ten list. I pięć marek w kieszeni. I walizkę, która cuchnęła starą cebulą, skarpetami i przegraną.
Wrócił do domu w Zabrzu — starej, zaniedbanej kamienicy, która ledwo trzymała się na spróchniałych fundamentach. Cegły murów były czarne od sadzy i pyłu węglowego, a tynk odpadał całymi płatami, odsłaniając szczeliny, przez które wdzierał się zimny, wilgotny wiatr. Wąskie schody skrzypiały pod stopami, a zapach stęchlizny i kurzu walił prosto w nozdrza. Okna pokryte były brudem i pajęczynami, przez które ledwie przedzierało się szare światło dnia, obijające się od wychudzonych, pozbawionych farby framug. W powietrzu wisiała cisza, ciężka i tłumiona przez hałas ulicy, która biegła gdzieś daleko, poza zasięgiem życia i nadziei.
W domu było ciemno. Kominek mruknął resztkami ognia, drewno strzelało leniwie, jakby z obowiązku. Powietrze pachniało wilgocią i pleśnią, jakby sam dom już się poddał i tylko czekał, aż ktoś przyjdzie go zburzyć.
Jakub usiadł przy stole. Milcząc, jak zwykle. Otworzył butelkę taniej gorzałki i zaczął pić — powoli, z tą rezygnacją, która przychodzi tylko wtedy, kiedy wszystko inne już przestało działać. Pierwszy łyk palił gardło, jak ogień przez komin. Ale potem robiło się cieplej. I ciszej. Myśli łagodniały, jakby wypuszczone z klatki. Z każdą kolejną szklaneczką świat się rozmywał. Śląsk blakł. Von Reichenbach znikał. Praca, upokorzenia, błoto, smród — wszystko odpływało. A w jego miejsce wkradał się pomysł. Krążył już w nim od jakiegoś czasu, ale nigdy nie miał odwagi, by spojrzeć mu prosto w oczy.
Wyjazd. Daleko. Za morze. Do Ameryki.
Nie wierzył w bajki o wolności, nie wierzył w darmową ziemię i złote góry. Ale tam był nowy świat. Inny. Taki, w którym może jeszcze nie zdołali ustawić tabliczki z napisem „Nie dla takich jak ty”.
W końcu wytoczył się z domu. Drzwi zaskrzypiały jak ostatnie słowo staruszki. Noc była gęsta, czarna jak węgiel w kieszeni. Mgła tańczyła nad torami, latarnie świeciły słabo, jakby zaraz miały zgasnąć. Jakub rozglądał się przez deszcz, który nie padał, tylko wisiał, jak klątwa.
Splunął na zimne, czarne szyny. Poprawił kapelusz.
Węgiel został za nim. A przed nim — dzicz. Obca, brutalna i nie w jego języku. Ale nowa.
I nowego właśnie potrzebował
Krzyżyk i zegarek
Zaczęło się od skrzypnięcia szafy. Takiego przeciągłego, boleśnie znajomego dźwięku, który od lat oznaczał tylko jedno: porę grzebania w przeszłości. W ciemnej, zimnej izbie Jakub otworzył wiekowy mebel, którego drzwiczki trzymały się zawiasów tylko z przyzwyczajenia. Kurz wzbił się w powietrze jak duchy przodków, przypominając o tym, że każda decyzja niesie za sobą smród. Szczególnie ta, która każe człowiekowi pakować dobytek życia w walizkę, której jedno ucho trzyma się na drucie, a drugie na nadziei.
Zaczął od najważniejszego.
Krzyżyk. Złoty, choć już bardziej żółty niż złoty, pamiątka po matce, która nigdy nie powiedziała mu, co tak naprawdę chciała w życiu robić — poza rodzeniem, modleniem się i noszeniem wiader z wodą. Krzyżyk nosił ślady czasu, zarysowania, nadtopienia, jakby przeżył nie tylko modlitwy, ale i pożar, wojnę i zawody miłosne. Leżał teraz na dnie szuflady, w kawałku płótna, który kiedyś był haftowaną serwetką, a teraz przypominał brudny bandaż. Jakub wziął go do ręki, obrócił palcami. Metal był zimny i ciężki jak wspomnienia.
Zawiesił go sobie na szyi. Pod koszulą. Niech będzie blisko serca. Choćby po to, żeby wiedzieć, gdzie go najbardziej boli.
Zegarek był z kolei po ojcu. Ten sam, który stary nosił w kamizelce w każdą niedzielę do kościoła, choć spóźniał się zawsze na kazanie. Złoty, ale z wgnieceniem w wieczku — pamiątka po tym, jak ojciec próbował zatłuc nim szczura. Tyle że trafił w próg. Nie wiadomo, co bardziej oberwało — próg, zegarek czy godność starego. Mechanizm nadal działał, choć tykał nierówno, jakby już sam nie wiedział, po co się jeszcze stara.
Jakub odwinął go z chusty i wsunął ostrożnie do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Może w Ameryce znajdzie się ktoś, kto go naprawi. Może i jego samego też.
Oprócz tego w walizce znalazło się jeszcze kilka rzeczy, które przetrwały tylko dlatego, że nikt ich nie chciał ukraść: para wełnianych skarpet z dziurą w palcu, zapasowa koszula, cuchnąca jak zawilgocona piwnica. Butelka spirytusu — „na gardło albo na rany, co pierwsze się trafi” — owinięta gazetą z zeszłego roku. Kołnierz z baranka, nieco pogryziony przez mole, ale nadal ciepły. I nóż — nie myśliwski, nie elegancki, po prostu kawałek metalu z rączką z kości, której pochodzenia Jakub wolał nie znać.
Na dnie walizki, między starą bielizną a posklejanymi listami od siostry, wylądowała jeszcze harmonijka. Nie był muzykiem. Grał na niej tak, jak inni pluli — z odruchem i bez nut. Ale w nocy, kiedy nie było już nic poza ciszą, dawała mu coś, czego nie dawały ani modlitwy, ani gorzałka. Dźwięk. Żywy.
Gdy zamknął walizkę — z trudem, bo zawartość uparcie chciała się z niej wylewać — miał wrażenie, jakby przypieczętował trumnę. Wszystko, co miał, mieściło się teraz w tej jednej skrzypiącej, woniejącej cebulą skrzynce. A wszystko, czego nie miał — czekało za oceanem.
Zgasił lampę, zgarnął kapelusz z kołka i jeszcze raz rzucił okiem na izbę. Na tę nędzę, która przez lata udawała dom. Piec już wystygł. Ściany milczały.
Nie miał się z kim żegnać. Ale pożegnał się mimo to.
Z sobą.
***
Drzwi zamknęły się za nim z jękiem, jakby same chciały go powstrzymać. Zamek zaskoczył opornie, metal zgrzytnął, drewno zaskomlało — jak pies, który wie, że pan już nie wróci. Klucz, stary jak wszystkie rozczarowania Jakuba razem wzięte, zawiązał w chustce i schował do kieszeni. Na wszelki wypadek. Choć i tak nie było po co wracać.
Wśród mgły
Miasto śmierdziało mokrą cegłą i gotowaną kapustą. Mgła wisiała nisko, ulice dusiły się parą z kanałów, światła latarni rozmazywały się jak łzy pijaka. Zabrze — czarne serce Górnego Śląska — spało tylko na pół. Zawsze ktoś gdzieś wracał, ktoś inny jeszcze szedł, a trzeci zapomniał, gdzie mieszka.
Buty Jakuba chlupały w kałużach. Walizka ciążyła coraz bardziej, jakby wypełniona nie tylko szmatami, ale i tym całym życiem, które zostawiał. Zatrzymał się pod znajomym szyldem — „Pod Uśmiechniętym Górnikiem” — szyderstwo, bo górnik nigdy się tu nie uśmiechał, a jeśli już, to po trzeciej kolejce i tylko krzywo.
Drzwi knajpy otworzyły się z oporem i powitały go gorącym powietrzem przeżartym dymem tytoniowym, kwaśnym potem i czymś, co mogło być grochówką z zeszłego tygodnia. W kącie grała harmonia, pijana i smutna jak reszta obecnych. Stoliki krzywe, podłoga lepka, ściany pełne historii, których nikt już nie chciał opowiadać.
Jakub zamówił setkę. Taniochę. Taką, co pali język i przypomina, że jeszcze się żyje. Oparł się łokciami o ladę i sączył powoli, jakby miał czas. Choć właśnie go nie miał.
— Wróbel? — ktoś odezwał się za jego plecami. — Jakub Wróbel, ty parchata duszo, toż myślałem, że cię już zakopali z tym twoim starym!
Jakub odwrócił się powoli. Za nim stał Ewald Ficek, dawny towarzysz z kopalni „Królowa Luiza”, wiecznie obsmarowany, z twarzą jak krzywa podkowa i nosem, który wyglądał, jakby miał własną historię wojenną.
— Nie zakopali — mruknął Jakub. — Jeszcze nie. Ale jak się postarasz, to może zdążysz na pogrzeb.
Ficek zarechotał, suchym, kopalnianym śmiechem.
— Twardyś jak był, tak jesteś. Siadajże, stawiam kolejkę. Trzeba oblać twoje… no, co tam teraz masz. Bezrobocie?
Jakub tylko wzruszył ramionami i przysiadł się. Nie miał nic do stracenia, oprócz czasu, którego też już miał niewiele.
— Wyjeżdżam, — powiedział po chwili. — Za ocean. Ameryka.
Ficek uniósł brew.
— Za ocean? Ty? Przecieś ty nawet do Katowic się bałeś jechać, jak ci kiedyś bilet pomylili!
— Tam przynajmniej nie muszę już salutować Reichenbachowi — odpowiedział cicho Jakub. — A tu już nic po mnie.
Szklanki stuknęły o blat. Wódka była gorzka, mocna, z domieszką pożegnania. Ficek pokiwał głową i przez moment nawet nie zażartował.
— To jakby co… jak już tam dotrzesz i będzie ci się nudzić, przyślij kartkę. Albo… wiesz co, nie. Po co. Lepiej nie pokazuj, że się komuś udało.
Jakub uśmiechnął się bez radości.
Zanim jednak zdążyli dopić drugą, drzwi znów zaskrzypiały. Do knajpy wszedł typ, którego nikt nie zapraszał, ale wszyscy znali — po butach wypastowanych jak sumienie feldfebla, po spojrzeniu lodowatym jak rzeka w lutym i po kapeluszu, który próbował udawać, że nie ma w nim urzędnika.
Kapusik.
Stanął, rozejrzał się, a potem podszedł do ich stolika jak nauczyciel do dwóch uczniów złapanych na pisaniu po ławce.
— Panowie — zaczął gładko, z manierą człowieka, który już w myślach pisze raport. — Z tego co słyszę, rozmawiacie po polsku. To niezgodne z rozporządzeniem gubernatora z ubiegłego miesiąca.
Ficek nie odpowiedział. Tylko spojrzał na Jakuba i uniósł brwi.
— To my tu gadamy po polsku? — zapytał z udawanym zdumieniem. — A ja myślałem, że to esperanto.
Kapusik skrzywił się jak ktoś, kto poczuł cebulę w deserze.
— Zapiszę nazwiska. Doniosę do urzędu.
I wtedy Jakub wstał. Powoli. Bez pośpiechu. Jakby miał czas.
— A ty się, kurwa, zapiszesz do szpitala — powiedział, po czym walnął kapusia pięścią w nos z taką siłą, że chrząstka pękła jak chrupka pod podeszwą. Kapelusz poleciał w jedną stronę, kapuś w drugą, a stolik się przewrócił, rozlewając wódkę i cichy szacunek obecnych.
Kapusik próbował się podnieść, ale Ficek zdążył go chwycić za płaszcz i pchnąć z powrotem na ziemię. Pociągnął go do góry tylko po to, żeby Jakub mógł poprawić kolanem w brzuch.
Dwa szybkie ciosy, jeden na nerkę, drugi w udo — bardziej edukacyjne niż brutalne, ale skuteczne. Kapuś jęczał, jakby go spowiadał sam Belzebub.
— A teraz — mruknął Ficek, wycierając dłonie w płaszcz ofiary — przestań podsłuchiwać. Bo następnym razem będziemy mówić po niemiecku. Ale z pięści.
Nikt się nie odezwał. Barman udawał, że nie widzi. Reszta udawała, że nie słyszy. Jakub podniósł swoją walizkę, poprawił płaszcz i spojrzał na Ficka.
— Trzymaj się, Ewald.
— Tylko nie zapomnij, skąd jesteś. Bo Ameryka lubi zapominać.
Bez biletu do piekła
Ulica była jeszcze bardziej wilgotna niż wcześniej. Mgła jak mleko. Ale szedł dalej. W stronę stacji. W stronę czegoś, co nie było Śląskiem. Ulica nie spała. Śląsk nigdy nie spał do końca — przynajmniej nie trzeźwy.
Jakub szedł wzdłuż muru fabryki, mijając zaułki, które znał na pamięć jak twarz matki — i podobnie nie chciał ich już więcej oglądać. Mgła kleiła się do butów, do walizki, do duszy. Na piersi czuł chłód krzyżyka, który kiedyś wcisnęła mu matka z palcami chłodnymi jak porcelana.
Przechodząc obok starego kościoła św. Barbary — tej samej, co górników miała chronić, a jakoś nigdy nie chroniła — usłyszał fałszywe nuty jakiejś kolędy. W październiku.
Na schodach, z butelką w jednej dłoni i rozpiętą komżą w drugiej, siedział ksiądz Kutzner, lat pięćdziesiąt z hakiem, twarz jak stary sznyt na szybie — popękana, tłusta i niewyraźna.
— A kto tam łazi, w imię Ojca i tego, co zawsze pije? — wychrypiał duchowny i poderwał się jak z grobu. — Jakubek? To ty, ty łobuzie piekielny?
Jakub przystanął, z brwiami wzniesionymi jak kościelna wieża.
— Toż to chyba sam święty Hieronim z butelką mirry — mruknął. — Coś się, księże, świętą wodą dziś poparzył?
— Aaa, poparzony to ja jestem od stóp do głów tym waszym plugawym światem! Patrzcie go, Judasz wraca do miasta, a nikt mu nie bije dzwonów!
Ksiądz zatoczył się teatralnie, westchnął jakby mu dusza wyleciała z ucha i wróciła oknem.
— Gdzie to lecisz, ty bezbożny emigrancie? Do Babilonu? Do Sodomy?
— Do Hamburga, księże. Potem za wielką wodę. Tam też ponoć mają kościoły
— Kościoły to oni mają, ale Boga już tam nie znajdziesz. Za oceanem Bóg pracuje na akord i nie ma czasu na cudotwórstwo. A jak się modlisz, to ci rachunek przysyłają pocztą!
Jakub parsknął. Podał mu rękę. Stary ksiądz uścisnął ją ze zdziwioną siłą.
— Masz tu. Wyjął z kieszeni zmięty obrazek z sercem Jezusa, tak znoszony, że sam Pan wyglądał jakby po kopalni szedł z szychtą. — Niech ci się przyda, choć pewnie zgubisz w pierwszym burdelu.
— Będę o tym pamiętał przy konfesjonale.
— O nie, nie licz na to. Mnie tam nie będzie. Ja się do Ameryki nie wybieram. Chyba że przez czyściec.
Jakub ruszył dalej. Ksiądz zaśmiał się tak głośno, że przestraszył dwa gołębie, które natychmiast odleciały.
Nie zdążył przejść pięćdziesięciu kroków, gdy zza rogu wyszło dwu ludzi. Wysocy, w mundurach, z szablami jak z karykatury imperium i twarzami, które znały rozkaz, ale nie rozum. Pruska żandarmeria. Tak nagle jak zły humor.
— Halt! — ryknął jeden z nich, ten z młodszą twarzą, ale starszym ego.
Jakub zatrzymał się, nie podnosząc rąk — choć ręce same się rwały do kieszeni. Zły nawyk górnika.
— Dokąd to, Herr? — drugi mówił wolniej, z manierą urzędnika i zapachem śledzia.
— Na stację.
— Na stację? A walizka? Co w niej?
— Szmaty. Buty. Życie.
Młodszy z dwójki sięgnął do kieszeni. Jakub zesztywniał, ale to był tylko notes. Zaczęli spisywać.
— Imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce zamieszkania, zawód, stan cywilny…
— Niech ksiądz Kutzner zapisze, skoro już dziś ma praktyki polowe.
To nie spodobało się. Starszy szturchnął Jakuba pałką — nie mocno, bardziej dla zasady.
— Jesteście podejrzani. W Zabrzu nie ma nic do roboty o tej porze.
— Właśnie dlatego wyjeżdżam.
— Paszport?
Jakub wyjął sfatygowany dokument, jedyny papier, który mu się nie rwał przy czytaniu. Żandarm obejrzał i oddał niechętnie.
— Zegarek?
— Po ojcu.
— Krzyżyk?
— Po matce.
Młodszy spojrzał na starszego. Ten tylko machnął ręką.
— Idźcie już, Herr Wróbel. Ale zapamiętajcie — Ojczyzny się nie zapomina.
Jakub nie odpowiedział. Bo wszystko, co chciałby powiedzieć, kwalifikowałoby się pod paragraf.
Szedł dalej. Mijał ostatnie zaułki dzieciństwa, młodości, przegranych nadziei. Aż wreszcie stanął przed budynkiem stacji — wysoki, brzydki, z zegarem, który zawsze się spóźniał, nawet wtedy, gdy świat przyspieszał.
Walizka ciężka. Nogi ciężkie. Głowa pełna rzeczy, które nie zmieściły się w bagażu.
Ale serce — lżejsze niż kiedykolwiek.
***
Zabrze, Dworzec Kolei Górnośląskiej, rok Pański tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty któryś, dokładna data nie miała znaczenia — wszystko i tak wyglądało jak wczoraj i pachniało jak jutro. Dworzec, choć dumnie zwany Bahnhof Zabrze, nie był miejscem godnym wielkich pożegnań ani wzruszeń. Ceglany budynek, z fasadą obdrapaną jak honor emerytowanego feldfebla, pysznił się zegarem, który dawno przestał mówić prawdę, a jedynie sugerował ją z nieśmiałością pijaka tłumaczącego się żonie. Szerokie perony zadaszone były stalową konstrukcją, która kiedyś lśniła, a teraz przypominała starą wdowę — wciąż trwała, ale już nie świeciła.
Jakub wszedł do środka i od razu rozejrzał się, szukajac kasy. Znalazł. Kolejka nie była długa, zajął w niej miejsce. Przed nim stała gruba kobieta, tak spocona, że nawet ściany zdawały się z niej wyciekać. Przy niej kręcił się jej syn, brudny na twarzy i ubrany w podarte spodnie, drąc japę jak kot w marcu, który właśnie stracił całe terytorium na rzecz psa sąsiadów.
Kasjerka — kobieta w średnim wieku, z twarzą niewzruszoną niczym skała i spojrzeniem, które mówiło „nie dzisiaj, panie” — rzuciła mu krótkie „dzień dobry” bez entuzjazmu.
Jakub położył na ladę ostatnie marki i powiedział cicho:
— Bilet do Hamburga.
Kasjerka spojrzała na pieniądze, potem na niego, ziewnęła i wręczyła mu bilety.
— Pociąg za pół godziny. Peron trzeci.
Jakub wziął bilet, nie odrywając wzroku od brudnego syna kobiety, który akurat krzyknął coś tak głośno, że sama kasjerka aż drgnęła.
Wyszedł na peron, powłócząc nogami. Czuł każdy ciężar ostatnich dni w mięśniach i myślach. Na torach stał żelazny kolos — potężny parowóz z czarnym, pordzewiałym czółkiem, który zionął parą i gwizdał tak, jakby chciał rozedrzeć ciszę miasta. Za nim rzędem stały wagony — długie, z oknami jak małe oczka ciekawskich, gotowe zabrać pasażerów w nieznane.
Ludzie na stacji to był cały przekrój świata: robotnicy, którzy palili papierosy i rozmawiali o kopalniach; sprzedawcy gazet z twarzami wyrobionymi przez poranne mrozy; i kilku bezdomnych skulonych w kątach, w tym Wacław — starzec o przeraźliwie pustych oczach i ubraniu tak porwanym, że można było przejrzeć na wylot. Wacław nie miał już nic, poza tym, co schował w kieszeniach i w pamięci.
Jakub wszedł do jednego z wagonów, zajął miejsce przy oknie, schował bilet do kieszeni i spojrzał na miasto, które właśnie zostawiał za sobą.
Peron powoli pustoszał, a para buchającego parowozu zaczęła się unosić coraz wyżej. Pociąg z jękiem zaczął się poruszać, wolno na początku, jakby niepewny, czy naprawdę chce odjechać. Z każdym metrem prędkość rosła, a Zabrze stawało się coraz mniejsze, aż w końcu zniknęło za horyzontem.
***
Wacław siedział na drewnianej skrzyni niedaleko torów, otulony kocem, który kiedyś był kocem, a teraz był raczej wspomnieniem o kocu. Nikt nie wiedział, skąd się tu wziął — mówiono, że przed wojną był maszynistą, potem złodziejem, a teraz był tylko Wacławem, bezdomnym duchem dworca, strażnikiem peronów i ich zapomnianym królem.
Patrzył, jak pociąg wyjeżdża. Jeden z wielu, ale i tak coś mu się zacisnęło w żołądku, gdzie dawno nie było nic poza kwasem i żalem.
— Jeszcze jeden, co ucieka — mruknął do siebie. — A ja, cholera, nawet biletu do piekła nie mam.
Sięgnął pod płaszcz po piersiówkę, której nie było. Pamiętał, że sprzedał ją za chleb dwa dni temu. Ale ręka i tak sięgnęła — nawyk silniejszy niż głód. Przez chwilę jeszcze obserwował pociąg, który odjechał jak jego własne marzenia lata temu.
Miasto, które nie słucha
Berliński Dworzec Kolejowy w Hamburgu tętnił życiem w chłodne, jesienne popołudnie. Przeszklone sklepienia odbijały szare światło nieba, a z głośników dobiegły oznajmujące głosy w kilku językach. Tłumy ludzi przewijały się pod wielkimi zegarami, wśród walizek, drewnianych wózków i roznoszących się zapachów gorącej kawy i świeżo pieczonego chleba.
W samym sercu tego zgiełku na peron powoli wtaczał się ciężki parowóz, ciągnący długi skład wagonów. Z kół iskrzyły drobne płomienie, a z komina unosiły się kłęby białej pary, które w chłodnym powietrzu szybko się rozpraszały. To był pociąg z dalekiego Lwowa, przemierzający setki kilometrów przez różne krainy, aż do tego miejsca — bramy do nowego świata.
Wagon za wagonem z piskiem i stukotem zatrzymał się na stacji, a z nich zaczęli schodzić ludzie: robotnicy z wytartymi ubraniami, młode kobiety trzymające mocno sakiewki, starcy z walizkami i dzieci, ciekawskie i zmęczone. Słychać było mieszankę języków — polski, niemiecki, ukraiński — i zapach wilgotnej ziemi wymieszany z dymem parowozu.
Wśród nich stał Jakub Wróbel. Jego twarz była wyraźnie zmęczona po długiej podróży, ale oczy pełne nadziei i niepewności patrzyły na peron, który miał być początkiem jego nowego życia. Zszedł powoli na ziemię, stąpając pewnie, choć ostrożnie, gotów rozpocząć rozdział, który miał odmienić jego los.
Jakub wyszedł na brukowany plac przed dworcem, a przed nim rozciągało się miasto, które zdawało się żyć własnym, niepojętym życiem. Hamburg — potężny, szary olbrzym, zatopiony w mgle jesiennego poranka, wypełniony dymem i zapachem morza. Z jego korytarzy i ulic unosił się ciężki odór smoły, wilgotnego drewna i soli, wymieszany z wonią pieczonego chleba i kwaśnego, gnijącego śledzia na targu.
Miasto nie miało łagodnych krawędzi — jakby wyciosane z ciemnego kamienia i metalu, które już dawno przestały należeć do natury. Ulice dudniły życiem, a ten hałas… stukot kół dorożek na brukowanych brukach, skrzypienie wagonów, krzyki handlarzy, szczekanie psów i ryk parowców z portu, to wszystko tworzyło symfonię chaosu, której nie potrafił ogarnąć rozumem.
Wśród tego gęstego zgiełku i tłumu przechodniów — tak różnorodnych jak owoce na targu — Jakub czuł się nie tylko obcy, ale wręcz maleńki, jak mrówka próbująca stawić czoła wichrowi. Ludzie przechodzili obok niego z minami zajętymi własnymi sprawami, nie zauważając go, nie zwalniając kroku. Kobiety z parasolkami, mężczyźni w cylindrach i wyciągniętych płaszczach, robotnicy z czarnymi od sadzy twarzami, dzieła portowych nabrzeży — wszyscy zdawali się być trybikami wielkiej, niepowstrzymanej machiny miasta.
Zatrzymał się na moment, pozwalając wzrokowi błądzić po masywnych, ceglastych murach, na których odbijały się słabe promienie szarego słońca. Zza jednej z ulic dobiegły dźwięki organów ulicznego grajka — melodyjne, choć melancholijne, a mimo to ginące w huku otoczenia. Odsunął na bok ciężką pelerynę, wycierał czoło spocone rękawem. Chociaż zmarznięty, czuł gorączkę — drżenie nerwów i serca, które mówiło mu: oto jest, rozpoczął nową drogę. Ale zarazem w tym tłumie i huku czuł ciężar samotności, który ściskał mu gardło.
Przez chwilę w nozdrzach poczuł smak wilgoci nabrzeża — słonawy, przesycony odległym powiewem oceanu, ale też czymś zgniłym, co zatykało drogi oddechowe. Pod jego stopami bruk, nierówny i śliski od wilgoci, przypominał mu o korzeniach, które zostawił daleko za sobą — zielone pola i lasy Śląska, gdzie powietrze było czyste, a cisza nie rzucała się jak kamień na duszę.
Ale tu, w Hamburgu, nie było miejsca na ciszę. Miasto żyło i oddychało hałasem, który przenikał do kości i nie pozwalał zapomnieć, że każdy krok, każdy oddech jest walką o przetrwanie.
Jakub zacisnął dłonie na torbie, która wydawała się cięższa niż była w rzeczywistości — był tam cały jego dobytek i nadzieja na przyszłość. Wędrując dalej, chłonął widoki, dźwięki i zapachy, które na zawsze miały się wyryć w jego pamięci — jako pierwszy krok ku nieznanemu, ku światu, który od tej chwili miał stać się jego domem.
Miasto rosło wokół niego jak kamienny las. Z każdą przecznicą wzbierało poczucie, że to nie człowiek jest tutaj panem, lecz cegła, dym i bruk — jakby to one oddychały, huczały, krzyczały, a ludzie jedynie się przez nie przeciskali, jak szczury w kanałach. Jakub szedł twardym krokiem, z pochyloną głową, przez ulice gęste od ruchu i odgłosów. W powietrzu wisiał ciężki zapach węgla, rynsztoka i spoconych koni zaprzęgniętych do tramwajów konnych.
Tablice nad sklepami, szyldy gospód, ogłoszenia na słupach — wszystko po niemiecku. I choć umiał to czytać, rozumiał każde słowo, każde zdanie, to każde z nich kłuło go w oczy, jakby wypisane były nie atramentem, a cierniem. „Schuhwarenhandlung Heinrich Schröder” — sklep z butami. „Zur goldenen Gans” — gospoda. „Hafenarbeiter gesucht” — poszukiwani robotnicy portowi. Przesuwał wzrok po tych napisach niechętnie, jakby miał zaraz splunąć. Niemiecki był dla niego językiem przymusu, batem i urzędowym nakazem, smrodem biura i musztry. Rozumiał, ale nie chciał rozumieć.
Między kolejnymi budynkami przewalały się tłumy — dzieci z książkami pod pachą, przekupki z koszami jabłek, faceci z brzuchem i papierosem, kobiety sztywno opięte w gorsety, wyprostowane jakby kij miały w kręgosłupie. Przechodnie mijali go bez słowa, choć zdarzył się jeden, co trącił go ramieniem i rzucił pod nosem jakieś „Aufpassen, Idiot!” — Jakub nawet się nie odwrócił. Napiął szczękę, spuścił wzrok i szedł dalej, z tą swoją śląską, nieco ciężką sylwetką i twarzą zaciętą jak dłuto kamieniarza.
Zabrze było ciasne, kopcące, znajome. Hamburg był ogromem. Domy jak mury zamku, niekończące się fasady, a nad tym wszystkim niebo ciężkie, bezbarwne, jak wypłowiała flanela. Przez pewien moment Jakub zatrzymał się na moście, patrząc na łachy portowe, gdzie woda była brunatna, a po niej sunęły barki z węglem, drewnem, skrzyniami. Pchnęła go jakaś kobiecina z wózkiem — szarpnął się, szepnął pod nosem przekleństwo, ale ruszył dalej, w stronę portu, prowadzony nie drogowskazem, a zapachem smoły i śledzi, krzykiem mew i dalekim rykiem syreny okrętowej.
Wielkie miasto pożerało go oczami, łapało za kołnierz, zaglądało do kieszeni, oceniało buty. A on szedł — niepewny, samotny, z ostatnim ziarnem nadziei w sercu, że za kolejnym rogiem, może przy nabrzeżu, znajdzie szansę na dalszy marsz. Może znajdzie statek.
Port wynurzył się przed nim jak stalowa bestia — nie jeden budynek, nie jedno miejsce, lecz całe osobne miasto zbudowane z żurawi, lin, dźwigów, baryłek, skrzyń i ludzkiego wrzasku. Dym z kominów statków łączył się z oparami cuchnącej wody i krzykiem mew, które krążyły nad głowami jak strażnicy pilnujący własnego, niebańskiego nabrzeża.
Jakub przystanął. Ciężar podróży, brud ulic, niemiecki jazgot uliczny — wszystko to nagle odeszło w cień, ustępując miejsca nowemu uczuciu. Przed nim rozciągało się coś większego niż wszystkie śląskie miasta razem wzięte. Morze — choć jeszcze nie widziane, już czuł jego obecność. Pachniało jełką i żelazem, cuchnęło rybą, ropą i potem. Ale była w tym jakaś obietnica. Coś dalekiego. Coś, czego jeszcze nie przeżuto, nie przyswojono, nie zbrukano niemiecką mową i pruskim butem.
Nabrzeże tętniło życiem. Mężczyźni w roboczych kaftanach toczyli beczki, inni ciągnęli liny, pokrzykiwali na siebie. Tu i tam błyszczały mosiężne guziki mundurów portowej straży, słychać było pokrzykiwania kapitanów w różnych językach — niemieckim, holenderskim, jakimś śpiewnym, zapewne włoskim. Jakub zrozumiał wiele, lecz nie chciał rozumieć nic. Każde obce słowo wbijało się w niego jak cierń, przypominając, że nie ma tu domu. Że jest tylko obcym chłopem z węglowego kraju, który wleczony przez przeznaczenie dotarł tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna coś, czego nigdy nie znał — wielka woda.
Czuł się nagi. Bez pieniędzy, bez znajomych, bez planu. Tylko bilet, który już oddał, torba z rzeczami, które już dawno przestały być ważne, i serce, które biło szybciej, niż powinno.
Szukał wzrokiem. Nie wiedział czego — może cienia dymiącego parowca, może człowieka z twarzą nie-nadmuchaną niemiecką pychą, może po prostu miejsca, gdzie mógłby usiąść. Ale nie było miejsca na wytchnienie. Port nie czekał, port nie słuchał. Port trwał — wielki, ryczący, żywy. I właśnie do niego musiał się teraz dostać, jakoś wślizgnąć pod skórę tej morskiej maszyny. Bo tylko tam mogła się teraz znaleźć odpowiedź na pytanie: co dalej?
Jakub wciągnął chłodne, cuchnące powietrze i ruszył w stronę magazynów, gdzie kończyły się kramy i domy, a zaczynało się morze.
Przycupnął na zbutwiałej skrzyni przy ścianie jednego z portowych magazynów. Plecy bolały, gardło piekło z pragnienia, a w trzewiach żołądka odzywał się głód, który od dwóch dni tylko zbywał gestem, jakby dało się to przeczekać. Przez chwilę bawił się kieszonkowym zegarkiem po ojcu, obracając go w dłoni jak relikwię. Mosiężna koperta błyszczała w szarym świetle, a na tyle — wciąż jeszcze wyraźnie — rysował się wygrawerowany monogram: W. W., 1863.
Zatrzymał się na dłużej, rozważając. Mógłby sprzedać. Pewnie za dwa, może trzy marki. Na bilet nie starczy, ale na bochen chleba i coś ciepłego do wypicia — tak. Ale co potem? Zostać bez ojcowskiego zegarka to jak zostać bez nazwiska. Zostać bez pamiątki, bez punktu zaczepienia, jakby sam fakt istnienia był już tylko sumą dni i nocy, a nie czyjąś historią. Pokręcił głową. Zatrzasnął wieczko i wsunął zegarek z powrotem do płóciennej kieszeni pod płaszczem.
Wstał. Przeciągnął się ostrożnie. Ramię bolało od torby, którą niósł jeszcze od Zabrza. Ruszył w kierunku niewielkiego biura magazynowego. Nad drzwiami — napis w gotyku: K. Baermann & Söhne, Lagerhaus 3.
W środku pachniało kredą, kurzem i tytoniem. Starszy jegomość, z siwą bródką i łysiną błyszczącą jak nowe wiadro, siedział za pulpitem, przeglądając rachunki.
Jakub zdjął czapkę, poprawił kołnierz, wyprostował się, choć nerwy ściskały mu wnętrzności.
— Dzień dobry panu. Pracy szukam — rzucił, z akcentem, którego nie potrafił z siebie wyplenić.
Mężczyzna spojrzał znad papierów.
— Was für Arbeit? (Jakiej pracy?)
Jakub zawahał się. Niemiecki znał. Gorzej, że gardził tym językiem — twardym, chrapliwym, obcym jak krata więzienna.
— Fizycznej. Przenoszenie towaru. Silny jestem. W Zabrzu w kopalni… — urwał, zorientowawszy się, że to nie pomoże.
— Haben Sie schon mal in einem Lager gearbeitet? (Pracowałeś kiedyś w magazynie?) — zapytał mężczyzna, sięgając po fajkę.
— Pracowałem przy załadunku, węgiel, skrzynie. Na kolei też.
— Hmmm. — Mężczyzna wstał, poprawił marynarkę. Wciąż mierzył go wzrokiem, szukając czegoś.
— Sie sprechen Deutsch… aber nicht von hier, nicht wahr? (Mówisz po niemiecku… Ale nie jesteś stąd, prawda?)
Jakub zawahał się.
— Z Śląska jestem.
— Oberschlesien? — Jego brwi uniosły się z lekkim zdziwieniem. — Sie sehen… russisch aus. Sagen wir ehrlich. (Widzisz… Ruski. Bądźmy szczerzy.)
— Nie jestem Ruskim — odburknął Jakub, czując, jak coś zaczyna mu się gotować w żołądku, tym razem nie z głodu.
— Natürlich nicht… aber sehen Sie, heutzutage… wir haben schon genug Leute aus dem Osten. Polen, Russen, Juden, alle suchen Arbeit. Meine Kunden mögen das nicht. Ich auch nicht besonders. (Oczywiście, że nie… Ale widzisz, w tych czasach mamy wystarczająco ludzi ze wschodu. Polaków, Rosjan, Żydów, wszyscy szukają pracy. Moi klienci tego nie lubią. Mnie też to się szczególnie nie podoba) — Spojrzał mu w oczy, chłodno, już bez cienia uprzejmości.
— Ich kann Ihnen nicht helfen. (Nie mogę Ci pomóc.)
— Ale… ja tylko na kilka dni. Pracować chcę. — W głosie Jakuba zabrzmiała desperacja, której nie chciał pokazywać.
— Nein. — Mężczyzna odwrócił się i wrócił do rachunków.
— Gehen Sie weiter. Vielleicht gibt’s im Hafen etwas für Sie. Raucher, Hafenarbeiter… Die nehmen alles. (Szukaj dalej. Może znajdziesz coś w porcie, palacze, dokerzy. Przyjmują wszystkich.)
Jakub stał jeszcze chwilę, jakby próbując wymusić litość samym spojrzeniem. Ale staruch już go nie widział. Tylko skrobał coś piórem na fakturze i palił swoją fajkę, jakby to był najważniejszy rytuał dnia.
Wróbel wyszedł na zewnątrz. Nie czuł już chłodu. Czuł tylko ten znajomy, metaliczny smak w ustach, gdy duma miesza się z rozgoryczeniem.
Ruszył w stronę nabrzeża. Może palacz. Może kuchnia. Może trumna w ładowni — kto wie, dokąd człowieka zaprowadzi ostatni zegarek po ojcu i za dużo pyłu w płucach.
Jesienny wiatr owionął nabrzeże chłodem, który wnikał pod ubranie niczym niewidzialne igły. Zapach portu był ciężki, duszny — mieszanina soli, rybiego śluzu, dymu z węglowych kotłów i spoconych ciał. Miasto huczało, żyło swoim rytmem, zupełnie obojętnym na obecność jeszcze jednego przybysza w znoszonym płaszczu.
Szedł wolno wzdłuż kei, z rękami w kieszeniach i głową nieco pochyloną. Mijał krzątających się dokerów, marynarzy, handlarzy i podejrzanej konduity wagabundów. Wypatrywał jakiegoś znaku — flagi, tabliczki, czegokolwiek, co wskazywałoby miejsce, gdzie można się dopytać o rejs do Ameryki.
W końcu, przełykając gorycz, zaczął zagadywać.
— Verzeihung… wissen Sie vielleicht, wo das Schiff nach New York liegt? (Przepraszam. Wie Pan może dokąd płynie statek?_ — zapytał, starając się mówić wyraźnie, choć z trudem tłumił niechęć do języka, który od dziecka kojarzył mu się z pogardą i poniżeniem.
Większość ludzi zbywała go wzrokiem, który zdawał się przenikać przez niego, jakby był powietrzem. Inni reagowali machnięciem dłoni, mruknięciem pod nosem, niezrozumiałym nawet dla niego. Kilku splunęło.
Gdy próbował zaczepić barczystego mężczyznę w wełnianej marynarce, ten potrącił go z całej siły barkiem, jakby chciał przebić się przez niego jak przez krzak. Ciało mężczyzny pachniało tytoniem i tłuszczem, a jego krok był ciężki jak maszyna parowa. Przybysz runął jak długi na wilgotne deski, prosto w brunatną kałużę czegoś, co nie miało prawa mieć koloru takiego, jak miało.
Podnosząc się powoli, z rękami oblepionymi brudem, zaklął pod nosem przez zaciśnięte zęby:
— Pruski wieprz… żeby cię kocioł parowy przeżuł i wypluł…
Parowiec z węglem i łaską
Nie miał już sił na złość, ale słowa same cisnęły się do ust, gorzkie i gorętsze niż herbata, której nie pił od tygodnia.
W końcu, kiedy już miał dać sobie spokój i pójść w diabły, usłyszał głos:
— Du suchst New York? (Szukasz Nowego Jorku?)
Chłopak, może piętnastoletni, o bystrych oczach i twarzy okopconej jak palenisko, przyglądał mu się z lekkim uśmiechem. Czapkę miał zsuniętą na bok, a w kąciku ust trzymał zapałkę, jakby to była cygaretka.
Skinął głową. Nie miał siły na zbędne słowa.
— Heut früh ist das Schiff abgefahren. Siehst du? Keine Fahne mehr. Kaputt. (Statek odpłynął rano. Widzisz?) — Chłopak wskazał pusty dok, z którego wystawały tylko fragmenty zardzewiałych żurawi.
Wędrowiec westchnął ciężko. Miał ochotę siąść i przysnąć, najlepiej na wieki.
Ale wyrostek dodał:
— Wenn du dich beeilst… vielleicht erwischst du noch Baltimore. Der Dampfer steht noch, aber nicht lang. (Jeśli się pospieszysz… może jeszcze złapiesz Baltimore. Parowiec jeszcze stoi, ale nie na długo.)
Zamrugał, niepewny, czy dobrze usłyszał.
— Wo? — zapytał szybko.
Chłopak obrócił głowę i wskazał dłonią jeden z dalszych pomostów, gdzie majaczył dymiący komin i maszty.
— Dritter Kai. Geradeaus, dann links. Beeil dich. Viertelstunde, nicht mehr. (Trzeci pomost. Prosto, potem w lewo. Śpiesz się. Masz tylko kwadrans.)
I odszedł bez pożegnania, znikając między skrzyniami i ludźmi, jakby nigdy go nie było.
***
Biegł wzdłuż nabrzeża, przedzierając się przez tłum portowych robotników, dzieciaków z wózkami, kobiet z koszami i krzyczących na siebie nadzorców. Czuł jak z każdym krokiem twardnieją mu łydki, a płuca walczą o resztki powietrza. Chciało mu się rzygać — z głodu, zmęczenia, z nerwów.
I wtedy go zobaczył.
Statek stał przy końcu nabrzeża jak czarne monstrum. Trzy kominy wyrzucały z siebie chmury gęstego dymu, który unosił się nad portem niczym zapowiedź długiej podróży. Kadłub lśnił smołą, a na dziobie złotymi literami wypisana była nazwa: SS Borussia. Pod spodem — HAPAG — Hamburg-Amerikanische Packetfahrt-Actien-Gesellschaft. Parowiec aż tętnił od życia: wciągano ostatnie ładunki, krzyczano nazwiska, dzwoniono dzwonkami pokładowymi. Czas uciekał.
Dopadł do trapu, gdzie strażnik w mundurze z kotwicą na czapce właśnie przepędzał grupkę mężczyzn. Oficer miał szeroką twarz, krzaczaste brwi i okulary na złotym łańcuszku.
— Zurück! Kein Zugang ohne Fahrkarte!
(Wrócić! Bez biletu nie ma wstępu!)
— Ich will arbeiten! — sapnął Jakub, opierając dłonie o kolana. — Ich habe kein Geld. Aber ich kann arbeiten!
(Chcę pracować! Nie mam pieniędzy. Ale mogę pracować!)
Oficer skrzywił się z wyraźną irytacją.
— Was denkst du, dass wir hier sind? Ein Wohltätigkeitsverein?
(Co myślisz, że czym jesteśmy? Organizacją charytatywną?)
— Ich war Bergmann. Zabrze. Zwölf Jahre unter Tage. Ich kenne Kohle. Ich kann schaufeln wie ein Teufel.
(Byłem górnikiem. Zabrze. Dwanaście lat pod ziemią. Znam się na węglu. Potrafię ładować jak diabeł.)
Oficer spojrzał na niego z góry, badawczo.
— Woher? Zabrze? Schlesien?
(Skąd? Zabrze? Śląsk?)
— Ja. Preußen, aber… nicht ganz.
(Tak. Prusy, ale… nie do końca.)
— Klingst wie ein verdammter Russe. — burknął.
(Brzmisz jak przeklęty Rosjanin.)
— Bin ich nicht! — warknął Jakub, prostując się. — Ich bin Pole. (Nie jestem! — Jestem Polakiem.)
Oficer cmoknął z dezaprobatą, ale jego spojrzenie złagodniało.
— Und was willst du für diese Reise? Geld? Kabine?
(A co chcesz za ten rejs? Pieniądze? Kajutę?)
— Nichts. Nur eine Hängematte. Und Suppe vielleicht.
(Nic. Tylko hamak. I może talerz zupy.)
Mężczyzna milczał przez chwilę, zerkając w stronę maszynowni, jakby coś kalkulował. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Einer unserer Heizer ist letzte Nacht verschwunden. Saufkopf. Wir brauchen jemanden.
(Jeden z naszych palaczy zniknął w nocy. Pijaczyna. Potrzebujemy kogoś.)
— Ich mache alles. (Zrobię wszystko.)
— Du bekommst keine Uniform. Keine Pause. Keine Rückfahrt. Nur Arbeit, Dampf und Kohle. (Nie dostaniesz munduru. Żadnej przerwy. Żadnego powrotu. Tylko praca, para i węgiel.)
— Einverstanden. (Zgoda.)
Oficer odwrócił się i zawołał przez ramię:
— Maschinenraum! Ersatz ist da! (Maszynownia! Zastępstwo dotarło!)
Z wnętrza burty dobiegł stłumiony okrzyk i stuk obuwia na metalowych schodach. Oficer zrobił przejście.
— Geh. Und stirb nicht gleich am ersten Tag. (Idź. I nie zdechnij od razu pierwszego dnia.)
Nie odpowiedział. Ruszył przed siebie — do wnętrza statku, do maszynowni, do dymu, potu i węgla.
Żar przed ciszą
Powietrze na pokładzie parowca było ciężkie od słonej, wilgotnej mgły, która spowijała wszystko dookoła niczym szara zasłona, rozmywając kontury lądu i zamieniając go w odległe, niewyraźne wspomnienie. Jakub stał nieruchomo, ledwie oddychając, a jego serce biło tak gwałtownie, że zdawało się pulsować w całym ciele. Spojrzał na rozciągającą się bezkresną taflę wody — obcą, nieprzewidywalną, a zarazem hipnotyzującą w swej monotonii i chłodzie. Ta woda nie znała granic, nie pamiętała twarzy, nie rozumiała słów — była samotnym światem, do którego został wrzucony bez zapowiedzi.
Wszystko, co dotąd było mu oparciem — śląskie szyby, znajome ulice, ciężka praca i ciepło domu — nagle rozwiało się w mgle rozstania i niepewności. Jakub czuł się jak statek bez steru, dryfujący po bezkresnym oceanie, który nie obiecywał nic poza zimnym powitaniem i nieznanym losem. Słyszał jedynie szum fal uderzających o burtę i własne, nierówne oddechy, przerywające ciszę między myślami.
W głowie kłębiły się sprzeczne emocje — strach przed tym, co przyniesie przyszłość, poczucie opuszczenia i samotność, która ściskała gardło, ale też niepokojące, niemal dziwne podniecenie. Może to był początek nowego życia, szansa na ucieczkę od ciężaru przeszłości… albo pułapka, która lada moment zacisnęłaby swoje lodowate macki? Mimo lęku i niepewności, gdzieś w głębi serca tliła się iskra determinacji — cichy płomień nadziei, zdolny rozświetlić nawet najciemniejsze noce.
Patrzył w dal, gdzie horyzont stapiał się z niebem, i przez chwilę zapomniał o bólu, zimnie i tęsknocie. W tej przestrzeni pomiędzy światem, który znał, a tym, który dopiero miał poznać, odnalazł niewypowiedzianą obietnicę — że choć los był niepewny, to jeszcze nie wszystko stracone.
Powoli, niemal niepewnie, Jakub ruszył po pokładzie, czując pod stopami chrzęst rozsypanego żwiru i chłód wilgotnego drewna. Każdy krok niósł ze sobą echo, które zdawało się znikać w przestrzeni, pochłaniane przez pustkę wokół. Otaczała go plątanina lin, masztów i rur, a powietrze przesycał ciężki zapach smoły, węgla i morskiej wilgoci. Dźwięki statku — ciche zgrzyty, skrzypienia, szelest żagli i odległe rozmowy marynarzy — tworzyły surową symfonię obcości i pracy, której Jakub jeszcze nie potrafił w pełni zrozumieć.
Choć statek był niemiecki, a język ten nie był mu obcy — mimo że darzył go głęboką niechęcią — jego rola była jasna i ciężka. Jako palacz miał dbać o ogień w kotłach. Dłonie, zahartowane w kopalnianym trudzie, musiały sprostać nowym wyzwaniom, które nie miały nic wspólnego z podziemnymi sztolniami, lecz wymagały tej samej siły i wytrwałości. Choć rozumiał rozkazy, język, którym operowali marynarze, brzmiał chłodno i nieprzystępnie. Jakub czuł się jak trybik w wielkiej maszynie, której reguł dopiero się uczył.
W głębi serca tliła się jednak determinacja. Wiedział, że życie na statku będzie brutalne i bezwzględne, ale nie miał już odwrotu. Ten statek, ta praca — choć surowe i wymagające — miały stać się jego nowym światem, a on sam musiał się w nim odnaleźć.
Jakub ruszył w kierunku zejścia do maszynowni, ukrytego w cieniu masztów i przecięć lin, które nad głową tworzyły zawiłą pajęczynę. Każdy jego krok odbijał się głucho od pokładowych desek, tłumiony przez wilgotną szmatę rozłożoną na schodach, by zapobiec poślizgom. Powietrze gęstniało z każdym krokiem w dół — zapach smoły, gorącego metalu i wilgoci mieszał się w drażniącą mieszankę.
Im głębiej schodził, tym bardziej znikały dźwięki statku — szum fal i głosy załogi ustępowały jednostajnemu, mechanicznemu dudnieniu maszyn. Ściany maszynowni, obite metalem, odbijały światło lamp w nierównych, drgających smugach, które rozlewały się po ciasnych korytarzach. Każdy krok Jakuba był ostrożny, niemal bezgłośny, jakby lękał się zakłócić rytm tej groźnej, żywej bestii.
W głowie kotłowały się emocje — od lęku i niepewności po fascynację. Tu miał udowodnić swoją wartość, tu miał zmierzyć się z odpowiedzialnością i fizycznym trudem. Znał język — rozumiał polecenia — ale ton, sposób mówienia, obcość codziennego żargonu marynarzy sprawiały, że czuł się intruzem. Wiedział jedno: nie mógł zawieść. Musiał się dostosować albo przepaść.
W końcu dotarł na dno statku, do serca bestii — kotłowni. Między splątanymi rurami i zaworami czekała na niego gorąca, duszna przestrzeń.
Kotłownia przywitała go jak piec, rozżarzonym powietrzem, które uderzyło w ciało i wdarło się do płuc. Ściany, pokryte sadzą i wilgocią, zdawały się oddychać ogniem i żelazem. Potężne kotły huczały, wyrzucając co chwilę kłęby pary, a rury pulsowały miarowo, jakby miały własny krwiobieg. Każdy wdech był ciężki, przesiąknięty spalenizną, metalem i węglem.
Pot spłynął mu po karku, choć jeszcze przed chwilą na górze czuł chłód. Pierwsze minuty przy kotle wymagały siły, uwagi i rytmu. Jego dłonie — choć przywykłe do ciężkiej roboty pod ziemią — musiały nauczyć się nowej precyzji. Podkładał węgiel pod ruszt, kontrolował ogień, słuchał głosu maszyny, której nie wolno było zlekceważyć.
Praca była nieprzerwana, bezlitosna. Błąd mógł oznaczać eksplozję, śmierć, zagładę całej jednostki. Serce waliło mu jak młotem, każdy ruch był napięty i świadomy. Nie miał marginesu na pomyłkę.
Maszynownia rządziła się własnym porządkiem — surowym, niemym, nieubłaganym. Obok Jakuba pracowali inni — milczący, zmęczeni, zatopieni w rytuale pracy. Nikt nie zadawał pytań, nikt nie szukał bliskości. Liczyła się wytrzymałość. Posłuszeństwo. Siła.
Jakub poczuł ciężar tej nowej rzeczywistości, lecz też coś jeszcze — wewnętrzne drżenie, niegasnącą iskrę. Być może nie wszystko było jeszcze stracone. Być może właśnie tu, w trzewiach statku, zaczynało się jego nowe życie.
***
W kotłowni panował żar nie do zniesienia — gęsty, namacalny, jakby sam ogień przeniknął do powietrza i osiadł na skórze niczym duszący pył. Potężne kotły warczały niskim, rytmicznym pomrukiem, co chwilę wypuszczając kłęby pary, która ścinała się na stalowych rurach i spływała po nich w strugach ciemnej wilgoci. Ściany były czarne od sadzy, metal lśnił tłustym potem maszyny, a światło drgało niestabilnie w gorącym powietrzu, odbijając się od rozgrzanych powierzchni jak w piecu hutniczym.
W tej piekielnej przestrzeni pracowało kilku mężczyzn — bez koszul, z ciałami lśniącymi od potu, które zdawały się stapiać z ciemnością. Ich torsy były umięśnione, ale nie na pokaz. Nie było w nich nic z wypracowanego ciała sportowca — żadnej symetrii, żadnej próżności. Mięśnie były szorstkie, nieforemne, napięte, nosiły ślady urazów, blizn i codziennego wysiłku. To były ramiona ludzi, którzy całe życie dźwigali, kopali, podnosili, przerzucali — i nie pytali po co.
Jeden z nich — starszy, o potężnych plecach i twarzy pokrytej bruzdami dawno zabliźnionych ran — poruszał się z mechaniczną precyzją. Jego ręce rytmicznie wrzucały węgiel do kotła, a mięśnie ramion napinały się i rozluźniały jak u dobrze naoliwionej maszyny. Nie zwalniał ani na moment, jakby każde drgnięcie jego ciała było częścią większego mechanizmu. Wydawało się, że zna każdy dźwięk tego miejsca, każdą zmianę w rytmie buchających płomieni.
Obok niego pracował młodszy mężczyzna — równie wyniszczony przez życie, lecz z nieco lżejszym krokiem, mniej pewnym ruchem. Jego ciało również było umięśnione, ale wyraźnie słabsze, mniej odporne. Każdy ruch łopaty wydawał się nieco wolniejszy, mniej pewny, jakby coś w środku mu ciążyło. Może zmęczenie, może coś więcej. Był wyraźnie mniej wydajny niż starszy sąsiad, lecz ten, zamiast go poganiać, jakby instynktownie dostosowywał rytm do jego tempa. Czasem sięgał po łopatę leżącą bliżej młodszego, wrzucał kilka porcji węgla za niego, raz nawet bez słowa uderzył prętem w zbitą skorupę żużlu, zanim młodszy zdążył zauważyć.
Nie było w tym żadnego gestu litości. Raczej coś w rodzaju cichego porozumienia, które rodzi się między ludźmi rzuconymi do tej samej dziury bez dna.
Żaden z nich nie mówił. Wśród buchającego ognia i ryku maszyn, milczenie było najbardziej naturalnym językiem. W tym milczeniu byli jednak obecni — ciężarem ruchu, rytmem pracy, prostą bliskością, która nie potrzebowała słów.
Młodszym z tych mężczyzn był Jakub. Choć całe swoje życie spędził na ciężkiej, fizycznej pracy — przede wszystkim w kopalni — to jednak praca przy kotłach statku była dla niego czymś zupełnie innym. Różnica nie polegała tylko na obowiązkach, ale przede wszystkim na temperaturze otoczenia. W kopalni chłód i wilgoć były stałymi towarzyszami, zaś tu, w ciasnej, gorącej kotłowni, powietrze paliło skórę i ciężko się oddychało. Ta upiorna żarówka, rozgrzane żelazo i gęsty, duszący dym wymagały innej siły, innego wysiłku — wysiłku, którego Jakub musiał się dopiero nauczyć, nawet jeśli jego ciało było już zahartowane przez lata trudu.
***
W kajucie panował półmrok, przerywany tylko oddechami śpiących i cichym skrzypieniem statku. Dwóch mężczyzn spało już głęboko, każdy na swojej koi, odwróceni plecami do reszty świata. Jakub siedział oparty o ścianę, jeszcze nie gotów, by się położyć. Czuł piekące mięśnie, palące ramiona, pot na skroniach — wszystko to przypominało mu, że jego ciało wciąż uczy się nowej roboty. Naprzeciwko, na najniższej koi, siedział ten sam mężczyzna, z którym dzielił dziś robotę przy kotłach — starszy, silny, doświadczony. To właśnie on kilka razy bez słowa wyręczył Jakuba, gdy ten słabł w ramionach.
— Dlaczego mi pomagasz — zapytał Jakub po niemiecku.
Mężczyzna podniósł wzrok. Przez chwilę milczał, jakby ważył, czy warto w ogóle odpowiadać.
— Bo widzę, żeś nie z tych kotłów — mruknął. — Ale robotnik z ciebie, nie szczur.
Jakub skinął głową, nie bardzo wiedząc, czy to był komplement, czy tylko stwierdzenie faktu.
— Nie trzeba było — odezwał się po chwili.
— Może i nie trzeba — odparł tamten, opierając głowę o ścianę. — Ale lepiej, jak jeden drugiemu nie rzuca kłody pod nogi.
Zapadła cisza. Statek szarpnął delikatnie, jakby przypominając, że płynie. Z zewnątrz dobiegł stłumiony huk fali uderzającej o kadłub. Jakub przymknął oczy. Dłonie miał popękane i czarne od sadzy, a w piersi dziwne uczucie — coś między wdzięcznością a wstydem.
Towarzysz już nie mówił nic więcej. Nie trzeba było.
Dwa wieczory później, gdy gasły odgłosy dnia, a lampy naftowe rzucały ciepłe, migotliwe światło na ściany ciasnej kajuty, Jakub zebrał się na odwagę.
— Jak ty właściwie się nazywasz? — zapytał po niemiecku.
Mężczyzna, który do tej pory milczał, uniósł powoli głowę i spojrzał na niego z uwagą, ale bez chęci rozgadania się.
— Franz Döring — odpowiedział krótko, oszczędnie, jakby nie widział sensu w dłuższej rozmowie.
Jakub zaczął dopytywać, ciekaw coraz bardziej.
— A skąd jesteś, Franz?
Franz westchnął cicho, jakby przeniósł się myślami daleko od ciasnej, dusznej kajuty.
— Z maleńkiej wioski pod Hamburgiem, Altes Dorf. Ledwie kilka chałup, pola, lasy… Nic więcej. Rodzice robotnicy. Ja od dziecka pomagałem. Ciężka robota — fabryki, budowy, ciężki węgiel, ciężkie żelazo. To całe moje życie.
Jakub nie odpuszczał.
— Twoja rodzina… Mieliście łatwo?
Franz skrzywił się lekko, zamyślony.
— Nie. Zawsze bieda, zawsze walka o kawałek chleba. Najniższa klasa, taki los. Nauka? Lepsze życie? Nie było mowy. Tylko praca, praca i jeszcze raz praca. Taki był świat, taki jest.
Jakub kiwnął głową, widząc w oczach Franza ciężar całego życia wypisany na zmęczonym obliczu.
— Musisz być więc naprawdę zahartowany, skoro wytrzymujesz tu tak dobrze.
Franz uśmiechnął się lekko, ale uśmiech ten nie sięgał oczu.
— Człowiek inaczej nie potrafi. Kiedyś nie było wyboru. Teraz trzeba tylko trzymać się i nie dać się złamać.
Po chwili ciszy Franz spojrzał na Jakuba z lekkim
zainteresowaniem.
— A ty? Jak masz na imię? Skąd jesteś? Jak trafiłeś na Borussię?
Jakub zmarszczył brwi, chwilę się zastanawiając, czy chce odpowiedzieć. W końcu zaczął powoli, ważąc każde słowo…
— Mam na imię Jakub — zaczął ostrożnie. — Pochodzę z Zabrza. Pracowałem w kopalni, ale… Zwolnili mnie, postanowiłem wyjechać. Szukać czegoś innego, lepszego życia.
— Jak trafiłeś na Borussię? — zapytał Franz.
— Przypadkiem. Chciałem płynąć innym statkiem, do Nowego Jorku. Ale odpłynął wcześniej, nie zdążyłem. Borussia stała przy nabrzeżu, więc wziąłem to, co było.
Zapadła chwila ciszy, przerywana tylko stukaniem butów gdzieś nad głowami.
— Ta praca przy kotłach to zupełnie co innego niż w kopalni — dodał Jakub. — Ciepło, dym, wilgoć. Inaczej się człowiek męczy. Czasem mam wrażenie, że ledwo stoję na nogach, a wy dalej sypiecie węgiel jak maszyny.
Franz popatrzył na niego uważnie, jakby dopiero teraz przyglądał się dokładniej.
— Jesteś Niemcem?
— Nie. Polakiem.
Franz uniósł brew.
— A państwa nie macie — zauważył bez złośliwości, bardziej jakby stwierdzał fakt.
— Może i nie mamy państwa — odpowiedział spokojnie Jakub — ale mamy język, wiarę i pamięć. To wystarczy, żeby nie zapomnieć, kim się jest.
Franz nie odpowiedział. Skinął tylko głową, jakby rozumiał więcej, niż mówił.
***
Upał w kotłowni tamtego dnia był nieznośny. Para unosiła się ciężko, lepiąc się do ciała, a powietrze drgało nad żarem jak nad rozgrzaną blachą. Jakub, półprzytomny z wysiłku, wykonywał kolejne ruchy łopatą, kiedy tuż obok rozległ się warkotliwy głos.
— Co ty, stary, ślepy jesteś? Popchnąłeś mnie! — krzyknął barczysty mężczyzna z tatuażem na przedramieniu, zbliżając się do Franza. — Myślisz, że jak tu najdłużej tyrałeś, to wszystko ci wolno?
Franz prostował się powoli, z wyraźną niechęcią, jakby odrywano go od zajęcia, którego wcale nie miał ochoty przerywać. Spojrzał na tamtego spokojnie, z chłodem w oczach.
— Nikogo nie pchnąłem — odparł cicho.
— Gówno prawda! — warknął tamten i chwycił Franza za koszulę, szarpiąc go w bok, jakby chciał go przycisnąć do ściany pieca. — Jeszcze się wypierasz?
Jakub był na tyle blisko, że usłyszał każde słowo i zobaczył każdy ruch. Puścił łopatę, która upadła z brzękiem.
— Zostaw go — rzucił ostro, nie podnosząc głosu, ale jego ton był wystarczająco stanowczy, by przyciągnąć uwagę.
Tamten zerknął w bok, mrużąc oczy.
— A ty co, rycerzyk? Myślisz, że załatwisz coś tym tonem?
Jakub nie ruszył się ani o krok.
— Powiedział, że cię nie popchnął. A ja go znam — nie kłamie.
W kotłowni wyraźnie ucichło. Kilku robotników spoglądało znad pracy, udając, że nic nie widzi, ale kątem oka śledzili rozwój wydarzeń.
— A może we dwóch się zmówiliście? — prychnął tamten. — Tacy cisi, tacy grzeczni…
Jakub milczał, stojąc niewzruszenie, ramiona lekko napięte.
W końcu tamten odpuścił. Popchnął Franza jeszcze raz, tym razem słabiej, jakby tylko dla zasady, i rzucił:
— Pieprzyć to. Ale patrzcie mi na ręce — burknął, oddalając się z mruknięciem.
Franz poprawił koszulę i bez słowa wrócił do łopaty. Jakub zrobił to samo. Nie zamienili ani słowa do końca zmiany.
Dopiero wieczorem, w kajucie, gdy cisza znów zapadła między nimi jak gruba kotara, Franz odezwał się krótko:
— Nie musiałeś.
— Wiem — odparł Jakub. — Ale miałem dosyć jego gęby.
Franz skrzywił się lekko — może coś na kształt uśmiechu, ale znikło to równie szybko, jak się pojawiło. Potem sięgnął po menażkę i jadł, nie mówiąc już nic.
Kolejny dzień nie różnił się z pozoru od poprzednich. W kotłowni znów panował żar, piec dyszał, a parujący pot mieszał się z brudem i sadzą. Ludzie pracowali, jakby nic się nie wydarzyło — nie było rozmów o wczorajszej scysji, nikt nie rzucał spojrzeń, nie komentował. Ale atmosfera była inna. Cichsza. Ostrożniejsza.
Jakub zauważył, że Franz rzucał okiem w stronę mężczyzny z tatuażem, choć ten trzymał się z dala. Nawet w trakcie rozładunku węgla czy przy podawaniu łopat — nie podchodził bliżej niż musiał. Unikał spojrzeń. Jakub miał wrażenie, że coś w nim pękło, coś, co wcześniej go trzymało w pozycji „tego silniejszego”.
Podczas krótkiej przerwy Franz usiadł pod ścianą kotłowni. Otarł kark szmatką, napił się łyk wody i odezwał się, nie patrząc na Jakuba:
— Dziś był spokój.
— Może wystarczyło, żeby raz ktoś mu się postawił — mruknął Jakub, siadając obok.
— Albo czeka — dodał Franz po chwili.
— Na co?
Franz nie odpowiedział od razu. Podniósł wzrok, jakby rozważał, czy mówić dalej.
— Na moment, kiedy będzie ciemniej. Albo jak zostaniemy sami.
Jakub westchnął.
— Próbujesz mnie nastraszyć?
— Ostrzegam — odpowiedział spokojnie Franz. — On jest taki, co pamięta długo. I nie wybacza. A tacy są najgorsi.
Jakub przez moment milczał, gapiąc się w ogień paleniska.
— No to nie będziemy się rozdzielać — rzucił w końcu. — Przynajmniej nie dziś.
Franz kiwnął głową. Nie był to gest wdzięczności, raczej potwierdzenie, że przyjął do wiadomości.
Gdy rozbrzmiał dźwięk dzwonka sygnalizujący koniec przerwy, obaj wstali równocześnie i wrócili do pracy — znów w tej samej rytmice, z tym samym znużeniem, które powoli przeradzało się w rutynę.
Tego dnia obyło się bez incydentów. Ale coś wisiało w powietrzu.
Jakub i Franz szli wąskim, zakręconym korytarzem — z jednej strony rura, z drugiej wilgotna ściana, a pośrodku ścieżka ledwie na dwóch ludzi. Pachniało smarem, potem i gniewem.
Pierwszy pojawił się cień. Krótki błysk na stalówkach butów, potem wyłonił się z mroku ten z tatuażem — postać o karku jak balia i twarzy, która wyglądała jakby ją ktoś kiedyś przeprasował łopatą. A za nim łysy, niższy, krępy, z błyszczącą od potu łysiną i spojrzeniem jak z dusznego snu o szubienicy.
Zatrzymali się jak dwa sfory wygłodniałych psów. Spojrzeli najpierw na Franza, potem na Jakuba, potem znowu na Franza. Jakby się właśnie licytowali, którego pierwszego kopnąć.
— No proszę, kogo to ja tu widzę — rzucił ten z tatuażem, przeciągając każde słowo. — Myślałem, że masz już pełne gacie i siedzisz w kącie.
Franz uniósł lekko brew.
— Mylisz mnie chyba z kimś innym.
— Gęba ci się nie zamyka, jak na gościa, który ledwo trzyma się na nogach po szychcie — mruknął łysy, z rozbawieniem przechylając głowę. — A twojemu koledze to się chyba wydaje, że go to nie dotyczy.
Jakub nie odpowiedział, choć już czuł, że adrenalina powoli podchodzi mu pod język. Oparł się barkiem o rurę. W takich sytuacjach najlepiej nie być pierwszym, który mrugnie. Ale też nie ostatnim, który dostanie w mordę.
— Może zrobimy tak — kontynuował mężczyzna, zbliżając się o krok — wy się teraz grzecznie zawrócicie i przejdziecie sobie dookoła. A my przejdziemy jak panowie. Co?
Franz zrobił dokładnie jeden krok w przód. Wystarczający, żeby usunąć resztki wątpliwości, jeśli ktoś je jeszcze miał.
— Jak chcesz przejść jak pan, to najpierw naucz się mówić jak człowiek — rzucił sucho. — I przestań śmierdzieć gorzałą.
— Co powiedziałeś? — Łysy poruszył się jak pies spuszczony z łańcucha.
— Słyszałeś — mruknął Jakub, zanim Franz zdążył otworzyć usta. — Ale jak chcesz, to mogę powtórzyć.
Zapadła cisza. Gęsta jak smoła i nieprzyjemna jak dotyk mokrej skarpety w zimnym bucie. Przez sekundę wydawało się, że może jednak przejdą. Może spojrzą, spluną, odwrócą się.
Ale nie.
W oczach tamtych pojawiła się decyzja. Twarda i szybka jak pięść. I choć jeszcze żaden nie ruszył, to wszyscy wiedzieli — to się nie skończy na gadce.
Zaczęło się od dźwięku łamanych zębów i zgrzytu stali — nie mieczy, bynajmniej, a guzików uderzających o ścianę, gdy Franz odruchowo odepchnął napierającego nań faceta z tatuażem. Ten poleciał w bok, odbił się od ściany jak worek żyta i w mgnieniu oka wrócił z pięścią wycelowaną w szczękę. Franz nie miał czasu myśleć — ruszył z kontrą jak koń w galopie, celnym ciosem prosto w nos. Nos parsknął krwią i urazą.
Łysy już rzucił się na Jakuba, ryknął jak opętany, chwycił go za kołnierz i pchnął na ścianę z impetem, który mógłby wyważyć drzwi od stodoły. Jakub zasyczał przez zęby, złapał przeciwnika za nadgarstek i wyprowadził łokieć w bok. Trafił w miękkie. Łysy cofnął się o krok, tylko po to, by wrócić z kopniakiem, który miał być widowiskowy, ale skończył się jak wszystkie wielkie plany — źle. Jakub przechwycił nogę, wykonał piruet — półobrotem, z gracją słonia w gorączce — i cisnął nim o podłogę.
Tatuażowy wciąż młócił z Franzem — sierp, lewy, prawy, znowu sierp — bez ładu i składu, za to z sercem. Franz przyjął jeden cios, drugi, trzeci zlekceważył i przy czwartym odpowiedział ciosem z dołu, takim co to wywleka duszę. Tatuażowy zawył, zgiął się w pół, jakby szukał upuszczonego honoru, i przyjął kolano w czoło. Upadł. Zgodnie z zasadami fizyki i sprawiedliwości dziejowej.
Łysy się podniósł. Jakub zdążył mu tylko powiedzieć „zostań lepiej na podłodze”, ale łysy, chłop uparty jak muł i równie rozgarnięty, rzucił się ponownie. Tym razem Jakub nie patyczkował się — schylił się, unikał ciosu, zaszedł bokiem i wykonał kopnięcie w to, co w mężczyźnie najczulsze. Dźwięk, który wydobył się z gardła łysego, przypominał połączenie skrzypiącej furtki i zawodzenia wilka. Upadł jak rażony piorunem i zwijał się, trzymając za krocze z twarzą pełną transcendentalnego cierpienia.
Franz tymczasem dokończył swoje dzieło — stanął nad leżącym, przydepnął mu rękę butem i spojrzał, czy tamten ma jeszcze ochotę się ruszać. Nie miał. Widać zrozumiał aluzję.
I tyle.
Korytarz znowu był ich.
Jakub siedział na pryczy, blady i zgrzany, a ślad po rozcięciu nad brwią przypominał mu o dzisiejszym wieczorze z precyzją zegara kieszonkowego — tykało, pulsowało, piekło. Obok Franz rozmasowywał sobie żuchwę z taką miną, jakby próbował przypomnieć sobie, kiedy dokładnie stracił ostatni ząb mleczny.
— Za trzy dni lądujemy w Baltimore — powiedział nagle, bez żadnej zapowiedzi, tonem kucharki informującej, że barszcz się już zagotował.
Jakub prychnął, pociągnął nosem i uniósł jedną brew — tę zdrową.
— Tyle jeszcze? — zapytał, jakby to była zła wiadomość, a nie upragniona meta.
Franz kiwnął głową i splótł palce, knykcie miał jak dojrzałe śliwki — fioletowe i nieco spuchnięte.
— Co zamierzasz? — mruknął. — Jak już staniemy na suchym?
Jakub wzruszył ramionami, przez chwilę grzebiąc wzrokiem po brudnym suficie kajuty, jakby spodziewał się tam napisu „tu znajdziesz szczęście”.
— Robota. Jakaś. Jaka by nie była. Nie mam luksusu wybrzydzania. Dopóki płacą, nie pytam.
Franz wyjął z kieszeni szmatę, bardziej brunatną niż czerwoną, i starł nią z twarzy resztki potu, krwi i godności. Potem rzucił ją w róg kajuty z pogardą, jakby pozbywał się wspomnienia o nieudanej randce.
— Ja też zostaję — oznajmił. — Na lądzie. Dosyć mam kołysania, szczurów i zupy, w której pływa coś, co nie powinno.
— Baltimore to chyba nie raj.
— Może i nie. Ale suche piekło jest lepsze niż mokre piekło.
Jakub westchnął ciężko, potarł rozcięcie nad okiem.
— Masz jakiś pomysł?
— Portowa dzielnica. Znam jednego, co zna drugiego, co czasem szuka trzeciego. Rozładunek, pakowanie, czasem przepędzanie pijanych z doków. Proste rzeczy. Płacą marnie, ale regularnie. I nie zadają pytań.
Jakub kiwnął głową. Chwilę siedzieli w ciszy, w której słychać było tylko szum morza za cienką ścianą i dźwięk, jak Franz rozmasowuje sobie kark.
— Czujesz? — zapytał nagle Franz. — Pachnie portem. Smarem, rybami i ścierwem. Już blisko.
Jakub skrzywił się.
— Albo to ty tak pachniesz.
Franz uśmiechnął się krzywo, pokręcił głową, a potem opadł na pryczę z jękiem człowieka, który wie, że jutro będzie go boleć wszystko, nawet uszy.
— Zobaczymy, kogo kopią w Baltimore — rzucił jeszcze. — Może tam już tylko słowem walą. Może…
Ale nie dokończył. Bo obaj zasnęli szybciej, niż zdążyli wymyślić, co dalej.
Zapach Ameryki
Powietrze nad portem cuchnęło jak kiszona kapusta pozostawiona na słońcu — słono, kwaśno i ciężko, jakby cała zatoka przesiąkła potem z podziemnych łaźni. Gdy Jakub stawiał stopę na drewnianym trapie prowadzącym ze statku na ląd, miał wrażenie, że cały świat się chwieje. Nie z powodu morza — to dawno ucichło — ale z napięcia, które zdawało się ścieśniać klatkę piersiową. Z tyłu za nim sapiący tłum pasażerów trzeciej klasy popychał się i klął w tylu językach, ilu diabłów zna Biblia.
Złapał swoją wysłużoną walizkę — pęknięta skóra na jednym boku była zlepiona sznurkiem i nadzieją — i zszedł na pomost. Franz szedł tuż za nim, z wojskowym plecakiem na ramieniu i torbą przewieszoną przez pierś, jakby dopiero co zszedł z frontu. Miał minę człowieka, który już raz był w piekle i nie zamierzał w nim zostać na kawę.
Przed nimi piętrzył się budynek hali imigracyjnej — ceglana bryła z zakopconymi oknami, przy której Borussia wyglądała jak stary łabędź przy portowym hangarze. Dźwigi portowe skrzypiały gdzieś w tle, a czarne sylwetki robotników i celników uwijały się między beczkami, skrzyniami i workami, jak mrówki wokół rannego jelenia.
— No to wchodzimy, zanim cię przewieje — mruknął Franz i pacnął Jakuba w ramię.
Wnętrze hali było jak wnętrzności jakiegoś wielkiego, chorego zwierzęcia: duszne, lepkie, śmierdzące od potu, ludzkiego lęku i niedomytych dzieci. Po bokach stały rzędy ławek, na których tłoczyli się imigranci z całego świata: Włosi, Żydzi, Niemcy, Polacy, Rusini. Dzieci płakały, kobiety szeptały modlitwy, mężczyźni trzymali się kurczowo bagaży jak kotwicy. Z góry spoglądały na nich matowe szyby i ogromny, wiszący zegar, który — jak się Jakubowi wydawało — tykał w obcym rytmie.
Przed nimi kolejka posuwała się powoli do drewnianych biurek, za którymi siedzieli urzędnicy z czapkami przekrzywionymi na bok i minami jak z marmuru. Jeden z nich spojrzał na Jakuba i Franza. Uniósł dłoń. Kolejny.
Jakub stanął jak wryty, ściskając walizkę. Serce waliło mu w piersi jak młot w kuźni. Nie rozumiał ani słowa, ale wiedział, że ten moment zadecyduje, czy zostanie wpuszczony, czy odesłany z powrotem do tego, co już raz postanowił zostawić.
— Nazwisko. Skąd pan. Pieniądze — powiedział urzędnik. Mówił po niemiecku, z amerykańskim akcentem, który kaleczył sylaby jak rzeźnik mięso.
Jakub milczał. Otworzył usta, ale słowa nie chciały przejść przez gardło. Franz wszedł za jego plecy, odsunął go lekko łokciem.
— Nazywa się Jakub Wróbel. Ze Śląska. Praca na kolei, Pittsburgh. Ma rodzinę. — Franz mówił płynnie, pewnie, choć jego głos był lekko znużony. — Pieniądze… miał. Stracił na statku. Ktoś go okradł. Pożyczyłem mu.
Urzędnik spojrzał na Franza spod zmrużonych powiek. Przez chwilę trwała cisza. Potem pochylił się, niby z nudów stukając czymś o blat.
— Trudne czasy — mruknął półgębkiem, zerkając mimochodem na rękę Franza.
Ten wyciągnął z wewnętrznej kieszeni złożony na czworo banknot i dyskretnie podał go ponad krawędzią biurka. Dłoń urzędnika spoczęła na nim z taką naturalnością, jakby zbierał paproch ze stołu.
— Witamy w Ameryce. Dalej — rzucił z obojętnością i machnął ręką.
Jakub spojrzał pytająco na Franza.
— Uśmiechnij się, głupku. Jesteśmy w środku — szepnął ten, przepychając się do kolejnego stanowiska.
Jakub, wciąż ściskając walizkę, zrobił krok w przód, nie całkiem rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło. Ale w nozdrza uderzył go zapach — inny niż dotąd. Świeższy. Pachnący pyłem, potem, potem… czymś nowym. Pachnący Ameryką.
Z tyłu zostawili ceglaną halę, która jeszcze przez chwilę dudniła głosami, wołaniami i płaczem dzieci. Na zewnątrz było chłodniej, choć powietrze nadal niosło ze sobą smród portu, węgla i taniej kawy. Jakub szedł z opuszczonymi ramionami, nadal kurczowo trzymając walizkę, jakby ta miała za chwilę uciec. Dogonił Franza dopiero przy niskim murze, za którym rozciągały się szyny i kontenery.
— Skąd ty miałeś te pieniądze? — spytał cicho, nie patrząc mu w oczy.
Franz wzruszył ramionami i przystanął, poprawiając torbę.
— Część? Z pracy. Rok tyrałem w fabryce w Gelsenkirchen. Spałem na ziemi, jadłem ziemniaki. Oszczędzałem jak dziad na pogrzeb.
— A ta druga część?
Franz uśmiechnął się pod nosem.
— Sakiewka. Ktoś zostawił pod pryczą w kajucie. Leżała tam drugi dzień, nikt się nie zgłaszał. No to… zgłosiłem się sam. — Wzruszył ramionami, jakby mówił o znalezionej zgubie w parku, nie o cudzych pieniądzach.
Jakub nic nie odpowiedział. Ruszyli dalej, krok za krokiem, z trudem przeciskając się między innymi grupami nowo przybyłych. Walizka ciążyła, a pytania w głowie jeszcze bardziej.
— I co, wyrzucisz mnie teraz za burtę? — rzucił Franz po chwili, bez złości, ale i bez żartobliwości.
Jakub westchnął.
— Nie. Po prostu… dzięki.
— Nie dziękuj. Lepiej zapamiętaj, komu to zawdzięczasz. Ameryka nie wybacza głupoty, a ty masz jej jeszcze pełne kieszenie.
Przeszli przez bramę na tyłach urzędu i trafili na zatłoczoną ulicę. Dzieci biegały między dorosłymi, wszyscy mówili naraz w dziesięciu językach. Wozy z bagażami, krzyki woźniców, dzwonki rowerów, jeden pijak chrapiący wprost na chodniku. Baltimore przywitało ich jak rozgrzany garnek zupy: gęsto, parno i byle jak.
— Co teraz? — zapytał Jakub.
— Szukamy łóżka. W Baltimore jest schronisko dla takich jak my — Franz rozejrzał się. — Gdzieś na południe od portu. Tanie, brudne, ale przynajmniej nikt cię tam nie obrabuje z walizki.
— Ty wiesz, gdzie to?
— Mniej więcej. Ktoś mówił na statku, że mają tam miejsce dla nowo przybyłych. Zupa raz dziennie i siennik pod ścianą. Z braku laku, nie?
Ruszyli boczną ulicą, mijając kolejnych imigrantów z walizkami i tobołami. Na rogu stali dwaj faceci w kapeluszach, coś krzyczeli po angielsku, pokazując palcem jakieś kartki — ogłoszenia o pracy? Franz ich zignorował. Jakub z trudem nadążał, czując każdy krok w nogach.
W końcu dotarli do niepozornego budynku z drewnianym szyldem nad wejściem. Litery były wyblakłe, ale udało się odczytać: Imigrant Home — Men’s Ward. Przed drzwiami siedział czarnoskóry mężczyzna w wełnianej kamizelce i bez butów. Miał siwe włosy, pociągłą twarz i spojrzenie, jakby widział już tysiące takich jak oni. Gdy Franz pociągnął za klamkę, mężczyzna tylko uniósł brew i splunął w bok.
W środku śmierdziało potem i mydłem. Recepcja przypominała bardziej punkt poboru rekruta niż gościniec — za ladą stał młody chłopak z kartoteką, wyglądający jak praktykant urzędnika. Z tyłu, przez uchylone drzwi, widać było rzędami ustawione prycze i kilka nóg wystających spod koców.
Franz coś powiedział po angielsku. Chłopak spojrzał, westchnął i podał im dwa cienkie koce oraz tabliczki z numerami łóżek.
— Mamy swoje szczęście — rzucił Franz do Jakuba. — Na dziś wystarczy. Jutro pomyślimy, gdzie się zaczepić.
Jakub zsunął się na pryczę z walizką pod głową i pierwszy raz od tygodni poczuł coś, co mogłoby uchodzić za spokój. Choćby na godzinę.
Zupa i milczenie
Prycza była twarda, koc śmierdział octem i starym potem, ale Jakub mimo wszystko zasnął niemal natychmiast — z walizką pod głową, ręką na sakiewce i czujnością zaszczutego psa. Obudził się dopiero wtedy, gdy ktoś kopnął go lekko w nogę.
— Wstawać, śniadanie — burknął jakiś głos.
W hali panował półmrok i duszne powietrze. Kilku mężczyzn przeciągało się leniwie na pryczach, dwóch innych zbierało swoje rzeczy w pośpiechu, jakby bali się, że ktoś im coś zajuma. Franz siedział już na łóżku, poprawiał kołnierz koszuli i ziewał.
— Wstawaj, Wróbel, zanim nie zostanie nic poza wrzątkiem i kromką pięć dni po terminie.
W jadalni dostali zupę, która miała w sobie coś z owsianki, coś z mydlin i coś, czego lepiej nie identyfikować. Do tego kromka chleba, który zginąłby bez echa w każdej porządnej kuchni w Europie.
— I to się nazywa nowy świat — mruknął Jakub, mieszając łyżką w talerzu.
— Zawsze możesz wrócić wpław — parsknął Franz.
Zjedli w milczeniu, a potem wyszli przed budynek. Rześki poranek nieco rozgonił smród z wnętrza. Schronisko znajdowało się w bocznej uliczce, z której słychać było gwizdy parowozów i wołania handlarzy. Jakub przysiadł na schodkach, opierając się o poręcz. Patrzył, jak światło poranka oświetla bruk, jak przechodzą ludzie — jedni z nadzieją, inni zrezygnowani, wszyscy obcy.
Po chwili odezwał się, nie odrywając wzroku od chodnika.
— Skąd ty, do cholery, umiesz mówić po ichniemu?
Franz spojrzał na niego kątem oka, poprawił mankiet i wzruszył ramionami.
— Nie mówię. Przynajmniej nie tak, żeby się kłócić z urzędnikiem o podatki. Ale trochę rozumiem. W Hamburgu, zanim dostałem robotę na Borussii, zapieprzałem w dokach. Statek za statkiem, marynarze z Anglii, ze Stanów, Irlandczycy. Słuchasz wystarczająco długo, to i coś ci zostaje.
— Ale tam, w środku… mówiłeś, jakbyś się urodził w Londynie.
Franz parsknął.
— Urodziłem się w Altes Dorf, w Szlezwiku-Holsztynie. Wieś pod Hamburgiem. Ale potrafię naśladować Prusaka, a i Anglika trochę. Przed wypłynięciem kupiłem rozmównik — English for Emigranten, piętnaście pfennigów. Mały, brudny, ale miał wszystko: gdzie spać, jak kupić chleb, jak spytać o pracę. Nawet jak zapytać, gdzie najbliższy kibel.
— I co, czytałeś go między wachami?
— Miałem szczęście, że znałem go już trochę wcześniej. Bo na statku nie było na to siły. Palacz na wachcie nie ma ani minuty wolnego — dym, węgiel, łomot, gorąc jak w piekle i nadzieja, że nie udusisz się przed obiadem. Ale wieczorami, jak już zeszliśmy na pokład, a człowiek nie padł od razu jak kłoda, to się siedziało z chłopakami. Kilku znało trochę angielski. Piliśmy, gadaliśmy, czasem się pobiliśmy — jak to bywa. Z każdym dniem słyszałem więcej i rozumiałem lepiej. I to wystarczyło, żeby urząd nie czepił się za bardzo.
Jakub uśmiechnął się pod nosem. Po chwili westchnął i spojrzał w niebo.
— Dobrze, że tu jesteś, Franz.
Ten nie odpowiedział od razu. Poprawił kapelusz i zerknął w kierunku miasta.
— Jeszcze zobaczymy, czy to dobrze. Baltimore nie przytula za darmo.
Miasto zaskoczyło Jakuba już od pierwszego kroku postawionego na bruku za rogiem schroniska. Spodziewał się czegoś bardziej chaotycznego, ścisku, hałasu i dymu — w końcu Hamburg przyzwyczaił go do gwaru, zatłoczonych zaułków, pnących się jeden nad drugim budynków i nieustannego zapachu spalenizny zmieszanego z rybami. Tymczasem Baltimore, choć mniejsze, wydawało się bardziej otwarte. Ulice były tu szersze, budynki niższe, rozstawione z jakimś porządkiem, jakby ktoś od linijki planował całe kwartały.
Zamiast brukowanych labiryntów i starych kamienic z podcieniami, które w Hamburgu kłębiły się wokół portu jak gniazdo szczurów, tutaj rozciągały się długie ciągi równych fasad, często z czerwonej cegły, często też niemal identycznych. W miejscu wąskich przejść i stromych schodów były tu całe alejki z drzewami, a powietrze — choć i tak przesiąknięte zapachem dymu, koni i ludzkiego potu — nie dusiło jak to nad Łabą.
Baltimore tętniło ruchem, ale inaczej niż Hamburg. Nie było tu tylu marynarzy z całego świata, nie było portowych knajp na każdym rogu ani pijaństwa od rana. Zamiast tego Jakub widział ludzi spieszących do pracy — mężczyzn w roboczych ubraniach, kobiety z koszami, dzieciaki biegające boso między wozami. Wózki uliczne z jedzeniem, szyldy pisane po angielsku i niemiecku, i ciemnoskórzy mieszkańcy, których obecność Jakub dostrzegał z mieszaniną ciekawości i niepokoju.
Miasto było inne, ale nie obce. Mimo nowego kontynentu, coś w układzie ulic, w odgłosie dzwonka tramwaju i rytmie poranka przypominało mu Europę. Być może dlatego, że Baltimore — jak wiele miast Ameryki — nosiło w sobie ślady tych, którzy przypłynęli tu przed nimi. Jakub czuł to, choć nie umiał jeszcze nazwać.
Zjedli drugą kromkę, którą udało się przemycić z jadalni, i nie czekając na przypływ nowej fali śmierdzących gości, ruszyli w stronę portu. Franz nie miał adresu, nazwiska ani pewności. Miał tylko wspomnienie rozmowy z kimś z załogi — jakiś Karl albo Dieter, który jeszcze przed rokiem twierdził, że zna człowieka od rozładunku skrzyń w Baltimore. Człowieka, który „zna człowieka”, co czasem „szuka trzeciego”. To wystarczało, żeby spróbować.
Miasto o poranku nie było już tak spokojne. Na ulicach pojawiło się więcej ludzi — robotników, furmanów, chłopców z gazetami, kobiet z koszami chleba. Tramwaje ciągnęły się z jękiem po torach, a uliczni sprzedawcy krzyczeli do przechodniów po angielsku, który dla Jakuba nadal brzmiał jak bełkot zatkanych rynien. Tylko Franz wydawał się wiedzieć, gdzie skręcić, kiedy zatrzymać się i kogo obserwować.
Przeszli przez dwa kolejne kwartały — ceglaste budynki po obu stronach, gdzieniegdzie drewniane przybudówki, których konstrukcje wyglądały na złożone z przypadkowych desek. Zatrzymali się dopiero pod niską kamienicą, której parter zajmowała blaszana ślusarnia, a na górze, według Franza, miały mieścić się kwatery dla samotnych robotników.
— To tu, jeśli nic się nie zmieniło — mruknął, zerkając na tabliczkę z numerem. — Wchodzimy.
Wnętrze śmierdziało oliwą maszynową i mokrym drewnem. Schody skrzypiały, a z piętra dobiegały odgłosy rozmów — po niemiecku, ale z akcentem amerykańskim, urywanym, chropawym. Franz zapukał do pierwszych drzwi z lewej. Cisza. Drugie były otwarte, bez klamki, zasłonięte tylko ciężkim kocem. Gdy zajrzał do środka, zobaczył dwóch mężczyzn przy piecyku, rozgrzewających ręce nad blaszanym garnkiem.
Nie znali Franza. Nie znali Karla. Ale wiedzieli, gdzie szukać ludzi „co potrzebują rąk”. Po kwadransie rozmów — głównie po niemiecku, z domieszką angielskich słów, których Jakub i tak nie rozumiał — dostali wskazówkę. Magazyn przy końcu Wharf Street, na skraju nabrzeża, gdzie rzadziej zapuszczała się straż i częściej znikały rzeczy niż ludzie. Podobno tam zawsze ktoś czegoś potrzebuje. Nie pyta o papiery. Nie pyta o język. Płaci grosze, ale płaci.
Wyszli z kamienicy i ruszyli dalej, z nadzieją, że to pierwszy ślad, który zaprowadzi ich gdzieś dalej. Choćby tylko do wieczora.
Wharf Street zaczynała się niewinnie, z kilkoma składami towarów i brukiem tak starym, że koła wozów wpadały w jego koleiny jak w kolebki. Im dalej szli, tym więcej było szlamu, wody i śladów po skrzyniach, które ktoś zostawił albo zabrał w pośpiechu. W końcu dotarli do miejsca, gdzie bruk ustępował błotu, a ceglane ściany były tak okopcone, że wyglądały jak wypalone przez pożar.
Magazyn nie miał żadnego szyldu. Tylko szeroka, drewniana brama, uchylona na jedną deskę, i dwóch mężczyzn siedzących przy skrzyniach — jeden w kapeluszu z podwiniętym rondem, drugi bez butów, ale z rękami jak łopaty. Gdy Franz podszedł i rzucił kilka słów po angielsku, jeden z nich tylko wstał, splunął na bok i skinął głową.
Zostali przyjęci od razu. Bez pytań, bez dokumentów, bez uścisku dłoni. Kazano im czekać przy ścianie, a po chwili z głębi hali wyłonił się mężczyzna z krzywymi barkami i notesem. Pokazał na stertę skrzyń i na wózek. Potem wskazał inne miejsce. Żadnych słów. Sama gestykulacja. Franz skinął głową. Jakub zrozumiał tyle, co nic, ale zrobił to samo.
Praca była prosta, ale ciężka. Przenosili skrzynie z końca hali do otwartego wozu na zewnątrz. Skrzynie pełne metalowych części, ciężkich i nierównych, z resztkami słomy, która sypała się na ziemię. W hali panował półmrok, pachniało starym drewnem, smarem i potem dziesięciu ludzi, którzy robili to samo. Czasem ktoś zaklął po irlandzku, czasem ktoś kichnął tak głośno, że z półki spadł klucz. Nikt się nie zatrzymywał. Nie było pauz. Nie było rozmów.
Jakub nie miał siły myśleć. Po trzeciej skrzyni czuł już plecy, po piątej dłonie zaczęły piec. Franz pracował szybciej, sprawniej. Widać było, że zna ciężar i zna rytm. Po godzinie nie czuli już stóp. Po dwóch nie czuł już nic.
Płacono od wozu. Nie od godziny. Gdy załadowali pierwszy, podjechał drugi. Bez słowa. Jakby świat był tylko skrzynią, którą trzeba przenieść z jednego końca piekła na drugi.
Pod wieczór, gdy zmieniono ich przy drzwiach i ktoś wręczył Franzowi dwa brudne banknoty, Jakub usiadł na skrzyni i zrozumiał, że przetrwał swój pierwszy dzień w Ameryce. Nie rozumiał ani słowa, nie znał nikogo, ale miał coś, czego nie miał jeszcze wczoraj: parę centów w kieszeni i mięśnie, które drżały, bo wiedziały, że jutro trzeba będzie wrócić.
Cień magazynu
Minął tydzień. Codziennie ten sam magazyn, te same skrzynie, ten sam ból w krzyżu. Baltimore przestało być miastem, a zaczęło być ciężarem na plecach. Wracali razem z Franzem przez nabrzeże, kiedy z naprzeciwka rozległo się nagle przeciągłe:
— Franz? Franz Döring?
Franz przystanął. Jakub spojrzał zaskoczony. Z tłumu wyłonił się mężczyzna po czterdziestce, z cienkim wąsem i twarzą, którą trudno było zapamiętać, ale jeszcze trudniej pomylić. Miał na sobie marynarkę zbyt dobrą jak na robotnika, ale zbyt zużytą jak na kupca. Papieros zwisał mu z kącika ust.
— Otto Baumann — powiedział sam za siebie, jakby Franz go nie poznał. — Myśmy razem… w Bremie, przy przeładunku, pamiętasz?
— O ja cię — mruknął Franz, unosząc brwi. — Ty żyjesz?
— Więcej niż żyję. A ty? Co tu robisz?
Franz spojrzał na Jakuba, potem z powrotem na Otto.
— Harujemy. Magazyn przy Wharf Street. Dzień w dzień to samo.
Otto parsknął.
— Tam? U Dave’a? Przecież on płaci mniej niż kościół za pogrzeb bez trumny. Ile za dzień?
Franz nie odpowiedział.
Otto dmuchnął dymem w bok, przesunął wzrokiem po Jakubie, jakby chciał ocenić jego plecy, nie twarz.
— Posłuchaj. Znam ludzi. Jest robota. Może nie zawsze oficjalna, może nie wszystko się wpisuje do ksiąg… Ale płacą. Gotówką. Pracujesz dwa dni, a zarabiasz tyle, co tam w tydzień.
— Co to za robota? — spytał Franz ostrożnie.
— Różnie. Nosi się, ładuje, czasem się coś przewiezie nocą. Czasem trzeba pomilczeć. Tyle.
Nie mówił więcej. I nie musiał. Franz pokiwał głową. Jakub stał obok, nie rozumiejąc połowy zdań, ale widząc twarz Franza — i wiedząc, że coś się właśnie zmienia.
Otto zgasił papierosa o mur i podał Franzowi karteczkę z adresem.
— Dziś nie. Jutro. Po zmierzchu. Pukajcie trzy razy.
Odwrócił się i zniknął między wozami, zanim zdążyli coś jeszcze powiedzieć.
Tego wieczoru w schronisku było duszniej niż zwykle. Ktoś zagotował wodę na piecyku i zapach wilgotnych skarpet zmieszany z parą unosił się nisko nad pryczami. Jakub siedział na swojej, z łokciami opartymi o kolana. Franz leżał na boku, bawiąc się kartką, którą dostał od Otto. Przewracał ją między palcami, jakby miała mu powiedzieć coś więcej niż tylko adres.
— I co to za robota, właściwie? — spytał w końcu Jakub. Głos miał cichy, ale nie senny.
— Tak jak mówił — różna. Przenoszenie, przewożenie, może coś z doku, może coś z wagonu. Nocą. Płacą gotówką.
— Nocą. Bez ksiąg. — Jakub skrzywił się. — Czyli nie do końca zgodnie z prawem.
Franz westchnął i podniósł się do pozycji siedzącej.
— A myślisz, że teraz jest? To, co robimy u Dave’a, to niby co? Legalne? Masz papiery? Kontrakt? Ubezpieczenie? — Pokręcił głową. — Tu nikt nie pyta. Nie w tej dzielnicy.
Jakub milczał przez dłuższą chwilę. Słyszał stukot obcasów z zewnątrz, jakiś wóz przetoczył się za oknem, potem znów cisza.
— A jeśli nas złapią?
Franz wzruszył ramionami.
— Jak złapią, to powiemy, że nie wiedzieliśmy. Jesteśmy nowi. Ledwo mówimy po ichniemu. Nikt nie będzie robił sprawy z dwóch biedaków dźwigających skrzynie.
— A jeśli to nie będą tylko skrzynie?
Franz spojrzał mu prosto w oczy. Nie miał uśmiechu, nie miał też złości. Tylko zmęczenie i coś jeszcze — może instynkt.
— To nie pytamy. Pracujemy. Dostajemy pieniądze. A jak się uda, za kilka miesięcy nie będziemy już spać z dwudziestoma innymi spoconymi typami w jednym pokoju.
Jakub znów spojrzał w podłogę. Myślał o walizce pod pryczą, o pieniądzach, które schował w skarpetę, o tej jednej miednicy, którą dzielili z trzema innymi do mycia każdego ranka.
— Jeden raz — powiedział cicho. — Zobaczymy.
Franz kiwnął głową i schował karteczkę do wewnętrznej kieszeni.
— Tak się zaczyna.
Magazyn stał samotnie na końcu ulicy, jakby chciał udawać, że nie ma z resztą miasta nic wspólnego. Dach miał poszczerbiony, ściany zawilgocone, a tabliczka z numerem była zardzewiała i przekrzywiona. Nie świeciło się w nim żadne światło — tylko księżyc odbijał się w kałużach przed wejściem.
Otto już na nich czekał. Stał z rękami w kieszeniach, paląc papierosa, którego żar ledwie tlił się w ciemności.
— Punktualnie — mruknął, zaciągając się dymem. — To dobrze. Dave by już na was darł mordę, żeście spóźnieni pięć minut. Ja mam inną filozofię: kto nie zdąży, ten nie zarobi. Prosto.
Franz tylko kiwnął głową, Jakub milczał.
Otto rzucił niedopałek na bruk, przydeptał go butem i podszedł do drzwi. Zapukał trzy razy — dwa krótkie, jeden dłuższy. Po chwili zaskrzypiał zamek, skrzydło uchyliło się i ktoś z wnętrza spojrzał na nich spod czapki naciągniętej na oczy. Nic nie powiedział, tylko skinął i wpuścił ich do środka.
Wnętrze pachniało kurzem, smarem i czymś słodkawym — może stęchłą melasą, może zepsutym owocem. W kątach zalegały cienie, między rzędami skrzyń i beczek migotało kilka lamp naftowych, rozświetlając magazyn tylko częściowo. Czuć było, że ktoś tu pracuje, ale w ciszy — jak w kościele przed pogrzebem.
— Dziś tylko dźwiganie — rzucił Otto przez ramię. — Nic więcej. Tu skrzynie, tam wóz. Szybko, cicho, ostrożnie. Nie zaglądacie do środka, nie pytacie, nie komentujecie. Jasne?
Jakub spojrzał na Franza.
— Jasne — odpowiedział za nich obu Franz.
Pierwsza skrzynia była ciężka jak grzech. Jakub jęknął w duchu, ale chwycił ją mocno. Zimne drewno wbijało się w palce, brud osiadał natychmiast na rękach. Gdy razem unieśli ją z Franza, poczuł, jak barki mu pulsują bólem, choć dopiero zaczęli.
— Kurwa, co tu jest, cegły? — sapnął przez zęby.
— Nie pytamy — przypomniał cicho Franz. — Nosimy.
Rytm pracy był prosty, ale bezlitosny. Skrzynia po skrzyni, z głębi magazynu do wozu stojącego na tyłach. Pochyły podjazd, mokre deski, śliska ziemia. Jeden z chłopaków — rudawy Irlandczyk z krzywym nosem — poślizgnął się raz i zwalił na plecy, a wtedy ktoś z boku syknął tylko:
— Jeszcze raz i wypad. Rozumiesz?
Nikt się nie śmiał. Nikt nie podał ręki. Po prostu podniósł się sam, zacisnął zęby i wrócił do roboty.
— Jak długo to potrwa? — szepnął Jakub, kiedy mijali się z Franzem w korytarzu między beczkami.
— Do końca. — Franz nie spojrzał mu w oczy, tylko ruszył z kolejną paczką.
Na zewnątrz słychać było tylko morze i pojedyncze wozy przejeżdżające daleko ulicą. W środku panowało napięcie — jakby każdy bał się, że w każdej chwili coś się wydarzy. Nikt nie mówił pełnymi zdaniami, nikt nie zadawał pytań. Nawet jeśli ktoś się skaleczył, nie jęczał. Zęby w zęby i dalej.
W pewnym momencie Jakub potknął się o coś — może kawałek metalu, może luźną deskę — i skrzynia, którą niósł z Franzem, przechyliła się.
— Uważaj, do cholery! — syknął Franz.
Zatrzymali się, dysząc ciężko.
— Przepraszam — mruknął Jakub.
— Nie przepraszaj. Patrz pod nogi.
Dźwignęli ją z powrotem i ruszyli dalej.
Ręce bolały. Plecy piekły. Koszula kleiła się do skóry. Ale coś w środku mówiło Jakubowi, że nie może się zatrzymać. Nie teraz. Nie przy nich. Nie przy Franzie.
Dopiero gdy ostatnia skrzynia wylądowała na wozie i zapadła cisza, usiedli na chwilę na stosie pustych worków.
Franz wyjął zza pazuchy kawałek suchego chleba i przełamał go na pół. Podał Jakubowi bez słowa. Jedli w ciszy, łapczywie, nie przeżuwając do końca. Jakub spojrzał w bok.
— To tylko noszenie, mówisz?
Franz milczał chwilę, żując powoli.
— Dziś tak — odpowiedział w końcu. — Zobaczymy, co będzie jutro.
Wychodzili z magazynu, gdy niebo na wschodzie zaczynało już blednąć. Poranna mgła snuła się nisko nad brukiem, zakrywając buty i wóz, który jeszcze przed chwilą ładowali. Ktoś zgasił lampy. Znowu zrobiło się ciemno i obco, jakby tej nocy w ogóle nie było.
Otto stanął przy murze i wyjął z kieszeni złożoną na czworo szmatkę. Rozwinął ją na dłoni — była pełna banknotów, starych, pomiętych, niektóre mokre, jakby niedawno ktoś je trzymał przy ciele, może nawet schował do buta.
— Ustawcie się — powiedział, ziewając szeroko. — Po kolei, nie jak bydło. Spokojnie.
Nie było krzyków. Nikt się nie pchał. Zmęczenie gasiło w ludziach emocje, które w innych warunkach pewnie by wybuchły. Każdy, kto podchodził, dostawał pieniądze do ręki — zawinięte w papier lub przewiązane sznurkiem, bez podpisów, bez rozmowy. Tylko krótkie spojrzenie, może lekkie skinienie głową.
Jakub był niemal na końcu. Stał z dłońmi w kieszeniach, próbując rozruszać zmarznięte palce. Czuł ból między łopatkami, jakby ktoś wbił mu tam cegłę i zostawił na noc.
Gdy podszedł, Otto spojrzał na niego uważnie.
— Widziałem, że cię skręciło przy trzeciej skrzyni — powiedział bez uśmiechu. — Ale nie zrzuciłeś. Dobrze.
Zawinął kilka banknotów, odliczył coś jeszcze, po czym podał mu paczuszkę. Jakub wziął ją ostrożnie, jakby nie był pewien, czy mu się należy.
— Za noc. Tyle się teraz płaci, jak się trzyma mordę na kłódkę i nie marudzi.
Jakub nic nie odpowiedział. Dopiero gdy odsunął się na bok i znalazł odrobinę światła przy latarni na rogu ulicy, rozwinął sznurek i zajrzał do środka.
Zaczął przeliczać. Jeden… dwa… cztery… pięć… Zatrzymał się. Przeliczył jeszcze raz.
To było więcej niż tygodniówka u Dave’a. Może i dwa razy tyle. Może nawet więcej, jeśli dobrze zapamiętał przelicznik.
Franz podszedł i stanął obok, też z paczką w dłoni.
— Spodziewałeś się miedziaków? — spytał z cieniem uśmiechu.
Jakub pokręcił głową, schował pieniądze do wewnętrznej kieszeni.
— Tyle za dźwiganie?
— Nie za dźwiganie. Za milczenie.
Jakub spojrzał jeszcze raz na wrota magazynu, potem na cichą, pustą ulicę.
— I co teraz? — zapytał.
Franz ruszył przed siebie, bez pośpiechu.
— Teraz śpimy. A potem znów dźwigamy.
Jakub ruszył za nim, czując, jak banknoty przy piersi ważą więcej niż powinny.
Tak mijały kolejne dni, a raczej noce, bo to właśnie wtedy wychodzili z Franzem i wracali — zmęczeni, spoceni, z plecami obolałymi jak po razach kijem, ale z kieszeniami cięższymi niż kiedykolwiek wcześniej. Otto nie dopytywał, oni nie odpowiadali. Skrzynie były różne: czasem ciężkie, czasem lekkie, czasem wyglądały jakby miały nogi i zębiska, ale nikt nie miał odwagi tego sprawdzić. Praca była brudna, niepewna i cicha. Płacili w gotówce. Zawsze odliczone. Zawsze na rogu.
Jakub nie zadawał już tylu pytań. Może przestał wierzyć, że odpowiedzi coś zmienią. A może zrozumiał, że pytania są luksusem ludzi najedzonych i bezpiecznych. On miał tylko pryczę w zatęchłym schronisku, skarpetę pełną banknotów i nadzieję, że któregoś dnia starczy na coś własnego. Może choćby na kawałek podłogi bez obcych stóp.
Franz wciąż trzymał karteczkę od Otto w wewnętrznej kieszeni. Mówił, że na szczęście — a może po prostu nie miał serca jej wyrzucić. Jakby wiedział, że to nie był tylko adres. To był początek czegoś nowego.
Śnieg, który nie zdążył opaść
Śnieg nie leżał tu długo. Spadał nocą, czasem bladym rankiem, a potem znikał w błocie, w dymie, w brudzie ulicy. Baltimore nie znało białych zim, znało tylko wilgoć i chłód, który wchodził pod paznokcie i w plecy, gdzie ludzka siła najszybciej ustępowała. Jakub zdążył to już zrozumieć. Nie był już nowy.
Minęły dwa miesiące, odkąd wysiedli z parowca, który, jak się później dowiedział, był jednym z gorszych w tej linii. Dwa miesiące roboty — czasem jawnej, czasem nie. Czasem za dnia, częściej po zmroku. Dwa miesiące dźwigania, milczenia, niedojadania.
A mimo to… coś się zmieniało. Port przestał być labiryntem. Nazwy ulic powoli osiadały w pamięci. Wśród pijanych krzyków rozróżniał już głosy. Nawet Angielski przestał brzmieć jak pokasływanie maszyn. Jeszcze nie mówił dobrze — ale już słyszał.
Franz też się zmienił. Czasem śmiał się głośniej niż trzeba, częściej patrzył za siebie. I coraz częściej wracał późno. Ale nie mówił nic. Jakub nie pytał. Taki był układ.
Pieniądze wpadały, znikały i znów wracały — więcej niż u Dave’a, choć równie brudne. W szafce pod łóżkiem Jakub trzymał zawiniątko w szmacie. Wystarczyłoby na lepsze buty. Może na płaszcz. Może na miejsce, gdzie nie spało się z tuzinem innych.
Były też noce, w które nie przychodził sen. Wtedy leżał z otwartymi oczami, słuchając szmeru zza okna. I czasem widział inne okno — małe, zamglone, z kroplami rosy. Przypominał sobie twarz matki, jej ręce nad stołem. Słyszał, jak woła go przez podwórze. Widział ojca wracającego z szybu, z twarzą czarną jak ziemia, i czuł w ustach smak zupy, której nienawidził, a za którą teraz dałby wszystko.
Ale wtedy przychodził zapach ropy, smaru i dymu. I Baltimore znów wracało. Ze swoimi nabrzeżami, beczkami, workami, portowymi krzykami.
Zaczynał się kolejny dzień.
Jakub siedział przy starym, wyblakłym stole z drewna, które pamiętał jeszcze z domu. Był to stół, na którym niegdyś cała rodzina jadła razem, a teraz wyglądał, jakby czas zatrzymał się właśnie na nim — z pęknięciami, wgłębieniami i śladami po dawnych rączkach, które go dotykały.
Na środku leżał talerz. Pusty, ale z jego powierzchni unosiła się delikatna para, jakby ktoś przed chwilą zabrał z niego gorące jedzenie. Jakub czuł słaby zapach ziemniaków i zsiadłego mleka, ale był on nierealny, jakby pamięć o smaku była mocniejsza niż sam smak.
Obok niego na krześle siedziała matka. Jej plecy były pochylone, a na głowie miała znoszoną chustkę, którą zawsze zsuwała na kark. Powoli obierała ziemniaki — każdy obrany kawałek jednak znikał w powietrzu, zanim zdążył spaść do miski. Obracała je w rękach, kroiła, a potem… pustka. Obrane ziemniaki znikały. Ta sama czynność powtarzała się bez końca — obrana skórka znikała, a ona zaczynała od nowa.
— Jakubie… — jej głos był miękki, ale pełen smutku, niemal szeptem, jakby bała się, że ją ktoś usłyszy. Nie odwróciła się, by na niego spojrzeć. — Nie wróciłeś na czas…
Słowa te wbiły się w jego serce ciężarem, którego nie potrafił unieść. Nie wiedział, o co chodzi, nie potrafił zrozumieć, dlaczego to mówi. Ale lęk w nim rósł z każdą sekundą.
Za oknem rozległo się ciche, mechaniczne stukanie — rytmiczne, powtarzające się. Trzy uderzenia, przerwa, trzy uderzenia. To był dźwięk, który znał z nabrzeża, z miasta, z każdej nocy spędzonej na noszeniu skrzyń i ciężarów.
— Musisz iść — usłyszał znowu. Tym razem matka spojrzała na niego. Jednak jej twarz była już inna — rozmyta, obca. Jej oczy wydawały się zasnute gęstym, czarnym dymem, który zaciemniał każde światło.
Jakub wstał powoli, jak w transie. Drzwi do kuchni nie istniały — w ich miejscu był otwór prowadzący w dół, niczym szyb kopalniany. Głęboki, ciemny i bez dna.
W dole słyszał kroki — ostre, niepewne, przyśpieszone. Światło migoczącej lampy poruszało się coraz bliżej. Krzyk przerwał ciszę, przeszył powietrze i wstrząsnął nim do samego rdzenia.
Spojrzał w dół i zobaczył swoją własną dłoń — brudną, poranioną i sina. Zacisnęła się mocno na ciężkim, skórzanym worku, który ciągnął za sobą w ciemność.
Serce Jakuba waliło jak młot, gdy gwałtownie wyrwał się z objęć snu. Oddychał szybko, spocony i rozbudzony. W kącie pokoju ktoś chrapał, a piecyk zgasł, pozostawiając za sobą tylko chłód i mrok.
Ziemia pod paznokciami
Baltimore. To wciąż było Baltimore. Twarde, nieprzejednane i dalekie od domu.
Jakub powoli podszedł do kąta pokoju, gdzie stała miednica z letnią wodą. Nad nią wisiało niewielkie, popękane lustro, brudne od kurzu i pary. Przymrużył oczy i spojrzał na własne odbicie — zmęczona twarz, rozczochrane włosy, ślady potu i brudu na skórze. Nie spodziewał się niczego więcej niż siebie samego.
Jednak gdy schylił się nad miednicą, by opłukać twarz, jego wzrok utkwił w nieruchomej, ciemnej tafli wody. Na jej powierzchni odbiła się nie jego własna postać, lecz twarz ojca — zmęczona, ale pełna spokoju i ciepła. W spojrzeniu ojca było coś, co poruszyło coś głęboko w Jakubie — tęsknotę, ból, ale i nadzieję.
Zamrugał gwałtownie, a obraz zniknął, zastąpiony znowu tylko przez odbicie własnej, zmęczonej twarzy. Westchnął cicho, czując ciężar samotności i losu, który go tu przywiódł.
Odsunął się od miednicy, lecz obraz ojca nie chciał się oddalić. W dusznym, zatęchłym powietrzu schroniska ciszę wypełniały tylko ciche oddechy i szmery śpiących mężczyzn. Wspomnienia zaczęły powoli wypływać na powierzchnię, jak cienie z przeszłości.
Przypomniał sobie ciemne szyby kopalnianej szybu, huk maszyn, duszący pył i ciężką pracę ojca, który nigdy nie wrócił do domu. Matki dawno już nie było, brat zaginął bez wieści, a siostra wyjechała, pozostawiając jedynie niewyraźne ślady. Nie było pożegnań, nie było słów otuchy — tylko milczenie i pustka.
Ten obraz w wodzie był niczym ostatni kontakt z przeszłością, którą nosił w sobie jak ciężki ładunek. Choć teraz znalazł się w obcym mieście, wśród ludzi, których nie znał, czuł, że nie może pozwolić, by pamięć o nich zgasła.
Zamknął oczy, ujął twarz w dłonie i próbował zebrać myśli, wiedząc, że przyszłość jest mroczna i niepewna — ale jednocześnie gotów iść naprzód, z ciężarem przeszłości u boku.
Wyszedł. Ot, przejść się po prostu, odetchnąć. Było wczesne popołudnie. Słońce wisiało nisko, rozlewając się po dachach i kominach. Powietrze było duszne, lepkie, pachniało kurzem i sadzą.
Szurał powoli butami po nierównym chodniku, nie patrząc przed siebie, bardziej w głąb własnych myśli niż w miasto. Niektóre ulice Baltimore miały w sobie coś znajomego. Nie chodziło nawet o konkretne budynki, tylko o układ — zakręt, pochyłość, brama — jakby wyrwane wprost z Beuthener Straße. Te same cegły, ten sam zapach gorącego metalu z kuźni gdzieś nieopodal. Ktoś naprawiał coś przy wózku, uderzał rytmicznie młotkiem. Przez moment miał wrażenie, że jeśli zamknie oczy, to znów będzie tam — wśród kopalnianych familoków, na podwórzu, gdzie z kuchni pachniało zupą, a z klatki schodowej dobiegały echa rozmów po polsku, niemiecku i czesku.
Ale nie był. Baltimore nie pachniało zupą, tylko potem, spaliną i brudem. I nie mówiło już w trzech językach, ale w dziesięciu. W każdej bramie, na każdym rogu ktoś nawijał inaczej — włoski, jidysz, irlandzki akcent, rosyjski, portugalski, grecki, jakiś dziwny śpiewny język z południa. Tu nawet przekleństwa brzmiały jak z innej ziemi. A on, choć już trochę rozumiał, to wciąż był obcy.
Zadumał się. Tak bardzo, że niemal wpadł na kogoś idącego z naprzeciwka. Odruchowo skinął głową w przepraszającym geście, ale tamten tylko coś odburknął w zupełnie niezrozumiałej mowie. Grek może? Turek? Nie miał pojęcia.
Skręcił w boczną uliczkę, węższą, bardziej zacienioną. I wtedy usłyszał.
Ktoś mówił. Nie do niego, nie głośno, ale wyraźnie. Rozmowa — urywana, pośpieszna. Dwoje mężczyzn siedziało przy otwartym oknie parterowej kamienicy. Palili, gestykulowali, uśmiechali się.
I mówili… po swojemu. Ale swojość tej mowy uderzyła go jak otwarta dłoń w twarz.
Nie to, żeby wszystko rozumiał. Coś o „robotě”, coś o „pivě”, o „ženách”. Słowa miękkie, znajome. Śląskie uszy bez trudu rozpoznawały ten rytm — czeski. Brzmiało to, jakby gdzieś za rogiem miał pojawić się sąsiad Hlaváček z familoka i zawołać, żeby przynieść mu młotek. Jakby przez chwilę nie był w Baltimore, tylko znów tam, pod kopalnią Guido, z brudnymi paznokciami i śmiechem dzieci na klatce schodowej.
Zatrzymał się na chwilę, udając, że poprawia sznurowadło. Nie chciał podsłuchiwać, a jednak nie mógł odejść. Słowa płynęły jak ciepła woda — zrozumiałe tylko częściowo, ale znajome jak stare piosenki śpiewane przez matkę przy praniu.
Po chwili rozmowa ucichła. Jednemu z mężczyzn zgasło papierosowe światło, drugi zamknął okno. Rzeczywistość znów wróciła na swoje miejsce.
Ruszył dalej, nie przyspieszając, nie zwalniając. Ale w środku coś się w nim poruszyło. Nie był tu sam. Niezupełnie.
Magazyn, który milczy
Powoli przechadzał się wąskimi uliczkami Baltimore. Wciąż w myślach przewijały się obrazy rodzinnego miasta, brudne brukowane drogi, dźwięk stukotu kół wozów, świst wiatru między kominami fabryk. Miasto, które teraz wyglądało inaczej, a jednak pewne detale wydawały się znajome, jakby echo dawnego życia wyzierało zza rogu.
Z ulicy obok dobiegł go radosny śmiech dziecka. W głębi zauważył chłopca, który ganiał z patykiem, udając, że to karabin. Sposób, w jaki mówił do siebie podczas zabawy, zatrzymał Jakuba w miejscu. Język był niemiecki, lecz wyraźnie przesiąknięty akcentem, który od razu rozpoznał — śląski, tak bliski jego własnym uszom, choć nie tak czysty.
„Komm her, du Lump! Du darfst nicht schießen!” — wołał chłopiec, przewracając się z upojeniem, ale natychmiast podnosząc się, by kontynuować zabawę.
Ten akcent, pełen nieporadności, ale i żywiołowości, przypomniał Jakubowi dom, rodzinę, których już nie miał. Zaskoczyło go, że nawet tu, tak daleko, echo jego ojczystej mowy wciąż odbija się między murami miasta.
Pod wpływem dziecięcego śmiechu i znajomego akcentu serce zaczęło mu bić szybciej — to było jak nieoczekiwane przebłyski dawnego świata, który wydawał się tak odległy i nieosiągalny. W jednej chwili poczuł ciepło wspomnień, zapach węgla z kopalni, szum ulicy pełnej gwaru, nawet szept matczynej troski. I choć wiedział, że tamten świat nie wróci, to te drobne fragmenty, rozsiane po obcej ziemi, były jak kotwice trzymające go przy życiu.
Jednak im dłużej stał, tym bardziej zaczął odczuwać ciężar teraźniejszości. Miasto nie miało dla niego łaski. Chłodne kamienice, ślady brudu na chodnikach i chłód nieznanych twarzy przypominały, że był tu tylko gościem, bez miejsca do którego mógłby naprawdę wrócić. Spojrzał na zegarek — czas wracać do schroniska, do swojego kawałka świata, który choć skromny i duszny, był jego ostoją.
Z ciężkim westchnieniem zaczął się powoli kierować w stronę miejsca, gdzie czekały prycze, miednica z chłodną wodą i nocne cienie, które coraz częściej wypełniały jego myśli. Każdy krok oddalał go od wspomnień, a jednocześnie przybliżał do tego, co miał nazwać domem, przynajmniej na jakiś czas.
Po powrocie do schroniska światło dnia zaczęło mięknąć, ale słońce wciąż wisiało dość wysoko, jeszcze nie zanurzając się za horyzont. Powietrze w pomieszczeniu było gęste od zapachu potu, dymu papierosowego i wilgoci, a ciche szmery i skrzypienie desek tworzyły znajomą, acz niepokojącą atmosferę.
Franz siedział na pryczy, przesuwając w palcach karteczkę z adresem, gdy nagle wyczuł, że Jakub poruszył się niespokojnie. Podniósł wzrok i zobaczył, że młodszy mężczyzna stoi przy oknie, wpatrując się w brukowaną ulicę na zewnątrz, jakby próbował odnaleźć tam coś więcej niż tylko krajobraz miasta.
— Co się dzieje? — zapytał spokojnie Franz, choć w głosie zabrzmiała nuta troski.
Jakub odwrócił się powoli, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę z obecności towarzysza. Jego twarz była lekko napięta, a w oczach migotało zamieszanie.
— Wiesz… — zaczął, z trudem dobierając słowa — idąc tędy, usłyszałem dziecko, które mówiło po niemiecku. Ale nie tak jak u nas. Mówił z jakimś dziwnym akcentem, takim, którego nie potrafię dobrze rozpoznać. Był bardzo mały, bawił się sam na ulicy, ale jego głos… — zawiesił się na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów — coś we mnie poruszył.
Franz zmarszczył lekko brwi, patrząc uważnie na przyjaciela.
— To nie jest przypadek — powiedział cicho. — Tu, w tym mieście, dźwięki i twarze często przypominają o tym, co zostawiliśmy za sobą. Ta mieszanka języków, zapachów i ludzi… czasem aż za bardzo ciągnie wstecz.
Jakub skinął głową, odwracając wzrok. Jego dłonie zacisnęły się w pięści, jakby chciał złapać coś ulotnego, co właśnie mu się wymykało.
— Czasami myślę, że tęsknię nie tylko za miejscem, ale za wszystkim, co tam było — szepnął niemal do siebie. — Za domem, za ludźmi, za tym spokojem, który znałem…
Franz przesunął dłonią po ramieniu towarzysza, dając mu wsparcie bez słów.
— Nie jesteś sam — odpowiedział powoli. — W tym miejscu i w tych czasach nikt nie jest. Ale razem możemy wytrzymać więcej niż samotnie.
Jakub spojrzał mu w oczy i wreszcie uśmiechnął się lekko, choć znużenie i ciężar dnia wciąż w nim trwały.
— Dzięki, Franz. To dużo znaczy.
Za oknem słońce powoli przesuwało się po niebie, a cienie zaczynały wydłużać się na brukowanych ulicach. Nadchodzące dni miały być ciężkie, ale na razie ten moment zrozumienia i obecności dodawał sił.
Noc w magazynie zdawała się nie różnić niczym od poprzedniej. Tyle że chłód jakby bardziej wdzierał się w kości, a zapach starego drewna, kurzu i potu przestał być ledwie tłem — zaczynał drażnić nozdrza, wciskał się w ubranie i skórę. Jakub wraz z Franzem taszczyli kolejne skrzynie na platformę, gdzie czekał już uprzątnięty tor — ciężka robota, nieco inna niż poprzednio, bo tym razem część ładunku miała trafić do niższego składu. To oznaczało stromą rampę, niewygodną, wilgotną i śliską.
Zsuwał się tam ostrożnie, zgięty niemal w pół, z palcami boleśnie zaciskającymi się na uchwytach skrzyń. Pot spływał mu po plecach mimo chłodu, a dłonie — choć już pokryte stwardniałym naskórkiem — piekły od tarcia. Franz szedł tuż za nim, mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa po niemiecku, kiedy po raz trzeci potknął się na tej samej nierówności deski.
Wreszcie, po kilkunastu takich kursach, gdzieś z głębi magazynu rozległ się głośny szczęk — coś się zacięło przy windzie towarowej, a nadzorca ruszył tam z latarnią, wydając po drodze kilka niechlujnych poleceń w stronę innych robotników.
— Stójcie, nic teraz nie ruszajcie! — rzucił w ich kierunku — Trzeba czekać!
I tak, zupełnie nieplanowanie, nagle zapadła cisza. Przerwa. Kilka minut luzu — rzadkość. Jakub przysiadł na jednej ze skrzyń i pomasował kark. Franz westchnął przeciągle i opadł obok, zdejmując czapkę, która bardziej grzała niż chroniła.
Po kilku minutach milczenia Franz zerknął ukradkiem.
— Coś z tobą nie tak dzisiaj — rzucił cicho. — Milczysz bardziej niż zwykle.
Jakub wzruszył lekko ramionami. Nie spojrzał na niego.
— Tak tylko…
Franz nie ponaglał.
— Myślisz, że źle zrobiłeś? — zapytał w końcu.
— Nie wiem… — Jakub w końcu spojrzał gdzieś w bok. — Po prostu mam wątpliwości. Sam nie wiem, czy to wszystko miało sens. Wyjechać… rzucić wszystko…
Franz wyprostował się lekko.
— To po co?
— Straciłem pracę…
Język pod ziemią
Pod ziemią panował półmrok, prześwietlony tylko migotliwym światłem lamp karbidowych. Powietrze było gęste od pyłu węglowego, a z głębi wyrobiska dochodził szmer wody spływającej po wilgotnych skałach. Ściany korytarza pokrywały czarne smugowate warstwy węgla, śliskie od wilgoci i kurzu. Pod stopami leżały porozrzucane kawałki skały i kawałki drzewnych rozpórek, które miały utrzymywać strop przed zawaleniem.
Jakub pochylał się nisko nad szczeliną w stropie, badając ją z wprawą. W pracy górnika liczył się każdy szczegół — mała pęknięcie mogło zwiastować katastrofę. Obok niego stał Staszek, który trzymał w ręku kilof, gotowy do dalszej pracy.
— Staszek, patrz na to. Ta szczelina jest szersza niż wczoraj. Strop może się zaraz osunąć — mówił Jakub szeptem, nie chcąc wzbudzać paniki wśród innych.
— Musimy to zgłosić szychtmajstrowi, zanim będzie za późno — odparł Staszek, równie cicho, rozglądając się nerwowo.
Ich głosy, choć tłumione, przedarły się przez dźwięki pracujących maszyn i stukot młotków.
Z cienia korytarza wynurzył się szychtmajster. Jego twarz była surowa i nieprzenikniona jak skała, którą wydobywali.
— Znowu po polsku, panowie? Tu są Prusy, a nie Polska. Na dole mówimy po niemiecku. Inaczej… będzie problem.
Jakub odwrócił się gwałtownie, patrząc na niego twardo.
— Mówimy o bezpieczeństwie, a nie o języku. Ta szczelina jest poważna.
Szychtmajster zmrużył oczy, po czym zrobił krok w stronę Jakuba.
— Nie twórz sobie problemów, Wróbel. Lepiej zajmij się robotą. To nie miejsce na językowe fochy.
Między nimi zawisła napięta cisza.
Podniosło się napięcie, a zimne powietrze pod ziemią zdawało się gęstnieć między nimi. Szychtmajster spojrzał na Jakuba z rosnącą irytacją.
— Lepiej się zdecyduj, Wróbel. Albo mówisz po niemiecku, albo lepiej, żebyś zaczął się pakować.
Jakub uniósł brodę, jego głos był spokojny, ale pełen zdecydowania.
— Znam niemiecki, szychtmajsterze. Ale pod ziemią będę mówił po polsku, jeśli jest to konieczne. To moje prawo i moje korzenie.
Szychtmajster prychnął.
— To nie kwestia praw, lecz porządku i dyscypliny. Twoje korzenie nie mają tu nic do rzeczy.
— Może nie dla ciebie, ale dla mnie i moich towarzyszy to coś więcej niż słowa. Bezpieczeństwo wymaga jasnej komunikacji, a my rozumiemy się najlepiej w naszym języku.
Szychtmajster warknął, robiąc krok bliżej.
— Masz czas do końca zmiany, żeby przemyśleć swoją postawę. Po tym… zobaczymy.
Jakub skinął głową, nie spuszczając wzroku z szychtmajstra.
— Zrozumiałem.
Między nimi znów zapanowała cisza, ale powietrze było naelektryzowane jak przed burzą.
Pod koniec zmiany w wyrobisku powoli gasły ostatnie światła lamp karbidowych, a zmęczeni górnicy szykowali się do wyjścia na powierzchnię. W powietrzu unosił się ciężki zapach wilgoci i pyłu, a stopy odruchowo szukały stabilnego gruntu na śliskich, drewnianych stopniach prowadzących w górę — do światła dziennego.
Szychtmajster podszedł do Jakuba, który jeszcze przez chwilę uporządkowywał swoje narzędzia.
— Wróbel, przemyślałeś swoją postawę? — zapytał, spoglądając mu prosto w oczy.
Jakub nie zawahał się ani chwili.
— Tak. Będę mówił po polsku, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Szychtmajster zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Po chwili skinął głową i razem ruszyli w górę, powoli wspinając się po wąskich, drewnianych stopniach prowadzących z kopalnianego piekła na powierzchnię.
Jakub jeszcze nie wiedział, że po wyjściu na powierzchnię czeka go poważna rozmowa, która może odmienić jego los.
Kopalnia za plecami
Powietrze na górze uderzyło chłodem i wilgocią. Jakub zmrużył oczy, odruchowo zasłaniając twarz ręką przyzwyczajoną do podziemnego półmroku. Nad głową niebo przypominało rozlane ołówki, ciemne i ciężkie, przesiąknięte dymem z pobliskich kominów. Zapach siarki, sadzy i koni z zaprzęgów tłoczył się w nozdrzach, jakby cały świat wciągał razem z nim pył kopalni.
Szli zwartą grupą, w milczeniu, potargani robotą jak stare szmaty — w oczach zmęczenie, na twarzach brud i niechęć do dalszych rozmów. Każdy chciał tylko zniknąć w cieple łaźni, zrzucić z siebie warstwę urobku, potu i czarnego kurzu, który wszedł pod paznokcie i osiadł w zakamarkach ciała jak grzech nie do odkupienia.
Jakub wlókł się z tyłu. Ramiona miał obolałe, kark zesztywniały, dłonie drżały od ciągłego zacisku na kilofie. Przez chwilę szedł bezwiednie, nie patrząc na to, gdzie stawia kroki. Teren między szybem a budynkiem łaźni był nierówny, pełen kolein i kocich łbów, gdzieniegdzie przysypany węglowym błotem. Przemoczone buty chlupały przy każdym kroku. Obok przetoczyła się wózkarni konna furmanka z pustymi wózkami, stukając rytmicznie jak zegar odliczający kolejne zmiany. Ktoś splunął na bok, inny poprawił czapkę i przeklął pod nosem. Nikt nie zwracał na siebie uwagi. Każdy był tu zmęczonym trybem w maszynie, która nie znała litości.
Gdy dotarli do budynku łaźni, dach parował od różnicy temperatur, a z wnętrza słychać było przytłumione rozmowy, trzask drewnianych ławek, szum wody i czyjś śmiech, nerwowy i wymuszony. Jakub przystanął na chwilę przy wejściu. Zsunął czapkę, przetarł czoło rękawem i ruszył dalej — do środka, między ludzi, którym wcale nie chciał dziś patrzeć w oczy.
Wnętrze łaźni tętniło echem rozmów, chlupotem wody i brzękiem blaszanych haków. Para zawisła w powietrzu, tworząc gęstą zasłonę, przez którą ledwo było widać twarze. Ciała robotników parowały jak świeżo ugotowane kartofle, skóra błyszczała od potu, wody i zmęczenia.
Jakub, nie spiesząc się, zawiesił górniczy strój na swoim haku. Robił to machinalnie, bez zastanowienia, w rytmie wyuczonych przez lata ruchów. Otworzył zawór i opłukał ręce pod strumieniem ledwie letniej wody, zanim wszedł głębiej między ściany pary.
Słychać było przekleństwa, śmiechy, raz czy dwa odgłos uderzającego klapaka albo złośliwy komentarz o czyjejś żonie. Wszyscy gadali po niemiecku, czasem ktoś rzucił coś gwarą, ale raczej półgębkiem, jakby od niechcenia.
Jakub stał chwilę pod strugą wody, zamknął oczy. Krople uderzały w jego kark, spływały po łopatkach i znikały gdzieś w cieniu pleców. Próbował zmyć z siebie nie tylko pył i brud, ale całą tę przeklętą zmianę. Bez skutku.
Obok ktoś puścił głośnego bąka, co natychmiast wywołało salwę śmiechu. Jakub nie reagował. Wytarł twarz szorstkim ręcznikiem, chwycił mydło i zabrał się do szorowania rąk — paznokci, skóry między palcami, nadgarstków. Zamaszyście i w ciszy.
Nie potrzebował rozmów. Wiedział, że nikt nie będzie ich tu szukał. W tej łaźni każdy był sam — w tłumie, we mgle, w zmęczeniu.
Zmył z siebie ostatni ślad czarnego pyłu, resztkę gorąca i niepokoju. Woda już dawno przestała płynąć, a wokół łaźni zaległa ciężka, kleista cisza przerywana tylko pojedynczymi szelestami ręczników i stukaniem drewniaków o kamienną posadzkę.
Jakub wyciągnął z przegniłej półki suchą koszulę, sznurowane spodnie i ciężki, wysłużony płaszcz. Każdy ruch był powolny, jakby czas w tym miejscu zastygał razem z parą na szybach. Palcami przeciągnął po szorstkiej tkaninie, wygładził zgięcia, wciągnął się w ubranie bez zbędnych gestów. Ręce, choć czyste, wciąż drżały lekko — z wysiłku, z niewyspania, z czegoś, co zostawił pod ziemią.
Zawiązał buty, naciągnął czapkę na zmoczoną jeszcze głowę. Przez chwilę stał przy drzwiach, nasłuchując.
Na zewnątrz panowała popołudniowa szarość. Niskie słońce przygasało w tumanie dymu z kominów, a chłodne powietrze niosło ze sobą woń węgla, potu i parującej cegły. Jakub wyszedł z budynku łaźni, zostawiając za sobą parę, brud i gwar. Przez moment przystanął na schodku, zaciągnął się powietrzem. Było zimne, prawdziwe.
Ruszył wolno przez brukowany dziedziniec kopalni, obok drewnianych ogrodzeń i stosów pordzewiałych narzędzi. Kilku robotników szło jeszcze w stronę bramy, inni palili papierosy przy murze. Nikt nie mówił nic do niego — i on też nie zamierzał się odzywać.
Kroki Jakuba były ciężkie, ale równe. Każdy stawiany z namysłem, jakby każdy z nich był wyborem. Szedł przed siebie, przez zimny zmierzch, w kierunku wartowni. Nie wiedział jeszcze, że ktoś tam na niego czeka.
Właśnie mijał ostatnie zabudowania przy łaźni, gdy kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę stojącą przy wartowni.
Zatrzymał się na ułamek sekundy, jakby coś go uderzyło w pierś. Serce zabiło szybciej. Znał tę postać aż nazbyt dobrze. Nie było wątpliwości.
Von Reichenbach.
Jakub poczuł, jak coś twardego i zimnego osiada mu na karku. Nie był przesądny, ale widok tego człowieka nigdy nie zwiastował niczego dobrego. A już na pewno nie w dniu, kiedy odmówił szychtmajstrowi.
Zacisnął pięści w kieszeniach. Przez chwilę próbował sobie wmówić, że to przypadek, że może akurat coś załatwia, może czeka na kogoś innego. Ale nie potrafił się oszukać. Nie on. Nie Reichenbach. Ten nie robił niczego bez powodu.
Myśli zaczęły mu się plątać. Co dokładnie powiedział na dole? Czy ktoś naprawdę doniósł? Przecież chodziło tylko o słowa, tylko o język. Czy to wystarczyło?
Zebrał się w sobie. Wyprostował plecy. Ruszył dalej, jakby nic się nie stało. Ale wewnątrz… wiedział, że coś się właśnie zaczęło.
Von Reichenbach pełnił na kopalni funkcję oficera górniczego — stanowisko ściśle nadzorujące zarówno bezpieczeństwo, jak i dyscyplinę wśród załogi. Jego rola nie ograniczała się jedynie do pilnowania porządku pod ziemią; odpowiadał również za kontrolę wydajności pracy i egzekwowanie przepisów, ściśle współpracując z zarządem kopalni oraz pruskimi władzami.
Objął tę funkcję kilka lat wcześniej, po awansie ze stanowiska podoficera, dzięki nieustępliwości, lojalności i bezwzględnemu podejściu do obowiązków. Reichenbach słynął z niezwykłej sumienności — każdy aspekt pracy górników był dla niego ważny, a zaniedbania czy próby łamania zasad natychmiast surowo karał.
Jego lojalność wobec pruskich władz była niezachwiana. Postrzegał siebie jako strażnika porządku cesarstwa na terenie kopalni, a jej pracownicy byli dla niego podległymi elementami, które miały działać zgodnie z narzuconym porządkiem. Nie dopuszczał żadnej formy oporu, zwłaszcza jeśli chodziło o zachowanie języka czy tożsamości narodowej, które uważał za zagrożenie dla jedności i dyscypliny.
W codziennej pracy Reichenbach był surowy, ale nigdy nie przekraczał granic formalnej władzy. Zawsze starał się działać według litery prawa i regulaminów kopalni, nie wdając się w zbędne emocje, co tylko potęgowało jego chłodny, wręcz bezduszny wizerunek w oczach robotników.
Należał do ludzi, których obecność sama w sobie stanowiła deklarację. Nie musiał nic mówić, by otoczenie natychmiast wyczuło, że oto nadszedł ktoś, kto nie zna litości, nie rozumie słabości i nie zamierza się z nikim bratać. Zimny jak pruski październik i równie nieprzystępny, był urzędnikiem z krwi i kości — człowiekiem, który całą swoją postawą ucieleśniał zasady dyscypliny, hierarchii i lojalności wobec monarchii. Nosił się prosto, chodził równym krokiem, jakby nawet grawitacja miała dla niego inny wymiar — bardziej uporządkowany, bardziej służbowy.
W codziennych kontaktach był nienagannie uprzejmy — do tego stopnia, że aż niestosownie. Jego uprzejmość bowiem nie miała nic wspólnego z sympatią czy szacunkiem. Była chłodna, niemal laboratoryjna, jakby pochodziła z podręcznika dla urzędników wysokiego szczebla. Zawsze odpowiednio przywitał, zawsze pożegnał z formułką, która brzmiała tak, jakby ją wyryto w marmurze. Ale wystarczyło jedno spojrzenie, jeden ledwo wyczuwalny grymas na twarzy, by rozmówca poczuł się niegodny dalszego istnienia. Bo w tej sztywnej, wycyzelowanej uprzejmości kryło się coś więcej — pogarda. Subtelna, doskonale ukryta pod maską profesjonalizmu, ale nieubłaganie obecna. Tak się mówiło do ludzi, których istnienie się toleruje, ale których dotknąć nie sposób bez zabrudzenia sobie rąk.
Nie krzyczał. Nie klął. Nie uderzał pięścią w stół. Tacy jak on nie musieli tego robić. Cała jego władza tkwiła w spojrzeniu, w tonie głosu, w samym jego istnieniu — skrupulatnym, bezlitosnym, przerażająco przewidywalnym. Ludzie w jego obecności milkli. Prostowali się. Nie dlatego, że bali się kary, ale dlatego, że nikt nie chciał być przez niego potraktowany jak powietrze. Lepiej już usłyszeć chłodne „będzie pan łaskaw wyjaśnić” niż zostać zignorowanym — bo to drugie znaczyło, że zostałeś spisany na straty.
Mówiono, że miał w sobie coś z automatu — nigdy nie widziano go rozczochranego, spóźnionego, nieprzygotowanego. Wszystko w nim było dopięte, odmierzone, zaplanowane. Jakby sam czas się go bał i chodził zgodnie z jego rozkazem. Jedni podziwiali go za to. Inni — nienawidzili. Ale nikt, kto miał z nim do czynienia, nie był wobec niego obojętny. Von Reichenbach był bowiem jak lustro — odbijał z człowieka wszystko to, co ten sam w sobie chciał ukryć: strach, małość, niepewność.
I może właśnie dlatego budził tak silne emocje — bo nikt nie potrafił go zrozumieć, ani tym bardziej dotknąć. Był nieprzystępny. Nietykalny. I niebezpiecznie skuteczny w tym, co robił.
Był on mężczyzną raczej drobnej postury, lecz niech nikogo nie zmylił ten pozorny brak gabarytów — z jego sylwetki biła pewność siebie, która potrafiła przygiąć ramiona niejednego olbrzyma. W jego ruchach było coś nienaturalnie płynnego, jakby każdy gest był ćwiczony przed lustrem, doszlifowany do perfekcji, niemal teatralny — ale nigdy śmieszny. Raczej — złowieszczo precyzyjny. Poruszał się z gracją oficera na inspekcji i zarazem z nonszalancją człowieka, który wie, że nikt nie ma odwagi mu tej gracji zakłócić.
Twarz miał jakby wyciosaną z jakiegoś jaśniejszego, szlachetniejszego materiału — bez skazy, bez znamienia, jak posąg odlany w białym wapieniu. Wysokie kości policzkowe, idealnie ogolony podbródek, czoło szerokie i wypolerowane jak marmurowy parapet. Jego rysy zdawały się spokojne, łagodne nawet — gdyby nie ten uśmiech, który nigdy nie dochodził do oczu. Bo oczy von Reichenbacha pozostawały niezmiennie chłodne, przyczajone jak dwa świderki, które wwiercały się w rozmówcę z chirurgiczną dokładnością. Jasnoszare, niemal przezroczyste, z tą nieprzyjemną cechą — jakby widziały więcej, niż miały prawo.
Nos nieco zadarty, w sposób zbyt doskonały, by był przypadkiem — jakby jego twarz została tak uformowana z myślą o nieustannym spoglądaniu z góry. Usta wąskie, zbyt często układające się w ten sam wyraz uprzejmego rozbawienia — coś między kpiną a uprzejmym podziękowaniem. Gdy mówił, słowa opuszczały jego wargi z miękkością aksamitu, ale w tej miękkości czaiła się stal.
Zawsze nienagannie ubrany — mundur górniczego urzędnika, choć prosty, u niego nabierał niemal wojskowego majestatu. Każdy guzik lśnił, każda fałda była na miejscu. Nawet pył kopalniany zdawał się go omijać, jakby i on znał swoją hierarchię. Kapelusz nosił z nonszalancją, którą trudno było naśladować — za bardzo przypominała wyższość, by uchodziła za styl. Rękawiczki, jeśli już je wkładał, były skórzane, ciemne, pachnące terpentyną i czymś nieokreślonym — jakby zapachem archiwalnych akt, spisanych wyroków, suchych pieczęci.
Byli tacy, którzy twierdzili, że był nawet przystojny — ale było to piękno z rodzaju niepokojącego, takie, które bardziej przypomina ostrze sztyletu niż portret. Nikt nie czuł się przy nim swobodnie, nawet jeśli się uśmiechał. Zwłaszcza wtedy, gdy się uśmiechał. Bo uśmiech von Reichenbacha był jak klin — wchodził w człowieka powoli, boleśnie, ale bez krwi.
— Herr Wróbel — odezwał się tonem spokojnym, niemal miękkim, a jednak nieznoszącym sprzeciwu. Stał wyprostowany przy wartowni, z rękami splecionymi za plecami, jakby całe to spotkanie było tylko punktem w porządku dziennym. — Znów zmuszony jestem zajmować się pańską osobą. To nie jest przecież pierwszy raz, prawda?
Zamilkł na moment, przyglądając się Jakubowi z uprzejmością tak lodowatą, że aż parzącą. Na jego ustach błąkał się cień uśmiechu, nie tyle życzliwego, co wyćwiczonego.
— Uprzedzałem. Pod ziemią obowiązuje dyscyplina. Obowiązuje język urzędowy. Mówimy po niemiecku, panie Wróbel. Nie w gwarze, nie po chłopsku. Po niemiecku.
Jakub nie odpowiedział. Nie spuścił wzroku, ale i nie odezwał się ani słowem.
Reichenbach westchnął z udawaną rezygnacją. Uśmiech nie drgnął nawet na jego twarzy.
— Proszę się zgłosić do mojego biura. Teraz, bez zwłoki. — powiedział spokojnie, niemal grzecznie, jakby zapraszał na popołudniową herbatę. Ale coś w jego tonie nie pozostawiało miejsca na negocjacje.
Lód w głosie cesarza
Reichenbach ruszył powoli przed siebie, stawiając pewne, zdecydowane kroki po wydeptanym trakcie prowadzącym w stronę budynku administracyjnego. Za nim szedł Jakub, ociężale i bez słowa, zgarbiony i wyraźnie spięty, ale nie próbujący przyspieszyć ani uciekać. Powietrze było chłodne, a pierwsze promienie słońca ledwie przecinały mgłę snującą się nad rozległymi hałdami węgla i starymi, ceglanymi murami kopalni.
Droga wiodła przez niewielki dziedziniec, gdzie codziennie krzątały się postacie w roboczych ubraniach — od górników po niższych urzędników. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na tę dwójkę, choć obecność Reichenbacha budziła respekt i cichą rezerwę. Jakub zaś czuł na sobie spojrzenia, które mieszały się z ciekawością i nieukrywaną niechęcią.
Budynki administracyjne, choć zbudowane z solidnej czerwonej cegły, miały w sobie coś surowego i bezdusznego, podobnie jak cały kompleks kopalni. Podcienia, wysokie okna i masywne, stalowe drzwi zdawały się mówić jedno: tutaj rządzi porządek i hierarchia, której nie wolno kwestionować.
Przeszli przez szerokie, ciężkie drzwi wejściowe, które zatrzasnęły się za nimi z chłodnym, metalicznym echem. Na krótkim korytarzu panowała surowa cisza, jedynie stukanie ich butów odbijało się od zimnych, marmurowych posadzek. Reichenbach prowadził spokojnym, pewnym krokiem, a Jakub szedł tuż za nim, czując, jak napięcie rośnie z każdym kolejnym metrem.
W końcu stanęli przed jednymi z drzwi — ciemnymi, masywnymi, z małym okienkiem w górnej części, przez które dało się dostrzec zapalone światło biura. Reichenbach zatrzymał się i sięgnął po klamkę.
— Proszę — powiedział cicho, ale zdecydowanie.
Jakub wziął głęboki oddech, zanim przekroczył próg.
Biuro Reichenbacha było minimalistyczne, surowe, ale niepozbawione funkcjonalnej elegancji. Ściany pomalowano na jasny, matowy beż, a podłoga pokryta była idealnie wypolerowanym, ciemnym drewnem, które lśniło czystością — każde zarysowanie i pyłek były tu nie do przyjęcia.
Meble, choć proste i bez zbędnych ozdobników, wykonano z solidnego dębu — biurko było duże, ciężkie, ustawione przy oknie, a jego powierzchnia była wolna od niepotrzebnych przedmiotów, jedynie z uporządkowanym stosikiem dokumentów, kałamarzem i czystym papierem do pisania.
Za biurkiem stało wysokie, obite skórą krzesło, które zdawało się być jednocześnie symbolem autorytetu i kontroli. Naprzeciw biurka znajdowały się dwa proste krzesła dla gości — jedno z nich już czekało na Jakuba.
Na ścianie wisiały dwa obrazy — precyzyjnie oprawione mapy kopalni i jej okolic, dokładnie oznaczone i prowadzone z niemiecką skrupulatnością. Obok nich zawieszono zegar ścienny o cichym, regularnym tykaniu, przypominający, że czas w tym miejscu nie zatrzymuje się dla nikogo.