E-book
29.4
drukowana A5
127.55
drukowana A5
Kolorowa
185.76
Wędrówki „Znikąd”

Bezpłatny fragment - Wędrówki „Znikąd”

wersja oryginalna

Objętość:
940 str.
ISBN:
978-83-8351-408-6
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 127.55
drukowana A5
Kolorowa
za 185.76


Rodzicom,

oraz bratu Mariuszowi.

Droga — Tytułem poetycznego prologu

Ziemia, która nie istniała. Nie było do niej drogi, a mnie spośród wielu, wyznaczał do niej los. Przybliżając się powstawała ni z oddali dotyków i czucia impulsu od wnens. Raz widziana dość wyraźnie i namacalnie, w drugim natomiast jako wielkie zjawisko, które nie można ogarnąć, rozmywała się we mgle. Całość we wszelkim i niczym.

Takie oto napisy odnaleziono w maleńkim, daleko w gęstym, opuszczonym zakątku lasu, chacie, gdzie mało kto zapuszczał swe spacerowe poznanie. Na stole wśród kurzu, kropel wosku, pod mosiężnym lichtarzem, obsadzonym na wpół spaloną świecą. Sam potencjalny widok na zamieszkanie jakiejkolwiek myśli, wydawał się zgoła obcy i mało prawdopodobny. Trafić na szlak prowadzący na opisaną drogę, stanowiło o wielokrotnym zabłądzeniu, gdzie doza strachów oplatając gąszcz zmysłów, przerastała niezbadane odważne odkrycia. Na domiar podsycane, krążące złowieszcze legendy, opowieści, powiększały nietykalność miejsca. Sakralność o dwóch odcieniach, odsłaniająca i zarazem zakrywająca wszelkie odsłony w przez miar tajemnic i ukryć.

Gęstwinę starodrzewa oplotła w czasie sieć pędów pnącza, zieleń w świeżości krzewostanów, a idąca wprost od aksamitnych dywanów wyściełanego podłoża lasu. Sięgały one atłasy po zwieńczenie ścieżki, pnie szaro — brunatne, barwiąc swą intensywną obfitością wszelkie napotkane kwiecia i listowia. Kwiaty lśniły na tym obrazie niczym ziemne słońca, radosne i bezbronne, lekkie i wieczne. Pośrodku tegoż widoku stworzonego przez artystę na usługach nieba, wyłaniały się swojskie kształty. Była nią zagroda. Stąpanie po ułamanych u podnóża gałązek, przywracająca dzieje lasu, drzew, kamieni, liści, kwiatów, doprowadzały na ścieżki rozwidlenie. Czyżby wejściowa brama w tą niesłychaną przestrzeń czasu i miejsca. Lewa prowadziła pod drzwi przedniego wnijścia, druga szersza, odchodząca tuż za ścianą domu w północną matnie nie przedartego lasu. Im bliższa była obecność domu w ogrodzi, wzrastał zmysłowy wir wybudzenia, wprowadzając wchodzącego wewnątrz wyimaginowanego obrazu. Wpierw uderzyła w nozdrza wilgoć z niesioną w powietrzu domieszką suszeń. Aby w dalsze przekraczany od zapomnienia ogród w słonecznym welonie runa traw, mchu, przynosił szelest odradzania, po świeży powiew od korony lasu, nieba w widoku szczytów drzew. Całość cofał dotykalny czas z dotychczasową żywotnością opisu natury.

Dom nie leżni w zamieszkanie. W drodze na całokształt dziwny, oddalony. Nęcąca na wejście dróżka wchodząca przed drzwi ubita, widać odcisnęła w przeszłości nachodzące następstwa epok. W okoli podwórza swobodnie wiła, pozwalając na przejście w parze dwu osób. Obecna roślinność przeplatająca piaskową rzeczkę, poprzecinana wyżłobieniem pomniejszych strumyków, nie utrudniała ciekawość obejścia. Bynajmniej, napotykane przeszkody potęgowały podniecenie. W słowie czar obfita, lecz jakże diametralnie inna.

Gdzieniegdzie, pomiędzy drzewami i siecią młodych pędów zmierzająca ku przestworzom nieba spoza korony, przetrwał zmurszały płot. Sklecony z okorowanych bali, drągi, poprzedzielany tykami, znamionował o kruchości oraz niestabilności. Ziemia się kołysała a dawne relikty wraz nią, delikatnie łącząc i przenosząc w niegdyś bujnie rosnący ogród. On w odmianie falował zwiewnie, słaniając się w podmuchu szeptów liści. Tłem było morze bluszczu szumiące nijak wieczorna bryza, a dopiero słońce dobywało południowego zenitu. Idealnie komponowało to czas, dotychczasową wagę przeciwieństw, nieraz aż nazbyt koloryzowało. Aby iść odważnie w dalsze, należało przeczesać palcami widoczność oczu, pozakrywać rozświetlone cienie blaskiem słońca od kobierca zieleni. Gładkość listowi przypominająca serduszka, znalazłszy dotyk dłoni, bioder, wiły się oplatając ciało prawie po ramiona. I to ciągłe kołysanie gorąca i lasu w cykl przemieszczania się, raz rosnąco niepokoiło, w drugim natomiast obezwładniało biernością. I chociaż połączone z większością, opowiadały o samotności, boleści z wyzbycia się kwiatostanu. Odgrywana walka między dwiema skrajnościami, rzęsisto skraplała runo stałą ilością wody. Wspaniały widok przeobrażeń, przechodzenia barw od gamy tęcz do kulminacji urzeczywistnienia i rodzenia się promieni światła.

Wreszcie sam dom. Frontowa ściana w kontraście od natury lasu, harmonią stworzenia zastanawiająco wymuszała postój, wzbudzając wpierw refleksję nad materią, potem dopiero ciekawość wnętrza. Cztery na poły otwarte okienice wycięte w zrębowym stylu chaty, z oszkleniem okien nijak skórzane membrany tamburyna — przezroczyste i białe. Pośrodku podcień gankowy z drzwiami wejściowymi, a nad nim niewielki daszek. U zwieńczenia dachu z krzyżulcami, nakierowane niebiańsko, ptasio — jaskółcze okienko. Gzymsy parapetów lite, solidnie wystrugane w dębinie, w innym, wyróżniały swą szlachetność trwania. Dęby spod Fremot przeważały swą liczebnością w lesie, mocno dystansując świerki i sosny oraz inne iglaste. Odmianą barw wyróżniały się wśród innych dębów nizinnych, gdyż były czerwieńsze i twardsze. Wielce pożądane były w Irterii.

Wejściowe drzwi w maści płowego brązu z symetrią kątów, iście zakłócały pozostałe owalne parametry, półkola poprzecznych belek. I wreszcie ciekawość znalazła spełnienie, zgrzyt otwieranych drzwi powoli odsłonił wnętrze. Drewniana klamka pod uściskiem dłoni, uwolniła moc naprężenia. Wywołało to zarówno ciarki u wchodzącego jak i wstrząsnęło, ocknęło panujący marazm zakrytego uśpienia. Dom stanął w odsłonie zapraszając gościa, aby wstąpił i zakosztował gościny. Zniszczona na pozór zagroda od zewnątrz, od pieleszy przejawiała wszelkie poprawności, porządek, względną czystość, a w szczególności w miarę kompletne uposażanie. Solidny stół o znaczącym w rozmiarze blatem, majestatycznie wypełniał salę od komina. Otoczony w krzesła oraz u ściany w misternie zdobione meble, zawieszone wprost na kołki póły. Kuchnia gromadziła w zbytnim nad miarę. Naczynia kuchenne, osprzęt i narzędzia odpoczywały w miejscu należnym przeznaczenia. Ni jakby ktoś opuścił dom z chwilą na bliski powrót. Tuż przy framudze okna ciszenko wisiały ziela, zioła, oczekując na odpowiednie spreparowanie naparu. Skrzyneczki, pudełka, rozmaite w rozmiarze mieszki na ziarnka, mielone, sypkie, wypełniały obficie wnęki kredensu. A wszystko w pomieszczeniu spowite w palecie drewien odcieni, naturalnych wzorów natury. Poddane starannemu wygładzaniu z aksamitną nutką śniedzią w blasku poleru. Opodal w komnacie naprzeciw sieni stały dwa łóżka z posłaniem o słomianych siennikach. Centralną częścią parteru stanowił salon a może duża izba. Opustoszała i naga w zbytki, lecz nie zimna, a wypełniona ujmującym światłem z żółtymi szybami w drewnianych ramach. Wyróżniała się kominkiem.

Czas zastygł w epokach lasu, wyznaczając diametralnie odmienne tempo. Dom chwilą obudzony, momentem wczesnej gościny uśpiony, przywołał stan spoza lasu. A był nim jednak w porę dostrzeżony kurz. Leniwie zwisające płótna pajęczyn puchu wyzierały z kątów, trzepotały powabnie w takt wraz z wpuszczonym letnim zefirem. Kotara tiul sieci zapomnienia, pokrywała większość na odkrycie, a pod grubą w tęgim dywanie pierz — śniegów, delikatne stąpanie podrywało podłogę w powietrze. Wnijście do domu wymagało skłonu, wówczas dopiero po niskim pochyle głowy, ścieliła zagroda gościnę. Kuchnię, spiżarnię, wypustoszały salon. Od korytarza ganka schody tudzież ośnieżone pokrywą nie odwiedzin. Z wolna weń zawitało na powrót życie. Deski podłogi pod stopami zaskrzypiały, wydały trzask w szept poruszań. Zatańczył tuman i z cisza znów zaczęły szeptać nieużywane sztućce, talerze, ciężkie wiekowe meble. Zastygłą statyczność przebudził — Gość, lecz z towarzyszącą niemą pozą echa, brzmień wokoło zapisanego pergaminu na kuchennym stole. Dźwięcznie powielały to niezbadane, wnosząc zmysłowe łechtanie zza, gdzieś spoza horyzontów, leśną symbiozę ni-koloru i jednolitego połączeń barw.

Cyli oparł ramię o framugę czyniąc ponownie ogląd, znalazłszy spójność epok. Dom od wieków stanowił o cieple i bezpieczeństwie. Jasne promienie słońca wirowały w dzikim uniesie tańca, zaczepiając się o cienie kaganka witającego u drzwi wędrowców. Resztę zasysało falujące powietrze lasu. Mgielny poświt z nieodgadłą treścią gdzieś spoza widzianego obrazu, został przerwany, a z nim przyszedł sen. Przedarł sens odnalezienia zalążka, na zaczęcie nowego. Dom.

— Odmienne, mało istotne, niespotykane.

Niebo połyskiwało świeżą barwą błękitów, będąc bliżej niż kiedykolwiek dotychczas, w młodym jeszcze życiu.

— Zostanę, — niesłyszalnie szepnął, sięgnął po sakwę. Wszedł w sień domu.

W pierwszym ugościła Cyla ława, która przywołała wgląd na zaistniałe wczesne zdarzenia. To co się zdarzyło, a cóż miało wkrótce nastąpić. Zbłąkane myśli krążące od momentu wejście na leśną trasę, odnalezienia tajemniczej chaty. Wszystko zostało opatrzone eliksirem widzenia, dotarcia w przedarciu pewnego etapu.

Wrodzona poznawczość przekładająca się także na zachowawczy stan bezpieczeństwa, określająca własne wybory, kulminowała. Teraz tylko w, od, na bliskie w przychodzące. Osamotniony, lecz szczęśliwy. Przygnieciony tym w czym trudno znaleźć odpowiedź, wyłączną sterylną wolność w prawach natury i dzieł ludzkich. Od czego zamierzał uciec? Drzewa na obecne szumiały inną melodią, nieco niezrozumiałą. Może zapadły w sen, wszystkie razem bez wyjątku, a nikt po śnie nie potrafi odpowiedzieć co się stało podczas snu. Z rozgrzaną od południowego słońca głową, niczym myśliciel pośród ksiąg łapczywie nabierał skromności przed nieznaną księgą przyszłości. Przed czym próbował się obronić? Łącząc wyrazy w zamyśle na bierne zrozumiałe odczekanie, wpatrywał się w to przebudzenie drzew. Z zewsząd otaczającą naturę, na opuszczony czas w chacie. Od kiedy obudziło się to w nim? Z czym wszedł w las? Jak znalazł dom? I co jest w stanie jeszcze poruszyć owe uśpienie od snu na jawie? Dla kogo to zmęczenie duszy i ciała? Wypatrywał zmian, lecz u kogo i dla kogo?

Podróżny bagaż myśli, zagrodę opanowała straszliwa cisza. Ustał szept podłogi, las rozproszył dźwięczne trzaśnie suchego runa, wypierając migoczący taniec promieni słońca w ponowne zamarcie połaci kurzu. Wedle jakiego sensu one tańczą? W wolności nieświadome w mniej lub większym pożytecznym ruchu. Nawet łagodny zefir umilkł w przypływie konfrontacji dźwięku i barwnych spotkań. Przestały szeleścić liście, koronne w krzewostanie sieci kwiatów, drzew uszły w pozamykany gąszcz bluszczu. Uleciała melodia, harmoniczna symfonia w różnorodności akordów. Powiewna ulotność też prysła… Według niewiadomego stanu? Monotonia zaś urosła do poziomu żywiołów, drobnostki, wyprowadzając powolnie uciemięż, wyczerpując tęsknotę od nieokreślonej drogi… Dokąd? Opanowało wnikanie w sen wyłącznego trwania.

Niewielki tobołek służący za poduszeczkę próbował przemienić otaczający świat w sen. Wokoło wszystko zaczęło konkludować z pieśnią lasu, śpiewając barwną kołysanką. Gość przeniósł się przez miar dróg, będąc daleko od reali wyobrażeń. Z wolna powieki zwiększały swą błogość, a myśli szukając nieodkrytych przygód, porządkowały wzburzone morze pragnień. Wypłynęły senki z wieczorną falą na pełne i niezbadane wody. Jeszcze nie spał, gdy nagle usłyszał odgłos pochodzący najwyraźniej z poddasza. Odgłos połączył się mimowolnie z snem, aby nadchodzące inne w prawdziwości domysłu, odstraszyły rodzący się stan. Zaskoczony zamierzał opuścić dom, wybiec przed front ganku, po czym zastanowił się nad źródłem odgłosu.

A jednak w samotni dróg, gość przeważnie w niczym u nikogo, nie był wyłącznie jedyny pośród względnego osamotnienia. Ponownie zaskoczony łatwością odnajdowania kontrastu, nie prowadzące ku skrajnościom, wszedł na płaszczyznę wybudzonej wyobraźni. Przeobrażona pamięć z przeszłości poprzez teraźniejszość zaczęła nasłuchiwać przyszłość. W dźwięk, który raz wyraźnie malał, aby za powtarzalny moment zwiększyć swą siłę. Ni to szeleszczące cykanie, stąpanie, a raczej rytmiczny takt nieodgadłej czynności. Czyżby pracy?

Wzrostem nieduży o sylwetce szczupłej z kościstymi dłońmi, promieniował jasnością lica. Całość kontrastowała z gęstą kasztanową czupryną. Z urodzenia, jak mawiali spotykający go w drodze, kłopoty przeważnie pozostawiał w ominie na uboczu, udając się wprost do celu. Usuwał tamy przeszkadzające w nabywaniu doświadczeń i mądrości, aż po leśne drzwi z szeroką odsłoną tras ku chacie. Pobłądził? Odmienność dotąd niespotykana pozbawiona zamknięć wnętrza oraz z absorpcji wglądu. Natomiast moralne prawidło bijące od potencjalnej mocy powstania ścian i muru, nakazywało zawsze odpowiedni etyczny dystans. Aby jest ruch pozbawiony tego co byłoby sprzed i potem? Samoistnie wolny? Niebiesko — błękitne łezki, oczy, wtórowały tysiącami iskier zapisanych w pamięci treści. Spostrzeżone dotąd obrazy z historii krajobrazów, zestawiały pokolorowane słowa z głębi duszy po teraz. Ob czas w nowe — milczące, a zarazem patrzące poprzez przebudzone sny w tą rodzącą się inność. Był nim właz wieńczący stopnie schodów. Pierwszy schód prowadzący na poddasze wzniósł tyleż pyłu, iż nieomal pływał w chmurze mgły. Odganiał ciszę, kurz tańczył w słońcu. On dygotał lękliwie przed nowością, która zamierzała zatrzymać i zmusić do opuszczenia chaty. Dokąd w las, który był wszędzie? Niestrachliwy i bez brawury, lecz nabyte doświadczenie domagało się o zamysł. Przez kogo stworzone to zjawisko?

Kwadratowy właz z litego drewna z precyzją wkomponowany w podłogę, opatrzony w majestatyczne żelazne okucia został naruszony. Powoli naciskając wieko uwolnił żółto — blade strumienie świateł od słońca. Wszedł w przestrzeń sekretnej przestrzeni, schowaną za parawanem odgłosów. Iluż odkrywało to przede mną? Ciekawość zapomnianą. Opartą na zrębach czasu z odwieczną walką o przetrwanie i odkrycie. Gdzie światło zza pokrycia gontu, penetrowało swym mglistym laserem zapomniane skarby.

— nikogo i cichutko, — mruczał przydając odwagi. Przeniknięty skomasowanym ciepłem, wszedł w tą inność i odmienność. Pośrodku poddasza wznosił się pokaźny komin, a tuż wokoło niego dołączono antresole, mająca wprost wylot poprzez wątpliwej trwałości dach. Ileż oceny potrafi się ukryć w subiektywnej prawdopodobności?

— Idź stąd, nie podchodź, — wtem doleciały słowa, wypełniając dotychczasowy szept powietrza. Rozbrzmiał natychmiast we wielości tęcz kształtów i ucieleśniony zatopił się w widoku wnętrza chaty. Jakby żył od wieków połączony z tą ulotnością ludzkiego dzieła na zawsze. Upozorowana realna wielość naprzeciw od imaginacji? Kierując się głębią spotkania, szedł w stronę źródła słów, zakącie rzeczywistości. W barwie tło nie zimne a wręcz miłe i miękkie. Łagodnie nabierając ciepła przydawało animusz na pokorę, ażeby odnaleźć.

— Na lewo, … tu w świetle,

— Gdzie? — ciekawością podekscytowany, bliskością zaskoczony, prawie śpiewnie zapytał Cyli.

— Tutaj, ale nie zbliżaj się…

— Kim jesteś, pokaż się…

— Ja to las a las to ja, — odpowiedziała ukryta postać i raptem wzmógł niesłychany trzask. Zakotłowało. Uniesione tumany pyłów śpiące od niepamiętnych etapów wzrostu, płowe kobierce czasów, zawirowały niczym rodzące się wiatry przed gwałtowną letnią burzą. Zasyczała złowroga obcość…

— Nie ruszaj! — syczało zewsząd.

Stare sieci, które dawno zapomniały o ingerencji z zewnątrz, zatrzepotały drapieżną gęstwiną osaczenia. Cyli odskoczył, i prawie ni maluczki chłopczyk co rusz zakrywał twarz to odganiał skrzydlate kurzo-płaty pyłów.

— Kim jesteś…

I kiedy próbując wydobyć głos przez głuchą zasłonę wyobrażeń, ujrzał przestrzeń czystą, wolną i usprzątaną.

— Nie tutaj, wyjdź stąd, — tracił grunt pod nogami, aż delikatne stuknięcie o drewnianą podłogę uciszyło burzę. W powietrzu unosiły się teraz już tylko maleńkie ptasie pióra. A na wprost od wejścia włazu, nieopodal okna, na ręcznie ociosanej belce spostrzegł drobną ptaszynę. Trzepoczącą skrzydłami wtórowała wesoło opadającym ongiś zamieciom i kurzawom. Dla ptaszyny była to prawie jak kąpiel w oczku wody lub przymiarka na pierwszy lot. Duchowa dziecina pośrodku lasu. W opuszczonym domu, chacie, na poddaszu. Dałbyś wiarę? Ptak zebrał swą lotność i wyfrunął poprzez wlot wokoło antresoli od komina, zataczając koło nad głową gościa.

Ustała melodia poznana od momentu wnijścia w las. Zawiesiny czasu powlekły ponownie odkryte sekretne miejsca siwym aksamitem. Zdezorientowany ukucnął przed potęgą majestatu nie potrafiąc znaleźć odpowiedź, miotany między widokami wędrówek a zastałym. Promienie słońca na to wszystko powoli skrywało swą świetlistą tarczę za korony drzew, gdzie odwieczne krańce początków przywoływały władzę Dornina i Haksta. Nadszedł wieczór, a z nim blask księżyca i cierpkie zimno. Głodny i zziębnięty zszedł z poddasza. Wtulił ciało w przygotowane chybko posłanie u naroża w salonie, gdzie splendor dziejów oszczędził wygody. Zasnął.


Ranek już dawno powitał wieczory i noce. Dzień wszedł w późne popołudnie wybudzając ostatnie skrawki snu. Żarliwy skwar zawitał we wnętrzu drewnianej chaty, wyganiając pozostałości po wilgotnej nocy. Las, wieczne nadziei trwanie, pohukiwał głuszo, skrzypiąc w oddali ukłonami pni w rytm nieodczuwalnego powiewu. Gdzieniegdzie szybowały wysuszone listowia, pajęcze hamaki. Wtórował temu zjawisku śpiew li melodia flory, akompaniująca stałym szemraniom mieszkańców boru. Ptakom, owadom, wiatrowi. Cyli w półśnie odganiał jawę, bytność na krawędzi granic rojeń po rzeczywistość, mrucząc do Spiku — Jeszcze dopytuj i przenoś… śnie umilenia. Aż nagle przemówiło w pobliżu…

— Wstań śpiochu, nie szkoda dnia.

Delikatne brzmienie brzęczenia tuż przy uchu, jeszcze łaskotało piórkiem Spiku, lecz i z wolna przypominało o istnieniu lasu.

— Gdzież zaprowadziła mnie podróż od wczorajszego zmierzchu, i co mnie zbudziło? Słyszę wołanie?

Pytającą świadomość potwierdzały zmysły. Niezmiennie kołysał ciepły masyw zasysający dal puszczy. Zrozumiały dźwięk mowy, jednak budząc wybrzmiewał nieco inaczej niż usypiające trzepoty. Były nim ranne trele świtu południa.

— Znajdę drogę wedle stronic Słońca. Zostawię, chybko opuszczę i w dalsze, lecz…, — senne jawy znów podrażniły trzeźwość pobudki. Aż znowu, tak samo nagle i trwożliwie cicho…

— Widzisz mnie,

— Gdzie, — był już prawie wolny od mocy Spiku. Nie spał i jednocześnie nie szedł, chociaż trudno to nazwać wyłącznie patrzeniem.

— Szukasz w złym zakamarku, tuć mnie nie odkryjesz. Stań odwrotnie, za Tobą. Na zwrot Cyla we wskazaną stronę, sekretny głos odpowiedział.

— za zbyt ciekawie, plączesz się wokoło swą żądzą, chcąc dużo a starcza wszak nie wiele.

Poruszył się zalegający marazm popołudnia, nową formą dźwięczni od pod śpiewów, zanucenia, kogoś blisko i zarazem w oddali.

— Tak, widzę Cię, tylko nie zbliżaj się, niezmienność chcę zachować i ominąć. Boć takaż zwiewna. Jesteś Motylem na płatku nieba. Jednakże nie odchodź.

— Ja to echo a echo to ja.

Zanucił barwny w kwieciste konstelacje owad i umknął w sień w stronę drzwi.

— Zostań, nie odchodź. Kim jesteś, cóż znaczą Twoje słowa.

— W całym we wszystkim … im, … im, ostrość przywdziejesz, … jesz, … jesz…

I wybudzony dzień powitał senne uwodzenia.


Dopiero teraz ranne przebudzenie uświadomiły o niemocy wędrowcy, aby natrafić na legendarną „drogę roznisu”. Ból w zagubieniu koił okalający dom wyjątkowy ogród. Gdzież dzień mógł znaleźć w lepszym podziękę za wschodzące słońce karmiąc się czystą rosą, a u Cyla odnajdując schronienie przed jutrem i wczoraj. Ciało domagało się wzmocnienia, dusza wykwintnej harmonii w rozgardiaszu naturalnych kształtów i wzorów. I nie chłodna trzeźwa kalkulacja ciała stopowała aktywność, ale dobiegająca nieustannie melodia i leśnych pohukiwań. Przywoływało puszczę. Stare drzewa kłaniały pnie ku młodym, gładząc swą chropawość odzienia o gładkie kory. O normalności cudna. A cóżby miało stanowić o oryginalności, jątrzące rozterki? Ach, co ulga w żachnięcie… za bardzo inny. Postanowił, wieczorem wyrwać otoczeniu choć odrobinę wglądu, wszak po to wszedł w puszcze, ujarzmić odgrodzony kotarą niedomówień część lasu. Odnaleźć roznis.

— Nie znał i nie znalazł inne, a tylko owe było mu poznać.

Sklepienie nieba zniżało pasmo horyzontu, falując na tle od posągów przyrody czerwonawą kulą. Przedzierało rumowiska, doliny, polany ruczaje kąpiące się zielonym gąszczu. Powoli ustawała mowa runa, trzaski, trzaśnięcia, skrzeczki i brzęczenia oraz sekretne sykliwe świsty. Dźwięczne śpiewy serwowane gratis od przyrody. W swym prze akcencie poplątane i przemieszane, iż z trudnością przedzierał Cyli wyrastający gąszcz powalonych pni, gałęzi, pnącza traw wysokich oraz … kwiaty.

— Boli, odejdź stąd. Kamasze Twoje są ciężkie i duże. Połamiesz nas…

— Co, kto, gdzie. Skąd i Kogo słyszę?!

— Nas, — kwiatostan na polanie wespół odpowiedział w powabie tańca, wskrzeszając upajającą aurę wieczora.

— Nie chcę Was skrzywdzić, — współgrająca tą łagodnością odpowiedź, zamierzała ominąć wszystko we wszystkim. Niezliczone wolne stępki zieleni i kwiecia, które urastały niczym dryfujące ostrowie na morzu.

— Mieszkam w zagrodzie, wprowadźcie mnie w prawdziwość niniejszego roznisu.

— My to śpiew a śpiew to my. — utuliły płatki kielichów, dzbany, filiżanki przechodząc w stan snu marzeń. Wewnątrz jednak wciąż cicho tliła melodia.

— Nie zasypiajcie, jeszcze nie… Kim jesteście?! Skąd przybyliście i kto was zaprosił do ogrodów!? Kogo jest zagroda?

Nie czułe na zawołanie, pomalutku skłoniły cienkie łodyżki. Tańcząc w coraz wolniejszym takcie, pozakrywały płatki. Przechodziły stopniowo we władanie nocy — Niegna.

Ostrożnie wydostał się z sieci zespolonych wici, polany w okrasie ukwieceń. Ominął pozamykane wianki różnobarwnych koron. Gdy nagle…

— Nie idź w ową stronę…

— Niechże, a gdzie…

— Jesteś wreszcie, patrz tam są chaszcze… jesteś…

— Głos skądś, tym razem nie wzbudził zadziwienia, choć trwożył się obawą, wnijścia na przedziwną enklawę życia.

— Jesteś, patrz — nad Tobą, — niski, złowrogi ton, zagrzmiał przeraźliwie.

— Jesteśmy niebem a niebo jest z nami.

— Dokąd iść, aby wejść na drogę roznisu…

— One dzierżą kolce, pokaleczą Cię… Idź utartym szlakiem.

— Nie znam inną drogę, a wszelkie dotąd poznane, zmieniły się w rzeki. Mnie tylko ten nurt, ścieżki, ścielą się w odsłonie. Doszedłem pod tutejszą zagrodę od środka lasu puszcz boru, od bezkresu wód pośrodku mórz oceanów.

Drzewa uczyniły łzawe uśmieszki, podniosły rozłożyste dłonie w górę.

— Idź śmiało… na przód.


Cieniste oblicze Niegna osnuło wieczorny odpoczynek przed gankiem. Rozsuwając w tęsknocie pierwsze oczekujące zalążki za ranną zorzę świtań. Zwolna żar zaciągnął w cugle chłód przejmującej nocy. Początkowo przynosząc orzeźwienie, świeższe myśli, aby z czas domagać się o ukrytą ciepłotę ciała.

— Gdzież mnie tak śpieszno, dokąd tak gnać w nieznane… zostanę, w czym zamieszkałem, daleko od siebie i w sobie.

Cyli wszedł na niedawno poznaną ścieżynę, zaklinając się, że powróci, odwiedzi te egzotyczne leśne ostrowie.

— Na pewno tutaj wrócę — patrząc na wczesne drogi, aby skrzętnie zapisać w pamięci skrawek lasu. Następnie trafił na dróżkę prowadzącą do bram ogrodu. Niemal truchtał w podniecie niedawnych przeżyć i nowych doświadczeń.

— Nie jestem sam, nigdy nie byłem sam, chociaż tyleż czasu przede mną. Są i opłotki, ogród tonący w bluszczu. Drzwi. Jest zagroda.

Rozterki biegły razem z nim a wraz nimi rodząca się nadzieja.

Rozdział I
Spotkanie Plonsy

— Ostatni raz człowieka z południa widziano, gdy rzeka z Leniwego Stoku, zataczała kręgi między górami, polanami, nawadniając szerokie niziny, łąki, leśne rozłogi. Było to tak dawno, że mądry i oczytany Kestel nie wspomni dokładnie tego okresu. A mówią, że Stor z Kelt ponoć wszystko poznał o otaczającym nas świecie. Często odwiedzał w młodości okoliczne krainy. Słyszałeś, podobno nawet handlował z Registrami przy rzece Luźne Brzegi, a Robi Sęk widział u niego pisma napisane niezrozumiałą mową. Sądzi, że to pismo gdzieś z drugiego brzegu Portes. Ukrył owe dziwne skarby, znaleziska w głęboko wykopanym lochu piwnicznym, pod samiutką noraną. Tylko sza, wieczne drzewa dziwnie ostatnio szumią. Odżywa w tajemnicy legenda, szumy dziejów sprzed…

— Za dużo miodu Selti, również chodzę i sięgam ucha i oka to tu to tam, jednak nie zauważam nic podejrzanego. Mm? Jak powiadasz, dziwnie szumią drzewa? — uderzył drewnianą fajką o stół, sięgnął po woreczek z machorką, — o, nie rzeczywiście, jest jedna rzecz, masz rację…

— A jednak widzisz, — Selti nagle ożywił się dzięki zainteresowaniu przedstawianych spraw. Rozchodziło o legendarną niesgdę usłyszaną od Plonsy. Mówiła ona o zbliżającym się nowym okresie w Irterii. Przywarł blisko druha, jakby chcąc prędzej wyjaśnić usłyszane zagadkowe treści. Pettesz zaś spuentował…

— Są mi nowe wieści, od czego sporo szumu w Plendar, nasz kupiec prowadzący targi z Mearesii — Hanas sprowadził ostatnio strasznie śmierdzący tytoń. Ot iangerze… przecież to pykać nie można.

Sala w gospodzie Slodemy wybuchła ponownie głośnym śmiechem.

— Śmiechy czynicie, Plonsa, żona Plosa co to mnie przewozi przez Slamę, też widziała ów dziwne czasów znaki, — młody ianger obruszony zmierzył Pettesza, chcąc po krótkiej pauzie kontynuować, gdy starszy ianger huknął swym basem.

— A co mogła biedulka zobaczyć, nie widzi dalej niż własny zaniedbany przy norani ogród.

— I męża w obdartym suknie, — dorzucił Kloud.

— Slodema, przynieś nam jeszcze raz cztery dzbany miodu, Selti ma dziś dar mówienia, — krzyknął Pettesz w stronę barowej lady, wybuchnął przy tym ponownie gromkim śmiechem, szczerząc przy okazji zębiska. Kompania zawtórowała za swym wodzirejem, inicjatora rozmów i psot w gospodzie. Salę ponownie wypełnił gadatliwy gwar i mlask cmokania w fajkę. O Selcie zapomniano, przywołując wartkość rozmów o kupieckich targach. Obrady przeradzały się w okrzyki, swary, na które nieraz musiał interweniować sąsiedni stół.

Niezauważony w tym rozgardiaszu młody ianger wstał, narzucił kurtkę na plecy. Zakrył czoło zmiętolonym kapeluszem i nie pożegnawszy się, opuścił towarzystwo biesiadników. W ciemnych zaułkach w okolicy karczmy, w płowym okryciu, niewidoczny wtopił się w blask Niegna. Czmychnął poprzez podwórza smolarzy, idąc wzdłuż parkanów chcąc wejść na trakt idący wzdłuż rzeki. Na wpół otwarte bramy z dziedzińcami tenże dystans ukracały. Wciąż rozmyślał o drwinach, których był udziałem w gospodzie. Dokuczliwe przytyki od iangerów, od dość dawna przywarły do nich we wzajemnej komunikacji. Mawiano w ironii, to na przysposobienie wejścia w szeregi Golondów z dorzecza rzek Leniwu. Niemniej Seltowi, samotnemu adepcie w stanie iangerów, ten rodzaj adaptacji nie za bardzo przypadł do gustu. Stąd, gdy tylko mógł, stronił od kompanów, snując plany o zmianie swego położenia. Trudności drogi, chłód od nocy, stopniowo gasił gniew, przywołując wczesne treści z oddali borów usłyszane od Plonsy. Ponoć skrzętnie skrywana wiedza Niaster. Przeszedł stary kamienny Most Czereśni z początków osadnictwa w Plendar, nazywany wcześniej Golondia, obrał kierunek w górę rzeki Slama. Wiekowe, staranne zagospodarowane zagrody/noransby przewoźników rzek, komplementarnie ucieleśniały odległe czasy. Tu wszystko zasnęło przed lub za rządów Lostora. Nawet opustoszałe, nieznacznie pokryte śniedzią czasu zagrody, które u wielu siały postrach, dodawały smaczku na wyjątkowość okolicy. I jeszcze ta niespotykana kubatura architektoniczna, mogła powalić niejednego marzyciela i znawcę. A wszystko otoczone zapomnianymi, nawet z nazwy krzewami, drzewnymi altanami. Nieogrodzone ogrody, sady z przesadną ekspozycją owocnego dobrobytu, o jakie się nikt szczególnie nie kwapił.


— Selti, Selti, słyszysz mnie, skręć w lewo pod kasztan, gdzie stoi ławka. Selti, chodź… — na zdziwienie iangera, żona Plosa tylko szepnęła,

— Ci, sza, żadna pomyłka, dobrze widzisz, oczy Cię nie mylą, lecz pytania na obecne odrzuć — żona ogrodnika, przewoźnika na rzece Slama, wskazała, ażeby się dosiadł.

— W bliskim wschód, jednak zamierzam dokończyć przekazywaną wcześniej niesgdę. Pewnie się zastanawiasz, cóż mnie skłoniło, aby wybrać właśnie Ciebie, jednakże — zamilkła, poprawiła wierzchnią narzutkę, po czym ostrożnie się rozejrzała.

— Nikt za Tobą nie szedł i drzewa uszy posiadają, słyszałam o waszym sporze w gospodzie. Nie zważając na brak odpowiedzi, rozpoczęła niesgdę. Cóż myślisz o krzykliwym echu pochodzącym od drzew lasu, które donośnie zaczynają rozbrzmiewać w Krainie Golondów. — zmierzyła uważnie Selta, — jeśli nie chcesz przywołać ducha sprzed czasów, nie musisz. Po prostu wstań i odejdź, lecz pamiętasz jak Slakste szanowała niesgdy. Z jaką pieczołowitością wymawiała każde słowo podczas spotkań, uczyń to choćby na wzgląd Slakste.

., Skądże, mów, lecz droga Plonso, nie wspomnę abym widział Cię w gospodzie, skąd wiesz o naszym sporze. Wierz mi, miałem inną intencję…

— Nie ważne, nie to powinno teraz zaprzątać ci głowę. Córka Slodemy przybiegła, obudziła mnie zdając relację. Pogodnie po słocie, wiedziałam, że obierzesz drogę przez Most Czereśni, księżyc dziś blady, a i rozlewiska wciąż na łąkach. Posłuchaj co chcę powiedzieć. Zaciszne ustronie pod kasztanem w poświacie Niegna zaczęły zbliżać słowa na wypełnienie dziejowych prawd. Niastera Plonsa z amforą pełnych wiedzy dziejów i żądne chłonienia naczynie Selta.

— W zalążku odkrycia przed Tobą dzielektów przychodzę, ażeby opowiedzieć pewną historię związaną z naszą Krainą Plendar, zwaną wcześniej Golondią.

W bliskości szeptów, przywartych ramion, otwartym umysłem, młody ianger zaczął wodzić myślami z Plonsą. Podniósł kołnierz kurtki, zamieniając całą uwagę według Niastery i na odbiór tego, co miało być powiedziane. Zapadł czas wchodzenia na wspólną płaszczyznę ducha epok, aby zrozumieć samą istotę istnienia. Co w okrąg wciąż dudni i krzyczy, a nie chcę być odkrywane. Co słania się, kłania i prosi, a bezduszność wyrywa to istnienie z korzeniami czasu. Niastera zaczęła przytaczać tą opowieść sprzed ery dziejów obecnej epoki.


Przed wieloma wiekami, a są to treści przekazywane od pokoleń, nieistniejące ziemie Sla przeobrażały się bezwolnie siłą od Nieposkromionego po czas, gdy wszelkość spowiła wielka woda. Woda, która przelewając się od zachodu po wschód, północ — południe, zewsząd na wszystek opanowała Ziemie. Sama zaś urodziła się z ognia. Woda rodziła wodę, a woda urodziła życiodajne powietrze. Nie był to spokojny okres, Unusuneuv wówczas trząsł ziemią, rodząc wyłaniające się skały. Dalsze władanie Haksta kruszyły skały w miałki pył a razem z kwaśną parą z głębi ziem, ubarwił wiatr różnorodność flory. Wówczas powstały pierwotne zarysy ziem naszych krain. Oddzielone masywami gór, wodami, rzekami, borem, pustynią i niekończącymi się bagnami. Nikt z nich jeszcze nie powrócił. Dzieliła się i wzrastała natura, pozbawiała się życia przyroda, niszcząc, topiąc pod falą żywiołów. Niemniej raz nauczona, miała już na zawsze przywracać swój archaiczny byt. Powtarzając niezmiennie cykl stworzenia. Niepoliczone trwanie zależne od kaprysów wiatru, potęgi gór, temperatury i władzy od samego nieba, poprzeplatał ziemie w niezliczoną zmienność. Aż po okresie etapów powstania ziemi, na naszej ziemi Sla urodziły się rzeczki, oczka jezior, rozległe łąki, torfowiska w zasięgu końca odłogów. W całym i cząstce spokojnie leżały błogo nienaruszone, leniwie odpoczywając oczekiwały na kolejnych budowniczych, miał nim być obok zwierząt — człowiek.

Powstałe na obrzeżach SteroIrterii masywy, Fredom, Pums, Bredor, przepławiały wody trzy razy w całym obiegu Słońca wokoło osi, tworząc trzy sezony. Deszczowy, Suchy oraz Oczekujący. Podczas deszczowych sezonów doliny zostały przeorana w liczne kaniony, wąwozy. Znasz zapewne taką nazwę jak Sitorzeka Mipr. Nazwę swą nosi dzięki Golondom, ściśle od Lostora zakładającego Plendar, usytuowaną między Loskanią a bezkresem Samoros. Z kanionu wpływała rzeka Leniwa, która nieustannie słońce po słońcu, w ukłonie żywiołów i mocy od masywów gór rzeźbiła naszą krainę. Raz tworząc w drugim nizinnie niwelując, by wreszcie oprzeć się swym dorzeczem na rzecznej arterii Irterii — Bepore i na Morzu Portes. A nośnik to wielki na powstawanie wieków.

Poukrywane treści z zaszłości, wnoszą nam nieustannie na wszelką zmienność oraz inność. I już nie tylko oddziałowujące, na dzieje człowieka, lecz na wszelką spotkaną różnorodność, zarówno żywą jak i martwą. Gdyż znikome przeszłe treści okrywają losy Ziemi jak poziome warstwy skał, jak zmienna adaptująca się przeobrażaniom w roślinność. Jak wysuszone połacie stepów od bagien nicości w osłonie gór i wód, na wypiętrzenie mnogie. Wszytko jednak wyczekiwało, a miał nim być rzeźbiarz mający większą władzę niż jakiekolwiek dotychczasowe zmiany. Czas Sklepienia Weadrunsa wyliczał własne tempo, ery, wieki potrzebne na nowe przemiany. Wtenczas skromni pomocnicy bobrowi, zastawiwszy zapory żądnym żywiołom, lotni siewcy — ogrodnicy rozsiewając ziarno, umacniały, co marne we wyłącznej domenie wiatru i procesie wzrastania w stronę słońca. Rodziły się różnorakie wyspy zielone, doprowadzając ziemie w wyimaginowany raj. Natura uderzała w obfitości, dary płodów przerastały rozmiar ponad inne wyobrażenia światów. Wspomniane wszech rzeki, góry z powiewem zimnych chmur, dzikie puszcze poprzecinane bagnami, stanowiły potężny mur wobec swoistości. Wykształcona ożywiona inszość sprowadziła tą bytność na to osadnictwo wedle zastałego życia.

Słynny badacz — Techres z Krainy Samsa, dziś nazwana Samtansar, opisał na podstawie badań i obserwacji w podróżach, ostatnie przetwarzanie rzek. One stworzyło zarysy Krain. Gdyż tylko one w całym opisie istnienia powstań, w kres zasięgu, wyznaczały sens o prawdziwości celu, na każdym szczeblu i płaszczyźnie. Woda, Powietrze, Słońce oraz Ogień. Mędrzec Techres odwiedził dorzecza Irterii rzek, gdy baszty świateł nawoływały o fortecznym skupieniu sił przeciwko najeźdźcom od Samorosów, groźnego południa stepów Dorsl, nizin Puch Modare, od wietrznych Bredoru żywiołów. Wszedł w naszą przestrzeń. Wyryła to baszta Leniv napisem na kamiennych fundamentach. I on to obaczył wszystko, dokładnie sprawdził i … zniknął. Dokąd i znikąd, mawiano wówczas. Niewielu spotkało skrybę z Samtansaru od mędrni ganest, gdzie dotąd żyją strażnicy przedwiecznego Ognia Sma od roznisu na cztery strony Ziemi. Powiadano, iż powróci okres ponownego dotknięcia „brzegu kresów”, a fale Bepore gwałtownie w ląd uderzą. Przejdą przez ziemie, ale nic nie zniszczą. Wtenczas, a drzewa szumią, iż to wkrótce, wielka wiedza Samsa sprzed i z roznisu, zawita na powrót w nasze bramy drzew wieczności. Nastanie odpocznienie dla ziemi, oczekiwane w smak łaknień od mur ciszy w opasie źródeł. A naszą obecność w skansen się obróci, w tym co przedtem powstało z wzniesioną kulturą Lostora, baszty, zamki, noransby, i to co w nowym układzie kamieni wznosi się na widok pospołu.

Sezony słońca spowolnią nurty rzeki, umniejszą smagające wiatry, żywioły ukróci, aby ujarzmić i wychować obecność pod błogodarne owoce ziemi. Wspomni Loskania ciepło dolin, kiedy wypiętrzyło swój płaskowyż na zamieszkanie, gdy miło zewsząd szeptało ustawiając wszelki mir. Utwierdzając, ogrody, sady, pola i łąki. Lasy i graniczne grody otoczone w kamienne bastiony z stałą bliskością wód życia. Łącząc aurę stworzenia z obecnością człeka, zwierzyny. Tamże polany, łąki i lasy w słowie zmartwychwstały na nowy naturalny czyn. Na doznane szczęścia od Sklepienia Weadrunsa, a sam protoplasta Lostor wyznaczył święto — Kolomesty, mające przypominać potęgę okresu stworzenia oraz mizerny udział w tym dziele człeka. Stąd i symboliczne „deszczówki” umocowane u drzwi noran, pamiętające, pozostawienie stepów, Bradorsl, a wejście w Golondii Loskanie.

Nikt za nimi nie przybył z puszcz, z nikim nie wojowano, nastało święto w codzienności przenikania więzi, opieki, gdzie wszelkie wczesne przypominało o swoistości trwania. Forma z pierwszego na teraz, gdzie obfitość dzielektów ułatwiała potrzebną skrytość dla niepoznaki z wczesna. Nie podniesiono miecza w Plendar, nie znano banicji ani stanu presji od sąsiadów, przypuszczalnych wrogów. Płynęła pieśń od Wyżyn Loskanii po doliny, wolna w opływie, aż, gdy czwarty władca w sukcesji Lostora, wszedł na rzekę Bepore i na morskie fale Morza Portes. Krótko po nim podeszły wielkie wody zalewając nasze ziemie. Skutki po żywiole, gdzie Kanon Sitorzeka był strażnikiem rzek, były dotkliwie straszne. Znaki noran, deszczówek, którymi Lostor pokonał rzekę Sworth, długo jeszcze po katastrofie znajdowano na mokradłach Samorosów. Wzrastało znaczenie stanu Storów oraz umocniony kamienny splendor grodów. Powiadają, którzy byli, a było ich sporo, że czwarty władca po Lostorze zamierzał zakłócił naturalny bieg Bepore, przywołując gniew bóstw i bogiń.

Niastera przycichła, zamyśliła się spuszczając głowę. Przez cały wywód patrzała a dal, jakby widziała wszystko.

— Gdybym mogła choć raz przeczytać…

— Mów Niastero,

— Wczesne pisma Techresa poznać. Za zgodą władz w Plandar, Storzy przekazali w zamierzchłych czasach za góry. Na pięknie zdobionych łodziach przybyli, nawet nie zeszli na ląd, lecz prawie połowę schedy dorobku Lostora, zapisane w uchresm, zabrali. Ach, Kolomesty. Wyprawia Golondia ów święto i pamiątki, prezenty rozdaje się huczne, sławiąc rozumność obustronnej zgody. Pokój niósł sezonów łagodność, słony smak łez nie znano, nawet u Golondów w sędzi wieku. Stor Storów Kestel i dzisiaj odbywa nieraz na Promenadzie znane konspiry spotkań. Odwiedza wówczas Plendar „ktoś od kogoś’ i niepoznane u większości czynią wymiany słów, obecne w dalsze na przyszłe. Ewoluowane poprzez stulecia szyfry i hasła z pradawną formą zapisu. A trwa to cyklicznie od pierwszego święta Kolomestów po okresie zakończenia sezonu deszczów Słońca. W czas zrównania się dnia i nocy, gdzie północ zespala się z południem. W słońcu i z konstelacją gwiazd od Łuku Niegna czci się sielskość od pradawnych zwyczajów, utrzymując łączność z pre-krainy dziejami. I u Ciebie zwyczaj znany, zanurzenie dłoni w Bepore i przemycie lica w rannym budzeniu na progu Kolomestów — ścisnęła dłoń iangera Selta,

— Szanuj treści w czym wzrosłeś, gdyż nie znasz atoli, jakież śpią jeszcze w Tobie. Takież księgi, poznane lub czekające na odczyt, wzrost drogi Twojej wypiszą. Strawą one i u ducha oraz błogosławieństwa pod dachem norany. — zerknęła na kryształowe świetliste gwiazdy na nocnym niebie, które wyjątkowo błyszczały i tajemniczo przemawiały poprzez zjawiskowe mrugnięcia.

Nagle widziane jasno świetliste kropeczki na tle ciemnego nieba zawirowały w pieśni odległego słowa. Jakby wynikły trudności na zrozumienie tenże mowy. Twórczo i święcie nęciło, skrycie i po ludzko mierziło. A opowiadająca Plonsa jakby w transie, ni raz mrużąc oczy to prawie zasypiała, aby raptem szeroko otworzyć oczy, jakby widząc więcej, dalej. I opowiadać wciąż zamierzała…

— Mur puszczy drgał i drga. Nasz sąsiad od gór źródła — Bepore czeka i otacza. A Plendar niekiedy śni i walczy. Golondzi w stanie niemożności, lecz nie marazmu łagodnie wypuszczają barki na wodę w cyklu powtórzeń. Wspominają dawnych władców opuszczających Plendar nad brzeg Morza Portes.

Ledwo zaczęte zdania Plonsy, przerwały dochodzące z oddala głosy i hałasy.

— Gdzież zamierzali pójść i iluż w kompanii, słyszę głosy. Czyż to nie Twoi współbiesiadnicy? — Niastera poprawiła wełnianą chustę — narzutkę.

— Słyszysz ich…

— Dziś niewielu w dobrym nastają. Stronię przeważnie, wchodząc na przeciwne dróżki, słuchać nie potrafią co drzewa w pieśń przemieniają.

— U Ciebie treść sensu zakotwiczona ostoi się, a odsłonić w obronię prawdę od chaosu należy. Pisma z Baszty Leniw uzupełniają dzielekt Slaksty.

— Światło na baszcie zwiększono, rozświetla park, drugi dzień świt napoczął. Czas się rozstać.

— Nawet nie pomyślą, gdzież im cienie sprawdzać w nocy. — Selt stanął za pniem drzewa, nie przestając wypatrywać kompanów z gospody Slamary.

— Psy prowadzą, — przystawiła palec na usta Seltowi. nic nie mów, dokończę w innym czasie.

Nasunęła wełnianą chustę na plecy, uchodząc pod brzeg rzeki Sla. Pod altanę stworzona z pięciu dorodnych kasztanów, coraz wyraźniej dobiegały pokrzykiwania współbiesiadników z gospody. Widać na niedawne deszcze, pozalewane skróty z zakątka Slamary, skłoniły do wyboru identycznej trasy co młody ianger. Szli wprost na Most Czereśni. Na zaistniałe okoliczności, Plonsy niesgda, odeszła na drugi plan, odwracając błogi stan inicjacji w dawne historie krainy. Natomiast rozbawieni starsi iangerzy scaleni więzią wzrastania o różnym zabarwieniu, wciąż rozbawieni płoszyli śpiące ptactwo. Prym w kampanii wiódł niezawodny Pettesz. Ciągłe rozmowy przerywane wybuchami śmiechu okraszały liczne swary, kłótnie, dzięki którym zwalniano i przystawano, szukając, przysłowiowy konsensus. Niskie chmury komasowały ożywione dziarskie dysputy, roznosząc echem na całą okolicę. Tylko psy Hotky’ego, wydawały się poruszone obecnością kogoś w pobliżu. Nadstawiały nozdrza, z cisza zaczynając warczeć i zaczepiając iangerów. Ktoś lub coś miało być w ciemnym parku. Wpadka była tuż tuż, psy zaczęły węszyć okoliczne krzewy, skąd do altany było już całkiem niedaleko.

— Zostaw, wracać — Hotky przywoływał psy, przerywając prowadzony kolejny spór.

— Wracamy po kompanów, brać pieski i po nich, za chwilę całą Slamarę obudzicie.

Nawoływanie na maruderów oraz polecenie Hotke’go przepadło bez odzewu. Psy ignorując komendę nie zwracały uwagi na zawołanie, przeciwnie zaczęły głośniej ujadać i szczekać. Zgiełk w rannej ciszy się wzmagał. Selt rozważał — Iść w ślad za Plonsą, czy cierpliwie zaczekać? Najście było bliskie, a ujawnienie się z gęstwiny drzew mogłoby być potraktowane jako natręctwo, a nawet jako szpiegostwo.

— Zobaczą czy nie? Przyuważą? Tylko spokojnie, — powtarzał ianger, bynajmniej wewnętrzne pytania nie przydały spokój Seltowi. Czujne psiaki zaczęły ciągać nogawki iangerów, aż w końcu przy wtórze radości Hotke’go zatrzymały rozzuchwalone grono biesiadników.

— Wy po tych maruderach ciągnących się za nami, a ja się zajmę psami, coś mnie za żywe jesteście, jak na nocny przemarsz, — rzucając w gęstwinę drzew, sporą ułamaną gałąź, — ruchu wam trzeba.

Starszy Hotky rzadko zabierał głos pomiędzy iangerami podczas spotkań w ustalaniu prac w regionie. Nieraz puentą podkreślał czyjąś ocenę, zdanie, delikatnie naprowadzał we własny punkt widzenia. Kompania iangerów traktowała to raczej za przyjacielskie rady niźli radykalną negację. Przeważnie opowiadał o swych czworonożnych pupilach. A okazje bywały różne, gdyż rzeczy samej swój prolog właśnie zaczynał od nich, które niby powinny przeważyć wszelką szalę. Zestawiał dwie natury, człeczą i zwierzęcą, aby wykazać i stopować wrodzoną naturalną drapieżność. Więc perorował między dobrą tresurą a wychowaniem. Cóż jest w naszym mniemaniu oznacza wierna usłużność w porównaniu do niewolniczej poddańczości. Wskazywał podobieństwa li różnice, gdy zdobywca po walce chce korzystać z upolowanej ofiary. A polować to on lubił zawzięcie, nie pozwalając, aby zdobycz miał kto kłami rozszarpać ohydnie. Ubarwiane latami opowieści zebrał bez liku, a może i jeszcze trochę. Porównywał stopień zajadłości, sprytu i instynktów walory brał pod uwagę, lecz w rozumie widział ostoję człeka. Nawoływał o ostrożność, cierpliwość, rozwagę. Trofea z wypraw pokazywane kompanom, wzbudzić miały respekt, aczkolwiek podkreślał, dla nas są niegroźne. Albowiem samemu napataczać się w walkę naprzeciw, oscyluje za głupotą. Uzyskał z czasem przydomek zaklinacza psów, ponieważ i wytrawnym był hodowcą, nauczycielem, a na domiar z obcymi psami potrafił rozmawiać. Tak też rasy domowe, łowcze, obronne były wszech Hotkemu znane, a i o radę zabiegano nie rzadko, u tak zwanego guru myśliwskiego w Plendar, gdy szło o sprawy zakupu. Był w Irterii legendą sam w sobie, na postrach oraz poważanie, urastająca wśród gawęd około miodaków. I rzecz godna odnotowania, nie jeden zabiegał w Plendar, aby w dzień święta Kolomestów wymienić się z starszym iangerem Hotky. Powodów istniało bez liko…

Niemniej kontynuowano ranną eskapadę z wielobarwnymi wątkami rozmów.

— Widziałeś Pertera, nie wiedział, którędy uciec. Chciał wskoczyć na beczki i przecisnąć swe cielsko przez luk kuchenny. Może i by wszedł i zwiał, gdyby go Slodema za portki nie ściągnęła.

— I porządnie przy tym chlasnęła w przerażone poliki.

— W życiu bym nie pomyślał, że aż tak można się bać własnej baby. Uciekać przed nią, wydziwiając takie hece — Kloud zabawnie przedrzeźniał naśladując Pertera.

— Rzeczywiście odstawił nam wspaniałą komedię, — wtórował Pettesz, czyniąc znak iangerowi, ażeby zaprzestał. Właśnie dołączył Hotky, zajęty strofowaniem psów, gdy Klemer stanął pośrodku z nieukrywaną pozą zgrozy.

— Cicho, cicho sza, — krzyknął rozglądając się wokoło, — słyszycie.

Sytuacja Selta zdawała się być przesądzona, niedawny towarzysz zabaw zagniewany obrotem spraw w gospodzie, postanowił śledzić i podsłuchiwać kompanów. Wodzący po ciemku za nimi…

— Cicho, — powtórzył także Hotky, kierując się w stronę, skąd psy nadbiegły pobudzone zawzięcie szczekając.

Wszyscy zamilkli. Ianger Hotky chwycił psy za obroże. Spojrzał na zaskoczone twarze iangerów.

— Ci, słyszycie, — chwycił Pettesza za ramię, — jakbym słyszał pochrapywanie lub pojękiwanie, — na słowa Hotke’go zdziwienie jeszcze bardziej wzrosło. Psy ujadały, Klemer przeszukiwał pobliskie krzewy, a Pettesz rozbawiony szczerzył ponownie zębiska, w mig podchwytując fortel Hotke’go.

— Eej, tam, pewnie zając lub jeż. A co powiecie na odwiedziny Bakena. Od kilku dni go nie widzę, co też nasz grubasek od handlu porabia. Podobno na naukach u Storów i co ważne, przeprowadził ostatnio intratne interesy na drugim brzegu Slamy. Nad samą Promenadą nasz nowy kupiec czyni wymiany.

— Dobra myśl, może odrobina kapnie w nasze kieszenie lub gardełka, — skwitował szczwanie błyskotliwy Hotky.


Po krótkim zebraniu maruderów, przywołaną naprędce przyjaźnią z Bakenem, odeszli traktem rzeki Slama. Selti odetchnął. Ucichły rubaszne śmiechy, przytyczki, a psy Hotky’ego przestały wreszcie ujadać. Wyszedł zza drzew, pośpiesznie wybadał drogę, dokąd poszli towarzysze, udając się w stronę grodu. Większą część pokonał biegnąc, mając w założeniu, prędko dotrzeć nad Lamę. Rzeka uchodząca w nurt Slamy od Gór Leniw w dorzecze Bepore. Od niedawna zamieszkiwał snycerską noranę w dolinie, którą zasilały źródła z zachodniego stoku. Minął wały wchodząc na zapomnianą ścieżkę idącą od Mostu Storzego. Pasmo łąk nieużytków prowadzące wprost pod granicę grodu. Za rozwidleniem dróg pod Dębem przystanął, wyrównał oddech, treść, przesłanie z opowieści Plonsy nie odstępowało. Jakiż sens były ukryty w słowach niastery i po co mnie opowiedziała tą niesgdę, podanie. Jeszcze niedawno postrzegany ni młokos spoza wiedzy o otaczającym świecie, a tu nagle wewnętrzny ład porządek burzą nowe dzieje, które nie sposób ominąć, lecz tylko podjąć rozumną, ale niejasną walkę. Od norany dzieliła go zaledwie polana, niewielka łąka. Pierwsze osadnictwa u źródeł Lamy. Ustawione szeregowo przypominały leżącą leśnice połączone od drogi niewielkimi mostkami, kładkami nad strumykami. Nieliczne brody na źródełkach, przeważnie prowadziły na ogrody lub pola. Obecnie spały w błogim śnie. Zaczął ponownie biec truchtem, gdy za łąką pełną maków, noc ukazała tajemnicze cienie ludzkiej postaci. Nie był to czas na kolejne kłopoty, spotkania kogoś wczesnym rankiem. Wstępnie zaplanował wykreślić nieznaczny półokrąg na ominięcie przeszkody, wszedłszy na pobliskie łąki. Natomiast tajemnicza postać przyśpieszyła kroku i gdy Selti zamierzał zrealizować swój plan, ona uczyniła podobnie. Weszła na trawiastą łąką idąc wprost na Selta, stając naprzeciw. Obszerna tunika z kapturem głęboko okrywała czoło.

— niechże tylko, a jednak ktoś poszedł za mną, — pomyślał ianger, nieśmiało podchodząc na spotkanie z tajemniczą postacią. Jednak zbliżając się coś w nim drgnęło… rozpoznał się…

— Hej, co robisz na pustkowiu, … znam Cię,

Tajemnicza postać nie odpowiadając na zadane pytanie, a była nią młoda niastka spotykana nieraz w Dolinie Slamki, krótko oznajmiła.

— Plonsa prosi Cię, abyś jutro przyszedł na Most Młyński, gdy ostatnia barka dnia przepłynie, wyznaczając pierwsze straże od świateł baszt, — wręczyła malutki zawiniątek w dłoń Selta, przystając na palce ucałowała iangera w usta. Nasunęła kaptur, wybierając przeciwny kierunek od zdążania Selta.


Istniało w Plendar szczególne święto zwane powszechnie Kolomesty, ustanowione na pamiątkę wejścia Lostora do Loskanii z grupą ludzi z Bradorsl. Był to całkowity dzień wolny od wszelkich obowiązków. Od rana zatłoczone drogi od kupców, przetaczały wozy w różne strony Plendar. Kraina się łączyła, aby się wzajemnie obdarować. Turkot kół pobrzmiewał wzdłuż rzek, w pasmach wzgórz, od wschodu po zachód oraz północ południe. A że Krainę można było przejść z każdego przylądka do drugiego w dwa dni, wszędzie stosunkowo było blisko. Dodatkowo wszystkie niemal rzeki posiadały sieć przewoźników, którzy łodzią za drobną opłatą transportowali ludzi i ładunki. W dzień Kolomestów centralnym miejscem celebracji święta była Promenada Bepore. Skupisko najwytrawniejszych kupców z Plendar oraz okolicznych krain. Długie pasmo utwardzonego bruku od grodu Fidar przy granicy z Spenie po Nepot i SlaBe u bram na samorskie góry i rozlewiska. Okna otwierano w radości, bramy udekorowane zielonymi wieńcami, drogi ozdobiono w kolorowe wstęgi.

Najstarszym regionem było Leniver, opasane w kamienne mury, solidne noransby w stylu Lostora nauk. Stare baszty wyglądały jakby zostały wykute w skale, ciężkie i potężne. Okrąg wprost kapał i emanował reliktami z epoki Lostora, przenosił we wczesne osadnictwo i przywoływał trudności przeciwstawianiom się siłom natury, procesom adaptacyjnym dwóch kultur. Potencjalne słabsze stawało naprzeciw nowym trendom, przeciwważąc bieg ku przyszłości. Z mocniejszymi raz przegrywało to wygrywało, aby pokazać swą potęgę odnawialnej natury.

Przygotować do święta należało się przynajmniej dwa dni wcześniej, uporządkować obejścia, udekorować wyznaczone wspólne odcinki. Cykl, który swym odwiecznym trwaniem zapisał się w tradycję tak ściśle, że nie potrzebował żadnego planu, wskazań. Dzień utęskniony i nie tylko wśród klindstwa i kupców. A wypadało to w pełną fazę księżyca, ustanowione przez rodowitów w niepamiętnym już powielaniu. Barwne dekoracje upiększały drogi, skwery, dziedzińce, wyjątkowe i niepowtarzalne w Plendar. U Golondów dominował kolor jasno-kasztanowy na przemian z niebieskim.

Figurowały przeważnie w opisach znaków rodowych, lecz i występowały na licznych proporcach, wstęgach. Koła Storów w północnym Plendar nad rzeką Slama, posiadały odrębny herb od południa regionu Loskanii oraz istniejących tam Kół Storów. Jeśli Dolny Plendar za tarczę używał kształtu deszczówki Lostora, tak Górny optował za geometrycznymi kształtami. Sam opis herbów w tarczy stanowił o szerokiej wyobraźni oraz intencji nadającego Rodsa. Chociaż odwoływał się do życia nadanego. W kształcie, ornamencie różnic spore, kwadratowe, rombowe, prostokątne, trapez przypominające, dumnie określały początki samoorganizacji. Aczkolwiek w jednym były identyczne, informowały wchodzącego w dom linię rodu z przywołaniem wypowiedzianych słów Lostora. Deszczówki nasze znalazły kamień pod życie.drugim określały stopień wiedzy Stora. Poza Dniem Kolomestów umieszczano ją na belce u przedproża, skąd witały gości po wejściu do noran. Istotą sensu w pielęgnacji herbów, było założenie, aby prawdziwa radość słońca wyzbyta kompleksów, niweczyła jakiekolwiek zazdrostki i pychę. Wzdłuż brzegów rzek, traktów ciągnęły się norany Golondów z widocznym emblematem rodowym, obsypywane kredą wapienną. W dalszym wśród noransb, antloków, stylowych gonaron, przewieszano kolorowe proporce w kształcie tringli, jakoby w uzupełnienie symboli od herbów. Odświętna uroczystość opływała w usłonecznieniu dziejów, wesela i radości z tajemniczo zmysłową nutką znalezienia komesa.

Kto nie lubił wśród Golondów ten zgiełk, harmider, zapełnione trakty kupców, przycumowane łodzie gości z całej Irterii i nie tylko? Spotykano i barwy z Sterii, Maeresii, Sitocin, a nawet zza Pasma Wzgórz Bredoru. Podniecenie udzielało się wszystkim stanom. Zwyczajne targi handlowe tydzień przed świętem, magazynowały produkty, restaurowały stragany, wozy, zerkając w rywalizacji na przetaczające się tabory z południa. Stare kupieckie szlaki pamiętające wędrówki ludów na powstanie krain. Granice nikły w pre-zgodzie na przeszłe wspólne dzieje, kulturę, podzielone utuleniem się do własnych życiodajnych rzek. Mieszkańcy Plendar, oprócz uczestnictwa w celebracji święta, zabawach, kupieckich targów, wymieniali się wzajemnie przeróżnymi drobnostkami według stanu i stosunków towarzyskich. Podarki zgoła mogły być przeróżne, zaczynając od płodów ziemi, półproduktów, konfitur, rękodzieł rzemieślniczych, odziewku, zabawek… Wszelkie we wszelkim w czym mogły wzbudzić radość u drugiego. Uroczystościom czynnie towarzyszył oścień Krain Plendar, bliskie Spenie, Bordeu, Samoros, Steria, a nawet krewka Glendia. Przywracano wówczas układy i więzi pomocy na wodzie, ujarzmianiu rzek, wreszcie zaradzeniu na rodzące się niekiedy, skomplikowane kulturowe podziały. Zaproszenie na Kolomesty znajdowało odzew w odleglejszych zakątkach Irterii. A w Plendar począwszy od klindtków, storów, niaster, niast oraz iangerów, ugaszczano zaproszonych.

Od rana klindtki zaczęły ukłony na wymianę podarunków. Pierwsze odwiedziny, rozmowne przed wnijścia, spontaniczne spotkania, przywoływały pradawne zwyczaje. A otrzymane drogocenności przechowywały niczym największe skarby. A trzymały skarby w szkatułkach, skrzyneczkach, pudełeczkach, podwórkowych schowkach, aby w czas organizować według nich zabawy. Od kolorowych szkiełek, muszelek, kamyków po wytrawne zabawki.

Nieco starsi, niastki oraz iangerstwo młodsze, dla urozmaicenia, co zwiększa nie zostało określone co moc atrakcji podkreślać mogło, otoczkę tabu wokoło wymian stwarzali. Nieznani nadawcy, sekretne spotkania, oryginalne podarki z wspólną późniejszą zabawą. Odmiennie od starszeństwa, Storów, Niaster i iangerów starszych, gdzie przeważnie intratność, układność szły w parze z tradycją wymian. Niastery, które nad żeńską młodzią pieczę trzymały, także wnosiły swój akcent niepomierny. Uczyły niastki nauk bez liku, a wprost przekładające się na wywołanie domowego ciepła. Jednym słowem, cóż w uposażeniu noran znaleźć się mogło i jakież smakowitości trafić na stół powinny. Projekty, plany, rysunki i szkice, przepisy, recepty oraz sekretne — zdrowotne mikstury. Cieszyły się Niastery szczególną estymą i poważaniem. Reprezentantami jednak krainy był stan Storów, ustawiający życie w Plendar, dbający o dyplomację oraz storów kupieckie i rzemieślnicze koła cechów. Dbano o status majętny mieszkańców i krainy, czuwając nad sprawiedliwą i mądrą władzą w dorzeczach. Iangerzy odpowiedzialni byli za bezpieczeństwo.

Zgiełk przygotowań wypełnił także noranę Selta. Poprzez uchylone okna dochodziło do uszu iangera to owe podniecenie dnia. Szumiał w tym las, rzeki, zew dziejów oraz życie Golondów w kwadrach wspólnot. Od podwórza dochodziły wesołe przekomarzania, spory, znak, iż klindki są po pierwszym akcie słowa i szykują wymiany. On, już pasowany ianger — Golond spod Lamy, stał nieco wyżej w swoistym obrzędzie krainy. Niedawno przybył spod Loskanii, na obowiązkowy staż w nauce irygacji rzek. W randze młodszy adept uzyskał prawo, ażeby zamieszkać na swoim, aby w nowej wspólnocie, zacząć poszukiwać Światło Lostora wiedzy. Był po raz pierwszy tak niezależny, z pierwszą próbą wnijścia w stopień starszego iangera, a potem i może Stora. Umacniano brzeg rzeki co trzeci sezon przed rozlewami. Selti praktykował w starym kole loskańskim, tamże za pomocą projekcji od Niastery Slakste, dostał protegowaną posadę. Wpierw jako pomocnik przycinał i okorowywał stemple. Składował drewno wzdłuż brzegu w czworokątne kubiki, aby wraz z otrzymaniem odcinka nabrzeża, sam umacniać świeżą wicią wierzb, odmierzonymi stemplami wyznaczony odcinek brzegu rzeki. Odpowiedzialność to była ogromna, gdzie niemal wszystko opierało się na transporcie rzecznym. Jednocześnie starsi iangerzy na wakacie stałym, wraz z harmonogram prac i obowiązków, rozpisywano sportowe ćwiczenia. Aby tym sposobem nabrali w młodym wieku hartu i siły.

Przypasowanie Selta szło w parze z wczesnym wprowadzeniem w ponies od Salkste. Wychowawczyni iangera. Bliskość Loskanii, Spenie, enklawy pre-plemion sprzed Lostora, przenaszały w otchłań czasów. Uświęcona praca była jedynie środkiem na empiryczne doświadczenie geo natury. Dotknięcia niezrozumiałego wymiaru w obecnej materii czasu, miała unaocznić, uzmysłowić, przywołać treść życia przodków z odległości dziejów. Świadomość inicjacji życia w Plendar pod Wzgórzem Loskanii wśród iangerów i storów, dodatkowo tą zależność wzmacniała. Należało poznać naturalne walory płaskowyżu Leniw, obfitość i zagrożenia. Swobodność ku tego rodzaju studiów, dostali z nawiązką. Pierwszy postój na pokojową adaptację ziem Plendar, to zobowiązywało.

Selti urodził się u podnóża formujących się źródeł w Dolinie Rzek. Tamże spędził dziecięcy wiek dorastania, poznawał pierwsze nauki. Jednakże Stora od „opisu własnego imienia w świetle narzecza”, nie poznał. Wychowała go Niastera z wschodnich rubieży Plendar, nazywana w okolicy Lamy — Slaksta. Ona też go przygotowywała, aby w odpowiednim posłać pod jurysdykcję starszych iangerów. On, chociaż w uszanowaniu do ziem urodzenia, lgnął od dziecka na północ nad Bepore. Wzgórza Leniw, Dolną Loskanie postrzegał jako dom, Bepore ni jako szansę na życiową przygodę. Zachwyt tęsknoty za promenadą pełną łodzi, żaglowców różnego rozmiaru, odległe wojaże, podsycała w nim Slaksta. Mawiała Seltowi, … „Szlaki grodów dwie posiadają oblicza, jedne nastawione na realizację Twoich planów, drugie mogą zaprowadzić w zgubne odmęty. Dwa wybory warto widzieć, lecz nie wolno zapomnieć o powrotach do początku, gdyż zewsząd jest zawsze pora zawrócić. Aby zyskać nowe poznanie zataczaj coraz szersze okręgi w czasie i przestrzeni, a potem wracaj, aby nie zagubić sensu Twojego — indywidualnego roznisu”. Mądrością ubogacała wnętrze Selta, własną zdobytą wiedzą i doświadczeniem. Podczas Kolemestów Sezonu, łodzią udawała się na kilka dni w dół rzeki Slama, skąd powracała z nową treścią dzielektów, niesgd. Wersy to były wtenczas niezrozumiałe i obce w swej wymowie. Gasiła i wzniecała ciekawość Selta, które podobne do meteorytów, przecinające Sklepienie Królestwa Weadrunsa, wypytywał Slakste o sens i znaczenie. Zaszczepiła iskrę radości z wędrówek, podróży, zabiegając o wewnętrzną siłę pozwalająca dobrnąć w drodze do wyznaczonego celu.

Wedle zwyczaju enklawy doliny, udekorował noranę w odpowiednich barwach. Połączona liną w trójkątne łopoczące proporce z drugą noransbą, wyglądała niczym żeglowny pław rzeczny. Niewątpliwie, jak niemal większość Golondów, lubił tą ekscytację przygotowań. Dochodzące echa o ustawieniu kół kupieckich, gościach nad Bepore, chociaż na kwestię wymian podchodził rozsądnie. Od wczesnych lat wolny od uprzedzeń, historycznych obciążeń, filozoficznie poprawny według życia, interesowne podarki traktował jako symbol. Wzbudzić miał tylko radość u drugiego, nie interes i władne przepychanki. Czysta forma zdarzała się w kręgu przyjaciół, znajomych, najmłodszych, natomiast transakcje handlowe, polityczne, matrymonialne stanowiły o domenie pospołu. A przychodzono na Kolomesty w Plendar z oddali.

Młody ianger wnikliwie zabiegał, aby wymiana upominku, szła na równi z odczytem intencji komesa. W czas targów poważny, powściągliwy w emocjach, w dystynkcji wychowania szlachetnie się skłaniał serdecznie dziękując. Chociaż niekiedy sama wymienność posiadała uszczypliwie wesołe aspekty. Wybór osoby na wymianę był czasami konsultowany z niasterą, storem, starszym iangerem, cały rząd procedur. Po pierwsze należało zbadać tak zwany ‘właściwy grunt’ w celu spotkania. Potwierdzić świętość słów starego rytu. Przy wejściu na płaszczyznę dialogu, potwierdzano ostatecznie akt Kolomestów i przeprowadzano wymianę. Nie brano w omiń nikogo, a każdy uczestnik w uszanowaniu obrządków, traktowany był godnie w przekazie Lostora więzi sprzed ery okiełzania kamieni pod osadnictwo.

Najliczniejsze handlowe koła ustawiały się wzdłuż promenady rzeki Irterii Bepore. Specjalne pasma, place wydzielone z grodów, gdzie zaciskano targi nie tylko lokalną z więzią, lecz z wymierną korzyścią sąsiedzkich krain. Kraina Plendar posiadała setki kół rzemieślniczo-kupieckich. Stragany, od samej nazwy ustawiane były w kole, gdzie środek wyznaczały od promiennie stykające się wozy, nie dostępne dla kupujących. Stragany łączyły się czyniąc swoisty bezpieczny parawan dla swych ruchomych magazynów. I chociaż rzadko co ginęło, tak łatwiej było prowadzić targi, gdy produkt godnie jest zabezpieczony. Niemniej sam aspekt czujności nad wozami był praktyczną przykrywką, albowiem koła nawiązywały do pradawnych szyków obronnych. Pozamykane niczym fortyfikacje potrafiły obronić dobytek i mieszkańców od wrogiego najeźdźcy. Choć koło w geometrycznej bryle nie wyróżnia żaden punkt, losowano w kolejności miejsce postoju. Najmniejsze mogło liczyć pięć straganów z wozami, największe zależały od rozmiaru placu i zależności cechowych. Stopnie statusu w wspólnocie podczas święta nie brano pod uwagę. Układność jednak lubi własne prawa i zdarzały się ustępstwa, za sprawą szacunku za wczesne zasługi według organizacji dobrobytu w wspólnocie. Zatem zasada: Co i kto w ile, w czym i od kogo na wynik, decydował o wyborze preferencyjnego losu z stanowiskiem skierowanym frontalnie do Bepore.

Sposobów na zachwalenie produktów było bezliku, każdy zachęcał na zakup na swa własną modłę i metodę. Od barwnych żarcików, anegdot, śpiewnych ofert, poważnych min z właściwą sobie retoryką wokoło towaru, aż po bierne uczestnictwo skromnych kramarzy. Z właściwą poniekąd etyką fachu kupieckiego. W bliskości scenerii od pobliskich artystów, kuglarzy, komików, wtapiali się w jedno tło swoistego spektaklu muzyczno-teatralnego z perfekcyjną symbiozą. Skłonność rymów Storzy mieli nade wyraz wyszukaną i w całym Brzegu Irterii Bepore niezrównaną. Racząc przy okazji gości słodkim miodem, nektarem Loskanii. A że zasiedziałość u Slamy także spora, zewsząd sławiła się samoistnie wolność, na co ościenne krainy w podziwie składały szacunek. Przygotowywano dla ościennych osobne place i miejsca, a nikły wówczas niezabliźnione spory i swary. Był to prawdziwy czas targów, zabawy, układów i pertraktacji, umów i przyjaźni na całe życie. Uznawano dominum inicjacji słów Lostora, jednego z braci roznisu od świętego ognia Sma. Dzień połączenia gwiazd z słońcami zwano nad rzeką Slama — Kolomestami.


Od rana przez otwarte okno Selt dochodziły zawołania klindtków.

— O proszę, — wesoły gwar przeplatał się w krótkie odpowiedzi, kolejne wymiany komesów.

— Dziś otrzymasz ode mnie…

— Chcę Ci dać, — i temu podobne. Uszykowane skarby znalazły swą kulminację wymian. Podwórza wypełniał na przemiennie miły szczebiot ptasząt i szum wiatru. Może to i znak natury, że zaistniała odpowiednia pora na własną inicjację. Młody ianger postanowił odnaleźć młodą niastkę i przekazać święte słowa oraz upominek.

Ostatnie wymiany według ustaleń w niepomnym u Golondów, przypadały na przepływ trzeciej barki na Bepore. Legenda mówi, iż za czasów władczyni Mokteny, która lubiła obdarowywać grodzian upominkami, doszło do pamiętnego pościgu Spenów za wcześniej uczynioną wymianą. Złamano przez powyższy czyn stan zgody i niezrozumiały dla wielu święty rytuał. Ponoć wtedy same słowa zaczynają bieg poszukiwań za utraconym. Przyboczna straż Kwadrum grodu Spenier, porwała syna władczyni Mokteny, uprowadzając do Spenie. Podobno darem wymiany był poszukiwany od wieków relikt ganest. Odcisk ryngrafu odlany w brązie, podarowany Spenom, a własności był Lostora. Wyryty był na mim herb i symbol wiedzy rodsów, rodowitów z sekretnym wyobrażeniem pre-wiedzy. Wytopiono go w Ogniu Sma, z ziemi, skąd przybywał Lostor, mieszkający tam z czterema braćmi i siostrą. Trafił w posiadanie Spenów w podzięce za waleczność nad Jeziorem Cholets w czasach rozłamu. W okresie chaosu za panowania uzurpatora Wegduba zniknął, nikt w Spenie nie wiedział, dokąd został wywieziony. Aż po dzień z początków święta Kolomestów, kiedy władczyni Moktena przekazała ryngraf dwóm wędrownym alchemikom. Uznała, ten według niej nieforemny, nic nieznaczący wytwór rzemieślnika, za prostą plemienną klamrę od peleryny. Uczyniła pomyłkę. Ryngraf rozpoznał strażnik baszt Nepot, powiadamiając od razu Spenów. Ruszył pościg. Trzech siangerów, którzy wcześniej uprowadzili syna Pursewa, wsiadła nad Bepore na łódź puszczając się w gonitwę. Czas to był rozlewisk, potopów, nurt Bepore za deltą rzeki Erb nie istniał. Rzeka Irterii przetaczała się po rozległych torfowiskach, bagnach po obu stronach dawnego nurtu. Tam, gdzie są początki Modare i Samoros. Gdy wyruszyli w pościg, przepływała akurat trzecia czasowa barka. Dochodził czwarty hrodzian popołudniowy, a barka stała i stała czekając na sygnał od baszt na kontynuowanie przepływu. Syn Pursew z czasem powrócił, tamtych trzech śmiałków nigdy, choć zemsta władczyni ówczesnego dworu w Leniver, cierpliwie wyczekiwała. Nie znaleziono ryngraf, pozostał jedynie szczątkowy szkic na pergaminie, przechowywany na zamku w Leniver. Od tamtego wydarzenia czwarty hrodzian, wyznacza zakończenie wszelkich dialogów, wymian podczas święta Kolomestów. Po krótkiej pauzie na wspomnienie stojącej wówczas barki, Kolomesty przeobrażają się w zabawę. Władca Purswer wraz z synem Prunwer umacniał granice i rządził sprawiedliwie, lecz epizod z wtargnięciem zapamiętał. Czy była to skrzętnie zaplanowana intryga Rodsów? Niefrasobliwość i niewiedza, która zamierzała ponownie podzielić dwie krainy? Trudno ocenić. Niemniej stolica Leniver opuszczona przez dwór osamotniała na długie wieki. Nastąpił intensywny exodus z Leniver a za stolicę wybrano wzniesienie Larsa, gdzie zbudowano urokliwe zamczysko. Nie wytrzymał jednak plan Pursewa próby zmienności czasu, a Larsa stała się w niedługim tylko wspaniałą ruiną.

Selt w odróżnieniu od wcześniejszych wymian, postanowił uczynić dar własnoręcznie. Długo nie gospodarzył na swoim i trudno było zdecydować o pierwszym użytkowym przedmiocie. Okolica go lubiła, gdyż pełniąc swoje obowiązki nikomu nie wchodził w drogę, a i do pomocy był ochoczy. Aczkolwiek spotkanie Niastki i otrzymanie upominku, całkowicie zburzyło wczesny plan. Wydarzenie, niespodzianka i w dodatku spoza miejsca zamieszkania. W jaki sposób odwzajemnić wymianę, czy aby drewniana szkatułka w bukowym drewnie komponowała na zaistniałe. Na wybór z zakresu obowiązków Baszt Leniver było jeszcze za wcześnie, iangerska praktyczność zbyt zimna i szorstka. Zdecydował się pozostać przy własnym rękodziele, z misternie sporządzoną szkatułką. Ciemne drewno ozdobił ornamentami geometrycznymi przypominające rozgwieżdżone nocne niebo.

Druga pomniejsza łódka po trzecim głównym kursie barki, określała ostatnią porę spotkań. Przekazywany basztami umowny znak spod Bepore, dotarł na wieżę Góry Leniw. Czasu pozostało niewiele. Z przewieszoną sakwą u boku w barwie kasztanu, Selt ruszył pod Most Młyński. Było osiem lub nawet już półsiódma łódka, zanim wyznaczony czas na wymianę słów, przemieni się na promenadzie w zabawę. Znaleźć nocną darczyńcę w tym rozgardiaszu przy tak licznym tłumie, stanowiła o nie lada wyczynie. Wyszedł na poszukiwanie w okolicznych wesołych rozdźwiękach trwającego święta.


Niniejsze Kolomesty Sezonu początkowały deszcze od Samoros aż po Lasy Bogle. Okres wilży i słoty był tuż tuż. Gasnące pogodne i ciepłe wieczory, z wolna odchodziły wraz z pojawiającymi się sino-szarymi chmurami. Stąd i obcowanie w towarzyszącej święcie zabawie, w targach przed nowym sezonem, wymianą, zbierał, niemal od zawsze, przeogromną liczbę uczestników i gości. I tym razem było identycznie. Wzdłuż promenady nad Beporą, w grodach Plendar, goście z miejscowymi powtarzali tradycyjny cykl pożegnania ciepłej pory roku. Odnotowano sporą obecność kupców z pobliskiego Bordeu, krainy na północ od Plendar. W barwie jesionu sakwy tudzież plandeki wozów, z charakterystycznym stylem odzienia, wyraźnie ich odróżniały. Stoicka konwersacja, spacerowy chód po utwardzonej w kamienie promenadzie oraz głębokie ukłony, jednak kupieckie koła ustawiali identyczne. Zwarte otoczone stragany w kole z od promiennie od środka wozami.

Najbliższe Bordetom grody położone były w północno — wschodniej części Plendar, gdzie Bepore łączyła się z rzeką Sleuw. Nepot i SlaBe dwa niemal bliźniacze ośrodki przedzielone kanałami, gdzieniegdzie zwiększa odzwierciedlały grody spod Bleau, tworząc z rodzimym stylem ciekawą zbitkę dwóch kultur. Bliskie sąsiedztwo tenże dyskurs z wzajemnością potwierdzało i wzmacniało. Bordeci cenieni za finezję przystrajania swych wozów, swą obecnością zwiększali nie tylko atrakcyjność targów, lecz i oryginalny koloryt. Plandeki niczym obrazy z wyraźnymi napisami według branży, wszelakie ekspozycje, które na bieżąco można było sprawdzić, zasmakować.

Po przeciwnej stronie od Nepot, na południowo — zachodnim przylądku Bepore, wokoło grodu Fidar, goszczono Spenów lub Spenowitów z sąsiedzkiej krainy leżącej nad centralną rzeką Sworth. Naród znany od pradziejów dzięki cechom waleczności i więzi nie tylko w Irterii. Nawet podczas targów i święta Kolomestów, skupieni i zwarci od pozostałych kupców Plendar, Bordeu, Beglendii i spod Gór Bredoru, nie mówiąc egotycznych taborach Samorosów oraz Pustynitów. Wyróżniali się barwą odzienia w bliskości mahonia, wyznaczone niegdyś od Sianter. Stan żeński analogiczny do Niaster w Plendar. Sami dosyć zdystansowani do towarzyszących zabaw, niemniej własne koła w stylu irterskim, lokalizowali w pobliżu scen teatralnych, uciech dla dzieci oraz licznych baszt w okolicy Fidar.

Całość w zamyśle stwarzać miało aurę wzajemnej życzliwości, pielęgnacji Pokoju na radosne zacieśniające się więzi. Był to czas na stosowne ukłony, przedłużenie sojuszów, uchwalanie traktatów, określano i planowano najbliższą przyszłość. Od pradawna, spotkaniom przewodniczył Plendar, zajmujący szanowaną pozycję w Irterii dzięki pamiętnemu Lostorowi. Założyciel kultury w układzie BepoIrter. Nosiła nawet miano, „strażnika odlegów”, zarówno pośród czterech przodujących krain u Bepore, Plendar, Spenie, Bordeu oraz Glendii, lecz i na Ortonie i Sterii. Splendor i znaczenie udziału w Kolomestach Golondów, Rodsów, Rodowitów, tąż szczególność podkreślał.

Odcinek brzegu Bepore w Plendar, można było przemierzyć w ciągu dnia. Zaczynając od grodu Fidar, najbliższy granicy z Spenie, po najdalej wysunięty na zachód gród Slabe, graniczący z zabagnionym pustkowiem Samoros. Rzeka dawała idealne możliwości na cum, niemal na całym odcinku brzegu. I tym razem gości przybyłych łodziami nie zabrakło. Przeróżne w gatunku pławy z ościenia, Bordeu, Glendii, Spenie, Samoros, a nawet z Maeresii. Odnotowano także jednostki z banderą znad basenu M. Portes, Samtansar, Registre, Modare oraz morskich wysp. Egzotyka bijąca od stylów szkut w nad krasie sama się ekspozycyjnie wysublimowała od pozostałych pławów. Każdy znał prawo i rezolucje handlowe, poniekąd i obyczaje, zatem niezmiernie rzadko dochodziło do ostrzejszych zatargów. W historii świąt Gwiazd w Linii Słońca odnotowano i niecne incydenty, jednak skrybowie mając na uwadze intratne korzyści z wizyt, wszystko co błahe i wątpliwe w sens odznaczeń, roztropnie omijali. Więc waśnie i problemy istniały, lecz nikły szybciej, niż przypuszczalna łódź dopłynęła do macierzystego portu.

Wracając do organizacji i porządku kupieckiego. Zacne koła ustawiały szyki na targ, wedle starszeństwa wpisu w Baszcie grodu Leniv. Oprócz promenady zaznaczali swą obecność na Placach Radls, w najstarszych grodach Leniv, Leniwer. Trakty wychodzące od grodów nad Bepore, zawsze wpierw witały kupujących prominentne i zasłużone koła rzemieślników i kupców. Szanowane we własnym gronie jak i wśród gości oraz mieszkańców. Następnym ważnym elementem, stanowiły koła kupców nazywane u Golondów, pusterskie lub stopurskie. Nazwanie sięgało korzeniami od trzeciej założycielskiej linii rodu Lostora — Pursewa. Był to inicjator budowy grodu Leniver na północ od drogi Talarsa w kierunku Bepore. Towarzyszył tejże inicjatywie powstanie dwóch bliźniaczych grodów, Fidar po stronie Plendar oraz Spenów Gofird. Ośrodek Leniver miał w jurysdykcji także słynną Górę Larsa niedaleko obecnej osady Kelt. Wschodnie połacie naturalnego pasa granicy z krainą Samoros, na wschód za rzeką Sleuw, adaptował następny władca o imieniu Kalston. Wówczas rozdzielano insygnia rodów wedle podziału nad sukcesją jednowładztwa, centralnie się osłabiając lub jak kto woli regionalnie się wzmacniając. Wspomniany ProStor Kalston z oddziałem wczesnych iangerów spacyfikował dorzecze Slamy, sięgające hen, po osadnictwo wyspiarskie Samorosów. Wypalono wtenczas na kawałku deski w kształcie koła, akt zgody na ponoć wieczny mir dwóch sąsiednich krain. Nastąpiły wymiany produktów na równi z egzotyką wczesnych obrzędów i dziejów.

Tak więc w dorzeczu rzeki Slama, Storzy ustawiali wozy u boku Bordetów i Spenów, Glendów, w dorzeczu Sleuw po Nepot pośród Samorosów i Bordetów, kupców spod Maeresii, Modare oraz Górzan Bredoru i Ortonu. Ostatni spływając rzeką Erb, dostarczali przeważnie żywy drób, wyroby kuśnierskie oraz zasolone mięso dzikich zwierząt. Puszczanie, Pustynici z Sterii, przeważnie sprzedawali swój towar u stóp wzniesienia jak i samej Loskanii. Rozliczne karawany, tabory ściągały z południa dużo wcześniej niż przewidziane święta. Drugim ośrodkiem handlowym kupców i rzemieślników z przeogromnej w terytorium Sterii, skupiało się około Góry i grodu Swent. Znany powszechnie jako targi „Dorsle”. Zespoleni kulturowo z całą StersoIrterią, należnie przedkładali swój wkład na obrót rynku. Wysuszone bagna od wschodu Lasów Bradorsl, wyznaczały trasy dla sprzedających we grodzie Slender. Tamtejszy rynek znamionował w surowce, płody i owoce lasu i łąk. Miód, zioła, owoce, smoła i kleje żywiczne, drewno i wygarbowane skóry. Słynny w białym kamieniu, ufortyfikowany, bodajże największy targ na południu Plendar, będący tudzież bramą na Puszcze Stersów.

Obrzędy święta Kolomestów Selt rozpoczął od starego zwyczaju przemycia twarzy w życiodajnej dla okolicy rzece. Była nią Slama. Ponoć zwyczaj pochodził jeszcze sprzed wejścia Lostora do Loskanii. Należało podczas obrzędu zastanowić się nad obecnością natury we własnym życiu. Na ile jeszcze mogę przyczynić do uszanowania, tego bezwarunkowego współistnienia. Wziąć w przywołanie noranę, pod wieloma aspektami użytkowymi z asymilacją do otoczenia. Wspomnieć najdroższych przyjaciół, a także, aby poza lubieniem większości, trwała względna społeczna symbioza. Następnie wniknął w blask uroczystości. Przyjrzał się rozlicznym kołom kupców, rzemieślników, miejscowych jak i przyjezdnych, przystanął przed sceniczną grą aktorów, komików, kuglarzy. Widoków było aż nadto, aby zatracić się w podziwie na utratę rachuby czasu z minięciem się na zamierzony cel. Odnaleźć Niastkę. Przez moment poszukiwanie odeszło na drugi plan, a to poprzez trud omijania gawiedzi, przedzierania się wśród tłumu oraz na wzgląd handlowego zacieśnienia. Wielość wszystkiego, w pełnym uczestnictwie mnoga mieszkańców. Idąc jednak między straganami, pośród tłumu nikogo nie poznał. Niczym omaniony nieodległą treścią podania Plonsy, odległą strawą legend przekazanej od Slaksty. I chociaż szum lasu był tam niesłyszalny, szedł w zamyśleniu ni jakby w lesie, aleją pełną drzew. Odmienne dialekty od kół z północy, oryginalna oferta towarów, tylko mimochodem zwracała uwagę Selta. A wpłynęły łodzie tym razem blisko źródeł Slamy, nad dorzecza rzek Slamara, Sla, Mer oraz Lama.

Zamierzchłe echa pionierskich odkryć, mieszały się z uporządkowanym systemem, gdzie wystarczało tylko przywołać zaszłość, aby móc w całości odbierać ówczesność. Rozjaśnić wchodzącym symboliczny dom wartości, tam zakwitnąć mogły dopiero godne postawy na trwanie. Dla wielu nie obarczona zwierciadłem niesgd. Dotychczasowa, choć nieposmakowana w ogóle rodzima kultura, stygła niczym wieczorny zimny wiatr spod Bredoru. I gdy wielu chciało chodźże odrobinę poznać, w czym stracono wiedzę przodków, tak z niewiadoma przyczyn, rozlewała się Nieznajoma Rzeka Niecności. Różnorodność nie uwrażliwiała na rodzime, lecz gasnącą siłą łatwości starała się zunifikować maleńkie do dużego, a duże do maleńkiego. Wiatr wirował ponad krainami, przynosząc z zewsząd pokłosie na echa zmian. Wiedza Rodsów, Rodowitów znów dobijała się do bram grodów.

Przyglądając się kolejnej inscenizacji aktorskiej, Selt usłyszał, jak dwu rybaków z Fidar rozprawiali o obcej w banderze łodzi, która wczesnym rankiem wpłynęła do grodu. Niesłychanie odmienna w konstrukcji obrysu wręgów. Bukszpryt podkręcony mocno ku górze, nieznany styl ożaglowania. Wąska, smukło opasana grodziami, idealnie wkomponowane długości masztów. A potwierdzali to, którzy w materii wiedzę posiedli. Wspomniano o niej na Radls, na gremium Storo-Konstorów, chociaż opinie co do samej obecności, były mieszane. Baszta pozwoliła na cum i zejście, więc decyzję należało uszanować. Koła rybackie powiadały wśród iangerów wody, że z Glendii, a to przecież rzadki wizytator w gości na Kolomestach. Ilości Glendów nie znano, czy jeszcze w innych portach cum znaleźli, także nie wiedziano. Miarki stawiano, że na specjalne układy z Storami przybyli, jednak w dezaprobacie na zaistniałe machnęli dłonią, uchodząc w tłum.

A rzeka Slama chłodziła nabrzeża, pobliskie trakty, uprzytomniając Seltowi zamysł dzisiejszego wieczoru. Opuścił skupiska straganów, kół, sceniczne teatralne sztuki. Niastki nie znalazł w tłumie, należało więc pójść na umówione spotkanie i skierować się na Most Młyński.

Postanowił iść drogą władcy Pursewa, obsadzona niemal w całości w bruku, gdy…


— A jest nasz orator nocnej biesiady, ucieczki nie w porę! Ileż nam zmartwień przysporzyłeś?! — naprzeciwko Selta stanął Pettesz, w towarzystwie kompanów. — Gdzież to powiało tak chybko… ot dorasta nam jasnowidz. I to w środku nocy, w takim osamotnieniu, w ciemną głuszę Niegna, — schyliwszy się, a był niemałej postury, jakby zamierzał szepnąć na ucho, lecz huknął z całej siły. Towarzyszący nagły wybuch śmiechu na okrzyk w stronę iangera, przyciszył na moment rozgardiasz w okolicy,

— Jeśli przygód szukasz piechurze, to zwróć się do nas… dostaniesz moc atrakcji. Nocne, górskie czy wędrowne. A nie, jakbym mógł zapomnieć, nasz ianger lubi szum drzew z niebem pełnym cumulusów, i powiada, że śpiewnie one opowiadają o przeszłych dziejach.

Sarkastyczny humor z bierną postawą wobec przyglądającym się, nabierał tempa. Grubiańska wesołość komplikowała co raz większe zagubienie Selta. Wstępną grę niespodzianie wysunął Kloud. Zaczął machać rękoma z jednoczesną mimiką twarzy, pozorując Selta teorię spisku wywołanej w gospodzie Iamsa. Wzbudzając niemały ubaw wśród kompanów oraz niemałe poruszenie Golondów. Komiczna scenka, wyrażająca drwinę i politowanie.

— Zostawcie mnie, ochota na zabawę u mnie płocha. Szósta łódka z trzecią barką. Śpieszno mnie!

— Gdzież tak pilno? Czyżby wymiana jeszcze nie wypełniona?… Patrzcie jaka zasobna sakwa.

— Pokaż, co niesiesz darczyńco. — Klemer w kocim umizgu, próbował zaglądnąć w przewieszoną torbę.

— Jak śmiesz… święta tajemnica,

— Tajemnice, znaki, śpiewy drzew… Co jeszcze wymyślisz jasnowidzu — Klemer z poparciem kontynuował zapoczątkowany przez Klouda teatr.

— Jednego bądź pewien, nie z Tobą zamierzam uczynić wymianę.

Nie zwracając uwagę na wulgarne riposty, podszedł do Bakena, wyłaniającego się zza pleców iangerów. Przystanął u praktykującego iangera na Stora. Nieoczekiwanie, znajomy Baken nawet nie drgnął, tylko stał i biernie patrzał na widowisko. Kompani wciąż wtórowali swym wspomnieniem wczorajszego dnia, większość gapiów, zostawiła nową inscenizację, odeszli. Selti natomiast chwycił Bakena za ramiona i lekko potrząsnął.

— Gdzie Twój wóz Bakenie, dziś Kolomesty. Niedawno zostałeś mianowany na Stora. Słyszysz mnie… wracaj nad Slamę.

Baken jakby nie słyszał. Stał szeroko, trzymając kurczowo w dłoni kufel miodu. Nieznacznie kołysząc się nogach, bryzgał pianą i mruczał niezrozumiałe słowa.

— Ej, co się czepiasz… starszego. Baken właśnie oblewa wyróżnienie zgodnie z tradycją iangerską, pośród i wespół przyjaciół. — Pettesz obrócił się o trzydzieści stopni i zamaszyście uderzył Stora w plecy. A był postury właściwej. — Widzisz adepcie rzeczny, tak wygląda prawdziwa przyjaźń, a nie nocne samotne ucieczki przez podwórza uczciwych i szanowanych Golondów. Kufel dzbana runął na kamienny trakt, tocząc się w pianie, aż pod stopy Hotky’ego. Zdezorientowany Baken pozostał jednak dalej niewzruszony, i w dalszym ciągu nie rozumiejąc co się stało, patrzył to raz na kompanów to Selta.

— Masz szczęście, boć wielość zza granic dziś mani nasze świętowanie. Idźmy! Zostawmy poszukiwacza, masz szansę dołączyć do nich, jak tak dalej będziesz uczyć się śpiewu drzew, a nie przestrzegać naszych praw.

Podchwycono we dwu Bakena, Pettesz machnął ręką za Seltem, lakonicznie stwierdzając

— Już siódma, nasz młody adept handlu Baken, nie zdąży dopiąć wymiany. A tyleż czasu się uczył na kupca. Zwołana okrzykiem Hotke’ego grupa ruszyła w kierunku długich straganów przy Moście Borowym.

Zabawa wokoło nieustannie rozpływała się w celebracji święta, z uroczystą pozą jak i spoza cugli powszedniości. Towarzyszące cechy spotkań ludzi, stopniowo uwalniały znane cechy i wady. Wyłaniały się co raz to nowsze realia żądań, pragnień i oczekiwań. Każdy z czymś przyszedł, kogoś zamierzał spotkać, wszyscy chcieli coś przeżyć i doświadczyć. I chociaż wynik był w zasadzie do przewidzenia, to i tak udzielała się obecnym ekscytacja doznań. A nikt wszak nie szukał frustracji. Niemniej dla Selta jawiąca się niewidoczna barykada pomiędzy tymi wrażeniami, oddzieliła cel od realiów. Ujmująca dominacja ciekawości poznania nad logiką działania, zmuszała od patrzenia wstecz wprost na przyszłe czyny. Nie potrafił, jak na obecne, uchwycić lot teraźniejszości. Wielość zaś przemawiało nieokreśloną wyrazistością w odległości. Gdzież i skądś idę… I ktoś wyznaczył mnie ten cel. Zacisnął do bólu kciuki, zmarszczył brwi. Wszedł na drogę… czasu było niewiele. Przyjrzał się jeszcze raz uciesznemu jarmarkowi nad Slamą, jakby żegnając się z Niastką, która określała przybycie z akceptacją wniknięcia w tą społeczność. Obrał kurs na gród Leniver. Ucichły powoli sprawy świętujących, kupców i rzemieślników, artystów, na rzecz wewnętrznego poczucia sensu. Niedawno rozkrzesane treści niesgd powracały miło, goszcząc one łagodne i bezpieczne noszenie. Gdzieś, dokąd, skądś i po coś… tak jakby setki obrazów przelatywało wraz z nim, tworząc kalejdoskop wtórnego życia, które można oglądać, konfrontować, uczyć się i nad nim rozważać. To co wczoraj ulotnie wędrowało w inne odmienne strony, to co jutrzejsze wracało w to, w czym się niedawno wyszło. Dalekie to uczucie od rozdrapującej nostalgii, tęsknoty za utraconym ani lękiem przed nowością i zmianą. Niewytłumaczalne i nie do zrozumienia — Gdzie?

Wczorajszy wieczór, scysja z iangerami, Niastka, Most Młyński, Plonsa i dociekliwy Pettesz. Na ile mógł wywiedzieć się o stanie rzeczy. I czy to prawda, że drzewa mogą zmieniać naszą rzeczywistość od wczesnej formy istnienia, budząc się po długim śnie, oddania władzy człowiekowi. Jakaż pieśń leci ponad ziemią pod niebem, w której tylko nieliczni posiedli rozeznanie. Przecież tylu nas, a wszyscy z określoną wewnętrzną melodią i pieśnią wiecznego życia. Przyśpieszał, prawie biegł, potem stawał czerpiąc łapczywie oddech. Minął parę osiedli, gospodarstwa, przybliżając się do przedmurzy Leniver, gdy nagle stanął przed nim Pettesz. Chwycił za kołnierz przyciskając do pnia drzewa.

— Głupcze, smarkaczu, wystawiasz siebie na durnia i to wśród swoich, którzy Cię nigdy nie zrozumieją. Dla nich jesteś tylko Selt, synem Slaksty, zagubiony w myślach o przeszłości i byle który nie stąd, lecz skądś, wyprzedzi Cię niejednokrotnie o należny szacunek i poważanie. Słuchaj, pozostały dwie łodzie przede sohe, ósmą barką. — twardy uścisk, lecz nie napastliwy, niski głos Pettesza, który wyjątkowo zabrzmiał cieplejszą barwą, przemawiały za dobrą intencją starszego iangera.

— Córka Slodemy czeka na Ciebie w Leniver pod Więżą Talarsa, ona zna kogo szukasz. Omiń dzisiaj trakt od brzegu Bepore, a zdążaj drogą Jastrzębią. Przy poziomkowym moście skręć w lewo na Sarnią, stamtąd już blisko.


Tymczasem w Kelt nad rzeką Lama w dorzeczu Slamy, graniczący od zachodu poprzez las z Spenie. W jednej z wielu noran o odmiennym nieco stylem od budynków w pozostałej części Doliny Slamy, mieszkał stor storów Kestel oraz Robi Senk/Sęk. Pierwszy wędrowiec, podróżnik a przede wszystkim człowiek powagi majestatu w ganest i pośród członków baszt w całym Plendar. Drugi domator, zarządca noransby Kestela, lecz w szczególności mistrz nad mistrzem gry w Kulse,

Kestel wrócił od pierwszych rannych ukłonów Kolomeste. Minął zajętego swoimi obowiązkami Robiego, Plonse, nic nie powiedziawszy wszedł do rzadko odwiedzanego w ostatnim czasie salonu. Na poły zakryte okiennice delikatnie ścieliły promieniem słońca, skromne, lecz solidne i wiekowe wyposażenie pomieszczenie. Położył na stół obiekt z rannych wymian i czym prędzej zaczął wertować zwoje pergaminów, zbiory dokumentów. Przegląd zaczął od komody mająca lik przegród, schowków, szkatuł, skrzyń, ław, które to w istocie posiadały największą skarbnicę z obfitości odwiedzanych Krain. Tuż z każdym powrotem gromadziły co raz to większą ilość aktów oraz drogocennych reliktów z przeróżnych eskapad. Wyblakłe papierzyska, dziwne nieużywane eksponaty, nieraz wprawiały nieraz u Robiego zakłopotanie. Stawał pod nieobecność gospodarza nad ponoć cennymi skarbami, zastanawiając się nad sensem takiej obfitości. W końcu sam nabrał wytrawne obeznanie w materii, niczym Kestela. Poprzez obserwację, dzięki odpowiednim wskazówkom Stora, potrafił samemu przeprowadzać niektóre badawcze odkrycia. Z licznymi wówczas pytaniami oczekiwał na powrót Stora. Rozmowy Kestela dotyczące dziejów Irterii, Golondii, spraw zawiadywania Plendar, relacje z podróż, zapamiętywał skrzętnie i należnie wykorzystywał w dochodzeniu do ukrytych prawd. Gospodarz mieszkający na drodze Pstrąga w Kelt, Stor Storów, zwany był powszechnie jako Kestel. Tytuł nadany podczas spotkania Więzi Pięciu w Spenier, w czas wyliczeń po naści portów na BepoIrters. Niekwestionowanie swoim zbiorem, przewyższał niektóre archiwa baszt w Plendar. Zastanawiało tylko niejednego przybysza, czemóż tyleż zamierzchłości nie zostało w pełni uznane przez światło dzienne. A przechowywane odkrycia, znamienne słowa dziejów, leżały na dnie duszy Golonda Stora.

Kestel uchylił okiennice, dzienne światło z świeżą wonią żywiczną od pobliskiego lasu przyjemnie nastrajał do poszukiwań. Miejscem ostatecznych badań realizował na niemałym owalnym stole usytuowanym pośrodku salonu. I tym razem tonął pośród licznych dokumentów, zwojów map, rękopisów. Poznano się w Plendar, jak i w całej Irterii o niezwykłym, zamiłowaniu archiwistycznym, stąd i popularność Kestel zdobył odpowiednie. Były też i inne powody. Na arenie Irterii dał się poznać jako mistrz dyplomacji, posiadając nieposiadany dar przewidywań oraz niezwykle wrażliwą intuicję. Jednocześnie znany był z mocnej opinii, własnego zdania. Głos zabierał przede wszystkim, gdy sprawy godziły w krainy niezależność i suwerenność i to na różnym szczeblu działań. Nie rozchodziło bynajmniej o względny kompromis i podporządkowany pokój, a o wykładnie praw, na które zobowiązane są przestrzegać wszystkie strony. Względem wczesnych postanowień i konwencji. A sposobności na sensowność wypowiedzi, z dobrą znajomością dziejów krain w Irterii, znajdowało się aż nadto. Promował zasadę, nikt jednak nie może zostać pominięty i nieokreślonym interesem zawładnięty. Poznawał i kopiował pisma u skrybów baszt, odwiedzał osobiście ośrodek dystansujący się od pospołu, wchodził niepostrzeżenie w gminne życie mieszkańców, nadsłuchując… „co w trawie piszczy i co należy zmienić”. Argumentacja Kestela na zebraniach ganestu baszt, przeważnie stanowiła o puencie zaistniałego problemu. Strasznie z tego tytułu Stor ubolewał, chcąc w zamiarze dłuższe polemiczne przeprowadzać dyskusje. Zatem rzadko kiedy znalazła się konieczność, aby ulokowane w mosiężnych tubach o cynowanych kapslach pradawne zapisy, układy, pakty, miano specjalnie otwierać i odczytywać.

Robi Senk podobne sytuacje poznał przez szereg lat towarzyszenia w noranie. Gdy dłużej bywał w Kelt zapraszany na wspólne rozmowy dotyczące treści zbiorów. Dzielono się opinią, uzgadniano nieraz wspólny mianownik, Stor podpytywał, prosił o radę zacnego zarządcę. Sposobności, aby poznać artefakty w noransbie były częste, porządki, konserwacja, twórcze poszukiwawcze inwentaryzacje wielce ku temu się przyczyniały. I tak to bywa bardzo często, gdy jedno u kogoś oznacza wartość, tak u drugich wzbudza tylko pogardę i kpinę. Podobnie bywało z skarbnicą Kestela, dla wielu określane mianem niepraktycznych zbytków pod ciasnotę oraz skupiskiem kurzu. Robi znamionował raczej za wtajemniczonego powiernika. Posiadał cenną u Stora niezależną ocenę sytuacji, cenne uwagi, przedkładające się wprost na konfrontację z gronem Storów, radą Konstorsów i Rodsów Bram. Co istotne, określające dystans, Robi Senk z urodzenia był Spenem.

— Robi, gdybyś był tak łaskaw, gdyż spraw mnie przycisnęło ogrom, i przyniósł skrzynkę, wiesz tą z czerwonego drewna południa. Jest w piwnicy pod regałem loskanskich win i kufrów. Spraw tyle… Wiesz co Robi, idą znowu Robi, orsnale w pre zawirowań od zamętów w Irterii. — ściszył głos, powtarzając pod nosem ledwie słyszalnie,

— Mityczne orsnale i rodowici?

Robi w zwyczaju na podniecenie Kestela odpowiedział nic nie znaczące…

— Bagatela, mityczne orsnale, czerwona skrzynka…

Skierował jednak kroki nie w stronę piwnicznego włazu, lecz przeciwnie do salonu, gdzie przebywał Stor. Lekceważąco mruczał ostatnie słowa, chociaż oczy błyszczały podekscytowaniem, lękliwym pobudzeniem. Znał doskonale miejsce przechowywania tajemniczej skrzynki, jedna z niewielu, nie będąca dotąd otwarta w obecności Robiego. Czyżby Stor planuje nową wyprawę? Spotkał kogoś na Promenadzie? Ukochana i zapomniana szkatułeczka, jakby nikogo, a może tyle lat czekająca na słowa Stora, weźcie zróbcie porządek i powyrzucajcie niepotrzebne elementy. I tą … tą skrzyneczkę czerwoną. Byłbym pierwszy poznający wnętrze, będąc lojalny wobec gospodarza.

— Jestem, czyżbyś potrzebował coś z piwnicy. Przynieść mam… — lubował Robi w pod akcencie przecinka, wywieszać na haczyku wędki przynętę w postaci pytajnika. Znajdując powód na rozpoczęcie dłuższej konwersacji. Stor, według Spena, zaczął już pływać w stosie papierzysk znajdujących się na stole. Spojrzał wyłącznie arcyciekawie wypłoszony na wchodzącego spod brwi, po czym jak wytrawny skoczek, ryba, zanurzył się ponownie w otchłani dokumentów. Marszczył czoło, palcami wystukiwał na stole jakiś rytm, takt, cicho powtarzał odczytane nagłówki źródłowe opatrzone datacją powstania.

— Weź kaganek z korytarza i w uprzejmości przynieś do salonu skrzynkę, tą czerwoną z południa Sterii. Tyle spraw Robi… żebyś wiedział… Acha jeszcze jedno, — spojrzał identycznie jak poprzednio, niemniej z odrobiną powagi i zatroskania, — Abyś na „kęsy Kolca”, nie potłukł przednie wina z Ogrodów Loskanii. Końcówka zdania trafiła już w pustkę. Robi wycofał się na korytarz, zaś w salonie zapanować miała nieosiągalna dla Spena, jak u nikogo w tym momencie, poznawcza eksplozja. Stenorepisy, lniane zwoje, pergaminy, sztywne papiery, księgi z skórzaną okładką i srebrnym okuciem. Z dominującą barwą żółtego, czarnego tuszu, poprawiane, kreślone z dołączonymi mapkami na lewej stronie, notatkami na marginesie. Zaczęły swoiście falować wokoło zanurzonego w nich Kestela, Stora Storów, który trzymając ster jednoosobowego żaglowca, zaczął przedzierać się przez głębię treści. Tylko on wiedział, dokąd zamierza dopłynąć, do jakiej zatoczki i przystani na moment zacumować.

Spen w końcu przebrnął poprzez swój emocjonalny stosunek do sekretnej skrzynki. Owiana licznym przypuszczeniom co do wnętrza, specjalnie czyszczona i smarowana oliwą. Opatrzona w solidny zamek, misterne okucia. Tyle i aż tyle, a jednak wchodząc do piwniczki, zawsze o niej wspomniał. I nagle prośba o przyniesienie, dostarczenie niemal mitu i sacrum, na domiar, jak na obecne nieszczęsne Orsnale. Zaadaptował się w Plendar, polubił kulturę i odmianę języka, lecz nie zrozumiał przez cały pobyt w sąsiedniej krainie — Golondów. Przywołane trywialnie przez Kestela Orsnale. Kto to w ogóle jest, czy można powagę stanu stora łączyć z treścią legend. Znał pieśni z klindstwa, idące wprost od Swobsta Kwadrum w Spenie. Opowiadały i wskrzeszały melodie i opowieści sprzed czasów Lostora. Niesgdy mieszkające po dziś dzień w kniejach, borach, puszczach, nad brzegami rzek, w głębinach jezior. Opiekunach i bóstwach, spersonifikowanych mocach i żywiołach. Nie wychodził im naprzeciw, a raczej bagatelizował w stosunku do uzyskanej praktycznej wiedzy. Wystarczyło, że znał i akceptował przeszłe wyobrażenia. Daleki był także od ignorancji i kpin w przywołanych z zaszłości gminnych podań, lecz czyż należało, aż tak mocno ustawiać coś nieokreślonego w określone o ogólnym zaznaczeniu. I chociaż wniknął w kulturową mentalność pieśni, tak już podczas klindstwa nie podejmował prób na zrozumienie sensu. Po prostu, służyły swą warstwą estetyki i głębią ducha na ekspresje w odbiorze życia. Ślamazarnie powłóczył się nad właz piwniczki, otwarł wieko, przewieszając lampę nad schodami. Przyjemny chłód orzeźwił stroskane myśli Robiego. Piwniczka nawiązywała do pomieszczeń pod basztami w Spenie i Plendar, cała w czerwonej cegle z owalnym sklepieniem. Solidne dębowe schody, zwane w Spenie trapy, cztery rzędy regałów, miejsce na stalowe skrzynie, beczki, osmolone od dawnych pochodni trzy kanały wentylacyjne. Pozostały po nich trzy uchwyty w pobliżu luftów. Zauważoną od razu skrzyneczkę nazywał pieszczotliwie „zapomnianą szkatułeczką” i gdy o niej wspomniał czerwienił się, nie mogąc pohamować swą ciekawość pożądania w odsłonie wnętrza. Wstydził się wobec siebie i wypierał tego stanu, bynajmniej poznawcze bodźce, niejednokrotnie przenosiły go w inną imaginowaną rzeczywistość. Przedmiot w noranie Kestela, który nie otwierał przez wszystkie lata.

— Czyżby zapomniał? — dumał czasem. Dramaturgia i tym razem weszła poza werbalne zmysły, podniosła temperaturę, tętno galopowało niczym mustang na stepie. Skrzyneczka zaprzątnęła uwagę Robiego, gdy po raz pierwszy w towarzystwie Plonsy zszedł do piwniczki Utożsamiał ją na równo z swoją wczesną historią życia, niepoznaną i ukrytą, albowiem najmłodsze lata w Spenie widział tylko w mgle wspomnień od opowiadań Kestela i Plonsy. Nie znał Gosdera, Sianty, u boku siangerów wzrastał i uczył się profesji. Aż po przyjazd do Kelt… a teraz te nieszczęsne Orsnale i plan podróży Stora. Zamknął wieko od piwniczki

— Robi, miej litość, tak długo przepadłeś. Wreszcie jesteś.

Podniecenie rosło, niemal na półomdlały wszedł do salonu. Znał wszelkość w noranie, z nimi wzrastał od klindstwa, od czasu, gdy przyuczony przez siangerów zamieszkał w Plendar. Wpierw szkolony przez Golondów, konstorów baszt, ażeby wczas zamieszkać na ulicy Pstrąga w noranie Kestela. Poznał wszystkie zbiory, każde zbadał, konserwował, segregując i opisując odpowiednią sygnaturą wypraw. Każda wyprawa zapełniała pomieszczenia, szafy, schowki i komórki, nowy antlok Spena nosił piętno skarbów. Lecz czymże byłaby norana pozbawiona historii, mawiał Kestel z swym uśmieszkiem uczciwym. Uwolniona od eksponatów pozostawała dotąd niewielka sypialnia oraz jadalnia. Sypialnia, gdyż mieściła wyłącznie łóżko, fotel i mikro-komódkę, jadalnia, gdyż tam obowiązywały rządy Plonsy. Centrum norany stanowił salon. Któż tam nie bywał, trudno oszacować nawet rachmistrzowi Robiemu, gdyż tam powinien znaleźć się prawie każdy szanowany mieszkaniec Kelt i Plendar. Robi ceniony był za swą oryginalność i niezależną opinię, oczywiście Kestel za wiedzę, doświadczenie oraz mądrą radę, Plonsa za gościnność, umiejętność prowadzenia rozmów oraz wykwintną kuchnię. W salonie historie, wspomnienia, niesgdy, łączyły się z sprawowaniem władzy, a okresie deszczowym, wystawiano nawet inscenizacje. A w jaki sposób Robi trzymał pieczę nad eksponatami, owe cacka, precjoza traktował jak własne dzieci. Opowiadał o nich nieraz częściej i dłużej niż sam Kestel, w podziwie nie tylko słuchaczy, lecz i samego Stora. Pozytywnie zaskoczony pamięcią nie przeszkadzał…, ale że Robi oprócz gry w Kulse potrafił tak opowiadać?!


— Eżle Robi, co tak długo…

— Już, już, jest… — Spen postawił szkatułkę na stole zaczynając ją czyścić i polerować własnym rękawem. Po zaledwie paru muśnięciach zaczęła lśnić, przywracając swój blask z czasów powstania w Samtansar. I on był teraz także sławetnym odkrywcą, chociaż nie poznał zawartości. Nadchodził jednak moment, chwila, na którą w upragnieniu tak długo czekał. Jest i ona, tak jakby zapomniana, niedoglądana, a lśniła ni jak w kupieckiej witrynie. Niewinna, spoczywająca tyle czasu w czeluściach piwnicy, pośród tysięcy innych przedmiotów, w towarzystwie ciosanego kamienia i czerwonych cegieł od pamiętnego muru Leniw, okalający trakt wczesne grodzisko Kelt.

— W końcu, Robi, — przesunął starodruki, uwalniając więcej miejsca na przyniesioną skrzyneczkę, niezmiennie ślęcząc nad rękopisem w mowie uchresm. Westchnął z cisza powtarzając imię Spena Senkt. Robi nosił także żartobliwy przydomek Sękaty Tchórz, a wszystko to ze względu na mistrzowską znajomość gry w Kulse. Kunszt gry przywiózł jeszcze z Spenie, wolny czas w Plendar spędzał na placu Radls szlifując rzuty stalowymi bilami. Tchórz, gdyż przeważnie wcześniej machał ręką na wysokiej rangi zawody, a wskazywany był nieoficjalnie, między znawcami, na zwycięzcę. Traktował to jako rozrywkę i formę miłego spędzania czasu wolnego. Aż po pierwsze mistrzostwa w dystrykcie Kelt, przełamał się i zaczął zdobywać trofea w całej Irterii. Zaczęto wówczas nazywać go, Sęk Sąsiad. Po pierwsze na wzgląd pochodzenia, sąsiedzkie Spenie do Plendar, w drugim, gdyż za aprobatą Stora, wybudował w ogrodzie okazały, rzadko spotykany w Plendar — piętrowy antlok. Teraz powiadał jestem waszym sąsiadem i zamieszkał w nim razem z całym ekwipunkiem wytrawnego kulsarza. Trofeami i proporcami różnej maści i pochodzenia. Ostatecznie to Kestel przezwał go Robi Senkt, odwołując się wprost do pierwotnej formą zapisu nazwiska w Spenie. Albowiem prawdziwe nazwisko brzmiało Ronbens. I tak zostało i wszech się utarło… Robi Sęk.

Szkatułka od pewnego momentu stała na stole, nie wzbudzając wnikliwszego zainteresowania Kestela. Robi przechodził prawie konwulsje, wpatrując się w Stora odczyt pism i mruczenie pod nosem dziwnie niezrozumiałych nazw. Zapytać, może zaoferować pomoc na otwarcie kłódeczki. Dlaczego nigdy nie zapytał o klucz, nie zagadnął o zawartość. Stor darzył go zaufaniem bezmiary i gdyby tylko poprosił o kluczyk, na pewno by go otrzymał. Teraz patrząc na przemian w drewnianą skrzynię i na właściciela, narastała złość na siebie i na opieszałość właściciela.

— Tak, o nią właśnie mnie chodziło! Wielkie dzięki… Robi… — nieustannie zanurzony w papierach, Kestel w ogóle nie spojrzał na Spena, — wychodząc zamknij drzwi, tyle spraw się urodziło. Niemniej dziękuję Robi, nie ma mnie do południa.

Wierny powiernik Stora chwycił framugę od drzwi, lakoniczne słowa Stora na cały bagaż zbieranych uczuć od lat, sprawiły, że prawie zapłakał. Próbował odpowiedzieć, zagaić rozmowę, aby móc chociażby w zwyczaju towarzyszyć, jednak nie zdążył. W gardle stanęło kością i nie mógł powiedzieć słowa, czerwień podeszła do skroni… Stół, skrzyneczka i patrzący spod byka poczciwy Kestel zawirowały mu przed oczyma. Zemdlał. Ocknął się na leżance dzięki chłodnym kompresom czoła, tuż nad nim pochylała się Plonsa.

— Na spokojnie leż, zasłabłeś braciszku, — mówiąc powstrzymywała Robiego przed próbą zerwania się z łóżka. Cały drżał powtarzając…

— Gdzie Kestel, szkatułka, chcę zobaczyć skrzynkę…, dokąd poszedł, gdzie się wybiera…

— Jest niedaleko, kazał powtórzyć, że niebawem wróci i odwiedzi Cię, nakazał jednak abyś nie wstawał.

— Plonsa, on musi mnie powiedzieć, tyleż lat! Czy odstawił szkatułę na miejsce?

Po krótkim czasie zmagania się z wątpliwościami, pytaniami, zmęczony zasnął…


Natomiast Kestel pozostawiając Robiego pod dobrą opieką Plonsy, nie chcąc spóźnić się na spotkanie, powrócił do swych zajęć w salonie. Otwarł skrzyneczkę wyciągając tajemniczy stalowy przyrząd. Cztery o różnej wielkości okrągłe tarcze, nałożone od najmniejszej do największej na pion w punkcie środka. Znamionowały w liczne wyryte obwodowo znaki i liczby. Były nim oprócz kierunków stron świata, także stopnie, procenty, pojedyncze słowa, kreski, figury. Wszystkie ona mogły się obracać zarówno w lewo i prawo, kombinacyjnie powiększać ilość konfiguracji wyrytych znaków i symboli w zależności od ustawienia. Stor ustawił cztery tarcze według określonego kodu odnalezionego w rękopisach uchresm, sporządził notatkę i zamknął cudaczny przyrząd na powrót w skrzyneczce. Naglił go czas umówionego spotkania. Zebrawszy wyniki poszukiwań do skórzanego etui, przewiesił sakwę przez ramię i ruszył czym prędzej na Promenadę. Nie była to odpowiednia pora na odwiedziny u niedomagającego Robiego, tym bardziej, że usłyszał z sąsiedniego pokoju rozmowę Spena z Plonsą. Był pod dobrą opieką, to wiedział dobrze. Niepostrzeżenie wyszedł z norany. Po około dwóch barek na Bepore wtopił się w stan ducha świąt Kolomestów. Niezwykle cenił sobie wnikać w tłum in persona incognito, teraz uczynił podobnie. Delektował się estetyką tradycji świąt, lubił wsłuchiwać się w zasłyszane rozmowy, kupców, kramarek, podziwiał kunszt gry komików. Przemierzył najpierw Drogę Świstaka, mając po lewej stronie las dzielący od sąsiedniej krainy, następnie wszedł na trakt prowadzący przez Leniver wprost pod nabrzeże Bepore.

Zdarzały się sporadyczne ukłony, grzecznościowe kurtuazje. Gdzieś stanął porozmawiał, przeglądał zachwalane produkty i wyroby. Nawet niewielki spacer potrafił przynieść szereg nowych nowin, pogłosek, informacji dotyczących życia Golondów jak i problemów. Wieść o chmurnie gniewnych łodziach z Glendii uzyskał od starego przyjaciela z Kelt, Stora o imieniu Sontar. Straganiarki co rusz potwierdzały wizytę posępnych z samego widoku przybyszach. Łodzie ponoć przybyły z wysoczyzn Glendii. Dopełniając wymianę w porcie z rybakami, poczęli siać u nabrzeża Bepore zamieszanie i postrach. Stor minął tamę z rybnymi przepławkami od niewielkiego dopływu, akwen retencyjny, gdy płynęła trzecia łódka po ósmym przepływie barki. Luminowy Park przyniósł świeży powiew i ocienienie. Usiadł na ławę. Obowiązywał u Golondów określony zwyczaj podczas wymian. Należało położyć przed sobą sakwę z darem i gdy była ku temu sposobność z wygodną pozą kontemplować naturę i pogodę i oczekiwać komesa-gościa. Była to pora, gdy pierwsi ukontentowani ranni kupcy wracali z targów. Z wolna dzień przeobrażał się w Mokteny wieczór a z nią pełnia świąt Kolemestów. Brzegi wszystkich niemal rzek w Plendar, place grodów, przybrzeżne zielone łąki oraz ogrody od Loskanii po Nepot, rozbrzmiewały radością zabaw.

— Ciekawe — pomyślał Kestel. Który kupiec już po kwarcie dobił targ? Czy obecnie śmielsi w pokrzykiwaniu, czy aby skromniejsi. Myśli wokoło kupieckich targów, rzemieślniczych zyskach zostały przerwane przez dosiadającą się osobę. Postać, która wyraźnie dystansowała od kultury irterskiej. Kapelusz nieco za szeroki wyróżniający się oryginalną szarfą, przydługawy płaszcz przeciwdeszczowy, choć nic nie znamionowało o zmianie pogody. Przypominał wynoszony odzienie Irterów wody. Godne podkreślenia są różnice irterskich kapot, które oscylowały zwyczajowo wokoło maści koloru drzew, minerałów. Na przykład świerkowo-wiązowy, wiśniowy, mahoń, sosna, kasztan, jesion biały i żółty i temu podobne. Płaszcz komesa pochodził zapewne odległej północy. Ale czy Bredor? Co niektórzy podczas spotkania wymieniali się także obrzędem słownym. Należało od recytować pradawne ryty pamiętające Święty Ogień Sma, połączone ponownie słowa od przeszłych podziałów czterech braci. Kończąc ostatnie wersy Golond skłonił głowę na znak zgody. Odwieczna nić łącząca się z obrządkami przodków, zawitała wśród nich, gdy nastało zrozumienie, dano znak, że są godni Kolomestów. Święto stanowiło potwierdzenie dla swych wędrówek, wypraw, które nieustannie należy otaczać czczą wokoło wspomnień. Preludium do następnych eskapad i podróży do niepoznanych dostatecznie ludów, plemion i krain.

Płynęła trzecia łódka po przepływie z dziewiątą barką.

— Pozdrowienie od odwiecznych źródeł w Sma, niech zagości między nami…

— Niech pieśń rytów przepłynie, złączy ponownie co rozdzielone zostało. Wznieci słowa, które przygasły dalą… a pieśń melodii powrotów uplecie w nowe strofy i wersy.


Wielu było oratorów, sporo retorów, mistrzów słowa, dyplomatów oraz demagogów, jednaj nikt nie równał się z Storem z Kelt. Zazwyczaj wycofany i małomówny, zapytany, długo kluczył w prologu wypowiedzi, jakby nastrajał myśli i opracowywał skrupulatnie plan wypowiedzi. Jednak, gdy przebrnął przez pierwszy gąszcz, wchodził na swą właściwą falę. Eksplodował w potoku zdań. Kłopot, gdy przerwano ten proces podchodzenia pod wypowiedź, wtedy gasł, rzucił parę trywialnych słów i słuchał biernie przedmówców. Niekiedy przytaknął, zadziwił się, zamruczał, lecz w prawdzie myślami bywał poza dialogami od napuszonych wszystkowiedzących. Mawiał, należy mieć choć odrobinę godności, aby móc uczestniczyć w dzieleniu się wiedzą, doświadczeniem, refleksją. Ludzie, którzy stawiają własne ego w spotkaniach, budują poprzez swe monologi barykady i mur względem drugiego. Nikt wówczas nikogo nie słucha, nikt z nikim nie chce rozmawiać, a wciąż bywają i chcą być razem. Kestel stawał przed każdym rozmówcą jak przed persona novum z niezapisaną kartą, nic nie mogło to zmienić, nawet dobre opiniotwórcze intencje od naprawiaczy systemów. Osobliwa ćwiczona umiejętność, aby resetować stosunek do wielości obrazów, pozytywnych jak negatywnych, z przeniesieniem uwagi na całą sferę drugiego istnienia. Tam widział dopiero odkrywczą i poznawczą obecność. Uwagę nie kierował tylko względem człowieka, wchodząc do nowych osad, grodów, krain, ogołocony z ograniczających hamulców, smakował bytność swą w niezbadanym jestestwie. Osobowość łagodna, nie agresywny w mowie, i chociaż u większości bagatelizowany i omijany, to raczej jemu było żal tych, którzy nigdy nie potrafili być wolnymi. Kolekcjonował duchowości miejsca, selekcjonował dzieje krajobrazu, rodzaje smaków i powonień. Klasyfikował zaginione u większości uczucia i emocje, zmieszane z kulturą i tradycją eksponowały w osobliwą emanację. Samotna rozpiętość dróg rodziły moc, korzącą się przed pięknem natury całej ziemi. Powtarzał niekiedy… Nagrodą dla nas jest zauważenie życia w różnej formie, wszystko inne, cała reszta doznań, jest wyłącznie szansą, aby zrozumieć sens życia.

— Sławetni Rodowici Beglendii z zachodniego Bredoru, szanujący układ Irterii ukłon ślą Plendar. Poparcie płynie od Bektów. Belgastery co roztaczają władze pod osłoną wielkości gór, ośnieżonych pasm łączących się z niebem, pozdrowienie Wam przekazują. Wzgórza, doliny, rzeki, jaskinie i pieczary, tonące w zieleni łąki a wraz z nimi dzika i niezbadana potęga Masywu Dwu Podziału Spotkań, ten dzień wespół chcą rozsławiać. Zwierzyna chadza do wodopojów tymi samymi ścieżkami, ptaki ścielą gniazda wśród drzew i krzewów… Słońce wstaje z księżycem się chowa, po śniegu jest lato a po nim deszcze nadchodzą… niestety, a Ród nasz gaśnie. Ogień w Przełęczy Kugres trawi ostatnie pokłady dawnych treści, nieliczni pozostali w świadomości dziejów. Wizja zgliszczy i zgasłego ognia jawi się u Kugres, a czas powrotów rodowitów wciąż odległy. Nie ma komu treść pieśni Swobsta rozsławiać, rozniecać ducha od Pierwszego Aktu Rozejścia. A mowa dla wielu niezrozumiała. IrteroBepore szanuje status quo od Delty w Maeresii po nieznane źródła Bepore, lecz odwraca swój widok od władz kamieni środka, gdyż Beglendia Wschodu zasypia. Dotychczas połączone Świętym Ogniem Braci z Sma, współtworzono kulturę Chort oraz Irterii, a teraz zieją względem się zajadłą żądzą wydarcia dziejów, na słuszność swych poczynań. Przenieśli się Górzanie Bredoru wraz z wypasem zwierząt, na niespotykany dotąd poziom szelfów, a Beglendia Ortu przed Bramą Kugres stawia mur, zbrojnie nastając na pomniejsze bezbronne plemiona.

— Poznać było mnie ciężko Ciebie, wciąż niezmiennie tajemnicza. Skąd taki kamuflaż… Myślę, posłucham, powiem parę słów, lecz gdy zaczęłaś przedstawiać geo-zawirowania to byłem pewny. Poznałem Cię po wymownej mowie posłańców Sma. — spojrzał przyjacielsko pod kaptur, uśmiechając się serdecznie.

— Pozwól, że Cię uściskam, ileż to czasu… nie wspomnę. U nas Kolomesty na całego, a Ty jak zawsze zimnem przekazów trącasz Belgastero. Ale wróćmy do Twoich słów, ważne to sprawy i nie pora, aby wspomnienia przywoływać. Należy omówić wszelkie problemy północy.

— Dobrze żeś powiedział Kestelu, gdyż żywo mam w pamięci Konstorów decydum. Puch Modare wody niósł w Bordeu, zmieniając Erbery w pustkę zalewów, tylko przyklasnęli zgodnie, iż naturalna dzicz powraca. Chociaż setki namiotów musiało wywędrować za Masyw Bredoru do Chortu. Gdy Ort przybrał w żywiole i przemieniał urodzajne ziemie, pastwiska w podmokłe bagna, przez naście sezonów, wyrażali zdziwienie na anomalie pogodowe i na obrzędy Plendar zapraszano. Dobre to wspomnienia, patrząc dzisiaj na genezę tych katastrof. Zbyt dużo nie mogłeś zrobić, prawda, jednak powstałe tamy widziały zastępy siangerów i iangerów i sam tam bywałeś. Rzeki zmieniały nurty, jeziora wychodziły z brzegów, a nam zamykano dojście do Bramy Kugres, Glendia Górzan wyparła, krzewiąc nowe kultury w myśl pomocy mniejszym. Strażnicy Bramy Kugres i naszej kultury, narzeczy nie znała, a zna dzieje, zanim IberoIrteria powstała. Dziś grzeczności mi nie po drodze drogi Storze, śpieszno mnie przekazać w Bordeu wiadomości od Kugres. Tylko mi nie mów Kestel, że jak rozczytasz stare teksty w uchresm, zasięgniesz opinii u rodowitów, odpowiesz na moje pytanie. Albo znikniesz gdzieś na wyprawie na południu w Sterii.

Stor nie potrafił się bez powodu denerwować, a co dopiero gniewać się na przypływ emocji u kogoś. Słuchał. Nie powiem iskrzyło i błyskało ze źrenic tysiącem gwiazd, niekiedy i nawet ogień buchał.

— Dobrze Cię widzieć pośród kupców w Plendar, długą trasę przebyłaś. Mnie wszak i wdzięk, i uroda jednaka co i dostarczone wieści. Przypływają od Bredoru przeróżni nowi Bekci, sieją zamęt, opowiadają takie rzeczy, co wprost sprawdzić od razu nie w sposób. Wymienią słowo, a w jasnym umyśle gmatwają doniosłe żądania, na które sami nie znają często odpowiedzi. Powiesz im słowa banalne lub wzniosłe, obojętnie, interesują ich wyłącznie obroty i ruchy gwiazd. A od zapisów Rotsów, nikt się rozeznał w konstelacjach i w powtórnych układach er i epok. Policzone przed wiekami, spisane skrupulatnie, w basztach pod woskową pieczęcią spoczywają. A my drwimy z ich wiedzy, kumulując własne odkrycia. A nadchodzi teraz nowy układ i nie znamy, czy on kiedyś miał miejsce na niebie. Gremia Rots twierdzą, że zawsze brakło jednej konstelacji w tle na obrót znanych nam gwiazd. Większy i starszy posiada ona obwód, a wraz z nim nadejdą planety i słońca tworząc nową przestrzeń kosmiczną. Rozpisane i wyryte konstelacje z obserwacyjną wiedzą od Rotsów przedstawiają przeróżne konfiguracje dotąd nam nieznane. Czy prawdziwe, trudno i mędrcom obecnie ocenić, są niejasne i niezrozumiałe jak pieśń natury znad Okresu Pre. Sławi i skomle jednocześnie, wobec ingerencji z zewnątrz. Ruszają Rodowici na szlak poszukiwań znaków, zaginionych symboli ukrytych w górach Pums. Nie wiadomo nikomu, gdzie tkwi spoiwo niesu, przywołujące radość jak i zagrożenie. Nie znane nam są wszystkie etapy ludzkich stóp, a cóż dopiero lot jastrzębia, wiatrów poświst, zwierząt współistnienie. We wszystkim na wszystko pamięć przekazywane może być zawodna, i gdy cykl obrotowy gwiazd nam nieznanych, przybliży się do nas… mówią, że przybędzie Poinicist. Planeta, która jest w poły słońcem a na poły zamieszkałym lądem. Jest tak ogromna, że na niej wulkan czynny jawi się nam jako rozgrzana gwiazda. Stąd obawa, aby nasz układ planetarny się zmieni, uzgodniony niegdyś przed roznisem Czterech od Sma. Wrze wśród konstorsów, konrodów, między krainami wrogość, kultury tracą swą wyrazistość, a drzewa nie chcą kołysać i śpiewać. Spotkałem rano Rotsów idą w stronę źródeł Bepore, mówią, że czas czwartą tarczę ustawić według wcześniejszych trzech. Wskaże nam wszystkim właściwy odczyt gwiazd oraz czas wspólnych działań. Oto pismo w mowie uchresm dla Bramy Kugres z kopią czwartej tarczy, ona powinna odpowiedzieć na punkt zaczęcia i końca, materii i ducha, ciszy i wrzawy żywiołów. Ponadto weź to pismo z woskową pieczęcią herbu Lostora, określa testament łącza Gór zatwierdzony w czas ujarzmienia ziem od Fremot po Bredor, płaskowyż w Ortonie, Puch Modare i po Sitociny. Jest ich dziewięć i w odpowiednim momencie miały być przekazane wraz z kopią czwartej tarczy ośmiu stronom IberoSterii. Dziewiąte pismo zostanie w Irterii Plendar, aby odpowiedzieć w odpowiednim. U nas tarcze zsynchronizowane.

— Pisma powiadasz, a Stersi opuszczają Fremot, Górzanie masyw Bredoru, naprzeciw siebie Glendia z Bordeu, Belglendia z Grestar. Kultura Chort także czuwa i zazdrośnie patrzy na Irterię. Bredor i Kugresi Bram Przełęczy niby walczą o plemiona i dziejowość kultur. Uchresm u nas gaśnie, a przeszłe epoki przeleciały blisko sklepienia nieba nie zapisując żadnego słowa. Prawdę mówiąc, nie jestem przygotowana na spotkanie z Kugresami — ściągnęła kaptur. Twarz Beglastery odzwierciedlała rzeczywisty smutek.

— Odgrodzeni od wszystkich, nie dopuszczają nikogo, w szczególności Beglendów. Trwają uporczywie sami, oczekując zmian. Udało się wyłącznie Beglendii Ortu nawiązać z nimi rozmowy. Nieznane są nikomu postanowienia, gdyż wiadoma od dawien, że Ortu góry ich nie interesują. Nie przypuszczam, ażeby odebrane pisma miałyby znaleźć podatny grunt na odczyt… Trudno ich nazwać nawet mędrcami, pasą już wyłącznie owce, kozy i sery sprzedają na targach. Brama Kugres owszem — zamyśliła się, spoglądając prosto w oczy Kestela, — a może tu już tylko mit, może tam nie ma żadnych strażników pradawnej wiedzy. Zdziwaczali, podtrzymują jakieś obrządki, żebyś ich widział. I im chcesz powierzyć nasz los, odczyt tarczy, która może diametralnie zmienić obecny stan istnienia, gdyby potwierdziły się prognozy według wyrytych treści. Skąd ta pewność Kestelu?

— Nie lubujesz w nich, szat powłóczystych nie noszą w poklasku ukłonów. Dla nich blichtr pierwszych miejsc i ostatniego słowa zbędne. Zważ Beglastero, fala przelewa się z lewa na prawa i na powrót, od wschodu na zachód z południa na północ, a oni trwają w Bramie Kugres. Niewyraźne u wielu, ostrością w jednostkach świeci blaskiem krystalicznego źródła, ponad chybione i samowolne pakty.

— Nie wychodzą z swych domostw przypominające pieczary. Przejście Bredoru blokują, potęgując złość Chortu i północnej Irterii. Co im wyszło, to utworzyć odpowiedzi na pojawienie się Lostora, strukturę połączonych plemion Ortu. A w prawdzie rzeczy tracą sukcesywnie swą tożsamość i honor. To, że umówiliście się w zaszłości z nimi, że kulturę uchresm broniliście, wtajemniczeni zostali po trosze w świat symboli pradziejów Krainy Samtansar, wielka zasługa. Zważ Storze, zanim Lostor przybył w Ogrody Loskanii, gdy narodziła się Golondia a potem Plendar, myśmy już trwali na tych ziemiach.

— Są wiarygodni w Irterii na Chort i nie słusznie ich oceniasz, — Kestel przerwał wywód Beglastery, -Wsiąść Ci trzeba na łódź kupiecką Bektów, w Kugres płyną i zwój znajdzie bezpieczny transport. Bądź rozsądna, nie okiełzasz Haksta wiatry i nie uwięzisz naturę najlepszym pokojem. Lostor zrozumiał prawa natury obserwując życie, a prawo człowieka nie zawsze w zgodzie z tym co naturalne. Teraz najważniejsze prawo jednostki niewypiętrzone masywy, walki baszt i górskich szczytów. Rodsom, Kugresom, Rodowitom należy zaufać, oni już wiedzą, jak odczytać prawidłowo połączone cztery tarcze. Czy to Poinicist naruszy konstelację gwiazd, nie wiem…

— Zrobię, jak mówisz, udam się razem z Bektami pod Masyw Bredoru. Co do interpretacji, nie jestem pewna. Popatrz na przykład wasze święto Kolomesty, dla was dni najważniejsze, a dla niektórych targi, transakcje i wielki chaos. Co Kraina to obyczaj. — odebrała od Stora Kelt zwoje pisma, chowając w sakwie.

— Zmierz Bepore swą usilną możnością postawienia na swoim. Chcąc nie chcąc wody zawsze potoczą się w stronę morza. Nawet gdy przeszkodę postawisz, tamy zbudujesz, ominie i wybierze inną trasę ku morzu. Bieg dziejów nie powstrzymasz, lecz troskliwie zabiegać o brzegi… pewnie warto. A dziękować za płody ziemi, stanowczo za mało, choć Loskania rozkwita całorocznie. Gdybyś została kiedyś w dłuższym niż naście dnie, Plendar mógłby Cię zadziwić od śnieżno widoków Bredor, ogrodów i kresów z pustynnym tłem początków, obłaskawić zielenią w łagodności. Beglendia poważna, zawsze podzielona i niejednoznaczna, dzisiaj tak a jutro odwrotnie, dla nich, gdy u innych deszczy, słońce świeci, gdy zima oni czują wiosnę. Trudno na nich polegać, opacznie rozumieją prawie wszystko. Jedna Beglendia u stron granic Irterii, druga Beglendia po stronie Ortonu, usytuowanie idealne, aby wywierać presje i pozostawać przy swoim. A wolny gołąb i tak gniazduje, gdzie mu sposobniej. Zadziwi Cię, ale właśnie wybieram się do Sterii drogą okrężną, aby rozmówić się i odpowiedzieć na zmiany. Irteria swój początek bierze i z Sterii, Lostor brat Chorta, pierw zamieszkał w Bradorsl. Wierzę, że Kugres właściwie odczyta pisma…

Od Luminowego Parku między Leniver a Fidar widok na połyskujące wody był niezwykle majestatyczny. Słońce zaczynało celebrować wieczorny taniec na widnokręgu, okazale eksponując łagodną taflę rzeki. Przynosiło zew świeżości, spokoju i zrozumienia.

— wypływam z SlaBe przez jutro, aby zawiało w żagle, to i dwa dni dotrę do Kugres.

Nałożyła kapelusz zamiast kaptura, w zwyczaju morszczaków kołnierz ustawiła na sztorc, stanąwszy przed siedzącym na ławce Kestelem.

— Masz zapewnienie Beglendów, obecny układ w Irterii chcemy podtrzymywać. Zapraszam i do nas w odwiedziny, dawno nie bywałeś u nas… Bądź zdrów Storze z Kelt.

— Z właściwą porą zawitam do Was, tymczasem wiatr łopocze i porywa okrężnie, dopłynę i na Bredor. — Wstając uścisnął serdecznie Beglasterę, — ileż ostrza u Ciebie w zadrze iskier wydobywa mowa, znak, że północne śniegi kryształ odzyskały. Pieśń przenieś nad Bredor, Golondów melodie drzew i szum Bepore.


Po Bepore płynęła dziewiąta łódka, gdy Selt wszedł na Most Poziomkowy. Smukła masztowa żaglówka, wyznaczała zbliżający się koniec wymian wśród komesów. Uchwycił mocniej sakwę, mijając stragany, rzemieślnicze ekspozycje, pozostające wciąż w pełnym rynsztunku handlowym. Czasu pozostało niewiele, ta obezwładniająca myśl z wolna zaczęła poddawać sens drogi. Miejsca dotąd niepoznane obfite w mosty, baszty, stare mury, fortyfikacje, a wraz nimi noransby, norany, antloki, przeobraziły się z zachwytu do poczucia obcości. To co dotąd poznawcze miłe, nabierały wrogi odcień chłodu. Mignęły w myślach cząstkowe fragmenty dziejów, tak skrupulatnie poznane w czasie nauk. W jednym burza refleksji, w drugim piętno celu, usadzone w labiryncie ulic, domostw, baszt. Nad brzegiem rzeki zaczęto drugą odsłonę Kolomestów. Przygotowano się instrumentalnych i śpiewnych wystąpień, tańców, jednym słowem wieczorna zabawa prawie zagościła w grodach. Zgiełk targów powoli wygasał, turkoczące powozy wycofywały się na drugi plan lub zasypiały pod brezentem lub plandeką. Pustoszało i gęstniało, niczym oplatająca Selta niemoc. Temperatura także nie zamierzała pozostać sprzymierzeńcem, wyciskając łzawą gorycz smaku. Było wilgotnie i duszno. Ileż już odkrył, odniósł zwycięstw? Ileż poznał w biegu, aby ominąć porażkę, a ileż jeszcze pozostało zmian na nie odkryte wojaże.

Na Slamę wpłynęły czasówki od SlaBe. Oprócz przywoływania pory dnia, transportowały okrężnie wzdłuż granic Plendar towar i pasażerów. Wyludniało dopiero w okolicy Sarniego Młyna, dekoracje były skromniejsze, norany pozamykane okiennicami. Kontrast zastanowił. Dzielnica niemal spała kołysana szpalerami drzew u dróg. Niespodzianie Selt natknął się na Wieżę Talarsa z przylegającym stawem i kuźnią napędzaną kołem młyńskim. Odmienność w odseparowaniu mocno dystansowała ów zakątek. Wyciszony od zgiełku, z większym zadrzewieniem. Nad okolicą i starodrzewem, nielicznymi noranami górowała wspomniana wieża. Nazwę otrzymała od pierwszego następcy Lostora Talarsa. Budowniczy starego grodu, kanałów w dorzeczu rzek od Leniwego Pasma Gór po wysokość grodu Leniv. Inicjator powołania konstorsów na stały urząd skrybo-mędrców, mających odtąd nauczać klindtstw w Plendar. Ciekawostką za rządów Talarsa, był edykt zmienności władz. Polegał na okresowym zmianom pośród urzędujących i kontrolujących. Sprowadzał się w prości słowa, że włodarz w określonym czasie sam siebie osądzał wedle ustanowionych praw, pod okiem strażników prawa. Istniała także komisja mająca pielęgnować rodzimą kulturę, tradycję i wiedzę. Nowum jak na owe stadium w Irterii. Działalność komisji umocniła unifikowane luźne plemiona, przydała większe prerogatywy rodzicom, w celu kultywowania więzi pochodzeniowych. Wyłoniła się grupa rodzin, zwanych początkowo „Poniciści od Lostora”. Skoncentrowani głównie według roznisu Lostora, podtrzymywano żywą pamięć o tamtej wiedzy, stanowiąc swego rodzaju wyznacznik dla gmin, Baszt i Konstorsów. Wszyscy, co ważne, byli zobowiązani do lojalności i pewnych usług wedle życia w Plendar. Wspomniany okres Talarsa wniósł także praktyczne nowe podziały terytorialne. Oprócz osiadłego osadnictwa w dolinie Loskanii, krainę podzielono na dwa ośrodki. Północna strona stała się ostoją rzemiosła, południe z Loskanią pełniło rolę spichlerza, ogrodu i sadu. Zgoła inny podział, jaki wykształcił się w delcie Bepore w Maeresii, gdzie niemal wszystko podporządkowano rzemiosłu. Naturalne wodne granice krainy, stały się także idealnym nośnikiem transportu oraz kreacją miejscowego czasu. Albowiem pory dnia liczono według jednostek pływających po trzech rzekach granicznych.

Kamienna architektura z przylegającym akwenem młyńskim, przywołał u Selta wspomnienie J. Kops. Ten sam zimny, odświeżający powiew. Poznany łącznie z Slakste podczas odwiedzin krewniaków. I tamże skromne kamienne norany porosłe były mchem, bluszczem, spływające rano obfitą rosą. Teraz nieznana dotąd dzielnica grodu, konstytuowała przestrzeń z przeszłą wyjątkową melodią, nasyceniem barw. Srogi styl reelektował z historią, potęgując zaszłość werbalnie. Przywoływał i opisywał każdy zauł, plac, wirydarz, bramę, w niesłychaną zarazem odległość i bliskość. Tudzież, jak przedtem, przywracało obok dumy — lęk, wobec ogromu sił — słabość i upadek, a szumiąca błogość — krzyk i ból. Niedaleko dumnie piastował władzę Wielki Kanion Rzek Plendar — Sitorzeka Mipr, stąd nie w sposób było myśleć o małości i wyobcowaniu. W potężnym żłobie skalnym, niczym ogromna studnia pośrodku podwórza, z wściekłością kotłował i uspakajał przepływające rzeki. Miotając pienią, bulgocząc, rycząc w niebogłosy w nieprzedarte przeszkody. Po czym łagodnie wirując pozwalał płynąć do wód Bepore, poprzez zielone łąki, ogrody, goszcząc ryby, ptaki i łodzie.

Wieża Talars włączona została w sieć wyznaczników nocnych pór. Owalna forteca co dzień w nocy rozpalała za zmiennym parawanem płomienie. Twardość budulca granitów mierzono ilością migrujących za rządów Kalstona. Nadmieniała o tym stela w SlaBe … „sporo spłynęło w rozlewie pragnień od Wieży Talarsa”. Istniał też zapis konstorski na baszcie za wschodnim przylądkiem rzeki Sleuw, a służyło potomnym jako znamienne memento: „i nad większością gonoran, kiedy słowa rodziły wojny, wyryto pamiętny znak pamięci w szacunku dla tych co odeszli z nawoływaniem o pokój.”

Długi był to okres „Kłótników”, walk o supremację kultur. Narzecza topniały jak wiosenny śnieg górski, kreśliły się granice nowych krain. Wędrówki namiotów podważały, tak misternie wypielęgnowany ład i harmonię. Minął chaos, bratobójczych walk za przyczyną Wielkiego Wiemolsa i władza posmakowała bruk opuszczając Irterię. Nowym domem było dla nich Morze Portes i setki wysepek i archipelagów. Władzę nad nimi objęło mityczne Królestwo Pokle, potomkowie poskramiaczy mórz i pogromcy potężnego monstrum — Meglike. Banicję zapoczątkował sam Wielki Wielmos. współinicjator rozwoju Mearesi. Puszczono w nurcie Bepore pod eskortą, bez prawa powrotu.


Deszczowe stratusy dawno przeniosły się na samoroskie wschody. Popołudniowe słońce promieniało zza puchu nieba. Wolno i leniwie celebrując porę sjesty z misterną i przeciągłą ciszą i niemym nawoływaniem. Tylko nie przeszkadzać błogiemu trwaniu. Ianger oczarowany miejscem zwolnił. Szedł spoglądając na relikty zamierzchłej krainy, poprzez filtr zasłyszanych niesgd. Nawet nie zważał na przyciężkawą sakwę, przewieszoną dodatkowo żeglowną kurtką oraz tajemniczym prezentem. Na niepowodzenia ranne, nieprzyjazne konfrontacje z pobratymcami.

— Gdzież los mnie gna… — szepnął z ścisza, dostrzegając niewielkie skaleczenie dłoni. — U licha! Kolejny pech! Ach Irlecht mnie wodzi i w złości mani na zakącie zagubień. Odstawił sakwę, płócienną kurtkę morszczaków, dar od Slakste, ocierając zakrwawioną dłoń, którą należało bezzwłocznie obmyć i opatrzyć. Wieża Talarsa wydała się najlepszym ku temu miejscem. Wejściowy portal z wewnętrznym gankiem tonął w półmroku. Zadaszenie oparte na czterech filarach, wieńczące na parterze pięciokątne ściany, przemieniały wejście w przekunsztowny bukszpryt. Przypominał stare bramy spotykane w kwadrum Loskanii. Niewielki strumień wewnątrz pochodził od kawałków kryształków wmontowane w mury. Wpuszczały odrobinę światła, lecz równocześnie potęgowały obcość.

Istniejące tam drzwi prowadziły do sali w kształcie plastra pszczelego, kryły dodatkowo pięć nisz. Z wyglądu przypominały łaźnie, miejsca do prania lub względnie punkty do czerpania wody. Wyposażone w kamienne misy, ławy a co najważniejsze w bieżącą wodę, nieustannie wypływająca z mosiężnych podawaczy. Wieża, ratująca niejednokrotnie z kataklizmów, żywiołów, zaraz i epidemii. Od kamiennej sali, ślimakowe schody prowadziły na wyższe komnatowe etaże, łączące się z dawnym murem, a przerobione obecnie na mieszkalne kwatery. Wszystkie gospodarowały Niastery z Leniv w akcie nadania od Władczyni Pikteli.

Zimna woda orzeźwiła, chłodząc jednocześnie skołowacone myśli i serce. Odetchnął głęboko, opatrzył ranę. Doszedł wedle polecenia,” idź pod Wieżę Talarsa”, chociaż zew ściśnięty grubością ścian traciło na sile, a przywołany w pamięci niski głos Pettesza ostygł. Pozostała chwila poruszeń wrażliwości. Nie znamionowała o wstydzie i strachu, daleka od zemsty i odwetu, był to raczej imperatyw celu. Zażenowanie na brak okrzesania i niezrozumienie od kompanów, nie mogło deprymować. Beztrosko i wulgarnie stając za bezpieczną osłoną w drugim, próbowano narzucić we wszystkim napotkanym swą wyższość i mądrość. Zimna woda zmyła ową żałość. Wszedł na piętro, które opromienione w jasno-miękkim świetle spało w letnim zawieszeniu pory dnia. Urywkowość sjesty w letargu?! Przechodzenie od późnego już południa w nadchodzący wieczór. Pobliska pradawna osada przeistoczona w park z niską formą flory, oplatana w bluszcze, pnącza, przynosiła śpiewne ptasie trele. Czy to pora ścielenia gniazd dla snu piskląt, tulących się do ptasich rodziców? Susze pnie rezonowały dzięcioła ostrzenie dzióbka, w takt stąpania po deskach podłogi. Pierwsze komnaty pełniły rolę magazynów, wypełnione w liczne regały, półki, skrzynie. Poczuł się intruzem pośrodku natury, gdzie naginają się myśli istnienia w naturalny kołowrót życia. Płynięcia w objęciach niewysłowionej mocy znikąd.

— Idź pod Wieżę, znajdziesz darczyńcę, lecz gdzież ona, — ni powracające niczym świsty mroźnego powietrza, grające swą symfonię na wielości soplach, wprowadzały niepokój i chęć ucieczki w pielesz aksamitów domu. — Jestem… — szepnął ścisza na szczery szczebiot ptasząt zza witraży.

W dalszych pomieszczeniach ujrzał pracujące Niastery. Skupione na wykonywanych czynnościach nie spostrzegły Selta. Ustawiały na regałach przeróżne skrzynki, flakony, mieszki. Kolomesty najwyraźniej we Wieży Talarsa, znalazły swą wymierność. Baszta pełniła rolę apteki, lazaretu z aneksem dla Niaster wzdłuż dawnego muru.

— Zapytać, zagadać, lecz o kogo i z jakiego powodu. Czy udać się prędko na Most Poziomkowy?

— Przyszedłeś, czekaliśmy na Ciebie… jesteś synem Slaksty — szczupła Niastera zagadnęła Selta, który powoli próbował opuścić wieżę. Wskazał na dłoń…

— W grzeczności witam, jednak niesłychanie się spieszę.

— Poczekaj iangerze, przyszedłeś na wyraźne polecenie, przekazane od nas. Niejaki Pettesz, znany też z imienia Burzystan, nieprawdaż?! Przekazał Tobie, żeby zanim udasz się na Most Poziomkowy, wstąpisz do Wieży Talarsa. Nie odpowiadaj, chcę abyś zdążył na spotkanie… Znałam Slakstę i ona mnie prosiła, abym kiedyś w przyszłości powiedziała całą prawdę. Nie nazywasz się Selt, imię to uzyskałeś podczas starć dwu stron w Irterii. Gdy północ zawładnęła południem, straszne to były czasy i nikt o nich z uwagi na przeszłość, nie wspomina. Wszystko we wszystkim pozmieniało swój wyraz i nazwę. Nazywasz się zwyczajnie Miłowit, tak wołała na Ciebie Slaksta, gdy zabrała Cię na wychowanie. Ona sama wcześniej nosiła imię Sensława. Pamiętaj o tym… a teraz idź na Most Poziomkowy.

Pozostał sam z sobą i z maleńkim prezentem. Niesprawdzonym zawiniątkiem, otrzymanym późną nocą na skraju dróg. I gdy tak balansował pamięcią pomiędzy Slaksty niesgdami, słowami Niastery we Wieży Talarsa, sakwa spadła na bruk basztowego placu. Coś lekko stuknęło o kamień. Sięgnął po sakwę i czym prędzej rozwinął z płótna poranny prezent. Była nim okrągła stalowa koperta z kryształowym wieczkiem, a wewnątrz jednak ruchoma wskazówka poruszająca się wokoło przeróżnych znaków. Dodatkowo był tam mikro przyrząd, składający się z trzech równoramienne złączonych deseczek, który nieraz widział u kreślących mapy konstorów. Potocznie zwany ekierką wśród iangerów rzemiosła. Zawinąwszy na powrót dar wymian, stanął gotowy na kolejną odsłonę dnia. Wieczór był bliski.


— Zotar starczy, przestań odgrywać hece, zbieraj to hulaszcze bractwo… Wracamy, idę tylko słówko — oczami wskazał na przeciwległą stronę w karczmie.

— Ostaw, wracaj samemu, — chwycił mocno nadgarstek Motara, — jak tak Ci śpieszno. A ja chcę właśnie pohasać z niasterami Plendar. Płynęliśmy sześć księżyców wśród deszczy od Bredoru, zimnica nas niemal połamała. Hola i litości Plerdzie od Samgladu, mnie dokładnie praży i w na dobrym służy w porcie u Plerdarów. Jakiż kontrast w spójności. Nie uważasz? Wiwat i hopsa bracia! — Zotar wstał od stołu wymachując dłońmi. W jednej ręce trzymał spory kufel miodu, w drugiej kapelusz.

— Siadaj ośle i słuchaj co mówię. Zważajcie na słowa i żądzę, gdyż w gości jesteście, i nie są to jacyś Plerdarzy, tylko Golondzi i Glosawy, chociaż w mieszkają w Plendar.

Posadził w końcu druha między swoich kamratów łodzi, podszedł do stołu Lotara na drugim końcu karczmy. Poróżnione i zwaśnione łodzie niepowodzeniami drogi, wyborem czasu i trasy, obrali przeciwstawne zapatrywania na eskapadę w Irterii. Urzędowość w Plendar ich śmieszyła, na co dawano wyraz w swej komiczności, grając jednocześnie przed iangerami za błaznów i chamów. Gustowano wyłącznie w miodzie, gęsto serwowanym w karczmie, kiecami niaster oraz czczych gadanin niemających umiaru. Przed Lotarem przybrał pozę nieznacznej drwiny, sarkastycznie skłonił lekko głowę, chcąc dostać zgodę na dosiedzenie. Powtórnie zlustrował karczmę, aby po mrugnięciu kapitana Glendów, trzasnął niedbale obcasami dosiadając ławę.

— Czas wracać kapitanie, — gniewna i zasępiona twarz kapitana, w ogóle nie drgnęła. Bawił się tabakierą, raz po raz otwierając wieczko. Spojrzał nawet na pierwszego oficera drugiego pokładu, jakby z niedowierzaniem, że widzi kamrata u stołu. Motar kontynuował.

— Przyszedł Notar z portu, mówi, że wszyscy miejscowi rozpierzchli, prawie nikogo nie uraczysz wzdłuż nabrzeża Bepore. Tylko nasze łodzie są pod czujnym okiem, jacyś dziwnych typów.

— Łżesz, za dużo rozochocenia u Was, gdzież podczas Kolomestów w Plendar opustoszałaby Promenada? — popił miodu z obszernego dzbana, żółta spieniona piana spływała ciurkiem po krzaczastych wąsach Lotara.

— Podejrzane typy? Skąd i Ciebie taka wrażliwość… łachudry! Przyprowadź rychło Notara i na huragany Bredoru, uciszcie krzykaczy. Pijanych do portu! Raz! Karczma niebawem wybuchnie od podsycanych burd. Łotry Moteksu, gdzież mnie było żagle w platengi stawiać z takową miernotą. Sworth i Bepore odkrywać?!

Kapitan żałośnie tylko kiwnął głową, patrząc jak Motar stawia w pion rozochoconych morszczaków z Glendii. Zdążył zaledwie siorpnąć dwa łyki miodu, poniuchać tabakę, gdy krępy i nieco przygarbiony sternik Glendów z miną konfidenta, usiadł ponownie naprzeciw Lotara. Nie trzeba było nic pytać, twarz oficera mówiła wszystko…

— Tak, wiem… należy działać, zanim sami polegną pod stołami, a Golondzi rozbiją im dzbany na głowie.

— Kapitanie, oto właśnie Notar, wraca wprost z portu, potwierdza co powiedziałem. Ponadto twierdzi, sprawy dobrze się mają, ale wachta z łodzi każę nam wracać. Są gotowi na wypływ… Cóż to znaczy, nie rozumiem? Sprawy mają się dobrze… — powtórzył ciszej.

— A co chcesz rozumieć, lepiej mów co widziałeś i przestań wreszcie wodzić po karczmie jak wystraszony knight bordecki. Stercząc u drzwi też się gapiłeś to na drogę, to na karczmę. Wzbudzasz lęk i podejrzenia głupcze, a może na Glosawy czekasz? Mów cóżeś tam obaczył niepokojącego? — kapitan chwycił kołnierz Notara — mówię Ci, przestań wreszcie szwendać wejrzeniem po Golondach, jakbyś się chciał pojedynkować na gwałt! Nie widzisz, że trzeźwiejsi i otwarte dwoje oczu mają. Za moment opuścimy karczmę, a nie chce mieć żadnych ogonów.

Zdenerwowany i mocno wybudzony Notar, nieznacznie się uspokoił. Pokiwał przecząco głową, poklepał policzki, nabierając parę głębszych wdechów.

— Na Bonce skończone, nie udawaj mi tu kaszalota i przestań smarkać żłopie jeden… tylko mów co widziałeś. Weź łyka i opowiadaj.

— Psiakość z tymi Plerdami, dziwne rzeczy dzieją sią w porcie Kapitanie. Z takim zdarzeniem jak żyw nie płynąłem, a pływam na łodzi szmat czasu, od Moteksu przez Bordetów szlaki i z Modare na Ort wpływaliśmy. Takież hece… Z większa trudno mnie zacząć, aby prawdziwość ukazać, a błahość i niewiarygodność nie wykazać, wszak… nonszalanckie zbywanie u morszczaków jest dome…

— Mów od początku, daruj sobie dygresje.

— Od Glendii, — znów w nerwowo konfidenckim skłonie pochylenia, wyszeptał sternik,

— Durniu, nie interesują mnie Wasze kłótnie na łodzi, mów co zobaczyłeś w Plendar, w Fidar.

— Ano… więc — zerknął z dezaprobatą na Motara i Lotara, — Na opak oceniasz wypowiedź, przerywasz zanim nastąpi sedno, nigdy nie powiem com w myślach przetrawił. Weźmiesz posłuch większy, wczesne przytyki ominę.

— Mów, tylko dlatego, żeś w pojedynkę włóczysz się po grodzie, a że widzisz wszystko z przesadą ostatniego thoroda, toć i problemy wszędzie wyniuchasz. Trzeźwy żeś był chociaż wtenczas… — kolejny już raz nastąpiło rytualne pochylenie dzbana, przetarcie rękawem wzburzone pianą wąsy, miało oznaczać swobodę na względne gadki u Notara. Oratorem z urodzenia nie był, jednak niejedne długawe monologi doprowadzały słuchaczy w kryzysowy stan upojenia na jakąkolwiek odpowiedź.

— Ledwo żem trafił w labiryncie dróg, bram. Tyleż przeszkód — zamilkł, dzban stojący na środku przesunął bliżej siebie. — chociaż prawie nic jeszcze nie wypiłem. Gdy inni z karczmy do karczmy trwonili swoje ciężko zarobione złote grudki, postanowiłem powłóczyć się po grodzie. Ale tak iść samemu, gdy mowa nie znana dostatecznie, ryzyko duże. Ale od początku, słuchajcie dalej. Zaczęło się od rana, gdy udaliście się kapitanie do pobliskiej osady zostawiając nas, ażebyśmy nieco poznali smak uciech krainy. Aby nie pogubić się całkiem, zaczęliśmy zbierać ogony maruderów w okoliczne gospody, karczemki. Port w pobliżu, wszak wiadome i zrozumiałe.

— Znam Was, oszczędź prologi, nic w innym nie robicie, tylko gawędzicie i śpiewnie ryczycie. Choć tym razem mnie zaskoczyliście, wybierając karczmę z dala od Fidar. Długo mnie przyszło Was szukać.

— No i gdy nasi w gospodzie, w końcu zaczęli się znowu bratać, myślę sobie, zajrzę to tu i tam. Rzucę troszkę okiem. Ach niechże Bonce wirują przed dziobem na skały, jakież oni pogmatwane i zawiłe drogi budują, niczym labirynty. Poprzecinane skwerami, alejami, a prowadzą one do donikąd. Bramy pośrodku ulic i niezliczone ilości baszt. Niezmiernie ciężko zorientować się w tym chaosie utrudnień, w dobre na dobre słońce dla budowniczych w Glendii innym promieniem świeci. Poczułem się obco i gdy na początku witano nas miło, drogę wskazywano i ceniono szczodrze płatnicze grudki złota. Nic i nikt nie podejrzewałem. Może i Glendów polubią i rozniesie się dobra wieść o gościach, którzy skorzy do zabawy, weseli i płacą sowicie złotem. Najwymyślniejsze zachcianki waga złota z niemożliwego czyniła możliwe. Myślę, gościna, że ho, ho, przyjazna to nawet kraina.

— Notar do sedna! Wasze złoto, wydawajcie, gdzie chcecie!

— Jasne, lecz ja nie o tym… a nie ważne. — sternik machnął ręką, poprawił wąs, zamoczył usta w miodzie kontynuując. — Motar wytrawny strażnik, stoi na wachcie nawet kiedy jesteśmy na wodzie. Więc zostawiwszy Motara, wyszedłem poza naszą portową zonę. Ciekawe, czy wszędzie tak gościnnie jak przed naszymi dalbami. Gród rozległy i połączony z mniejszymi osadami, szlaki rzeczne zdrożne, choć i zakamarków pełno, stąd i zabłądzić łatwo. No jak w starym grodzie. — mając już za swój dzban kapitana, ponownie sowiecie zaczerpnął złotego płynu. Poprawił wąs, brodę, cmoknął apatycznie. — Więc idę nabrzeżem, gdzieniegdzie tylko zaglądam, mając gwarancję, że bezpiecznie powrócę pod cum łodzi. Bepore jest nieraz lepszym azymutem niż słońca i księżyce wzięte razem. — nabrawszy większy oddech, oczy wybałuszył i szepnął.

— Wiesz co Lotar, długo już kołyszę życie na fali, ażeby tylu łącznie razem zabawę znalazło. Tryskająca przeobfitość: tańce, inscenizacje, targi i śpiewy. Pamiętasz jakżeś napomknął w Gofird. Wpływamy w istny tygiel kulturowy, gdzie wszyscy są pokojowo nastawieni. W niczym nie przesadzam, Spenów, Bordetów mowa wpleciona pomiędzy nimi, Samorosi i kupcy z Mearesii. Radosne podniecenie w euforii na uczestnictwo wzrastało. Wiesz dobrze, żeśmy twardzi od Bredoru, w zimnie śniegów kąpani od klindstwa, nam trywialna podnieta zupełnie obca.

— Masz ci, mówiłem przecie, że trafiliśmy na święto w Plendar. Przestań Notar marudzić jak gistera z Samgladu. Tak święta to sympatyczna sprawa, nawet dla zimnych morszczaków. Golondzi przez cztery cykle słońca świętują w takim rozmachu, obecne największe jakie dotychczas widziałem. Nieraz Glendzi też biorą czynny udział w tych sentymentach. Wróć do kompanii, porządek zaprowadź… obacz, karczmę niebawem przewrócą wręgami do góry. — Lotar spojrzał gniewnie w niemal pusty dzban. — Idź już…, bo nie ścierpię.

— Nie wszystko jeszcze, znam ich, nie chwycą za kordzie, zanim druga strona nie zacznie. Golondzi ponoć łagodnego usposobienia. — zerknął na salę, pokiwał z dezaprobatą głową na rosnący rozgardiasz.

— Racja, trzeba czym prędzej wracać. Jednakże weź kapitanie posłuch większy. — przybrawszy ponownie postawę na poły konfidencką lub kupca spod ciemnej gwiazdy.

— Widząc tak przednią zabawę, postanowiłem ściągnąć druhów na powrót do portu. Zawsze to bliżej łodzi, a i atrakcje pierwszorzędne. Obieram powrotny kurs… wtem, choć i we mnie jeszcze szumiały bąbelki po uciążliwym rejsie, jak i delektowaniem miejscowych rarytasów. Nagle wszystko zaczyna cichnąć, pustoszeć. Stragany pozamykano, odeszły grupy teatralne. I to by przeszło, chociaż wpierw mnie zmierziło, lecz myślę, … koniec muzyki, włodarzy tutaj mają dobrych, ale mało spontanicznych. I tak powłóczę nogami, gdy na dokładkę wszystkie łodzie stojące w porcie wyszły z portu, obierając kurs w dół Bepore. Z cierpliwością morszczaka, który za kołyskę miał łódkę, patrzałem na obrót spraw. Przecież z razu nie wszystkim przyszła ochota na domowe wygody, i gdzie u licha oni płyną. Podchodzę do Fidar, a tam jeszcze większa pustka. Wyludniało, kilka młodych morszczaków jakieś skrzynie nieśli w stronę portu. Złość mną zaczęła trząść, rosła podejrzliwość, ściskam pięści, oczy mrużę, ni jak, jak zaczyna wiać od bordeckich piasków. I wierz lub nie, z kątów glenor lub ich noran, kto jak woli, powychodziły drażliwe Spitki Irterskie. Jak mną zaczęły miotać, manić … a wszędzie drażniąca głusza bierność Plendar. Jakby nie tego starczało, patrzę a od strony Spenie, nadchodzi poczwórny szyk iangerów na czarno ubranych. Pozamykane okna, bramy. Pojawił się też wiatr, który świstając między okienicami, szosą a podwórzem, odgonił nawet leniwe psy sprzed ganków. O nie, ja z podtulonym ogonem nie czmychnę. Psiakość, a nasi w karczmie na dobre hulanki odstawiają, osłabiają siły, nie wiedząc jaką niespodziankę, radośni czarni weselnicy, w porcie gościom szykują. I powiadasz Lotarze, że znasz ich zwyczaje? A tutaj o nasz dobytek, a może nawet życie idzie.

— Mówi prawdę, — zza pleców Lotara, Motar przytaknął Notarowi. — i biesiadnicy jakoś dziwnie przymilkli. Przed gospodą trakty opuszczone, kramy pozamykane, tylko patrzeć, jak karczmę zamkną lub zgoła co gorszego.

— O i Ciebie przywiało, Motarze! Pijani jesteście, jarzębinówką przesiąkliście cali. Tak po prostu, wsiedli na łodzie i opuścili gród, a ludzie poszli do noran. Jak nie burda za burdą, to fantastyczne opowieści, teorie spiskowe i wyimaginowane bitewki. Nie można was nawet na moment ostawić. — kapitan zajrzał do dzbanka, po czym przechylił ostatni haust miodu. Rytualnie wytarł ociekający złoty płyn, szerokim rękawem.

— Na Bonca i Szwetoksa zgubne rejsy, prawdę mówię. — Notar uderzył w blat stołu, aż pusty dzban podskoczył.

— Nigdy nie wątpiłem w Twoją prawdomówność, dobryś z Ciebie kompan i wiesz, mądrze myślisz. — Kapitan uśmiał się pod nosem, spojrzał z politowaniem na bractwo szukających pociechy w krzyku i burdach… — Nie znasz mój bratku Golondów, cudaczne kultywują zwyczaje, a obrzędy pamiętają tak dawne dzieje, że trudno się nawet głowić, gdzie sens a praktyczność. Jednak, gdy mylnie stąpniesz na tradycje Golondów, to od razu wrogiem jestem. Tacy hardzi i wrażliwi jednocześnie. Dziś chcę Was jednak uspokoić, nic szczególnego nie widzieliście, otć golondzkie fanaberie. Długo na Bepore żagle stawiam, i prawdę powiedziawszy, też mnie po trosze te powtarzanki irytują, choć ta akurat jest wdzięczna, — spojrzał ponownie w bezduszne samgladzkie dno fajansowego dzbanka, to na ziomków z Glendii, wargi zagryzł boleśnie. — Nic szczególnego w porcie się nie stało, gwarant Kapitana, ot tylko inne, obco brzmiące zwyczaje. Tymczasem uciszcie Zotara i pozostałe towarzystwo, gdyż dopiero iangerzy wymyślą nam nowe obrzędy w drodze do portu.

— Obrzędy powiadasz, oni z pochodniami do portu zdążali. Mrucząc pod nosem jakieś murmurando. Toć mówię do Potara, co to wachtę trzymał na drugim. Bierz bosak i dwie halabardy, pokażemy Golondom, jak się u nas wartę trzyma. Ot tak, aby się pokazać z inną kulturą…

Kapitan ponownie uśmiał się serdecznie, patrząc na swych brodzących po omacku podwładnych…

— I co zmienili śpiewy?

— Skądże znowu, — Notar zaczerpnął duży haust powietrza, prawie krztusząc się własnym przełykaniem.

— Szli dalej, nawet nie spojrzeli… a Potar jak to morszczuk znad Moteksu, zdenerwował się chłopczyna. Chwycił na poły rozgrzane węgle, co to nam wieczerzę przygotowały i jak za nimi poświstywał tymi gwiazdami. Klął i się złościł, że aby tylko któryś tu wrócił pod nasze łodzie, to pożałuję. Łachudry skończone.

— Dobra Notar, rozgadałeś się, a miodu nie ma. Czas rychli… I co? Poszli dalej?

— Gdzież Ci… Pech chciał, lecz kto mógł wiedzieć, iż Potar tymi gwiazdkami podpalił pozakrywane brezentem stragany. Zaczęło dymić w całym pasie nabrzeża. Co oni tam mieli schowane, jedynie sam Gordeun mógłby wiedzieć, a na dodatek ogień przeszedł na niby ruderę, co to stała niedaleko baszty. Jak to spostrzegli, podzielony szyk i wrócono gasić pożar. Woda blisko, zanim się Potar najadł strachu, zagaszono tą kamienną ruderę z drewnianym dachem i poszli dalej, mrucząc pod nosem. Niemniej patrzeli na nas złowrogo… Wiem co mówię.

— Niedobrze, niedobrze… taki incydent może się nie spodobać Golondom. — zagniewany, rozdrażniony Kapitan zerknął na salę, która nie znając sytuacji wchodziła to na coraz wyższy hulaszczy i rozkołysany poziom. Przez salę szynku co rusz przechodziła nawałnica sztormowa. Glendów beglend dudnił okrzykami, spontanicznym śpiewem oraz kłótniami. Na obserwujących Golondów, upojeni w na dobre nie zważali. Młody knight z pierwszego pokładu nie nadążał wymieniać dzbany, które niekiedy lądowały na podłodze. Zaczęto nawet się bawić stołami w abordażu, bryzgając piwem na uczestniczące strony. Karczemka w pewnym momencie nie wiedząc co począć zatrzasnęła okiennice zza ladą. Tymże posunięciem zmierziła samych Golondów. Doszło do sprzeczki. Zaczęło się od drwin z beglendu i z kultury Glendo — Irterii. Morszczaki odpowiedzieli dalece od przyjętych grzeczności. Wulgarne epitety, obelgi i szyderstwa niechybnie zbliżały do konfrontacji. Niektórzy, o krewkim charakterze, nawet powstawali z miejsc napinając mięśnie. Kapitan wiedział, że nie można zwlekać. Padły pierwsze rozkazy.

— Druga łódź niech wraca na deski, pora opuścić Plendar. Idź zakomunikuj tym bęcwałom, koniec biesiady i żeglowania po wzburzonym morzu pełnego miodu z szumem w głowie.

— Zamierzasz wyjść na wodę … dziś, teraz, tylko popatrz na nich. Jak nam iść pod Bepore. Zaskoczony Motar zaniemówił, spoglądając raz po raz na kompanów to na kapitana. — Mówiłeś nic nam nie grozi, znasz wszystkie spelunki, gdzie nocleg kosztuje tyle, ile kopa jaj. Fakt, Potar sprawę skomplikował.

— Rób co mówię, wiatr dobry, plateng chwycimy. Wachtowi przecież mówią, sprawy dobrze się mają i są gotowi na wypływ. A im przyda się kąpiel.

— Wiatr… na Senoksa dennego, w którą stronę chcesz płynąć, w nurcie czy w dryfie. Oni do portu nie doczłapią. Postawić żagiel w dwóch, trzech… na dwu łodziach,

— Motar bierz geldonsów mówię i wracać mnie chyżo w Fidar na łodzie, dołączę do Was. Dość zabawy, nie widzisz karczemka zamknęła okno, a Golondzi chyba nie wybierają się na drzemkę.

— Juści, karczemka kapitanowi żagle każe stawiać. Wszystko pojmuję, lecz nie popychaj ludzi na wodę. Pijani, pełno masztówek iangerów, łodzi w gości. Z Golondami trzeba zwyczajnie porozmawiać, za tą ruderę zapłacić. Siądą, aby mowę podszlifować, pijani tak samo jak i nasi. Wygadają wesołe smutki, nam trzeba w inszym działać.

— Powiedziałem, to rozkaz. Grozisz mnie, bunt, niesubordynacja? Moteks niedaleko, trzeba nam płynąć teraz, rozumiesz! — Lotar uderzył o blat stołu dzbanem, zmierzył lekceważąco kamratów, po czym podszedł do Golondów. Wymienił parę zdań szeptem, splunął na podłogę, rękojeścią kordzika stuknął parokrotnie w drzwi koło lady i zniknął. Nastała konsternacja, aż żaglomistrz złorzecząc osobliwe zachcianki kapitana, zamierzał zrealizować rozkaz. Jednocześnie uspakajając załogę i mieszkańców Plendar. Sytuacja poniekąd wyszła spod kontroli, formujące się grupki iangerów, od stanu prowokacji zaczęło być blisko szarpaniny. I gdy Motar walczył jako wodzirej, dyplomata i zarazem oficer z rozkazem, tak Notar opuścił karczmę. Wirowało mu w głowie, nie mógł zrozumieć rozkazu i wyobrażalne piekło na wodzie. Pozostawił trzask i zgiełk. Wybierał między scysją, walką, wyjściem na wodę w tym stanie załogi, a próbą realizacji swego planu.

Słońce czerwieniło zachodnie widnokręgi, rozlewając po sklepieniu odcienie barw ognia, krwi. Wyludniona dzielnica niezmiennie straszyła pustką, psując ten wczesny harmoniczny ład. W karczmie Glendzi naprzeciw Golondom, w porcie łodzie naprzeciw niezrozumiałemu zachowaniu iangerów.

— Pożar, pożar, — drzwi od karczmy trzasnęły z łomotem wraz wejściem młodego iangera. Poróżnione strony w karczmie zamilkły. Niewielkiego wzrostu z kędzierzawą czupryną, z przerażeniem obwieszczał o pożarze. Wyrównał oddech, wytarł spocone czoło i strachliwie z drgającym głosem dokończył zdanie. — Palą łodzie w rybim porcie Fidar, — młody ianger najpierw zamruczał pod nosem, aby raptem krzyknąć. — Szukam Glendów… w porcie, — ponownie nabrał głęboki oddech, dławiąco wykrztusił słowa. — palą łodzie, biegnę od nabrzeża Fidar, palą łodzie, istnieje groźba przedostania się ognia na inne pławy. Kazano odnaleźć Glendów.

Zaskoczeni Glendzi z początku zrozumieli tylko powtarzaną nazwę swej krainy. Po wyjaśnieniach sternika o zaprószeniu ognia w porcie, nie dowierzali. Srogo wejrzeli na Golondów, wszyscy wstali z ław. Usłyszana wieść poprzez sternika zbuzowała skronie krwią pomieszaną z miodem. Awantura wisiała w powietrzu. Kto śmiał zmącić im wyprawę i niedokończoną zabawę, a co najważniejsze wywołać intrygę. Błyskawicznie utworzono zwarty bojowy szyk. Jeszcze nie wiadomo przed kim i po co, jednak zaciśnięto pięści. Zaatakowano nasze łodzie — wystarczyło. Morskie sztylety poczuły dotyk zimnych rąk, zwiastując żądzę odwetu i zemsty. Zapanowała przeraźliwa cisza. Zakotłowało też roszadami wśród Golondów. Na postępujące wydarzenia, zastępujący kapitana sternik, stanął przed agresywny oddział. Podniósł w górę ręce, nakazując rozwagę i spokój.

— Nie ważcie się, oni tutaj ducha winni. Ratować dobytek trzeba. Do cholery, czy ktoś wie, gdzie powiało Lotara.

Ziomkowie opętani zemstą, wymierzeniem samosądu, zupełnie zbyli sternika. Żaglomistrz, wychodząc przed szereg, chwycił oburącz sternika za ramiona. Potrzasnął.

— Nie przeszkadzaj, jeśli chcesz skończyć jak niebawem Golondzi! — po czym mrugnął oko Glendom, wskazując brodą Golondów. Chwiejąc się solidnie na nogach, wyszedł na środek dwóch szwadronów, zaczynając wściekle komenderować. Budzący się pomału chaos, nie wróżył nic dobrego.

— Zaprzestań, rusz się do cholery! — sternik ostatkami sił ratował wymykającą się spod kontroli sytuację. — Weź drugą łódź i do portu! Chcesz burdy! — wyszedł ponownie przed szyk krzycząc do ziomków.

— Żaglomistrzu opamiętaj się, i uspokój durni! Co mądrzejsi Golondzi, Iangerzy zaczęli opuszczać karczmę, na wpół uniesionymi dłońmi. Na widok uchodzących, popłynęły obraźliwe epitety.

— Oto i tchórze! Zdrajcy! — rzucił uchodzącym, któryś z Glendów z głębi bojowego kordonu.

— Krewcy jesteście…, ale ponoć wasze łodzie ogień trawi w porcie, — spokojnie odkrzyknął starszy Golond na odchodnym. U drzwi karczmy dorzucił — zbierzcie manatki w kroki do Fidar, abyście tylko trafili! Pospólstwo pijane!

Słowa Golonda napełniły czarę zemsty po brzegi.

— Psie bractwo Bepore! Brać, tak się nie godzi! Sprawdźmy siłę w pojedynkach na stal.

Stal Glendów jakością słynęła od Registre, Skansa po Orton, Fremot i Sicz Pustynitów. Poznano się i na produktach w Plendar, nie mówiąc o zręczności wyrobników w posługiwaniu się powyższymi narzędziami. Tym razem rozwścieczeni Irterzy znad Moteks i Bredor, podchodząc coraz w bliższym iangerów, zmierzali w niechybne starcie. Nijak nie skutkowały doniesienia znad portu, aby zakończyć spór. Oczekiwano tylko na pierwszy ruch potencjalnego przeciwnika. Dzienne zmaganie się ze zdobywaniem Plendar bądź, co bądź w zabawnym aspekcie, pomału mroziły rozjuszoną krew wojowników. Z królestwa sześciu królów Thorodów. Przygotowani byli na wszystko, utratę łodzi, walkę z Golondami oraz poniesione rany. Tylko Motar, widząc podkradające się szaleństwo załogi, wszedł między z wolna nastające pijane strony, aby poskromić zapędy Glendów, jak i wzbudzić rozsądek u Golondów.

— Wariaci, zostawcie! Ratujcie łodzie! — przepychając kompanów na strony. — Do portu! Rozkaz kapitana! W tym momencie wpadł powrotnie Notar do karczmy, zziajany i z gorejącą twarzą.

— Zaprzestańcie! Widać czarną chmurę na północy! Wracajmy!

Rozsądek na wzgląd łodzi uprzytomnił morszczaków. Rozwścieczenie choć nie minęło, to jednak górą wziął interes. Pierwszy odpowiedział na komendy sternika niejaki Botar, krzyknął pobratymcom.

— Brać Zotara na ławę i do portu. — zamachnął się dłonią nad morszczakami, dając wyraźny znak Golondom, że obiera nad nimi kontrolę. Motar instruował kolejne nowe polecenia.

— Młody Poltar zostanie na wypadek, gdyby wrócił Lotar, pozostali za mną z podziałem na dwie grupy. Notar z Botarem idziecie pierwsi. Weźcie drugi maszt. Słyszycie psia kość. — krzyknął w stronę masztu Lotara, zdumieni obrotem Glendzi, jeszcze pełni żądzy zemsty, niezrozumienia, podjęli wreszcie komendy.

— Ja z pozostałą grupą ruszymy zaraz za Wami.

Sytuacja jednak nie była tak oczywista i jasna. Stek przezwisk, obelg poleciały na odchodne w stronę Golondów. Aby ponownie wszcząć kłótnię i konfrontację.

— Chcesz zostawić na pastwę pierwszy maszt, nie ma mowy. Wszyscy razem albo rozliczymy się z tymi tchórzami, czekających tylko na nasze osłabienie. Golondzi nawet nie poruszyli brwią. Niczym stalowe postacie oczekiwano na zakończenie tej maskarady.

— Zdrada! — Glendzi nie poprzestali. — Gdzie więź Beporianów!? Zadziwiające, tak witacie gości ogniem! Cóż to za gościnność?! Gdzież karczmarka, miodu trzeba zabrać! Kompania morszczaków nie przebierając w epitetach, do maksimum rozsierdzeni, zaczęła przewracać stoły, łamać ławy, rozbijać puste dzbany o podłogę. W ciężarze spożytego trunku i gorąca dnia w napływie szaleństwa zaczęto demolować skromny dobytek karczmy. Ciskano dzbanami w okna karczmy i za ladę baru.

— Wrócimy jeszcze łachudry! Na pojedynki!

W końcu nawoływania odniosły skutek. Widząc, że nic tu po nich, Golondzi rozpierzchli, wyszli przed karczmę.

— Zaprowadź głupców do portu, za moment dołączę, — Motar rzucił komendę trzeźwiejszemu, po czym zagadnął Poltara, gońca Lotara.

— Wiesz, dokąd miał iść kapitan.

— Nic nie wspomniał, od rana go nie widziałem.

— Dobra, wierzę. Staniesz w bramie za karczmą i przestań się trząść, nic Ci nie zrobią. Poczekasz tam na kapitana, gdyby na swoje szczęście pojawił na powrót.

— Znasz mowę bliską Spenom, tyś z południa delty Moteks. Drogę do portu znasz, zatem odczekaj po zmierzch, a potem mknij z całych sił na łodzie. Powinno się ściemniać za dobrą chwilę. Mam nadzieję, że razem z kapitanem przybędziesz na łódź. Kapitan zaś może nas szuka, a Kolc tylko zna, gdzie on polazł. — potrząsł młodym knightem na przysporzenie odwagi.

— Muszę iść z nimi, aby drogę nie zbłądzili.

Przypuszczenie Motara się sprawdziło. Morszczaki Glendii opanowali cały przemarsz od karczmy do portu. Poprzewracano stragany, wozy kupców. Szli środkiem traktów ordynarnie wrzeszcząc i zaczepiając sporadyczne grupki Glosaw, Golondów. Przedarli się przez odgrodzone enklawy, z hałasem przeszli podwórza, place. Aż wreszcie wycieńczeni dotarli pod nadbrzeże Bepore. Dym rzeczywiście unosił się nad nurtem rzeki. W głowach dudniło im echem spod karczmy.

Wraz z opuszczeniem karczmy przez Glendów, nastała w okolicy przeraźliwa cisza. Niespełna w parę chwil wcześniej jeszcze kwitnąca hulanką, teraz przemieniona w całkowitą ruinę. Rumowisko po burdzie wyglądało nade wyraz żałośnie. Na zaistniałe Golondzi, tylko kręcąc głową przymknęli drzwi i bez zbędnych słów, odeszli. Nieopodal w bramie pozostał wyłącznie Poltar, obserwujący ten koszmarny widok. Nieznacznie wystraszony sytuacją oraz obawą czy zdąży dołączyć do wyprawy, próbował sklecić w całość katastroficzny dzień. Wyciągnął krótki sztyletowy kordzik, dotknął ostrze, przenikliwe zimno przeszło ciało knighta. Jak prawdziwy Glend, gotów był na wszystko, jednak wypadki spotkane w Plendar wyraźnie go wewnętrznie podzieliły. Pionierska eskapada, a taki blamaż na samym początku. I kapitan okrętujący młodego geldonsa, zwyczajnie przepadł. Przywarł w ceglany mur, chłonął zimno w swym rozgrzaniu i emocjach. Wokoło zalegał liczny osprzęt i półprodukty bednarzy. Na poły otwarta brama, pozwalała swobodnie obserwować plac przed karczmą. Z wolna wieczorny chłodniejszy wiatr z mglistą poświatą otaczał dzielnicę, gród. Ciemniało. Drzwi od gospody poruszane wiatrem cyklicznie trącały skrzypiąco framugę. Lekki poświst wiatru, pociemniałe niebo i stukot. Wypatrywał kapitana z naglącą myślą, biec do portu lub czekać.

Wieść iangera się sprawdziła i przywołała najgorsze z wyobrażeń. Od nabrzeża, nazwane przez Golondów jak i Spenów Rybim Fidar, widać było unoszące się tumany kłębiastego, smolistego dymu. Wiatr był z zachodu na wschód. Ogień na wodzie u morszczaków, niósł zawsze pasmo niepowodzeń. Niekiedy zaczynał okres, zwany w Glendii, okresem Gordeuna. Rozpoczynał walki o władzę na całym obszarze krainy, zmuszając ludzi wody na zejście na stały ląd. Geldons widząc nadciągającą chmurę dymu, wiedział, że nie mógł być to przypadek. Geldonsi, łodzie, Plendar i złowieszczy preludium oznaczające dla jego ziomków okres bitew, klęsk i upokorzeń. Aż po wybór króla spośród sześciu władców na sześć regionów. Tyle pieśni usłyszał od geldonsów, morszczaków, tyle opowiadań. Czy to ten moment? I chociaż źródło najgęściejszego dymu pochodziło z dalb oddalonych wprawdzie od nabrzeża. A cum łodzi Glendów znajdował się w pobliżu zbiorników retencyjnych, tak myśli młodego geldonsa przybrały czarny scenariusz.


Niemniej podzielone grupy awanturników dotarły pod nabrzeże, wpadając na zebrany tłum w okolicy basenu rybiego. Przedrzeć się jednak pod wodę, było wielce utrudnione. Albowiem miejscowi rybacy dzierżąc straż wzdłuż nabrzeża, wyznaczyła uczestnikom pole obserwacyjne. Opustoszałe ulice w Fidar widać znalazły potwierdzenie, gdyż przyglądający się tłum ciągnął się aż po cum łodzi Glendów. Dla Irterów znad zachodniego Bredoru, napotkani mieszkańcy Fidar, stanowili ostatnią przeszkodę przed widokiem łodzi.

— Z drogi hołoto, precz! Zapłacicie za atrakcję, podpalacze! A to wytrawne winiaki górsko-czerwone, na przyglądanie im się wzięło! — barową ławką zabraną z gospody, machano na lewo i prawo, a służący im jako skuteczny taran.

— Najlepsze łodzie Wam zainkasujemy, psubraty dolinne!

Nagle nastąpiło otrzeźwienie, jakby schłodzeni lodowatym kubłem wody. Gdy w końcu sforsowano straż i tłum widzów, i gdy stanęli wreszcie u nabrzeża, nie mogli uwierzyć. Przygotowani na starcie, z nożami w dłoniach, godząc się w drodze na utratę łodzi. Żądni krwi i łupów, teraz znaleźli przed sobą dwie nietknięte żeglowne łodzie oraz zdumienie Glosaw i Golondów. Źródłem dymu była zajęta ogniem ogromna barka, płynąca lub raczej eskortowana środkiem Bepore. Transportową barkę -łódź prowadził holownik w świetle podchodzącego wieczora. Wysuszone drewno z gęsto zalegającą smołą, wzniecało czarne chmury. Natomiast łodzie Glendów w cumie pachołów łagodnie kołysane falą. Oczekiwały na Irtersów w perspektywie barki. Trzy krainy Spenie, Bordeu, Plendar, w zwyczaju przodków, puszczali na Bepore najstarszą łódź na wodzie. Obrzęd znany i powielany od czasów zamierzchłych. Początek trasy stanowił gród Nies u Spenów, aby potem płynąc wzdłuż brzegu Bordetów, Golondów. Dopływała do śluz przed strefą meareską, gdzie symbolicznie zamykały okres rządów obecnych Konstorów. Zniszczenie oznaczało też postawienie na wodę nową barkę, zamówioną stosownie w Mearesii. Palący się wrak po otwarciu basenów za śluzami, wypuszczano na rozległe mokradła Modare.


— Woltar wracaj po Poltara,

— Wychodzimy, teraz, już — Notar pchnął Woltara w stronę grodu, — Nie możemy zostać w Fidar.

— Nie znam drogi, zabłądzę, nie znam nawet mowy Golondów.

Widząc nieskorą ochotę pójścia po najmłodszego członka załogi, pomocnika kapitana, Notar krzyknął do żaglomistrza drugiego pokładu.

— Sotar, idź po knighta, bez Ciebie nie odpłyną!

— Gdzież mnie ślady zacierać! Też nie pamiętam drogi! — wchodząc na deski pokładu, spojrzał z politowaniem na Notara. — Wchodzisz! Spójrz na ten przybierający tłum, tu nie rozchodzi o nasze wyzwiska, nawet o burdę w karczmie. Wachmistrz Potar rzucając na wpół zgaszonymi węgielkami, podpalił i spalił doszczętnie tamtą budę. Widzisz ją! Wchodzisz! — jednocześnie dając czytelny znak, iż wkrótce wciągnie trap.

— I co tam było, schowek na chrust? Też mi wymówka.

— Nie schowek, za blisko baszty, wyobraź sobie, że tam były tajne zwoje, księgi, pergaminy. Kto by przypuszczał? Nie wiem co się za chwilę stanie, jak zjawią się iangerzy i siangerzy.

— Buda i tyle?! — Notar widząc jak Motar na pierwszym pokładzie stawiał belanfok, wpadł w szał. — Tacy z was cwaniacy, kiesa w kieszeni, szum w głowie i hejże! Szczeniaki ani mi się ważcie, czekać aż wrócę. Ciebie natomiast — splunął na falszkadl, — zostawiłeś geldonsa, parszywy tchórzu. Wrócę, to policzymy się…

Odepchnął kamratów, zaczynając powrotnie biec pod karczmę. Minął hardo grodzian, nie zważając na obelgi i wyzwiska. W drodze za portem spotkał ledwo żywego Zotara. Zmęczony i na wpół przytomny Irter, wracał wodzony już tylko zwykłym instynktem do celu. Zagubiony między straganami, a łodzi wypatrywał w przeciwnym kierunku, Lasku Irterskim dzielącym dwie krainy Spenie i Plendar. Ledwo stał, potłuczony od urazów podczas biegu z ławą czy na ławie.

— Na łódź, — kierując pomocnika w żaglu, klął nieposkromioną złością na arogancję i zarozumiałość odwiedzin.

— A oni? — wymamrotał Zotar, wskazując na zebrany tłum.

— Jacy oni! Teraz mądryś, wcześniej całe Plendar chętnie byś spalił! Hyżo na łódź, na pokładzie nic Wam nie zrobią.

Wszedł na trakt prowadzący do karczmy. Powoli ciemniało. — Abyśmy się tylko nie minęli, — bieg i rozpatrywał. Sam był z grodu Thoroda Kafartan. Gród wolny i nie otoczony murem, a na rozsław świateł nauki zbudowany. Stolica wszystkich początków idei w Glendii, prądów w nauce, a powołane przez mistrzów Kręgu Kamienia Wody. Irteria się nie poznała na wiedzy płynącej z Kafartau, lecz Orton powinien. Został teraz zdruzgotany swą małością i małą szansą na jakąkolwiek zmianę. Zniszczenia w Fidar nie pozostaną przemilczane, spalone księgi. Na ówczesne mógł wyłącznie ciskać hierarchią po kątach, oswojonych egoizmach i wzbudzać strach u kres kresu w edruns. Uczestniczył od młodego geldonsa we twórczej wymianie słów. Od klindstwa brał nauki, aby posiąść władzę nad żaglami, wypłynąć w poszukiwaniu wiedzy i sensu życia. Samowolnie wybrał zamieszkanie nad rzeką Odasu, aby praktykować w rzemiośle rzecznego transportu. Wdrożyć się, poznać ten szorstki kawał chleba. Zdobył Wkabr, Porer, Erby Ortu, po Edrunie trzęsawiska, Bepore. Odwiedziny w Plendar odkładał na późniejsze czasy, wiedząc, że źródła płyną nieopodal. Wreszcie nadeszła pora, arcyważne Kolomesty Sezonów. Zaciągnął się rejs z kapitanem Lotarem do Fidar. Zamierzał pobyć parę dni. Pamięcią sięgnął do dawnych lat, gdy przemierzał bagna Modare. Rozbici u Gór Floke uciekano przez zony pirackie, hordy wodne, a dziś rola odwrócona. Dzisiaj i mnie uważają za złoczyńcę i agresora oraz wandala. Gniew, ucieczka, upokorzenie i sąd z nieprawidłową opinią.

Drzwi od gospody niezmiennie chybotały na wietrze, unosząc w okolicy straszliwy odgłos pustki. Jeszcze niedawno pełne wrzasków, kłótni przeplatane grubiańskim humorem. Przestąpił przedproże. Karczma w pośpiesznym została uprzątnięta, potłuczone szkło, połamane drewno wymieciono w narożnik sali. Prysł zapomniany zgiełk, gwar, awantury, wtórująca dotychczas melodyka w tym kontraście wyobcowanej ciszy z przeraźliwą próbą zawładania wnętrza, odpychała na bezkres myślny. Gdzie sensem jest już tylko wijący się niesprecyzowany cel. W bramie nie spotkał Poltara. Poszedł tropem Lotara, o drzwi w szynku, którędy czmychnął kapitan, otwarto. Wyprowadziły sternika na wąską drogę z niskopienną zabudową Fidar. Zastawione suszącymi się sieciami, skrzyniami, beczkami. Jednakże wszelki ślad po kapitanie i geldonsie zniknął.

— Lotar draniu, znajdę Cię, — przeklął plując na bruk. — obyś gońca zabrał z sobą, — kopnął w złości drzwi od karczmy.

Zewsząd wyglądało złowrogo, straszyło zmową wyludnienia, potęgując swoisty dramat Notara. Szamotany między indywidualną wrażliwością poszukiwań celu a umiejętnością zaadoptowania się w realizacji od zamierzonego.

Tymczasem w porcie załoga Glendów szykowała się na opuszczenie Fidar. Sytuacja wymsknęła się spod kontroli, wiedzieli, że czas działa na ich niekorzyść. Lada moment mogli otrzymać zakaz wyjścia na wodę.

— Odcumować łodzie. Wychodzimy — rzucił rozkaz Wotar,

— Ale, jakże, oni jeszcze w grodzie…

— Pierwszy, trzeci oraz bramsel w pół, brać drągi napór w dno, opuszczamy port.

— Chcesz zostawić, kapitana, sternika, młodego knighta…

— Widzisz tłum, a wciąż ich przybywa. Tylko patrzeć, jak zjawi się kapitanat. Zresztą spalonej barki już nie widać, można wychodzić. Zanim ostatni dym opadnie, nie ma nas być w Fidar. Zrozumiano. Nie podoba mnie się tutaj zostać ani chwilę dłuższej. Jeśli chcesz, proszę Cię bardzo, wysiądź — wskazał na ląd, — A rozbitków z gospody postaramy zabrać nocą po stronie Spenie.

— Gadanie, wiesz, że nie zdołasz, jak ich powiadomisz?

— Psieszczurze, wysiadka lub… popłyniesz poza łodzią, gdzie żywnie chcesz, — ujął ster oburącz wyprowadzając łódź na wody Bepore. Wieczorna bryza wyprowadzała Glendów z Fidar.

— Żagle w moc.


Mieszkańcy Fidar stojąc nad Bepore z nutką nostalgii przyglądali się odejściu barki. Poprzez swej aktywności spełniła wykazała się dwakroć korzystnie. Tak powiadano i nieliczni spostrzegli incydent gaśniczy z archiwum baszty oraz pojawienie się agresywnych Glendów. Wielu nawet uważało, że iskra od barki mogła wzniecić pożar. Lecz miano oko na niejasną wizytę Glendów, oskarżając za burdy w grodzie. Wodzono za nimi od momentu zejścia na ląd. Krewcy z wrodzoną wichrzycielską postawą, wprowadzano niepokój w pogardzenie lokalnym zwyczajom. Uosabiali wszelkie zło, które przynoszą intrygi Spitków Irterii, a wiedziano przecie nie od dziś, z Bredoru nadciągało często zniszczenie. Agresję względem sumienia, pokoju oraz dobrobytu. Haniebny czyn Glendów profanujący święto, nakładające się tradycji spławienia barki w płomieniach, oznaczał złowróżbną ostrzeżenie dla Golondów.

Wychwalano natomiast działalność barki w zacieśnieniu krain oraz ówczesne walory techniczne. W tonażu niedoścignięta, w miarę wygodna i łatwa w manewrowaniu. Dziś pusta w płomieniach wzbudzała litość i postrach płynąc nurtem Bepore. Spławianie barek było tradycją przywołujące zamierzchłe waśnie plemion. Puszczano palące się pławy, zasługujące na demontaż, na Bepore, aby kończyć swary na wodach. Patrzono długo na rzekę, zanim ostatnie ciemne tumany wessało niebo. Wpatrzeni w dal przy zachodzącym słońcu, przywoływano odległe dzieje. Aż blask zmierzchu przeszedł w świetlistość lamp u nabrzeży. Ucichło. Stopniowo w oddali poczęły opasać brzegi dźwięki muzyki, palono święte ogniska. Rozświetlone strony brzegów Bepore, bliźniacze grody w Spenie, Bordeu, przywołały bliskość, migotały sztuczne świetliki w usypiającym wieczorze ciepłego dnia. W końcu bordeci przekazano starym zwyczajem sygnał, znak poprzez płomień na basztach, dotarł do Fidar. Zaczęto od Baszty Esteme, barka opuściła Bepore i skierowała się na bagnisty Puchu Modare, gdzie miała osiąść jak inne poprzedniczki.

Rozdział II
Most Poziomkowy

Doświadczający życia, z odczuciem doraźnej wyłącznie obecności wśród mniejszych lub większych decydentów, młody ianger opuścił Wieżę Talarsa. Próbował zrozumieć rozmowę i przyczynę posiadania dwóch imion, gdy jedno przed nim zostało ukryte. Czemóż akurat Miłowit.

Idąc w stronę Leniver, zewsząd wyłaniały się pozostawione po targach kołowe stragany Stopursów. Zawiało chłodem obcości, a to co wcześniej jawić się miało jako sielskie, przemieniało się w nieznane środowisko. Zagubiony samotnie przemierzał drogi, dalece skory do zbliżających się wieczornych odsłon. Nie zawiodły natomiast legendy, niesy sprzed lat, opowiadane w leniwe dni podczas okresu słoty. Pora deszczy przychodząca z wschodniego Samoros. Towarzyszyła duchowo u boku Slakste lub Sensławy, jak twierdziła niastera z Wieży Talarsa. Odczuwał także obecność Plonsy, a także iangerzy mocno nadszarpując morale wchodzącego w stan iangera, stora — Miłowita. Zamierzał zaprzestać wołać na siebie Selt. Nie ustępował, szedł zdecydowanie naprzód, mając nadzieję odczytać wkrótce właściwy sens drogi.

Nad Plendar zawisły pierwsze oznaki wieczoru. Słońce zelżało. Doliną Źródeł zaczęło wieczornie kołysać, zmieniając cieniste kształty budynków w baśniowy, z lekka wyimaginowany świat, rodem z wyobraźni. Gdy w końcu postawił kroki na trakt prowadzący do miejsca zamieszkania, przyćmiony wydarzeniami dnia, nawet przyjaźnie nie drgnął. Zamyślony, wyobcowany, biernie pogodzony na zaistniały dzień, lecz daleki od realizacji planów. Norana, jak ni dotąd straciła tęskne ciepło, urok. Tutaj wzrastał w symbiozie od sielskości Pasma Gór Loskanii, tuć poznawał tajemnice wdzięcznej natury. Słoneczne dnie niespotykane nigdzie indziej, podniecające noce promieniujące rozżarzoną ilością gwiazd na modrym niebie. Teraz czuł się upokorzony i zdradzony. Otwarł skrzynię cisnął lekceważąco dar wymiany. Jakże często maniące jedynie swą błyskotliwą i kolorową formą interesu. Troszkę zły i na siebie, na wczorajsze, utraconą wewnętrzną łagodność, która nie pozwalała, aby zrozumieć targające nim siły. Poprzez uchylone okno nadleciały śpiewne melodią towarzyszące przymiarkom na drugą odsłonę uroczystości. Dźwięczne strojenie instrumentów połączone z cykaniem świerszczów, na poły sennych treli ptasząt oraz zawieszone w próżni upływ odchodzącego gorąca dnia. Ktoś tam jeszcze wracał z targów, ponaglano i na kogoś czekano, jakby wszystkie norany z mieszkańcami, pola, łąki i drogi zawitały w gościnę. A on nie miał dla nikogo czasu. Wszędzie gdzieś się spieszono, zostawiając obowiązki dnia. Tamże ktoś dekorował wjazd przed bramą, gdzie indziej kapano dzieci przed porą snu. Wtórujące pokrzykiwania klindtków, rodziców, odtwarzały czystą formę życia, tworząc harmoniczną, nadaną odgórnie przez Kogoś z Nieba, układankę dźwięków, barw, czynów i mowy. To była prawdziwość życia.

Nawet niastki dały się słyszeć sprzed zwierciadeł noran. Chichocząc figlarnie przymierzały odziewek. Były nimi nieraz wyszukane kostiumy, kubraki, woalki, wespół wzorowane i szyte, a z przeznaczeniem wyłącznie na Święta Kolomestów. Obuwie nazywały się u nich — tańczące buciki. Wiązane od dołu podeszwy wzdłuż całej cholewy krzyżykowym ściegiem, mieniły się różną maścią. Już teraz wystukiwały iskrzące próbne takty na wieczorne tańce. Odziewek oraz obuwie u Niaster, niastek różnił się także fasonem, odmienną barwą, wedle przynależności do określonego koła oraz stanu. I tak buty oscylowały od jasnego, powiedzmy miodu, po ciemne brązy i czernie. Czyszczone, smarowane, starannie polerowane, rozszczepiały ponownie skrą maści nasycone walory. Luźne szale dominowały w ubiorze, one także stanowiły rodzaj identyfikacji stanowej, ułatwiając poznanie i nawiązanie bliższej, może wtajemniczonej rozmowy. O stopniu ważności w działalności Kół Niaster decydowały wyszyte wzory, nieraz dodatkowo frędzle i konfiguracja koronek. Sama zaś kolorystyka ubioru odzwierciedlała odpowiednią ilość uzupełnień i wtajemniczeń. Nazwy pochodziły od dziejów powstania kół, miejsca zamieszkania, funkcji. I tak też niastery z Masde potomkinie władczyni Reksantry, przywdziewały na czas Kolomestów nakrycie głowy w postaci długich szalów. Według zapisów konstorsów, Reksantra przybyła w Dolinę Slamki po śmierci Pursewa, który wcześniej poślubił Moktenę, tudzież władczynię od zachodu Spenów. Dwór z Nies Reksantry utworzył z poparciem konstorsów silne lobby ważności dwóch płci, zaś same Niastery wzorowane w części na Spenii dwupodziale obowiązków, wyodrębniły wolny stan. Źródła podają, jakoby Siantery zaczerpnęły idee wprost od jednowładztwa Lece. Gdyż jak wiadomo, marsz Lostora z Bradorsl rozdzielił się nad Jeziorem Cholest i jedna strona przybyła na obecne ziemie Spenii bez kobiet i dzieci. Siantery dla Spenie nadeszły z Lece, aby z czasem zaszczepić samodzielny status Niaster w Plendar. Powstała jednocześnie stała więź z zachodnią linią Spenie i Lece. Powyższy melanż Pursewa zacieśnił chłodne sąsiedztwo Plendar i Spenii tworząc na długie lata mocne wsparcie od rządów z Masde. Więź wzmacniająca w krainach wagę dziejów Lostora oraz gruntująca podłoże pod przyszłe dominum Gosderów i Storów w Irterii.

Następny etap po okresach uzurpatorskich, bitewnych samozwańców, rządy objął Spenos. Trwała około pięciu, sześciu pokoleń od założenia przez Talarsa grodu Leniv. Kontynuowano adaptację rzek na szlaki transportowe. Po nim Pursew odebrał od konstorów znak Lostora, który pokonał samozwańca Ropdosla, który wraz z grupą zwolenników, przemocą sprawował władzę w dorzeczu Slama. Stworzył enklawę zwaną w Plendar sunidyn, opierając się wczesnej na lokalnej dynastii z Loskanii. Powrócono wówczas plemienną zwierzchność Stersów, zamierzano zapanować nad większością ziem Golondii. Z czas przegnany na stronę Spenów za Wzgórza Nerm, bezpośrednio po buncie grodów z od środka centr Lenivu, konstorów i rodsów. Powrót konstorów przywrócił Lostora wykładnię i system władzy po rzeki Mer, Slamara, Lama, Sla, włącznie z Loskanią. Ustawiono Pursewa w wieku dziecięcym następcą w kontynuacji ponicista. Powrócił pokój, sprawność rządów nad wszystkimi stanami. Wzmacniano grody kamieniem od Leniwer, Fidar, Gofird-Spenów oraz Kelt.

I tak też Niastery od Reksantry wraz z późniejszymi spadkobierczyniami, lojalne względem herbu Lostora, podtrzymały obecność w Plendar. Obok Niaster z drugiego okresu powstania krainy, współuczestniczyły w sprawowaniu władzy. Natomiast aktywność Koła od Tetrosy, na odmian podzieliły się na mniejsze koła o różnorodnym polu działalności.

Pierwszy etap powstawania krainy w herbie Lostora, zakończyły rządy Wielmolsa i syna Kalstona, który abdykował. Wielmols był inicjatorem okresu „Wielkich Swarów i Kłótni”. Na czele części konstorsów sukcesorów Lostora, ówczesny Plendar zadrżał mocą podtrzymywania herbu. Oplótł zbrojnie marszem całą siatkę dróg i rzek w krainie. I gdyby świta pozostała wierna konstorsom, idei Wielmolsa, nie doszłoby do tragicznych w skutkach wydarzeń. Tenże zbuntowana władza, nazwana przez dzieje i skrybów, mąciciele wód Bepore, zniweczyła dotychczasowe suwerenne układy samoorganizacji. Powoływane samorządy wprowadziły terror, podporządkowując urzędy, rodzące się wolne stany Golondów. Sam Wielmols z wizją władztwa wyprzedzającą epokę, został uwięziony i puszczony wodą na tratwie do Nepot. Stamtąd pod eskortą flisów przez Bleau dotarł do Maeresii. Wspomniany syn Wielmolsa, Kalston tudzież zapisał się godnie w świadomości Golondów. Najpierw idąc na wschód z kilkoma oddziałami, dołączył terytorium dorzecza Sleuw, stawiając odcisk potęgi po granicę plemion Samoros. Były nimi rozległe wschodnie torfowiska, bagna, zaczynające się Gór Swent. Wprowadził sukcesywnie pokój na wschodzie krainy, zawarł porozumienia z północnymi krainami Bepore. Wracając do Plendar nieustannie reformował za wskazaniem ojca, pozycję konstorów w stan Storów, upatrując w przyszłości bliższych sprzymierzeńców. Położył kamień węgielny pod sławetny gród Wsent u granic Samoros, dająca władcy niejednokrotnie bezpieczne schronienie. Próbował zapanować nad zbuntowaną częścią Plendar — Lokosn. Wymyślił skrajnie odważny plan. Wprzód za pomocą sztucznej wywołanej anarchii, przekazał władzę w ręce ludu, aby przeorganizować zależności. Niemniej źle ocenił własną możność i lojalność. W momencie, gdy odbierał autonomiczne niezależności jako sławetny protektor wolności, napotkał na zdecydowany opór. Sunidyn ponownie regionalnie rozkwitł, całkowicie lekceważąc centralne aspiracje Kalstona. Rodsi poparli mieszkańców regionów. Zdążył jeszcze wzmocnić stan storów oraz konstorsów, podtrzymujących naukę i herb Lostora, oraz trzymając pieczę nad spójną wytwórczością rzemieślników i rolników. Prowadzono tajne i jawnie pertraktacje z władzą bram, baszt, a także wywierano presję na ponicistów Irterii: gonstorsów, konrodów, Glendii i Bordeu, Belglendii. Na długo przeszłe próby intronizacji znaku herbu „człowieka znikąd”, wreszcie wygasły. Sunidyn z rodzimą odmianą mowy uchresm pozostał pod usilną opieką rodsów i strażników bram. Po tych wydarzeniach Loskon, sąsiedzkie krainy przemianowały Golondię na Plendar.

Drugą dynastię z rządami wyłącznie storów, niaster zapoczątkował Stor Slender, od którego imienia nazwano maleńki gród u rzeki Sles. W obronie od puszcz przeobraził się w forteczny bastion Dolnego Plendar. Połączył wszystkie plemienia, grody i większe ośrodki mieszkalne, jednym prawem, opartą na równości wszystkich stanów. Pogodził rzemieślników z rolnikami, uregulował własności z włącznie z autonomiami. Propagator myśli Kalstona, poznawał i porozumiewał się z północą, wymieniał opinie, wprowadzając między innymi wspólne miary i wagi. Moneta płatnicza — geton, odtąd określano poziomem uprawianej ziemi, a obliczany był w krainach odrębnie wedle wkładu energii. I tak tłoczone w Maeresii getony irterskie, różne dla wszystkich krain, szacowano nie względem wskaźnika kruszcu, a według zbilansowanych, gotowych towarów i produktów. Czuwał nad tą procedurą niezależny urząd powołany w Mearesii.

Pozostawione wschodnie mokradła, południowe puszcze, podsycane przez wieki w Sterii, osobliwą zdradą „człowieka znikąd”, który po odejściu z Bradorsl zniweczył dotychczasowe struktury, zaczęły się budzić. Dochodziły do Irterii pogłoski o zbliżaniu się pseudo-pasterzy do nizin Loskanii, przygranicznych grodów. Porzucając dotychczasowe zajęcia, tabunami paraliżowały przygraniczne życie. Slender stworzył plan utworzenia ziem buforowych w Sterii, gdzie nastąpiłaby re-transformacja napierających plemion z ościeni. Poznał moc puszcz jak nikt inny z pobliża władzy. Były mieszkaniec przygranicznego grodu, sytuującego się w pobliżu lasów, borów i stepów. Od młodzieńczych lat zapuszczał się na odległe połacie stepów, wyspy Samoroskie. Aby później nieustannie powtarzać storom, „Granica Plendar tylko na Bepore i wzdłuż prawej strony Sles” Stworzył prawo ukracające zapędy zmian terytorialnych, konstruując tymże zasadne lobby storów, zarówno od enklawy Loskanii, jak i suwerennych Krain. Świadomość z odśrodkową kulturową w Irterii, wykuwały się w jednym ośrodku, z liczną siecią delegatur około baszt, bram. Wspólnym spoiwem stanowiła zespolona wiedza, czerpiąca z źródeł i ksiąg, które rotowano w IberoIrterii. Wyodrębnił i podtrzymał tożsamość luźnych plemion, nawołujące do prakorzeni Loskanii. I gdy sąsiedzkie Spenie, Lece, wiernie podtrzymywało wprowadzany dyskurs, tak krainy północne z lokalnymi plemionami, należało wpierw przekonać o słuszności poczynań. W następstwie sukcesji dróg Slendera, skrybowie potwierdzili imienia: Lonbur, Wiets, Skapl oraz Sulwer. Ostatni przeniósł znak herbu Lostora do Onxy pod stoki Loskanii, tuż u jezior Ruksodr i Staniew. Przechodzący przez gród trakt kupiecki, pamiętał wyzwoleńczy pochód od puszcz, Cholets — Golondia. Idącym od Bradorsl rozświetlał wybrańcom odpoczynek i okres pokoju. Wieczną zgodę i pomocne wsparcie. Gród Onxy był pod wpływem kulturalnym od Niaster z Masde i Świętej Górą Antreas, próbując ogłaszać Golondom kosmologiczną hierarchię wierzeń. Niektórzy twierdzą, że nastał wówczas matriarchat w poparciu o „Koło Storów Dominia” potwierdzający spójność rzemieślniczo — rolną, a przynoszący upragniony mir na długie lata.


Niastery z woalką w barw odcieni granatowego, swój początek wywodziły od Tetrosy. Fundatorki wielu rzecznych baszt na określanie pór nocy za pomocą światła bijącego od ognia. Równocześnie z aktywnością Golondów w prastarych grodach północy, Leniw i Kelt, uczestniczyły wraz z storami w organizacji życia wspólnot. Niosły edukację niższym w stanie — niastkom, usamodzielniając na przyszłe życie.

Przepasaniem szarfą w pasie o odcieniach złocieni, odznaczały się Niastery od Pikteli. Z determinacją wymogła na ówczesnym prawie, udział Niaster o samostanowieniu, warunkujące podział kompetencji. W szczególności, jeśli sprawy dotyczyły działalności statutowej, ochronie niast oraz podtrzymaniem sunidynu plemion. Piktela określiła stosunki między stanem storzym a iangerami, zwracając uwagę zależną praktyczność przydatności stron niż konfrontacji o wpływy. Główny nacisk położyła na adaptację i wsparcie południa względem odbiegającej kulturalnie północy. Nieczęsto one zagubione wśród połaci pól, łąk Dolnego Plendar nie posiadały szans na samorealizację. Instytuoawała lokalne zarządy niaster, umniejszając centralne wpływy, przez co pobudziła samodzielność odległych prowincji. W następstwie reform Pikteli co niektóre prominentne stanowiska, obsadzone zostały przez niastery z wszystkich prowincji Plendar.

Ostatnią Niasterą w drugim okresie sprawowania wspólnych rządów w Plendar i Loskanii, została Wustana. Reemigrowała z środowisk golondzkich Bordeu. Od urodzenia znalazła się pod wpływem Niaster od Mokteny, tamże i zamieszkała w przybrzeżnym Fidar. Kultywowała reformując obrzędy Kolomestów, które dotychczas były pod wyłączną domeną Storów. Sprowadzone jedynie do wymiany targu i zabawy u rzek. Udział w sprawczym decydowaniu rozszerzył się diametralnie, tak, że w połowie odpowiadały plan i przebieg uroczystości. Następczynie Wustany w odróżnieniu od Kół Niaster Północy preferujące tuniki, zaczęły nosić plisowane spódnice. Odtąd świętowano wespół: grody z osadami wzdłuż rzek, lasów, a nawet wymiennie północ z południem. Łączono zwaśnione rody, podzielne herby, merki, tworząc, scaloną tożsamość krainy. Z czcią wspominano imię Wustany. Należny skłon od mieszkańców Plendar, Irterii w dniu Święta Kolomestów nieśli z uszanowaniem.

W trzecim okresie za sterem zasiadły ponownie stany Storze, korzystając obficie z doradztwa niaster. Usamodzielnione na własnym polu aktywności, ograniczyły udział na arenie decydenckim. Na kanwie bliższych doświadczeń z działalności na prowincji, potrafiły w innej perspektywie ocenić rzeczywistość. Stąd i za poparciem Storzym, zgodnie dzielono się szerokim polem działalności, w strefie zaznaczenia się kultury IberoIrters


Refleksyjna ulotność wieczora osaczyła Selta lub według wczesnego imienia — Miłowita. Stan, który jednocześnie lgnie do zadumy, radosnego odprężenia, jak i wystrzega się wszelkich prób niejasności. Krótką drzemkę zakłócił Niegn, zbliżywszy się swą poświatą nocy do okna norany, wyrwał z błogiego trwania gdzieś między rozumnością a chceniem zrozumienia. Usytuowana od głównego traktu dwiema poprzecznymi drogami noransba, wolna od zadrzewienia, rozświetlała okna przeźroczem słońca wnętrze przez cały dzień. Zawsze pełna życia, nadziei, swoistego uroku dziejów, na obecne intrygująco milczała. Wierny towarzysz „wolny czas” stanął naprzeciw Miłowita, podkręcając sunące ciała astralne w niepowściągliwą gonitwę. Czynnością stała spowity, osaczany w następstwa wymykające się spod kontroli: i czasu, nieraz myśli, lecz i doświadczeń w rozsądnym postrzeganiu reali. Ledwo otulił snem wydarzenia spod Wieży Talarsa, otrząsł z gniewu i upokorzenia, a już imperatyw wyraził gotowość na nowe wyzwania. Zniknął w czasie odwrót, z równoczesną szansą odnalezienia gotowości na aktu czyn. Wirujące niespełnione Kolomesty, spotkanie u Młyna, godziły się z presją od wewnętrznego impulsu.

Lecz czas, sędzia nad wolnością popędzał. Opłukawszy dzienny kurz, przywdział nową iangerą koszulę, wcisnął stary kapelusz, zasłużoną żeglarkę i pośpiesznie opuścił noranę snycerki. Zamysł był prosty, wtopić się w nieobeznane, aby rozpoznać wielości w mnogości. Nagrzane masy ciepła wciąż wisiały w powietrzu. Cykady z wolna przywoływały bliską noc każąc wprost śledzić zachodzące słońce z rzewną czerwienią u horyzontu. Wyłącznie zraniona dłoń od spektaklu nad euforią kresu, fascynacja nad przeszłością, hamowała chłonięcie beztroskie przestrzeni. Istniał plan, wytyczona droga i cel, a zatem w potwierdzeniu przeszłości zdarzeń należało iść tylko do przodu. W przyszłość, nie bacząc na rozgorączkowane momenty zastojów. Zdać się na ten przedziwny grad dreszczy, podniety przed nieznanym. A nuż się mogło zrealizować, co wiadome nikomu nie było…

Szczęśliwe dzieciństwo nad rzeką Lama, pozostawało w uśpieniu rodzimych niesgd. Lecz czy mniej ukołysane i dalece powabne od osnucia w sielskiej melodyki, nie był pewien. Pojawił się natomiast bolesny realizm stanowiący niejako rodzaj inicjacyjnej bramy, którą nie można było ominąć. Inaczej okalający mur wokoło bramy, zacząłby rozdzierać okres wzrastania w samo-niszczycielski destrukt. Odnalezienie czegoś, co już należało do kwintesencji życia Miłowita, było w zanadrzu wyciągnięcia dłoni, jednak wciąż zagmatwane i niejasne w samej istocie bytu. Ażeby tylko czas nie szydził z dobroduszności poszukiwań, nie manił Spitkami mani na zgubę sumienia, a moce praw natury nie naigrywały się z uzyskanego dobra i dóbr.


Na drewnianym pomoście u Lamy służącym przewoźnikom za nabrzeże, spotkał zasłużonego ogrodnika Plose. Mąż Plonsy dorabiając na rzece często przystawał porą wieczorowo nocną u brzegu. Wyprawiał się na krótkie rejsy na Mer, Sla, w Dolinę Slodemki, na Wzgórze Larsa, kursując przeważnie między grodami Kelt a Leniw. Zgrabna łódź odkupiona od Spenów, służyła Iangerowi po praktykach w ogrodnictwie jako dodatkowe utrzymanie. Chociaż i także, cóż często podkreślał, za służbę i posłannictwo, a źródła rzek za istotę trwania krainy. Dzierżył miano na wodzie,” niekoronowany Stor przewoźników Slama”. Nikt inny nie przysporzyłby Miłowitowi tyle radości niż obecność Plose w cumie u nabrzeża.

— Zawsze w porę i na czas, poczciwy ianger. — odetchnął Miłowit. Wieczór właśnie podszedł pod próg nocy, budząc cienie i wyostrzając zmysły.

— niechże synu skonam, tyś jeszcze nie w tańcu. Czy aby na łódź zamierzasz nastąpić w drodze na święto. Głupoty plotę, gdzież byś miał płynąć, gdy wokoło tylekroć muzyki. — siwawy, nie za duży wzrostem starszy Golond, wstał z chybotliwej ławy w geście serdecznego przywitania.

— Na święcie nic nie tracę mości przewoźniku! Cała noc przed nami, ale w lepsze zapytam. Wolnyś przewoźniku? — obaj jednocześnie spojrzeli na maleńki pomost, a Plose lekko tylko żachnął się w lekkim rozbawieniu.

— Ano sam ostałem, synu.

— Zatem jeśli można?!

Początek rozmowy Miłowit rozpoczął nieśmiało, z szacunkiem, gdyż dobrze znał doświadczonego życiem Plose. Z wolna jednak zmienił nastawienie, przydając sobie powagi. Zacisnął usta, przeczesał gęste brwi, poprawił tembr głosu. Z lekka zaczął basować.

— Jeśli można, to, na mmm — na Czereśni.

Na błyskawiczną zmianę dźwięczni głosu u młodego iangera, Plosego nawet nieznacznie rozbawiło, lecz w grzeczności powagi tylko wskazał na zajęcie miejsca. Z żoną Plonsa, jak mawiał, widywał się rzadko, zaabsorbowana szerokim życiem w grodzie, pomocą u niaster, służbą u Kestela. Od paru sezonów, mawiał ogrodnik jestem znowu wolny niczym ianger na praktykach. Śmiał się wtedy niezwykle głośno, choć zazwyczaj milczący i poważny. I tak przeważnie więcej czasu spędzał na wodzie w łódce, niż dbać o noranę i pielęgnować ogródek. Jaki w tym był udział przewoźnika, za wybór posług Plonsy w grodzie, trudno stwierdzić, lecz od tamtego sławetnego momentu chwalił żonę za mądrość i łaskawość. Nie obyło się i tym razem na wzajemne winszowania zdrowia, wolności pod jaskrawym niebem, przyzywając Plonsę o mirną opiekę i powrót do macierzy. Mając na myśli nabrzeże w cum łodzi. Po czym zagadnął nieco wystraszonego iangera,

— Nocne wagabundy, — mmhm? Niby nic nie znaczące… Plose przyzywając uroki życia, słabości i uciechy, przeniósł łódkę w odległe sentymentalne wojaże. Nie był typem zgryźliwego szperacza w czyichś myślach, zawsze się solidaryzował z żądnymi ciekawości świata. A to, że lekko narzekał na zbyt szybko lecące latka, była kwestią raczej do animuszu niż pohamowania. Zatęsknił zaczepnie… Ileż on mógłby zdobyć, gdyby czas łaskawiej spojrzał mu w duszę? A tak pielęgnował sady i ogrody w Loskanii. Jeździł na targi delektując tylko loskańskie nektary. Z dala od reszty świata i przyjaciół. Wspominał starego dobrego podróżnika Drunkena, bywającego w Loskanii raz po raz, aby uzupełnić zapasy wytrawnego trunku. Uch co to był za gawędziarz, piechur nad piechura. Zamilknął, uśmiał się pod nosem, aby nagle popsioczyć na łamliwą falę na rzece. Pobliskie drzewa jakby usłyszały słowa poczciwego Plose, zaszumiały widać znajomo. Plose wydobył niewielki skórzany bidon, zamieszał delikatnie z swym dobrodusznym uśmiechem.

— Kropelkę za zdrowie Drunkena i starego Plose?

Odmówić przewoźnikowi wówczas było naprawdę ciężko. Zresztą któż by się ośmielił popsować nastrój poczciwemu Plose. Z czas niewymówione myśli, zaczęły znajomo szumieć bliską melodią miejsc, a znał wszystkie zakątki krajobrazów w nurcie. Promienie Niegna w woalce nocy nieco zniekształciły dzienne widoki. Jednak czy nocne dziwadła i półmroki były zadziwiające?

Zaskrzypiały dulki od steru, maszt naprężał się w pion z wydęciem żagla. Ta intrygująca noc u Miłowita, w krótkim obrysie zdarzeń z dnia, ponownie wprowadzała w fragmentaryczność odczucia dziejów. Nie mógł się na dziwić… — iż właśnie on, — że przyszedł wreszcie ten przedziwny moment, — gdzie odpowiedzieć sensownie na mknące hrodziany w dal, …nie w sposób. Uczestnicząc we wykreślnym celu nie znajdująca w zasadzie logicznych wyjaśnień, brnął w otchłań. Gdzie sam udział wcale nie był gwarancją obecności. Trwał w kołysaniu lasu, wody, niesienia słów w przestrzeni. A jednak pozostawił nieznane w zaszłości dróg.

— A masz Ci młody iangerze, właściwie nie już taki młody. Nie uwierzysz, wchodzę z siłą Niegna na wypiętrzony płaskowyż, a łódź sama sunie w nurcie. W dzień to by była uciemięż. Sitorzeka bliziutko i on nas wspiera prądem od meandrów Slamki. Nasi mówią na kanion Sitorzek, a to że łączy razem tyle rzek i strumyków w jedną Slamarę. Zatem płyńmy dalej iangerze — postawił ponownie żagiel, usiadł przy sterze. — Wielkie dzisiaj Kolomesty, ach, długo nie spamiętam tylu w przypływie, więc i narzekać zbytecznie. Wielość zawsze niesie dwa oblicza zysków i strat. Ach!? Mówię Ci iangerze. Nasze doliny u stóp srebrzystymi wstęgami źródeł spowite, skrzą i lśnią niezauważone swą pięknością. Choć lubię wypuścić się czasem w zgiełk i ścisk, niezmiennie stoję, prawie jak strażnik, w obronie naszej swobody. Odpocznienie sprawia, serce jakoś koi alabastrem ładu i naturalnego porządku. Ach iangerze — lubił się żachnąć kończąc te owe ni ziewnięcia, uniesienia, w przeciągłe dwuznaczne podkreślenie w — ach, aby nagle zmieniać całkowicie sens zdania.

— Chociaż i tańce, swawolne pląsy ucieszne i ponętne. Tak samo pamiętaj synu, Bepore to nie Slama, raz w przymiarce falę na dziób zabrałem, falszkil stał w górze, nie łatwo wrócić do równowagi. — spojrzał na Miłowita, wrodzoną wesołą ironię w uśmiech przybrał.

— Ostatniś, którego zabieram dziś, wiek ma swe prawa.

— Powiadasz Plose, iż to dzięki wiatrom nurt podchodzi na wzniesienie,

— O tak, hula nad rzekami niczym rodzony brat rzeki. Lecz to wszystko synu, ach, w ostatnim acz troszkę wąwóz zmniejszył wiry i nie rzuca łodzią, a delikatnie prowadzi. A niegdyś spotkanie z prądem od Kanionu Sitorzek, niemało kosztowało wysiłków. Rzeka wprawdzie okrężnie w omin zabiera rozświecony kanion, ale nie szczędziła nam nigdy nerwów. Na dziś wystarczy przewozów, łuny na niebie choć jeszcze słabe. Nie świecą północne ognie ponad basztą. Ach, ciasno w Kelt i za kanionem pewnie gęsto w wiosła. Gdzieś trzeba zacumować. A powiadają, że dorzecze Mer wedle doniesień, znów użyźniać chce pola. Zresztą, jacy to byli żeglarze… stromo tam u nich i pełno kamieni.

Łodzią nieznacznie zakołysało. Miłowit wstał i zaczął naciągać wraz z Plose bezanmaszt.

— A widzisz synu, — zaczął Plose, — szumią korony drzew tworząc nieuchwytną dal z bliską treścią. Ach… wody zwolniły u początków i ciśnienie mniejsze pod naszą Loskanią. Może i w tym nieco prawdy, dla odmiany od wszystkiego, iż wielu chcę nasze święta podziwiać w zamian nic nie ofiarowując. Wielu też składa podziękę, usprawiedliwieni, tyle, że nie pod właściwym adresem to czynią. Takież tam tylko gadanie. Niech Ci iangerze los sprzyja, tyś młodyś i może doczekasz momentu, kiedy Spitki wyśpiewają lepsze fanfary. — zamyślił się poklepał Miłowita, jeszcze nie dawnego Selta — Woda niesie samoistnie, tylko czółenko postaw… Takież mi gadanie?!

Łódka w szkutniczym stylu sworckim, miękko sunęła po Slamę. Minęła świetlne smible dające zgodę na przepływ. Płynęła wartko, zręcznie prowadzona przez sternika. Z czas pod skąpo oświetlającym Niegnem, zaczęły się roztaczać kamienne brzegi. Pojawił się pierwszy chłód nocy i wkradło się między euforię wieczoru, nieznaczne wyobcowanie, kontrastując skrajnie wewnętrzne nastawienie Miłowita. Bynajmniej Golondzi zaabsorbowani świętem dalece byli od chłodów i rozterek. Rzędy lamp w blasku palącej się oliwy, oświetlały place zabaw, parki, schadzki zakochanych nad brzegami. Naturalność z niepowtarzalną mocą nocy, spotykana w takiej mierze raz do roku. Migoczące wieże baszt, dopominały tudzież o pamięć z uszanowaniem.

— Ach!? Mógłbym tak płynąć i płynąć, niesie łagodnie woda, lecz jest i Most Czereśni. Patrzysz w za nim dal, a wyłania się przed Tobą. Dobra masztówka siangerska, mknie niczym strzała wystrzelona przez wprawnego łucznika. Gdy dostanie szwund, leci prawie w powietrzu lekko jedynie muskając pióro po wodzie. Nie płynie, ach… nie płynie ona iangerze — mujka taflę. W nocy upodobnia się do geparda, co to w dalekiej Sterii, najszybsze kózki goni, gdy zwierzyny w wolnym pędzie pod dostatkiem. Zadziwia mnie, mknie w szybszym niźli nakazują techniczne prawidła. Inni zazdrośni przewoźnicy powiadają, to Sklepienie Weadrunsa wspiera. A nigdy nie za wiele pomocników, lecz uważać też trzeba, gdyż miesiąc Niegn pomaga i straceńcom nabierać prędkości. Ach, mnie wszystko równo, aby posłuszna była, lecz z Niegna pomocy raczej nie korzystam. — spojrzał na Miłowita.

— Może na drugi pomost? — jednocześnie odhaczając zaczep umożliwiający opuszczenie krótkiego masztu wzdłuż łodzi. Most Czereśni ze wszystkich przejść, posiadał najmniejszy wlot na przepływ pod nim, natomiast przepuścić mógł jednorazowo cztery łodzie. Sztucznie pogłębiany dren, poszerzane brzegi, służyły i za redę dla licznych łodzi zacumowanych u dalb. Nie zważając na odpowiedź, dopowiedział. — Iangera pas, któryś niedawno dostał nie zgub. Pragnienie wielkie, a czyha ukryte i uśpione zło w pozłotkach uciech.

Ku przestrodze, lecz ze wszech miar życzliwie i przyjaźnie skwitował przewoźnik dotarcie do celu. Mnie spokoju trzeba w nocy, a blisko Bepore mieszkam, gdy wracając gongi rozdzwonisz na przystani, wszystko usłyszę. Ha, każde hopsasa i lala… Ach!? — znów zagościło serdeczny uśmiech na twarzy Plose.

Od Mostu Czereśni, Slama ponownie zaczęła zacieśniać szerokość nurtu. Utrudniały także luźno cumujące po dwóch stron pławy, tarasując wpływ do zatoczek — przystani.

— Z lewa czy z prawa, wszak luzu nie doświadczysz, można by i po łodziach dobiec na ląd. Jednak wystawię na twarde. Mój gepard nie znalazłby szczelinki na postój?

— Od Bepore…

— Dobra strona. Dostaniesz i o ode mnie duchowe wsparcie, lubię ten gród serdecznie, bywając tam nieraz na targach, wielu poznałem druhów. Latka poleciały, rzadko teraz zaglądam na promenadę w Nepot i Prebord. Wymianę dziś nie uczyniłem, weź zatem pozdrowienie za wymianę ode mnie, a wystarczy tylko wzajemne i przyjazne podziękowanie. Chociaż dawno po Mokteniej masztówce.

— Odpoczynku życzę i wielkie dzięki. — umowny geton zadźwięczał w sakiewce Plose, który rozkładając dłonie wymownie oświadczał, takież moje całe życie.

— Przy pożegnaniu powiedz mi szczerze, gdyż całkiem skołowaciałem. Pragniesz, abym na Ciebie wołał Miłowit, pamiętam Cię jako Selt.

— Byłem w Wieży Talarsa i…

— To już wiesz… Ach, ciężka sprawa, no cóż… Na mnie wołano kiedyś Plonysław, pozostał później Plose. Na zdar młody iangerze. Bądź zdrów.


Na północ od grodu na rzece Slama mieścił się jeden ze starszych młynów w Plendar. Oprócz kamiennego majestatu zanurzonego mocno w przeszłości, dzisiaj śladem większości ważniejszych budowli, tonął we kolorowych wstęgach, proporcach. Trójkątne chorągiewki poobwijane około lin, łopotały nad ulicami i pośród kwiatów. W wielości bez wyraźnej symboliki, tak zdarzały się charakterystyczne herby grodowe, merki i herbiki cechowe. Im bliżej młyna, tak oliwne pochodnie rozświetlały prowadzący na plac młyna jak i najbliższej okolicy. Niegn jednak nie poskąpił nocy swej poświaty. Najstarszy młyn w dorzeczu Slama, połączony z kompleksem użytkowym, nawiązywał do trzeciego okresu sprawowania władzy przez niastery i storów. Wówczas, gdy nastąpiło do więzi z Bordeu i kiedy herb Lostora, co znamionowało o zmianie stolicy, Rada przeniosła do grodu Prebord. Bliźniaczy gród brzegu Bepore w Bordeu, o nazwie Pektand, uznający Lostora kulturę.

Więź tego czasu w Irterii, zapoczątkowała nowych władców w Plendar. Pierwszym był nim niejaki Dontors urodzony w przekazie z bezimiennego łona Niastery w Bordeu. Nazywane przez Bordetów beasterami. Stor Dontors z wrodzoną charyzmą zapisał się w podaniach jako wybitny i zacny dyplomata w Irterii. Określił granice na wodzie oraz prawo żeglugi, potwierdzające niezawisłość krain w swobodzie poruszania oraz własność osobistą. Stan posiadania nie był wówczas wśród plemion Irterii czymś zgoła oczywistym. Pokutowało wciąż przekonanie, „dwóch to nie jeden”, stąd prawo ingerencji w cudze uważano za coś normalnego. Wyznaczono kontrolne przyczółki na wodzie, w portach Prebord/Pektand powołano pierwszy urząd o znamionach celno — podatkowych. Rozchodziło głownie o kupców z Mearesii. Od Sworth, Blaeu, Sleuw, Erb, aż po unię wymian z Górzanami Beglendii, panowało identyczne prawo, mające przysporzyć prosperitę Irterii. Stanowiła też obronę przed wzmożonym rozwojem i ekspansją Mearesii oraz zacieśnieniem więzi z Ortonem oraz odległą Sterią, i krainą Sitocina. Wszystkie regiony znalazły w prawie nienaruszalność i suwerenność, natomiast wszelkie megalomanie związane z próbą uzyskania dominum nad drugą krainą, stawały się pretekstem do sankcji lub wprost do wykluczenia z ogólnej wymiany. Od Masywu Fremot, Pums po Masyw Bredoru, zamierzał Dontors oprzeć nową kulturę współistnienia, nazywając swoje małe dzieło Kulturą IberoSters w herbie Lostora. Na powyższe, swój akcept na dobrowolne podporządkowanie nie wyraziły dwie kultury. Kraina Glendii oraz powiązana z Ortonem i wpływami Morza Porters, Mearesii. Glendia wciąż hołdowała kontrowersyjnemu wyborowi następców, Thodorów. I chociaż uczestnicząc doraźnie we wymianach, izolowała się od ingerencji prawa na własnym terytorium. Kultura, która przejawiała aspiracje do włączenia, było niewielkie plemię Babstenii. Przybyło zza Gór Fremot, a osiadło tuż nieopodal autonomii Lece w Spenie. W pełni niewykształcone cywilizacyjnie i odseparowane, wyznaczała jak dotąd własne wartości i prawo.


Następca w sukcesji Dontorsa był Stor Lemnos. Budowniczy sławetnej bramy u wschodniej granicy Bepore, otwierającej szlak wodny na wschód. Port SlaBe z dogodnym nabrzeżem przeładunkowym, przystanią, przejął rolę organizatora życia gospodarczego. Prowadził kontrolę wpływających jak i wypływających, odważników wag, mając kolosalny wpływ na kurs getonów w Irterii. Albowiem stąd rozsyłano do poszczególnych krain zbilansowane wyniki handlu. Wwozu jak wywozu produktów. Odpowiedzialna była także za kooperację z rozwijającą się krainą u Morza Portes — Maeresii. Posiadał port także pewne prerogatywy wedle wjeżdżających do Irterii drogą rzeczną cudzoziemców. W Prebord mieściła się również siedziba czasówek masztowych Bepore. Nowatorskie technologiczne, kosmopolityczny charakter, wzbudzał od dziejów nieukrywany podziw oraz zawiść. A rzeczywiście było co podziwiać. Wymyślne konstrukcje śluz, akweny retencyjne, wielokondygnacyjne noransby, rzędy zwodzonych mostów, sieć kanałów. I to właśnie Lemnos inicjował wprowadził, udoskonalił okrężny ruch transportu z wyznacznikiem czasu. Przebudował i zreorganizował gruntownie nurt rzek Sles, Sleuw, doprowadzając do połączenia w formie kanału, z największym ciekiem wodnym Spenie, rzeką Sworth. Co dzień barki na Sleuw, Sles, Sworth, Bepore, z określoną porą zaczynały i kończyły okrężny kurs w SlaBe. Wyznaczając wspomnianym trzem krainom porę dnia. Początkowo w porę dnia zwaną -sohe- aby uzupełnić precyzyjniejszy podział sohe na mniejsze masztówki -sote-.

Władca sprawujący rządy z stolicy SlaBe wywodził się z rodziny morszczaków. Pierwszy ianger, który awansował na władcy z pominięciem stanu storzego. Podtrzymał nauki i herb Lostora. Na kanwie reform Dontorsa, usprawnił gospodarkę wodną na wyżyny dotąd nieznane, dystansując na długie lata prosperitę Spenów. Korzystając z dogodnego położenia Plendar, wywarł także presję na ilość posiadanych pławów w krainach, liczba była adekwatna wobec wyporności na wodzie oraz energii wytwórczej. Czyli stosunku getonów do ilości towaru. Zmuszając za cenę wymiernej wymienności, ściśle współpracował doświadczeń loży kupców z Mearesii. Sporządzona rzeczna sieć szlaków, z całym aparatem wglądu, z wyjątkiem sunidynów, utrzymywała wymierną równowagę. A realizował ją stan siangerów, blaeredów oraz iangerów. Ówczesny stan w niezmienionej formie przejął Trzeci Okres Dziejów, reprezentujący rządy dwóch w następstwie storów. W Irterii zapanował pokój, kooperacja i konstruktywny dialog.

Bynajmniej podczas zjednoczenia rzek, pozostały dawne konflikty odwołujące się do granic i poszanowanie odrębności kulturowych. Szczególnie zaznaczył się spór z luźno koegzystującymi plemionami Samoros, całą Wielką Stersia i plemionami zza Pums oraz ludem pod Masywem Fremot. Przyczyna konfliktu na wschodniej granicy wynik w zasadzie teren wokoło delty rzeki Erb, będąca obszarowo we władaniu Bordeu. Następnie konflikt wzrósł z aneksją przez Golondów Świętej Góry Swent łącznie z dorzeczem Sleuw. Wówczas Samoros zdecydowanie odrzuciła pertraktacje z naciskiem na zgodę portu przy delcie Erb na Bepore, dopominając się na arenie Irterii o utracone ziemie. Mając ku temu należne prawo spisane za czasów Rodsów i Lostora. Mocne dominum w Irterii Plendar, nie pozwoliły ingerować w granice u Sleuw, a za pomocą Mearesii, dyplomatycznie spór zażegnała. Nie ryzykując utratą przywilejów w transporcie na szlaku do Maeresii, zostawia Erb wolny. Irteria stała się gwarantem suwerenności plemion Samoros, wolności w kultywowaniu kultury i tradycji. Zgodnie z wolą Lostora, aby rdzenne plemiona, zastane ludy, cieszyły się wieczystą wolnością i poszanowaniem, nie ingerowano w sprawy wewnętrzne. Port w delcie Erb, Samors niemniej postawiła.


Okolica przysłowiowego młyna świętowała. Wewnętrzny, czworokątny wirydarz z krużgankami, bramą, zwany też kwadrum, szybciej przypominał duży folwark, pałacyk niż użytkową budowlę. Aczkolwiek sławetny młyn dzierżył w dalszym ciągu sprawne koło wodne. W całości użytkowa funkcja młyna, patrząc od dziedzińca, perfekcyjnie została zakamuflowana. Regionalny styl architektoniczny umniejszał niedostępność i wyjątkowość miejsca. Z wewnątrz dochodziła łagodna kameralna muzyka, śpiewy, a należy podkreślić, iż uczestnictwo nieczęsto zarezerwowano z wielkim wyprzedzeniem. Przeciwległa strona od dziedzińca, z przestronnym przedmościem łączyła się z przechodnią wyspą otoczoną nurtem rzeki Slama. Prowadziły na nią dwa mosty, zwane Młyńską Ławą.


Płynęła dziesiąta łódka z czternastą barką. Miłowit dotarł wreszcie na umówione spotkanie. Lekko zziębły, zamokły, stanął na pierwszym moście Młyńskiej Ławy. Tyleż gawiedzi, uczestników zabaw, rozliczne pochody i przemarsze, znaleźć kogoś graniczyło niemal z cudem. A gości nieustannie przybywało. Spacerowicze raczyli podniebienia nektarami południa, serwowane przez Koła Win Prebord. Nektary pochodziły z południa Plendar, zza Sles. Lekkością smaku wprawiały w zdziwienie smakoszy, barwą miąższu, oliwną gęstością, słońca wypełnieniem winorośli. Nie w sposób stwierdzić banalnie — dojrzałe, w obfitości gam nasycenia, stworzone przez promienie słońca i zefir mgieł Loskanii. Wprawiane w kolisty ruch oryginalne kubeczki u degustatorów, jeszcze we większym podsycały uwalniając oleiste gęstości w gracji zachwytów. Miejsce nad młynem gościła zarazem wykwintność z naturalną spontanicznością, każdy mógł znaleźć dla siebie właściwy plac, skwer, parkową przestrzeń.

Miłowit odpoczywał, patrzał i zastanawiał się nad swą obecnością. Ile było w tym osobistego udziału — lub albo — ile uczestniczącej nieobecności. Stał wpatrzony w Plendar, który jeszcze nie poznał i nie zaznał obecności. Zdystansowany wolą, nietykalny wolnością ustanawianego, jeszcze drwiący z urywkowości chwil, a nad przyszłością ułomnie szczerze ufający. W tymże uporządkowanym chaosie myśli, z burzą możliwości na powzięcie decyzji i postaw, z przemianą dominacją niejasnego gorąca i zimna — chłonął i trwał. Czy było to kontrastujące złudzenie? Podniecenie łączył z ambicją, łagodność z asertywnością, melancholię z agresją, abstrakcyjną sztukę z prawdą i życiem. Wreszcie co skrajne z ścisłą precyzją czynu. Płynęły wody Slamy, niczym ulotne refleksje. To raz drażniąc lub łechcąc zarazem. Jedno odganiało drugie, aby przywołać trzecie oparte w pierwsze i urodzone czwarte. Powoli towarzyszące zimno od łodzi minęło, pojawiło się radosne odprężenie w bez aktywną zastałą stałość. Jak zza parawanu dziejów, miejsca urodzenia, rodziły się wciąż nowe lotne fale przemieniające rozterki w próbę ominięcia chwil w następstwie. Było ważne li tylko — teraz. Ni jak sędzia spektator, dopatrywał się szczęścia u drugich to odnajdował blamaż, wyłączną treść bycia, strawy i konsumpcję. Nieświadomy lub cyniczny na stan, w czym presja podobna do balansu huśtawki, nakazywała się puszczać w ten ruch dziwacznego usypiania. A może to same szczęście, wniknięcia w otchłań początkowego kresu. Nie znał marionetkowego świata łez i uśmiechu, skrzyń samotności, gwaru teatru i poklask pośród widzów. Intuicyjnie domniemał, że istnieją różniące się światy. Szumna Slama nie usłyszała myśli Miłowita, szumiała niesłyszalnym szemraniem, wśród dźwięczni zabaw i wesołych rozgardiaszy. Przepłynęła ostatnia barka sote, wyznaczając porę nocy. Noc jasna z Niegnem księżyca i zawisłą lekką mgiełką chmur. Gąszcz przechodniów malał to wzrastał, aż zajaśniało na tle tej obcości znajoma twarz. Mimowolnie ruszył na spotkanie. Była to córka Slodemy. Widząc idącego do niej Miłowita przystanęła. Młody ianger zaś żwawo przyśpieszył, jakby od dłuższego czasu oczekiwał na ten moment.

— Nie ciężko Cię znaleźć, wystawiony na świeczniku niczym latarnia. Może i dobrze, przynajmniej nie zmarnowałem pół nocy na rozmówienie. A z mostu wszystko widziałeś jak na tacy. Ależ dziś tłumne w uciesze święta… — spojrzała na Miłowita córka karczemki Slodemy — dobrze, że Cię odnalazłam.

— Lecz co tu robisz tak daleko od Iamsa?

Niemniej w spokoju odetchnął znajdując kogoś z miejsca zamieszkania. Osobę znaną i nieznaną, oczekiwaną, lecz nie teraz i tutaj. Troszkę zażenowany, chłopięco i odważnie wybudzony.

— Nie pora teraz na wyjaśnienia.

— W istocie rzeczy, — potwierdził Miłowit, dodając nieśmiało. — Miło Cię spotkać, zawsze raźniej wracać później… — zamyślił się, — Jednak zanim to nastąpi, czekam na…

— Tak, wiem na kogo czekasz. Plonsa nie mogła się spotkać z Tobą i przekazać ostatnie wskazówki. Zapewniała, że jesteś powiadomiony i po słowie z Niasterą, i wiesz co czynić. — zerknęła na iangera, który jeszcze wciąż rozkojarzony pojawieniem się Slodemki, zbierał myśli jakby po długiej podróży. Muzycy zaprzestali grać dłuższą partyturę, zapanowała drażliwa cisza.

— Tak, rozmawiałem z Plonsą, wiele mnie przekazała.

— Halo, Jesteś? Czy Cię Spitki manią? Słuchaj, co mnie nakazała Plonsa. — podchwyciła iangera kierując się od Młyńskiej Ławy ścieżyną wzdłuż brzegu na wschód. Szli w milczeniu jakieś parę stons, słysząc poprzez rytmiczny oddech własny puls serca. Dziedziniec wraz z młynem, brzegi Slamy, pozostawał w oddali, zagościły z wolna nocni instrumentaliści. Nocne dźwięki, drzew, lasu, wiatru i poszumów nieba. Wtórowała i natura, począwszy od ukrytych owadów, ptaków, zwierząt schowanych za ciemną kotarą lęku w obawie przed człowiekiem. Wąska dróżka zmierzała na wschodni kraniec dorzecza rzek Plendar. Przeszli około trzech, może pięciu ston i nikt o nic nie zapytał, o nic zresztą nie było powodu dociekać. Choć sam Miłowit, nie do końca domyślał się jaki plan przedstawiła mu podczas spotkania Plonsa. Doszli do niewielkiej przystani.

— Wiesz, gdzie jest Gospoda Zworna — szeptem, nie oczekując na odpowiedź Slodemka kontynuowała. — Gdy wejdziesz do SlaBe, to od portu idąc nabrzeżem na zachód, dojdziesz wprost do gospody Zworna. Znajduje się już w Nepot, gdyż jak pewnie znasz jedno złączone z drugim mostami poziomkowymi. A dzieli ich rzeka Sleuw albo jak kto woli sieć kanałów Sleuw

— Znam po trosze tamtejsze grody, Slakste nieraz mnie o nich wspominała.

— Zatem bardzo dobrze. Trafisz. Pamiętaj, trzymaj się pierwszej trasy wzdłuż Bepore i czujnie obserwuj prawą stronę. Jeszcze dosyć wcześnie, są i łodzie. Z nikim nie wchodź w dłuższe pogawędki, przeszkody tylko czyhają na opór. Kiedy znajdziesz się w Zwornej, pytaj o Goute.

— Gouta. — powtórzył prawie jak elew.

— Nie zawiedź Plonsy…

Niewyjaśnione spotkanie z odpowiedzialności za postawione słowo, ponownie zawładnęło wyobraźnia Miłowita. Slaksta — Sensława, Plonsa… a teraz Zworna i Gouta.

— Acha jeszcze jedno romantyku, niastkę którą szukałeś na dziś na promenadzie, przysyła Ci pozdrowienie. Bądź zdrów. — uścisnąwszy dłoń, pożegnała iangera całując w policzki. — jeszcze jedno, bardzo ważne. Weź podarek otrzymany od niastki.

Rozdział III
Miłowit w Nepot

Kultura Bepore powstała na korzeniu wolnościowym i samodzielność odmiennych kultur zamierzała podtrzymać. Drugim ważnym aspektem na łączni z odmienną kulturą, stanowił obopólny udział w rozwoju dobrobytu. Ostatnia kwestia stanowiła o niezależności, warunkującym podporządkowaniem wobec całości oraz kompetencji władzy. Jeśli na pierwszy aspekt nie wnoszono w Irterii sprzeciwów, tak dwa pozostałe wzbudzały niejednokrotnie protest. Samoorganizacja tak, lecz do jakiego stopnia i poziomu wspólny udział, gdy geografia oraz tryb ogólnych zmian powinien dyktować inne rozwiązanie? Władza niezależna tak, lecz na ile zależności są wiążącym spoiwem rozwoju?

Mnożyły się różnice językowe, kulturowe, mentalne, rodziły się spory to gasły na rzecz wyodrębnień nowych tożsamości. Z pobudek wyższych należało ustalić logiczne kryteria i utrzymywać dialog, nawet z odrębnie kulturo-centrycznym Ortonem, rozpościerający się po północnej stronie masywu Bredor na płaskowyżu Chort. Od początków podziału Braci od Ognia Sma, nie wykazywał chęci zbliżenia się na w życie i sprawy Irterii, a swą niejednokrotnie atrakcyjnością wywierał wpływ w krainach Irterii. Całkowitą inność, chociaż z swobodą wymienną, odznaczało się Mearesii, krainy Morza Portes oraz krainy samorskie i Sitocinu.

Bezwzględnie krainy splecione rzeką Bepore, przynależały do herbu Lostora. Położył on fundament pod nową cywilizację, wyrastająca z pnia łącznie z pozostałymi braćmi na drodze Roznisu. Stworzono geocentryczną sieć powiązań, interesów, od zawsze czujnie trzymająca pierwotną więź. Czas, odległość, technika, odmienny proces adaptacyjny zastałych kultur, poodgradzał poprzez liczne ery, wczesną wspólną naukę. W Irterii przykładowo południowa Steria pozostała w Preśnie, czyli pierwotno — plemiennym sunindzie kulturotwórczym. Drzewa jednak szumiały dawną melodią i znano lub domniemano o wspólnych początkach. Nowa nauka baszt, ganest, klasyfikowała wszystkie pre-plemiona, po-plemiona oraz sztuczne organizmy stwarzane na wzgląd intratnego prowadzenia handlu w podziale stanowisk władzy.

O wielkości i znaczeniu ośrodków decydowały liczne czynniki. Maeresii wczesna mekka banitów z Irterii, Morza Portes, z czas dzięki różnorodności, innowacyjnej myśli i wiedzy, wyrosła na nietuzinkową osobliwość. Niewątpliwie największym eksporterem banitów do delty Bepore, która górowała ponad inne, była cyklicznie skłócona i bitewna Glendia. Podczas swych regionalnych wojen o władzę swych króli, narzucali swą wykładnię niezależnym mieszkańcom Bordeu, Beglendom, Górzanom zwanym jako Bredonsy wschodu i zachodu, ludom folgodzkim, oraz na wolne plemiona pasterzy Bredoru. Echa agresji G lendów oplatały wówczas Irterię, nawołując południe o przywołanie prawa inicjacyjnego, zawartego podczas pierwszych podziałów. Budziły się gremia, które za wszelką cenę próbowały utrzymać założycielski układ, zwany potocznie „Prawo Rzek”. Określał granice wszelkiego novum, niepotrzebujące akceptacji założycieli.

Szum drzew według rodowitów, rodsów, strażników baszt i wież, wygrywał niepokojącą melodię. Oczekiwano na sygnał do zmian w układzie, który względem nałożonych tarcz nieba, zwiastować powinien nową erę. Wzrastała Stersa, Simarotep zza Fremot się obudził, a na wyżynach Bredoru po Modare oraz w kierunku Samoros po Bradorsl i Fremot, powstał oddolny ruch przemian. Góry Sonca, Samgli, puszcze Samgladu, domagały się uznania znaków nałożenia tarcz, mające rzekomo przywołać źródła pojawienia się pre-plemion. Wyłaniające się novum, falą rzek Beglendów, Samgladów, wzmocnione poparciem Glendii, uwidoczniło się wśród Spenów, Bordetów, aneksując coraz większe koła mieszkańców brzegu Bepore. Wniosły bramy, strażniczki nauk, nowe prądy myśli na przekształcanie obecnego co wczesne i starsze. Nastąpił napór ludów zwanych „z oddali” i „z znikąd”. Na Plendar napierali samoroscy Stamrzy, Stersi, tworząc rozliczne niewielkie przyczółki kontrolujące szlaki kupieckie i karawany. Samoros, bliskość zbliżała, jednakże wprowadzała większe baczenie w podedrzni co dnia. Zastanawiano się… Czy to znak nałożenia tarcz, czy zbliżający się czas wojen w Glendii, który mógł rozprzestrzenić się na całą kulturę IberoIrters?

I jeśli kreujące się mowy zaczęły oplatać nowo powstające ośrodki, potwierdzając możność sunidynu w suwerenności sprawczej władz, tak stare źródła rzek, dalece wcześniejsze niż zaistniała wędrówka Czterech Braci zza M. Portes, łączyły się wespół. Sztucznie stworzony scalający irterski sentstr natomiast przechodził próbę dotąd jeszcze nie spotykaną w dziejach. Nie wiedziano czy aby przetrwa lub w jakiej zmienionej powróci formie nad Bepore. Trzy krainy, trzy mowy, podtrzymywano służbą urzędników. Uchresm zaś jako czwarta mowa, zastana przez Lostora na ziemiach Golondii, została zabrana pod opiekę i cyklicznie ratowana przez Konstors.

Na zachód od Spenie, braci Spenowitów, w pobliżu wiekowego kraiku Lece, dołączyło nowe plemię zza Fremot. Nazywano swą mowę Bapsten, przez Lecetów potocznie określani jako Batseni. Sami doszukiwano się archetypów u Stersów Fremotu, znajdując bliskość z dawnymi ludami Bradorsl, która opuściła „Łezkę” na stepowe i pustynne wędrówki.

U początków tych doniesień i zmian, w Plendar na urząd Stor Storów wybrano osławionego Kestela. Cieszył się uznaniem w każdym zakątku. Podróżnik, miłośnik nauki, starych skryptów i ksiąg. Jedno zostało nie odkryte, droga roznisu Czterech Braci z Lostorem z Bradorsl. Nad całą zaś IberoIrterią zapanowała groźba złej interpretacji znaków i żądań, nawoływań. Pojawiali się pseudorotsowie rodowici, siejąc zamęt, chcąc zwodzić sielsko nastawione ludy. Nastał okres wędrówek ludzi wiedzy w poszukiwaniu głębszych nici wtajemniczeń. Słońce, nocne gwiazdy, jak dotąd jeszcze w nieokiełzanym, świeciły w prze ogromie blasku świateł promieni wszechprzenikania. Kestel postanowił odkryć raz jeszcze to, co raz już zostało odkryte i zapomniane. Niemniej, aby nałożone na siebie cztery tarcze, pozwalające odczytać nową erę, znalazły potwierdzenie, czekano na konkretny znak. Wedle starych pism, powinien pojawić w Bradorsl Człek z Znikąd.


Drugie światła baszt przygasały, ochłodziło się rosząc mgliście parki, błonie. Nepot nie spało i wciąż drogi przypominały zatłoczenie z dnia, tyleż nie korowodami kupców a swobodą przechodniów. Ianger z Masde, drugi przewoźnik Miłowita, potwierdził opis Slodemki, Zworna usytuowana była na zachód od Nepot, idąc w pasmem Bepore. Młody ianger nie poznał dotąd takiego zagęszczenia kół rzemieślniczych w towarzystwie wież, żurawi, dźwigów, hangarów z udziwnioną techniką. Wielkość dwóch grodów, Nepot i SlaBe, była przygniatająca. Wzbudziła podziw w ostrożnym zachwycie. Czy tutaj rozumieją mowę natury, z wszelką pierwotną dźwięcznością. Grody obmurowane kamieniem, wody rzek płynęły w sztucznych korytach, kanałach i co rusz poruszając skomplikowane mechanizmy wałów, przekładni, pędników. Panowała bliska symbioza części grodu z nabrzeżem przeładunkowo — transportowym. W promieniach Niegna, portowych baszt, budowle majestatycznie górowały nad dwoma grodami wyznaczając niepowtarzalny widok.

Ulice w grodach rozpisano nad wyraz prosto. Znalazły się one wszystkie w jednym obwodzie koła, od najmniejszego po największy obrys, poprzecinane węższymi traktami co jakieś około 30 stopni. Nepot liczyło 15 okrężnych dróg oraz 9 idących od rynkowego środka po obrzeża SlaBe. Im dalej od centrycznego środka, niemniej stawało się złowieszczo groźnie. Zaledwie sporadyczne żółto mleczne lampy w lekkim okopconym oszkleniu, nieznacznie pomagały świetlistości Niegna. Zewsząd uwidaczniał się ten wyjątkowy status nocy — sen. Potęgowała cisza z niknącym echem skądś i gdzieś. Swoisty taniec kontrastu, wewnątrz ożywienie i naturalnej stagnacji, na którą nikt nie wnosił sprzeciwu. Wprawdzie nie spotykany zazwyczaj w życiu grodów. Kolomesty? Powłoczka mitu i splendoru, na wolne i bezpieczne goszczenie, aby znaleźć odpowiednie grono i miejsce. Grody Nepot -SlaBe na owe taneczne, atmosferyczne unoszenie gam muzyki, pływało w otoczce wspólnej celebracji święta na zachowanie swej niezakrytej anonimowości.

Ni jak w osobliwe tętno życia wszedł ianger. Nie bacząc na rozmaitości w świętowaniu, wszedł w pierwsze poprzeczne drogi, wedle wskazówki przewoźnika spod Młyna. W trzecim okręgu od Mostu Wielmolsa skręć w prawo. I rzeczywiście, łatwo się było rozeznać w tym obrysie ulic, gdyż każda poprzeczna droga wyznaczała ten sam następowy poziom okręgów. Niemniej i ta łatwość potrafiła niejednemu naddać drogi. Wodne kanały rzek Sleuw, uczestniczące także w tym podziale dróg, spiętrzone i skutecznie naprowadzone potrafiły poruszać koła wodna, zwodzone mosty, regulować śluzy oraz wspomagać liczne rzemieślnicze ośrodki z dala od nabrzeża. Miejscowe anltoki, różniły się zdecydowanie od gonoran z środkowego Plendar. Dwupiętrowe z wielką przestrzenią u dołu. Baszty o wiele wyższe, chociaż smibla inaczej latarnia u wejścia do portu przewyższały wszystko dotąd spotkane. Klucząc u początku w końcu dotarł do wskazanej baszty z białego kamienia.

Odetchnął, albowiem w Nepot wieże o różnej i przeznaczeniu spotykało się niezmiernie często. Leciwe, służące na podręczne magazyny, pomniejsze wieże latarnie, wieże określające czas, lecz i zaadaptowane na potrzeby mieszkańców: spotkania nauki, rytuałów a nawet wkomponowane w kompleks zabudowań gospodarskich. Jedną z nich stanowiła baszta zwana Gospoda Zworna. Łączyła się z pozostałością po murze, który to stał się składową ścianą od pomieszczeń użytkowych. Dawne północno-wschodnie skrzydło fortyfikacyjne od buńczucznych plemion delt Modare, przeobraziło się w unikatową bryłę architektoniczną. Bogata ornamentyka murów zewnętrznych, wyszukana technika ciesielsko — dekarska, nawiązująca do pamiętnego stylu Loskanii, robiła niebagatelne wrażenie. Wówczas w większości wyparte już praktyczną funkcjonalnością oraz czystą ekonomią, lecz szczątki zachowały się w Loskanii i Miłowit sposobnie się z nimi zapoznał podczas praktyk. Wszakże była to kolebka Golondii. Zworna chociaż w swej klasie wyjątkowa, wyróżniająca się estetyką w okolicy, nie pyszniła się ponad inne okoliczne większe budynki. Schowana pośród drzew przepuszczające wąską piaszczystą ścieżkę pod zwyczajną bramę oplecioną w bluszcz. Przed froncie pozbawione szyldów, znacząco różniła się w tym aspekcie od spotykanego w Plendar zwyczaju. Wydawałoby się, że wręcz przez to pokrzywdzona. Podwórze także jakby zasnęło pół wieku wcześniej w swej świetności, lecz posiadający niezmienny wzniosły koncept artysty twórcy. Kolorowa kostka z prawdziwego kamienia, ułożona wedle geometrycznych wzorów wedle barw i wielkości. Dwa budynki folwarczne z czerwonej cegły, pokryte białą dachówką. Trzy altanki idealnie osadzone pośród drzew i krzewów, natomiast z wszechpotężnego muru zwisały dorodne owoce winorośli. Gdzieniegdzie stonowane światło od lamp, miło zapraszało, a nawet wręcz kusiło, zachęcając na odpoczynek wokoło drewnianych stołów, stolików, ławek. Centralnie umieszczono studnię z wysięgnikiem do czerpania wody. Gospoda posiadała trzy piętra, plus poddasze pod czapą baszty. U wejścia weranda przytulna, przylegająca do mikro parku z obfitą gęstą zielenią. I chociaż Niegn poskąpił w tym czasie promieni, rozpoznać można było rozmaite gatunki iglaków oraz szlachetne krzewy. Jednym słowem pretendująca za rycerską historią powstawania Nepot.

Ianger wszedł za przysadziste drzwi zagrody w gwar gospody. Ostrożnie, powoli choć przygnieciony pionierską sztucznością, próbował odegrać najlepszy spektakl, jaki był w stanie wysnuć. Przyświecał mu cel, a nie szukanie rozrywki. Odpowiadać zamierzał krótko na temat, w grzeczności nie prowokować do zbytecznej poufałości. Balansować niczym wiatr pomiędzy falami. Mówić tak, gdy ktoś kategorycznie chce usłyszeć aprobatę, negować, słowem ‘nie’, gdy widać ktoś tego pragnie. Woda płynie ni słońce ponad nami, po cóż zamartwiać się w świetle księżyca o niebezpieczeństwach. Oliwą nie wszystko nabłyszczysz i rany na duszy nie prędko zagoisz. Jednak, gdy nie dotknę — to nie doświadczę, gdy nie zapytam — pożądaną wiedzę nie uzyskam. Zatem cóż miał do stracenia. Odwaga i roztropność, tolerancja z poszanowaniem inności oraz zdrowa ambicja, takim zamierzał być dzisiejszego wieczoru. Nagle stał się w mniemaniu dorosły.

Kurtkę żeglarkę najzwyczajniej przewiesił na pobliski wiesz, znalazł wygodne oparcie u siedziska stołu. Wszystko we wszystkim oraz na wszystko oddalając wczesną szczubaczczyznę. Nikt nawet nie spojrzał w stronę nowo wchodzącego. Połączone sale pełne biesiadników kultywowało święto, bynajmniej Miłowit czuł na plecach oczy sali. Znał siebie a to już dużo, bystry obserwator mający wrodzony dar intuicji z empatią.

W gospodzie panował zabawny harmider i gwar rozmów. Co rusz muzycy zapraszali chętnych do tanecznych hulanek oraz do śpiewów. Sala wypełniała się wtedy gromkim chórem, okrzykami. Było dobrze, tutaj nic mnie grozi, znał podobne hece z Karczmy u Slodemki. Pokrzyczą, pohulają i wytoczą się do noransb. Nowicjuszem w tej mierze nie był, nawet odnajdywał w tym gwarze osobliwą moc ładunku, mające przełożenie na późniejsze znajomości. Chociaż lubił oceniać świat świadomie, dziś z niezgrabnością zahukanego dnia, miód postanowił nie ominąć. Jeszcze raz dla pewności zlustrował salę, przywołując stare porzekadło: Gdy nie wiesz jak, wtenczas najpierw patrz. Lubił być samodzielny i wiedzieć na czym stoi. Dystansując się prowadził nieczęsto dyplomatyczne zabiegi, aby nie utracić w czym już posiadł. Odmienny od reszty, lecz świadomy stanu. A że lubił nieraz zgrabnie prowokować, wyprowadzać dobrze przygotowane logiczne przytyki, o rozmowy z iangerem starano się, a i nie często unikano. Ot łagodny sangwinik i asertywny choleryk według osobistego życia. Z prężnego regionu Mer-Lama, wszedł w trudne i samotne życie z zamaszystą postawą prawie o kilka sezonów starszy. Dojrzały, lecz nieraz i święcie naiwny. Nabyte doświadczenia stanęły przed nowym wyzwaniem… była nią Gospoda Zworna w Nepot.

Dopiero co wprowadzony w niesgdy Plonsy, ledwo zaczął rozumieć mowę i szum drzew z pradziejów Irterii, a stanął w odpowiedzialności za siebie i jeszcze za coś, w czym nie znalazł, jak dotychczas, sensu. Zaufać zmianom, kierunkom i drogowskazom. Dokąd zaprowadzą niejasne i mgliste treści z przeszłości? Na ile się zmieni nastawienie po rozmowie z Goute. Gdzie i co potem? I w ogóle jaki jest sens podjęcia słów Plonsy?

Tymczasem tętniąca życiem gospoda, gościła radość i zabawę. Ileż oznak przyjaźni, wrogości kotłowało się razem, galopując w coraz głębszą i tajemniczą noc w kierunku rana. Jedni gawędzili zgodnie, drudzy krzykiem zagłuszali się wzajemnie, śpiewnie wtórowano muzykom, ale były też ławy, gdzie jakby konspiracyjnie szeptano, rozwodzono namiętnie o czymś nade wyraz ważnym. Zewsząd było słychać o brasowaniu miernym, mające niby ledwo dziób podnosić, o kursach do SlaBe kupców, wniesionych pretensjach południa. A to o przymiarkach ważnego orzeczenia od gremium Kanionu Sitorzek, getonach… i temu podobne. Jak przechwałki dotyczące technik żeglugi, stawiania masztów, steru na falszkadli — prawej burcie. Łowieniu ryb, handlu, kłopotów z cudzoziemcami, skończywszy na krytyce Kolomestów. Psioczenie na żądze i marudnie władz. Wszystko to skąpane zostało miodem i salwami śmiechu. Prym wiedli nie wbrew pozorom najliczniejsza iangerza i siangerska brać SlaBe, lecz strona bordecka. Oprócz nich, przybyli także Górzanie, spod Bredor, Samorosi oraz kupcy z obrzeży Puch Modare i Mearesii. Prawdopodobnie obieżyświatów było znacznie więcej w gospodzie, może i w gości nadeszli Glendzi, lecz we większości słychać było irterską mowę o różnorodnym odcieniu i akcencie. Pod zasłoną wysłużonego kapelusza, postrzegany u Miłowita niczym talizman wypraw, wtopił się jednym słowem w raść ducha biesiadników gospody. Anonimowo, wolny, poczuł się inaczej.

Zresztą, któżby był skłonny poznać średnio ciekawe życie Miłowita, wrastającego u boku Slakste. Nieraz bywał na podwórzu, lecz z mierną infiltracją w bliższą przyjaźń. Gdzież u kogoś zapuścił rys pamięci, u kogoś być może był rozpoznawany. Z dystansem choć w ciekawości życia, tolerował to względy układny porządek i pośrednie zbywanie. Z czasem przysparzało to młodemu iangerowi odrobinę bezpieczeństwa oraz intymność. Nauczył się być samotnym i wolnym. Wreszcie poznał kompanię Pettesza podczas stażu wzmacniania brzegów Mer. Sezonowa brygada mająca przepasać Miłowita w stan iangerski. Zaciskał palce, marszczył brwi, szukając prawidła w tym nowym porządku od niezasadności w ustanowione. Dojrzałości nabierał gospodarząc niewielką noraną po snycerzu. Lubił nieraz błądzić po manowcach „wędrni”, niekiedy wtykając nos w nie swoje sprawy. To znowu poirytowany zgodnym anty-ładem, tłamsił ideały, wiarę, wytyczając w odwecie nowe cele.

Gdzieżby myślał o wojażach do Nepot-SlaBe, on pędrak z dolin na stażu w umacnianiu rzek. Teraz w Zwornie wydawało mu się, że wstąpił na wyższy poziom samodzielności, wyswobodził się z kokonu i cyklicznej powtarzalności, aby skrzyć nową iskrą przemian. Już nie tylko wyprawy za loskańskie wzgórza, do nabrzeża Fidar. Odkrywca pionier pobliskich osad, grodów i dziejów. Starsze i większe rodziły się już labirynty nazw, przygód, w między poznane place, pomniki we wdzięcznych czytelnych herbach. Wykpiony i zmiętolony kapelusz, dostany w schedzie po storze z Loskanii, ogrodniku, siewcy, będący częstym gościem iangera, konkludował z przepasanym w czas pasem. I chociaż nie spotkał dotąd podczas wędrówek, podobny wizerunek ryngrafu z pieczęcią kwiecia, noszony na piersi Stora. Tak dumnie przywdziewał „filcunie” po swym nauczycielu życia, jak śmiesznie nazywał nakrycie głowy.

Przesunął palcami po wilgotnym kapeluszu, rozejrzał się zdawkowo po sali. Filcunia jednak dziwnym zbiegiem rzeczy, spadła na podłogę tocząc się pod pobliski stół. Była to pomniejsza sala, przechodnia u wejścia, z wyłącznie kilkoma stołami, lecz z dobrym widokiem na salę główną — sztormową. Tutaj byłaby, przywołując terminologię wodną, zaledwie zatoczka na parę łódek. Niefortunnie lub szczęśliwie przy dębowym stole, gdzież potoczył się kapelusz, siedział jakoś dziwnie znajomy gość.

— Kogóż widzę na Góry Loskanii i moce Weadrunsa, Ciebie także przywiało w paszczę nepocką i to w dzień Kolomestów? — siedzący u stołu znany jegomość podniósł lekko przemoczony kapelusz, poprawiając nadwyrężoną czasem formę. — Witam… proszę oto zguba.

Gość widocznie od dawna płynął z innymi na pokładzie Zworna, gdyż zachwiał się, mruknął pod nosem. Gdy podszedł bliżej, Miłowit zaniemówił,

— Przecież to bednarz z sąsiedztwa. Nie kto inny jak Rome, Potstor czeladnik.

Rome także przystanął, zmarszczył brwi wpatrując się z niedowierzaniem na nowo przybyłego. Wtem roześmiał się i klepnął iangera w plecy.

— Jakaż niespodzianka. Witam Cię bracie, niewielu bym się spodziewał w Nepot, chociaż zbytnio nie zważam na znajomości, lecz Twoja obecność w Zwornej. Hmmm. Toć to prawie dla Ciebie eskapada życia. Podrosłeś ciut…

Miłowit w grzeczności odwzajemnił zaskoczenie i powitanie bednarza, dając aprobatę na dołączenie do stołu. Rome tylko czekał na zgodę, dosiadł się z dzbanem miodu i kontynuował rozmowę.

— Ach jak miło, spotkać kogoś w tak odległym miejscu. A to dopiero niespodzianka. Patrzeć jeno… płyniesz szmat drogi w taką noc, samotnie troski gasisz w dzbanku miodu i dumasz nostalgicznie, że pielesz sielanki pozostał za tobą… a tutaj… Bardzo mnie miło, Selti, jakże miło, a ileż chcę Ci naopowiadać… tyle, iż sam nie wiem od czego zacząć.

— Nie przesadzaj, trzy hrodziany od Mer, Nepot to nie Mearesii.

Miłowit choć nigdy nie będąc w portowym grodzie u Morza Portes, chłodno zripostował słowne kubły wody rozlane zrazu na powitanie. Należy zaznaczyć, że Zworna uwodziła każdego przybysza swą marynistyką. Po krótkim czasie, stoły jawiły się gościom za łodzie żeglowne z załogą. Długie ławy nieraz za keje na ewentualny odpoczynek. Gong u baru za kapitańskie rozkazy na mostku kapitańskim. Okrzyki i wspólne kołysanie za sztormy, u niektórych za bryzę, a rozmaitość gadek cumowały w zatoczkach, to wypływały na szersze akweny lub rzeki. Symbolika kołysała się w rytm nakreślonego celu, sól wyciskała łzy, opary amoniaku nadmorskich alg rozbudzały krewkość i brawurę. Czuł wyraźnie, że płynie po wodzie, ewentualnie zacumował u dalb z wystukiwaną falą o burtę. Drewniana podłoga stanowiła pokład i wszyscy razem zaczęli rejs. Nie wiadomo, gdzie i w jakim celu, jednak nie jutro teraz było ważne, liczył się stan. Czyżby nieuchwytność chwili ponownie zaigrała poprzez upozorowany scenariusz, nie pytając o zgodę zainteresowanego?

— Iangerze, mówisz trzy, cztery hrodziany, dzisiaj Kolomesty, nie pamiętasz bracie, mnie staremu piechurowi przypominać nie należy, że Święto Gwiazd należy obchodzić w zaciszu urodzenia.

Niechże ponownie obaczę, tak… młody ianger znad Mer — postawił kołnierz w stójkę, głową pokręcił nadymając nieznacznie usta, wciąż zaskoczony. Pojawiający się dwuznaczny uśmiech oscylował pomiędzy szczerą radością z spotkania oraz ironią.

— Bądź ze mną szczery iangerze… za interesem? Ale masz nosa i mnie się przyfarciło. Jeszcze onegdaj hrodziane, karczma za trzęsła posadami. Takie tam kłótnie i przepychanki, ale co tam… Sprzedałem cały swój towar w tym rozgardiaszu. I to komu? Nie uwierzysz Selt… bractwo z naszego sąsiedztwa znalazło kupca na mój towar. Strasznie się im śpieszyło, nawet się nie targował. Myślę, ale wstyd nad Mer wracać z całym transportem, a tu iangerstwo przyszło z pomocą. Tyś z nimi?

— Nie mam pojęcia o czym mówisz, ja nie za interesem. Zwiedzam to tu, to tam…

— Niemożliwe, Selt… Slaksta w podziw by wpadła, widząc własne klindtko, przepraszam, już iangera zdobywającego grody. Zostajesz na trzy dni, takie zwyczaje panują w porcie. — kąśliwy grymas zawitał na twarzy Rome. — Nic nie popłynie w dół rzeki… wiedziałeś o tym obieżyświacie. — Rome pokazał ironicznie zębiska. Bednarz wszedł na dryf i wcale się z tym nie ukrywał wobec młodego iangera.

— Mnie Nepot lubi, a zwyczaje Kolomestów dwakroć. Jestem dla nich druh i od dawna bednarze im zgrabne beczułki i gąsiorki. Prawie królem bednarskim mnie zwą, chociaż płacić mogli wprawdzie więcej, ale, że pierwszego dnia wszystkie beczułki poszły. Ale heca, tyle lat targi stawiam. Mówże szczerze, jakie sprowadzają Cię interesy? Handel? A może szukasz pracy? — ponownie uśmiechnął się sarkastycznie, — Jednego bądź pewny, zabawę znajdziesz przednią, a interesy poczekają. Za nami pierwszy dzień, dzwony wybiły koniec targów, ale jutro… zresztą teraz jestem wolny, mogę się do czegoś przydać. Poczciwy bednarz wywiązał się z umowy i… beczułki znalazły właściciela. A właściwie… Od kiedy jesteś w Nepot?

— Zastopuj bednarzu, przyszedłem się ogrzać niedawno przypłynąłem łodzią, a zbryzgało niemiłosiernie, ledwo dotarliśmy w Slabe. Bonc i Kolc nie próżnował. A jakąż łodzią mnie płynąć przypadło… kształt inny, węższa i dłuższa, mknęła siłą wystrzału z procy. Istne wariactwo na Slama, od Mostu Poziomkowego, jednak wytrawny powoźnik wiatr okiełznął.

— Znasz i iangarów północy, …uuum, bym nie pomyślał, i w szybkim transporcie mknąłeś, — Rome wlepił w podziwie wzrok w iangera, zachęcając do rozmowy. Na co zachęcony ciszą ianger nie pozostał obojętny, chcąc nie chcąc przejął prym.

— Miód dobry serwują w oberży? Uchwycił mieszek z głuszą dźwięczną stali, zaschło w gardle.

Wprost spławić Rome nie uchodziło, starszy i co ważne ziomek znad Mer. I nie był sam Rome, są i inni iangerzy spod Loskanii w grodzie. Nie mógł zwlekać należało spełnić zadaną misję i wracać czym prędzej. Choćby z tymi iangerami, jeśli żadna łódź przez trzy dni nie popłynie w górę rzeki. Reakcja Rome na dźwięk getonów była błyskawiczna, tyle że bednarz zatrząsnął swym mieszkiem. Rozochocenie wizją, aby wspólnie świętować z Rome dla Miłowita było niepokojące.

— Młody Selt w porcie, co za heca, czas to uczcić. Świętować nad Lama nudno i mało intratnie. — uszczypliwie kąsał nadymając ponownie w zadziwieniu usta. — Tutaj kiesa i przelicznik odpowiedni. Mówże wreszcie za czym wysłano Cię do Nepot, gdyż nie wytrzymam. Wszak nie na obtarcie ostróg.

Bednarz wyciągnął geton z mieszka, cmoknął i uderzył dwiema dłońmi o blat stołu. — Dzisiaj ja stawiam, poszczęściło się pracowitemu bednarzowi, to ziomkowi postawię miodu.

— Niechże i będzie, — mruknął Selt, — Tylko nie licz na rewanż, śpieszno mi,

— Noc głęboka, do rana ze cztery hrodziany, dokąd to, nigdzie Cię wypuszczę. Nie Twoja kasa, nie martw się, starczy dla nas dwóch… Nie obawiaj się, ten mieszek to chudzina, drugi cięższy w depozycie Baszty Wielmolsa. Szczęście mi sprzyja, wpierw iangerzy znajdują kupca, który płaci bez targów, jakby czasu nie miał, a teraz spotkać przyjaciela. No prawie przyjaciela, miło i zaszczytnie. To i sposobność, aby uczcić radość dobrym miodem.

— Siedź drogi ziomku zza miedzą, ja postawię, — uścisnął ramię bednarza, — dzban miodu zakosztować wypada, jednak zanim podejdę na mostek kapitana po trunek, opowiedzieć zamierzam pewną anegdotę. W śmiechu nie wytrzymasz, wydarzenie miało miejsce sprzed kilku barek… albo wiesz co Rome, język mało mam giętki, zmarzły mnie poliki na wodzie, przyniosę dzban miodu, a nieska przecież poczekać może. Nieprawdaż druhu Rome.

Anegdotę wymyślał na poczekaniu, łatwo wszak nie było, gdy burza myśli trącała głową Miłowita. Ciekawość Rome halsowała sterburtą wobec intencji przybycia, a przecież sam jej nie poznał. A zatem anegdotka powinna rozwiać ciekawość Rome i zapomni o wczesnych pytaniach. Ot zostanie przyjacielem, miarkował zadowolony ianger nad pomysłowością planu. Haczyk powinien połknąć, znalezienia towarzystwa z rozkołysaną już po trosze głową jest najlepszym sprzymierzeńcem. Za przynętę obrał wysokogatunkowy miód piwny, ponoć nowość nad nowościami. Trunek znany i ceniony w Irterii, sprowadzany z odległego Orton oraz z portów Morza Portes. Drogi i z rzadka degustowany w powszedniej diecie morszczaków. Nie ma jak swoje wyroby, mawiano, niemniej wartość i smak potwierdzano. Napitki wydzielano w imaginowanym u Selta mostku kapitańskim, czyli ladą barową, obstawioną szeregiem beczek, skrzyń a przylegająca do magazynu.

Miłowit wszedł w rozhukaną gwarną salę, ściskając w dłoni irterski geton. Ogłuszający rozgardiasz zdecydowanie przewyższał spotkania u Slodemki. Rozliczne rozmowy, krzyki, śmiechy, przemieszane z wonią palonego tytoniu, stały się jakby jedną zwartą częścią. Liczni biesiadnicy z fajkami w ustach, napędzali ten gwar niczym piec kuźniczy. Dym był wszędzie, tęga chmura poruszana była tylko dzięki sporadycznym przemieszczaniom. Od mostku kapitana po właściwe wskazane miejsca u stołu, muzykanci przestali grać. Owalne wiry dymu owijały się wokół rękawów podczas gestykulacji przedziwnych fajkowych dymarek. Tuż przy barze przykuwało uwagę spore okno ścienne z dwiema u stron okiennicami. Sala czworokątna z drzwiami na dalsze korytarze karczmy. U okna kapitańskiego baru stał starszy szynkarz sali, pochłonięty nieustannym wydawaniem napitków. Zakotłowało i zakręciło się w głowie Miłowita. Gwar zawisł na jednym akordzie, przechodząc od ciągłego szumu po monotonne buczenie, podobne do odgłosu wirującego roju pszczół, os lub szerszeni.

Miłowit w myślach przywołał w pierwszym odruchu zlekceważonego Rome, może i dobrze, że spotkałem kogoś znajomego. W takim bezładzie trudno przewidzieć wydarzenia. Stary zrzęda i sknera, lecz swój znad Mer, jakby nie było Rome był iangerem z Dolinki Slamary. Spojrzał ponownie na ten szumiący las pełnych biesiadników. Nikt na nikogo nie zważał, małe lub większe grupki płynęły w odrębnej przestrzeni treści, a czas między nimi wolno przelewał się z jednego tematu w drugi temat. Daleko było od oznak agresji, i nawet jednostka w tym ogromie masy, stanowiła idealne tło do częstych eksplozji w postaci okrzyki, zawołań, śmiechów. Rój nie zwalniał lotu, ale i nie przyśpieszał. Odmiennie od żywotności sali, szynk z ladą barową posiadał inne tempo w komunikacji. Opieszałość czy skrupulatność, trudno ocenić, niemniej idealnie pasowało motto zawieszone nad barem: „wszystko w odpowiednim czasie posłuch swój znajdzie”. Większość zawołań z sali szynkarz zwyczajnie ingerował, uderzając co rusz stalowym młotkiem w blat niczym sędzia na wokandzie. Hasło — następny, stanowiło o porządku kolejki oraz trywialnego triumfu klienta. Szynkarz milczący czynił zapiski na tablicy ponad ladą, rzucił komendę do magazynu. Druga dewiza panującą wśród pomocników szynkarza brzmiała: „cierpliwość jest cnotą najwyższą”, która często była dalece prawidłowo interpretowana od zamysłu. Ponaglali szykujących napitki, sprawdzając wytrzymałość dzbanów uderzając o blat baru. Podczas tak przedziwnego spektaklu nienaruszający ogólną swobodną atmosferę, przywoływano najzwyczajniej miniony dzień w Nepot. Przywoływano interesy, gości. Wszystkie zasłyszane plotki, puszczał mimo uszu, na jedno zwrócił baczniejszą uwagę. Napomknięto o Lama, Mer, czyżby łączyły się z bednarzem Rome. Rozmowa dotyczyła grupki iangerów, którzy węszyli cały dzień w porcie, przystając od łodzi do łodzi. Później ślad po nich zaginął, ponoć zamierzali kupić jakąś łajbę. Rozmowę przerwał karczmarz, który w końcu wyszedł w euforii zdobywcy z pełnym antałkiem miodu. Nalał im sporą część w dzbany i życzliwie podziękował za getony. Rój karczmy nie milkł, a nawet jakby zwielokrotnił prędkość gonitw. Kiedy Miłowit podszedł do baru, dyrygował już wysoki pomocnik w zamian za szynkarza. Karczmarz rozmawiał się z interesującymi dla iangera klientami. Pomocnik szynkarza podniósł brwi, otworzył lekko usta wymuszając zamówienie.

— Dwa miody bredorckie i dzbanek kropli z Plendar. — mruknął nisko Miłowit, zerkając na rozmówców z karczmarzem.

— Twoje zamówienie, to dla mnie pięć fal. Za moment wracam… — odpowiedział pomocnik szynkarza stuknął palcami o blat i wyszedł za kotarę z płótna żaglowego. Pożółkłe płótna widać swoje wysłużyły.

Sprawa z iangerami z dolinki Slamara, nieznacznie poirytowała Miłowita. Kto u licha kręci się w Nepot, abym tylko na nikogo się napatoczył. Któż wie co ta za ziółka. Łajbę chcieli kupić. Lubił samodzielność, od wczesnych lat pomagał Niasterze Slaksta, będąc jej wsparciem. Poznał hierarchiczność Storów, Niaster, według Slakste, kiedyś zasiądzie na odpowiednim stanowisku. Przyszłość ścieliła bystremu iangerowi prominentną karierę. Zauważając wyjątkowe zdolności i cechy charakteru, Slaksta wyznaczyła mu najpierw praktyki u iangerów. Przeżył po raz pierwszy rozdarcie, z powodu dysonansu treści nad praktyką. Nękały nim skrajności. Udręczony tą przeciwną siłą nie znajdował u siebie przeciwwagi płynąca od naturalnego prawa, zaś przygniatająca wierność ideom, niemająca przełożenia według pozycji, stawiała go w przeważnie w roli przegranego. Trudności ze znalezieniem potwierdzenia wobec przeciwności, powiększała w nim naturalną odrębność. Otoczony sarkastyczną ironią, upokorzony i poniżony wedle własnego bytu, całkowicie zaprzestał starań o jakiekolwiek poplecznictwo. Dla niego woda w rzekach brnęła wciąż naprzód, przed siebie, skądś biorąc moc i swoisty sens według fizycznej rotacji, musiał i Miłowit nieustannie odpowiadać wymogom lat i wedle czasu. Czy było to dostosowanie, raczej nie, szybciej omijanie bezsensowności. Radością kwitło w nim samo dowartościowujące się indywidualne oceny, idące naprzeciw i wespół z meandrami dziejów. Wchodził na nieobeznane obszary, odżywał wówczas ni młody adept. Postrzegano go jako kogoś niby z oddali, może i godny poszanowania, lecz nie warunkujący za podporządkowaniem. Niastek także wolał unikać, różnice w odbiorze życia były zbyt drastycznie odmienne, a wrodzona skromność tenże dystans niezrozumiałości tylko zwiększyła.

Widok siedzącego Rome, samego tego biesiadnego kołowrotu, wzbudzała żałość. Ten mało znany bednarz pobratymcom, u PotStorów ledwo zauważany, teraz w odsłonie nocy i wielkości Nepot u Miłowita wzbudzał szacunek. Spełniony rzemieślnik i kupiec w jednym, zamierzał spędzić noc pod dachem i uczcić targi. Razem z rzemieślnikiem czuł obcość nocy, to zarazem usztywniało i budziło inny wymiar w obecności. Szczęśliwy Rome raz wodził za ziomkiem z dolinki, na rozradowaną salę, to kiwając głową i uśmiechając się, penetrował przeniesione własne tobołki. Tymczasem pomocnik szynkarza, doniósł zamówione trunki. Był typem roztargnionego działacza w zaangażowanym zapale, Miłowit w lot skorzystał z okazji i zagadnął pomocnika szynkarza.

— I zostawił karczmarz Cię samego, a robótki nie mało…

— Ano zostawił… — pomocnik zabrał getons, zerknął na iangera,

— Dziwnie podejrzane typy… nie uważacie?

— Ciebie też nie znam… coś jeszcze, gdyż blokujecie kolejkę.

Drugi geton spadł na ladę, Miłowit podniósł brwi wysoko, dając wyraz, że lepiej by było milej pogawędzić.

— Miejscowi?

— Ano miejscowi, dokerzy na sypkim przeładunku.

— Dokerzy… — powtórzył Miłowit, potakując nieznacznie głową. — A Goute znasz? — tym razem zawadiacko z leciutkim półuśmiechem.

— Sporo u nas gości, — spojrzał na rękę Miłowita, oczekując dalszego wsparcia od wagi kruszcu.

— Drugi, gdy informacja mnie się spodoba… uważam, że sprawiedliwie, nieprawdaż.

— Kolejka długa, znajdę Cię na sali…

Chwyciwszy kolejny dzbanek, wszedł do magazynu, nic więcej nie powiedziawszy. Miłowit zabrawszy zamówione trunki, na spokojnie powrócił do ławy z Rome. W drodze spostrzegł zaprzestającego rozmowę karczmarza z domniemanymi dokerami, którzy napomknęli o iangerach znad Mer. Karczmarz wymienił słowo z pomocnikiem u szynku i udał się za jedną z kotar z żaglowego brezentu.

— Niezmiernie mnie przykro Rome, częstuj się do woli. Niedługo wrócę… — klepnął przyjacielsko Rome w plecy, po czym rychło skierował za wysłużoną żeglarską kotarę. Panował wewnątrz półmrok. Niewielkie lampy oliwne zawieszone na ścianie ledwo migotały. I gdyby nie dwa drągi z szklanymi kulami na łańcuchu wypełnione przezroczystą mazią, trzeba byłoby iść po omacku. Siwawy szynkarz podchodził akuratnie na koniec korytarza z półkolistym sklepieniem. W rutynie pracy nawet nie zerknął, czy aby ktoś za nim podążył. Wybrał kolejne drzwi pośród kilku żagli korytarza. Tym razem było to zdobione drewniane drzwi, z półkolistym uwieńczeniem framugi. Wraz z otwarciem dobiegł uszu Miłowita dźwięk instrumentów, wspólne śpiewy. Ianger podszedł pod drzwi, gdzie zniknął karczmarz, postanowił zaczekać, aby się rozmówić. Tuż obok wspomnianych drzwi, w korytarzu znajdowały się także znane kotary z brezentu żaglowego. Tamże mieściły się, na czym prędko się rozpoznał Miłowit, osobne pomieszczenia dla wyższych dygnitarzy i majętniejszych kupców.

— Powrócić do stołu, czy zaczekać… przecież karczmarz…

— Ano właśnie szukałem Was, — nagle pojawił się znajomy pomocnik szynkarza, — mieliście być na sali.

Ładnie tak zostawić druha w potrzebie rozmów… — pokiwał przecząco głową w dezaprobacie, — Za moment powrócę, tylko teraz nie ruszajcie się stąd… zrozumiałe. Drugi raz nie będę was szukać, klientów zwaliło się tylu…

— Gdzie są dokerzy, o których pytałem.

— Oj kiesy Ci nie szkoda… może tu — może tam?! — mruknął pomocnik szynkarza i wszedł za drzwi, gdzie zniknął wcześniej karczmarz.

Miłowit pozostał ponownie sam pośrodku korytarza. Roztrząsał możliwość zaczerpnięcia wiedzy od Rome, któż zrealizował z nim targ. Czy można łączyć dwa zdarzenia w jedno? Zanim jednak skierował się do w stronę wejścia na salę, gdzie przebywał Rome, drzwi, za którymi zniknął karczmarz i pomocnik się otwarły.

— E, … iangerze z doliny, podejdźcie ano proszę! I gdzież to znowu ciągnęło waszmościa. Mówiłem, że szukać drugi raz nie zamierzam. Teraz jednak słuchajcie — spojrzał jednoznacznie na dłoń iangera, rozkładając ręce… — takie życie u nas, mości iangerze.

Miłowit sięgnął po mieszek getonów, wręczył pomocnikowi monetę. Na co szynkarz tylko sucho wyrzekł enigmatycznie.

— Za dwa supły fal morza, trzydzieści fal w nawietrzną kadłuba bądź na pierwszym żaglu w sterburcie. — Schował geton w kieszonkę od kamizelki i ruszył w stronę właściwej, poznanej dotąd sali z barem.


Noc w gospodzie weszła w apogeum euforii. Krzykliwe toasty życzące zdrowia, prześcigające z dwóch przeciwnych stron sali. W zonie około baru czekające grono klientów dudniło dzbanami niemiłosiernie. Wszystkim chciało się prędko i od razu dużo. Druh znad Slamare Rome nie będąc outsiderem wtórował tudzież na tryumf święta w smak zgodnej jedności w gospodzie. A konkurencja była spora, niemal każdy stół zamierzał zaznaczyć swą przewagę w nieokreślonym arbitrażu. W większości decydować miały uderzenia o blat stołu drewnianymi kuflami i stopami o podłogę. Pojawiali się wtenczas dęci grajkowie i wygrywali znane i lubiane szlagiery. Do gustu najlepiej trafiały pieśni morskie, bajania skaldów i iangerskie marsze. Wtórowały temu odezwy haseł oraz znane komendy funkcyjne z pracy na wodzie.

Mniej więcej wyglądało to tak: „bach, bach”, zawołano z końca gospody. Na co druga strona w odwecie odpowiadała: „siups pips”, wypijając przy tym haust miodu. Wtedy szturmowano na powrót: „cyk, czan” wstawano od stołów naśladując wodne chybotanie łodzi. Na co defensywni kontratakując uderzali o blat gromko pięściami rytmicznie krzyczeli, „kip, kip., Po wejściu na szerokie wody, uspakajano krewkich zuchwalców samotnego zderzenia się z odmętami morza — biesiady. Poczekano na szynkarza z czeladzią, aby wspólną siłą zaskoczyć rywala swą nową przyśpiewką. W pełnych dzbanków bryzgało pianą, a miód przelewał się po stole niczym sztormowa fala po pokładzie. Na nowe rychłe odpowiedzi wszczęto nowe dudniące szranki. Podnaszane i opuszczane stoły grzmiały, przy akompaniamencie, „gruch, hul” wyliczano spójne salwy. Przeciwnicy w odwecie podnoszono ławy i tupano nogami. W końcu wszystkich ogarniał śmiech, oblewano ku trzeźwości uśpione szarże, muzykanci grali skoczne pasaże skrzypcowe w samoroskich nutach, „lu i mach”, wespół wybuchano śmiechem. Szynkarz z ostoją fachu i powagi tylko spokojnie powtarzał: iangerzy, iangerzy, lecz karczmę opanowało huczne, … „tyrtum, pytrum” i rubaszna swawola. A i że bednarza poniosło w rozliczne toasty od gór rodzimych…, „dzyn, dzyn”, na rzeki Slama, przewodził to raz na sali obok baru a to od własnego stołu. Baszty wyznaczały trzecią część pory nocnej, gdy Rome idąc za ciosem opróżnił kufelek miodu. Powrót Miłowita, dla Rome wciąż Selt, wymógł jeszcze większe żądze na chwilę w kropel zapomnienie.

— A mawiają u nas, tak słyszałem, że z dolin wszak wstrzemięźliwsi. Nie podtrzymujesz prawidła bednarzu… — Nawet nie skończył zdania, gdy zachęcony okrzyki nowego szturmu, poderwały Rome. Nagiął ponownie postawę, naprężył mięśnie, aby na rozpasane hucie i swawole membran, wybijać rytm na stole dzbanem z bębna ech czeluści.

— Gdzieżeś bywał, zostawiłeś przyjaciela, ziomka, ja przecież Ci prawie drugim rodzicem, — wstawał, siadał, chcąc ścisnąć młodego iangera w przepływie rzewniejszych uczuć.

— Jeszcze pół dzbanuszka kropelek nam ostało. Nie odmówisz przecie. Bawić trzeba gawiedzie, gdy czas Kolomestów, smutki przeganiać. Gdzież łazisz ciągle na Kolce Spitki? — nalał ostrożnie w kubeczki czerwonawy płyn, wskazując na gospodę, — Co żeś tam widział za żaglem? Spotkałeś kogoś? — nagle ściszył głos, spoważniał, zupełnie odcinając się od temperatury w gospodzie. Zaskoczony wciąż zimnym spojrzeniem Miłowita. Niewiadomy powód przybycia w Nepot nie został odkryty. O kupieckich targach nie prawi… Po cóż on łazi za żagle, gdzie tylko stali nepoccy bywalcy bywają. Czyżby kija szukał i chłodnego ranka nad rzeką. Trzymać fason naprzeciw skupionego i trzeźwego iangera także mierziło. Na domiar, gdy przyszedł zamyślony, jakby w próżni poza zabawą. Myśli Miłowita analizowały wiadomość szynkarza: za dwa supły fal morza, trzydzieści fal w nawietrzną kadłuba bądź na pierwszym żaglu w sterburcie. Terminologia morszczaków, jedno wiedział, dwa supły oznaczały nadto sporo. Jakieś dobre połowę hrodziana.

— Spokojnie przyjacielu, jeszcze nie pora, — widząc nadchodzącą rzewność u bednarza, podniósł dzban w toaście, — przegońmy smutki, została i kapka dla mnie, — zakręcił kroplami, dopijając zawartość wprost z dzbana. — gdyż prawda to święta, przy takim święcie zamartwiać się nie przystoi. Chociaż rzeczywiście czasu u mnie ździebko, opowiem anegdotkę rychlej zapowiedzianą. A więc — przywołał wczesną pozę, zrównał dystans. Zaczerpnął drugi raz słodkawy napój, poprawiając głos.

— Idę od Fidar na wschód, nieprzebrane tłumy zebrały się tegoż razu… Uuuh, a w szczególności około Dolz. Łodzi pełno pod nieznaną banderą, nie to co u nas pod Wzgórzem Gór Leniwych, sami swoi, jednak nikomu nienudno z tego powodu. Zszedłem nad brzeg Bepore, stąpam sobie po piaskach, kamyczkach, dla ochłody, gdy na promenadzie scenę zaczynają odstawiać Bordeci. Podchodzę, ludziska zewsząd nadchodzą, a parli akurat w tym czasie z dwóch stron. Jedni zapragnęli iść w lewo, drudzy w prawo, tłoczą się i gniotą, a ja na palce staję i obserwuję artystów. Zrazu, już od początku zrozumieć nie mogłem sensu, zamysł wysnuć. Drapię się po głowie, usta nadymam nos i podbródek pocieram, i pewnie stałbym tam niczym jakiś Pustynita zza Sleuw, gdyby nie zagadnęła mnie nieznajoma Niastera. Przystanęła, skłoniła głowę w pozdrowieniu i prosi o rozmówienie. Odeszliśmy od zebranej grupki, troszkę poirytowany sprawą, gdyż i sztuka zapowiadała się coraz ciekawsza.

Rome tymczasem ledwie słyszał co Miłowit mówił, przytakiwał względnie, lecz więcej uwagi zwracał na opróżniony dzbanek. Zaglądał co rusz do środka, jakby trzymał lunetę kapitańską, wypatrując odrobiny miodu. Ianger mówił wolno, jednostajną barwą głosu, ostrożnie przyglądając się oponentowi. Kontrolował czas i zastanawiał się nad prawidłową interpretacją pozostałych słów. Domniemał, lecz nie był pewny.

— A mieszek trzymałeś w garści? — nie oczekiwanie huknął Rome.

— Jasne, ale dopowiem grę sztukmistrzów, gdyż po krótkim rozmówieniu z wspomnianą Niasterą, która mnie wpierw wyrwała z tłumu, wróciłem pod scenę. Jeden z mimów zabawnie kolorowo ubrany obchodził uczestników i szturchając w psocie gawiedź i niastki. Ot, taki prosty i banalny trik cyrkowy myślę, lecz ten urwis w kolorowym odzieniu, przytknął tubę do ust i jak nie zadął. Aby tylko raz, podchodził blisko ludzi i jak nie trąbi, nicpoń jeden. A czy mało i u nas na Kolomestach bęcwałów pomiędzy zabawą i świętem. Podbiega do kupców pod stragany, przestraszył i Niastery, a inni w śmiech i chichot. A na scenie muzyczka spokojnie przygrywa. Nawet przyjemna muszę stwierdzić, stąd i wielu wołała cisza chamy, posłuchać dajcie. Wielu patrzało cóż z tego urośnie, a i muszę powiedzieć w podrażnieniu brwiami oczy przymykałem. Na domiar grono uczestników się podzieliło, jednych połączyła psota, drudzy wsłuchują się w instrumentalne dźwięki.

— Bordeci nasz akcent przedrzeźniają, widać lubią takie hece… — Rome nieznacznie spuentował, szykując się do wymarszu pod bar.

— Zaczekaj moment bracie, posłuchaj jeszcze chwilkę… Kołem nas otoczyła rozbawiona grupka przeszkadzaniem, zaciskają, więc chwytam mieszek mocniej, ostrożnym być to zaleta. Aż ten inicjator, poczciwy przebieraniec, na scenie się pojawił i jak nie dmie w uszy grajkom.

— Poczciwy przebieraniec powiadasz… dobre. Ot iangerze, miało być zabawnie, a Ty pleciesz i bajdurzysz, — bednarz lekko osowiał na gmatwający galimatias od relacji iangera, aby tyle suchej i czczej wody przelać z dzbana w eter i to tak krótkim czasie.

— Cierpliwości Rome, z początku i nas przymurowało, co też Bordeci za wygłupy odstawiają. Ani to sztuka, ni koncert, wielu myślało wówczas jak ja, oskubać kogoś chcą. Ale ten, jak wspomniałem, poczciwy przebieraniec, smutny i żałosny, tak jakby za karę zagnany do pracy, stanął na podeście i jak nie zacznie gadać. Zbiera się tłum, a on gada i gada w czystej mowie irterskiej. Wszyscy zapomnieli o niedawnych nieznośnych incydentach. Niemniej nie tym sedno. Wiesz jak Bordeci mówią prędko, nie wiadomo, gdzie stawiają przecinki, spłaszczone samogłoski gubią i zniekształcają, dziw, że rozumieją się wzajemnie. On poniekąd odmiennie, mówił wyraźnie, aż w ciekawości czynię przestój, czy aby prawdziwy Bordet a nie jakiś banita Golondów, swą porażkę i kompleksy chce nam przelać podczas święta. Prawdziwy to był Bordet, co potwierdzała Niastera. Mistrz orator, znawca kultur, a jakie pokrętnie słówka z południa Loskanii wtrącał i łączył w zgrabną całość. Ujął pradawne Sterii dzieje, a to znowu od kwadrum Spenie pojęciami operował. W stylu… Miłowit przybrał poważną pozę, próbując zacytować Bordeta.

…” Waści wielmoże co Wam sklepienie powiło tać krasne pogórza, doliny, łąki oraz rzeki. Gdzie dzieci szczęśliwe nie zaznali dotąd smaku trudnego początku i gorzkiego końca, dbając o wszelką formę życia. Destruktor Szatewsok z krańców naszych krain, w złości kąsa stworzone nasze dobra. Ni na powroty, ni na wymiany i daleki od twórczości przodków i dziadów. Zatapia szuwary, sitowia, nic nie dając w zamian. Ojciec zrozumieć nie może syna a matka swą dotąd kochaną córę…”

A Niastera szepnęła mi do ucha, rację mówił ten niby przebieraniec. Ukłon należałoby mu oddać i przepuścić, gdyż któż mocniej on stąpa po fundamencie dziejów, niźli niejeden miejscowy Golond. Zimnym oplotła inscenizacja. Słuchając opowieści Bordeta, miało się wrażenie, że mówi do każdego z osobna. A on spoglądał jedynie smutnawo w dal… gwiazdy na niebie spotkają się w jednej linii, gdy wytryśnie nowe źródło na południu. Nastąpią wybory i sądy u mędrców i rodowitów, którzy dotąd dalece byli od ocen. W Bordeu znamy zgubne świetliki na bagnach Modare, jawiące się niczym zamki z piasku z gontem zielonego mchu. I utopijne wieże w bagiennej nicości. Pojawiają się nikną poprzez wieki, aby wstać, olśnić, omanić i wodzić ku niebytom. Pokonując omany oraz żądze próżne i pyszne, lud w Bordeu i Modar trwa i wyznacza przyszłe dzieciom drogi. Walka to okrutna i niesprawiedliwa, z nami jasna pomoc to światło celu i wiedzy.

Tyle powiedział, ledwo żem zrozumieć zdołał, — Miłowit zerknął na Rome. Starszy ianger tymczasem wydał tylko niski pomruk. Pozę nową ukuł dając silny powód, że się stara zrozumieć wywód iangera.

— Zrozumiałeś bracie, — ianger machnął dłonią… — Posłuchaj, jak się gra bordecka zakończyła. Przebieraniec, nazwany poczciwy, na odmianę wczesnego zaskarbił życzliwość od widzów. Zebrały się oklaski, a on zabrawszy od towarzysza niewielki dzbanuszek z tajemniczą zawartością, odwrócił się na chwilę, aby potem buchnąć w nas płomieniem. Popijał oliwę i wzniecał prawdziwy ogień wydmuchując płyn. Rozbiegły się klindtki, przewracając się wzajemnie. Popłoch nastał u niastek, a starsi się śmiali.

— A co są tą Niasterą… po cóż do Ciebie podeszła?

— Ano właśnie?! Śmiech starszych zupełnie był nie na miejscu, to dzieci przewracając się lepiej odegrały lub spuentowały teatr. Gdyż konkluzja mogła być jedna. Niastera, która niejednemu przekazała wieść mnie powiedzianą, nawiązywała do wydarzeń, mające się rzekomo przydarzyć w Fidar. Nadpłynęły ponoć łodzie z północy, agresywnych ludów i czyhają szukając sposobności, aby zniszczyć jakieś skarby lostorskie, przechowywane w Baszcie Fidar. Pokiwałem z politowaniem głową Niasterze i poszedłem dalej, spraw miałem bez liku… A właśnie dwa supły… — szepnął Miłowit sam do siebie, aby prędko skierować pytanie do Rome.

— Kim właściwie byli Ci iangerzy znad Mer?

Odpowiedzi bynajmniej już nie otrzymał, gdyż Rome ułożył głowę na stół i świątobliwie zasnął. Ewentualnie co mógł zrobić jeszcze Miłowit, to podłożyć jego skrzętnie strzeżony tobołek pod głowę.

Rozdział IV
Gość z Zagrody w Bradorsl

Przedziwne to były zdarzenia. Personifikowane życie lasu, wzbudzające refleksję w sensie zadziwień. Aprobowało Cylego i świętokradzko irytowało. Kluczył pośród starodrzewów, zielonych przestworzy, pod osłoną masywu gór, nieba i ptaków. Spotkać mógł wielość, niejedno odkryć na nowo, jednakże nie próbował wybudzać wszelką inność. Naturalna bierność wobec natury, niemal odrętwiająco zmuszała wyłącznie w przegląd. Szedł, patrzał, śnił na jawie, wstępował na ścieżki, aby iść dojść do kolejnej krzyżówki dróg. Nikogo nie spotkał, z nikim nie wymienił słów, choć nie był znikąd i donikąd też nie szedł. Naszedł wiele drzew, gór, rzek, ruczajów a ptaki wirowały nad nim i widział ślady zwierząt. Aż wreszcie wszedł we własny — wewnętrzny Dom. Wreszcie był u siebie.

Potęga i majestat gór zatopione i poorane wśród ścieżek, dróżek, wyścielała widokiem wędrówki. Szedł naprzód zapełniając amforę wrażeń i nagle obdarty stanął pośrodku czegoś. To coś zupełnie dalekie było od zainteresowań wnętrza amfor. Zamierzało wyłącznie zbierać beztrosko boleśnie odrywane łuski z przeżyć. A uważnie baczyło na wszelką obecność, zdradliwe szepcząc zmysłom ożywcze pienia i milczące mary tkwiące w nierealności. Aż wreszcie wewnętrzny Dom spotkał się z materialnym domem. Czy aby mogło od razu nadejść bezpieczeństwo i spokój ducha? Uleciały maniące stworzenia spod wyobrażeń ubiegłych zdarzeń i ukołysała moc we śnie melodii w trzepocie skrzydeł trelów. To zewnętrzne — zatopione zostało w toni modrych zieleni, gdzie permanentnie monologi nikną wedle opisów.

— Kim jesteś? — blask od słońca nakazywał się wycofać ku sieni, ponownie przyjrzeć się wchodzącemu człowiekowi.

— Bez obawy, nie przejmuj się mną, chociaż myślę, że to ja powinienem odwrócić pytanie. Chodźże, starczy domu na gościnę dla nas obu.

Nieznajomy najzwyczajniej począł wypakowywać przyniesiony prowiant. Postawił nosidła, przenośne i zgrabne, pakunki. Zaskoczył? Lecz przecież nic nie planował i o nikim nie myślał. A jednak tak?! Któż i skąd, a jaki nonszalancko pewny w komforcie u swego. Głos łagodny melodią jednego akordu wzmocniony. Onegdaj tajemniczy ptak, potem ranny motyl, śpiewające kwiaty i wyrocznia drzew lasu. Czyżby widziadła, a może szept od nieba na krawędzi snów. Nieodkryty sens najlepszy pozostaje pod warstwą spoza interpretacji, albowiem żyje własnym odmiennym życiem. A nad interpretacja? Budzić we śnie co śni, przerywać co najpiękniejsze na niepowtarzalność powtórzeń. To jak profanum dnia powszedniego, gdzie uczciwa praca o chleb jest świętą powinnością każdego człowieka. Właśnie tam nikną wydumane, górnolotne mniemania i sztuczne samookreślenia. Tam myśl o wizji stworzenia świata, przyćmiewa lusterko noszone w kieszonce plecaka. I jestem żywy, naturą bosko skażony i święcie zbrukany. Jestem człowiekiem przecie. Nie lustro zmysłów kształtuję mnie przecież, lecz wszelka dusza, która, kiedy chce, otwiera się przede mną. Moja lub człeka w gości niepowtarzalnego. W nim odsłaniają się zielone kobierce mchu i ścieżki w jasnosłonecznym kolorze kamyczków. Owe dróżki to setki pytań nie zadanych i tysiące odpowiedzi swobodnie domówionych. Tam wieczna młodość i wieczne pragnienie. Wieki podwojów to niczym szum strumyków w ruczaju, a ery widnokręgów to lotność piórka samą przyszłością poruszony. Zmysły pierwsza wiara, w drugim witalność zdążania bez końca. Maleją wówczas gwiazdy na niebie upodobniając się do pączka róży. I liść i kropla wody milczą. Zatem czemu miałby ktoś znać odpowiedź na nie zadane pytania? Wszystko przecież wzajemnie wespół żyje, stoły polaną pachną pamiętną gościną. Czy zmysły mogą mylić? Tak czy nie?! A może wpierw powinna być prawda, na którą szanowny skłon w obecności kłamstwa — to za mało. I chociaż inność chce grzeszyć swą nowością, w momencie zaistnienia jest już mą interpretacją, otwartą i ściśle zamkniętą. Długo nie widziałem w lesie człowieka… A idę niemal od urodzenia, szukając ślady na piasku, bliskiego mi z żywota gatunku.

— Co tak zamilkłeś? Odrzuć strach, zapraszam, niech marne wnętrze domu, wyścieli nam obu swą gościnę. Bądź moim gościem… Co Ty na to?

Pośrodku sali, która wyposażeniem nawiązywała do kuchni stał stół dębowy. Solidny, stary, idealnie oszlifowany. U ściany przy kominie nieczynne palenisko, a tuż obok pełno skrzyń i woreczków.

Z kredensu z czasem, gość czy też domownik wyciągnął naczynia, kubki, podkreślające finezyjnie srogą naturę dziczy. Podana w nich rześka woda, sprowadziła obu wędrowców w identyczne wspomnienie… Cel, droga i sens. Przypominająco o swym istnieniu zaskrzypiały pod stąpaniem deski. Dwie ławy u stołu, orzeźwiająca woda, a w oddali szedł cień aksamitów od promieni gorącego południa.

— Poczęstunek mizerny, lecz odmawiać nie wolno. — ułamał pieczywo, częstując przybysza, — Cud żeś zauważył dróżkę, wielu przechodziło, lecz nie wszyscy weszli do zagrody. Zadrzewiona, niewidoczna…, chociaż jak widzisz, nie grzeszy w zbytki. Skromna. A Bradorsl niezamieszkany… Młody jesteś — nalał ponownie wodę Cylemu, zachęcając skinieniem głowy na skosztowanie. — Odważnie i wartko kroczysz przed siebie, a i leśne ścieżyny niosą Cię bezpiecznie. Słońce goreje od tygodni, deszczu nie widać. Cóż Cię sprowadza w moje pielesze, młody wędrowcze. — przerwał, spojrzał na pijącego gościa. Na milczenie tajemniczego Gościa, Kestel kontynuował.

— W przyjaźni nastawać zmierzam. Wiesz choćby, gdzie jesteś? Pewnie szedłeś wzdłuż rzeki? Tylko źródło rzeki może doprowadzić tutaj, lecz mało kto wybiera to wewnętrzne źródełko. Wielkość lasu mani, ogrom drzew sprowadza na manowce, kołyszą drogami gdziekolwiek chcą… Odpowiedz, jeśli oczywiście chcesz.

Domownik czynił pauzy pomiędzy dopowiadaniem a pytaniem. Raz wzmacniał stopniując moc oraz rangę słów, aby potem odprężyć się w lekkich pierzastych słowach opisu. Pobrzmiewała w nich wyraźna powaga, lecz i przyjacielskie tło zejścia dwu spragnionych piechurów. Wisiała nad tym zdarzeniem wyrocznia spotkania, iż cóż nie jawne jeszcze niedługo osiągnie kres wypowiedzi. Ciągnęło w myślach nieustannie do wolnych drzew, odkrytego nieba, dróg donikąd, gdzie nie trzeba uciekać od złowrogiej — skądś rodzącej się nienawiści. Nadeszły ulubione skrajności, trwał w tym aktywnie i biernie, z żądzą zmian i pozostawienie wszystkiego w bezruchu. A wokoło miało kwitnąć ekspresją wydobycia. Z piętnem obaw przed nowym i co odwieczne stare. Zadowolony i zadręczony pytajnikiem… Czy zdoła!?

— Nie jesteś rozmowny. Wiesz, poznałem tam, gdzie mieszkam, podobnego młodzieńca. Zwie się Selt, a jak Ciebie zwą… odpowiedz, jeśli chcesz…

Chleb, dżemy, sery, powędrowały z nosideł na stół. Kestel stanął naprzeciw Cyla,

— Wybacz młodzieńcze mą bezpośredniość, rozdrabniać mowy na detale dziś także nie zamierzam, chociaż lubię to nieraz czynić. Długa trasa za mną… W prawdzie słowa, zmęczony jestem niczym wół, zjedzmy posiłek wspólnie. A potem ja udam się na drzemkę, a Ty… pomyślisz, co dalej uważasz robić. Powiadają od dawien, iż w podczas słońca należy rozmowę toczyć, wtenczas logika większa w jasności i górnolotnie płynie. Jednak ja preferuję refleksyjne dumki, i nawet w świetle księżyca mogę się rozmówić. Jeśli zechcesz w rzeczy samej, porozmawiać ze mną… Jutro z rana wybieram się do lasu, możesz mi towarzyszyć. Jeśli zechcesz…

Golond zabrał zwinięty w rulon siennik i wszedł po skrzypiących schodach na poddasze. Szron czasu wystający zza kapelusza był nieadekwatną wskazówką na określenie wieku. Źrenice błyszczały mu głębią, ruchy miał sprężyste i energetyczne. W rozmowie jakiś inny, odbiegał od znanych kanonów i norm, zasad wychowania i podejmowania gości. Cyli skłonił tylko głową, w pozdrowieniu Golonda.

Zostawić, odejść, lecz gdzie… pieśń leciała ponad i wewnątrz we radosne uczucia akceptacji. To co dotychczas stanowiło wyłącznie o nieokreślonym duchu, las i wszystko wokoło, teraz zaczęło emanować przedziwną utożsamianą melodią. Dotąd płynące dnie w jasności i niewiadomej, weszły w specyficzną legendarną opiekę, pieczołowicie dbające o każdy moment w teraźniejszości. Wykraczając w przyszłość a nawet we wieczność. Zostawić teraz w co wszedł i spotkał, zapamiętać wyłącznie tenże tęskne wspomnienie na rzecz dręczącego bezkresu. I niechże trwa ten ni lot motyla, trzepocze skrzydłami upojony bliskością słońca i kwiatostanów. Niech trwa i płynie błogo w nieznane. Stanąć u boku poczciwego gospodarza, zaufać i dać się poprowadzić w nieznane. Nie mógł znaleźć odpowiedzi. Intuicja podpowiadała, że wszelkie wyjaśnienia są zbyteczne. Postanowił być w teraz, zostawiając w błogim — co przyszłe, wątpliwości — koronom drzew i niebieskim sklepieniom. Sam Kestel otwarł wieko na poddasze, zagwizdnął jakąś melodię i zniknął. Lgnęły na usta Cyla niewypowiedziane w czas zdania, teraz mógłby z nim rozpowiadać, opowiadać, przedstawiać swą drogę. Bynajmniej Stor z Plendar zakrył wieko i pozostał tylko słyszalny odgłos stąpania po deskach. Nastawało ściszające się ukołysanie wieczora i nocy.

Upragniony sen w końcu otulił i Cyla. Pod miękkim i ciepłym posłaniem oddalił ponaglający czas wyborów. Obudzony, łagodnie zatapiał się w sen. Krzątanina ptactwa w pobliskim ogrodzie, odgłos lasu i inne siły nie były w stanie ten chwilowy stan szczęścia zmącić. Nawet nie spostrzegł, gdy wczesny wieczór wszedł w noc. Spał w objęciach bogini Spik, opiekunki snu i dobrego odpoczynku. Słońce dawno wzeszło, gdy ocknął się z snu.

— Dzień ukłon niesie, — usłyszał niezmiennie ciepły, krystaliczny głos. Na progu izby stała szczupła postać o wyjątkowych niebieskich oczach. Gospodarz Kestel, na poły uśmiechnięty, w pozdrowieniu dnia i słońca ukłonił się Cylemu. Promieniał witalnością.

— Ranna strawa stoi na stole, zupa warzywna sił przysporzy i nada krzepkości. Przed gankiem stoi woda.

Włożywszy kapelusz, nieodłączny atrybut, wrócił do porządków na korytarzu.

— Nic tak nie obudzi i wypłoszy senki Spiku, jak zimna, źródlana woda. A oto koszula.

Kestel położył lnianą koszulę u nóg gościa. Wyszedł na podwórze. Doleciał szum przelewanej wody. Gdy wyszedł na zewnątrz, gospodarza jednak już nie było około kamiennej misy i drewnianego wiadra zapełnionego wodą. Smakowała jak nigdy dotąd, prawdziwy dotyk rannej trzeźwości. Zostać? Dopiero co wszedł. I dokąd miał iść? Teraz zobaczył zagrodę w całej okazałości. I chociaż wcześniej ocenił ją raczej za wysłużoną i lekko zmurszałą chatkę, tak obecnie jawiła się nawet dość okazale. Zrębowa konstrukcja, gont jeszcze stabilny chociaż porośnięty mchem. Korytka deszczowe odprowadzające wodę do pobliskiego dawnego ogródka. Przed wejściem dwa filary dębowe, zwieńczone maleńkim daszkiem i słomą. Framugi okien intrygująco nosiły symboliczne nacięcia geometryczne.

— Wyśmienity dzień na wyprawę. Przed południem wychodzę kilka ston w dół rzeki. Jeśli chcesz możesz towarzyszyć. Zamierzam iść po owoce leśne. Gdybyś był tak uprzejmy, wiklinowe kosze są nieopodal komina na poddaszu. Całkowicie zapomniałem. I jeszcze jedno, gdy już będziesz na strychu, weź laskę. Zawieszona jest o krokiew. W lesie podeprzeć się, wierz mi praktyczna sprawa. Jeśli tylko chcesz…

— Uczynię o co prosisz, powiedz mnie jednak… Kim jesteś? Co Cię sprowadziło w tutejsze knieje, przecież nie gospodarzysz na tak odległym krańcu? Jesteś także w drodze? I skąd ta chata?

— Dobre pytanie, i o odpowiedź nalega… Miło, że chcesz zostać, wszystko w odpowiednim wyłożę, lecz pora wychodzić. Czas nagli, trzeba zdążyć przed nadciagającymi z północy chmurami sinymi. — Golond zmierzył wschodnie niebo. Pokiwał głową i szepnął niesłyszalnie

— Niechże na Kolce, są już blisko, czyżby rzeczywiście drzewa prawdę zwiastują.

Znaleźć kosze nie było trudno. Przygotowane na zniesienie, stały nieopodal wejścia na poddasze, razem z rzeźbioną w uchwycie laską. U dołu posiadała ostry bolec, mogła służyć i jako narzędzie do obrony. Teraz przystawała za prostą towarzyszkę na skromniutką wyprawę. Kestel oparł na niej, nie tyle swą sprawniejszą koordynację, lecz tajemniczą głębię powagi. Myśli Cyla oscylowały około miejsca spoczynku gospodarza, gdyż nie spostrzegł żadnego godnego miejsca. Welony kurzu w dalszym ciągu spały nietknięte na niemal całym poddaszu. Niemniej stała w oparciu o filar niewielka drabina. Dwa filary w połączeniu komina łączyły się jeszcze jednym nie za dużym stropem. A zatem była jeszcze jedna płaszczyzna. Prowadziła do niej drabina oparta o kolejne wejście, niszę. Z zewnątrz w większości niewidoczna, oprócz jednej jaskółki i świetlika w dachu. Znawca gwiazd, myśliciel astronom. Ponaglany wyprawą odłożył ciekawość, gdyż Stor gotowy do drogi cierpliwie oczekiwał na Cyla.

— O, — zaczął nagle łagodnie Stor podśpiewując, — Jest i podpora, — teatralnie ująwszy laskę, przewiesił kosz przez ramię. Ze wszech rzeczy, jakie mogły przysporzyć miana dziwactwa, wydawało się, jakby nagle ptaki zaczęły wirowały nad niebem. Czekając na lotną wycieczkę.

— Idźmy…, jeśli tylko chcesz.

Ruszyli razem w knieje. Przewodnik Kestel od razu wszedł w zielone gąszcze, oddzielające jakoby zapomniany ogród od puszczy. Błyskawicznie jednak ukazała się nowa nieznana dróżka.

— Oto najcudniejsza wąska ścieżyna, inną piękniejszą nie poznałem. — Kestel zaintonował na jednym akordzie wesołą wyliczankę lub piosnkę.


„Nie widziałem Cię tak długo

Nie słyszałem też tak dawno

Tęskno co dzień mnie za Tobą

Więc szelestem otul drogę”.


Nucenie Kestela rozbrzmiewało radno i wesoło, przydając koloryt pod zielonym sklepieniem lasu. Już nie tak mroczne, przywołujące wczesne zagubione kluczenia po omacku do celu. Potężne liście ugniatały stłamszone membrany dźwięków, na równi z opadaniem rosy w doliny. Wszechogarniająca roztańczona gorąc, wtapiała się w lekkie podmuchy żaru. Skwar lał się strumieniami. Głębokie korytarze wąwozów, jarów, kusząco zapraszały na trasę żywioły. Deszcze, wiatry a może śniegi. Czy wszystko co żywe, powinno zmierzać w stronę wody? Rozgrzane powietrze tworzyło iluzję nieuchwytności, wirując i trzęść się od siły słońca, tłamsząc i rozpraszając wszelką odległą ruchliwość. Ekscentryczny zaś człek… zaglądał co rusz w szałasy krzewne, zarośla, nie zważając na obecność towarzysza wędrówki. Zaśpiewał lub wymyślił naprędce kolejny czterowiersz piosenki.


„Rano tańczysz budząc sen

A pod wieczór tulisz dzień

Piesnka sławi raści noc

tra — la, la, mości gość.”


Aż raptownie tenże niesłychanie frapujący osobnik przystanął, uniósł lewą dłoń, zatrzymując jakoby całą naturę. Zamarło wszystko w bliskim okręgu. Ptaki zamknęły dzióbki i ustały trele, rozgrzane falujące powietrze zamarło w bezruchu wyostrzając pole widzenia. Wiatr przestał szumieć a zielone liście przytuliły się do pnia, odkrywając większą połać lasu. Gospodarz mrugnął, mówiąc z cisza…

— Idź za mną — skłoniwszy się wszedł w gęste zarośla listowia.

Gdyby wcześniej spotkałby kogoś, o tak intrygującym sposobie bycia, zapewne by dwa razy uczynił zamysł na towarzystwo. A jednak las przeinaczał sam zamysł i wybór. Wtórowały najpiękniejsze nutki uczuć współbrzmiące z zastanowieniem. Gospodarz zaprawdę emanował przedziwną charyzmą, wprost nie dającą się opisać.

— przysiądź, — przywołał bliżej Cyla, uważnie obserwując wcześniej powstałą z niczego dróżkę.

— O mały włos, znów uwolniła młode, … — poprawił kapelusz, podrapał się po skroni, dopowiadając:

…, gdy Krasnale z Wzgórz Fantre przeszli pod Fremot napotkali Merny. Ogromne postacie idące z południa. Doszło na stepie spotkania w pobliżu Slunk. Rzeka to o dwu twarzach, zanika w żarze słońca, ażeby zimną porą powracać na rozległe krańce stron. Nikt nigdy nie uświadczył tegoż skupienia w chwili epok, kiedy źródła zrozumiałych cyklów powrotu, stały się gospodarzami ziemi. Skały i piaski tworzyły znamiona poruszeń pokrywą Łuku Weadruns, wypiętrzając Pums. Wtenczas to olbrzymi, stanęli naprzeciw Krasnalowi Pokle. Wodzem ich był Laers zwany Mern. Wielcy i mnogość wobec jednej wielkości. Pomniejszymi wzgórzami rządziła bogini Sali. Z młodymi pagórkami leżała bezpiecznie, okryta zielonym kobiercem traw. Oczekiwała końca?! Trudno orzec, troskała się o młode. Rzucano głazami, potężne skały wyrywano z miękkich piasków i nimi walczono. Skorupa ziem trzęsła i pękała, a wiecznie twórczy Weadruns biegł po skałach budząc Północny Masyw Beedy. W zamieci wichrów, sztormów pustyń na Ziemi zakotłowało i nie wiedziano zupełnie — kto z kim walczył i kto zdobył nad drugim przewagę. Zwiększały moc we wielkości — Beedy, trwające w tym stanie po okres początku naszego znanego świata. Podeszły aż pod dzisiejsze tereny Bradorsl u stóp stepów Pustynitów, chcąc uspokoić bitwę między samotnie walczącym Krasnalem Pokle z żywiołami — Mernów. Północ i południe, wschód i zachód, przez liczne epoki trwał w konflikcie ognistych kipieli, wietrznych katastrof oraz bez opamiętanej czeluści wód. Czemóż tak… Nikt nie wiedział i nie zbadał rozumności wód w chwili er epok. Nie wiadomo, skąd ta konfrontacja w rywalizacji. I zapewne nic nie pozostałoby z naszej Ziemi, gdyby nie sprytna Sali. Skorzystała z tego ułomnego momentu er epok i uwolniła potomstwo nazwane później Orsy. Niewielkie to pagórki zielone, rozbiegły się dwunastostronne krańce Łuku Potężnego Weadrunsa, zakrywając wszystko cóż napotkało w drodze. Nie zdołasz ich policzyć i przejść wszystkie. One i są wklęsłe jako doliny, wyniośle wypukłe. Trzymają łącz z rozniesem natury. Pozostały pośrodku Beedy, odgradzając dwie zwaśnione strony. Ogromne Merny uszły na południe za Fremot i nikt ich dotąd nie spotkał. Natomiast Krasnal Pokle z świtą przyłączających się wojowników, w obronnym szyku zasnął w pobliżu rzeki Sworth. Zaklinał Mernom zemstę za stan uśpienia w granicie skał zastygnięcia. Trwożliwa Sali zasnęła wraz z nim, tworząc wzgórzysty wieniec pod najwyższym wzniesieniem Orsów. Zaskarbiając w tym bliskie względy u Słońca, lecz nikt go jeszcze nie odnalazł. Ot, zielone atłasy uścieliły jej piękno.

— Ot popatrz, — Kestel wskazał na pagórze, — nowa Orsa podeszła i nie jedna też może być w pobliżu. Co ważne wciąż nie nazwana. One w deszczu wschodów powstają i w nieuwadze skał nikną pod pokrywą zastygłej lawy Weadrunsa. Nawet byś nie przepuszczał, gdzie i kiedy powstają w stopniach wzrostu i upadku. Pewnie myślisz po co owe bajdulki… ano, abyś znalazł się w tym procesie. Bytu i niebytu na linii wiecznego życia. Ujmujące…

Poznawcze dreszcze z interesującą podnietą, wzdrygały Cylim kocio. Podczas mowy Kestela to kucał, ni klęczał. Golond natomiast obadał trakt leśny. Wyszedł zza krzewów gęstwiny, daleki jednak od tropienia zwierzyny. Strzepnął igliwie, zerknął na Cyla lakonicznie stwierdzając:

— było blisko, — po czym ponownie wszedł na tajemniczą ścieżkę, rymowanka zawitała w swawoli podgwizdów. Nastroić nastawienie na wzgląd humoru mieszkańca leśni było kompletnie nie możliwe, wręcz anormalne. Wczorajsze znalezienie chaty w matni dróg puszczy w zaistniałe, dopominały o szersze rozjaśnienie. Cyli zaczerpnął większy wdech, zmierzył krytycznie Kestela. Czyżby pomyleniec na pustkowiu? Owładnęło nim poniekąd rozkoszne poznanie… Czyżby istniał inny świat, od wnętrza własnego Domu. A przecież był tak pewny…

Stor w puszczy odwiedzając chatę, rzeczywiście mógł uchodzić za dziwaka. Wdziewał przyduży kapelusz pamiętający dawną świetność, wdziewał mocno nadszarpniętą żeglarkę. Z laską u boku spacerował szybciej niżby szedł. Żywe leśno-jesienne barwy ubrania, nadawały wyrazistość rodem z opowiadań, legend, zasłyszanych w dzieciństwie. W drugim naturalny i swobodny w obyciu, który nadzwyczaj normalnie wyszukiwał w zaroślach owoce lasu. Cudaczne spotkanie dwóch światów.


„Światłem płyniesz od sklepienia drzew

Zwiewne troski odganiasz hen, hen

Płynie tutaj radości ton

tra la la, w taniec byś pewnie szła”.


— Parę jeżyn na osłodę spotkamy na skraju gaiku. Nazywam tenże lasek „spichlerzyk” Dziś już w żaden sposób nie przypomina rajskich ogrodów z okresu walk Pokle. Ot, … ponoć krasność to była cudowna. Są jednak wspomniane Orsy, strażniczki flory i fauny, bronią niekiedy przed wyjałowieniem nasze spichlerze w pustynne stepy. Pozbawione deszczów, łakną zbawienną rosą na przetrwanie roślinności.

Cyli znał Las. Znał naturę i mieszkańców, lecz inna to była wiedza, które nie ujawnia wprost tajemnice. Ziębi do walki z sobą, ogrzewa w przegrane idee i cele. Wymęcza i lękiem otacza, gdzie odpoczynek z refleksją jest równoważny z zagubieniem. Cudaczny przewodnik zaś nie ustawał w swym aksamitnym monologu, przybliżając odległą i bliską treść drogi.

— snują się wokoło Ors źródełka, strużki lubią ryski zostawić na długo. Podczas obfitego okresu deszczy, małe, króciutkie… psotki płochliwe a lubią między opłotkami kąsać większe Orsy. I drzewa oplatają czyniąc pląsy, tańcząc wokoło pni. Zobacz starsza Orsa, a tuż obok młoda wzrasta. — wskazał Kestel dłonią na zielone pagórze. Podrasta, wody łaknąc gasi pragnienie strużkami i z wczas wyrasta na wspaniałe wzniesienie. Czasu na to trzeba, ach trzeba… Swą mizerną siłą wzrostu, drzewa potrafi powalić. Czy się ścigają rozmiarem, nie znam odpowiedzi… Lubię po nich wędrować.

Ogniste słońce schodziło nisko, przedzierając się promieniami poprzez bujne zadrzewione horyzonty. Pewnie prawidła Kestela rosnące na wypiętrzonej Orsie, otoczonej potokiem, zwierzęcą ścieżyną z gór do wodopojów. Zależne środowisko tętniące życiem. Przedziwne, iż nie myślało się o żywiołach, gdy niewielki błąd u Stwórcy w niebie, mógł spustoszyć las w wymarłe cmentarzyska kamieni, wypalonych korzeni. Raj wodnisty naprzeciw jałowe przestrzenie z królestwem jaszczurek walczących o najmniejszą kroplę rosy. A w tle majestat masywu skał, borów i chmur.

W końcu zebrane owoce, ziela, ziarnka w różnym sorcie, wytrawione bagażem opowiadań przestąpiły próg w dum. Wczesna enklawa spokoju powracała z ciszą letniego wieczoru, cykania świerszczy oraz pohukiwania puchaczy.

…, gdy Beedy odeszły za północne pasmo wulkaniczne — przyjazny gospodarz kontynuował opowieść, przenaszając promienistość mitycznego Słońca pod strzechę. — wszedł w pakt z Motsami Fremot, aby przeprowadzić podział ziem według obecności wód. Pustynne obszary opanował ponownie zawzięty na różnorodność i swoiste piękno — Hakst. Odarł skały z pokrycia mchu, dzięki wiatrom poprzenosił przeogromne tumany piasku. Zatamował naturalną rotację wód, wściekły na wszelki zmiany w innym przeobrażeniu ziem. Rozległe obszary stepów obumierało, susze tyki świszczały jękiem dniem i nocą, a on pustynie smagał ostrym wiatrem, żarem oraz mrozem. Żar pustyń nie zdążył zastygnąć spiekotą, puszcze nie zakwitły, gdy niebo znów siekało ulewami deszczów na przemian z piaskową burzą Potomstwo bogini Polumny rodzicielki życia zniweczył. Tarły się moce na uzyskanie przewagi, skały mówią, kto zna ich mowę, iż zbyt długo spały w kamiennym śnie olbrzymy krasnale. Dzieci samotnego Pokle. Stopniowo, jednakże wraz z większą siłą natarcia Haksta, krasnale potajemnie sprowadzały Polumny potomstwo, przeciwstawiając się i zmienić szyki, nowemu władcy w żywiole zniszczenia. Wówczas to Cenkn, niebieski zarządca u Weadrunsa, z polecenia Motsów i Beedów, rozpoczął batalię, aby pogodzić zwaśnione żywioły. Śmierci i Życia. Wycofał się wprawdzie Hakst pod prehistoryczny kanion, skąd nadal próbował nękać wszelką roślinność. Doświadczenie nakazywało, zjednoczyć się przeciw destrukcyjnemu złu, maniące za dobrem. Przegrał… uciekł za Fremot, lecz wraca w okresie pór deszczowych na step Pokle, sukcesywnie niszcząc pasma zielonych przestrzeni. Połykając jednocześnie rzekę Slunk z całym dorzeczem. Jeden jest mu silniejszy. On nie wpuścił wichrzyciela i mściciela do swojego królestwa… Jest nim Las.

— Rano, gdy ostatnie mgły ulecą, wybieram się przeciwległy płaskowyż. Uzupełnić chcę pozostałe zapasy. Jeżeli chcesz, możesz iść ze mną…

Po oczyszczeniu i obmyciu zbiorów, usiadł na ławie przed gankiem. Zewsząd domagało się odprężenia. Dla Cyla wyraźnie odmłodniał, nabrał witalności, a źrenice nadal iskrzyły podekscytowaniem od opowieści. Nic już nie drażniło, a zwyczajność spoza niedostępnej legendarności, nabrała powszedniej bliskości wobec człowieka. I tamże wobec powstania czegoś nowego, gdzie najświętsze nawet sacrum aż się prosi o ludzkie profanum.

Letni wieczór unosił powietrza z przemieszaną wonią igliwia, żywicy, od świeżości rzęsistej roślinności. Słońce z rozlaną paletą barw chowało się gdzieś za puszczą, skałami. Kolory różowo — czerwone, bordowe, przemieszane z bielą i sino modrymi smugami traciły to przybierały wyrazistość lustrzanego odbicia. Pofalowane, przeczesane grzebieniem…

— Odpoczynek po dniu, ot, ulubiony moment. Nie praży, nie wieje, cicho muzykują leśni grajkowie. Symfonia natury. Dziś wyjątkowa aura, ponagla Lonca na rozpoczęcie niesgd.

Kestel, jak w czas wyjawił druhowi, brał nieraz dzban wina, który powinien starczyć, aby powitać chłód w drugim podchodzeniu. Cztery drewniane kubeczki na okoliczność odwiedzin, tradycja przyniesiona z krainy skąd pochodził. Mieszek machorki niezwykłego gatunku, fajczany osprzęt na przeprowadzenie rytuału w odmianie od trywialnego kopcenia machory w pośpiechu. Mawiał stęskniony, dopiero wtedy Las stawał w krasie odsłon a i sam czas snuł opowieści wyzierając baśniowo ponad szczyty drzew, masyw Fremot. I słowa gościły na przed ganku dopóty, dopóki trzeci chłód nie zagonił ich w przytulne i ciepłe kąciki chatki.

— Zwą mnie Kestel, — rozpoczął wpierw dla Cyla gość, potem okazało się, że i gospodarz,

— Przebywam z krainy, która wedle Punktu Badse, leży stąd na północ. Sąsiednie ludy nazwały i zwą po dziś dzień Plendar, choć nasi nazywali ją wcześniej Leandr, Lokosn… Loskania, a nawet Golondia. Uh, wspomnieć nie zdołam, w ile nazw w dziejach była oplatana. Od zagrody, będzie jakieś paręnaście dni. Rzeki wypływająca w Fremot zmierza wprost pod ówczesny mój świat. Mnie niosła tym razem nieco inna woda i dróżki, a ciężka to była przeprawa, od morza. Poprzez puszcze, step, niebezpieczna i zawile długa. A I czasy niestabilne, w puszczy, Irterii, a także w Plendar…

…Wszedłeś na szlak, nieznany dla wielu. Doszedłeś tutaj i wszedłeś w dom, a sporo za Tobą. I stąd nie mogę wprowadzić Cię w historię tego miejsca. Niesłychanie ważny punkt w dziejach naszych dziejów. Nie mówisz za wiele, zrozumiałe, gdy z własnym domem zmagasz się poprzez wędrówki czasu. Skąd przyszedłeś, dla mnie nie ważne…, jeśli jesteś tutaj, znak idziesz śmiało do celu. Puszcza wrażliwsza od lasów i boru, psotę potrafi czynić, nawet tubylcom figle spłatać na kres błędni przysporzyć dróg w zmęczenie. Przebywam tutaj do tego domku od wielu lat. Zazwyczaj po deszczach wschodnich, kiedy nieobłaskawiony Hakst czyni porządki. Żywiołom towarzyszę i zabezpieczam zagrodę, to połatam tu to tam, wnętrze odświeżam. Uzupełniam zapasy… dla niespodziewanych gości. — ciemniejące niebo, skały zdawały się być na odległość dłoni, palcem by można rysować horyzont. Owiane w winnych kolorach czerwieni, żółcieni, różu i pomarańczy. Zza dziennej mgły wyłonił się kolejny grzbiet wysokich szczytów. Królestwo Tajemniczego Państwa — Pums. Tak odległego, iż Kestel po nazwie królestwa, zastygnął na moment w osobliwej ciszy. Jakby Krasnal Pokle lub Dorsl. Czerwony cierpki nektar osładzał usta, spowalniał nadchodzący ziąb. Otulał ciepłem i rozumną piosnką, a władczyni radości i uśmiechu bogini Gohtya, miała obronić od bóstwa Schizo kierująca nieroztropnych na manowce.

— Niegn dobiera, zostanę parę dni zanim rzeki wezbrane powrócą na własne ścieżki, a łapczywy Hakst w połowie połknie Slunk. Znak dobry dla nas obu, pomieszkamy wespół, poznamy się. Wydobrzejesz od samotnej gonitwy pośród omanów puszczy, kłująca w imię swej próżnej chwały i tworzenia bez ładu i zgody od Weadrunsa. Albowiem iść możesz tylko na swoim lub za zgodą drugiego. Zgoła rzecz jasna, jeśli tylko zechcesz… — Kestel pyknął pachnącą machorką. Zatrzymał się czas, zaistniał stan delektowania jakieś przedziwnej mocy.

— Słychać Cię było w lesie, gdyż długo żeś w nim. Znaleźć nurt prowadzący tutaj niezwykle ciężko. Spotkać kogoś o podobnym wzroście promienia słońc, który nie tylko Cię zrozumiał, lecz i odważnie dłoń podał. A teraz szerokością świeci?! Szedłeś długo… tak, w Bradorsl szepcząca natura powiada, w dobrym pełno Ciebie. Wszędzie rozniecasz iskry tryskające odmienną treścią. Ptaki ćwierkają, kwiaty rozkwitają, owady brzęczą, a drzewa mruczą. Abyś mnie zrozumiał… W innym sensie przychodzę niż myślisz. Nie mnie prawić marne morały i dyrdymały o szczęśliwej krainie, — nalał słodki nektar z runa jagód, intensywny w strukturze, gęsty niczym oliwa. — I w spacerze las wznieca żądzę pragnień, aby odnaleźć eden. Tyś wędrowiec i spacer potrafisz odróżnić od drogi i dumam żeś prawy człek, gdyż trafiłeś na ścieżynę początków. Na zbyt mocne echa należy bynajmniej uważać. Las Bradorsl przyjazną jest krainą, zna więcej niż przypuszczamy i mowę naszą poznał. Swobodę wolnego ducha nie gani, sporo można w nim uzyskać, lecz i mnogo też utracić. Są niebezpieczne knieje, bezkresne otchłanie, gdzie nikt dotąd ich nie nazwał i mało znam osób, którzy w ogóle mówią o odkryciach w Bradorsl. Z Gór Fremot wypływa rzeka Bradorsl, płynie wartkim nurtem na północ. Posiada nazwę, natomiast Puszcze co wspomnieć mnie było nie nazwane i gołe, stąd strasznie niebezpieczne. Straszą i nęcą naprowadzając na bagna, z „wodzi-celem” Irlechtem w zmowie. Rzeki i korytarze podziemne nieznane. Drzewostan zaś tak gęsty, że ledwo źdźbło trawy wetkniesz. Unoszą się nad bagnami opary, gazy. Co rusz tam skalne zapadnie, trzęsawiska, wysokie sitowia. Straszne miejsca, mówią co byli u bram puszcz nie zaproszeni i ponoć są omaniono niekończące.

Letnie ciepło przylgnęło w łagodne otulenie polany przed chatką, zaczynając aksamitnie kołysać. Kestel narzucił wysłużony płaszcz, nasunął kapelusz, oczyścił fajkę, atrybut Stora Storów w Golondii Plendar. Cyli szepnął…

— Nie znam początku, skąd treści mnie prowadziły… długo w nim byłem.

— Wiem, Las nie korzy się przed nikim, grzmi, ale kiedy trzeba szumi błogo i mile. I wcześniej przed Tobą sporo weszło w Las, byli bardzo podobni. Zobacz. — wskazał na zagrodę, — Tym razem na krótko w zagrodzie, lecz pokażę Ci co poznałem. A co najważniejsze opowiem o niejakim Lostorze, chatka stoi na fundamencie tego jegomościa. Mieszkał tutaj kiedyś… niemniej nie należy wyprzedzać przód, gdy wespół z innymi płyniesz, wrócić wtenczas niezmiernie ciężko w szczęśliwy miru szyk.

Zabrawszy dzban nalał ponownie gęsty nektar w kubeczki, podał Cylemu.

— Jeśli tylko zachcesz… — aby zaraz dopowiedzieć. — Ot, ci dopiero wino. Stoi w domu od pierwszej siwizny na skroni, młodym byłem, gdy oszronił mi włosy mróz szpakowato. Zmysły ostrości nabierają, a rozum rozprasza mroki. Starczy dziś na większe rozeznanie w mądrości i zaznajomienie. Śpij dobrze… Odstawił dzban, drewniane kubki na parapet okna. Wszedł w Dom.


— Nocleg gościom szykować, cóż za przywitanie. Ciemno u Ciebie Kestel, Krepswa by pobłądziła w takiej ciemnicy, zapomniałeś kaganek wystawić. A zaprzyjaźnione Spitki nie przyleciały trasę wskazać, niechże dorwę psotników i figlarzy. Chociaż wino przednie, hm, w jednym masz dobry gust i umiar.

Zatrząsało posadami domu pod ciężarem stóp gościa. Donośny głos zadudnił, płosząc wygodne sny nad rankiem. Mogło być po trzecim chłodzie, księżyc właśnie doganiał gdzieś na zachodzie słońce, a które jeszcze nie wzeszło. Noc ostatkami sił stała w obronie przed wczesnymi promieniami.

Przebudził się i Cyli, nadsłuchując dobiegające odgłosy u wejścia. Niski głos wzbudzał respekt, przywołując wczorajsze opowieści Stora. Czyżby kolejna personifikacja gospodarza. Olbrzym w ludzkiej postaci? Przywołany w myślach Kestel zszedł po schodach. Zapanowała przez moment przeraźliwa cisza, przerywana wyłącznie pomrukiwaniem nowego gościa. Wtem Kestel uspokoił Cyla.

— Barmin Spenowit? Czy może mnie słuch myli? — z nikłym płomyczkiem rozświetlił sień oraz gościa nocy. — Słuch może omylić, lecz nie wzrok już nie. Naprawdę… bartnik z Spenie. Wchodźże, dom gościną. Widzę, że dawnym zwyczajem, o świcie przemierzasz knieje. Któż mógłby tak wczesnym rankiem wędrować, jak nie Gosder Barmin. Wciąż ten sam szlak, czy też przynosisz nowości. Baryton zatrząsnął śpiącym wyposażeniem domu, ścianami. Barmin zaś trząsł na powitanie Kestelem siłą niedźwiedzia, poklepywał i ściskał rękę.

— Bystry Stor. Niech mnie Kolce… nie sam, o nie sam ja dzisiaj, siantki są ze mną — wystawił przed siebie dwie młode Spenowe. — Oto Stensa i Kontera. Jednakże to nie wszystko Golondzie.

— I dwu siangerów ze mną. Znasz ich, Goder i Wedem, straż u wejścia trzymają, — znów prawie krzyknął wprowadzając straszliwe zamieszanie wśród niedawnego wyciszenia w rannym półśnie.

— W merki nachodzę podczas drogi, czy też kogóż spotkam w zagrodzie. Siangerów ponaglałem, siantki uspakajałem. Jednak przypuszczałem… stary drań powinien odwiedzić Chatkę Lostora. Lubisz okres, kiedy Hakst wiatry i czarne chmury przepędza. Nie zawodzi mnie intuicja, a i ptaki też niespokojne wirowały ponaglając do marszu. Mówiły… prędko bartniku, gdyż na śniadanie za późno przybędziesz. Podchodzimy, kubeczki tradycyjnie czekają łaknąco. Niech mnie Kolc uszczypnie, znów jesteś Kestel na straży w Bradorsl i pod Fremot. Lecz teraz sprawy odstawmy na bok, siantki padają ze zmęczenia, wpraszamy się zatem na gościnę — szepnął Storowi w ucho, — Ledwo weszliśmy na brzeg z łodzi… któż by przypuszczał. Wiatry w na odmianę przeciwne, wody w nurcie wysoko wirowały i bulgoczą. Zeszliśmy z trasy o parę halsów, stąd i cum odleglejszy. Siangerzy nie mogą zrozumieć, jak mógł nas Niegn wykiwać. Ledwo daliśmy radę a… skały były naprawdę niedaleko. O sporo by opowiadać Golondzie, lecz jeśli chcesz, hm, — przeczesał krzaczaste wąsy, — Przed gankiem to i ze trzy wieczory mogę opowiadać. A niech tam… Teraz dopiero doceniam Twój upór, żeśmy tą strzechę po Lostorze w Bradorsl odbudowali. — ponownie potrząsnął Kestelem z przyjacielskim uściskiem — Na niebie czarne smugi, świetlistości błyskają u staruszka Wedrunsa. Przez chmury nie przeszły… Niechże, od lat żem nie widział czegoś w upodobni. Spostrzegłeś jakież anomalie… Storze z Plendar.

— Starczy miejsca w nawiązce dla sianter i siangerów, wprowadź siangerów w dum.

— Gdzież…, Golondzie, uuh, uuh, siedzisz w jaskini niczym orzeł spłoszony przed lotem, mało wiesz co w lesie powiadają. Jakie wieści idą za nami. Ileż głosów nalega o wybudzenie. Szlaki poprzerywane początkiem odległym z niewiadomego źródła. I Łezkę Bradorsl to echo zamierza ominąć, Pums, Fremot, Sterię i kto wie kogo co? A może Bildal przeganiając dobrotliwych duszków lasu. Siangerzy niech zatem straż trzymają, sami nalegali ostać. Cóż mnie, Gosderowi ich wolę zmieniać, lecz to dobry wybór. Rosną twardzi, ledwo przystać w powadze szacunku i rzetelności stanu.

— A więc siantki w komnatę, atoli sza Barnie… — szepnął w ciekawe Stor, — I u mnie gość, przemierzał zapomniane trakty lasu. Ledwo przeżył, według zaszedł za daleko… Skąd, nie wiadomo. Wystraszony dręczącym Niegnem, nie za rozmowny, ale śpią w nim uśpione moce Douents i Xenta.

Kestel otwarł izbę dla siantek, sklecił dwa słowa w Lecens. Zniesiono sienniki, wniesiono ekwipunek. Życząc wygodnego odpoczynku, zamknął cichutko drzwi. —

— My zaś wędrowcze nocy Gosderze, zawitamy do naszego punktu obserwacyjnego. Długo nie obserwowałeś nieba, gwiazdy wracają w konstelację, która już kiedyś miała miejsce. Poruszenie wielkie u konstorsów i baszt. Skąd przybywa i dokąd zdąża?

— Święta prawda, liko spraw czeka na omówienie… Poczułem znowu dawny zew eksploracji. Zatem prowadź Kestelu na nasz gwiezdny taras. Podejdę tylko siantkom dobranoc rzeknę, siangerom słówko rzeknę. Ale skąd ci ten gość i w puszczy sobie hasał… Widać odległe drogi go prowadzą.

— Uuh, uuh, — powtórzył Stor w ślad za Barnem, szepcząco dopowiadając, — Pamiętasz, najgorsze to „przyjść znikąd”. Czekałem na Niego, tarcze wskazały na ten czas, a pisma mówią o Bradorsl.

— Golondów porzekadła, jakże wy jesteście przesądni i wielce rozczytani w jakiś tam papierzyskach, zawsze jest początek i źródło, drzewa… i pszczoły. — Zaśmiał się Barmin gromko. — Puszczan jakiś? Spokorniały banita? A mowę naszą posiadł? Dziwne… Wędrowiec?


Dobiegły Cyla ściszone pomrukiwania, rozmowy, odgłos przesuwanych mebli. Nadsłuchujący mimo woli Cyli bynajmniej nie spał, lecz Dom także nie spał. Przypomniał sobie na chwilę żywą ciszę pośrodku nocy w puszczy. Zimno przeszło przez Cyla wraz z świeżym powiewem powietrza zmieszane z rześką ranną rosą. Dalsza myśl o śnie, była całkowicie niemożliwa. Budziła się natura, las, w sąsiedniej izbie trzeszczała podłoga. Z kimże przyjdzie ponownie uczynić konfrontację. Czy warto bagaż dróg rozpakowywać przed, z góry niezrozumiałej postawy, widzów. Której nie stać niekiedy, aby przystanąć wobec słów, a co dopiero uklęknąć w uszanowanie. Gdzieś znowu w nieznane porowadzi ranek. Cyli podświadomie odczuwał nadchodzącą zmianę. Jest gdzieś przywołana i opiewana Kraina, znająca zgodną harmonię poznaną w drodze li prawo człowiecze. Zaskrzypiały schody. Czyż nie za wcześnie? Nie spano… radzono o czym i o kim? Prym wiódł niski głos.

— Milsze wygody serwowano wcześniej w Bradorsl. Starszy jestem, to prawda, stąd i skarżyć się na wzgląd poznakomstwa nie zamierzam. Wychwalać zaś muszę com zastał, ha. Sławetny Kestel zawsze zadba o wszystko. Wiedz Kestelu, nie wstaję tak wcześnie za Tobą, poleżałbym do południa, lecz z powodu brzęczenia. Jak one lubują się kąsać najprzyjemniejsze momenty snu nad ranem.

Wsłuchującego się Cyla w kolejny etap wydarzeń w domu, przerwał sam gospodarz. Wszedł do pomieszczenia, gdzie nocował i skłoniwszy się nad nim wyszeptał.

— Wstań, za moment wychodzisz, sianger Barmina, przybysz z nocy przeprowadzi Cię przez Las Bradorsl, nie możesz ostać w zagrodzie. Nadpływają orszaki Haksta z przeciwną siłą pustyń zza Fremot, las drży na tle Łuku Sklepień. Nadchodzi przeobrażenie, wielu oczekuje na wybudzenie, a za nimi świat natury domaga się swych praw. Zwierzęta wyczuły już Unusuneva tupot i okrzyki. Zaczęły migrować kopytne, drapieżniki kopią nory i uciekają w góry. Ptaki od kilku dni zataczają okręg nad Górą Dorsl. Wielkie ryzyko pozostać w Bradorsl. Twój przewodnik Sianger czeka u ganka uszykowany na wychód, znalazłeś drogę w Dom, znaleźć powinieneś drogę w rozchód, aby dotrzeć nad rzekę Sles. Zostaw zapytania, gdyż nie pora na przedstawienie zasadni. Nie znasz nas…, lecz na obecne wydarzenia nawet i dobrze, — ścisnął, przyciskając serdecznie Cyla. — Bądź uważny, poznałeś sprzymierzeńców lasu, idź wedle wskazań Lonc w ślad za wytycznymi siangera. Prowiant przygotowały siantki, weź też matę słomianą i stary kapelusz z poddasza, wisi na wieszadle obok laski. Powtórzę — bądź ostrożny, a zapewniam Cię na wszelkie okoliczności przebycia, nasze skrzyżowane drogi, niedługo zejdą się ponownie. — uścisnął Cyla dłoń na pożegnanie,

— Idź za radą Bradorsl, od teraz nie czyń retrospekcji powrotów, aby roztrząsać utracone szanse i fiaska. Dom, który Cię ugościł, ostanie na długo odgrodzony od lasu. Zagrodę pokryje kurz odtrąceń, ciemne moce, nie przyjazne u wędrowców i odkrycia. Minie kroć sezonów, może nawet era, kiedy słowa od pieśni Lostora, którego dzieje poznasz niedługo, rozkołyszą drzewa. Oby Las Bradorsl oszczędził niepotrzebnych starań i bólu, boś dobry człek, skoro promień gwiazd wyścielił Twój Dom. To jak Cię zwą?

— Nazywam się Cyli…

— Godne imię… trzymaj się. Wszystko z czasem wyjaśnię.

Ostatnia spojrzenie na zagrodę, gości… i Cyli w obstawie siangera ruszył na południe w gąszcz drzew, roślin. Znowu idę w nieznane, pomyślał Cyli. Zawiało szumnie chłodem, wilgocią, a niebo za lasem stało całe w czerwieni i sino modrej łunie. Choć dopiero świtało. Zwierzęta zawodziły piskliwie, zbliżała się jakaś nieokreślona odległość, przynosząc zmiany widoków zza Bradorsl. Iskrzył Masyw Pums, Fremot i Fantre, aż nagle wszystko zatopiło sklepienie gęstego Lasu Bradorsl.


— Któż by pomyślał, — Gosder od rana zajął się rozpakowaniem prowiantu, widać jednak było, że coś go trapi. Wolno wystawiał na stół przenaszane pożywienie, idealnie przechowywane w mieszkach, słojach. Nagle zamachnął dłonią jakby rozganiając myśli, usiadł na ławie.

— Niechże mnie… Posłuch weźcie domownicy. Przechodziłem kiedyś brzeg Sworth pod okiem starszego Gosdera. A on do mnie mówi: Wiesz siangerze, Sworth wciąż mnie zatrważa swą niewiadomą odkryć. Ni to pokorna, potem rwie niczym szalona, kręci się wirami, bulgocze, aby znowu łagodnie unosić. Nie wiesz, gdzie i kiedy, zmienia tempo. Raz tu, potem tam… długo płynę na niej, wszak to Sworth zaprowadził Spenów pod królestwo pszczelego skarbu. Nie poznane było kiedyś, znalezione w zapisie teraz, a wyznacza nam przyszłość nową… Myślę, rzeka jak rzeka, pewnie starszy nie zna się na poziomach skał, prądach w meandrach.

Gosder Barmin, zaczynając opowiadać, błyskawicznie zmienił wyraz twarzy. Lica rozpalały się rumieńcem, źrenice iskrzyły. Istny młodzieniaszek szukający przygód. Usłonecznione kędzierzawe włosy, łapczywie nabierał powietrze, gdy w pośpiechu podchodził do jednej z wielu puent. Gestykulował, zmieniał intonację, potakiwał sam sobie i brnął dalej w opowieści. Kestel stary druh, wiedział zazwyczaj jak należy zareagować, aby zapał drapieżcy opowiadacza nie urodził nowej ekspedycji. Wracając do Barmina, tytułem wstępu przytaczał wpierw anegdotkę. Krótka, treściwa, mająca zwrócić uwagę słuchacza. Wówczas, gdy uwagę uzyskał, wchodził na drugi poziom oratorski, rozbudzał obszar wyobraźni w stan niedopowiedzeń. Retorycznej refleksji. Tym podkręcał apetyt na kolejną puentę, którą żonglował podczas gawędzenia ni jak zachwalający mówca kupiec, swój — nie zabrany na targi towar. A że odkrywcą, dziejoznawcą i nie tuzinkowym był piechurem i wędrowcem, wyciągał z rękawa asa za asem. Słynny Barmin bartnik z Spenier, tak o nim mówiła Steria. Waleczny i mężny, choć i z kaprysami zachciewajek. Nieraz mawiano uwalniał niemoc i bezradność samego Weadrunsa. Grzmiał podobny do burzy, ciskał gromy i w czerwieni nastawał na przeszkody. Zamieszkiwał Kwadrum, ostatnie od studni środka, prawie jak w puszczy z naturą zbratany. Tym razem Kestel zerknął na Spena, konstelacja przecież nieodpowiednia i nie poznana, a tu się na krasomówstwo zabrało wiernemu przyjacielowi. Z uczciwą posturą Spen, w promieniu słońca z wolna zaczął…

— I po tylu latach idę trasą Starego Dębu. — głęboki głos zaokrąglony aksamitnie, ni mięsisto i miękko ustawiał zgłoski, tworząc niezwykłą harmonię w rannym dysonansie dwu przeciwieństw. Przybycia i rozstania. Sielanki i groźnych chmur w oddali.

— Szedłem w zwyczaju odwiedzić złoty rój za Żółtym Wschodem Gór Krasnala. Niewielki strumień tamtędy płynie… nazwa, ah, wyleciało, lecz do Sworth wpada. I tenże strumyk mienił się swym odbiciem w liko iskier wystawiając na podziw kolorowe kamyczki. Wspaniały bród, woda rzeźwi… ah dolinne niecki zielone, woda w krysztale czysta w zwierciadłem pasm szczytów wymalowana. A nad nią Pokle, władca krasnali. Tak piękny szczyt. Troszkę dalej majestatyczny stary drań Dorsl przykucnął. Czy ja wiem, on śpi, a może on żywy. Lustrzane drobne oczka pieści wodospadami. Drzewa jakby w tańcu zamarły zaczarowane, powyginane, pochylone, raczą cieniem dając ulgę od żaru. Tam był zawsze odpoczynek. Puściłem Godera z Konterą na przód, aby dębi szlak posprawdzali, odeszli od nas na jakieś ćwierć hrodziana. Sielanka mówię wam, istny raj. Tylko siedzieć, milczeć i sporadycznie gawędę wytoczyć. Chociaż i za dnia złowróżbnie miotało poświstem impulsów podchodzenia „czegoś w czymś”. Nagle w pobliżu — Gosder przerwał, przejrzał się prowiantowi, który skrzętnie siantka ustawiła na stole. Chwycił czarne pieczywo, obłamał i zaczął pocierać i zamaczać o słodki plaster pszczeli. Oblizał palce… kontynuując,

— Nagle, — powtórzył przeciągle skupiając uwagę słuchaczy, — Spit mnie w blasku dnia, gdy rozkoszowałem się pięknem polany, rześkim zefirem idącym od wód, przywołał i urzeczywistnił wspomnienia. Patrzę na siantkę, siangera i widzę jakby siebie, aż się przestraszyłem w obawie ingerencji w ich wolność wyborów. Myślę, pewnie poprzez upał zabłądziłem w czasie, jednak w żaden sposób nie potrafiłem się ocknąć. Lecz jakbym ja… Ależ mnie okres podrastania gawiedzi minął niezauważenie? Ach, jeszcze żem markotny, zły sam na siebie, nostalgia gania po krasnalich mądrościach i w ulubione odpocznienie. Nawet mnie ogarnęła ochota na drzemkę. Stensa z opiekunką Polumną po wodę poszła, Kontera nam poczęstunek szykowała. Wedem odczytywał tropy zwierząt, A Goder łowił ryby. Drzemka uciekła, rzeka rzeźwiła chłodem, acz mnie jak zwykle Kestelu gdzieś przeniosło, com chcę po trosze wyłożyć. Pre-Gosder, rodzic po słowie źródłowego Swobst, chyba mnie natchnął, przecież nie dręczące Spitki. Znany był za życia nie tylko w Spenie i Bradorsl lub w Plendar. Sławetny mentor z ławy sterów i gór szczytów, potrafił to on ganiać Welkeruna po ziemskich rozłogach, gdy nieprawdziwe treści donosił. W radzie rotsów był poważany. — opadły słowa na ranny upał, kredens ożywiony zapasem pożywienia. I Kestela widać obezwładnił marazm podchodzącego południa… Wyciągnął akcesoria fajczane.

— Zapowiada nam się dłuższe podanie, częstuję machorką z rodzimego ogródka. Wiesz Barminie, gdzież powonienia i smak nabiera, — kładąc parę mieszków na stół, pomieszczenia momentalnie zapachniało intensywną wonią machorki. Stor z Kelt wyciągnął rzeźbiony cybuch, w powadze rytuału i treści, puścił dwa lub trzy obłoczki w rozgrzaną słońcem w kuchenną izbę. Szanował zawsze mówców, niemniej Gosderowi odrobinę sarkazmu wplatał w monologi. Lubił, pod pozorem łagodzenia zbyt wylewnych egzaltacji Spena, uprawiać retorykę. Skutek przeważnie był odwrotny, albowiem Spen rozemocjonowany wchodził wówczas pod największe szczyty górskie. Kestel bynajmniej w próbie nie zaprzestawał.

— Ależ to prawda Barnie, stare świadomości dziejów nieraz przychodzą, naprowadzając zewsząd w Pre-początki. I mnie drogi w Bradorsl doprowadziły odmiennie, puszczę ominąłem. Przesłanie przekazane nocą zespalają we wszystkie zebrane obserwacje. Zanim próg zagrody przestąpiłem, dane mi było stoczyć batalię wtórnego okrzesania. Trasa wiodła po zaułach ciemności, siłą zapytań i odpowiedzi poniewierała niczym młokosa a przecież znam ten kącik lasu w odwiecznym udziale duchów i duszków. Drzewa nadsłuchiwały a po dotknięciu drgały, ptaki niemo patrzały… a ciche Orsy falowały w lesie. Nadchodzą dni zapisane w stenorepisach, wersy mówiące o nowym, niewyjaśnionym początku. Od wieków zawsze on w Bradorsl stawiał pierwsze echa.

— Prawda to niezłomna drogi Golondzie, boć nie Plendar spostrzegł nadchodzące zmiany. Jeden z filarów na którym oparł się obecny ponies, długo nie utrzyma sensowności według zagmatwanych stron świata. Legnie w pył kurzu poniżenia lub całkowicie nowy przyoblecze swój wyraz od cząstki stworzeń. Uratują swój status i władzę, którzy chcą sczytać konstelację na niebie… nie wiem.

— Mówisz o Foasvab

— Połączenie bóstwa „Ona i On”, może ponieść klęskę, gdy nie zejdą się razem. Wedle słów w Układzie Gwiazd z Linią Słońca i Strażą Ogni, — nastało niemal sakralne zagęszczenie tonów, Barmin zamoczył kromki pieczywa w lepkim miodzie. Spróbował i poczęstował słuchaczy. Podziwiano złocistą barwę naturalnego daru pszczół.

— Pozwólcie, iż zaprzestanę na razie wywód. Dzień idzie, a prowiant należy zabezpieczyć. Znam dwa schowki idealne w chatce, zimna piwnica i przewiewne poddasze.

— Mówcie Gosderze, niegrzecznie nas zostawiać w połowie niesgdy… — szepnęła Kontera.

— Masz Ci… dobra, prowiant zaczeka, odmawiać siantcę… I ów wspomniany PreGosder, — z wolna wszedł na wcześniejszy tor przypowiastki, — tudzież z urodzenia zawzięty bartnik, wyciskając miód, wykreślił powstanie plemiennych enklaw, z uwagi na uczczenie dwóch dorzeczy Sterii. Usiadł na kamień wśród kwitnącego jarzębia. Niewielka Orsa ze stromym wzniesieniem pozwalała dostrzec oplatające się strużki w dopływie. Przecinały się wzajemnie pod górami Krasnali. I dziś zakącie identyczne, drzewostan niski, widocznie Polumny malarz obraz powiela od wieków.

Mówił PreGosder: Wspaniałe miejsce, siangerze, wszystkie drzewa w splocie korzeni odradzają się we wiecznym życiu i są obroną od wiatrów i sił niszczenia Haksta. Połączone wówczas, gdy stopy nie odcisnęły śladu na ziemi. Gałązka gałązce, korzeń korzeniowi, liść liściom niesie życiodajną wodę. A straszne nastawały niebezpieczeństwa. Mrozy od Fremot wypierały gorące przestrzenie buszów, gorące żary przemieniały bagna w pustynie. Pszczoły nie zaznały błogosławieństwa pod sklepieniem koron drzew. Nic i Wszystko — woda była wszędzie i nigdzie. Wszelkie życie znalazło pod ziemią czekając na odpowiednią temperaturę. Aż któregoś dnia rozkwitła bujność natury w obfitości odmian. I my nieustannie w tym brniemy, lecz porównać nas z Pre okresem w żaden sposób nie powinniśmy. Przestroga zaś wielka, gdyż „powracające żywioły” nie zapomniały o swych początkach z nicości. Lasy zaś czają skrycie przekaz słów, gdzie potęga i moc w różnorodności ras i gatunków. I nasza stara Droga Dębu w tle strumyka u Węża Krasnali, wyryła między skałami potwierdzające przetrwanie. Władca Weadruns tylko może odczytać owe wersy żłobione przez wartkie nurty rzek wiosny, mocą napędzane z pałaców władcy od Łuku Sklepienia. Mowa dziejów płynie zaś poprzez wicie opłotków aż sprzed Okresu Stersii Er. Ba… nawet stary uchresm Irterii, rozkłada dłonie. Woda, rzeka na odmian od dopływów słona. Ileż łez, szalonego chichotu łkań wycisnęła idącym wzdłuż drogi? Wierz mi młody bartniku, wnika ona niepostrzeżenie i układa nasz widoczny udział w niezauważalnym świecie. Lubił mnie bardzo PreGosder, stąd prowadził przez szereg sezonów bartni. Mawiał, że nastaną wiry wód, które odkryją stare i zapomniane źródlane pieczary. Jaskinie, skalne korytarze pasm ukrywają zadziwiającą zaszłość, którą w górnym życiu nawet stos pergaminów pod zwierzchnim dominium i w całym imperium Cekna nie znają i nie posmakowano. Potrafią być nęcąco ciekawe, tajemnicze, groźne, prowadząc po niekończące się labirynty. Tam łączą się z Bildalem źródła Sworth, Slunk zimne i prawdziwe we własnym odbiciu luster, dalekie są od bóstwa Schizo. Źródło bystre i zdrowe bogate życiem Polumny. A przecież słona…

Idąc wśród kniei nie posmakujesz walory źródeł. I on, PreGosder zaprowadził mnie kiedyś pierwszy raz na skalne szelfy. Połączył przeszłość z odczuciem źródeł w teraźniejszości. Napominał: Bądź uważny, Fremot z ubielonym szczytem niesie życie, którego nie w sposób przenieść nad Bepore. Bliskość wzniesień Fantre oraz Bildalu komplikują niewyobrażalny stan… Aby poznać należy przejść Szlak Strzeżbora. Potęga gór skłania pod sens i zamysł wędrówki. Maniące chcenie zdobycia szczytów, niejednego zgubiło. Brawura i strategia niszcząca to nie zwycięstwo. Wygrana jest zawsze przejściem w początek. Dziś i mnie wielość zmienia, a trud nagina człeka o małość i pokorę. Wówczas „nic i wszystko” nie stanowiło o — jednym. Łezka Bradorsl składała się z niezliczonej ilości jezior. Tyleć, że Foasvab rozdzieliła swe oblicze i przestraszona nazwaniem maleńkie wodna oczka uciekła — uciekł. Istota dwóch żywiołów osiągnęła krańce elipsy Imperium Douentsa. Dryfowały wodne wyspy roślin, roszone deszczami wapienia, pyłów, wirów sklepień. Zasysało, uwalniało, mroziło, suszyło i wzgórze Fre stało się gotowe na osadnictwo. Król Fremot, jasno zielony Jastrząb Orlik w orszaku gołębi, zakołował nad Łezką Bradorsl. Władca konstruktor stworzenia stałego lądu z trzęsawisk bagien, wyznaczał naturalne granice. Na obronę i władanie nad darem natury, powołani zostali nowi mieszkańcy. Wszystkie okresy dziejów wpisane są w Bradorsl. Z czasem bagniste i wodne połacie pokrył busz, który podzielił istniejące środowisko na trzy części w symbiozie. Podziemne splecione korzenia, wolna i przechodnia przestrzeń puszcz oraz dla wybrańców dach drzew. Poprzeplatana gałęziami, pnączem, a oświetlona słońcem strzegące przestworzy. Wolna u stworzeń lotu. Wspomniane źródło od Fre strugało dno rzeki, łącząc Krainę Bradorsl z żywotnością Sterii z niedościgłą skalą przeobrażeń która traw po dziś dzień. Wtenczas…

— Jak żyw Gosderze, lecz takiego podania dotąd nie wyjawiłeś. Jeśliś łaskaw w grzeczności, zamierzam przerwać nieznacznie Twój wywód. Ciekawość drąży w dygresje, lecz o jedno zapytam: Dasz nam radość poznania ciąg liter nazwania Twego Mistrza. Oczywiście na obustronną zażyłość w obdzieranie się z przygód i podań.

Stor przywrócił rzeczywistą obecność do chatki. Odległy Bradorsl przystanął na równi z twarzą Barmina lub Barna, gdyż i tak wołano na Gosdera z Spenier. Kontera z Wedem zaszeptali do siebie.

— Golondów nawyk — przycisnął kciukiem cybuch, rozniecając ponownie tytoń. — ciekawość większa niźli łagodne uczestnictwo. Chociaż irytują mnie niekiedy wasze przeszkadzajki, to i tak lubię Was za ową przywarę. Jak sami powiadacie psotki. Stosunki w Loskanii zostawmy na czas delektowania wina, wtenczas ocena słoneczniejsza i słodsza. Kestel powinieneś piwniczkę zinwentaryzować, boć spraw tyle się namnożyło. — Barmin przeczesał palcami brodę, zamyślił się…

— Goder dzielny zna PreGosdera przesłanie, stawi czoła dziczy…, lecz Stensa… Bradorsl nie szczędzi samowolne przygody.

— Ona nie w samowoli za siangerem pobiegła, wszak Goderze mówiłeś od dłuższego czasu o szlaku wschodnim. Goder wyjaśniał jej to i owo, a że przewodnik przedni, jak nie najlepszy w Bradorsl, nie ma się co martwić. W pismach obeznany, choć wiele się pozmieniało w Pums. — ledwo brat Godera Wedem zakończył zdanie, tak huknął Barmin swym basem, sięgających gdzieś znad depresyjnych bagien nad Pums.

— Znać i być to dwie różne sprawy, on i z Cylem może mieć trudność a co dopiero Stensa. Intuicja ważna, wiedza ważna, lecz wyłącznie sama bez wyobraźni, niepełna. Tamże wybierać trzeba, nieraz i trudniejsze drogi, przedrzeć się w tym co zapomniane, i aby odnaleźć co bliskie ni niezauważone. — Czerwieniące lica promieniały wraz z głębokim wyrazem tajemnic. Połączyła się rozpoczęta niesgda z wyjściem Stensy, Godera z Cylim do Pums drogą wschodnią. Kestelowi zależało zarówno na odnalezieniu się Cyla jak i na bezpieczeństwu Stensy i Godera. Tyleż co mógł teraz uczynił. Należało cierpliwie oczekiwać na wieści. Natomiast Gosder pomruczał pod nosem, postukał na blacie palcami. Kwestia siangera oraz siantki wyraźnie wyprowadził go z równowagi. Rozsądnie było powrócić do rozpoczętego opowiadania. Z wolna zaczął.

— Nader rzadko, tylko iście zaznaczam i mało sięgam w dzielekt dziejów, aby przywracać zaszłość. Zacnego przodka PreGosdera w szczególności. W niedługim i mnie pewnie oplotą treścią wspomnień, może i umieszczą w panteonie bartników rodzinnych. Aczkolwiek dziś przeszłość stoi naprzeciw przyszłości, chcąc ominąć naszą obecność. Rodzą się puste waśnie, przerywając dawną świadomość w obecności, melodyka lasu rozdzierana jest przez sztuczną materię poklasków. Nie zamierzam popsować gniazd dzielektów Plendar, nie nam ingerować w ościenne dzieje i z nadużyciem korygować według własnych zapatrywań. Dziś, gdy siangerstwo podrasta, a układ gwiazd splata się z czwartą tarczą zaginionej konstelacji. Dużą odczuwa się wolność i otwartość na wprowadzenie zmian, lecz czy aby tak można… Z jakiego to prawa? A wiesz drogi Storze, co stosunkowo małe, po długim wglądzie, nieraz na wielkie i zacne rośnie. Zatem przywołuj Storze mnie w sedno, gdy język za daleko poniesie. Pytałeś o imię ProGosdera, abyś mógł umiejscowić go w dziejach Plendar. Szanowany był u nas, znany pokoleniom i w kołysce opowiadały o nim siantery. W pasiekach buszu raz tylko odkrył swe prawdziwe nazwanie. Nazywano go w zwyczaju u nas… prosto Pragosd, starszy bartnik w Spenier. Godny spadkobierca wydarzeń u Cholets, które niejednokrotnie wspominał. Gdy opowiadał to górami rzucał na wszystkie strony, a drzewa i kwiaty rozkwitały, wypełniając podania przecudowną wonią treści. Krystaliczne źródła opasały słowa powieści, a on porównując świat przyrody do życia, czyścił na przemian, ot… kordzik bartnika, a w drugim kasztanową fajkę. Aby dymki prosto do nieba puszczać, mawiał z uśmieszkiem młodego siangera. Rozmawiał w obecności trzmieli, pszczół i bogiń os. Znał każdy szept puszczy, szum lasu. Potrafił być i delikatny inaczej, jak cisnął swą obecność między górami, to z szczytów Fremot lawiny spadały i ziemia drżała.

— Gdzież obecne przesłanie, zawiłe prologi nam czcigodny Barmin przedstawia.

— Czcigodny czy też wiarołomny, nie dbam o splendor. Gdy ktoś smaku szczęścia i goryczy nie zaznał w życiu, temu zaszczyty zbyteczne. I tak nie zrozumie powagi stanu. Wszędzie tylko swą twarz jak w lustrze widzi, zewsząd mówią tylko niby do niego i przeważnie o nim… nie dla mnie taki wysiłek obcować z auto — cieniami. Gdy jednak znasz siebie, to cokolwiek podpiszą pod Tobą, zupełnie nie ważne. Jednak Wedem młody, Kontera dorasta — poprawił parciany pas, kamizelkę z podwójnie plecionego barchanu. — zmienił Welkuren szyk planów. Oczywiście nie pierwszy już raz gna po Łuku Nieba, zostawiając w przeszkodzie świetliste ogony. I dobrze. Kestelu druhu… — nagle przebudzony Barmin ponownie huknął piorunem w popołudniowy letarg rozgrzanego dnia. — Towarzyszu wypraw od młodości, wybieramy się w Dolinę Stróżki, w Puszczę Boru Pakamów przez Masyw Fremot. Nazajutrz przy wschodnim słońcu wstające zza Gór Pums. W odwrotnym od rannej ekspedycji. Opleciemy całą Sterię, świadomością istnienia. Długo nie byliśmy w Lece… Cóż Ty na to? Zastanów się dobrze, gdyż wiesz, że nie znoszę maruderów, — spojrzał na swą tęgą postawę i na szczupłego Kestela, dodając, — tempo potrafię dostosować do każdego. Tymczasem Storze z Loskanii, wina przynieś. Ziarnówkę z piwnicy wystaw. Sucho w gardle, a dopiero preludium dnia. Wszak rozwiązania nie widzę innego… Idziesz przecież z nami, tyś dyplomata w Sterii, a wierz mi, czuję nadchodzący jakiś żywioł.


Tarcza słoneczna kołysała uśpioną dziczą zieleni. Rozleniwiało, wydłużając chwilę w monotonną jednostajność. Wybyło gdzieś ptactwo, ranne trele i śpiewy odeszły wraz z tajemniczym gościem. Owady umęczone skwarem odleciały nad mokrzejsze tereny. Wysnuty plan zdobycia Gór Fremot w drodze nad Strużkę, jednocześnie wzbudzał fascynację i obawę. Tęskniono za letnim wieczornym zefirem, który przynosił chłód i zapał. Popołudnie jednak wolno sunęło gorejąc bezlitośnie. Ogród uginał się nad pogodą i zmarłą roślinnością, falując ociężale. Zewsząd welony bluszczu pokrywały wolne przestrzenie łącząc ogród, chatkę z niekończącym się lasem. Nieuchwytny wymiar stagnacji przedłużał nieosiągalne na opis w ramach widoków z pór dnia. Niezmienny proces, stały i zarazem lotny. Prawdziwy i sekretny. Zagroda zasysała potoki słów, na które nikt nie był w stanie sensownie odpowiedzieć. W oddali odsłaniały się Orsy o łagodnym wzniesieniu i stopniowo rósł ledwo słyszalny pomruk, znak podejścia Haksta. Było lato, lecz zewsząd wyłaniała się wiosna i odzywała się jesień. Wyobrażenie o istnieniu kresu Łezki stało się nieosiągalne. I choć w obrysie znana, rozczytana ilościami dróg z rozciągłym pasmem ubarwień, przerażała odległością bezkońca. Na pytania młodych wędrowców o zarys Łezki, Kestel zazwyczaj wykreślał na piasku kroplę wody, mówiąc przyjaźnie, …” na nic plany poznania Łezki, gdy się siłą chcenia burzy zastałe naturalne dobro. Nie uzyska się błogości, choćbyś i świat zwojował i spisał… A po co to komu, znać kres granic?” Krańce puszcz z jasną oraz zakrytą stroną, od zawsze wzbudzała pomieszane chcenie z usilną egoistyczną wolą rozdzierania gęstwin po swojemu. Podporządkowaniem tego niby zdobytego, co z natury nie należy do kogoś. Kraina Bradorsl pozostała jednak wolna od przypisanych imion i nazw, gdyż Foasvab mogła jedynie przyporządkować w nazwy, co dało się ujarzmić. Pozostawiła wolny kres udając się na Dwór Welkeruna, stamtąd żąda po dziś szczerości i szacunku dla odległości. I nie wejdą w tajemnice Lasu Bradorsl przewrotne i pokrętne zachciewajki podróżnicze. Przeplot wiedzy z wczesnego dzieciństwa z stanem zastałym w dorosłości, wił się ścianą roślinnego labiryntu wiodąca wokoło niewidzialnego muru.


— Niechże mnie, toć wieczór niedługo. — we drzwiach wyjściowych ukazała się postać Barna. — A to tutaj wszyscy, na ganku się ogrzewacie, a ja myślę, co tak cicho w domu. Wstawać, wystarczy sjesty, czas nas nagli, a wieczór rychło przychodzi na południu. Zakończyć trzeba przygotowanie i zasiąść przy świecach. Lubi płomyk przyganiać wesołość na równi z towarzystwem motyli, a jest co umówić. — puścił uśmieszek Kestelowi, porozumiewawczo mrugnął Konterze radosne zdziwienie, podnosząc brwi i marszcząc czoło. Barmin widać zmotywowany przejściem przez Fremot pod Strużkę w stronę legendarnej Krainy Lece, zachęcał do przygotowań. Opłukał zimną wodą po raz wtóry dzienne rozgrzane senności, parsknął kilka razy z przemieszaną euforią śmiechu i dziarskości.

— Gotów młody siangerze. Zostawimy Kestela pod czujną opieką siantki, zapasy powinien wystawić na inwentarz, nadszedł moment, aby ukryte nektary zasmakować. Ażebyś wiedział, cóż to za wytrawny zbieracz … ho ho ho…, lecz miód nie tyka w lesie, chociaż na tyle jest grzeczny. My zaś, kiedy wena zmieni się Storowi, sprawdźmy ekwipunek na wyprawę. Parę gratków i dom przechował uczciwie, należy sprawdzić i ocenić. Ostatnim razem, psiakość lub inne licho, tak ugniatało w drodze, żem ledwo ścierpiał. Poukładać siangerze należy poprawnie nosidełka.

Z czas zaczęła się krzątanina w donośni poleceń. Brzęczały weki, sakwy na płyny, mieszki na sypkie produkty. Wodę przyniesiono z dopływu Sworth, Wedem narąbał drewno czekające w sieni na wieczorne zejście wokoło kominka oraz w zapasie na ewentualnego gościa, przybyłego podczas nieobecności gospodarza. Ogniste słońce kładło prawe lico na zachodnią stronę Fremot, zwane potocznie Jar Wirów.

Wyprawa weszła w ostatnie stadium przygotowań. Nosidła zakładane na plecy, sakwy, pełne zapasów stały oparte o ścianę frontową chatki. Podczas letnich wypraw bartnicy preferowali spanie pod gołym niebem, stąd znajomość w materii zdobyte przez wieki było niemal perfekcyjne. Zadaniem Kestela stanowiło uzupełnienie zapasów i dostarczenie przetworów, konfitur. Czynił to z radością otwierając swą drogocenną wszechnicą piwniczną. Ostatnią czynnością u Spenowitów, było zabezpieczenie łodzi, niosąca rodzinę Gosdera z siantkami w dół rzeki Sworth. Przeniesiono ją do znanej im kryjówki w gęstwinie lasu z dala od rzeki. Nikt nawet nie spostrzegł, kiedy sklepienie zaczerwieniło się na zachodnim horyzoncie i połączyło się z migotaniem świeczki u stołu. Następował czas, aby zasiąść razem do wieczornych rozmów. W całym domu pachniały świeżo wypieczone podpłomyki, samoistnie zapraszające do zasiedzenie do stołu. Nad wszystkim czuwała gospodarna Wedema, a potrafiła umiejętnie zarządzać i stwarzać istne podniebne delicje. Iskrzyły oczy, czerwieniały lica podnietą na jutrzejsza wędrówkę oraz wieczorne niesgdy. Zmęczeni, lecz błogo szczęśliwi. Pokrzykiwał jeszcze ironicznie zadąsany bartnik, szeptał nieraz cynicznie w przekorze Kestel. Aż ostatnie oparcie słońca o Wzgórza Fremot, chowało swój cytrynowy krążek w cień nocy. Wymieniano liście machorki, oceniając aromat i smak. Obudził się sielankowy duszek domu, siejący zgodę i spokój. Lecz las nie spał. Wyszły różne egoizmy zza nocnych mocy strachów, zaprzątały wyobraźnią i pragnęły z swą wrodzoną siłą zniszczyć rodzącą się z miłości — radość. Były nimi bóstwa Ciemnego Lasu Bradorsl, zimne i obce. Dające się poznać jako zawistni i zawistne razem — będące od zawsze wrogo nastawione do wolnego człowieka. Barmin nie zważał na nic, opowiadał anegdoty, z których sam bawił się najdłużej. Nikt nie wywoływał Godera. Stensę i Cyla. Milczące pauzy między zmianą tematu, bynajmniej drążyły myśli. Poszli na Stary Roznis do Pums z zagadkowym przybyszem o wyjątkowym imieniu Cyli. Był to ktoś „znikąd”. Przeganiała wspólna obecność obaw o wyprawę, teraz zamierzano tylko usiąść u stołu. Gosder kontynuował swą opowieść…


W Irterii wówczas zwano go Gande. Był to Spen z grodu Spenier. — Barmin wypuścił fajczaną blunkę, po czym zatknął kciukiem rozgrzany żar. Skupienie wzrosło, siantka zadrżała, jakby odczuwała ból na równi z Gosderem.

— Straszny był to człek, którego Pragosd w odróżnieniu od Spenów, opisał nie imieniem, a słowem Niekt. Rzeka Sworth znała go jako Wegdub, — położył dłoń na blat stołu, zerknął na Kestela.

— Zrzeszył luźno rozproszone wspólnoty wokoło Spenier. Osada jakże inna niż obecnie. Składała się z czterech okręgów z własnymi wieżami. Okrążona murem, lecz wewnątrz niewielkie stały sonary. Spenie było silne i zwarte, sięgające lasów na wschodzie, stepów na południu a na zachodzie opierało się o Góry Sonce u Leców. Niekt lub jak kto woli Gande, zyskując podstępnie aprobatę starszych, zażądał od każdego pomniejszego okręgu czterech siangerów. Ponoć stersi podeszli pod graniczne ziemie, chcąc łupić i grabić nasze pasterskie i rolnicze osady. Zyskał też poparcie u sianter, uznany za odważnego i trzeźwo patrzącego na sytuację Spenie. Siangerzy posiadali, wszakże twierdze nie zdobycia, postawione zza czasu konfliktów z południem Sterii i z północnymi Samgladami. Dzisiejsze pozostałości tych twierdz, przypominają zaledwie ganki z tarasem. Kamienie są schowane w głębokim fundamencie. Śpią dawną potęgą budowli, obmurowane z wyczółkami, przedzielone pomniejszymi bastionami. Nikt nie chciał uwierzyć Niektowi. Zatem Gande wszczął bitwę z swoimi, stanął naprzeciw trzech szwadronom kwadr w Spenier. Nagadywał mieszkańców obrzeża na tzw. „skubanie” centralnego koła. Łupem miało paść wszelka majętność, dzięki którym miano stworzyć wojowników obrońców. Najeżdżano kwadry grodów w Spenie. Kraina nasza sporo za przykładów wewnątrz starć, gdy ścierały się interesy różnych grodów. On jednak nie zamierzał wszcząć bunt, wypisał inny los na obchody święta Swobst. Jedni go za bohatera widzieć chcieli, inni natomiast w zdradzie przeganiali. W swym marszu pod pretekstem obrony ziem Spenie, doszedł aż nad Bepore, aby wrócić w chwale do rzeki Sworth i Lukces. Palił i grabił, wiązał, prowadził drogami ciemiężców na upokorzenie przed sonarami osad. Wmawiając, że zdrajcy i odpowiedzieć muszą za winę, gdyż krainę pozostawiono bezrządów, a wróg stoi pod granicą. Murował nowe kwadry Spenie. W szczęście u Spenów, krainy północy zza Bepore weszły w starcie o Lasy Bogle z Beglendią. Niepokonani Gosderzy zamarli, zamieszki w Spenie przybrały widmo przekreślenia układów w IberoIrters. Loskania zainteresowana była bardziej porozumieniem z plemionami wschodnim zza Sleuw. Spenie pozostało osamotnione we wewnętrznych waśniach. Nie wszystkie kwadry grodzkie objęła fala powstańcza, Spenowici po raz pierwszy od wydarzeń spod Cholets, integracji z Lece, stanęli naprzeciw. Najpierw odsiecz nadeszła od fortecznego grodu Draka, leżący w północno-zachodniej części krainy. Zaczęto walkę oblężniczo-taranową, wyswobadzając sukcesywnie grody, osady. Kierunek wyznaczono w stronę Spenier. Przyłączyło się Lece, oddziały spod Nerm, blokując wywóz płodów ziemi. W Spenie ponownie zawrzało. Wódz Gande wpadł w furię. Podchodzono pod kwadrę Spenier z trzech stron. Wysnuł zatem plan, aby błyskawicznie przedrzeć szyk natarcia, oddając gród bez walki i najechać uprawne ziemie zza Górami Sonce. Nie trzeba było tłumaczyć głodnym mieszkańcom okolic Spenier, siangerom, siantom, że właściwa to droga. Manewr, według Gande, powinien zmusić nacierające oddziały na powrót w obronie włości i rodzin. Jednak przegrał, przeliczył swą siłę. Gdy tylko opuścił pomniejsze kwadry Spenier, będący tuż pod murem obrońcy dziedzictwa Spenie, opletli go w kole, czekając na samo poddanie. Szczwany Niekt, wszedł we gród, zorientował się natychmiast z zasadzki. Nakazał powrót do grodu. Zamknął kanał na Sworth w Spenier, rozlewając wodę na południe od grodu. Niszczył, palił sonary, doszukując się zdrajców we własnych szeregach. Nie widząc szans na zwycięstwo, porwał sianterom dorastającą młódź spenowitów, członków baszty rods i rodowitów od przysiółków wiedzy. Uciekł z nimi nad sławetne w historii Spenie i Plendar jezioro Cholets. W jakiż sposób przeszli przez osłaniający kordon przyczółków siangerskich, baszty milczą. Swobsta pieśni mówią tylko o kilku łodziach, barkach, które uszły w nieznane. Wykorzystał potop po zamknięciu kanału Sworth.

Siangerskie oddziały na wieść o niecnym czynie porwania dzieci, podzieliły się na dwie grupy. Jedni zamierzali przywrócić spokój i zapełnić spichlerze, magazyny, drudzy podeszli pod Jezioro Cholets. Obawa była duża, wyjścia z przestrzeni w puszcze, zatem zdecydowano wprost nie podchodzić pod obozowiska Niekta. Wszczęto wojnę podjazdową, partyzancką i zaczepną. Nie wiadoma skąd i kiedy. Na ogień odpowiadano w ogniem, step płonął. Wegdub, gdyż tak nazwany był przez plemiona Pustynitów Sworth, obrał w końcu inną taktykę. Połączył na oddziały wojowników z Puszczanami i porwanymi dziećmi, Rodsami i Rodowitami Baszt, nakazując im ostentacyjnie skierować się na północ. Dotrzeć do Loskanii. Udało im się, weszli nawet spokorniali na służbę u niejakiego Ropdosla. Za uratowanie dzieci i Rodowitów Baszt, umniejszono im kary. Szaleńczy zaś wódz z niewielką grupą uwięzionych, wszedł w Las Bradorsl. Szedł na południe. Osłabiony niewielki oddział, schorowany i głodny, w lesie całkowicie opadł z sił. Nasi dostali go na grzbiecie Fremot, w Jaskini Wira.

W niedługim poznacie pieczarę Gande, odwagą w buncie przepłacił życiem. Pragosd gorał, gdy wieść przekazywał, jakby sam uczestniczył w siangerskim pościgu. Mawiał:” niech ogień pochłonie, gdy pałeczkę tejże historii we właściwej świadomości Spenowitom godnie nie wyjawisz.”

W tymże okresie panował trend wyzwoleńczy plemion, na który Irteria wplotła swój ponies dziejowy. Wzmocniła się wówczas Glendią. Na pniu plemion Samgladów spod Bredor,

Barn przeniósł widok z ognia płomienia na słuchaczy, sprawdzając ponownie palcami moc ognia. Wedem uścisnął dłoń sianty. Przywarła, przybliżając się do siangera. Zaległa cisza. Planowana wyprawa na Fremot zawisła nagle w próżni. Tyle nadleciało powagi od dawnych powstań, zdrad i wojen. Sianger chwycił rękojeść noża łowczego przewieszonego u pasa, przywołując słowa Godera.

…” Barn potrafi być srogi i niezrozumiały do swych planów, znajdzie jednak i dla Ciebie odpowiednie słowo. Bądź cierpliwy…”

— I u nas w Loskanii znamy echa podań o Gande. Aczkolwiek nieco słabiej. Nie powiem. Sam w młodym praktykując w Konstors, wzmiankę zapamiętałem.

— Prawdaż Storze, wydarzenie wcześniej znane w całej Irterii, teraz zrozumienie potrafi znaleźć niejedynie w lasach Bradorsl. Może w basztach tam coś wiedzą, istnieją jakieś dokumenty. Mowa zapewne w uchresm, a niewielu zna stary uchresm. Ileż już konstelacji gwiazd przeszło, a wszyscy piszą swoją od nowa opowieść. W dobrym Storze, iż z nami idziesz. Nie wszystko na pergaminach Konstors zmaterializowało się słowem. Szukasz potwierdzeń, odwiedź Kwadrum Konrodów.

Zaczęły tańczyć migotki ścienne pobudzane płomieniem świec, dobry znak, że letni wieczór zagościł w domu. Z zakamarków wyjrzeli stali mieszkańcy, duszki, skrzaty, krasnale przemieszczały się w takt migoczącego płomyka. Ucichły muszki, pająki wyszły zza szaf, nadstawiano uszy, czółki, zielone oczęta na wyjątkowość wieczora. Odżyły cienie a rozpalony knot rozpromieniał i wyznaczał tempo ukołysanego czasu. Wspólny wieczór odganiał zimno od Fremot, wciąż było ciepło, łagodnie i sielsko.

— Przylgnęła ona do Ciebie, dobry znak. — zaciągnął rzemykiem mieszek z tytoniem, odczyszczoną fajkę umieścił w specjalnym skórzanym etui.

— Długo nie mogła się przyjąć nazwa Jeziora Cholets w Spenie. Powiadano, Małe Morze Portes, Dziecko Bepore, niewielu też pamięta lub jakieś oględne legendy. Takież tam bajdurzenie z pokrywą oliw, mówią często. PraGosder znalazł i na to sposób. Wespół z młodymi siangerami organizował zawody kwadr. Zamykano bramy w grodzie na trzy dni. Gdym wzrastał, były one nawet raz w sezonie. Plendar lubi Kolomesty, a u nas zawody górują. Podczas zawodów i święta, PraGosder uświadamiał o przeszłych dziejach, aby połączyć co się podczas rywalizacji podzielić mogło. Natomiast waśnie Wielkiego Akwenu nikt nie pamiętał. Dlaczego one są opuszczone, a niektóre brzegi dzikie wprost nie do zdobycia. Czemóż Bradorsl omijają plemiona Pustynitów, Stersii, wszak przeobfita w zwierzynę, owoce, odpowiednie ziarna. Kto nie widział macha ręką, w Irterii wyłącznie szuka szczęścia. Którzy co przeszli szlaki, poznali smak Stersii tą niepodobność potrafią docenić. Roślinność niespotykana gdzie indziej, zwierzyna różnej maści i gatunku. Orsy nierówne, poszarpane, a skały czyste, migoczą w poświacie Słońc, Księżyców. Pozostał pośrodku Łezki jałowy krater. Zwany Ilbogun. Nazwanie dostał od samego Foasvab. Był to ponoć przepiękny akwen, zanim uciekł na krańce Łuku Weadrunsa. Zamarła w kontraście wszelka tam żyjąca forma lasu. Z jednej strony mieniła się szafirowo i szmaragdowo, w drugim pokryta siecią trzęsawisk, bagnami i bujną roślinnością. Dwa plemienia walczyły o bliskość błękitno-zielonego brzegu. Gdzie ryby rękoma łowiono a skorupiaki same wchodziły w kosze. W jednym raj i obfitość, naprzeciw przestrzeń pustynno-stepowa. Po latach walk zniechęcona na zmianę większość, odeszła na południe do przeciwległych puszcz. Żyjąc na skraju tychże gęstych drzew. Nie eksplorując niezbadanej mocy Bradorsl. Odważni co weszli w kwitnący raj bogactw, który dziś nie jestem w stanie opisać, ostali w szczęściu. Jezioro Cholets z czas straciło swą życiodajną połowę, wielkie obszary zamieniły się w trawiaste łąki, cykliczne zraszane przez północne deszcze. Co z mieszkańcami, trudno powiedzieć, sami Pustynici nie znają swojego matecznika.

Rodząca imienia wszystkim stworzeniom Foasvab była blisko. Utworzono im wspólną mowę. Kraina Bradorsl leżąca między pasmami gór, przedzieliła w końcu rzeka z źródłem w Fremot. Znów pojawiły się dwa plemiona naprzeciw. Rzeka wije się po dziś dzień w kształcie „eSki”. Stąd nazywa się potocznie — „Łezką”. Mieszkańców bynajmniej nie ma, a dlaczego? To już Kestela dziedzina.

— Gosderze, — w krótką pauzę na zebranie myśli, weszła zapytaniem Kontera. A gdzież oni teraz?

— Pierwszy raz idziesz z nami, odkrywasz Łezkę, gdy staniesz na Wzgórzu Wira, obaczysz Bradorsl w całej krasie. Dwie zielone wyspy pomiędzy górami, przedzielone niebieską nitką. Popadniesz w stan zachwycenia. Tą nicią to Sworth. I w długim nieść będziesz ten widok, a niewielu było przed Tobą. Niewielu doznało wyróżnienia, w dobrym Sklepienie wybrało Ciebie. Poznanie jest zarówno puste i w zanadrzu pełne. Obfitością ogromne i w ekspansji niepokorne, a ceni skromność oraz spontaniczną naturalność. W niedługim otworzą się tajemnicze bramy, drzwi wnętrza nieznanego, obyśmy trafnie w wyborze, wnieśli swój udział. Góry manią i zwodzą, prowadzą we skrajności, lecz i wzbudzić dobrego ducha potrafią. Dróżka ukaże odstępców lewego skrzydła, oni w swym zapalczywym gniewie po dziś dzień mieszkają w Puszczy, na stepie. Strachliwi na same słowo powstania nazwy Akwenu Jezior. Inne odłamy, plemiona pogranicza brzegów, przekroczyły nieprzystępne ziemie za życiem. Bagienni i Puszczanie, nie poznali blasków uroku Puszcz. Mieszkają poza lasem, sama zaś Łezka zasłoniła wszystkie ukryte wejścia. Gdyż samotna twórczość Bradorsl potrafi samemu stawić opór nastającemu złu, obronić się przed intruzem i nie każdego nosić zamierza.

— I znając to co opowiedziałeś, puściłeś Godera, a z nim Stensa…

— Zawołanie nie pochodzi od nas, ani ode mnie. Obawiam się, jednak co mogę… Postawią swą siłę przeciw mocom i czeluściom lasu. Uśpionym dworzanom Weadrunsa i Foasvab, rzekom i górom. Drapieżcy będą próbować brać w szpony ich słabość i lęki, czyhać na zniechęcenie. Zgodność posłannictwa i wierność, — zerknął na Stora, po czym prawie niesłyszalnie dopowiedział.

— Od znikąd, dotrą we wiadome. Drzewni ludzie Bradorsl wskażą ścieżki…

— Pozwólmy Fremot dawkować wodę do Sworth.

— Słowa godne siantery, droga Kontero. Obaczysz Godera i Stensę, a może nawet Cyla. Lubna miła pora, Golondzie Loskanii, obaczysz ze mną gwiazdy na ławie przed frontem?

— A jakże, po tak tylu słowach, wezmę tylko ciepłe odzienie.

— Powróciło… co pretendowało na najlepszy zwyczaj w Plendar.

Rozdział V
Dziennik pokładowy Tsentora

W zamiarze odkrycia zamierzchłych śladów historii rodu, Tsentor wraz z przyjaciółmi roztaczał plan powtórzenia tego, co było w udziale szacownego Prasta — Trasto. Wielki to był odkrywca i badacz sędziwych ksiąg, roczników. Przylgnęła do niego opinia, złotymi zgłoskami współbrzmiąca z dziejami Samtansaru: „Z ognia urodzony, w twardości skał nieugięty, wiatrom Portes nie uległ a Maeresii w ukłonie przed nim stali”. Syn Samtansar sławę Krainy rozniósł na Morzu Portes. Inicjator ustanowienia portu Sars, jednocześnie rzemieślnik nie przeciętny. Technikę szkutnictwa wniósł na wyższy poziomy, unowocześniał, eksperymentował. Urozmaicił kuchnię od ziaren po owoce mórz, które sprowadzał i adaptował w krainie. Mieszkalne saruny przemieniał z kamienno — zrębowe dworki. Władzę nad Krainą sprawował wespół i w mirze, dopuszczając głos ludu, tak, że niemal każdy mógł w prawie stanąć i o dobro nastawać w udziale. Zniósł wszelką wasalność, status majątkowy, ułożone zależności kręgów rodzin nad pomniejszymi w sile stanowienia mieszkańcami Samtansar. Samoorganizacji wywodzącej się z pierwotnie z po plemiennej koncentracji wokół grodów. W tym wypadku wokoło grodu Trasto. Przede wszystkim zapamiętano go jako piewca i obrońcę stanu, zwanego w Skansa jako sworebność. Wolni, swobodni w Słońcu urodzeni. Otwarł krainy na wschód, aż za Góry Lokosn. Czczony i sławiony u nauczycieli na długo po ostatnim wpisie w rocznikach Zamku. Tyle ileż kurzu zalegało w Księdze Ognia, gdy stronice pergaminów badaliśmy, tyle z kolei powinno powrócić rozważań nad sławetnymi dziejami. Powinność dziejowa. Pod okiem Techresa rozpatrywaliśmy ukryte i zapomniane treści, zanim pociągające nas od lat młodzieńczych morze nie porwało na bezkresne wojaże. Towarzysze zabaw dziecięctwa, penetrowania i stawiania sił przeciw nowym wyzwaniom z młodości, aż wreszcie, aby stanąć sami u steru władzy nad mądrością i odległą, niepoznaną dotąd Ziemią. Wartki nurt życia pozwalał nieraz omijać dorosłe przedproża rozwagi, aby w szerokości wód, przestrzeni pod i u nieba, rozkoszować się twórczą małością. Wówczas zdobycie sławy kusiło namiętnie, później wystarczał wyznaczony cel i obopólne szczęście w krainie. W Lokosn patrzano od zawsze w niezbadaną dal, dochodząc do wniosku, iż tylko morze jest naszą bramą ku wolności. Wdzięczni za wybór w Samtanii, przedtem poznany majestat w pieśniach i napisanych księgach wychwalano, przybliżano mieszkańcom. W drugim wprowadzano intratną kooperatywność wśród krain, plemion, narzeczy w obrębie basenu Morza Portes. Znał Samtansar dwa brzegi morza, Irterię i Orton, Maeresii oraz Registere. Wszystkie różniły się diametralnie kulturą, aczkolwiek iskrę posiadali wspólną. Stąd i mądrość płynęła, gdy i zachodnie i wschodnie odmienności umiejętnie filtrowała poprzez własną historię. Kamienie rosły w budowle sukcesywnie przez liczne lata, uwidoczniała się potęga i prestiż. Aby móc sprawnie odwiedzać różne strony i wracać szczęśliwie, wrysowano mapy, znajdując centralny środek odniesienia. Nazwano go „Badse” Przedziwne i niezrozumiałe, Lokosn — Samtansar w swej misji i straży nad Ogniem Początków, nie poznany był zupełnie nad Morzem Portes. Ledwo zaznaczano: „Kraina u Samtanów z grubsza nie poznana, z dwupodziałem władzy, ludu i mędrców. Sworebna, opasana górami, nieskończonością stepów, pustyń po odległą Sma. Tamże urodził się Święty Ogień i począł drogi rozniesu dla Czterech Synów. Tamże też najsławetniejszy, pierwszy wiekiem w Sma, utworzył na skale Królestwo, gdzie ugościł władczynię Córę Ognia.”


Morze było od zawsze tajemniczą zagadką na zdobycie, podsycane przez wykłady Techresa, stało się z czasem młodzieńczym celem. W życiu mieszkańców Sars, nauka w świetle ganest, przejawiała się nieustannie. Wdrażano technikę, wynalazki, lecz co najważniejsze rodziła mnóstwo pytań łączących się z wyobraźnią odkryć i przygód. Co najważniejsze łączyło co zawiłe w rozumniejsze.

Możliwości poniekąd na rozwijanie zainteresowań związanych z podróżą morską były przeogromne. Niby niewielkie szlaki handlowe z jakimi kooperował gród od Trasto, połączony był z wszystkimi niemal portami Morza Portes. I gród, chociaż osiadły i przywiązany do ziemi, w estetyce parterowych sarun, nawiązywał do bliskości wody. Rzemiosło, handel, rozrywka z powszedniością łączyła co morskie z lądem. Liczne dzielnice, osiedla, niczym wyspy, przenosiły poza obecny wymiar, nawiązując do czegoś skądś i gdzieś. Panowało tam stare prawo rodzinne, pamiętające wczesne organizacje plemienne. Gdzie wolność i szacunek uwarunkowane były ścisłą akceptacją zastałego i akceptacją w wspólnocie. Dzieje rodzinne, tradycje przekazywane ustnie podtrzymywały unikalną tożsamość. Zapisano i w ganest tą odmienną treść życia wspólnot na tle basenu Morza Portes. Wspólnota wolna otwarta na przeróżne zmiany czasu, lecz zarazem naturalnie — pierwotna. Dla wszystkich Trastonów przede wszystkim była to kraina przodków, pachnąca wolnością realizująca się w pracy i szacunku do prawa każdego obywatela. Wszyscy jak jeden mąż, jak mentor Techres w Ganest, brali udział w ujarzmianiu morskich żywiołów oraz obronie własnych zwyczajów. Stali jak jeden mur w obronie domostw, dziękując jednocześnie za obecność troskliwego Gordeuna oraz psotliwego Bonca, który to wprowadzał radość i wesołość.

Port w Trasto w przeciągu lat przechodził częste metamorfozy. Uwidocznione poprzez prastare kamienne trotuary, łączące granitowe nabrzeże z drewnianą palisadą i pomostem dla rybaków. Przechodząc coraz to dalej na północ, nabrzeże odsłaniało urządzenia przeładunkowe. W większości nowe starannie wkomponowane w infrastrukturę portową, lecz pozostawiono i starsze godne zapamiętania. Opuszczone, zastygłe w czasie, tęsknie wypatrywały łodzi na morzu, aby poruszyć ponownie mechanizmem, wzbudzić dźwięk i zgrzyt łańcuchów i przekładni.

Kraina, grody i osady o różnorodnym ukształtowaniu, hołdująca gospodarkę łowiecko — rolną, nie tylko potwierdzały słuszność inwestycji około nabrzeża, lecz widziały swą przyszłość i dobrostan dzięki sieciom handlowym. Aczkolwiek obecność mchu między nowoczesnością, między sworebnią a otwieraniem się na inność, nie wzbudzała podejrzeń. Zimny osąd jutra zapewniał stan tzw. „stażnia” idący łącznie z umiarkowaną „dążnia” na zmiany w nowości. Zachowano dzięki swoistemu tempu — rozwój, oblicze sławiące zarówno okres pionierski, pamiętający pierwsze ślady dziejów: Święty Ogień i rządy Zamków, czasy korsarzy, zdobywców morza po diachroniczne modernizacje.

Tuż u nabrzeża Sars, stały wysłużone, choć wciąż cieszące się blaskiem czasów — saruny peaglersów. Stara smibla powstała na kamiennej wyspie, łączyła się obecnie z sztucznym nabrzeżem. Omszałe zielonkawe głazy, fundament smibli — latarni, początkował skalny falochron osłaniający i rozbijający fale morskie. Za nabrzeżem, urządzeniami portowym, hangarami i siecią niewielkich magazynów, sarunami peaglersów rozpoczynał się właściwy gród. Tamże, począwszy od morskich fal, portów, sarun peaglersów zaczynało się odkrywanie wysp, lądów i kultur. Zaczęliśmy od dość niewyszukanych skarbów, były nimi przeróżne ślady z przeszłości. Nieczęsto poniszczone, pokryte rdzą, dawne artefakty z życia przodków. Wszystkie znalezione skarby świadczące o dziejach krainy urastały w odrębne historie, przeobrażając nasze podwórza, brzeg morza, klify, urwiska, wzgórza, w opowieści o tajemniczych odkrywcach Portes. Z czas niezauważenie nauka — zabawa, przeniosła się na prawdziwą wodę. Studiowaliśmy tajną technikę budowy łodzi, szkutnictwo, aż po uczestnictwo w transakcjach kupieckich. Początki choć trudne, gdyż zaczynaliśmy od sprzedaży własnej siły i czasu, przyniosły spodziewane efekty i radość. Teorię na pierwszym etapie konfrontowaliśmy z żaglomistrzami, zwanymi u nas morszczaki. W okresie „Ciszy na fali”, kiedy nie wypływano w morze, cumowały w Trasto pławy z Maeresii, Orton. morsnery z Irterii, Zostawiali niesłychanie barwne opowieści z swych rejsów i życia na morzu, przygód w portach. Poprzeplatane legendami, michałkami, anegdotami, wprowadzały lub wyprowadzały już wówczas na odległe akweny, legendarne grody i kultury. Bandery odpoczywających żaglowców, podczas ciszy na morzu, wraz z łodziami Samtansaru charakteryzowały się technicznymi nowościami. Rodzime które wyprawiały się na rejsy na Registre, Pouthe oraz drugobrzeżne Maeresii, nieznacznie odróżniały się lokalnym stylem. Udziwniane konstrukcje obła, odmienny kształt żagli, bukszpryt dłuższy, wzbudzały zarówno podziw jak i sentyment za przeszłym. Innowacje oplatające basen Morza Portes, pochodziły przeważnie od zmian wprowadzanych w rzemiośle szkutniczym Maeresii. Samtansar korzystał z wielu udogodnień, zachowując swój lokalny styl. I Trasto posiadał liczne pławy przybrzeżne, wyprawiające się wzdłuż zachodnich brzegów aż po południowy Registre. Wyodrębniono w Sars niewielką zatoczkę na perełki przemierzających Wody Pohra. Z dala od portu, targów, wyłącznie w otoczeniu smibl, na którym odpoczywały w cumie przy drewnianych pomostach. Dopieszczano tamże osobliwe kształty swych pławów. Kasztele, kambuzy, unowocześniano ożaglowanie, konserwowano, usprawniano urządzenia, kajuty, tkano sieci. Zaadoptowane na pływające saruny, stawały się mieszkaniem, pracą, odpoczynkiem oraz przygodą. A jakież odmienne, w kształcie urzekająco malownicze.

Na wieczorne zejścia w pobliskich portowych peaglo, wchodziliśmy zazwyczaj w przebraniu miejscowych knechtów. Za zgodą karczmarzy usługiwaliśmy żeglarzom wód z oddali, którzy upajali nas swymi niezwykłymi opowieściami. Poznawcze wypady utrzymywane były w ścisłej tajemnicy na Zamku Trasto. Czyniono domysły wśród służby, lecz sekret pozostał nieodkryty. Spotkania wśród pohrów, jak umownie nazywaliśmy morszczaków zza Wód Pohre, stały się pożywką na przyszłe plany. Kipiały egzotyką, innością, żeśmy zapominali prawie o wszystkim wokoło. Wielkim zmysłem edukatorskim wykazał się Techres. On to dzięki niezrównanemu talentowi oraz empatii, podzielał nasze zainteresowania, realizując program wykładni wedle naszych zapatrywań. Stąd i zdobyta wiedza na długo wyryła się w naszej pamięci. Z niecierpliwością czekaliśmy na kolejną, nową eskapadę, na okres, kiedy zimne deszcze ściągały Pohrów południa Morza Portes do przystani w Samtansar. Nie trzeba nadmieniać, że prawie wszystko znalazło ujście między przygodą w Sars a obowiązkami. Przypływ gości, liczne łodzie, dawni i nowsi przyjaciele, a także mieszkańcy z około portu, wzbudzał podekscytowanie. Wszystkim wprawdzie było na rękę z przybycia gości. Sworebnia triumfowała.

Śmiałków do poznania rzemiosła szkutniczego, nawigacji, profesji kupieckich, w Trasto z przyczyn zrozumiałych było sporo. Toć, iż terminy przeważanie były sezonowo, tajemna wiedza przekazywana została przeważnie przez seniorów w sędziwym wieku. Oni nie uważając na ustalone prawidła cechowe, swoim doświadczeniem, wiedzą z wielką ochotą się dzielono. Cierpliwość, dystans oraz odpowiedzialność była ich atrybutem, starali się także ustrzec nas przed różnymi czynnikami zwodzącymi. Dziś należy stwierdzić, zamysł mentorów nawet udał się, co najważniejsze obie strony uważały, iż odniosły sukces. Albowiem korzyści płynące z odwagi w nierespektowaniu rad, przy odpowiednim miarkowaniu, stały się obroną i puklerzem przeciw zakusom podroż. Oczywiście w samodzielnym już żeglarskim okresie eksploracji morza i portów.

Trastonów uczestniczących w tak zwanym „Peaglo wdrażaniu”, była niemała gromadka. Ostatecznie ostało nas gotowych i w pełni przygotowanych na zamorską wyprawę zaledwie jedenastu. Cel wytyczono i sprecyzowano jasno, należy zbudować własną łódź. Pozostali druhowie przygód i nauk, okrętowali się na pławy Porhów i cyklicznie opuszczali Sars, Trasto. Pozostała więź, a nadchodzące wieści, świadczyły, że stali się prawdziwymi morszczakami. Zdobywano archipelag wysp Pouthe, brzegi Simarotepia oraz południowe, zachodnie niedostatecznie odkryte lądy. Bramy Lokosn mogłyby przytoczyć, ilu powracało po rejsach, a iluż wybrało odległe krainy na nową ojczyznę. Bynajmniej bratnia pamięć tliła wspomnieniem klindstwa na nieoczekiwane spotkanie się w przyszłości.

Po krótce przedstawię dobraną kompanię na wyprawę. Byli nimi: Przewidywalny w takcie Wanszcz, muzyk — lutniarz, mieszkający od clindstwe we castzonie. Uczeń od ganest wdrażany na sukcesję od asta. Macwat syn ekonoma, ibak za grzechotkę dostał od astana. Rzeźbiarz Swost, zamieszkiwał z rodziną lewe skrzydło zamku. Odpowiedzialni za tzw. drewnianą sztukę, nie oparły się rodzinie, w tym i młodemu Swostowi, i inne techniczne nauki. Zapewne zostałby znamienitym konstruktorem jak i sławetni przodkowie — astani. Malarz — artysta Makros, trast wywodzący się z czeladzi a przygotowywany na rozsław piękna Sars. Znawcą prawa, paragrafów krain w basenie Portes, kultur i religii był Roster, towarzysz zabaw od wczesna wzrastania. Wspaniały na domiar żaglomistrz w skromnym usposobieniu ducha. Puszczał linę na cum, lubując ugaszczać wiatry w objęciu żagla. Dołączało wielu na czasowym pobycie w Trasto. Kuzynostwo zza Lokosn, bliscy z obrzeży Registre. Żądni przygód i wiedzy, wiecznie młodzi duchem, przyjacielsko zwarci na wyprawę po odległe kresy Portes. Wodne rzemiosło znali doskonale, tą od ganest, praktyk w porcie i seniorów, a bywało, że paegle służyły im za sarune.

Wczesne wyprawy handlowe do grodów Registre stanowiły o pierwszym doświadczeniu i nabieraniu szlifów kunsztu żeglarskiego. Zaczynając od najniższych posług i obowiązków na pokładzie, weszli z czasem na wyższe poziomy sterowności jednostki oraz arkany ekonomii. Mistrz Techres znający szlaki handlowe, wiedzę tę pogłębiał. Iskrzył odwagę w podejmowaniu decyzji, bystrość i wnikliwość, odpowiedzialność. Omawiając tematykę związaną z morzem, ekonomii, prawie sam towarzyszył w portowym rozgardiaszu kupiecko — towarzyskim. Dziś mogę stwierdzić, postawił mocny fundament w Trasto pod przyszłe ekspedycje i wojaże, z perspektywy to wyraźnie zauważam. Oddziaływanie Techresa wykraczało daleko poza zakres jurysdykcji Ganest, a nawet Samtansar. Wersy w Roczni Mórz stwierdzały: „nic w zasadzie nie jest pewne w Lokosn, jak tylko następowość sezonów i wyprawy z powołania od Ognia Sma”. Wśród astów, rastonów, prastów z Pohrami, Rodsami, wielce przyczynił się, aby urzeczywistnić powyższe porzekadło. Wyprowadzał nowy narybek pioniersko — żeglarski na bezkresne treści wśród mórz narodów i rzek kultury.

Wbrew pozorom nasze Sastnie zgodnie podzielały nasze wyprawy pod nabrzeże portowe. I nieraz letni program nauk, niknął niezauważenie. Stawaliśmy po fakcie niczym nieokrzesani chłopcy z okolicznych pól, opaleni z płowymi włosami, zadrapaniach i sińcami. Mieliśmy poniekąd i sprzymierzeńców oraz sojuszników, ogrodnicy i sadownicy konspiracyjnie popierali nasze nagłe podróżnicze absencje. Nauczyciele od sposobów nagięcia letnich nauk, była to prawdziwa akademia przetrwania. Wracając do załogi. Od klindstwa zaokrętowany był się naszą imaginowaną wówczas łódź — Netros. Znany jako mistrz od żagli, wyborowy tkacz. Dalej kamrat Plonka, Rebites, znawcy wyszukanej stolarki. Silny Blubil trzymający w dzierży ster oraz Sokter zza Lokosn. Większy od nas o głowę i czuprynę, a przaśne podpłomyki piekł najprzedniejsze i to w najmniejszym pomieszczeniu na łodzi. Inni towarzysząc na drodze do stanu rastonów, dzielili się doświadczeniem, badaniem, udzielając rad.


Kapitan Tsentor odetchnął, łódź wyruszyła na zachód w stronę Mearesii. Oparł się o reling, odkrywając po raz enty Sars z morza. Urokliwy jak zawsze, ukołysany letnią bryzą, lampami u nabrzeża. Powróciły dawne obrazy z lat wzrastania, wchodzenia w dziarski żywioł żeglarski, który u niejednego pretenduje niekiedy jako zguba w otchłani mórz. Zamierzali być odkrywcami, dziejopisarzami, ludźmi honoru w twardym świecie burz, huraganów i pławów widm, spoza barw Układu Portes. Chciano odkryć pradawne źródła na drugim brzegu Morza Portes, pozostawione przez czterech braci od Ognia Sma.

Łodzie rybackie, żaglowce ukołysane falą przybrzeżną zasypiały w promieniach słaniającego się słońca. Malał odgłos i plusk od stykania się burt o obijacze, mewy zatoczyły koło i powróciły na ląd. I korab cicho wysunął się z portu, nikt nie krzyknął, nie rozmawiał. Uśpiona tafla wody otwierała się przed dziobem w sennej i refleksyjnej scenerii pożegnań. Gród Trasto lśnił pośród wieczornego słońca, białe kamienne wapienie przywracały pamięć o radości i beztroskim życiu. Wygrzewania się na skałach po wielogodzinnym nurkowaniu i zabaw w wodzie. Majestatyczny zamek również przygasał umniejszony dalą, uwalniał jednak skomasowaną wiedzę na wolną przestrzeń. Gdzieś zawieszoną między morzem a niebem. Prawdziwość słów Techresa potwierdzały się: iż sens nauki sprawdza się dopiero wówczas, kiedy znajdzie zastosowaniu w życiu. Bezwzględna to słuszność. Niedługo to wszystko miało się sprawdzić w praktyce. Inne kultury, mowa, liczenie czasu, miar, wag, gdzie zwykle nie czas na wertowanie ksiąg. Spójność działań na morzu, unikanie i wychodzenie z opresji, zabezpieczenie ładunku, troska o zdrowie, łodzi, dyplomacja, wszystko stawało przed oczami niczym góra lodowa. Techres obiecał przekazać na zgromadzeniu Sofole, logiczny cel eskapady, aby i powitanie znalazło się z czasem prawidłowe. Kiedy? Nikt ściśle nie wiedział. Żegnaliśmy ganest, udzielone rady, pracownie marzycielskich projektów, planów, map i szkiców. Wszystko w czym przyszłe z przeszłości konstruowało rzeczywistość. Techres zachęcał do prowadzenia notatek, pisz to co najmniej interesuje Cię w danym momencie. Rozpocząłem więc dziennik pokładowy, pełniąc rolę kapitana i dowódcę wyprawy.


„Dziennik Księcia Tsentor — 362mare”, /trzysta sześćdziesiąta druga — łódź z adnotacją we wykazie ‘Księgi Portu Maeresii’ jako jednostka pływająca Krainy Samtansar, podczas panowania rodziny Tamans w Trasto. Twórca szkutniczego rzemiosła — Maeresii. Dok drugi, stanowisko trzecie. Zaksięgowany liczbą jednostki — nr 362/mare. Dopuszczony na nies i rozsław Morza Portes.


W Dzień Święta Kamienia Węgielnego Zamku Trasto, płynąc prostym szlakiem kupieckim dotarliśmy do zachodniego brzegu Morza Portes. Znane tutejszym i w Irterii jako Maeresii Górne. Tuż u wejścia do basenu portowego, rozciąga się rozległy pod ścisłą kontrolą przybrzeżny akwen, nazywany u Maeresów, Zatoka — Barsy Koman. Ów akwen jest pierwszą bramą przed portem, gdzie stojąc na kotwie czeka się na zgodę wejścia. Dwunastu Sidarsów, obwołano nas dość zabawnie przez kontrolerów portu Ducke. Pierwsza ulga, wiedziano o naszym przybyciu. Pragnienie związane z odebraniem łodzi od szkutników wzrosło niebagatelnie. Portes dotąd widziane oczami pasażera, pomocnika na łodziach przybrzeżnych, absorbowało, jak słońce przyciąga planety i konstelacje. Ruch bezwarunkowy, na który zaradzić nie w sposób. Wirowało nam tylko w głowach, wsiąść na pokład i obrać ster na odległe lądy i morza. Pragnienie związane z odkrywczą misją eskapady, poszukiwanie początków lub kontynuacji kultur od Sma.

Wreszcie podstawiono łódź z żaglem, określana wśród miejscowych barka transportowa. Pożegnaliśmy morszczaków z łodzi Samtansar. Nowa niska łódź, barka, była szeroka, przestrzenna i zamierzała nas dowieźć do portu — Maeresii Dolnego. Często spotykana w obrębie Zatoki Barsy Koman, gdyż służy jako transporter białego kamienia, sprowadzanego z kamieniołomów spod Puchu Modare. Podczas podejścia do nabrzeża, głoszone na wschodzie hasła o zjednoczeniu Maeresii z wodą, odżyły. Maeresii w istocie żyło na wodzie, wodą i z wody. Wszystko com spostrzegł i dotknął, połączone zostało z systemem wodnym, a zatem z gospodarką i rzemiosłem morskim. Aż trudno uwierzyć w tą specyficzną symbiozę, spotykaną niemal w każdym calu i detalu. Lecz wracając na wodę. U wejścia nie nastąpiły żadne poważniejsze procedury jak straszono z początku. Czynności sprowadziły się jedynie do określenia celu z przedłożeniem papierowym, wystawionym przez Samtansar. Byliśmy w dobrym usposobieniu ciesząc z przejścia pierwszego etapu. Domniemam, iż dyplomacja i wysłannicy Techresa, nie tylko zaanonsowano nasz pobyt, lecz i dostarczyli odpowiednie dokumenty z potwierdzeniem. Chociaż wyprawa posiada znamiona incognito. Mnie Maeresii witało pierwszy raz w charakterze kapitana, dlatego i opinia o urzędnikach jest nawet przychylna. Oczywiście, tajemniczy Techres wprost nic nie napomknął, toć dopiero idealny przyjaciel i mentor. Otrzymane poparcie od Irterii na eksplorację badawczą, rozniosło po trosze wieść wśród Irtersów jak i morszczaków Maeresii. Była zgoda na poruszanie się po wodnych drogach, kanałach Bepore. Na zapytanie u Bram Ducke skąd, retorycznie wskazano zakurzone roczniki, widać zapisano co należało.

Docelowe nabrzeże, to potocznie nazywany przez miejscowych Rybackie Ducke. Tamże ponoć większość rozpoczyna swoje pionierskie rejsy. Dziś może dziwi niejednego, lecz centralna arteria Irterii — rzeka Bepore, nie posiadała w takim charakterze delty przepływowej. Zaczynały się dosyć wcześniej liczne mokradła, trzęsawiska, setki wysp, wysepek otoczonych płytką wodą. Ledwo mogła przepuść wąskie czółno. Cóż, człowiek z należna techniką potrafi uczynić. Dziś przynosząca prosperitę delta jest siecią kanałów podporządkowana gospodarce wodnej Maeresii.

Nasze zadanie na ten czas jest bardzo proste. Odnaleźć barkę w płótnie Pomsterów i odebrać zamówienie: ożaglowanie, takielunki, żywność i dać się spławić w Dolne Maeresii. Nic łatwiejszego, a jednak na odmianę do wejścia do portu, namnożyło się przeróżnych ceregieli, formalności. Nas nie za dużo potrafi zaskoczyć i wyprowadzić z równowagi, długo byliśmy uzbrajani w cierpliwość na niespodziane okoliczności. Przykładowo w Centrali Amsard, zanotowano, że został już wypisany pław o liczbie 362 w Maeresii Dolnym. Zarejestrowana i żywa, a my chcemy dopiero odebrać części od niej w Górnym Maeresii. Wiele słów i tłumaczeń, że jedynie „ubranka” odbieramy i prowiant na rejs. Niemniej jest i radość, urodziła się trzysta sześćdziesiąta druga jednostka pływająca. Są dokumenty, pieczęcie, weszliśmy w posiadanie własnej łodzi. Podniecenie wzrasta.

Wniesione latami Maeresii budzi podziw. Ilość kanałów, dróg wodnych i miejsc na cum, portowych łodzi strzegących porządek, jest wprost oniemiające i nieproporcjonalne terytorium krainy. Skala jak wspomniałem przeogromna, aczkolwiek też studzi i orzeźwia, wzbudzając dystans. W końcu odnaleźliśmy wskazany hangar magazynujący dodatkowe uposażenie łodzi. Powiedziałbym kto wśród maeresów, mało i dużo, parę mebelek i worków. Dla nas w całości wytęsknione. Odetchnęliśmy z ulgą, teraz tylko przetransportowanie ładunku pod nabrzeże, załadunek i obranie kursu do Maeresii Dolnego trzecim północnym kanałem delty. Czekamy na transport, barkę.


— Oto i dwunastu śmiałków z Osnok wschodu, — zakpił tęgi brodacz, barczysty, przyodziany w kupiecką, nieco wyświechtaną kamizelkę. Przedstawił się jako Rekin Mórz, choć nie jedni mówią, iż to ponoć odwieczne zawołanie szyprów w Maeresii. Nadawane po nastu przepływach dwu podziałów. Krainy osiadłej na delcie rzeki Irterii — Bepore. Skonsolidowane w jeden uzupełniający się wzajemnie organizm. Nastawiony zawsze na profit i władzę. Kraina ekspansywna i nieczęsto konfliktowa w udziale interesów na Morzu Portes. Sąsiadująca z Irterią, Orton, Portes, Krainą Simarotepia, tuzin dni od brzegów Skanma. Wywierały od zarania dziejów intensywny impuls na rozwój cywilizacyjny. Począwszy od nauki, techniki, ładu i prawa w dziedzinie gospodarki. U wielu skrywała samo następowy geniusz na sprawowanie rządów. Koło postępu i ciągłych zmian ruszyło i należało nim tylko umiejętnie sterować. Należało stwierdzić, patrząc na ten przedziwny, stworzony przez człowieka organizm, iż kto nie był związany w Maeresii, nie stawiał kroczków od wczesnych lat, ten nigdy nie został ukołysany tą specyficzną mentalną falą. Niczym wielki pokład w cumie, gród, zarówno Górny jak i Dolny, balansował według tych praw. Według pradawnych zwyczajów, zarządzano, gospodarowano, budowano, a kraina wzrastała z precyzyjną współzależnością. Mogło i wzbudzało u przybysza zastanawiające niedowierzanie. Nic bez rzeki oraz morza. Kto nie słyszał o Maeresii, od traktatów naukowych po dziejowe niesy i przeróżne historie. Wprowadzały zrozumienie, serdeczność i zewsząd pożądaną sworebność, którą w Samtansar gloryfikowano święcie. Od dłuższego już czasu, brzegi Portes zbliżały się na wielu płaszczyznach i inne zabłysnąć miało słońce nad krainami obu brzegów.

— Was polecono przewieźć w czeluści piekieł, któż Wami dowodzi — na pierwszy rzut oka nieokrzesany Maeres, z lekceważącą manierą głosu, powitał grupę Trastonów. Względne spojrzenie na nowy ładunek stojący na nabrzeżu nie wyglądało optymistycznie. Zapewnienie Techresa o rodzącej się nowej więzi dwu krain, o wspólnym dyskursie włodarzy, oddaliło się na odległe sztormy dwóch światów. Może gdzieś w połowie drogi, około Modare, wiecznie mglistej i bagnistej ziemi z niedostępną i wrogą naturą i przestrzenią. Chłód i szorstkość mowy zmianowała o czymś zupełnie innym. Szyper Rekin natomiast w swej widać stałej manierze nie zabiegał o względne grzeczności. Lekceważąco tylko zagadnął:

— Sporo nazbieraliście gratów w drodze. I wszystko to zrobiło Wam Maeresii. Uh, hu uh, na heszlp nie zmieścicie tyle mebelków. U licha, gdyby i szyprów słuchano w dole, i oby byle czort potrafił z nimi nawiązać nić targu, zapewne i mnie by łajbę odrestaurowano. — wskazał na swoją barkę.

— Dorzućcie jeszcze biurka kreślarskie, baldachimy z moskitierą, dwa mola z leżakami. A niech, przydałyby się im, nieprawdaż… — tubylczym śmiechem, Rekin opłynął w dźwięku całe widoczne nabrzeże. Gdy Rekin lekko zastopował, przedstawiając nastawienie do sprawy, z przywitaniem wyszedł Tsentor. Spojrzał zimno z wyrafinowaną pozą grzeczności i manier, czego Tsentorowi zbywało w nadmiarze. Ukłonił się Rekinowi. Ten niepozorny z wyglądu Trast, będący raczej odzwierciedleniem mędrca z ganest, przybrał nagle pozę wytrawnego marynarza z portu Sarnpoh. Przyciemniwszy swój wizerunek, wysunął się na czoło Trastonów. Po stokroć razy stawał pośród Rodsów, Pohrów, gdy szukano odpoczynku i bezpieczeństwa w okresie ciszy na morzu. A że obserwatorem był znamienitym, po trosze i aktorem, tak przemieniał się nieraz z księcia w towarzysza rozrywek. Jednak cóż nie robi się dla nauki i doświadczeń. Z lekka kiwnął na biodrach, pochylił do przodu lekko głowę, jednocześnie jakby z trudem podniósł nieznacznie podbródek. Pozorując styl morszczaków, nie tracił bynajmniej nic z dystynkcji stanu. Niesamowita kompatybilność czasu i otoczenia. Szyper w pierwszym odczuł teatralizację i papierkowy stan. Przetarł brodę, podkręcił wąsa, jednocześnie marszcząc brwi. Patrząc na Tsentora leniwie żuł tytoń, potem nasunął głęboko na czoło szyperską czapę dokerów, aby za moment drapiąc się, odkryć ponownie wyniosłe czoło. I pewnie staliby tak dłuższy czas, przyglądając się wzajemnie, gdyby nie Tsentor pierwszy nie wystawił szczupłą dłoń w ramach powitania. Witając się zdawkowo oświadczył.

— Paru nas zmierza do Dolnego, jak spostrzegłeś, lecz ze mną Waść bierz rozpatrzenie na wszelkie sprawy dotyczące transportu. Trasę, którąkolwiek wybierzesz pozostawiam Waści do dyspozycji.

Gdyby trudno byłoby mnie odnaleźć, proszę konsultować się z stecerem. Udzieli wszelkich odpowiedzi na pozostałe wątpliwości, odnośnie do ładunku, spraw dotyczących załogi. Posiadamy własnego kucharza, stąd i messę należy udostępnić w dogodnym czasie. A co do ładunku, domagam się wzajemnej konsultacji wobec transportu i składowań.

Nabyta poprzez lata bycia szyprem zbytkowność oraz oschłość, pozwoliła Maeresowi jedynie na odburknięcie. Chrząknął, splunął w nabrzeże, powiedziawszy lakoniczne,

— No dobra, niech będzie, podeślij mi tego stecera. Hmm, Czas zacząć, a nie marudzić. Noc zastanie nas i słodkie wiatry przywitają nad rankiem znad Modare. — poprawił ponownie czapkę, spojrzał na swoją załogę oraz Tsentora.

— No już do roboty…


Rozgrzane powietrze, które zawisło nad portem w Ducke, owładnęły i morszczaków Rekina jak i Tsentora. Słońce wirowało pulsując co rusz nową falą żaru obezwładniało. Nastała upragniona sjestę dla wycieńczonych Maeresów i Trastonów. Nikt nikogo nie pokrzykiwał, poganiał, tempo wyznaczała pogoda z temperaturą. Nawet instrukcje pierwszego oficera, matowiały w tej gęstej zawiesinie skwaru. Nie czas był istotą pracy, a zwykła wydolność fizyczna. Najpierw wyznaczono kolejność ekwipunku do zmagazynowania oraz osoby odpowiedzialne za swój odcinek. Wtórowały szumiące rytmicznie fale, plaskające o nabrzeże, kadłuby. Morskie ptaki śnięte upałem, przyglądały się portowcom z kamiennych falochronów, drewnianych dalb. Średniej wielkości barka pod balastem ładunku z wolna zaczęła się zanurzać. Wszystko cieszyło, nawet zgrzyt i skrzypienie starego żurawia, dźwigów. Praca posuwała się wolno, ale do przodu. Milczącą zgoda na obowiązki przerywana była jedynie przez Szypra Rekina. Widać zaprawiony latami kpiarz i łgarz Ducke, za nic miał słońce w zenicie oraz wstępne układy z nowym kontrahentem. Pojawiał na moment obadać postępy, potem znikał niepostrzeżenie.

— Ot Ci drużyna, na Bonca i Senoksa. — szyderczy grymas, zmarszczone czoło z podciągnięciem brwi, znamionowały o kolejnym cynizmie.

— Prowiantu i wspomnień od łodzi na oko podziwów Morza Portes, starczy do trzeciego pokolenia. Miejsca na maronskich półach może zbraknąć, na stateczki we flaszach. Uć, tylko popatrzcie — mówił jakby sam do siebie, lecz w zamyśle słowa rzucał do wszystkich. Podparł się prawą nogę o pachoł, tradycyjnie poprawiał co rusz swą czapkę szyperkę. — Z takimi takielunkami, można i przed promenadą w Nowym Maeresii przykucnąć na redzie i gawiedź sprowadzać na widok. U… jakżeby dziękowano i getonsy wpadłyby przy okazji w mieszek. Chociaż nie przypuszczam, ażeby nadciągały tabuny z Osnok, Sitocin, odwiedzić morszczaków od Skanma. My lubimy zabawę, lecz nie wiem, czy produkty wytrzymają i przemienią się w zjełczałe oliwy i zapleśniałe ziarnka — zachrząkał, splunął ponownie w wodę, po czym machnął dokerom, — resztę chłamu i świecidełek wrzućcie na kuper barki, a co zostanie z worków, obwiązać i na mały dostawiony hol. W odpowiednim czasie dopłyniemy i razem z tym bahols. Rano buchtowanie i powiedzmy okrętowanie. Tyleż miejsca na pokładzie? — zaśmiał się gromkim basem, aż rozgrzane opary jakby nabrały trzeźwości i zimna.

— Wychodzimy na spacer w górę rzeki. Moi funkcyjni wszystko wczas pokażą i wyłożą — w swoim zwyczaju splunął przeżutą tabakę w wodę. Przetarł nos i usta otwartą dłonią oraz zwyczajowo oprawił szyperkę.

— … lub może ostawmy niepotrzebne procedurki. Duks policz szanownych gości. — odczekał chwilę, stwierdzając sarkastycznie. — Jesteście już zaokrętowani. Sprawa załatwiona. Co do kubryku, mały, ciasny, na krótkie kursy starcza. Do sjesty po zenicie Wasz, my i tak wieczorkiem dopiero jadamy posiłki. Duks zanieś papier w budę Amsardu, nie zapomnij wziąć stempelka. Ukazał swój ciemny uśmiech jawiące się prawie jak pogorzelisko paegla po straszliwym pożarze. Wskazał na swą szalupę. — Niezła szalupa co, wasz moście… przypadnie wam do gustu.

— Jak widać, ładunek nasz to przede wszystkim takielunek oraz prowiant. Miejsce na transport z chęcią byśmy wcześniej poznali. Oto i konosament. — należycie sporządzone pismo powędrowało z dłoni Rostera do zastępcy Rekina.

— Pokładam, że w Dolnym stan ładunku się nie zmieni?

Brygadier tylko skłonił głowę, mrugnął powiekami, dając do zrozumienia, iż jakoś to będzie.

— Stary szyper pomarudzi, poklnie, lecz nie ma się o co martwić.

Nieoczekiwanie jakby spod ziemi albo szybciej spod pokładu wyłonił się szyper, który najwyraźniej przysłuchiwał się rozmowie zastępców. W swoim zwyczaju palnął cyniczną dygresję, budząc swym głosem połowę nabrzeża rozgrzanego słońcem południa.

— Niech łopatami szuflują w Dolnym. Co mnie wasze żarcie obchodzi? Zwilgotnieje, skisi się, wasza sprawa i pakowaczy. Jeśli rozchodzi o takielunki, dowiozę całe. Lubię i szanuję nowe łajby — na pergamin konosamentu, zwyczajowo chrząknął i dorzucił zdanie swemu stecrowi. — Potem przyjdziesz, obadam i obgadamy. I niech strażnicy liczą co trzeba, a nie fajki stawiają in blanco. A teraz powtarzam żwawo zakasać rękawy. Rano wchodzę w górę rzeki. Idą dobre prądy, należy łapać co tylko można. Przy tylu i takim balaście, poty wszystkie wyciśnie. Niech mnie Bonc, że też Rekina na taką mieliznę pchają. Po wyjściu wszystko co w Ducke ignoruję, zatem pozostało wam parę hrodzianów. Zrozumiane! Odszedł. Miejscowi cynicznie machnięto ręką, jakby zachowanie Szypra było swoistą normą. Wolno powłócząc nogami, kierował się w stronę hangaru dla kupców. Kto spojrzał za nim z stuprocentową pewnością zgadywał, szedł mrucząc coś pod nosem, chrząkając i żując tytoń.


W dawnych czasach Port Ducke nazywano Pomostem Rybim. Powiększane latami połączyło interesy Maeresii z wszystkimi niemal krainami na Morzu Portes. Wyspami Samre, Masuane, Pest, stając się niekwestionowanym liderem w gospodarce morskiej. Dawno przewyższył już parokrotnie Sars oraz pozostałe porty nad Morzem Portes, i to zanim powstało Maeresii Dolne. Żadne bandery nie mogły lekceważyć nabrzeża początków krainy, usytuowanej na południe od Modare w delcie rzeki Bepore. Sukcesywnie podporządkowano zarówno szlaki handlowe jak i kontrolę prawną na akwenie północy. Wyznawano wprawdzie swobodę poruszania na morzu, tak w istocie prawie wszystko pozostawało w nadzorze Maeresii. Północne Modare nikt na stałe nie zdobywał. Śmiałków było niezliczone rzesze, jednak nieprzystępne brzegi, ziemie, które były pełne złowrogich sztormów, nikt nie zaadoptował. Potężny żywioł morski wdzierał się sezonowo w głąb lądu, zgubne bagna, trzęsawiska, wody. Wiatry, mgły i gorączka bezlitośnie pochłaniała członków eskapad i odkrywców. Niemniej kto choćby raz przekroczył Bramę Edruns i zakotwiczył i poznał brzegi Modare, ten mógł liczyć na szacunek w świecie żeglarzy.

Kraina Górnego Maeresii, choć w najbliższym położeniu, została osłonięta całkowicie inną aurą atmosferyczną. Klimat zawdzięczała rzece Irterii — Bepore, rozległej w delcie u ujścia do Morza Portes z setkami kamiennymi wysepkami. Już w dziejach Wielmolsa oraz Kalstona, odkryto tą rozwojową zależność. Pod czujnym okiem Irterii, wzrastała w siłę, wykorzystując położenie i warunki klimatyczne. Głównie za sprawą krain mateczników, założonych przez Lostora — Plendar oraz Spenie. I tak pośród wysp, wysepek, rodziły się hangary, magazyny, wówczas jeszcze doki szkutnicze. Wspaniałe marony dwu, trzypiętrowe z przepięknymi w różnorodności fasadami pełne rzeźb, malowideł, gzymsów. Zwane u żeglarzy marcordy. Na podziw wystawione, gdyż procedura wejścia do portu zmuszała opłynięcie wszystkie marony, aby otrzymać wymagane zezwolenia i dokumenty. Stempelki, numery, znaki, przepustki, cała gama rozmaitości, która potrafiła niejednego Porha wyprowadzić z równowagi, lecz i wielu okiełznąć zarówno pod względem sztuki jak i prawa. Nawet najmniejszy helszp w obsłudze wioślarzy odnotowywano, gdyż w Maeresii liczyła się przede wszystkim wyporność wody, którą skrzętnie obliczano. Swoboda zaufania, owszem, lecz jak mawiali Maeresi, „wszystko wolno, lecz czy wszystko można”. Na wyjątkową procedurę w Maeresii Górnym godziła się Skanma, Registre, Pouhte, odległe kupieckie południe. Zaskoczone sposobem egzekwowania praw, przedkładano potencjalne korzyści i w zgodnym na większość przystawało.

Przemysł i funkcja w Maeresii Górnym była różnorodna, od produkcji po zapewnienie zaplecza magazynowego. Napomknąć należy o osobliwej umowie między Dolnym a Górnym Maeresii. Otóż Górny produkował części i dostarczał surowce, natomiast Dolny budował i stwarzał. W skrócie określano go jako: Górny na lądzie a Dolny na wodzie. Albowiem Górne wytwarzało tylko wyposażenie na łodzie, barki i fupieghne, które wedle Pohrów nie miały równych na falach Portes. Posiadały liczne hangary, warsztaty, zakłady, hale, z trudnością do policzenia nawet dla skrupulatnego obserwatora. Przemysł ciężki, średni, lekki, od hut po maleńkie firmy rodzinne. I jeśli zwykły przybysz początkowo mógł zagubić się w tymże systemie, optując za chaosem, tak w rzeczy samej, wszystko było pod ścisłą kontrolą, niespotykaną dotąd w kulturze Portes. Mierzono, ważono, liczono wszystko, począwszy od żywności, tekstyliów, budownictwa, przemysłu szkutniczego, w wyliczance niemającej końca. Wdrażano pionierskie innowacyjne technologie, nowe nauki, administracyjne prawa. Górne jak napomknąłem, wyrabiało bowiem wszystko od przysłowiowej blaszki, igiełki po kolosalne stalowe konstrukcje, stoczniowe, budowlane itp.… Warsztaty tkackie wyrabiały najlepszy gatunek płócien na żagle, brezenty. Energię na uzyskaną moc pracy uzyskiwano dzięki przekładniom poruszanym przez nurt wody. Spiętrzone wody kanałów napływały na energotwórcze pędniki. Poruszają niemal całą najcięższą masę przeładunkową w Ducke. Koło-zębne młyny uwalniają energię zza kamiennych budowli, nie widoczne dla zwykłych mieszkańców, jednak podziw z jaką lekkością przenoszą ciężar, wprawiają w ruch urządzenia, zapiera dech w piersiach. Nigdzie dotąd nie spotkałem podobne rozwiązania. Nawet Techres, który opowiadał nam o nowościach w technice, nie przytaczał podobne przykłady.

Wyspy delty w naturalnym procesie wzrastania, znalazły niewielki kąt stopnia w stosunku do brzegu morza. Stąd inżynieria miejscowa idealnie wykorzystała nurt wody na źródło energii. Wzbudza szczery podziw. Szumią, szemrają, dźwięczą i łoskoczą, jednakże miła to muzyka dla właścicieli zakładów. Ciekawym uzupełnieniem na tle widoków gór północy są wiatraki. Bardzo rzadko spotykane w Samtansar, aby wykorzystywać siłę natury. A szkoda. U nas gdzieniegdzie, gdzieś w dali widać czteroskrzydła młynów, lecz w Maeresii wciąż zgrzyta i trzeszczy. A to przekładnie wodne, wiatrowe… aż dreszcze wzdrygają, cóż za mechanizmy wewnątrz są ukryte. Patrząc jak z łatwością przyciągają pełne barki do nabrzeża, na hałas jaki dobywają, aż włos się jeży.

Wszystkie wysłużone barki, pławy służące poprzez lata na Zatoce Ducka, przeobrażały się w swym drugim życiu. Stawały się motelami, miejscem spotkań dokerów z rozrywkową funkcją. Wykorzystywane zostały także przez liczne grupy flisaków, zamieniając się w pływające mieszkania. Kunsztowne, udekorowane, pełniły istny kalejdoskop kunsztu szkutnictwa.

Charakterystyczne dla całego nabrzeża, były wszechobecne pachoły na cum łodzi. Imaki oraz kołowroty podciągające liny cumownicze z łodzią na brzeg. Pozwalały na postój nawet na piaszczystym brzegu. Żeliwne pachoły mogły wytrzymać napór największych jednostek podczas burz i sztormów. Na domiar na akwenach zatoki Morza Portes, rozmieszczano pływaki nabrzeżne połączone z portem, zdolne na cum pomniejszych jednostek oraz fupienghne z pędnikami mechanicznymi.

Na zapytanie członka załogi Rekina, o stosunek do podziału dwóch stron w charakterze pracy, Maeres powiedział niedbale w lokalnym slangu — mashlang, „tutaj załatwiają i wyrabiają wszystko, co tylko w możności dostarczyć można do Maeresii Dolnego, potocznie zwane Dół lub Piekło”.

Ważne i godne podkreślenia jest informacja, że Górny w przeciągu Dwupodziału, wyłączając środkowy bufor z latyfundiami ziemskimi, nie postawił na fali żadną jednostką pływającą. Zgodne Porozumienie Praw Stron. Symbioza zgodna, Dół posiada doki szkutniczo stoczniowe, gdzie montowane są wyłącznie gotowe pławy. Porównując nasz Samtansar na powyższe, to sielanka i w spokoju śpimy, jak za początków czasu Rodsów. Dzieli nas morze i niezbadane lądy bagien. Puch Edrunsa dzieli nasze ziemie bezpiecznie przed próbą wchłonięcia i wniknięcia w ten samonapędzający się żywy organizm. Aczkolwiek jestem pełen podziwu.


Budził z wolna świt gród i ruch w porcie, znalazły się dla nas dość wygodne keje na barce. Dla nas kolejny dzień, aby zrealizować nasz obecny cel. Odbiór łodzi i potem same już sedno — rejs na morze. Rześkie rano z odległym widokiem na zaśnieżone stoki — dwójnasób podniecało. Ładunek bezpiecznie załadowany w wraz z nim narzędzia i półsurowce odpowiednie do rzemiosła. Począwszy od tokarzy, kowali, tkaczy, kucharza. W Maeresii, w tzw. Piekle, jak uszczypliwie mawiano w Górnym na ziemie przylegające do prawej odnogi delty Bepore. Wszelka wieść o doku szkutniczym, niepomiernie cieszy, a są i tacy, którzy widzieli naszą łódź. Zresztą rozprawiano o tym już w porcie Ducke. Nam tenże skomplikowana rachuba czasu wedle nowych pławów, tak skrupulatnie odnotowywane w Maeresii nie potrzebna. I nazwa Piekła u nas się nie spotyka, szybciej mowa o Krainie w Delcie Bepore. Maeresi, gdy wyjaśniają o co im rozchodzi w tym uporządkowanym niby czasie liczonym według wyporności jednostek pływających, odpowiadają. Przede wszystkim spekulacje ekonomiczne w maronach, przypisana odpowiedzialność. Ale żeby jednostka mogła formalnie tytułować się przyznaną liczbą, należy przywołać Łuk w zatoce Koman. Wszelkie wpływające i wypływające jednostki czynią tamże sławetny rejs wzdłuż nabrzeży. Na pierwszy pozór wydaję się jako skomplikowany system, aby rozeznać się w wewnętrznych realiach czasu krainy. Zważywszy, iż liczby porządkowe podporządkowane według pływających jednostek, nie zawsze są znane mieszkańcom. Stąd podwójna zawiłość.

I tak począwszy od platform na wodzie, barek, portowych łodzi, żaglówek, nawet pływające warsztaty, stanowiły o czasie. Górna Kraina odpowiadała na Dolne potrzeby doków, Górny nie mógł istnieć bez Dolnego. Wprowadzane klepsydry czynnej jednostki pływającej, wewnętrznie regulowały porządek na wodzie. Sternik Rekina w zachwycie wychwalał owe zależności, niemal przy każdej okazji, gdy tylko przywoływał Dolny lub Górny. Powtarzając cynicznie na okrętkę — nic nie zbudujesz w Górnym, — zaśmiewał się przy tym rubasznie. Potem poważniał i machnął dłonią kończąc swój specyficzny wywód, — nic nie może zburzyć naszego cykadełka dopieszczanego latami. W drugim w Maeresii nie kultywowano łączący nies idący wprost od ganest, jak czynimy w Skanma. Nam wyliczał Roznis od Ognia Sma, zgodnie z wolą Czterech Braci, węgielne kamienie od założenia grodów, a u nich wpis urzędowy łodzi. I tak Bepore w delcie, pośród korytarzy kanałów, zatok i portów, oprócz jednej rachuby czasu dla całego basenu Morza Portes, posiadał przeróżny nośnik lat. Ponoć zaczęło się od pierwszej łódki spławionej z Irterii — Golondii około trzysta lat wcześniej. Przeciętny mieszkaniec, mógł znać nawet około nastu wyliczeń rachuby czasu, idące równocześnie z tzw. pierwszym spławem w dół Bepore. Wokół określonej liczbą jednostki, Maeresi podporządkowali co dniowe obowiązki. Nasze zamówienie — Trastonów, określono na trzysta sześćdziesiąta druga łódź żeglowna. Morszczaki powiadają, iż od dawna oczekiwano na nowy okres w zakresie jednostek morskich. Wieści oplatały wyspy zewsząd o niedługim wodowaniu nowej, ciekawej łodzi, zamówionej spoza jurysdykcji Mearesii. Nosi woda echo tych szeptów, prawie, jak gdyby wrzucono na środku Portes olbrzymią bryłę granitową. Nie wiedziano, jednakże, jakim zasięgiem nowa łódź oplecie ziemie swoim czasem.

Zatem troszkę deprymuje i zatrważają przyszłe rejsy naszej łodzi. Zapisane przez władze Amsardu pod liczbą 362, dopisując po myślniku Trazhter. Trzysta sześćdziesiąty pierwszy pław przynależał do wyspiarzy Pest. Niewielka wysepka kolonialna na Morzu Portes w pobliżu Pouth, zdobyte podczas zaznaczenia dominum, bitwami z archipelagiem wysp Registre w Dawnym Układzie Krain Wód. Morszczaki twierdzą w miejscowej mowie mashlang, iż wspomniana łódź, która błyskawicznie opuściła tutejsze porty, nie weszła na Łuk Koman/Duck. Ślad po niej zaginął na wodach. Nikt nie słyszał, nikt nic nie widział, nie pozostały żadne zapiski w kapitanatach portów. Interesujące, cóż nam przeniosą fale i wiatry sztormów w Dolnym.


Zaszumiała, zabulgotała woda od pędników barki, uwalniając liko pęcherzyków powietrza. Wolno ruszył Poluns. Słynna barka Szypra o ekstrawaganckim przydomku Rekin. Nieznacznie przeładowana obrała kurs na Kanał Koma z śluzami, umożliwiającymi wpłynięcie w południową, dolną deltę Beporę. Nabrzeża dumnie żegnały naszą Poluns. I znów mashlang powiadał na pokładzie, iż ponoć barka Rekina posiada najstarsze pędnie wśród czynnych barek. Lecz zaraz podkreślano, nie mają one jednak równego w swej klasie konkurenta. Aby ilość zapewnień morszczaków oraz dźwięczne zgrzyty wydobywające się spod pokładu, szczęśliwie doprowadziły do celu.

Idąc w górę rzeki pojawiły się z lewa słynne wypiętrzenie, Pasmo Gór Modare Senru. Zasilały nurt mnóstwem pomniejszych dopływów, rzeczek, źródełek. Znane są w szczególności z charakterystycznych Pięciu Koron, które wyłoniły się nam teraz z oddali zza pierzastego puchu chmur. Największy z nich nosi nazwę Meglike. Wspaniały ośnieżony szczyt na tle niebieskiego nieba. Należy nadmienić, iż Poluns nieustannie idąc w górę rzeki, korzysta z morskiego, silnego wiatru. Wszystkim widać pasuje ten układ, gdyż morszczaki Rekina z rutyną tylko kontrolują żagle i ster. Sam Rekin po wczesnym oględnym zlustrowaniu załadunku, tym razem z mocno zaciągniętą szyperką na czoło, tylko wyrzekł:

— Jezioro Postoju i na Kanał Koma, — pokazał fortel plusku ryby we wodę i wrócił do swej kajuty. Żagle wydęte w bańkę ciągnęły barkę, ni prawie wbrew prawom fizyki pod prąd nurtu. Poluns trzeszczał, syczał i zgrzytał, lecz było widać, zaprawiony jest na szkwał. Rozpostarty żagle z wsparciem od sterburty, idealnie przetwarzały wiatry na prędkość. Skierowane lekko na prawą stronę, samoistnie korygowały stopień napięcia. Mechaniczne pędniki barki wspomagające zaledwie Poluns przy starcie, teraz podniesione nad taflę wody oczekiwały na swoją kolej. Barka sunęła niczym w oliwie na przekór stopniom spadku rzeki. Byliśmy na wodzie.

Warunki mieszkalne na barce są surowe, lecz nikt nie pisnął słowa. Względna adaptacja nastała, chociaż ścisk i tłok magazynowy, nie pozwalają na większą intymność. Mnie potrzebna na szczegółowe opisy wyprawy. Na zewsząd wścibskie zerkania nie zważam, aczkolwiek nie drażnię swą inną posługą wśród Trastów. W końcu ludzie szypra przekazali nam w całości kubryk. Jest i miejsce na przyszłe wspólne rozmowy i rozrywkę. Niewielkie pomieszczenia na mieszkalne grodzie, przypominają zwiększa szafy na sprzęt lub większe stojące skrzynie. Niemniej sama barka po czasie uwidoczniła sporo miejsc, gdzie jest sposobność wygodnie pobyć. Od dziobu łodzi drugiego pokładu po grodzie magazynowe na rufie przestrzeń większa. Tam ponoć i sny wygodniejsze oraz przedniejsze. Dwa przęsła od rufy właśnie obok szypra kajuty, grodzie ładunkowe też nie grzeszą wygodami. Skrzypi, chrobocze, jakby Poluns jękliwie skarżył się o ulżenie. Mamy też pierwsze doświadczenie z poruszeniem barki za pomocą pędników obracane siłą mięśni międzypokładem. Nawet sprawnie pozwalał manewrować ciężką Poluns. Nie narzeka też kuchmistrz Sokter, messę opanował i zapewnił nas, że nikt głodny nie pozostanie. Poniekąd na prawdziwy posiłek należy zaczekać, gdyż ogień rozpalany jest tylko na lądzie. Zabronił Rekin nawet pykać fajkę po zmierzchu. Troszkę zniesmaczony jest dyspozycją kuchmistrz, stuka nożem o krajalnicę zrzędząc na szypra. Malutki zgrabny piecyk kuchenny, zabrany z Lokosn nie przeszedł akcepcji w zgodzie. Wyłącznie suchy prowiant, zakwaszone napitki, lecz jest zgoda na fajczenie na pokładzie w słońcu.


— Szukam Tse… — Szyper cmoknął, rozejrzał się badawczo po pokładzie. — Prowadnika od Trazthów.

Nic nie wzbudzało większego zainteresowania na pokładzie jak pojawienie się na mostku szypra. Przysadzisty w kubaturze Rekin ukazał ponownie swą wielce interesowną postać. Intrygująca była nie tylko ze względów bycia właścicielem, armatorem barki, lecz jakże osobliwego charakteru i sposobu bycia. Potrafił zwrócić na siebie uwagę samą obecnością. Spojrzał ponownie na przeładowaną barkę, pokiwał z politowaniem głową, jakby niósł równocześnie tonaż wraz Poluns. Szyper wydawał się być odświeżony, żywszy, chociaż ciężko było stwierdzić, kiedy fala łagodna go kołyszę. Idąc wprost w nasz przyczółek dzienny, a skupiliśmy się w pobliżu dziobu na pokładzie, trącał i zaczepiał swoich, przywołując i rozpytując wciąż Tse, Tsenta. Puste gestykulacje, naprędce wydawane rozkazy z dozą lekceważenia załogi, wcale nie zrażały załogę. Widać, że poznali się już dość dobrze. W końcu stanął przed zadaszonym kubrykiem.

— Gdzież Wasz prowadzący, Tse, Tsent… jakoś tak cholera, — mruknął pod nosem Rekin.

Żaglomistrz Maeresów, doświadczony służbą u Szypra, natychmiast stanął u boku z nieco zakłopotaną miną. Normalnie na co dzień to on, załatwiał wszelkie formalności pod nieobecność Szypra. Odpowiadał za stan techniczny łodzi, ładunek oraz zdrowie załogi. Rozporządzał, komenderował, kontaktował się z odpowiednimi urzędami. Co ważne, znalazł dzięki doświadczeniu i właściwej wiedzy, posłuch i autorytet wśród załogi. I tym razem ratował sytuację, tak jakby od niechcenia szepnął na ucho Rekinowi w maschlang. Szept w barytonie jednak zawitał u wszystkich słyszalnie.

— Wyhamuj, nie widzisz, oni Senry w przegląd zabierają — jednocześnie wskazał brodą na Trastonów.

Szepcząca rozmowa wbrew przypuszczeniom żaglomistrza, nie weszła na podziw wspaniałych Pięciu Koron i Meglika. Rekin szepcząco głośno odpowiedział.

— Niech ich licho i wszystkie góry, wpływamy za moment w strefę maron, gapiów nie wiozę. Kilka szlifów pracy na wodzie przysporzy im większej ogłady — wymuszony uśmiech Rekina spoczął na zdezorientowanym żaglowym. — Słuchaj, oni, ci dwaj, gryzipiórek oraz ten drugi oficer niech siedzą i medytują góry, reszcie przydzielić stanowiska. Potem machnął na Trastonów, zadowolony z decyzji, schował swoją grymaśną minę za cyniczny ukłon. Wszyscy jednak ponownie usłyszeli, jak z odetchnieniem siarczyście przeklął, przywołując złowrogą nazwę Maeresii Dolnego, tj. Piekło. Klepnął poręcz Poluns kiwająco głową roześmiał się wobec zapewne nowo rodzącej się ironii wobec Trastów. Brzmiący w stylu, ponowne zdobycie granic delty Bepore, z transportem jakiś tam żółtodziobów. I w dodatku z Sars, lecz intratny interes ponoć się nie ocenia. A że lubił osobliwy klar, dla wielu w mętnej wodzie mieszany, swą barkę przez większość kursów, należycie według dochodów rozporządzał. Widząc jak nieustannie Trastowie kreślili dziwne figury w powietrzu, patrząc jednocześnie na góry w oddali, przegryzł wargę, wypluł zżuły tytoń za falszkadl. Podszedł ponownie, wzbudzając podwójne zainteresowanie.

— Słuchajcie Jegomoście, za kilka szklanek na mostku, barka wchodzi w silne meandry. Wiatr na razie sprzyjał dzięki parawanom od Modare, jednakże moje wysłużone płócienka, obrusy na masztach, taki balast mogą nie pociągnąć. Więc, zgodnie z umową, wszak dowieźć was muszę na Dół, wnoszę małe zaprosiny, aby w grodzi pędników spotkanie uczynić. Całkiem sporo Was, więc na zmianę po czterech, aby jeszcze co nieco w drodze obaczyć. A poświadczam, będzie co oglądać. Działanie pędników już co niektórzy poznali, gong od pierwszego masztu i grzecznościowa wymiana w boksie pędni. Szybkość barki wzrośnie, a przecież zależy Wam na czasie. Należy także czuwać przy burtach z bosakami, małe zakręciki z silnym prądem figle mogą spłatać. Stecr poinstruuje, jak stanąć wzdłuż barki i halsy odganiać bosakami oraz dno szukać. Gdy nam od dziobu podmucha, wtenczas zaprzestaniemy bąbelkować wodę pędnikami. Tyle na razie — nie zważając na ewentualne zapytania, odwrócił się od Trastonów i mruknął pod nosem rozbawiony.

— Tyleż mości zaokrętowałem, hu, hu, hu, hu — gwizdnął z podziwem, kiwając w swoim stylu głową. Mrucząc pod nosem, odszedł, pozostawiając Samsarsów z wieloma zapytaniami.

— Niezłe początki w inicjacji rozmów, nie uważasz, że abstrakcji w mowie u szypra nadmiar — Tsentor w geście uznania dla przedmówcy, tylko podniósł brwi i nadął usta. — Widzisz Roster, jeśli Szyper uważa, że nas zbyt liczna grupa, to podziel załogę. Kuchmistrza Soktera i Macwata nie bierz pod uwagę, i tak trudno im się wywiązać z obowiązków. Niedługo wieczór a niebo pełne chmur i zapowiada się chybotanie łagodne, postawi zapewne cum. Chociaż Maeresi dzicz okiełzana, praktyki w niecności wszędzie takie same. Weź baczenie na żaglowego, prawa ręka Szypra. Szczwany to lis, potrafi czerwień Rekina obracać na swą korzyść, a wprowadzany chaos obraca wedle osobistej władzy. Nie zauważasz, istniejący bałagan na łodzi. Przy załadunku czynił skrzętnie zapiski, patrzał spode byka, szeptał na boku z dokerami. Nawet jakieś nowe znaki zawiesił na rufie, a znam wszystkie trykoty maereskie, tego nie rozszyfrowałem. Przecież nie latarnikom? A jak szczerzył przy tym zęby, niemal zwycięzca na starcie. Raz dociekliwy i dokładny innym razem za majtka bym go nie uważał.

— Trudno oceniać rzemieślnika, gdy dobre dzieło stwarza, a przecież zaoferował się nas dowieźć do celu. Myślę, że zgrywa się jak chłopczyk i zwraca na siebie uwagę. Natomiast ten drugi to zwykły formalista w dość niefortunnym zestawieniu z Rekinem, który chcę i dla siebie coś urobić na rejsie. Lecz żeby od razu… machloje, nie uważam. Ot, wesoły pomocnik, choć niekiedy zbyt impulsywny — Roster stuknął przyjacielsko Tsentora, dopowiadając — Macwat tyle razy wyprowadzał go w pole, gdy czynił przegląd konosamentu, dziesiątkował jedynkami, sumował i pierwiastkami. Technikę statystycznych bilansów zastosował, Maeres tylko patrzał i nos pocierał. Teraz Macwat czeka na ewentualne zapytania, myślę, że zaakceptował spis a rzeczywistego stanu na łajbie nie zna. Ot, może i domyśla się, Poluns lekko osiadł na wodzie, lecz jak to wszystko zważyć ponownie. Stary szyper także nie znał przelicznik południa Portes, a młody Macwat, swą skrupulatną metodą trzyma go w szachu.

— Mogą ważyć i mierzyć, lecz przeważnie nic dobrego nie wróżą wojenki. Szkodzą opinii i wydłużają okres rejsu. Zaczną niuchać po magazynach, wypatrywać kolorowych ptaków. Dobrze wiesz, gdy zechcesz, to woda może przeszkadzać. Należy przekroczyć granicę Dolnej Krainy, jak mówią tutejsi Piekła… — zamyślił się, jakby przywołując dawne nauki w Trasto, — nieprosta sprawa, nawet gdy z potwierdzeniem płyniesz, już Pohry ostrzegali na hybrydowe intrygi Górnego.

— Żywności jakby troszkę więcej, lecz jak uważasz, wezmę oko na magazynowego, a sam weź baczenie na Rekina. Powiem też Macwatowi, aby ostrożnie balansował w swych kalkulacjach matematycznych. Po co ich denerwować. — Stecr Trastonów — Roster, wstrzymując śmiech szepnął Tsentorowi — mnie na oko rachunki się zgadzają, lecz i u mnie zdecydowanie przesadzone są zapasy prowiantu. Nadmiar utrudnia swobodę…

— Ale nie wygodę. Przede wszystkim takielunek i wyposażenie… no i parę beczułek nadto. Jest umowa, na wiry i mieliznę swą barkę — matronę nie wprowadzą.

— Tutaj grodzie z prowiantem ulubione są u kolorowych ptaków, sprawdzają, smakują, pytają o pochodzenie, potem notują parostronicowe protokoły. Zważywszy, iż żywność dostarczana jest z południa, z Pouhte, a płynie z nimi wyznaczony przedstawiciel urzędów. My ze swoim, lecz nie na swoim, troszkę Rekin się zagalopował się w swych ustnych umowach. Zabrał wagę mieszka, nie wiedząc co przewozić będzie, ziarenka myślał, może dwa żagielki i podpisał zgodę w umowie. Presja odgórna zza Portes, machnął ręką, jakoś będzie. A my tą drobnicę po prostu zabraliśmy razem i załadowaliśmy, i choć w numerze jednostki wodnej nieznani, tak swą oryginalnością stwarzamy nie lada gratkę w domysłach u Szypra. Ale nie tylko u niego.

— Morze blisko Roster, wszystko zniesiemy i wytrzymamy.

— No i właśnie. Stary całe życie łajbował barką, Góra i Dół, i tylko dwa łuki poznał na Morzu Portes, Wzdryga się, a może i kompleksy posiada … przed…, ażeby liczba mu nie zwiała szybciej niż myślał. Czuję podskórnie, że naciągać nas będzie na dodatkowe koszty. Maeresi w mashlang mawiali w ładowni — Czekamy na Was od wielu tygodni. Czterykroć ładunki wymieniano z barki na barkę, takielunki składowano co rusz w inny hangar. Ponoć nikt nie chciał zabrać. Zbyt ładowne i zasobne w dokumentację, nawet na transport przemysłowo-handlowy.

— Jakież znaczenie, widać żądania osłabły lub przerosły szyprów.

— Oby… wiesz, że Rekin grając w bile lub karty, przegrał lub wygrał transport w „piekło”. Wrzucono nas potem na barkę. Strasznie zawiła sprawa, kręcą wąsami, patrzą na Trastonów jak na dziwaków. Tym razem to nie tajemnicza oryginalność. Marony także cicho buczą i śledzą kurs.

— Znają Bepory prawa, lecz w peugle Rodsi mawiali… Maeresi są jacyś inni, lecz umowy zawsze przestrzegają. Aby twoje przeczucia się nie sprawdziły i wolę chuchać na zimne. A kruczki prawne nie przywoływać, gdyż na plecach ładunek nie zaniesiemy. Ten dla niejednego przesadzony nieznacznie prowiant. — Kapitan Trastonów przerwał, dłońmi oplótł reling.

— Łódź nam sprawiają, żadne niejasności nie spostrzegłem. Trzeba być ostrożnym, czujnym i tyle, resztę według Prawa Portes i Mearesii. Jesteśmy u nich jako goście i zarazem kontrahentami. Idź wydeleguj załogę na stanowiska. — ściszając głos dopowiedział — Jesteśmy reprezentantami Samtansar, Krainę znaną i poważaną.

— Ustawię z czas wymierne szyki z Rekinem, niech ochłonie, gdyż bucha niczym młody owdowiały buhaj. Tymczasem bywaj.

Nagle Poluns jakby złamał się w pół. Trzasnął, jęknął, przez środek pokładu przeszło wyczuwalne drgnięcie. Żaglowe liny niczym cięciwy zapiszczały naprężone. Podmuch wiatru porwał Poluns do przodu, ruszyły także wodne koła pędników.


Niewielka zatoczka naturalnie pogłębiana dopływem jednej z rzek. Pierwsza tak duża, jaką zauważyłem od wyjścia z portu i Ducke. Załoga zasłużenie odpoczywa. Zacumowaliśmy u dalb z widokiem na nieodległe Pięć Koron, które wciąż manią straszliwą niedostępnością. Czerwono-żółte skały z ośnieżonym szczytem, odbijają we wieczornym zmierzchu poświatę cieni od Słońca i Niegna. Niedostępność wpisana w bezkresne przestrzenie Krainy Modare. Niezbadana północna ziemia, gdzie większość poznał wyłącznie świat duchów, a znanych nam li tylko za pomocą legend i bajd. Prawdziwych niesów prawie nie doświadczysz lub nie odróżnisz od skrzętnie uplecionych podań. Słów nie starcza, aby wyrazić tą zagadkową i niepoznaną czeluść Puchów Modare. Znamy tą niedostępność i w Skansa, znana jest w Ortonie, a Samtansar przytacza swego sąsiada, Krainę „Bliskiego Odlegu”, w świetle strachów, dziwadeł, zgubnej ciekawości prowadząca w niechybną śmierć. Wszelkie chmurne sinobrode nieba, oniemiające blaski, nadchodzą właśnie z ów ziem północy. Zawsze wolnej, gdyż nie na zdobycie. Zatopiona w mokradła, bagna, torfowiska, zatopione lasy i łąki, zaczynające się wprost od brzegów morza. Żeglarze mawiają Puch Edrunnsa. Gdzieś ponoć istnieje wąski przesmyk między tym gigantycznym estuarium, prowadzący w świat wiecznych zmarzlin, lecz i tam natura stroni od gościnności. Srogość, dzikość, zatracenie. Sam Edrunns będąc władcą Ziem Nieznanych, dzierży według wierzeń także władzę i pieczę nad plejadą bóstw w dalekich pasmach Gór Bredoru. Unosi się nad nieznanymi, zapomnianymi krainami, przetaczając od pradziejów monstrualne rzeki. Niewielu widziało tamtejsze zapomniane pasma górskie, zaczynające się od Ortu. Natomiast wielkość Modare łączące się z Skansa od wschodu, nikt nie wspomina. I Techres milczał, gdyśmy drążyli temat nieznanych ziem, albowiem Ganest nie nadmienia żadnego wiarygodnego źródła w materii. Z trudem można kultywować zakazane legendy, stworzone przed dziesiątkami lat, aby chociaż słownie nie wejść na wrogo nastawione żywioły bagienne. I paegle przeważnie milczało, gdy któryś napomknął o Puchu Edrunnsa. Ewentualnie mawiano wtenczas o Krainie, powstałej w żarze i uporze jednego bóstwa, lecz które w gości ostatnie wyprawi gody z ziemią zdobytą. Wcześniej ogniste jęzory zagaszą palącą się ziemie, woda zaleje buchające czeluści parą Smoków. Ów dziwa zwane zorzami i w Skansa płoną na styku najkrótszego dnia a najdłuższej nocy gorącymi fontannami i powietrzem o barwie seledynu. I gdy tak nieraz rozpowiadano w peagle o sąsiedzkiej Krainie Modare, gdy ciekawość połączona z strachem zaufania nabierała, stawały naprzeciw dwa przeciwstawne żywioły ludzkie. W szale wrogości dzieliły młódź Trastów, podważając niezależność i wolność słów. Nastawał rwetes i konfrontacja w paegle, mierząc wagę słów i siłę wiary w słowa. Negowano okresy powstania, niesy i ganest, istnienie paszczy Smoka, z Edrunnsa drwiono i wszystko zaczynało ponownie obierać pierwotną formę w niedostępności. Przecież nikt z nas tam nie był, za nieznaną granicą. Zgarbieni w powadze Rodsy znowu milkli na długie lata, szepcząc tylko, iż nadejdzie czas, że spotkają się znowu bracia i siostra przy Świętym Ogniu Sma. Lecz zanim to nastąpi, pierwszy przybędzie Edrunns z korowodem swej olbrzymiej rzeki. Mieszkańcy Skanma niejednokrotnie na wieść o nadchodzącym Edrunns, doglądali kamienne falochrony, wzmacniano dachy, wstawiano okienice, zabezpieczano okna. Jednak nigdy on jeszcze nie nadszedł w oczekiwanej sile. I tak po okresie nawałnic nastawał w grodzie uśpiony marazm, który nikt nie mógł racjonalnie wytłumaczyć. I sam Techres, nic wówczas nie mówił, ignorował pytania. Puch Edrunnsa zatem pozostał w sferze imaginacji, wyobraźni, inspiracji na tworzenie, a czasem i nawet tęsknotą za jakoś niesprecyzowaną zmianą. Pokładamy duże nadzieje z obecności w Mearesii. Poznać nowe źródła, niesy, podania z około Ziem Modare. Czas pokaże. Wszyscy jesteśmy zmotywowani, każdy na swój sposób odkrywa z czym u początków wnosił. Mnie nurtuje, czy aby pokrywają się niesy z Roczni Ksiąg Sarnpoh, czytane w Ganest bez opamiętania, z dziejami rodsów, rodowitów mórz. Astan mawiał, płyń, abyś wpisał swą wyprawę w znak Świętego Ognia.


Współpraca załóg pokładu, z niewielkimi drobnostkami, uważam idzie w należnym kierunku. Troszkę pokory, ułagodzenie temperamentów nikomu krzywdy nie uczyni, a ducha wzmocni. Istnieje względny spokój. Wspaniałe widoki u stron rekompensują niewygody, ciasnotę, zimne posiłki. Poprzez nabrzeżne tężnie, rozliczne manufaktury, hangary, żurawie, co rusz napotykane w drodze, przedzierają się wciąż mrożące krew północno — wschodnie strony krainy. Górskie szczyty zatopione w chmurze, mienią połaciami barw rdzawych, srebrzystych po niebieskawe zielone stoki. Całość kontrastuje z błękitem nieba, mleczną powłoką chmur przeczesywane poprzez szczyty w bieli. Rześkie górskie powietrze czuć aż nad Bepore, zmieszane z słodko-kwaśną, wilgotną aurą z trzęsawisk Modare. Traf sprawił, iż kurs przypadł na czas, w rozkwicie różnorodnych barw, kwitnięcia łąk. I chociaż Trastoni powiadają, że barkerzy ironizują wyprawę do Dolnego Mearesi, to przyznają, że w końcu może natrafią na pisarczyka, może i na estetę, który splendor Maeresów doceni i piórem pogodzi rodzime kielnie i dłuta. Jeśli patrząc na Szypra i załogę w towarzystwie, toć mam spore obawy, splunął przy mnie, wkładając jakieś ździebełko trawy w usta. Mnie on w sumie nie zraża, nie tylko tyle widziałem w peagle Sars Pohrów. Szybciej pewnie nieznacznie onieśmiela.

Klimat zbliżony, aczkolwiek istnieją pewne odmienności. Żar większy podczas dnia a wraz z nadejściem nocy momentalnie nadchodzi ziąb. Ziemia wówczas zimna niczym lód. Samtansarskie step-łąki przemieszane zwartym zadrzewieniem, górami, umiarkowanie dawkują stopnie gradusów zarówno w dzień jak i w nocy. Noc długo jeszcze ciepłem bije zanim mgła spowije wczesne rano. Większe tutaj skrajności, suszy żar spotyka się z chłodem, zimnem i dzień błyskawicznie przechodzi w noc. A przecież dzieli nas raptem siedem dni żeglugi po Portes. Tlą się smible-latarnie na wyspach, opasane liczną siecią dróg, kanałami, rozświetlając po trosze wspaniałą organizację nawet w nocy. Niejedno długo w podziw zabieram, a ołówek nie nadąża, aby choćby w części opisać napotkane. Mieszkalne osady, wsie a tuż obok maleńkie porty zaprzątnięte w kierat organizmu nazwanego Górne Maeresii. Manufaktury rzemieślnicze, warsztaty, składowiska. Szyldy nazw prześcigają się różnorodnością usług, a wszystko po to, aby przynęcić klienta.

Kilka słów o barce. Wysłużona, lecz nie powiedziałbym o niej nawet barka, raczej łódź żeglowna. W całości smukła, wspomagana trzema masztami z kołowymi napędzana pędnikami wsparcia siłą mięśni. Trzeszcząca niemiłosiernie, jednak przywyknąć można, a i nawet z czasem miłe są dla ucha rytmiczne trzaski suchych pokładowych desek. W środkowej części odbiega od stylów spotykanych w Maeresii, umieszczono dość przestrzenny kubryk oraz messę. Barko-łodzią można by ją nazwać. Międzypokład nieco ciemnawy wyposażony w liczne komory, grodzie, kajuty sypialne. Niżej od międzypokładu siłownia pędników, następne komory ładowne dochodzące po dziób. Najniższy poziom przeznaczony jest wyłącznie dla układu sterowniczego barki. Rozchodzi o drążki rumpli, sterów, przekładni kołowych pędników. Ładunek oddzielony paletami, umocniony pasami. Trzy masztowiec w prostym ożaglowaniu plus niewielki hol — bahols.

Rzeka wedle praw natury, wszak pniemy się do źródła, coraz szersza, głęboka. Nieustannie patrzą na Bepore odległe szczyty. Majestatyczne i groźne… jest i cieplejsze rano.


— Cała wstecz, stawiać żagle,

— Wyjście, cała naprzód, …


Kołowe wirniki pędników poczęły kotłować śpiącą po nocy wodę. Ciężka Poluns z niewielkim na holu bagażem, wpłynęła powrotnie na lewą w delcie odnogę rzeki Bepore. Brama, która jeszcze wczoraj nas gościnnie witała, teraz już jako znajoma żegnała. Długie drągi służące niekiedy za sondy głębokości, zwane w Maeresii bumsztaki, bezpiecznie tenże manewr wspomogły.

— Cała wstecz.

Barka po komendzie sternika prawie przystanęła. Zabulgotała woda pod kołami pędników, które rozpoczęły manewr cofania. Po kilku poleceniach barka powoli ustawiała się wyjście z zatoczki. Szyper prawie niczym rozbulgotana woda w zatoczce, wtórował tym ścisłym nakazom, rozpraszając ostatnie budzenia przystani. Echa komend opłynęły cumujące we śnie łodzie w Porcie u Pięciu Koron. Zmieniono znaki na smibli.

— Stop, ster lewo piętnaście i naprzód — strażnik latarni, dyspozytorni, wyraził zgodę na opuszczenie portu. Siarczyste przeklniecie Rekina rzucone w stronę wieży, wbrew przypuszczeniom oznaczało, że wszystko idzie w należnym porządku. Barka wchodziła na kanał przepływowy, kontynuując wyznaczony kurs.

— Pięćdziesiątka wstecz, na czterdzieści obrotów, potem cała naprzód z sześćdziesiątką na prawy sterfalszkadl. I postawić żagle.

Płótna o dziwo, przy minimalnym wietrze z prawej burty, znów wydęły banki porywając barkę wolno naprzód. Szyper przesłał sygnał żaglomistrzowi. — wolno naprzód, dostawcie pozostałe banki w maszt. Zwolnić pędnie — zerknął na hol.

— Ładunek stoi w linii,

— Idealnie,

— Zatem wyrównać kurs, dać trzeci żagiel i niech przestaną w końcu bulgotać kołami. Cała naprzód napowietrzna.

Drugi oficer przejął ster Poluns. Doświadczenie i zgodność działań wzbudzała respekt i szacunek. Pozostałe banki żagli ponownie napięte, pociągnęły barkę w dalszą drogę. Ucichły okrzyki komendy, sternik, pomocnik Rekina, przekazał stanowisko zastępcom. Grubiańscy, wulgarni, zabiegać o sympatię także zbytnio nie potrafią, lecz rzemiosło wody znają wyśmienicie. Samego Rekina tutaj znano dobrze. Miotał na fale epitetami sprzeciwu, rodzące się burze z gromami ganiał i co ważne gasił zapędy kolorowych ptaków. Strasznie nie lubił zatargi z urzędniczą papiernią, jak nazywał strażników. Zyskał przez swój niecodzienny temperament sporo zwolenników. Woda lubiła go poniekąd nieść, potrafił z nią rozmawiać, a półobrót w maleńkiej zatoczce mając hol na ogonie, wyraźnie to potwierdził.


Na kanwę opisów, zbliżając się do Jeziora Mert, przywołałem Skanma. Opływa nieustanie wielością słów na rozbieżności dwu Krain. Pobudzają wyobraźnie refleksyjnie w połączeniu z poznanymi i poznawanymi lądami Maeresii. Wykładnie Techresa, dotyczące etapów powstawania Krain basenu Morza Portes, koncentrowały się głównie około dziejów Zamku Trasto. Dzisiaj, oczywiście wedle swych przemyśleń, łącze co poznane w ganest w prastarą treścią legend, niesów dziejów, na to co można zasłyszeć od tutejszych. Ile spójności lub dopowiedzeń albo sprzeczności. Odległe nazwy bez potwierdzeń na pergaminach, powstałych w celu wzbudzenia strachów wśród Rodsów i Rodowitów, dzisiaj odżywają w kontakcie z kulturą Irterii. Zatem nie zawsze, pogardliwie przywoływane w peagle podczas degustacji wytrawnych miodów i win, zasłyszane treści i opowieści, były bezcelowe i pozbawione sensu. Nasz nauczyciel nie bagatelizował żadne zasłyszane treści, gdyż wszystkie stanowiły idealną mozaikę, aby móc w odpowiednim momencie wydobyć większą prawdziwość czasów. Odniesienie znalazł w Roznisie Samtansaru, wprost od Ognia Sma. Zastosowany prosty koncept środka, niemal zawsze niepostrzeżenie przeprowadza poprzez galimatias nowych treści do określonego sensu. W badawczych wędrówkach Techresa, jak i poprzedników, trudno się zagubić i stracić sterowność. Tlący się scalający punkt odniesień, rozjaśnia mrok i cienie, przywołując nieustannie pomniejsze świetliki, promieniujące nowym jasnym i światłym blaskiem. I chociaż odnajdywane kamyczki są nader oryginalne, to droga jest łatwa i niewyboista. I nawet straszne nocą, gdy blakły świadomości, ginęły zmysły, filtrujący i podporządkowujący ognik, rozpromieniał nasze umysły i wyobraźnie. A jak teraz nastanie, gdy wchodzimy na grunt innej kultury? Skorzystam z klucza Techresa i ponownie otworzę krainy Roznisem od Sma? Ile można nasypać tych kamyczków na drogę, aby nie zatracić pierwotnego zamysłu poznawczego? Kraina znalazła szczególne wyróżnienie. Stąd wyszło czterech i tutaj ostała jedna, na podtrzymanie scalającego ognia początków. Morze Portes pamiętało, lecz nie zawsze respektować zamierzało.

Samtansar oprócz ganest, opiewały najsłynniejsi żeglarze morscy, rodsy i rodowici wraz rzeszą odpoczywających w Skanma Pohrów. Krainy na południu Portes, na zachodniej stronie Masywu Bredor. Ileż zamieszczono prawdy, zamierzam w krótkim czasie dowieść. Na domiar, to co mentor Trasto nie zgłębił podczas badań, poprzez wyprawę chcę udowodnić i rozszerzyć. Odnaleźć i opisać genealogię astanów, źródła narzeczy, ewolucję od czegoś obok drugiego zastałego. A najciężej to czynić, gdy tak blisko rozlewały się relacyjne wywody, odkrywając tylekroć razy to, co nie zawsze przemawiało za odległym horyzontem mórz. A i Techresa poczciwy i wzniosły żywot uhonorować w szlachetne ramy, któremu ganest kłaniał się i osłaniał wściekłe sztormy bijące o brzeg Samtansar. On niezłomnie i na przekór, negował oraz instruował, dając moc wsparcia dla rzucanych i bronionych hipotez. Choćby i całe ówczesne systemy zamierzały zagasić Iskry od Świętego Ognia, dzielekt Zamku Nies. Pochodził spod Registre, zza rzeki Likm leżąca na południu Regre. Niepomiernie wspominał a nawet żałował, gdy poruszony żywą wiedzą, rzucił pergaminy na stół przed swego mistrza. Poddany za popełniony czyn banicji, opuścił Registre. Bliski był wstąpienia na drogę wędrowców rodsów. Uratowany jednak od stałej wędrówki, zamieszkał z Pohrami na archipelagu Wysp Warkocza, gdzie stykają się dwie kultury, Simarotepia oraz Pouth. Stamtąd zaciekawiony Irterią przeniósł się do Maeresii, skąd po wnikliwych studiach przepływa na Portes, na specjalne zaproszenie rodsów w Trasto. Wszedł w poczet mistrzów ganest, stwierdzając swój błąd wobec mentora. Za przyczyną nauk Techresa i dzisiaj podczas eskapady szczycę się skromnie wiedzą względem geograficznych nazw, portów i osad. Nieustannie roczniki Techresa budzą się w myślach, przywołując ówczesne wolnościowe idee. Gdzie pamięć uobecnia co przeszłe w jutrzejsze, a z nią moc z czasów świetności i sławy. Nadmienić należy, iż spora rzesza śmiałków przepadła w bagnach Modare, chcąc samowolnie wykorzystać wiedzę ganest ku satrapii władzy. Lecz wielu zdobyło klucz wiedzy Gordeuna. Byli i tacy co na stałe w banicji mórz, bram pozostali, powrotnej drogi w Krainę Samtansar nie odnaleźli. O nich ganest milczał, zaledwie imiona na marginesie kaligrafował, jakby wierząc, iż kiedyś znajdą właściwą trasę. Intrygujące. Może tutaj jesteśmy blisko tych bezdusznych, nieożywionych imion z roczników Trasto, mieszkających z dala od macierzy. Więzią ganest zobowiązany, odkrywam podobnie co szlachetne i czyste, upatrując ograniczeń i możliwości łodzi. Pióro bukszprytu odważnie tnie wody na dwie strony i zdąża do przodu…


Niknie, aby na powrót ponownie w lik rozbłysków, mienić się srebrzyście na tafli fal. Mowa o zanikającym krajobrazie gór Modare. W zamian tym razem serwuje płaskie wzgórza zwane Śniade. Manią w porze wieczornej na tle zachodzącego słońca, ciemno żółtym blaskiem barw. Efekt falujących porastających stok traw. Maeresi w euforii pożegnali Górę Melike, który pozostał z prawa uśpiony ranną jutrznią. Pozostał jeden żagiel. Ponoć nad Jeziorem Mert nadejdzie właściwy podmuch. I gdy tak pełni radości żegnano Melike, mnie z czeluści wspomnień stanął także ku uciesze, podwodny stwór Meglike. Władał w zatokach, kryjąc się w głębinach nieznanych wód. Skały i wyspy omijał, do portu nie wchodził. Niszczył gniewie napotkane powstałe w swawoli pławy. Topił żeglarzy, sprowadzał na przybrzeżne osady ogromne fale. Nikt w zasadzie go nie widział, a krążyły na wodzie srogie o nim michałki. Ostatecznie został ugodzony oszczepem zwykłego knechta z Registre, który nieświadomie polował beką na foki. Uciekł wówczas Meglike na bagna Modare i ugrzązł tam na stałe. Młody knecht pokonał stwora w kursie na wyspy Pouth, gdy zamierzał odnaleźć sastnie. Odważny żeglarz nie uląkł się potworowi, i to na niewielkim helszpie z maleńkim masztem, kiedy przeprawiał się przez morze. Pamiętają go jako Pokno, dzielny byłby to Rods, gdyby nie szczególne zdarzenie. Sastnie nie znalazł, a mawiają, że odpłynął, gdzie woda chmurą się staje. Płynął dalej, dalej i nigdy już nie powrócił. Dzielnemu żeglarzowi potomni wciąż hymn pochwalny śpiewają. Kraina na południu nazwała rzekę, którą we wolnym tłumaczeniu zwą Pokój. Wartka i zimna, źródełko skalne. Płynie oplatając wyspy Maresk i Plome. I rzeczywiście, gdy teraz pożegnaliśmy śnieżną Górę Melike, przypomina ona olbrzyma, którego ponoć pokonał Pokno. Skłonny jestem zauważać twarz, nos, usta, oczy z chmurną powłoką gniewnych brwi. Prawie jakby dopiero co legł nad granicą Maeresii w Modare.


Nadmiar wrażeń, aż trudno wyselekcjonować i zapisać co ważniejsze zdarzenie. Wyprawa estetyki nabiera, nawołuje do ekspresji w kunszcie artyzmu. Na odebrane należy godnie w wolności odpowiedzieć. Tyleż mnie zewsząd ujęło radości, a przecież dopiero początek. I nawet kontrast wulgaryzmów na osobliwe czucia estetyki, wprowadzają wyrazistość. Sunie barka, dziób tnie fale wody, a najważniejsze odpoczywa myśl sukcesu. Tak, łódź jest już na Dole i niedługo ugości prawowitych gospodarzy.

Nadbrzeżne smible rozpalane po zmroku, poprzez określone świetlne znaki informują o ruchu na wodzie. Ostrzegają przed meandrami, zatoczką, możliwością na cum. Wspaniałe widowisko. Trastoni w końcu znaleźli wspólny język, tak skromnie uważam, wdrażają się w rzemiosło. Mnie nieco bawi nagła rola podobna do Techresa, podpowiadam, przypominam za aprobatą załogi. Czasem chwycę wenę za ogon i kreślę parę słów. Nanoszę także korekty na mapy Trasto, ostrożnie stąpając po śladach przeszłych w teraźniejszości. Wchodząc na mostek sternika, naraziłem się parę razy stecrowi. Zlustrował mnie podejrzliwie, gdym podpytywał zaznaczając jednocześnie zmiany na swych mapach. A zaznaczam prawie wszystko, od mikro portów, geo-ciał, zatoczek, dopływów, nawet szerokość kanału mnie intryguje. Irytujące początkowo dla stecra stanowiły pytania względem brzmienia nazw w maschlang oraz Irterii mowie. Nieceniony w tym przypadku jest Roster, płynna znajomość mowy Registre bliska dialektowi Maeresii uściśla nasze badania lingwistyczne. A mowa maschlang maereska, chociaż i bliska rdzenia Irterii i Skanma, trudności i u mnie sprawia. Urzędowy Maers jasny i zrozumiały, lecz mashlang wody potrafi tak w miękkim dryfować w przeciągłej samogłosce, że i dwa, trzy zdania brzmią jako jedno. Wyczuć bardzo ciężko punkt oparcia w akcencie oraz przerwy między wyrazami. Mowa, choć przeciągła wydaje się błyskawiczna, pełna skrótów. Przy Zatoce Ducke na przykład urywają końcówki podkreślając samogłoski, pewnie na skutek długiego pobytu na wodzie. Nasycające się i zaokrąglane dłuższe wypowiedzi, nieraz wprowadzają sensowne zamieszanie, gdzie podejście na szczyt amplitudy wypowiedzi jest wolny a puentujące zejście zaskakujące błyskawiczne. W takiej kaskadzie słów, tylko Roster potrafi wysnuć komunikacyjną nić z kompanią Szypra Rekina. Konkludując. W większości jest on naszym tłumaczem, dyplomatą, rozjemcą, sędzią. Dzięki niemu naniesione wpisy na mapie Trasto, są bogatsze o dwie, a nawet trzy rdzenne brzmienia lokalnych nazw. Sporo ucichły na rzecz uciechy z naszych praktyk na barce, lecz kto powiedział, że początki są łatwe. Niedługo wpływamy pod pierwsze zwarte marony.

Słońce wchodzi w sezon letni zapowiadając upały. Podczas gongu przy rannej odprawie oficer barki orzekł. Jeśli pozwolą sprzyjające warunki, wpływamy pod wieczór na kanał prowadzący do pierwszej śluzy Małego Portes, czyli na Jezioro Mert. Niepokoi jednak postawa Szypra — Rekina, który diametralnie odmiennie zachowuje się od pozostałej części załogi. Opuszcza sporadycznie kajutę, wychodzi na pokład, po czym rzucając przed siebie kilka obelżywych epitetów zarówno na Maresów, jak i Trastonów, wpatruje się nerwowo co rusz na dziób i rufę. Pyknie z cybucha albo splunie zjełczałą tabakę i znowu znika gdzieś na międzypokładzie. Nie samo zachowanie wzdryga, gdyż morszczak swoje prawa posiada, lecz brak komplementarnego dialogu. Fakt, wszyscy wiedzą co mają robić, aczkolwiek odrobina proceduralnej formalności mógłby wprowadzić. Mówią dobry kapitan, który w ogóle nie musi sterować i wchodzić na mostek. Jak jest naprawdę, trudno ocenić. Tkwią w nim ogromne pokłady humoru, które gdzieś między opłotkami swej cynicznej pozy, tryskają wulkanicznie. We większości jednak zaciska wargi i zgrzyta zębami. Wojownik szybciej niż żeglarz, stający co dzień naprzeciw siebie i chybotania łodzi. O dęciu z dwu stron wiatrów, nie wspomnę. Dziwak jakich wielu spotkaliśmy w paegle, znających od podszewki jasne i ciemne opowieści Pohrów. Zimny, wyrachowany, przenika wzrokiem wszystko spod łba, spod swej płowej szyperki. Anegdotę rozwinie niby dla wesołości, napomina serdecznie o prawidłowościach podczas cumy na Mert, aby za moment wydrzeć się na pół Bepore. „A niech i to wszystko jasna cholera”. Skrajność, absurdalność, porządek i grubiaństwo i dyplomatyczne wyrafinowanie w jeden worek powrzucał. Najczęściej słychać u niego

— Idźcie odpocząć pohulać — a gdy minie moment i przypadkowo zerknie w drugą stronę, ryczy…

— Trzymać morale, supły ćwiczyć, pędniki i kluzę smarować, nicponie piekielni.

Nie stały, jednak, czy aby mnie oceniać, kontrakt podpisany więc patrzę, słucham i płynę.


Zbliżamy się do głównego nurtu Bepore, a brzegi na odmianę stają się coraz szersze. Pomyśleć tylko jakie brzegi posiada przed rozdrabniającą na pomniejsze nurty deltą. Na mostku zalega cisza wraz z opuszczeniem kabiny przez Rostera. Można się przyzwyczaić się do milczenia, choć we mnie kipią żądze dialogów i monologów. Niestety dzielą nas nieznaczne różnice w mowie oraz powiedziałbym mentalno-wychowawcze. Sternik nieraz nagina mowę i wplata urzędowe słowa, i wówczas mowa staje się w większym stopniu zrozumiała, a mnie otwiera uśpione zakamarki etymologiczne. I tym razem, gdy zdziwiłem się powiększającą szerokością brzegów, zrozumiałem niemal wszystko. Maeres niskim zaprawionym w rejsach głosie, oświadczył:

— Ujście Bepore w Maeresii jest tak rozległe, że standardowy korab, barka wpływa od morza prawie aż po Jezioro Przyjaciół, długo nie pojmując, że płynie już w rzece. Dopóki stecr na mostku załodze nie wyjawi obecnego stanu. Co innego odnóża delty, tam normalnie i zwyczajowo, jak każda większa rzeka. Niedawno pojawiła się nowa rozpiska według współrzędnych map. Która to już z kolei, trudno mi zliczyć. A połapać się w tych nowych wskaźnikach, jak ich nazywają badse, sztuka niepojęta. Latarnie, smible znaki puszczają, a tu przeliczać trzeba i nanieść na papier. Rozpisano, wykreślono wymyślne cacanki, wdrożono układanki algebraiczne, a o zwykłym żeglarzu nie pomyślano. A nam nad wyraz ciężko. Na starych mapach płyną, współrzędne podają stare… i masz Ci sobie. Przelicza taki latarnik na smible co im stecr wysyła, z nowego na stare i odwrotnie, aby tamten na mapie mógł zaznaczyć niby właściwe, a u siebie inne liczby wprowadza. A ile nerwów podczas wizyt kolorowych, u na Senoksa, lepiej nie wiedzieć. Stosuje Mearesi nadane skądś wykładnie, lecz na pewno to chwilowe i niegodne uwagi. Wszystko co nasze… posiada sens i zrozumienie. Zatem tylko poczekać, kiedy i nasi pomiarkują, to im badse w maronach się wykluje. Takież hece. Dziwne i tajemnicze i wielu ruszyło na poszukiwanie podwójnego zera w naturze, skąd niby układ płynie. Niby to ma być logiczne, czytelne i praktyczne, mapy stopniami opasane, lecz mapy to prawie szkice. Tak Szyper, jak wielu w Maeresii, zżółkłe pergaminy map trzyma w skrzyni razem z Kroplami z Różowych Źródeł. Zaplamione, zalane, lecz one nam wciąż wielce pomocne. Twierdzi, że Portes jeszcze wzdłuż i wszerz przepłynie i na szczęśliwej wyspie osiądzie. A wszystko dzięki skrzętnie przetrzymywanym mapom i na zwykłego czuja. Niedługo w Piekle za pięć geldonsów w każdej niemal maronie, będzie można nabyć karty, malowane cacka warte zjełczałej tabaki. Co zrobić, Układ Wód Portes przystał, zatwierdził i przestrzega. Powiedzcie mi szczerze, warto się buntować? A wy — spojrzał z politowaniem na Tsentora, na jakich mapach pływacie w Samtansar. Równocześnie z chwilą na odpowiedź, na mostek wszedł zachmurzony brodacz. Nie kto inny jak Szyper — Rekin. Goszczący na twarzy lekceważący grymas, z rodzącą się frustracją, nie oznaczało nic dobrego. Zaczął tradycyjnie,

— O jesteś skrybo, — poznane przywitanie z wypluciem tytoniu przez reling, nie zrobiło już na mnie wrażenia. Na „Różowe Źródła” bynajmniej było troszkę za wcześnie w popołudniowej porze dnia. Zmierzył sterca u steru, przetarł po raz któryś brodę, jakby próbował przyśpieszyć rośniecie, prawie ją ciągnął. Był po paru szklanicach.

— Zaprzestańcie na moment ołówki przegryzać, kolorować mapy, przerwa na powitanie nowych brzegów. Zapraszam na pokład… — uformował nowy kopciuszek tabaki na dłoni, niuchnął siarczyście dodając, — albo nie, zapraszam na kasztel Tsentorze. Wrodzona uszczypliwość nie wytrzymała powagi, naciągnął usta wywołując sztuczny uśmiech. Gdyż na barce po prostu kasztel nie istniał, na rufie stała umocowana na stała ława, mogąca pomieścić dwie osoby. Choć może była to nawet skrzynia. W każdym razie coś, na czym dało się nawet wygodnie siedzieć.

— Parę spraw należy obgadać i uściślić… chociażby, — nastała dłuższa pauza, Rekin miarkował, od czego należałoby zacząć. Potem żachnął się i machnął dłonią,

— Nie znoszę waści Trastonie w drodze rozmawiać. Poluns nie targowisko, gdzie każdy ciągnie we własną stronę, a potrafi konwenanse i dyskretność uszanować. Zapraszam waści Tsentorze na słówko. Fala nadchodzi i będzie miotać złymi wiatrami… albo nawet jakieś inne i gorsze licho. Szyper ponownie zadowolony z siebie, chwiejąc się zmierzał wraz z Trastem na tył barki co rusz opierając się o reling. Wreszcie ku uciesze Tsentora usiedli na prowizorycznym kasztelu. Zaczął w czym niedawno rozpoczął.

— Chcę być szczery, waści Tsentorze, wiatr nadciąga, cholerne wschodnie wietrzysko… — w powadze słów pokiwał parokrotnie głową.

— Dla mnie kapitanie cel jest ważny, dzień, dwa według umowy nic nie znaczą, przeczekamy w cumie.

Szyper dopiero jakby zrozumiał wagę wypowiedzianych wcześniej słów. Spojrzał na banki żagli, potwierdzając sobie — tak, oczywiście, wiatr przeczekamy, postoimy u nabrzeża. Może i parę kropel uświetni nam wolny czas. — wydobył niewielką piersiówkę, — woda prosto ze źródełka, gwarantuję dwusieczne to ździebełko. — na odmowę Tsentora przechylił naczynko i zaczerpnął parę haustów potem ceremonialnie zakorkował piersiówkę. W milczeniu popatrzał na żagle i przytaknął głową.

— Wiatry, ach co tam wiatry, po to morszczak idzie na wodę, aby wiatry łapać a nie chować się w zatoczkach. Inny jest problem, hol trudności sprawia. Poluns, choć jeszcze sprawna łódź, to nie udźwignie w górę ładunku. Zbyt duże obciążenie, no i ten paskudny hol, który nie pozwala na swobodne manewry. Teraz nie ma obawy, podchodzimy miarowo, słońce i gwiazdy sprzyjają… Wstał, zaciągnął służbowo czapkę — szyperkę, podrapał się po skroni — niech waść idzie za mną, chcę Wam coś pokazać.

W międzyczasie barka ponownie przeraźliwie zatrzeszczała przeciągle, niczym łamana konstrukcja broniąca się w spoiwach przed rozerwaniem. Pokład rezonował drganiem. Teraz dopiero zauważyłem od dłuższego czasu poruszenie załogi szypra. Maszty oraz pędniki były pod stałą kontrolą. Zmieniono także dotychczasowy kurs idący na Jezioro Mert. Rekin przywołał żaglowego, szepnął krótką komendę na ucho. Widać, że awaryjny plan znano wcześniej, gdyż żaglowy tylko kiwnął głową i odszedł na mostek. Chociaż udzielało się wszystkim widoczne zdenerwowanie. Jak się z czas okazało, gwarancja wyporności barki została poważnie podważona. Kołysanie łodzi straciło swą łagodność i przy niemal każdym pochyle słyszalny był odgłos trzeszczącego drewna. Trzask spod pokładu. Zakołysało także i mną, pierwszy raz na łodzi poczułem realnie ładunek oraz drewnianą strukturę Poluns. Zerknąłem na strzeliste skały, niebo, wolno wypuściłem powietrze myśląc jedynie o łaskawym wejrzeniu Weadrunsa. Wiatr natomiast zaczął zgodnie z zapowiedzią Rekina przybierać na mocy, drwiąc i kołysząc coraz bardziej barką. Zmiana kursu widocznie nie była mu w smak, pomniejsze banki żagli łopotały niemiłosiernie, raz od przodu to od sterburty. Największe płótna opuszczono pospiesznie na pokład.

— Jesteś waść, bardzo dobrze. Posłuchaj. — Zbyteczne są jakiekolwiek wprowadzenia, lecz zakomunikować muszę o powstaniu nowych dyrektyw. Od początku zamierzałem wyłożyć karty na stół i wyjawiać nasz wspólny problem.

Rekin w pełni przejął inicjatywę w rozmowie, jakby przytomniejszy i rzeczowy. I nie były to kwestie związane z niesubordynacją Trastonów oraz wścibską naszą ciekawością względem geografii i nazw.

— Proszę Szyprze, jestem gotów. Jakieś zmiany w harmonogramie… kłopoty z asymilacją?

— Nie skądże, kompania wyśmienita, pędnie w czerwieni stają, gdy poruszacie koła. Plany jednak złośliwy Kolc porwał i pozamieniał — dosiadł w końcu na ławę do Tsentora, zabierając po raz enty na wgląd ciężar w zaczepie.

— Wszystko zawsze posiada dwie strony. Gdy niedobór ludzi niedobrze, a gdy nadmiar to odpocząć nie ma gdzie. A znaleźć złoty środek, nad wyraz ciężko, aby stronom udogodnić. Chociaż mnie teraz, tam jakieś psiakrew sentymenty nie w drodze. Wielość zobowiązań wypłynęło, toć i naginać trzeba w lewo i prawo. Samo życie waści Trastonie. Mnie nie przeszkadzają wasze ekspresje estetyczne i chmurne cele, każdy niech szanuje co lubi. Nawet ciekawość nawigacyjna wedle naszych map, bazgrajcie tam swoje kartki na szczęśliwe powroty i na cały dziób. I w takiej symbiozie moglibyśmy przetrwać aż po Dolny, zabierając co nam należne w umowie. Jak powiedziałem zawiozę, tak zamierzam wypełnić powiedziane słowo. Wierzytelność Amsard w dalszym ciągu chcemy utrzymać i umowę wypełnić. Powiem wprost, cóż ostatnio głowę mi zaprząta. Zaistniała niewielka usterka i stanąć nam trzeba kilka dni. Zawita Poluns wpierw w porcie Lerotens. — odczekawszy na reakcję księcia, przeczesał w swym stylu brodę, po czym dopowiedział, — początkowo dwa, trzy słońca, sprawdzą, poklepią, wzmocnią lub może nawet wymienią co trzeba, rzemieślnicy portowi — Leroni ocenę wystawią.

— Poważna awaria, przyznam w grodzie rzadko zaglądam, nikt nic nie przekazał, aczkolwiek odczułem pewne anomalia. Trzeszczy i wyczułem drgnięcia.

— Pewne niedociągnięcia i w Ducke były, zawsze coś tam należy podreperować. Parę dekad liczy na wodzie — wstał i chwycił reling u rufy. — Poczciwa łódź. Dbam o nią, wszak to dom mój i zarobek, lecz dranie od lat nie pogłębiają niektóre kanały i drapie piórem po gruncie niekiedy. Takież licho, lecz geldonsy nie leżą w Ducke pod nabrzeżem morskim, płynę zatem na Mert, no jak trzeba w Dolny. Wasz ładunek psia kość duży i ciśnie na stopniach fali, żagle wyrywają, chcą iść do przodu, zaś hol halsuje nam ciągle namiary. Ledwo wciskamy się w meandry. Łódź wspaniała, a zmajstrowano ją bez planów i prawdziwego konstruktora, niesie od lat i aby poniosła jeszcze drugie tyle…

Nasypał zielono — brunatny miałki liść w cybuch, zaiskrzył, cmoknął i kłębiasto pyknął.

— Kupczy tytoń, lecz nawet dobry. Mówią na wodzie, że nową łódź niedługo wam postawią. Uciecha to wielka. Port Lerotens spokojny, w większości zamieszkany przez starych emigrantów z Irterii. Stare Górne, mówią o Lerotens, Gród Senrów. Wyspa urokliwa, zachęcam na zejście w uprzywilejowanych swobodach Układu Maeresii. — chwycił kabestan, poklepał serdecznie Trasta, po czym żałośnie westchnął. — sunęła niczym strzała, dziś mięknie, i paskudztwo jakieś wlazło i drewno osłabia, — przerwał w połowie słowa, łyknął kropelkę źródlanki. — tyle waści Trastonie, dalsze zapytania z żaglowym lub oficerem. W zamaszystym obrocie, nieco kiwająco oddalił się na międzypokład.


Dym z machorki jeszcze przez moment łaskotał zmysły węchu. Odmienny południowy aromat z domieszką pewnie kory drzewnej. Awaria i przymusowy postój całkowicie zaprzątnął myśli Tsentora, Brzegi rzeczywiście zaczęły wyścielać coraz to inne style architektoniczne maron, zwarte kompleksy magazynowe. Z refleksji nad stanem łodzi i przeglądem okolic, ocknął Roster. Pobudzony, pełen humoru zwiastował nowinę.

— Co miało zacząć się w Dolnym, powoli spełnia się teraz,

— Jaśniej Roster… nie rozumiem,

— Weszliśmy w cykl obowiązków perfekcyjnie, wszystko sprawnie cyka wedle planu. Sokter tryska radością dykteryjka za powiastką a kubryk zarywa boki. Mówią, Mert nie daleko a i naszą łódź widziano w doku. Morszczaki w zatoce w podziwie nie szczędzono zachwytów.

— Tak, prawda, — wszedł bezceremonialnie Tsentor, gasząc wesoły potok słów Rostera. — wszystko prawda Roster, to już nie paegle pełne starych niesów Pohrów oraz wczesne wyprawy. Doświadczenie ważna rzecz…

— Zobaczysz, gdy zawitamy na powrót do Samtansar, zachwytów nam starczy na całe lata kominkowe, dzielekty, niese, legendy, wszystkie one zaćmią opowiastki Pohrów. Usiądziesz przy cieple, opowiadań nie będzie końca. Może i łaskawość w skrzydle zamku — ganest pozwoli umieścić nasz bagaż doświadczeń. Wprowadzimy nowe prądy na wody, obaczysz, sam Techres dumy nabierze.

— Zaprzestań Roster, zagalopowałeś się… już chcesz z sastnią opowiastki dzieciom opowiadać, — zlustrował poważnie rozbawienie Rostera, — messa Soktera niech pichci i piecze dajmy im spokój.

Przyda się pozycja kuchmistrza już niedługo. Posłuchaj… Jednak z nikt z nas nie zamierza rozgrywać sceniczne dramaty, płynąć, patrzeć i doświadczać, przecie jesteśmy zdani na kaprysy brodacza. A jestem po rozmowie z nim, zanim przyszedłeś wyjawił informacje, która zmienia częściowo plany. Słuchaj więc cóżem od Rekina usłyszał.

— Roster, naszły pewne zmiany względem terminu dotarcia w Dolny. Przywołał mnie Rekin, chociaż początkowo sądziłem, że kompana do Kropli poszukiwał. Był lekko rozweselony, lecz rozsądnie wyjawił nowe dyspozycje. Sprawa dotyczy Poluns, w poważnym szwanku płynie, — książę przystanął u stecra — sprawa poważna, schodzimy z kursu prowadzący na Jezioro Mert w pierwszy lewy kanał. W pobliskim porcie Lerotens uczynią przegląd, doraźną uczynią naprawę. Mówił tak chaotycznie, że trudno było zrozumieć szczegóły.

— Naprawa grodzi, jakaż bzdura, a co zamierza zrobić z ładunkiem. Podniesie Poluns czy podpłyną pod kadłub. Jakiż absurd Tsentor, nie daj się manić Rekinowi. Nie wiem co stary kombinuje, lecz daj mi hrodziane a dopytam się prawdy. Nikt z załogi nawet nie pisnął o jakiś tam zmianach. — nagle rozbawienie Rostera wywołane opowiastkami z kubryku, przeradzało się powoli w gniew. — Tsentorze gdzież tu sens i rozsądek.

— Wszystko możliwe, mogą nas rozładować ponownie. Usterka powstała ponoć gdzieś wzdłuż pióra dennika. Trudno wadę sobie wyobrazić, a co dopiero potencjalną naprawę. Wszystko możliwe, że to kwestia tonażu?

— Dopuszczona do transportu, na cóż w Ducke do licha patrzono zanim nas zaokrętowano. — Rostera poniosło, miotał słowami i dłonią co rusz poklepywał reling. — Cóż to za osada?

— Lerotens — spokojnie odpowiedział Tsentor.

— Lerotens… nie figuruje na mapach, a i w ganest nie przypominam sobie nazwy. Nawet w paegle nikt nie wspomniał. Zapamiętałbym. Przypuszczalnie następny port z maronami handlowymi i halami warsztatów, a tuż przy nim niewielka osada. Ale zajrzę w mapy sternika,

— Pionierzy, emigranci. Stary Rekin powiada wyspa. Ponoć nawet atrakcyjna, leciwa, a na domiar autonomiczna. Nazywają ja także Stare Górne lub Gród Senrów. — kapitan spojrzał nieco zdezorientowany na swego pierwszego oficera, rozkładając bezradnie ręce.

— Cóż nasi kupcy w prostym handlu dróg, dopełniali wymiany od Ducke po Mert. Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawiły się inne osady i gródki.

— Trudno, innej rady nie ma, jesteśmy zdani na wolę Szypra. Ale i ten czas może okazać się niestracony, mobilność wśród załogi wzrośnie. Stary dorzucił na odchodne, widać dłuższy pobyt się szykuje, miłego pobytu i zwiedzenia. — kapitan Trastów lekko wzdrygnął się przy ostatnim zdaniu, gdyż charakter Szypra połączony z życzliwością mógł wyrokować wszystko i nic, a dłuższy pobyt w Lerotans przy nieoczekiwanej usterce barki, wielce niepokoił. Ileż prawdy w usterce, a ileż sprawdzonej intrygi.

— Roster, — powtarzał niemal za każdym razem imię pierwszego oficera, — weź posłuch. To co klepie i opowiada nam Stary. Weźmy to na przykład jako pewną formę poprawności, którą latami perfekcyjnie utkał między swymi kursami. Wodzi stary lis, jakby zaoszczędzić lub wydobyć większy mieszek geldonsów. Wyszedł na poły, powiedzmy trzeźwy i na spokojnie prawi o stanie Poluns. O czym nikt nic nie widział. Jeden sygnał od Rekina i barka weszła w lewy kanał przed Morzem Mert. Zastanawiąjące, wszyscy oczywiście czekają na nadszarpniętą Poluns w Lerotens, rzucają swoje obowiązki, aby służyć potrzebującemu. Niesłychane, ile ten Stary Drań czai przed nami tajemnic, mając pełne usta słów o rzekomej wiarygodności. Zatem najważniejsze Roster, wywiedz się co więcej o zaskakującej życzliwości Szypra, o wspaniałej przygodzie w grodzie. Proszę też o wstrzemięźliwość, tutaj nie paegle, abyśmy wzajemnie mogli darzyć się informacjami. Podzielić los kupców, którzy w ogóle nie poznali grodu i powrócić w Sars, łatwa sprawa. Towaru wieziemy prawie dokładnie tyleż samo jak po sprawunkach z wyspami Pouthe. A gdyby remonciki są wpisane w kursy Szypra, wyłudzi geldonsy, wszak nam się śpieszy, nieprawdaż. Albo lecz to już niemal teoria spiskowa, Stary tylko czyha na naszą zgubę i szampan, z własnością pokładu oraz mebelkami, zamierza zakosztować. Wtenczas i proporzec nie pomoże, jedynie jako ozdoba na ściennej słomce nad hamakiem.

— Nie wszystko pojąłem, lecz uważam, że przesadzasz Tsentor. To przecież Maeresii, Kraina żyjąca i ciesząca się szacunkiem, dzięki przestrzeganiu prawa i umów. Przesadzasz — Roster spojrzał w dal na Śniade Wzgórza, przetarł czoło, — przecież jeszcze nie skonsultował konosament, nie policzył ładunek na holu… a już im prędko na zmiany, wyładunek.

— Znasz powiedzonko z Lokosn, „nie boli przecież, gdy cudzym rozporządzasz”. Wypowiadając tą sentencję patrzano się w stronę Maeresii, dając do zrozumienia więcej niż powiedziane zostało. Wymądrza się zawsze ten, iżby miałby lepszy plan lub zdolności, kto obserwuje kogoś, lecz aby móc sprawdzić się za kogoś w czymś, nie może temu zawadzać sam właściciel. Wchodzi ktoś do Twojego domu, aby zamieszkać, z całym swym bagażem i powiedzmy rodziną. Co robisz? Bronisz się… Rozumiesz teraz Roster… Uważaj…

— Chcesz powiedzieć, że Szyper czai się na naszą fupieghne, ładunek. A co z nami…

— Wprost tego nie powiedziałem, lecz nie problem zniechęcić załogę. Nawarstwić kłopotów, odwlec rejs, wymusić dodatkowe koszty, postojowe, aprowizacyjne, układne i nie wiadomo co jeszcze za obstrukcje urzędowe, aby potem dobrodusznie wybawić nas z opresji i odkupić to co wspomniałeś za przysłowiowe guziki. Daleko od Samtansar, sfrustrowani i z gołymi rękoma. Ostrożnie też z mapami, węszy Rekin, żaglowy łasi się obserwując wszystko. Rekina krzykliwa ekstrawagancja w slangu, traktuję jako wyuczoną grę poprzez lata na rotację załogi. Trastonów ostaw z dala od tych układanek pomiernego sukcesu. Razem z ludźmi szypra trzymajcie straż w nocy. Kombinują coś bratki spowinowacone interesem. — wziąwszy głębszy oddech, Kapitan Trastonów, jakby niesiony wywołaną burzą przez samego Rekina, kontynuował.

— Postaram się podtrzymać wymierną wymianę na mostku i podpytywać co nieco. A to czy Maeresii stoi w prawie, dopiero się okaże, gdyż sam szacunek do porządku, to stanowczo za mało. Kwestia punktu „badse” to nie problem. Symbol A z powielanym zerem i jedynką zresztą sporna kwestia w Krainie Bepore po dzisiaj. Ganest poznał i te wyliczanki. Aczkolwiek presja wśród morszczaków mocna, gdzie to badse leży? Skanma protestuje, Registre zerwało rozmowy na wzgląd zmian w obliczeniach. Ponoć żeglarze przeliczyli współrzędne astralnych ciał za pomocą sekstansu, tak mądrzejsi znaleźli na stałym lądzie punkt zaczepienia. No i poszły wspomniane zera i pozostałe liczby pierwsze. Niezadowolenie zostało, słusznie lub nie, czas pokaże. Kto miał prawo zadecydować o tajemniczym geo-punkcie, które nikt nie zna, gdzie leżą sporne inicjujące współrzędne ‘A”. Techres długo wprowadzał mnie w tajniki żeglowania, odpowiadał na rozliczne zapytania jakie nurtowały od zawsze. Na większość szczerze już nie mógł odpowiedzieć, technika i odkrycia, lecz z perspektywy czasu stwierdzam jedną prawdziwość. Nie odrzucaj w pośpiechu co stare, płyń z rozwagą i patrz w przyszłość. Zrozum mentalność i sam wyobrażalny zamysł, nie zawsze jest on złudny i wrogi. Odwiedzane krainy są tylko cząstką całości, którą nikt rozumem jeszcze nie połączył.

— nie zaprzeczam, zawiłe prowadził Techres nauki podziałów świadomej rzeczywistości. Na wyprawie one nabierają doświadczeń i nie tak dość obce. Nie można tak po prostu uznać wyższość teoretyczną wartość logiki i etyki nad praktycznością. Jest przecież namacalna granica przekreślająca bierność i wiarę względem naturalnego prawa istnienia. Szanuję mądrość zamku ganest, niszczyć co przeszłe jest mi odległe… jednak, teraz gdy Szyper…

— Powiedział Lerotens… — Roster spojrzał głęboko w oczy Tsentora i miękko stylizując głos Techresa wyrzekł.

— A jednak nam nie można… patrz jak dziecko na plaży zamki z piasku stawia, który z dorosłych by ważył się podpowiadać im o prawach architektury. Jakby nie było zerówkami operują niemal wszyscy na Portes, Macwat doskonale potrafi przekładać współrzędne od nowego ‘A”. Lecz dla wielu Maeresów to woda na młyn… nie dość, że lekceważą to jawnie i kpią z wyliczeń. Choćby Rekin, po Bepore pływa i za nic uważa kartografie i współrzędne. Zakłady czynią na Portes, kiedy uznają nowe „A” — badse w Maeresii. — Roster poklepał przyjacielsko kapitana po ramieniu — nie taki straszny ten Szyper, morszczaki mówią, że nawet równy gość, mierzą go wyłącznie Twoje gryzmoły i zapiski. Ale na nowe okoliczności, może i co więcej.

— Ciekawy i zarazem zły na siebie, że nie dane będzie mu odczytać, a strachu tyle wzbudza, ile przebrzmiała legenda Rodsów o Meglike. Pokno gonił ze swym szwadronem stwora po morzu, natomiast Rekin swój opór i egoizm nie jest w stanie poskromić. Wówczas rzeczywiście strach był wielki, dopóty potwór nie padł ugodzony, lecz Szyper — gdzież mu do Pokno. Należałaby mu się jedna lekcja pokory. — Tsentor wyraźnie zniesmaczony machnął dłonią na znak, aby zaprzestać rozmowy związanej z Szyprem. Mruknął pod nosem jakieś powiedzonko…

— Lecz czemóż miałby taki wyjadacz wód nachodzić w strach, przecież wszystko tutaj zna od podszewki. Nawet na nowe rozporządzenia nie zważa. Niemniej, nasze papiery w porządku, a zresztą, nie wiadomo na ile respektuje same urzędy. Plotkarz, warchoł i tyle, który bawi się w domniemane i osądza wedle swej miary. Żałosne. Markotność może wynika stąd, że kiedyś w zamierzchłych czasach zrezygnował z kursów na morskich łodziach. Praktykować miał na sternika. Żaglowy na mostku powiadał, kupił wówczas za grosze łajbę od jakieś wdowy po armatorze i tak zaczął być przewoźnikiem, obwiniając zawsze swój los wedle zależnych konieczności. Lecz kto komuś planować zabrania, niech snuje dalej po nocach swe odległe wojaże. — uderzył otwartą dłonią dwakroć o reling, dopowiadając wyraźnie będąc poirytowany. — A teraz remoncik wymyślił, zaledwie po dwóch dniach.

— Hola, hola zbyt pochopne domysły. Może rzeczywiście szalupa na dupę siada, ale nie od razu uknuty niecny plan wobec nas oraz zdrada. Fakt, przegrał w karty nasz rejs, jednak nie pirat, jakiś pierwszorzędny złodziejaszek lub oprych. A hol rzeczywiście nieznacznie łamie barkę, w Ducke dokerzy kiwali głową widząc obciążony zaczep.

— Lerotens, Gród Senrów, z lokacją starego prawa wód — Tsentor wolno wycedził pełną nazwę grodu. Czytałeś rękopisy odkrywców Irterii? Elegie, hymny o rodzeniu się rzek.

— Poezja?! Jest pragnieniem idei, wartości, estetyki z spersonifikowaną treścią natury. Tęsknych wyzwań za wysokością źródeł od nieba, lecz i kontaktów z zbrukaną rzeczywistością. Ileż w tym badań? Zauważam tylko wyobraźnię i samotność poety. Do czego zmierzasz… — Roster nieco poirytowany tą bezcelową rozmową, zaczął się rozglądać po pokładzie. Spojrzał celowo na mostek, żagle, jakby dać do zrozumienia, obowiązki czekają a my rozpowiadając nic nie zmienimy. Nawet odszedł dwa metry zerknął z oddala na dziób barki. Kapitan wpatrzony w brzeg, jałowy z porośniętą tylko trawą i dzikim krzewostanem, jednak nie myślał zrezygnować z wywodu.

— Nie lubisz poezji, twoja strata… to jakbyś w świecie myśli żeglował, gdzie rzeczywistość streszczona jest do minimum. Odzwierciedla aktualne stany, im bardziej subiektywne, tym prawdziwsze i ciekawsze. Gdy nie rozumiesz zamysł autora, to właściwy znak, iż wiersz jest godny zastanowienia. Acz nie kontekst jest ważny a ujęcie w perspektywie całej drogi w ulotnym odbiciu luster. Obraz jest jeden i nic na nim nie jesteś w stanie poprawić. Mignięcie, muśnięcie. I sądzisz, że wyzbyte są prawd, sensu życia, widzenia i czucia w opisie. Tak też było z naszymi badaczami Irterii. Pisano hymny, elegie wierszowane, ody, eposy, gdybyś przemierzał tą samą trasę czytając niezrozumiałe wersy, znalazłbyś sens. Odzwierciedlają niczym drogowskaz, mapy, tkwiące w nich tęsknoty za drogą, za które toczone bitwy i mogli oddać nawet życie. Odżywają z każdym nowym widokiem, górą i rzeką, łącząc się z realnym utrapieniem twórcy. A język mowy, nazwy…

— I cóż z tym wspólnego ma Rekin…

— Chce nam to udaremnić, poprzez swoje szczwane gierki, chce poznać cel trasy. Przeszkodzić, poróżnić, utrudzić i zniechęcić. Odłożył parę geldonsów. Szczytem będzie, gdy nam zaoferuje kwotę na wykup ładunku lub nie daj na Goerdeona — samą łódź. Zatem Roster, patrzcie i bądźcie czujni, rób swoje wolno i uważnie, bacz na przedmówcę. Nie wiadomo co stało za niefortunnym zakładem i zgodą na przewóz w Ducke. Za trzęsą Górnym, Dolnym, to siedzieć nam w porcie nastanie i liczyć geldonsy na ewentualny szczęśliwy powrót. Interes Krainy Samtansar należy wziąć w respekt, honor i godność. Ledwo kapitan portu wyda komendę wpłynięcia, to poczciwi mieszkańcy Lerotens zostaną powiadomieni kim jesteśmy. Przez Lerotens przejdzie informacja o nas jak fala morska w zatoczce. Tak bywa zawsze…

— Nie zawsze to sympatia. Dziwi nieraz, wpływa statek do portu a mieszkańcy nie skorzy interesy prowadzić, ciekawość wzbudzać, lecz wrogo nastają na opuszczenie. Słyszałeś nieraz w peagle, jak narzekano na zwyczaje. I mnie niesposobna przerwy czynić, jednak cóż poradzić.

Odrzuć bracie złe myśli, czas zobaczyć nowy gród — Roster uśmiechnął się, uchwycił zatroskanego Kapitana Trastonów za ramię,

— Jedyna święta rzecz, to o dobre imię nowej łodzi trzysta sześćdziesiąt dwa zabiegać. Nikt z umową nie szarżuję, aby łamać prawa, otrzymano zapłatę, podprowadzą pod dok.

Choć Szyper wzbudzał kontrowersje od samego początku, lekceważył, drwił, wyszydzał a nawet przeklinał dwunastu śmiałków z Samtansaru. Ile w tym zajadłości, ileż wyjątkowego sposobu bycia trudno było zawyrokować, gdyż wszyscy na wzgląd Szypra w Ducke milczeli. Sama zaś załoga została postawiona w stan przed faktem, wyjazd albo dobrowolne przesiedlenie do Dolnego. Krople z Różowego Źródełka stanowiły o być lub nie być w Maeresii, a Rekin posiadał wyłączny monopol do złotodajnego źródełka.

— Pamiętasz Tezada, geograf morszczaków, częsty gość w ganest. Gdy tylko przypływał do Sars, odwiedzał Techresa. Prześmiewczo wyszydzał fale Portes, daleko jemu do Rekina, lecz mawiał:

Trafić na Jezioro Przyjaźni, inaczej Mert, z zagubionym dryfem, rzeczą doniosłą i zarazem zgubną. Najpierw tryskasz euforią z ujarzmienia odwagi, wszak na jeziorze łagodna tafla, potem wpadasz w marazm, jakbyś worki w porcie przestawiał w kąta w kąt. Odżywasz wówczas, gdy smible zaczną błyskać strwożone przed burzą, prąd wody dotąd wolny zacznie rumplami kręcić a sam przewoźnik dziurę w grodzi wyszuka. Chociaż napominał wtenczas… w lepszym brać wiosła i zmykać na morze, to potem wybuchał śmiechem, jakby prawdziwe grzmoty wywoływał. Łomotało w ganest jak w pieczarze. Pół życia barki holował, geograf zawzięty, dorabiał i badał. Troszkę podobny… do Szypra nie uważasz? — śmiech ponownie zawitał na twarzy Rostera, w oddali załoga podniosła żagle, barka weszła w zapowiadany lewy kanał prowadzący do Lerotens.

— Sporo miał kłopotów miał z nim Techres, tak pamiętam, — zupełnie lekceważąc manewr, podchwycił ówczesne spotkania dwu druhów. — dyskurs dotyczył przede wszystkim kultury w kulturze, czy jedna powinna dominować i zmuszać do uległości. Ach, przywoływano Skanma, Maeresii z swą unikalną wersją podwójnego systemu połączonego w jedno. Niby jedno a dwa organizmy państwowe, i nikt z odwiedzających to nie spostrzega, ba i mieszkańcy niekiedy nie mają pojęcia o misternie przeprowadzonych niciach połączeń. O skłonnościach zawładnięcia pomniejszych kultur w Irterii lub Ortonie. Tyleż nazw się przejawiało wtedy, choć sam Tezad wylewny nie był i kupczył się na wyjawienie nazw nowych. Niemal jak straganiarz na pchlim targu, zachwalał i wystawiał towar. Interesujące wspomnienia. — w końcu i u Tsentora pojawił się uśmiech, powtarzał cicho, — stary Tezad, gdzież tutaj pewnie niedaleko drań bywał, dorabiał… Gdzież on zresztą nie był?

— Zróbmy tak, — pobudzony Kapitan Trastów nagle zwrócił się ożywiony w stronę Rostera. — Zachęcał szyper, aby odwiedzić gród… i tak zrobimy, lecz wychodzicie na spacer, nie poznawać życie i obyczaje. Zrozumiane… nie czas się bratać z autochtonami, na wszystko jest odpowiedni czas. Zobaczymy co nam nowe dni przyniosą. Postawimy też wartę. Pierwszą noc zostanę z Makrosem, otoczę opieką ładunek, cenne drobnostki takielunków nie zamierzam szukać w „Piekle”. Na wszelki wypadek chucham na zimne, wierz mi, różnie bywa i ludzie niekiedy potrafią zaskoczyć.


Pokład żył swoją treścią. W kubryku niski głos Soktera, jak zawsze nie szczędził kompanom docinków z zabawną nutką ubarwień. Barka sunęła łagodnie, wolno bez wsparcia i pomocy. Integracja znamionowała przeważnie około opowiadań liderów i anegdot, którym towarzyszyły gromkie jednorazowe wybuchy śmiechu. Tłumaczono po swojemu, dopowiadano między sobą, uzgadniano nieraz sens wypowiedzi. Sokter obywatel neutralnego Lokosn z wiekową sworebnią, ustalał porządek wypowiedzi, siłą głosu dobywał myślę wszystkich na pokładzie, chociaż lubił się też zapowietrzać nie nadążając za myślami. Jakby łapał myśli w żagiel, naciągał liny z powagą sensu, aby nagle w stylu Pohrów, huknąć zwięzłe krótkie zdania. Strach się nie śmiać było, gdyż dopiero po chwili, w powadze, wypowiedziawszy swą humoreskę, ryknął śmiechem. Teraz wy, po mędrkujcie — mawiał. Mógłby tak cały dzień i noc, mistrz oracji znany w peagle od lat. Okropnie zaś przepadał za starciami na słowa, gdy swary w puencie ośmieszały jedną z stron blamażem. Pomilczał chwilę i jak nie ryknął śmiechem, aby prędko zripostować niby stronę wygrywającą. Spór nabierał rumieńców.

Dwaj pierwsi oficerowie odpowiedzialni za załogę Trastonów, Tsentor i Roster, kończąc rozmowę na rufie na pozorowanym kasztelu, podeszli pod spontanicznie zebrane widowisko. Słychać było w przeważającym tylko Soktera. Odpowiedniego wzrostu, barczysty z gęstą choć rzadko przykładnie czesaną czupryną, widok oryginalny. Podchodząc coraz bliżej słowa kuchmistrza były coraz wyraźniejsze, mówił krótkimi skrótami myślowymi, przyglądając się uważnie czy aby podąża za nim widownia. Jednakże u wielu tenże rodzaj opowiadań sprawiał niemałe trudności, albowiem mógł w dziesięciu zdaniach streścić na przykład całą podróż po Morzu Portes, zamilknąć na moment i głośno zaznaczyć własne zadowolenie gromkim wybuchem śmiechu. On znał całą historię, myśląc, że niemożliwością jest, aby inni także jej nie poznali. Wielu wtórowało, chociaż dalecy byli od zrozumienia sensu. Tym razem Sokter prawił o wizytach na południowych wyspach Portes.

— … i wówczas, gdy mnie delfiny po wodzie goniły razem z wielką falą, po tym gdym obnażony tors i pewną inną cześć ciała pokazałem Pestanom, dobiegłem na brzeg wypatrując wybawicielskiej łajby na wodzie. Kotwiczyła jedna niedaleko, tak że spostrzegłem na nich rybaków. Krzyczę do nich z całych sił, mości rybacy szwindać mi trzeba na waszą łódź i to rychło. Podpłyńcie po strudzonego morszczaka z Lokosn. Kuter nadpłynął pod brzeg, powiedzmy we właściwej porze i zabrali a jakże, choć pewnie myśleli cóż za szaleńca okrętują. Zamieniono zdanie, gdy z lądu zaczęły nadlatywać kamienie. Ciach, ciach, faszerowane działka nabrzeżne siekały maleńki biedny kuterek. Wpierw strącono maszt, ja z gniazda na bukszprycie wylądowałem, potłukłem się niemiłosiernie, lecz głosu jakby przydało. Krzyczę do biednych i przestraszonych rybaków, dalej szwindać pod wyspy Registre. Natomiast dzierżawcom Pestanom, drugi raz tyłek pokazałem. Oni ciach kamieniami i naszą wiatkę zmietli z pokładu, wtenczas wiedziałem, czas i teraz z kutra uciekać. Więc w nogę, a raczej na głowę w wodę i w pław płynę do kamiennych kaszyc, co to przy wejściu do zatoki stoją. Zatopiono z czasem łódź rybaków, którzy wciąż zaskoczeni zdarzeniem, płynąć w pław zaczęli do brzegu. Jedno szczęście, że pościg zaprzestano. O długo by opowiadać można, jak w końcu pod osłoną Niegna dotarłem ponownie na brzeg, odnajdując tratwę w sitowiu. Puściłem się prądem morskim na południe, całkowicie zależny od kaprysów morza. Lecz ileż się nakrzyczałem na Pestanów, u… to już moja wygrana. Z Pestanką jednak zatańczyłem i buziaka dostałem. Naszą łódź, którą z takim trudem zbudowaliśmy, ostała w porcie, jakieś służby pilnowały, aby nie rozkradły nygusy z Pest. Pech chciał, iż któregoś razu strażnik prawa zasnął na służbie z fajką w ustach, ledwo sam z płomieni ewakuował się nurem wodę. Więc było po kłopocie i nie było już czego pilnować. Takież tam uszanowanie prawa i porządku, lecz zabawy organizują przednie, parotygodniowe.

— Sokter, dasz pokój, gdzież Cię niesie, opowiadasz bajdulki niczym michałki w peagle. — Kapitan przywołał Soktera od południowych przygód, gdy jeszcze młodasiem był i daleko było mu do kucharzenia.

— Takież tam przygody, troszkę się zagalopowałem, lecz mógłbym co innego na przykład…?! — w znanym stylu, zamilkł na moment i pokazał białe zębiska. Poluns już dudnił od przytupów i gromkiego śmiechu. Polewano kropelki z różowego źródła, które nie wiadomo skąd trafiły pod opiekę Soktera. Kuchmistrz wymienił cicho parę słów z Rosterem, kiwnął porozumiewawczo do Kapitana, przeciął istniejący gwar rozmów.

— Jakby było mało, to słuchajcie tego. Jakiś nadęty włościan z Lokosn zażyczył sobie słodkich ryb z rzek za Pokno. Czyli aż prawie w Registre. Czemóż mu nasze płastugi nie smakowały, trudno stwierdzić. Jednak jak interes to interes. Poszliśmy w kurs na przekór sieciom i układom handlowym.

— Sokter, cały czas kucharzyłeś? — głos od załogi na chwilę przerwał opowiadającemu, wyzwalając grymas na twarzy Soktera. Brwi zasunął na powieki, zmarszczył czoło, o mało parę nie puścił z nozdrzy.

— Nie w innym jak tak nie było. Lecz słuchać teraz i nie przerywać. Podpływamy ponownie pod Wyspy Pestanów, ciągnie się ten archipelag niczym warkocz pleciony. Kto im takie piękne ofiarował wysepki, a jacy egoiści, nie czas o tym rozważać. A drzew ileż, gór… piękne widoki. Na jednym nawet proporzec zostawiliśmy, schowany w skale czeka na nasze wyzwolenie i niepodległość. Chociaż w większości zamieszkane przez ogromne kolorowe ptaki — papugi. No tak, kiedy weszliśmy w strefę Pouth, nagle zewsząd helszpy nas otaczają. Nie lubią nas dzikusy oraz ich opłacani dragoni strzegących plant-areałów. Nasz Stecer zaciągnął znaki na maszty, ponoć symbolizowały nastawienie pokojowe. Widoczne były, gdyż byliśmy niedaleko od brzegu, jakaś hrodziana w wiosłach. A oni nieustępliwie, jakby szaleju najedzeni… płyną do nas żółtodzioby i widać, że nie po kolorowe świecidełka. Dali w końcu znak abyśmy zacumowali w porcie. Wczas wszystko wyszło na jaw, kazano nam czekać, gdyż gubernator z przyboczną świtą akurat harce w osadzie wyprawiał i mało dyplomatycznie by było, gdyby ktoś z wizytą przerywał im czas wolny. Mówimy im… dajcie ość-mięska i tyle nas zobaczycie. Nam nie w drodze awantura oraz cyrk gubernatora oceniać. Widocznie zażądaliśmy za dużo lub gubernator źle zrozumiał co donieśli portowi. Wtem słychać krzyki, trąbki, nie wiem czy nawet jakieś dzwony biły. Chaos i popłoch, jakby o zakup wyspy szło lub o degradację urzędu, albo co tam jeszcze. Nadszedł w końcu kapelusznik na żołdzie, wywijał papierami, powoływał się na układy i kazał nam płynąć na Wyspę Maeresk o stosowną zgodę. Wyspa w jurysdykcji Registre, a on, rozbawiony gubernaturka do Maeresk każę płynąć. A wiecie, że Maeresk pod władnią Maeresii, nie Registre. Rybki miały być wszak z rzeki w Pouth, a to szelma zdradziecka. Wystawił szablę nasz Stecer, przeciął dokumenty, urzędników celną budę podpalił. Cóż za licho w niego weszło, niepojęte. Patrzymy mocno zdziwieni, a on prowadzi gubernatora wyspy pod port. Z szablą prawie zapikowaną w plecy i krzyczy na pół osady zwołać urzędników, stół wystawić. Umowę spisywać będziemy. Ot i mały Maeresk, który zgodę nam wystawi. Dym od bud portowych na głębokie morze wchodzi, masz Ci, wezmą Stecra niechybnie w niewolę pod sąd. A on pergamin, stół, kałamarz i sam osobiście napisał: Zgoda od Władz Pest, która autonomiczna w basenie Morza Portes, była i jest od zawsze. I kazał podpisać, grożąc porwaniem gubernatora.

— Uh, coś kolorujesz… Sokter.

— Skądże znowu, ha, hm, to, że o rybki poszło najszczersza prawda. Słuchajcie zakończenia dykteryjki. Nie z rzek owe smakowite słodkowodne delicje, lecz u wybrzeża żerują w słonej wodzie… Gdzież znać natury przyzwyczajania, pozrywaliśmy wszystkie sieci, nieoznaczone łowiska stratowaliśmy, stąd reakcja tubylców. Obskoczyli swego zwierzchnika i tłumaczą machając rękoma wciąż pokazując na fupieghnkę naszą. I wtem cud, gdy gubernator podpisał dokument, otrzeźwiał lekko i różowe piórka z niego opadły. Pyta, ile skrzyń chcemy rybki słodkowodnej. Koniaka kazał dostarczyć i pieczone kurczaczki. Zgliszcza względnie z obserwował, dawno zburzyć chciałem — dorzucił. Pół księżyca na wyspie rybki liczyliśmy, wędziliśmy w słońcu i przed wyjazdem drugie tyle zabraliśmy na pokład. Gdyby nie tak niewdzięczny ładunek, to pewnie drugi tydzień pobalowalibyśmy razem z wesołym towarzystwem gubernatora. A tak wracać trzeba było, ach co to był za… targ. Hmm.

Roster na oratorskie gawędy kuchmistrza pokiwał z powątpieniem głową, spojrzał z politowaniem na Tsentora. Kapitana jednak zaprzątała całkowicie inna sprawa, szkicował i mierzył szerokości brzegów, nanosił stałe punkty zaczepienia w naturze, począwszy od wyjścia z Ducke. Barka w na dobre się kołysała, napędzana lekkim powiewem wiatru wraz z falą od Melike i kuchmistrza gawędami.

— Rozmawiałeś z załogą o zmianach, — przystanął obok Tsentora Roster, — Żeglarze szypra pewnie powiedzieli co nieco, niespodzianka zejścia z desek wielce im przypadnie do gustu. Nieoceniony ten nasz Sokter krasomówca niewykorzystany. Maeresi poniekąd wąsem kręcą, rozumiejąc piąte przez dziesiąte, lecz buczą głośniej niż nasi, anegdoty im widać sposobne. Mogę Cię zastąpić podczas straży, idź się rozerwij, dystans zniweluj.

— Wykluczone, tylko wybierz kogoś do pomocy, abyście za ogonem swoim się nie szukali. Rozochocenie przybiera niezauważenie. Weź może Macwata, Blubila, chucham na zimne, przecież znam wszystkich nadzwyczaj dobrze z paegle, Trasto. Szlachetność i niepewna sytuacja Poluns, trasy zobowiązuje. Dobrego odpoczynku i zabawy. — kapitan zamknął swój notes, uśmiechnął się dwuznacznie, jakby dając do zrozumienia. Dasz radę, chociaż mnie tam nie będzie.

— Niech skorzystam, brzmi nawet interesująco to Lerotens.

Wieczór zaciągał kotarę dnia na rozgrzane zachodnie słońce. Pióro barki delikatnie rozdzielało łagodne wody kanału przybliżając pierwszą niezapowiedzianą niespodziankę. Port Lerotens. Zaczęły pojawiać się pierwsze nieliczne marony oświetlone licznymi lampami. Przyjemny chłód wybudzał oraz przywołał rozsądek przed szczerą intencją Szypra. Poluns pod żaglami, w lekkim, ledwo wyczuwalnym wietrze prognozował życzliwość, a może i przyjemność dni. A jednak nieufność pozostała. Uszkodzenie jest, czy też nie ma, a jaki rozmiar usterki, wszystkie rodzące się myśli dręczyły i niepokoiły. Mijane smible na spokojnie przepuszczały naszą barkę, wyłaniająca się niczym widmo w tym zapadającym zmierzchu dnia. Jakże ponownie obfitego. Najpierw ranne studia na mostku sterniczym, rozmowa z Szyprem, obfitości opowiadań z integracją załóg, tyle, iż i mnie się w głowie zakręciło. Na koniec, Szyper który większość dnia przespał w kajucie, powymyślał swoich, nie szczędząc obraźliwych epitetów. Potwierdziło mnie tylko w decyzji, aby pozostać i czuwać wraz z Makrosem naszego dobytku. Młody i porywczy a młodzieńczą weną tryska za pięciu. Tsentor ocknął się zamyślenia, rozejrzał się za Rosterem, który nieopodal wciąż stojąc przysłuchiwał się kolejnym anegdotom i opowieściom.

— Idź i przekaż Sokterowi oraz pozostałym o naszych decyzjach. Szanują go i darzą autorytetem. Wprowadź także ostrożnie o hipotetycznych przypuszczeniach. Niech też bacznie czuwa.


Wyłaniały się coraz liczniej marony. Precyzyjnie wykreślone wzdłuż nabrzeża, posiadały charakterystyczny styl, odmienną niż dotąd spotkaną. Myśli w większości kotłowały się około awarii Poluns, tak nowe widoki, tym razem nie z kręgu natury, samoistnie zmieniały nastawienie. W samym patrzeniu odnajdowałem odpoczynek, a przyszłość wobec zmian stawała się nienaruszona. Druga sprawa, uznałem szczery podziw i wyraz uznania dla konstruktorów i budowniczych, które wyraźnie odbiegały nie tylko względem okresu powstania, lecz za szczególny styl architektoniczny. Dwu, trzy kondygnacyjne z przestrzenną częścią parterową, wielością okien, zwieńczone spadzistym dachem. W większości tarasy, loże skierowane były na południowy wschód, strona naszego przepływu, a zatapiały się w przed frontalnych ogrodach, mini-parkach. Różnorodny kwiatostan, drzewa, krzewy, oplatały nad wyraz często urokliwe refleksyjne altanki. Kontrast między czerwienią, bielą architektury a barwną w zielenią, podkreślały i wyostrzały percepcyjność. Całość poprzedzielana symetrią dróg, będąca w istocie odzwierciedleniem wszechobecnego stylu szachulcowego maron. Od nabrzeża wysepki maron oddzielał łagodny wał przeciwpowodziowy, który także wyróżniał się osobliwą roślinnością. I chociaż coraz większy półmrok wieczorny utrudniał ogólną ocenę, niemniej widok i tak robił wrażenie. Panująca wokoło wewnętrzno-lingwistyczna cisza, stanowiła jakoby o składniku tych dwóch substytutów, gospodarstw z zielonym pasmem natury a psychicznym nastawieniem cudzoziemca. Myśli były w innej strefie językowej, milczały wobec napotkanego milczenia. Potencjalni mieszkańcy, których niedawno jeszcze osądzano o niecność uprawiania piractwa, troszkę w oczach Księcia Tsentora nabrali szacunku. A nawet zmysłowo-estetyczne widoki kazały zastanowić się na nowo nad mentalnością, nie mówiąc o tym, że kusiły o chęć poznania przedstawicieli grodu Lerotens. Jeśli słowa Szypra — Rekina miały się sprawdzić, czas powinien znaleźć się nadarzający.

Ostatnie promyki słońca opadały na niewielkie zachodnie wypiętrzenia. Uczestnicząc w służbie sternika na mostku, oczywiście za zgodą, wciąż nanoszę współrzędne razem z stersem Mearesów. I on się uczy, zatem rozumiemy się bez niepotrzebnych słów. Geografia, topografia kanałów, troszkę algebry i astronomii, na które nieustannie wielkie ma baczenie sternik. Wykreślił nową linię, oznaczył docelowy punkt na cum, przewiesił odpowiednią merke, czyli znak określający status barki. Na tablicy zapisał aktualny punkt położenia. Poprawiam log. Zżółkła maereska mapa, z rozpiską kanałów widać służyła na mostku nie jeden sezon. Poplamiona, przetarta na zgięciach, zawierała liczne skreślenia i poprawki. Sternik zanotował ponownie nową cyfrę obok wczesnej kropki, wcześniej mierząc odległość w skali od określonego badse/A z około Jeziora Mert. Oto i nowy system. Kredą ponownie zapisał współrzędne na tablicy tuż za danymi wyjścia z Ducke. Kurs wedle stersa Mearasów określił jako 01-0-md12. Podążam za nim w tym ciasnym pomieszczeniu, jednak ciągnie mnie na pokład i świeży powiew wieczornego powietrza. Skądinąd Stecr nawet mnie polubił a spostrzeżenia, które czynię, według zestawienia dwóch szkół, wyjątkowo ceni. Moje bolączki i zastrzeżenia potwierdzają jego wczesną karkołomną przeprawę przez wprowadzone nowości. Uśmiecha się pod nosem, twierdząco kiwając głową. Miewał i on wątpliwości nad sensem wprowadzonych zmian. Lecz teraz pewny na swoim, Rekina całkowicie lekceważy, względnie pozwala mu na osobiste uwagi, dając poczucie władzy. Pełna władza jednak jest u stecra a Rekin przegryzł ten stan. Oczywiście na własną korzyść. Sternik odkrył przede mną wewnętrzne sieci połączeń cieków wodnych w całym Maeresii. Małe, duże, ogólnie dostępne, prywatne. Niesłychane problemy związane są głębokością przepływów, które na bieżąco podają latarnie, w Irterii to niewielkie baszty zwane smible. Tutaj mapy częściowo są tylko pomocne. Chcąc opisać merki maereskie, które są jedynie czytelne dla wtajemniczonych, wymagałoby specjalnych studiów. Składające się z kresek, kropeczek, geometrycznych figur, potrafią ponoć wyrazić wszystko, cóż stecer wyliczył i odebrał od smibl. Skomplikowane, zważywszy, iż tych merków jest wyraźnie ponad setkę. Wyraziwszy opinię o niemożliwości przeze mnie odczytu merków. Odpowiedział tylko z uśmiechem niedbale… od początków mnie służą. Mapa pomazana cała, prawda, prowadzi i trzyma kurs, jednak merki to zgoła inna sprawa. Odzwierciedla historię Maeresii, Irterii, naszej barki Poluns. Nie wiadomo, ile ich jeszcze powstanie… Lecz darze sympatią nagromadzone piktografie morskie. Tak jak nie wymieniłbym mapy na żadną inną, tak nie mógłbym się pożegnać z merkami. Chociaż praktycznie w Maeresii, nie mają już większego znaczenia.

W oddali wyłaniało się powoli nabrzeże portowe. Księżyc naprzeciw maron, oświetla górzysty biały piaskowiec przypominający flakon. Nadzwyczajne, lśni cały w bieli, chociaż jest noc. Od szczytów poprzecinany ciemnymi pasami, które powstały w wyniku przelewających się przez płaskowyż deszczy. Jawi się jako góra w paski, cętki na białym tle. Wspaniały widok. Minęliśmy także Bramę Lerto. Stoi blisko przepływów, tak że można i w nocą przeczytać pięknie wykuty i zdobiony napis. Informuje wpływającego o przekroczeniu granicy z samostanowieniem, autonomią pierwotnych latyfundiów, często spotykane w układzie Maeresii. Sternik łusknął palcami, rzucając retoryczne zapytanie. Weksle opłacone? Gdyż mogą nie wpuścić. Tradycyjny uśmiech i mój przewodnik stecr zwyczajnie opuścił mostek. A jesteśmy nieopodal portu?! Zamyśliłem się faktycznie nad naszymi rachunkami i co jak co, lecz o nic nie byłbym pewniejszy, Macwat uiścił w Amsard wszystkie należne opłaty i podatki. Dostaliśmy gwarancję na swobodne poruszanie się od Ducke po Smible Snorka. Latarnia stojąca u wyjścia na Morze Portes w Dolnym Maeresii, otwiera bezkresy wód. Zatem weszliśmy w posiadanie swoistej przepustki, aby przeprawiać się poprzez kanały Maeresii, na czas względnie nieokreślony. W świetle okolicznych lamp, które opiszę niżej, Brama Lerto, choć stoi samiutka u brzegu, sprawia tudzież niezwykłe wrażenie. Błyska w powłoce srebra, niklu i czerwieni, ciekawa wizytówka autonomicznego grodu w Krainie. Wreszcie powrócił sternik, mrugnął okiem i chwycił ster. Wchodzimy z stałym wiatrem od wschodu, powoli jak w gęstą oliwę, rozdzierając powłokę tafli na dwie fale. Pierwszy żagiel odpoczywa, tylko masztowe płótno ciągnie tą niewyobrażalną masę. Poluns nieznacznie oparty na sterburcie, idzie pod lekkim kątem w stronę rozświetlonego grodu. Wieczór albo raczej już noc, z lekką mgiełką unosi ciepłe opary tuż nad gęstą taflą. Po przepływie około czwartej hrodziana od Bramy Lerto, Lerotens ukazał swą wielkość i blask. Mnie oczarował, pewnie dlatego, że nie wiedziałem co może nas spotkać niezaplanowane nowe licho. Zapalano przed płynącą Poluns lampy wzdłuż wybrzeża, długie dźwignie zakończone płonącymi kulami z szkła. Na każdym wydzielonym odcinku, pełnego już maron, przysposobieni strażnicy, podnaszają ten ogromny dyszel — to jest dźwignie z szklaną rozpaloną wewnątrz oliwą. Ukazały się marony w całej krasie, promenada. Gdy tylko przepływamy gasną one w oddali, spektakl lub zwyczajna tradycja witania gości. Według mnie nawet praktyczna i sensowna. Wszystko dzieje się stosunkowo wolno, prawie jak nasza oleista fala na wodzie. Widok wspaniały. Na pokładzie zaprzestano spotkań, nawet Sokter orator z wyszukaną puentą, wespół z Trastonami przywarł do relingu, podziwiając spektakl. Chłodna mgiełka pozostała gdzieś za nami, a od lądu nadpłynęła ponownie gorąc, potęgując apetyt na rozprostowanie kości w spacerze oraz także wzbudzając w zanadrzu podejrzliwość. Przeszliśmy z nocy jakby ponownie w dzień, nie tylko na wzgląd nagłego olśnienia światłem, lecz wracając w czynne obowiązki morszczaków na barce. I wszystko pod tarczą okrągłego dzisiaj miesiąca, który zawisł nad nami, rozszczepiając blask na nieskończoność migoczących świetlików, kryształków na wodzie.


— Rzucić cumy…

— Cumy poszły…

— Obijaki na burtę, podwiązać żagle… przyciągnąć Poluns… — odczekał Szyper moment, zanim sugestywnie stwierdził, — I aż po rano za trap, i żebym was nie widział na śniadaniu. Po zejściu ostatniego wsuniesz haki od trapu — szepnął Rekin ostatnie polecenie, po czym zszedł jako pierwszy na nabrzeże pozostawiając Poluns do całkowitej dyspozycji Stecra. Okoliczne, przylegające do portu zabudowania, w przeważającej części zbudowane zostały z drewna, tu ówdzie znalazły się i murowane służące urzędnikom oraz kapitanowi portu. Dzień wyraźnie skończył się tutaj już dawno, panowała głusza pustka. Tamże sporadycznie świeciły nabrzeżne lampy, identyczne do widzianych wcześniej przed portem. Panujący nad wodą półmrok, uwidaczniał i podkreślał wielkość grodu, żółtawa łuna od ulicznych lamp obejmowała rozległą w dali przestrzeń.

Hrodzian dochodził do pełni nocy, gdy całkowicie zacumowano Poluns oraz w osobnym umocowaniu hol. Wydawało się, że wszystko przebiega normalnie, Sokter oddzwaniał gongi, umowne szklanki na desce pokładu, żegnając Poluns trzema mocnymi uderzeniami. Zeszli na ląd przygotowani na pierwsze zaznajomienie się z grodem. Po krótkim ustaleniu odnośnie do kierunku i powrotnym czasem, Trastoni oraz Maeresi poszli rozejrzeć się za gościną do ukołysanego w śnie grodu Lerotens. Szyper zniknął dużo wcześniej w jednym z domków około nabrzeża, prawdopodobnie należący do kapitanatu.

Woda delikatnie szumiała łagodząco kojąc nerwy. Narastający stan oczekiwań od Trasto, Sars, poprzez Ducke, w na dobre się zaczął z kolejną odsłoną wydarzeń. I chociaż Dolne Maeresii wydawało się być jeszcze odległym celem, niejasnym punktem na pożółkłej mapie stecra, tak wszelkie kontinuum jest zdecydowanie korzystniejsze niż marazm. Jasne Trastonów żeglarki wyróżniały się jakiś czas na tle świateł grodu. W końcu portowa przystań przycichła, z letnim powiewem mglistej nocy od łąk, swoistej bryzy na kanale. Rytmiczne uderzanie fal o wręgi wprawiały swym taktem i miłą melodią wyjątkowe usposobienie. Utęskniony moment zawładający całą wyobraźnię sięgającą po same dzieciństwo. Już wtedy zachęcani do wiedzy, pobieraliśmy nauki, aby wyruszyć kiedyś na odległe morza i ziemie. W części urzeczywistniane, niemniej całość opierała na książkowych wyobrażeniach. Tsentor chociaż mentor od ksiąg, potrafił przywoływać do reali, podsuwając co rusz możliwości nowych doświadczeń. I tym razem należało odsunąć czarne scenariusze, odświeżyć pierwotny plan i przywoływać nauki Techresa. Weź wyłącznie swój bagaż i idź do przodu. Wrażliwość na potrzeby, dostrzeganie własnych słabości, lecz wiara we własne siły, asertywna samozachowawczość według naiwności i lekkomyślności. Ileż cech powinien posiąść odpowiedzialny przewodnik. A widząc wszechotaczające zadowolenie u przedmówców, skrzące źrenice rodzącej się wyższości, aby powalić, wyśmiać, domagały się nie zawsze właściwej odwetowej reakcji. Nie w tym tkwi powodzenie władzy, lecz gdzie jest granica, która określa pokora względem odwagi. Teraz niesy wpłynęły ponownie na głęboką toń, opłukując ganest w rześkim źródle. Balansowało między wykładnią od Roczników a zagubieniem pośród bezkresów wiedzy. Obecnie i rozeznanie w tym większe, co nieraz lekceważąco zostało wcześniej odrzucone. W rzemiośle wyuczeni, znając trud pracy na wodzie, przygotowani w czym poły ganest mogły wesprzeć. Na zdradliwe kołyszące fale traw — Sitocin, ruchome piaski — Simarotepia, Pouthe, wszechwładny las Bradorsl, odległe kresy w chmur horyzontów Registre, Ortonu, niepoznany Bildal.

Pokładowy kubryk skierowany w stronę grodu, sprzyjał nie tylko na dogodny odpoczynek, straż, lecz i na ranny powrót przyjaciół. Nurtujące myśli zaczęły równolegle do ciszy i spokoju, odmierzać czas w wątpliwości, podejrzeń, przeciwieństw. Odwaga jest żadna, gdy większościowym cwaniactwem uzyskana jest przewaga. Woda dalej łagodnie odmierzała swój rytm, raz o burtę, o nabrzeże, drwiąc z myśli Tsentora. Pod osłoną brezentów spał nienaruszony takielunek, wyposażenie. Gdzież w Krainie Układów, mogliby knuć i celowo utrudniać wyprawę. Gwarantowana współodpowiedzialność nie powinna dopuścić na podważenie strategicznych swobód w Irterii, Delcie Bepore. Niewybaczalne na wodach Portes. Kolejne plasknięcia fal o burtę, uszkodzona, czy w zmowie z Rekinem. W dali od łąk wraz mglistym powietrzem, słychać było cykady lub świerszcze, mające wraz z tempem uderzanej wody dźwięki błogie i lekkie łagodności. Dzień był niezmiernie trudny i wyczerpujący.


— Cóż za zwyczaj macie w Osnok, aby pod pledem na leżaku zwiedzać grody — niski głos dochodzący od trapu wybudził z drzemki Tsentora, — Ziemia za mało kołysze? Oświadczam, iż Lerotens też lubi pohuśtać. Kapitanie, patrząc jednak na waść pozę, stwierdzam, ulubiona to i moja zybówka na kubryku. Ach, jakaż przyjemność tak ciepła szukać pod pledem. Nie praktykowane przynajmniej w Maeresii, czy aby Kapitan pozostał sam na straży. Czyżby i pomocnika do warty nawet nie przydzielono. Godne pożałowania, …

— Niezupełnie Szyprze, sam nie jestem, a wspomniane kołysanie, mówią idealne wpływa na wyostrzenie błędnika. Gdy staniesz potem na ląd jasność i chód pewniejszy.

— Gadanie, prawie niczym chłodzik z brzadów, tak u nas mówią na owoce. Jedynie dobre kropelki mogą załatwić sprawność kroków, wiadomo rzecz po odparowaniu — zza messy pokładowej, nadszedł po oglądzie holu Makros. Szyper nie ustawał i irytująco podkręcał rozmowę.

— Piecyk byście wynieśli i herbatę naparzyli, stoi łajba u brzegu. Co innego w nurcie, gdybym przyłapał takiego, co się ogniem bawi podczas kursu, nogi bym powyrywał. Jednak szkoda, ogromna szkoda, żeście nie poszli razem z załogą w gości.

— Nadarzy się okazja, wszak mówicie naprawa z trzy dni może potrwać.

Rekin nie zważając na Kapitana zapewnienie, rozwijał osobliwości grodu.

— Lero… widzisz kapitanie, Lerotens dwa porty liczy. Obecnie jakby na zapleczu, drugi od strony Jeziora Mert. Większy, znany u większości…, ale z taką furą i holem, cum byś nie znalazł… ponadto warsztaty mizerne i droższe. Zaludniona, źdźbła nie wetkniesz między marony nad portem. Znasz Kapitanie sygnały z smible, wszędzie one jednakie, sprzyjają Poluns. Mały remoncik i ruszamy w dalszą drogę.

— Chcę zauważyć, zgodnie cóż zostało przedstawione wczoraj na kasztelu, awaria jest z nami od samego początku, nieprawdaż. Godzi się tak naciągać umowy.

— Tak i nie, była i nie była, nie o tym chcę teraz pomówić. Patrzę na chmurki a po rozmowie z kapitanem portu, uważam, że gdyby zaczęło dmuchać mocno od Melika, trzeba będzie wracać. Sterburta przy większym pochyle, nawet przy dobrej opinii fachowców, przechylona o parę stopni, nie wytrzyma. Stoi w wodzie i w doku, od czasów zakupu niezmiennie płata figle. Bonca figle, — szczerze przeklął północne chmury — krążą równolegle za górami. Podszedł pod reling, przeglądając po raz ponowny burtę, zmierzył wzrokiem hol — Jak uważasz mości kapitanie, nie za blisko nabrzeża stoi? Myszy nie wskoczą, boć pamiętam z dziejów, że ziarno nieraz sypano wprost w rzekę, ha. — przeczesał gęstą brodą, dobrodusznie spojrzał na Tsentora.

— Radzę herbatkę zaparzyć, zimno nad ranem przychodzi… — dotknął palcami daszek od czapki, zniknął na międzypokładzie.

Wzdrygnęło Tsentorem. Odrzucił kraciasty koc, poderwał się z ławy i podążył w ślad za szyprem. Szyper ledwo zdążył przekroczyć kajutę, drzwiczki wciąż się poruszały, zdradzając obecność Rekina. Korytarz posiadał nieznaczne oświetlenie w postaci bulai, które wpuszczały wystarczająco światła, aby swobodnie się przemieszczać. Jasny tejże nocy Niegn, wystarczająco oświetlał nabrzeże. Promienie poprzez bulaje, wchodziły także na międzypokładowy korytarz. Kapitan Trastonów doszedł pod kajutę Szypra. Flegmatyczny i zblazowany Maeres po wizycie w porcie, problemami z Poluns, szukał wygody w fotelu. Mebel zdominował niewielkie pomieszczenie, aż strach pomyśleć, ileż finezyjnego trudu i wyrzeczeń poświecił Szyper, aby zwyczajnie zmieścić ten zbytek w grodzi. Tsentor aż sarkastycznie i niesłyszalnie cmoknął w cynicznym podziwie.

— Przytulna norka, witam, tym razem to ja stanę przed Tobą. Przerwała się nam rozmowa gospodarzu, zawisła w próżni niedomówień, a ja z natury unikam kąsającej retoryki. Według mnie, jeżeli błądzę oświeć proszę wspaniało dusznie. Myszki, ziarna, czyżby powtórna mowa o balaście — stanął naprzeciwko rozpasanej pozy Maeresa, wyczekując na odpowiedź.

— Skądże, kapitanie, przypuszczenie żartobliwe. Usiądź proszę i zasłaniaj z łaski swojej światełka od bulaja, troszkę tutaj ciemno. — wskazał na krzesło. — Proste i niewyszukane, razem z pulpitem stanowią całe wyposażenie grodzi. Po umieszczeniu fotela na nic już nie ma miejsca. Nieprawdaż, iż piękny, ha, ha.

— Do rzeczy… mości Szyprze. Siedzisko wygodne, dziękuję. Powiadacie awaria, zrozumiałe, potrafię uszanować zwierzchność władzy na barce. W umowie płynę i tak postrzegam swój status. Nie ingeruję w sprawy, które do mnie nie należą, natomiast sprawy związane transportem, dwulicowość oraz delikatnie ujmując, wchodzenie na cudze, — Traston powoli zaczął cedzić słowa, dając do zrozumienia o powadze zdań. — Umowa jest zawsze współzależna i uwarunkowana wieloma czynnikami, które obie strony poznają i akceptują. Ster władzy i trasa po Waszej stronie, zupełnie u mnie nie w kompetencji w Maeresii, choć sens trasy i zwierzchność leżą po naszej stronie. Nie byłbym zadowolony z odpowiedzi, gdybym usłyszał, „jestem u siebie i wszystko zależne ode mnie”, gdyż druga waga z nami płynie, to wszakże kruszec regulujący umowę. On przecież wyznaczył naszą współzależność. Wiesz jaki koniec jest łamiących umowy?! Z kruszcem uciekającym na Morze Portes. Banicja portowa. Nasz ekonom twierdzi, wszystkie ceregiele spełnione i dokumenty podpisane oraz oznaczone pieczęciami Amsardu. Nad barką, na którą wiatr przygania przykrości, ubolewam serdecznie. A i bezpieczeństwo pewnie najważniejsze, gdyby woda pochłonęła ładunek a co gorsza życie ludzkie. Lecz gdyby nie o awarię poszło, a o nośność lub nie dajże jeszcze inne dyrdymały żałosne… to mówię spokojnie: siedź waść na dupie i łaskawie oszczędź kpiarskie docinki przy załodze. Bądź co bądź, umowa dwustronne ma oblicze, a w Maeresii dwupodział. Co Górne zezwala, Dolne piętnuje… lub odwrotnie, sam zaś Szyprze znasz odpowiedź, popraw, jeśli omyłkę czynię. Proste, … Twoja barka, nasz ładunek. Zawieziesz nas na drugą stronę Bepore, dostaniesz drugą połowę obiecanego złota. Trzy dni zaczekam na odpowiedź, a gród zdążę odwiedzić, przy okazji troszkę na pewno ziarenek uda nam się skonsumować.

— Halo, dokądże. Jaka zapalczywość. Biegniesz waść, nastajesz, a przecież my nie naprzeciw, tylko inne posiadamy charaktery. Weź na wstrzymanie, jesteś troszkę taki sam jak ja… ustatkuj, choć inaczej się nosisz i parę nauk poznałeś. Gród nie piórko, ulecieć nie może, porywczość u kapitana wszak nie wskazana, tym bardziej u Księcia. To jakbyś fupieghne wciąż na sztormy kierował, żaglom odpoczynku nie fundował. Inne mamy też horyzontów cele, dla obu szerokie i zasobne… we władzę — odkorkował karafkę z czarnego szkła, — gościną raczę. Chcesz na morze, badać i zwiedzać, pisać historię, zawiozę Cię, gdzie zechcesz, opowiedz jednak wcześniej jedną chociaż barwną powiastkę. Późna i wczesna hrodziana, dla morszczaków idealna. Szczerze powiedziawszy widziałeś przecie, puściutko u brzegu, marony kapitańskie pozamykane. A sprawa rzeczywiście delikatna. Twój status chcę uszanować… nie troskaj się teraz o Poluns, wody z karafki nie można odmawiać, — ceremonialnie polał gęsty, bezbarwny płyn w kryształowe szklanice, — zawiozę Cię… Ciebie i nawet całą Twoją załogę, chociaż dla paru mógłbym lepsze znaleźć zajęcie, jak chociażby służba w maglu lub w warsztacie żagle reperować i obszywać overlockami portki majtkom.

Kryształowa czara z czarnego kryształu, mieniła się światłem wzdłuż geometrycznych szlifów. Panujący półmrok wpadający przez okrągłe okienko promieniami Niegna spoczął na ścianach kajuty, alabastrowych meblach. Zgrabnie umeblowane niewielkie pomieszczenie z dominującym fotelem, sprawiał w poświacie księżyca nawet wrażenie przytulnego. Było w nim wszystko, co przydatne i co powinno znaleźć się w kajucie. Wyszydzany przez Rekina w Ducke pulpit pisarski, kiedy konosamenty rosły w wagę, zamykana skrzynia na kłódkę, półka na ścianie oraz zrolowany siennik. Na ścianie od zajmowanego siedziska kilka szkieletów ryb. Całość zaczopowana gwintem w podłodze.

— Szanuję umowy, a w Górnym cenimy ją wyżej niż nieraz getonsy. Chociaż nie powiem wagę kruszców też lubimy — schowany za ironicznym ukłonem, uśmieszek, na równi z podniesioną czarą, podsycał konfrontację dwu przywódców w grodzi, Szypra barkerów oraz Kapitana Trastonów. I chociaż w kajucie panował zalegający nocny półmrok, każdy gest i grymas Maeresa był wyraźnie widoczny.

— Wątpliwości… żadne — Tsentor odsunął czarę szklanicy, — czas stosowniejszy znajdę, gdy klarowniejsze wieści otrzymam o sytuacji Poluns. Dziś trudno mnie wyrokować, ileż sposobu bycia waszego, a ileż waszego sarkazmu. Męczą mnie tego typu rozmowy. Żegnaj mości Szyprze.

— Lotne i płochliwe rzucasz słowa, zagustujmy chwilą. Odwieczna tradycja powiada, nie wolno gościny odmawiać, swary potrafi odgonić. Popsucie Poluns… hm, jak to powiedzieć — przeczesał swą gęstą brodę, postękał, pomruczał cicho, — pobieżnie omówione, kapitan Lero nie wysunął sprzeciw, — zabrawszy spory haust „źródlanki”, poprawił głos, — cholerne chmury nas gonią, sztormowe, zacznie wiać, lać niemiłosiernie, a Piekło — Dolne, daleko i blisko. W pieszo, jednakże nie dotrzesz, nawet przy pomocy kompani, a ponoć sylwetkę łodzi chwalą w korytarzu doków. Dobrych szkutników wybraliście. — żachnął się wypuszczając powietrze, odchrząknął — Niechże na Bonce sztormowe, orzeźwia tudzież piekielnie — wskazał ponownie na karafkę, sam w najlepsze mlaszcząc i podziwiając kunszt produktu. Mowa Rekina, jednakże walczyła już z lekkim upojeniem.

— Może jednak…

— Dziękuję,

— Gdzież tak szybko — mocny uścisk Maeresa za dłoń Trastona powstrzymał przed wyjściem. — teraz ja mówię. Siedzisko nie wygodne? Teraz mała riposta: Siedź waść na dupie grzecznie, przecież w gości jesteś, … a wsparcia od załogi jakoś nie widać. Ach mości Trahtzonie, folgi spraw należne, obyś w komplecie mógł łajbę obaczyć — odczekawszy pauzę na ewentualną odpowiedź, ponowił drwiny i szydercze umizgi. — U nas w Maeresii zwyczaje spotkań obmurowane wieloma konwenansami, cała gama świętej różnorodności. Tylko wybierać, tworzymy organizm, składający się z tygla kulturowego, odmienności wykreowały oryginalność. Stąd nieznacznie odpłynęliśmy od tradycji Morza Portes. One drażnią przybyszów, korcą i nurtują. Im dłużej swą podróż życia kontynuuję, zauważam co raz to nowe rozbieżności. Liko jednak nas łączy. Było paru na barce od Skanme, Osnok, południa Simoratepia, kupcy się też zdarzali. Nie zliczyłbym wszystkich. Nie mnie oceniać, broń mnie od Kolca i zostawmy bynajmniej rodzime przywary. Wasze z Trasto niepoznane. Prawdą co mówią wschodnie stepy szerokie, im dalej na wschód to kres zwany Sma. Nikt tam nie był, ba nawet piechurów odważnych na wyprawę znaleźć ciężko. A kto wreszcie przekroczy granicę Świętego Ognia, nigdy już nie powraca. Tak mówią w Ducke, a prości to morszczaki, za geldonsy to by i nową historię Maeresii stworzyli. Tyś człek kształcony, wybrałeś Bepore, Portes, cóż powiesz o Krainie Sma?!

— Kraina Samtansar skąd przybywam potrafi, powiedzmy święte przyzwyczajenia należnie podtrzymać. Dostosowanie czynię od wejścia na pokład. Przyznać muszę, posiadają brzegi podobieństwa, chociażby uszanowanie piękna, pracowitość oraz co ważne uznanie prawa własności. A mam na myśli szeroki aspekt znaczeniowy — Tsentor tym razem zdecydowanie wstał, wyprostował postawę — Wrócę niebawem,

— Późno, warto czas tracić, wszystko śpi na zewnątrz jakby makiem zasiał. Druha waść idziesz pozdrowić… a gdzież święte tradycje gościny, odpowiedź na zadane pytanie.

Maeres odpowiedzi bynajmniej już nie usłyszał. Drzwiczki na zawiasach, zadźwięczały, zaskrzypiały, kołysząc się w to jedną i drugą stronę. Trast opuścił kajutę. W Lerotens tymczasem lampy przygasły a łuna nad grodem straciła swój wcześniejszy powab. Nieznacznie zszarzało przywołując ranny zimny powiew znad morza i gór. Plasknięcia fal od balansu barki nie umniejszył się, jednostajnie odliczały rytm w nieznanej chronologii. W tej monotonii dał się słyszeć wyraźnie odmienny stukot. Książę stanął na dziobie, spojrzał na hol. Wszędzie niezmiennie dało się słyszeć intrygujący dźwięk, gdziekolwiek stanął na pokładzie. Podobny do tarcia dwóch stalowych elementów. Odnaleźć źródło niepokojącego dźwięku stało się technicznie niemożliwe. Głęboka noc lub raczej wczesne rano, w pojedynkę. Ten nagle nowy pojawiający się stalowy dźwięk, dobywał się gdzieś w okolicy burty. Tsentor w końcu uznał, iż dźwięk jest wynikiem ocierania się łańcucha w dolnej części wręgów. Może łańcuch od kotwicy? Zważywszy na niedyspozycyjność Szypra, zamierzał zaczekać z tym do rana. Z natury badawczy i dociekliwy, lecz układny i bądź co bądź wierzący w prawość, puścił mimochodem nurtujące dźwięki. Doświadczony był jak nikt inny, przelewał wodę słów do bukłaków zanim akceptacja od Sars przyjęła do grona Rodsów, Pohrów. Tuż obok ganest wszedł w trudy życia wyjadaczy mórz, łącząc wyjątkowo odległe poniesy, dzielekty w ówczesne niesy. O dwóch, trzech, a nawet czterech brzegach Portes z niezliczonych wersjach w powielaniu treści. Tym razem cierpliwie i asekuracyjnie zamierzał odczekać na właściwy czas i aurę. Nie spotkał także Makrosa.

— Makros, Makros, — zaczął od cichego przywoływania pomocnika. Przeszedł barkę od rufy po dziób. Ciemna poświata księżyca, utrudniała widoczność. Z czasem coraz głośniej przywoływał imię żaglowego. — Aby nie obudzić starego drania i nie dać sposobności na kolejną porcję docinków. Port pływał we śnie, wybudzany już przez szum wody, stukot fal, stalowy zgrzyt oraz nawoływania Tsentora, które przybierały na sile.

— Makros, gdzie jesteś do Bonca. Jesteś mi potrzebny.

Ranny ziąb wzrastał a wraz z nią nadeszły granatowo-atramentowe chmury i mgła, obejmująca swymi ramionami smukły zarys barki.

— Gdzież go poniesło, Tsentor tracił nadzieję. Czyżby zszedł na ląd i poszedł za kompanami?

Ładunek wydawał się nienaruszony. Wszystkie naciągi i przeplatane sznury o pachoły cumownicze należycie utrzymywały jednostki u nabrzeże. Aczkolwiek Makros na zawołania nie odpowiadał. Zerknąwszy na Lerotens zatopiony w śnie, wszedł do własnej grodzi-kajuty.

Oprócz przegród w ładownii, pozwalające barkerom oraz Trastonom na swobodny odpoczynek, rozstawienie sienników, barka wyposażona została w cztery kajuty. Jedną z nich przydzielono Tsentorowi stosownie do stopnia i pozycji. Uboższa i mniejsza niż kajuta Szypra, lecz znalazło się tam wygodne krzesło, pulpit pisarski, półka na siennik, skrzynia zamykana na klucz oraz oczywiście bulaj. Tsentor pośpiesznie uporządkował notatki, podkreślił aktualne współrzędne, kierunek trasy — log. Zebrawszy wszystkie dokumenty związał rzemykiem i umieścił w skrzyni. Starannie schował klucz w skórzanym etui przypiętym do pasa. Wzrastało nieprzyjemne podniecenie, które domaga się konfrontacji, ekspresji lub określonego celu, planu. Świadomość drażniąco pytała: w czym, przed czym, od kogo, jaki sens, przyczyna, i dokąd to zmierza? Złote myśli Techresa na obecne połowicznie łagodziły podbudzenie. Psota, chociaż początkowo niewinna i na wskroś dobra, długie posiada znamiona i gniewnie się może zakończyć, a niektóra względna pomoc, odwrotnie powalić niejednego potrafi. Powrócił na pokład. Przechodząc przez korytarz na międzypokładzie. Dało się słyszeć poruszenia z kajuty Szypra.

— A więc stary drań jeszcze nie śpi, świętuje sukces intrygi czy awarię Poluns. — Gdzież ten młokos, cóż za lekkomyślność — żaglowy denerwująco powracał w myślach,

— Niech to Bonc…!?, — przeklął siarczyście, poprawił pledy leżące u ławy. Odstawił nierozpalony piecyk pokładowy, pobieżnie zlustrował ładunek.

— A może gdzieś w środku na holu, zabaw w psocie szuka. Śpi smacznie i błogo… Niech tylko dorwę szczeniaka. Najmłodszy i z największą ambicją. — gdy nagle tuż za placami dał się słyszeć głos Rekina.

— Długo dałeś mi raczyć w pojedynkę smakowitości z Różowego Źródła, Kapitanie z… jak brzmi ten gród, Trahzt, Tastro, — machnął dłonią, — Ciągle zapominam pełną nazwę. Trasto… o tak, na pewno Trasto. Samemu nudno w grodzi, ciemno… spać nie mogę. — wskazał na ławę, — Usiądźmy przed rankiem, gdy załogi rozrywkę szukają, kapitanowie plan ustalają. Strasznie opornie łapiecie w czym nasza swoboda i władza płynie. Samtansar, zawsze powiadano, wolnością identyczną stoi. A tutaj gryzipiórek skryba, chcący opiewać naszą sworebność, nie za kosztując jej wcale. Ileż się nasłuchałem pieśni, legend, niesów Waszych, a wszystkie one wolnością tak przesiąknięte, aż trudno było w to uwierzyć. Jacy to obrońcy wolności i praw człowieczych. Jakże w istocie jest… nie wiem. Dziwi jednak, skąd zatem tyleż zacietrzewienia. My też lubimy wolność i w pełni ją chcemy uszanować. Na myśl o Sma pocicie się, mówiąc Osnoke nie puści i przegryzacie wargi. Lubicie dumę, ale teraz narodziły się problemy… należałoby co nieco obgadać. Ludzka sprawa niezmiernie często spotykana w biznesie.

— W niezłym rozbawieniu strategię ustawiacie Szyprze, lecz niech będzie, mówicie… — zasiadł obok na ławie z widokiem na budzące się pomału nabrzeże. Rekin postawił nie tak dawno widzianą w kajucie karafkę na deski pokładu. Wyciągnął mieszek tytoniu i drewnianą fajkę.

— Machorki może… Nie, a szkoda, jakość pierwszorzędna z południa z Registre. Zanim przyjdzie nam się bratać, ustalmy w końcu rozmiar usterki, przecież tylko to was obecnie zajmuje. Popatrzcie na zanurzenie, stoi w cumie a rozstawia wręgi i drapie piórem o dno. Jutro w południe sondę puścimy z kapitanem portu, przekażę wyniki. Niestety, parę dni pozwiedzamy gród. Takież informacje… A teraz parę słów o waszej łajbie. Ah, Portecie, któż był konstruktorem łajby? Mewy śpiewnie podają same superlatywy — Rekin obcasowo zarzucił nogę przez nogę, pomału wypuszczając dym patrzał z ciekawością na odpowiedź Tsentora.

— Notkę w dzienniku pokładowym uczynię, wpisując zaledwie stan Poluns, wynikający z postojowego. Proszę zostawić łódź, wpierw dopłyńmy potem nadejdzie odpowiednia pora na rozmowę i ocenę. Ile dni… trzy, pięć, na jak długo planujecie ewentualny pobyt w Lerotens. Ciekaw jestem także warsztatowej naprawy, gdy ustalicie co należy zreperować. Czy aby w ogóle jest możliwe usunięcie awarii. Przecież na takie naprawy trzeba tygodni, jak nie miesięcy.

— Widzisz kapitanie, w istocie barka drugą alarmową przekroczyła kreskę na podziałce burty. Sonda i nurkowie ocenią rozmiar szkody. Nieraz schodziła aż po linię pokładu ładowni, siłowni, wodę można było wylewać z pokładu, gdyż prawie się przelewało. Dziś… — zmienił przełożenie nogi, — jeszcze w suchym stoimy. Ha, ha… ba, jakby nawet tym razem skrzypi milej. A… nie znasz Poluns, weź strzemienny na okoliczności, Rekinowi odmawiać, jakbyś wracać w Ducke zamierzał… Samtarze.

— Sars, gród Samtansar — zripostował Tsentor przechyliwszy nalaną porcję Kropel Z Różowego Źródła.

— A więc zapoznanie nastało. Widzisz Kapitanie, Ty cały czas o usterce, a mnie ciekawość pochłania geniusz konstruktorski waszej fupienhge. Prawdą to, żeś sam wykreślił łajbę? Parę sztychów mógłbyś i mnie maznąć, kto wie jakie szczęścia czekają w przyszłości. Widzisz, zostawić barkę w Ducke u nabrzeża flisaków w roli muzeum za szybko, ona sama wciąż na wody lgnie. Złośćka bierze, że na Wasz kurs akurat znów denne popuściły zaciski. Tak, rozpiera sztaby w łączu wręgów pod piórem. Pewnie stwierdzisz, Rekin starym durniem jest nieodpowiedzialnym. Zgoda, lecz cenię odwagę i czysty honor. Ileż to razy z niewielkimi skazami pływała, ba i bez steru prowadziliśmy ją po kanałach. Ilu myśmy pozwoływali bogów Irterii… dwie załogi zaciągi żagli trzymały. Ona uparta w lewo, my w prawo, istna kołomyja. A weź wprowadź takie cielsko drewna do portu?! No znów usterka nam się pojawia, przecież wiadomo dobrze, że ciężar drewno lubi naginać. Tyle złomu wieziesz, trzy młyny i dwa magazyny mógłbyś postawić. A ile tyle ziaren?! Nie tylko to utrudnia manewr, lecz dawne niedociągnięcia odświeżyło. Poziom podziałki został naruszony, ale spokojnie, groźniejsze bywały przypadki. Czy popłynie? Odpowiem popłynie… Zna ją każdy warsztat szkutniczy w Górnym. Pieszo wszak nie dotrzecie, ha — zabawnie skwitował, patrząc na skupioną powagę Tsentora. — Nieodpowiednia też pora, aby po flisów wysyłać, ponadto oni inną ekonomię uznają i mogliby Wam zarekwirować część prowiantu. Zatopią potem wyłowią, szczwani to przewoźnicy — zakasłał, po czym w powadze uzupełnił. — Kilka dni a sprawdzą, wzmocnią, gdzie trzeba. Otrzymałem zgodę od Kapitana Portu, możecie składować wasze mieszki, rupiecie wprost na placu nabrzeża przed barką. Wyznaczą parcele. Naprzeciw marony kapitana jest też pomieszczenie zwane portówka, nie używane, dwu dygnitarzy pomieścić zdoła i parę zacniejszych skrzyń. Nocleg się Wam należy godny. A że wszystkim nam śpieszno, więc przykładnie w słonecznym śniadaniu zaczynamy.

— Zaczep także…

— Na Senoksa Trastonie nie strasz! Przy świetle Słońca stał prawidłowo — Rekin krzyknął i wybałuszył szczerze oczy, twarz lekko nadął…

— Zamierzasz wrócić w Ducke, zostawisz nas… — spotkały się oczy Rekina z Tsentorem, wnikliwie zaglądając w zamysł: podstęp lub szczerość.

— Widzisz… — pierwszy zaczął Szyper. Nalał druga porcję w kryształowy puchar — W Górnym nie naprawiają łodzie, znasz prawo Maeresii, Dolny wytwarza i remonty sprawia… A jednak jest zawsze nadzieja oraz powiedziałbym konieczność wyższego rzędu.

— A więc czyżbyś uknuł wizytę w Lerotens,

— Ciekawy skryba. Zapiszesz w brulionie? Zresztą jakież znaczenie, bazgroły i bohomazy, któż da wiarę w Maeresii i Portes. U nas warsztaty lubią zmianę, raz szewc nie długo przebranżawia się w burdel. Prawdą jest, barka nie pierwszej młodości, od dawna przymierzałem się na reperację. Was mnie niebo zesłało, chociaż początkowo kląłem za nagrodę kursu przegrywając zakład. Polubiłem Was nawet trochę, krzywdę nie zrobię. Dwa hrodziany na południe Lero, gdzie smible na centralną Bepore wypuszczają łodzie, parę hangarów stoi. Formalnie napisy i malowidła na kadłubie stawiają, takie tam dyrdymałki, nazwy. Na luzie barkę postawię na śluzie, spuścimy wodę, obadam dennik, wręgi i pióro. Powrócę, bez obawy. — uśmiechnął się serdecznie, poklepał Tsentora po plecach, — ba, nawet nowy pasek poziomu każę odmalować, na przykład szmaragdowy. Ha — podniósł czarę, — wypijmy, aby farba nie puściła.

Chcąc nie chcąc Tsentor chwycił ciężką kryształową szklanicę, zaczerpnął trunku Rekina. Zakasłał…

— Dobra woda z Źródła Róży na Wyspie Szczęścia. Majstersztyk, recepturę nikt nie zna… — pokazał białe zębiska.

— Ustalone — spojrzał głęboko w oczy Rekina, — zaczynamy, powiedzmy późniejszym rankiem.

— I to mi się podoba… Ustalone. Kapitan Portu swój gość, zaoferował się informować na bieżąco co w trawie piszczy u szperaczy „ciekawości”. Codziennie szwinda helszpem naokoło wyspy, raporty zbierając. Opieprzać latarników straże. Abyście na Senoksa i Bonca, tylko Bram w Górnym nie powiadomili. Zwąchają niecność kursu, barkę na dok Dolny wezmą. To dopiero nam siedzieć i czekać zostanie…

Noc weszła w ostatnią fazę podchodzenia do świtu. Towarzyszył temu spektaklowi nieustanne falowanie, plasknięcia wody o burtę, napinany łańcuch idący od pachoła. Obijacze także uczestniczyły w tym dźwięcznym koncercie, wydobywając charakterystyczne pisknięcia. Okno Kapitana Portu, długo jaśniejące w nocy, nad ranem zgasło i przestało wyróżniać się kształtnością na tle Kanału Lero. Osady, która maniła świetlną łuną spoza oddzielającego pasa drzew od portu. Gościnny port, tak wielce wychwalany przez Szypra, zlokalizowany był z dala od centrum wyspy. Odgrodzony jedną dojazdową drogą. Zmęczony wypatrywaniem pomocnika Makrosa, rzucam własne cumy spojrzenia w przyszłość, na przypuszczalne dni, jakie przyjdzie nam spędzić. Czemóż intuicja podpowiada ostrożność. Powolutku zaczyna jaśnieć… Makros się nie pojawił.

Na horyzoncie ranne promienie Słońca budzą w oddali skalną posturę Meglike. Uformowana poprzez liczne wieki przez smagające wiatry od Modare, Edrunsa Puchu, sprawia wrażenie, jak gdyby wyryto przeogromne paski gigantycznym rylcem. Kołysanie łodzi z malejącą falą odpływów potęguje zwiewność skały, która wstaje wprost z otchłani wody. Słońce ledwo w ćwierci wstało, a okręg lśni brzaskiem jutrzni oblewając żółtawymi płótnami jedwabiów, pobliski kanał, łąki, nabrzeże oraz odległe zarysy wzgórz. Ziąb uchodzącej nocy zelżał wraz z promieniami, a balansujące myśli na krawędzi snu i jawy, zmęczone odpływaniem i przypływem założeń, planów, interpretacją słów Szypra, praw Maeresii, dopowiadała senne imaginacje z domieszką reali. Na drugim naturalnym brzegu, budzi się rozliczne ptactwa, różnego gatunku i maści. Trelująco wśród egzotycznej przyrody poprawiają fason upierzenia, gimnastykując skrzydełka. Przemiły widok, idący w parze z wstającym dniem. A nad wszystkim zawisła powabna mgiełka, już widzę oczami wyobraźni, ileż tam pajęczaków naplotło sieci, aby móc się wylegiwać w dziennym żarze słońca. Dziś nie wpłyniemy na Jezioro Mert, nie przekroczymy sławetne śluzy na Kanale Koma. Czekamy w zaciszu portowego grodu, gdzie cywilizacja sąsiaduje z prawdziwą i dziką naturą. Na konfrontacje z olbrzymami mórz, urzędów, straż, przyjdzie pora, Meglike jak drwi podczas dnia wczorajszego, tak i dziś nie zmienił swój kapryśny grymas. Powiedziałbym nawet, iż wyraźniej zmarszczył prawą brew, jakby powątpiewając w nasz słuszny cel postoju. Lekko podenerwowany. Wracając na pokład, zaufałem staremu draniowi, trudno, przyjdzie wypić gorzkie wino, gdy wykiwa nas Szyper zwany Rekin. A właśnie, czemóż właśnie zwą go Rekin?


— Dziewięciu, niechże mury trzasną, a jednak? — obwieścił sam sobie Kapitan Trastów — Tsentor. Zacisnął kciuki, zawsze tak czynił przydając sobie odwagi, odrzucił pled.

Podejrzenia kąsane już nie poprzez jednego duszka Kolca, a raczej stado Kolców, sprowadzały zdrowy rozsądek na manowce. Ledwo ujęto ster nabierania doświadczeń, przykładowe drążki koła Trastonów. Jeśli nie zachowamy spójność działania, umniejszymy jakikolwiek blamaż przed stroną Maeresii, rejs stanie się rzeczywiście zlepkiem dobrych życzeń i wydumanych urojeń. Ileż wśród tej specyficznej Krainy, oczekuje na potencjalne upadki, niepowodzenia, patrząc na nasze działania pod lupą. Załoga wraca niekompletna oraz zniknięcie Makrosa. Tsentor z powagą w milczeniu przypatrywał się z pokładu na jeszcze rozochocone rozmowy pobratymców z Samtansaru. Pełni nieodległej zabawy kipieli energią oraz rozweseleniem. Poważani w Trasto, teraz niczym bywalcy peagle prześcigali się w komizmie, ciesząc się beztroską chwilą. Odróżniający się od większości Roster, nieco zachmurzony sporadycznie tylko przytakiwał, potwierdzał ogólną prowadzoną, powiedzmy retorykę. Usiedli przed barką Poluns na okalającym nabrzeże cokole, Tsentor wyczekiwał na Poluns. W końcu Roster jako pierwszy wszedł na trap, podszedł pod dziób, gdzie Kapitan obwarował się na ławce pod pledem podczas nocnej straży. Rozłożył dłonie… stwierdzając — no cóż było wspaniale, a widzę, …, że prawdziwy Rodzic, czeka na dzieci po same rano.

— Prawdziwy rodzic — powtórzył Tsentor, — także zacny Chów, który potrafi to zauważyć — wskazał Rosterowi ławę, aby dosiadł. — weź koc, minie hrodzian, zanim się oporządzą, a zimno ciągnie znad wody.

— Nas zabawa jeszcze rozpiera, lecz nie zwyczaj odmawiać. Sokter za moment poda śniadanie. Tęgi chłop ten nasz kuchmistrz, ileż basu zdarł w drodze na humoreski.

— Z chęcią posłucham, lecz na razie zostaw Soktera. Troszkę samemu pokombinowałem w nocy i nawet sprawnie żarzy piecyk. Sam naparzę ziółka… — Roster dosiadł się na ławkę. Kapitan nalał wodę do garnuszka, która za moment miała spocząć na rozgrzanym wierzchu piecyka.

— Zmiany, Stary z Kapitanem portu przegadał połowę nocy. Chcą dzisiaj sondować dennik. — dopełniając czynności związane z pogotowaniem wody na herbatę. — Zejdziesz ze mną pod piecyk na nabrzeże? — schodząc z pokładu Tsentor wciąż instruował swego pomocnika

— Nakazał uwolnić barkę z ładunku. Na gong Szypra około południa zaczynamy rozładunek. W nocy pod osłoną Niegna wyjawiał mi swój plan. Niech Sokter przyrządzi posiłek dla załogi, przydziel także dodatkowe osoby do pomocy. — Tsentor spojrzał na Rostera — Załoga szypra przyszła wcześniej od was, śpią.

— Cały ładunek, aż tak poważnie. Nie rozumiem, trzy dni od wyjścia z Ducke. Stary musiał wiedzieć, że szalupa wadliwa.

— Prawdopodobnie, jednak nie wzbudzaj euforii z nadzwyczajnego odkrycia. Plątał się Rekin w mowie, w końcu jednak sensownie sprawę przedłożył. Parę dni zbiegnie Polunsy oglądy i reperacje…

— Parę dni powiadasz?! Kto naprawia barkę w parę dni… nawet gdyby zamierzono poczynić pewne naprawy, dennik należy wpierw osuszyć. I gdzie chce to sprawić. Tutaj… przy nabrzeżu.

— Odpłynie pod Bepore, są tam ponoć warsztaty, dok z śluzą…

— Tsentor nie możesz się zgodzić, on nas wykiwa… Zostawi nas z ładunkiem na nabrzeżu.

— Pesma Cię oplotła… zaufałem mu, szczerze mówił dzisiaj. Problem z łajbą był, cwaniak z niego też niezły, jednak przedłożył dość sensownie plan awaryjny.

Kilka drewienek, węgielków starczyły na podgrzanie naczynia z wodą. Intensywne powonienia od zielonego naparu, przywołało swoistą sielskość Skanse, przytulne saruny.

— Makrosa nie widać. Czyżby jeden z nas porządnie się wyspał. Tyś znużony jesteś odrobinę.

Na słowa Rostera Kapitan Trastonów spojrzał w stronę Trastów, skąd dochodziły ostatnie rozmówki kilku maruderów z nocnej eskapady. Wyprawa nie doszłaby do skutku, gdyby nie mrówcza praca Techresa oraz zaangażowanie Tsentora. Stwarzając misterny plan podboju, skupiali, skrzyli, stawiając załodze co raz większe wyzwania, nawet zdobycia zaułków Puchów Edrunns. Ileż razy uderzając we stół, Tsentor uwiarygadniał i wywoływał wyprawę, milczące paegle wywołując do odpowiedzi. Poznał też i hardość morszczaków, poznał się na różnych charakterach.

— Bystry jesteś, tak i ja zauważyłem nieobecność Makrosa. Pół nocy nawoływałem i nic. Gdyby tak było, jak mówisz, to wybitnie dobrze się schował albo,

— albo co… — co insynuujesz, zaczynasz i milkniesz. Tajemniczy jesteś Tsentor. — Kapitan popijając spokojnie herbatkę, nawet nie zerknął na wybudzonego Rostera. Flegmatycznie spojrzał na puste nabrzeże, gdzie niedawno zasiadała wesoła ferajna powracająca z nocnych zabaw. Zdystansowany, zblazowany wobec podjętej zgody. Ufnością w nico, powolną rozsypką drużyny. Lecz cóż mógł uczynić. Zapowiedział lub powiedział, nieustannie siorbiąc wciąż gorącą herbatę,

— Ładunek na holu zostawcie. Szyper twierdzi, że siedzi dobrze na wodzie. Gdyby brezentów było za mało, weźcie nowe żagle w ostateczności. Aby nic nie zmokło… Dla niektórych znajdzie się nocleg w portowej maronie, mowa o dwóch dogodnych miejscach, zatem można liczyć na ciasne pięć lub sześć miejsc. Pozostali muszą przespać się pod brezentem na nabrzeżu lub na holu. Odnośnie do rozładunku, Kapitan portu, niejaki Szanes, wyznaczy teren pachołami, tam nasza zagwarantowana enklawa. Prawie jakby naszą ziemią była na określony czas. Obwiązać porządnie całość… zresztą sam wiesz co należy zrobić. Barka ma być pusta — po krótkiej pauzie, Tsentor dorzucił zdanie…

— Zniknął, tylko pledy rozrzucone leżały obok kubryka. Daremnie szukać na holu. Domniemałem przez noc, że spotkał któregoś z was, powracającego na pokład. Był porywczy nieraz i chociaż wyglądało na przepychankę… możemy przypuszczać, że został napadnięty podczas wachty.

— Zszedł… — Roster niedowierzał — nieprawdopodobne, toć prawie adept, a przede wszystkim wybraniec Techresa. Poczuł się skrzywdzony, osamotniony i tak po prostu, niewinnie czmychnął w gród. To absurd. Gdzie byłeś wtedy?

— Traf chciał, że zszedłem na międzypokład do grodzi Szypra… Wiem nie powinienem.

— Przestań, nie oskarżam nikogo, nie Twoja wina. A Makros na pewno wróci. Wiesz jak dzisiejszej nocy gród w ukłonie grzeczności otwierał ościenie zagród… — szturchnął Tsentora, — tyleż atrakcji w pobliżu zaistniało, pewnie i młody nie wytrzymał.

— Inną okoliczność nie dopuszczam. Wiadomo, podniecenie krew wzburza, rozsądek odbiera… Traf szczęśliwy lub żałosny, lecz ostał ze mną. Czyżby nuda… młodziak.

— Z nas najmłodszy, a na akwenie Sars załatwił starych wyżeraczy stawiania żagli. Z polecenia Techresa, sam ganest wybrał Makrosa a wodził za nim od wczesnych lat. Dostał wstawiennictwo, powiedziałbym żagle poparcia od astanów z Lokosn. Jednak dziwne zdarzenie. Artysta, lecz nie przypuszczam, ażeby zszedł na ląd bez pozwolenia albo uciekł. Poszedł za wami, porwanie, bijatyka w obronie. Bądź co bądź malarz wzięty, ale szukać natchnień, doznań w nocy na obcym lądzie porzucając straż.

— Oby było, jak mówisz. Poczciwy to trast i druh… wróci zanim Sokter posiłek upichci. To, że było zabawnie, spostrzegłem. Teraz zaś Roster wiadoma, wyładunek … powoli z sukcesywną podmianą. Psiakość, niedawno w Ducke załadunek… Korzystajcie z żurawika i nie szargajcie niepotrzebnie sił. Naprawa potrwa kilka dni, wyskoczymy wespół w gród, wyszukać podobne wesołe nastawienie, ważne jednak, aby powroty był kompletne. Teraz czekamy na Makrosa i chyba jeszcze na kogoś. Gdziekolwiek zostało mu się, gdy nie wróci do wieczora, to idźcie po niego — zmierzył stecra, a pozorna wesołość błyskawicznie uleciała.

— W drodze tuż przy Porcie, któż się spodziewał, że Makros wykręci taki numer. Pewnie byś nawet nie spostrzegł. Za kilka uderzeń w gong powinien wrócić, jeśli jednak nie… to stwierdził, że dołączy na łuku przy wpływie na Mert. Załatwić parę spraw poszedł… Wiesz o co mi chodzi. — Tsentorem wzdrygnęło,

— A jednak, wiedział, iż cum na Mert w planie? — przerwał, ponownie zmierzył Rostera, i dokładnie na wysokości Jeziora. Wzruszenie ramionami wzburzyła Tsentora, pozostawszy na wskroś łagodny, zrównoważony dopijał zaparzoną herbatę. Dopił zielny napar, odstawił naczynko i jakby nigdy nic powiedział,

— Lepiej będzie, gdy spakujecie bagaż, zaniesiecie do Kapitanatu. Morale Roster. Oczywiście, za dwa, trzy dni przed wypływem. Barki płyną w Ducke co dzień, do Sars co pięć dni z Zatoki Koman. Gdyby się nie udało, niech wraca, Sars, paegle, przywita go jak bohatera.

— Najlepszy żaglomistrz, stanowi trzon załogi… wróci, znasz go przecież lepiej ode mnie, on także, podobnie jak Makros, są oczkiem astanów z Lokosn.

— Czeka nas ciężki dzień, zostanę jeszcze na ławie. Idź zleć polecenia, ponoć upalny dzień się szykuje. Znajdź też chwilkę odpocznienia, dwie załogi na przemian.

— A jak w drodze na Bepore rzeczywiście dołączy, pamiętasz wspominał wcześniej… Tsentor. — Roster nie ustępował — Od dziecka planowaliśmy wyprawę, zdąży… Kto jak kto, ale dla Niego wyprawa jest kwintesencją dotychczasowego życia.

— Właśnie dlatego… powiadom o zmianach.

Po dwóch hrodzianach Rekin uderzył w gong. Zaczęto rozładunek.

Rozdział VI
Stensa w Bradorsl

Wszystko pozostało za nimi. Znajomi, bezpieczny dom, poznane drogi, zewsząd, choć nastało tyle nowych wyzwań, pobudzało do wspomnień. Imperatyw brnięcia naprzód samo opiniującym balastem powinności, ukazywał nowe wartości słów, myśli, a co było dotąd odbierane w zwierciadle jako nieścisłe, przeoblekało się w klar nieskazitelnych kryształów. Cyli broniąc się przed konfrontacją przeszłego w teraz, obrał kurs szukania przeciwstawnych stanów. Egzamin z przeszłości pozostawił na samotnej drodze w lesie, co teraz oscylowało około hołdu składanym nowym odkryciom. Wiedzy o przyszłości nie zamierzał poznać, skrajne wartości i stany wypełniały w zupełności ten wybór. Próbował zrozumieć, dlaczego nie można uleczyć egoizm niszczenia wszystkiego co napotykają na swej drodze. Chcących dewastować co kryształowe i nieskazitelne. Usiąść i rozpaczać, chowając twarz w dłonie, zbyt proste. Postanowił iść naprzód w niepoznane, jednocześnie bacząc i respektując wiedzę przodków. Obserwować siłę natury, w nadzwyczajnej skłonności odradzania się po destrukcji i katastrofach. Ileż tych naturalnych pierwiastków tli gdzieś w zakamarkach wnętrza człowieka. Aby jest w tym usprawiedliwienie dla odczuwanej niecności. To przed czym uciekł na wędrówkę, a która przywiodła aż pod strzechę gdzieś około Gór Fremot. Spotkać Kestela, nowych przewodników. Połączone drogi zaczęły współtowarzyszyć wzajemnie, gdzie przedziały przestrzeni co było i będzie, podważały jakikolwiek dotychczasowy wymiar wiedzy. Na wskroś wszystkiemu, należało iść dalej. Czy ścieżki od leśnego domu prowadzące w głęboki las, miały zaprowadzić na Roznis w Pre? Nikt w zasadzie nie był pewny. I chociaż Kestel poprzez lata wynajdował przeróżne dróżki podprowadzające, tak Goder praktycznie wschodnią stronę Bradorsl zaledwie teoretycznie poznawał. Urwiska po bokach przeistaczały się z piaskowych skarp po strome ściany kamiennych skał. Porosłe mchem, porostem, karłowatą roślinnością skalną, ogradzająco od reszty lasu ocieniały drogę. Pojawiały się wydeptane przez zwierzęta szlaki, lecz nie tylko, że nikły często niepostrzeżenie tak wprowadzały większy stan lęku, niżli pewność. Po przejściu paru hrodzian, trudno było napotkane dróżki połączyć z trasą po zostawiony w tyle dom. Im dalej w głąb lasu, tym poprzeplatany labirynt możliwości powrotów, wykluczał zdecydowany wybór. I nawet szczególnie osobliwa ścieżka wychodząca na wschodnią stronę z podwórza, która budziła nieprawdopodobne wyobrażenie celu, w obecnym punkcie ograniczała się jedynie do przestrzeni około podwórza. Podkreślała ważne czynniki odniesienia sukcesu. Po pierwsze otwierała szerokie możliwości podwoi, gdzie, aby zrealizować cel potrzebne były oprócz wiedzy, doświadczenia i determinacji, jeszcze jeden warunek. Nie można było skrzywdzić naturalnych mieszkańców lasu od wszelkiej flory po faunę oraz pokładać w wolności każdego z stworzeń. Kto nie respektował powyższe warunki przepadał bez śladu, chociaż wielu chlubiło się zaszczytnymi ideałami, pochodzeniem i prestiżem. Opatrzona empatia wobec napotkanego w drodze, stanowiła o szczęściu stron.

Obecna kamienna dróżka, będąca podczas deszczu zapewne strumykiem, graniczyła z bujną gęstwiną. Przyjazna dawnym wspomnieniom z różnorodną ekspresją twórczości. Wiatr ją nie smagał, deszcze nie rozmywały podłoża. Nader często zamykała łączność z niebem, dzięki przedzieraniu się w gęstej roślinności. Już pewnie nikt nie myślał o drodze powrotnej do Domu, lecz nachodziło zwątpienie. Po cóż i dokąd ten marsz? Kto kim i od kogo? Gdzie i skąd? Nawracające myśli wobec namacalności ekspansywnej roślinności, wśród zawilców, bluszczu, które nie znające przeszkód i barykad, swoimi spiralnymi wąsami przemawiały do wyobraźni. Dal ponoć jest bezkresna i kamyczków tamże jest więcej, strumieni po brzegi morza, roślinność co w wieczności zapuściła korzenie… Czy aby teraz jest odpowiedni czas przejścia pod Roznis w Pre? Na nic zdawały się przeszkody, zasieki w postaci kolców, ostrych wybojów, one odmiennie przydawały sił, chociaż nieraz irytowało, zielone polanki zachęcały na odpoczynek, aby zmniejszyć i zapomnieć o trudzie. I wokoło wszystko jednocześnie żyło i smacznie spało. Patrzało, poruszając się powabnie z naturalnym wdziękiem. A idącym i napotkanym stworzeniom, przyświecał jeden imperatyw w nakazie istnienia — być, trwać i zdążać. Chciałoby się stwierdzić, że prowadzący Goder idzie w nicość, gdzie spotkać można zaledwie, co było we wczesnym udziale. Iż wszędzie rzeczywistość zatopiona w naszej podświadomości jest identyczna i posiada takowo sam cel. Szedł na przedzie niemy, niewzruszony na ociąganie. Znamienne słowa Kestela z Irterii. …” cienie nachodzą nad zagrodę. Idź za wskazówkami Lonc i zostaw co przeszłe a patrz przed wypowiadane słowa…” Jakiż banał wędrowca zanurzonego w szczególe i całości w gdybaniu o przeszłości wobec niejasnej przyszłości.

W końcu pytania przestały dręczyć Cyla na rzecz drogi, obfitej roślinności i przeszkód. Żonglował dotychczasową wiedzą wobec napotkanego i nieznanego. A odmienna gatunkowo przyroda zaskakiwała, budziła podziw jak i zrozumiały respekt. Drobne liście łopotając na cienkich łodyżkach, niczym malutkie proporce wiły się w stronę Słońca oraz jednocześnie wygrywały wyjątkową melodię. Ni to szum, ni pisk, z czasem nawet wywoływał na ciele dreszcz. Trząsł się także zielony mur po stronach ścieżyny, drżał listowiem przed pojawiającą się zmianą. Czy aby na nasz widok? A niekończąca się wyschnięta rzeka, prowadząc brnęła w nieznane. Jakież niesie niebezpieczeństwo, kres? Czy istnienie sposób na znalezienie Roznisu? Sama myśl o tym zajściu absurdalnie obezwładniała, oddalając jakiekolwiek wyobrażalne realia.

Zadziwiająca natura. Krzewy o rozłożystych w rozmiarze liściach, wtem zadaszyły nad nami sklepienie. Wywołała kolejne uczucie wyrastającego w lesie domu. Pozostawiony dom, który jeszcze zaprzątał uwagę, skąd tam w otchłaniach puszczy — „zagroda”. A teraz rozległy dach w postaci liści, Wilgotne, przysadziste liście falowały w tym półmroku, skraplając co rusz potok kropel, chociaż ponad koroną drzew świeciło słońce. Leciutki powiew kołysał i zasysał swą egzotyką zmysły. Intensywność barw, powonienia, różnorodna dźwięczność i smak wilgoci. Wysokością krzewy przerastały człeka, a powierzchnia liści owinęłaby ze dwa razy. Niekończące się zielone morze. Korzenne pędy zdobywały las, u podnóża jak i wijąc się po same niebo lasu. Wszędzie rozpościerały się ogromne brązowo-zielone liście. Jedynie raz dano było nam przyjrzeć się temu zjawisku z poziomu nad, wejście na kamienne wzniesienie, ujawniło to nieokiełzane, kołyszące się morze krzewów i liści. Piętrzył się las i przerażał swą gęstością. Jeden poziom całkowicie odgradzał od następnego. Podłoże z niską roślinnością, krzewy z wspomnianymi potężnymi liśćmi oraz dach lasu wieńczący koronę drzew. A potem niebo i ledwo przedzierające się słońce.


— Labirynt dolnej połaci lasu — Po raz pierwszy przewodnik Goder skomentował tą niespotykaną zieloną rzeczywistość. Stłumiony głos intensywnością roślin, wszechobecną parą, nie wniosły nic nowego, tylko jeszcze większe zdenerwowanie. Domaganie się na jaśniejszy wywód wyjaśnień, nie miało żadnego sensu. Sianger Goder nie zwracał uwagi na nikogo i na nic. Szedł na przedzie przedzierając gęstwiny roślin. Teraz jakby zwolnił, wyrównał tempo.

— Gdy wejdziesz na nieodpowiednią trasę, zaginiesz. Wszechobecne krzewy omamiają swoją wonią, kierując zgubionego wedle upodobań. Bawiąc się strachem. Nawet gdy jesteś blisko, drogi powrotnej nie znajdziesz. Otoczą murem i okręcą wkoło. I choć ścieżka tylko jedna, wtapia się ona w labirynt krzewów, zielonej gęstwiny. Gdy się odwrócisz, nie znajdziesz śladów. Jesteśmy dopiero połowę dnia od Domu — ponownie zwolnił, dostosowując się do tempa Cyla, przyglądając się współtowarzyszowi.

— Nie oddalaj się ode mnie, zrozumiałeś… — nie czekając na odpowiedź ruszył w dalszą drogę.

Ponownie Cyli pozostał sam wobec marszu i natury, a przede wszystkim krzewów i drzew. Pnie były oplecione, przypominającym bluszcz, pnączem. Owa dominująca roślina zmierzając w stronę światła na szczyt poszycia lasu, niemal w całości zakryła drzewa. Korona zaś poszycia stwarzała poprzez połączone pnącza przedziwną sieć, poprzez które przedzierały się promienia słońca. Strumienie światła przekształcały się w wilgotnej zawiesinie pary w kolorowe tęcze. Dolna partia lasu zaś opanowały wspomniane krzewy. Zajmowały każdą połać ziemi, wzniesienia, doły i ruczaje. Najniższy poziom runa, pokrywały gąbczaste mchy, porosty, po którym stąpanie wydawało się kroczeniem po bagnistym podłożu. Trzy płaszczyzny, korona drzew połączona gałęziami i pnącą rośliną, imitująca rybacką sieć lub kratownice. Rozłożyste krzewy z rozpostartymi leniwie liśćmi, gęste i pełne wody, oraz gąbczaste podłoże utrudniające swobodne poruszanie. Sianger kierując się doświadczeniem, wiedzą oraz swoistą intuicją, wybierał przejścia, ścieżki strumyków, gdzie liczne kamienie pomagały bezpiecznie iść naprzód. Zupełna nieznajomość nazw, stwarzała straszliwe wyobcowanie. Nie było słychać odgłosów zwierząt i nawet owady stosunkowo rzadko się spotykało. Cóż za zjawiskowa przestrzeń. Paleta barw w rozbłyskach tęcz, kwiatostan niespotykany dotąd, a natężenie zapachów upajało, budząc wewnętrzny sprzeciw na jakikolwiek sen na jawie. Jedwabne sieci pajęczaków, pozwalały płatkom kwiatów rozsypać się na całej przestrzeni, aż po najwyższy pułap drzew. A jednak jest tutaj wiatr, gdyż któż rozniósłby kolorowe płatki kwiatów. Oleiste krople wody spływały po liściach, dzbanuszkach kwiecia. I po raz enty, ewenement niespotykany, promieniujące światło słońca. Przechodzące strugi światła przecinały tą przestrzeń ukośnie, prostopadłe. Skrzyżowane, równoległe miecze zatopione w gęstą tęczową przestrzeń między krzewami a koroną drzew. Powietrze wirowało w tańcu, poruszane falującymi liśćmi, kotłując nagromadzoną gorąc. Zasysała liczne krople, mgłę, rosę, aby wczas buchać nową kolorową tęczą w smugach promieni.

Niekończący się Dom, lecz tym razem wsparty o drzewa. Posiadający dach, falującą płaszczyznę welonów i baldachimów liści Deghsme, gąbczaste dywany i chodniki z mchu. Nazwę liści przywołał Goder…

— Gdyby nas pochłonęły, długo byś musiał szukać wyjścia. Nie wiadomo, gdzie zaprowadzą, nikogo nie znam, kto wszedł w czeluść Deghsme i przyszedł na powrót. Barmin także nie spamięta takiego. W dobrym trzymać się ścieżki i być skoncentrowanym. Trywialne lub nie, frazesy lub puste słowa, jak kto chce, jednakże którzy przeszli znajdując odpowiednią drogę, powiadają: Należy nadstawić uszy za Broskami, gdyż ścieżka z czas zniknie, a przyjazne Broski podążają wtenczas za nami. Krzywdy nie czynią, w szybszym niosą pomóc, chociaż niejedne i snem morzyły, tym którzy spokój zakłócali w czczym rozpowiadaniu o tajemnicach Lasu. Niedługo wąska dróżka także przepadnie w zieleni, i lepiej nie przywoływać Foasvaba potomstwo. Nie próbować wszystkim nieznanym dać nowe imiona, dzieci Foasvaba strasznie tego nie lubią.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 127.55
drukowana A5
Kolorowa
za 185.76