E-book
23.63
Wędrowanie po Wachanie

Bezpłatny fragment - Wędrowanie po Wachanie

Dzieje „Geriatrycznej” Wyprawy Wysokogórskiej (X GWW) Hindukusz Afgański — 2012

Objętość:
113 str.
ISBN:
978-83-65543-65-3

Część I 
Tak to się zaczęło

Wstęp

Proporczyk X GWW

Już od wielu lat włóczymy się po górach świata pod, na poły prześmiewczym, na poły prawdziwym szyldem — Geriatrycznych Wypraw Wysokogórskich (GWW).


Nie oznacza to, że wszyscy jesteśmy w wieku podeszłym. Jedni zasługują na tę delikatną definicję, inni są, a przynajmniej byli, w wieku wskazującym raczej na drugą młodość. No i bywały wśród nas, zawsze młode panie.

Już podczas naszej pierwszej wyprawy w góry Kaukazu (wtedy nie wiedzieliśmy, że jest to I GWW), po nieudanym szturmie na najwyższy szczyt Europy — dwugarbny Elbrus, który bronił się lodowatym i huraganowym wiatrem, doszliśmy do wniosku, ze nie koniecznie trzeba wejść na szczyt, by uważać wyprawę za udaną. Najważniejszym dla nas było to, że czuliśmy się w swoim towarzystwie wspaniale. Przybywało nam lat, wyprawy miały coraz wyższe numerki, a my bawiliśmy się wyśmienicie.

Poniżej przedstawiam dzieje naszej X Geriatrycznej Wyprawy Wysokogórskiej (X GWW), nie tylko ze względu na jej jubileuszowy charakter, ale przede wszystkim, na przygody, które nawet dla nas, starych globtroterów, były niezwykłe.


Osoby:

— Marek Józefiak, Cezar, Wódz Naczelny, osobnik odważny,

— Jolanta Popławska, Jola, Żola, Dżola, lecząca zdrowych uczestników wyprawy i chorych tubylców,

— Patrycja Wiśniewska, Pati, (Petunia raczej źle widziane), wegetarianka (jada jednak ryby); motto: „musi być action”,

— Andrzej Perepeczo, Jędruś, czasem zwany Wezyrem, doskonały fotograf i wyśmienity operator filmowy, charakteryzujący się nieustannym ciągiem w górę,

— Marek Janas, Profesor (nawet zwyczajny), senior ekipy, postać barwna, poliglota i omnibus o wielkiej wiedzy,

— Jerzy Wieluński, Żorż, spiritus movens większości GWW, na nagrobku ma mieć napis: „Chemik i Taternik”,

— Andrzej Piekarczyk, Autor, Piekarz.

Wieku, wad i przywar członków ekipy przez litość nie podaję.


Miejsce akcji:

Niespokojny Tadżykistan

Spokojny Afganistan

Ekipa in corpore w Qazi Deh
Od lewej: Żorż, Cezar, Żola, Jędruś, Profesor, Autor, Pati


W poszukiwaniu celu wyprawy

Kości zostały rzucone

Alea iacta est (kości zostały rzucone) — tak zaczyna się mój mail do Marka, który wysłałem po otrzymaniu wiadomości, że kasa za bilety samolotowe do Duszanbe została przelana. Mianuję Marka Cezarem. Tak już zostaje, pomimo złośliwych prób nazywania go Cezarym. Stwierdzam, że Rubikon został przekroczony, a my pretorianie, pod wodzą Cezara zdobędziemy szczyty Hindukuszu Afgańskiego.

Na pytania, zadawane przez znajomych, gdzie spędzę wakacje, odpowiadam nieśmiało, że w Afganistanie. Traktowane jest to na ogół jak żart, potem następują jakieś stwierdzenia o braku rozsądku i odpowiedzialności. Nie dziwię się, więc niektórym członkom ekspedycji, że ukrywają przed bliskimi cel naszej eskapady. Opary kłamstwa unoszą się nad ekipą. Jedni kłamią inni kręcą jak koń pod górę, żeby nie odpowiedzieć wprost na coraz częściej zadawane pytania.

Ustalamy drogą licznych maili cel naszej wyprawy. Celem jest brak celu!

Do tego samego wniosku dochodzimy na jedynym naszym wspólnym spotkaniu w Wymysłowie Francuskim. Spotkanie to zaaranżował Cezar w swojej letniej rezydencji. Jakoś tam docieramy dzięki GPS-owi i genialnemu opisowi drogi. Tylko Zorż trzy razy przejeżdża w dużym tempie przed bramą posiadłości i machający rekami Cezar nie jest go w stanie zatrzymać. Spotkanie w „przyjaznej atmosferze”. Z mozołem wypełniamy wnioski o wizy tadżyckie, pijemy wino, jemy potrawy z grilla, opalamy się i gramy w koszykówkę.

Spotkanie organizacyjne w rezydencji Cezara w Wymysłowie Francuskim. Gospodarz i Żola

W niczym nie przypominamy „Zuchwałej Siódemki”, którą to nazwę nadał nam pewien redaktor, pewnej gazety, w pewnym mieście. A może Żorż to wymyślił? Mnie się ta nazwa nawet podoba, chociaż wg mnie zuchwały to coś pośredniego miedzy odważnym i głupim. Żarząca się spirala antykomarowa rozpoczęła wieczorem dzieło spalenia budynku i obejścia. Na szczęście do zgliszcz nie dopuściliśmy.

Rano dokonujemy dalszych ustaleń. Mamy dotrzeć do Worka Wachańskiego (Korytarza Wachańskiego), wielkiej, ciągnącej się na długości ok. 300 km i o szerokości kilkudziesięciu km doliny (u wejścia kilkanaście km), którą matka natura usytuowała między Pakistanem i Tadżykistanem. Ten pas ziemi stanowił na przełomie XIX i XX wieku swojego rodzaju bufor odgradzający od siebie posiadłości i wpływy imperium carskiego i korony brytyjskiej (rosyjski Turkiestan na północy od brytyjskich Indii na południu). Bufor chyba dobrze spełnił swoje zadanie, bo nie zauważyliśmy w czasie naszego pobytu w Afganistanie, ani wpływu korony brytyjskiej, ani imperium carskiego.

Nikt nie częstował nas o piątej po południu mocną herbatą po angielsku. Nie widzieliśmy też ani jednego samowara. Jasnowłose, często piegowate dzieci i przedstawiciele średniego pokolenia o wyraźnie słowiańskiej urodzie, to już pokłosie niezbyt przyjemnej wizyty wojsk radzieckich. Znamienny wpływ imperium sowieckiego. Wojska sowieckie okupujące Afganistan w 1979 roku zajęły również korytarz Wachański, a czołgi wjeżdżały podobno daleko w głąb doliny.

A teraz? Ten bufor to w zależności od pory dnia, gorący lub zimny wiatr, rzeki nasycone miką, ludzie spokojni, stada owiec, nieliczne krowy, ścieżka pomiędzy polami minowymi, rzadkie drzewa. Dolinę otaczają piękne i wysokie szczyty Hindukuszu Afgańskiego.

Kiedy już znaleźliśmy się na miejscu i patrzyliśmy na otaczające nas wysokie skalne ściany i strome zbocza gór, stwierdziliśmy zgodnie, że nie mogło być bardziej trafnego usytuowania afgańskiej — neutralnej strefy buforowej, powstałej w czasie geopolitycznej rywalizacji między Wielką Brytanią i Rosją, znanej, jako „Wielka Gra”. Tutaj przyroda podyktowała politykom, gdzie mają przebiegać granice. Ostateczne wytyczenie granicy rosyjsko-afgańskiej, nastąpiło w 1895 roku, a indyjsko-afgańskiej w 1896 r. (Linia Duranda). Linii tej pieczołowicie pilnował lord Gorge Nathaniel Curzon, który w latach 1899—1905 był wicekrólem Indii.

To ten sam lord, który jako minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii uparcie lansował w 1919—20, powstałą po trzecim rozbiorze Polski, zachodnią granicę Rosji, początkowo, jako linię demarkacyjną, między wojskami polskimi i sowieckimi, a później już, jako propozycję ostatecznej granicy polsko-sowieckiej (Linia Curzona).

Chyba nie mamy specjalnych powodów by kochać angielskiego lorda. Trzeba przyznać, że w życiu zrobił jednak coś dobrego. Jako wicekról Indii nakazał odrestaurować Tadż Mahal. Mniej istotne jest to, że decyzję tę podjął pod wpływem swojej żony, którą zachwycił widok ruin mauzoleum, w promieniach zachodzącego słońca.

Afganistan w obecnym kształcie, opisywany jest często, jako twór sztuczny, gdyż przy wytyczaniu granic nie uwzględniono aspektów etnicznych. Np. południowa granica dzieli terytorium zamieszkałe przez Pasztunów między dwa państwa. Na północy kraju tez nie jest wiele lepiej. O tym będzie mowa, jak już przekroczymy granicę tadżycko-afgańską. Trudno jest wymagać by na terytorium, na którym ludność posługuje się 70 językami, pokusić się o wytyczenie „sprawiedliwych” granic, zadawalających wszystkie grupy etniczne.


Wracamy do przygotowań do naszej wyprawy.

Chcemy po powrocie stwierdzić jak Cezar (ten starożytny) — veni vidi vici i wrócić z tarczą. Dla nas kwestią było tylko wybranie odpowiedniego szczytu i tyle. O święta naiwności…


Mamy lecieć liniami Turkish Airlines do Istambułu, a potem do stolicy Tadżykistanu Duszanbe. To podobno najlepsza linia lotnicza w Europie. Już widziałem oczami wyobraźni, że siedzimy obok Karoliny Woźniackiej, która reklamowała tę linię przy okazji transmisji turniejów tenisowych WTA w Euro Sporcie. Ale ona demonstrowała te swoje piękne nogi w biznes klasie, a my w turystycznej mieliśmy lecieć. Zresztą pewnie nigdy nie latała tureckimi liniami.

Ale za to mamy rewelacyjną informacje, przekazaną przez przedstawicielkę jakiejś misji humanitarnej w Tadżykistanie, a mianowicie, że do posiłków podają tam metalowe sztućce! Nie będzie Karoliny, będą platery! Woźniacka spadła w rankingu i teraz linię turecka reklamują koszykarz Kobe Bryant i geniusz piłki nożnej Lionel Messi. Ale to już nie te nogi!

Marmot Expedition

Mają być torby turystyczne, żadne tam plecaki, czy wory transportowe. Wygoda w ładowaniu, porządek, poukładane rzeczy. Koniec z nurkowaniem na dno wora w poszukiwaniu skarpetki czy rękawiczki. Na wyprawie musi być porządek. Cezar szuka w internecie. W końcu wysyła komunikat, że z trudem znalazł odpowiednie. Nazywają się Marmot i są piękne, pojemne (120 litrów), wygodne, nieprzemakalne, z pasami do transportu. Cena niebotyczna, ale jak napisałem, same zalety.

Po długim oglądaniu torby odnajduję w głębi ukrytą metkę z napisem „Made in Vietnam”. Wizja dzieci klejących, gdzieś w manufakturze pod Hanoi, nasze wspaniałe torby, trochę psuje mi przyjemność z posiadania tego cuda. Profesor marudzi, że Marmoty nie mają pasa biodrowego i co on biedaczek zrobi w razie buntu tragarzy, bo bez pasa to on nie może…

Jedna Pati wyłamała się i zaprezentowała się na lotnisku z plecakiem firmy High Mountain.

Marmoty na dachu naszego jeepa

Ambasady, konsulaty, agencje, korespondencje

Jędruś i Pati odbierają wizy tadżyckie w ambasadzie w Berlinie. A właściwie nie wizy tylko wizę zbiorową. Najlepsze czasy komuny się przypomniały. Wiza opiewa na nazwisko Cezara i 6-ciu nafarów i jest tańsza w przeliczeniu na głowę. Ale powiało trochę grozą. Co będzie jak ktoś z nas będzie musiał wrócić wcześniej (a już tak bywało w przeszłości)? Mogiła! Cezar rozkazuje, że nikomu nie może się nic stać i mamy wracać razem. Howgh!

Wbrew obawom trzymaliśmy się kupy dzielnie i żadna siła nie była w stanie nas rozłączyć. A w Tadżykistanie, gdzie system sowiecki jest ciągle żywy, taka bumaga, która mówi, że jest to zorganizowana grupa z rukowoditielem na czele była przydatna. Oddzielna pieczęć informowała, że mamy zezwolenie na poruszanie się w Górnobadachszańskim Okręgu Autonomicznym (GBAO).

Tak wygląda zbiorowa wiza tadżycka na nazwisko Cezara +6 „nafarów” i zezwolenie na wjazd do GBAO

Ja załatwiam wizy Islamskiej Republiki Afganistanu

Wiza afgańska z konturową mapą kraju i zeskanowanym zdjęciem autora

Ładny dom w pobliżu Wilanowa. Jakieś furtki, wizjery, kamery, dzwonki, brzęczyki i już jestem w konsulacie. Pusto, cisza spokój i miły pan konsul przyjmujący nasze aplikacje. Zdziwienie wywołuje obecność kobiet w naszej ekipie. Uzgadniamy wspólne stanowisko, że kiedyś będzie lepiej i jednak ktoś o te wizy będzie występował.

Paszporty z ładnymi obrazkami wręcza mi po 2 tyg. piękna Afganka, w stroju regionalnym (?), mówiąca podobnie jak jej szef płynnie po polsku. Aż nie chce się wychodzić, więc piję wodę mineralną. Coś tam bredzę o upale, że taki będzie na pewno w Afganistanie.

Cezar telefonicznie rezerwuje noclegi w hotelu w Duszanbe (namiar od dziewczyny z misji humanitarnej). Mamy potwierdzić przed wyjazdem. Trochę nas niepokoi nieludzka godzina przylotu (4-ta nad ranem). Oczami wyobraźni widzę nas — sieroty na pustym lotnisku. Oczywiście nijak się to miało do tłumu taksówkarzy, tragarzy, naganiaczy i dzieci usiłujących wyszarpać nam bagaż z rąk. Kolejne korespondencje Cezara to kontakt z „Afganem — złodziejem”, jak go nazwali nasi poprzednicy korzystający z jego usług w roku poprzednim. „Złodziej” to właściciel agencji turystycznej, mającej monopol na usługi w tym rejonie.

Cezar czujnie nie daje się naciągnąć na opłaty, których żądał Afgan za imienne zaproszenie dla członków ekspedycji. To zaproszenie miało być niezbędne i konieczne do wydania wiz. Oczywiście nie było to prawdą. Na razie tylko zarabiamy — tańsza wiza tadżycka, no i ta czujność wodza. Po kilkadziesiąt dolarów dla każdego do przodu. Majątek zrobimy.

Nawiasem mówiąc, nie mieliśmy, w Afganistanie do czynienia ze „złodziejem”, a tylko z jego pracownikiem Farhadem — sympatycznym, solidnym i co najważniejsze, poruszającym się bezbłędnie w gąszczu zbiurokratyzowanych i skorumpowanych instytucji. Dla porządku podaję, że firma ta nazywa się Wakhan Tourism Agency.

Wiemy od poprzedników, z jakimi kosztami za rozliczne usługi musimy się liczyć. Kto i ile bierze. Jakie obowiązują łapówki. Jesteśmy teoretycznie przygotowani. Jędruś zostaje skarbnikiem — dobrze, że nie osiwiał po licznych operacjach finansowych.

Start

Dzień 22 lipca 2012 roku. Lotnisko Fryderyka Chopina — Okęcie. O umówionej godzinie wszyscy są na miejscu. Brakuje tylko Profesora, a powinien być już od dawna. Jesteśmy zaniepokojeni.

Telefonuję do niego. Mówi, że pisze testament i że to jest bardzo ważne. No cóż, nawet się nie śmiejemy.

Potem tylko dość długie poszukiwania na terenie portu lotniczego i odnaleziony, wściekły na mnie Profesor (podobno podałem mu złą naszą lokalizację), dołącza do oczekującej szóstki.

Teraz szybka odprawa bagażu, potem paszportowa i już tradycyjnie można odwiedzić stoisko z alkoholami w strefie wolnocłowej. Żorż kupuje „koniaczek” (określenie oryginalne wg dziennika Żorża) i Johny Walkera, Profesor Żubrówkę, ktoś tam coś jeszcze i już można lecieć do Stambułu.

Profesorska Żubrówka wzbudziła zainteresowanie naszego kierowcy Fiedi

Kilka godzin na wytracenie czasu na lotnisku w Istambule. Żorż gubi wszystkie swoje dolary. Chwila paniki. Jednak odnajduje je w punkcie informacyjnym. Konkluzja — Turcy są uczciwi. Start do Duszanbe i o 4-tej nad ranem lądujemy na miejscu.

Jak to w Azji — tłum zainteresowanych naszymi skromnymi osobami. Wyrywanie bagaży, prowadzenie do taksówek, propozycje noclegów. W efekcie zapłaciliśmy wygórowaną cenę za dwie taksówki, które dowiozły nas do hotelu Wachsz w centrum miasta. Zachowaliśmy się jak nowicjusze, a nie stare wygi na globtroterskiej emeryturze.

Hotel to dużo powiedziane. Chyba nazywało się to mieżdunarodnaja gostinica. Każde stąpniecie po rozłożonych wszędzie dywanach wyzwalało ukryty kurz, który w malowniczych kłębach unosił się w powietrzu. Urządzenia, które się nazywa odkurzacz, chyba tam nie znają.

Na piętrze tkwiąca tam od czasów sowieckich etażnaja, skrzętnie notuje każde nasze pojawienie się. Myślę, że tak jak za dobrych sowieckich czasów, jest ciągle na dwóch etatach. Apartamenty to standard środkowoazjatycki. Do łazienek dało się jeszcze na początku wejść, potem poziom wody zwiększał się z każdą godziną. Woda zimna albo gorąca — trzeciej opcji nie było. Kibel jakoś funkcjonował. Więc nie było tak źle.

Nasz hotel, który był kiedyś wojskowym szpitalem

Za to położenie hotelu wspaniałe –sam środek miasta z widokiem na Teatr Opery i Baletu. Wokół dużej fontanny ulokowały się liczne szaszłykarnie. Odwiedzamy każdą z nich. Baranie szaszłyki są wspaniałe. Ciekawostką jest, że były to głównie knajpki rosyjskie. Kelnerki o słowiańskiej urodzie, a piwo serwowane w kuflach o pojemności pinty imperialnej. Jednak wpływ imperium brytyjskiego jakoś jest w Duszanbe widoczny, a i wpływy rosyjskie można stwierdzić gołym okiem.

Szaszłykarnie wokół fontanny. W głębi Teatr Opery i Baletu


Chyba jednak pojemność większa, niż nasze duże piwo
Kelnerki o słowiańskiej urodzie

Piwo nie najgorsze. Do wyboru tylko dwa gatunki: Duszanbe i jakieś inne, którego nazwy nie pamiętam. Ale właśnie to drugie piliśmy już regularnie przed wyjazdem i po powrocie. Wokół stolików krążą kobiety oferujące smażone ryby, pierogi i inne tadżyckie specjały. Nigdy nie możemy się oprzeć. Wszystko świeże, smaczne i serwowane na talerzach z knajpy.

Sensacji ze strony układu pokarmowego raczej nie było. Może to zasługa alkoholu — tego wolnocłowego oraz zakupionego, mimo ramadanu, w Duszanbe. Wiśniowa, Jędrusiowa nalewka, pita na schodach hotelu, pewnie też podtrzymywała nasze zdrowie. Ale tych wszystkich, kulinarnych i turystycznych atrakcji doświadczyliśmy głównie po powrocie z Afganistanu.


Zaraz po przybyciu zajęliśmy się zorganizowaniem naszego wyjazdu w wymarzone góry. Przychodziło to nam bez specjalnego trudu i inwencji z naszej strony. Szybko odnajdujemy sklep, w którym można kupić ładunki z gazem. Była to sprawa ważna. Ładunków tych nie można przewozić samolotami. Szukając właściwego sklepu na najdłuższej chyba w Azji Środkowej ulicy –Alei Rudaki — stwierdzamy, że jesteśmy mało odporni na upał i niestety również na długie spacery. Ukojenie przynosił cień pod czterema rzędami przepięknych platanów. Chyba daje się we znaki brak aklimatyzacji.

Nie udaje nam się również zjeść obiadu, bo knajpa, którą z trudem odnaleźliśmy, była zamknięta z powodu ramadanu. Strach, że wszystkie restauracje w Duszanbe są zamknięte, ustępuje po odkryciu rozlicznych szaszłykarni i sąsiedniego bistro w pobliżu naszego hotelu.

Profesor kupuje jedyne w Duszanbe sandały trekkingowe. Ma szczęście, bo numer jedynej pary, a właściwie jednego buta, pasuje. Drugi brakujący znalazł się po przeszukaniu sklepu. Przy okazji zaopatruje się w gustowne klapki — podróbki Adidasa. Klapki zostawia na ladzie i wsiada w taksówkę. Z zamyślenia budzi go dzwonek telefonu — to właściciel sklepu zawiadamia kierowcę o zgubie. Dziwne, ale prawdziwe. Wyjaśnienie tego zdarzenia jest dość prozaiczne. Właściciel sklepu był dobrym znajomym taksówkarza.

Naganiacz od jeepów budzi nas następnego dnia rano. Po prezentacji Mitsubishi Pajero decydujemy się na wynajęcie dwóch samochodów do granicy z Afganistanem i z powrotem. Wyjazd następuje tego samego dnia w południe.

Etażna sprawdza, czy czegoś nie ukradliśmy. Pada podejrzenie, że wynieśliśmy stary, gustowny materac. Materac leżał jednak na podłodze, bo tam mniej maltretował czyjś kręgosłup (chyba Żorża). Następuje wyjazd. Jest 24 lipca, godzina 12:00.

Fiedia ma nas zawieść tym wehikułem do granicy z Afganistanem

Wezyr z mini haremem zajmują miejsca w jednym samochodzie. Zazdrosna czwórka w drugim. Kierowcą naszego samochodu jest Fiedia, posiadacz paszportu rosyjskiego i tadżyckiego. Twierdzi, że jest Pamircem. Samochody wygodne. Przed nami dwudniowa podróż do granicy z Afganistanem przez piękny Pamir. Duża część drogi ma przebiegać wzdłuż granicy tadżycko-afgańskiej wiodącej korytem rzeki Pandż (ros. Piancz, Piandż).

Część II
Wojenko, wojenko…

Tadżycki checkpoint i spisywanie danych

24 lipca 2012, w samo południe. Duszanbe, stolica Tadżykistanu. Przed hotelem Wachsz stoją dwa czyściutkie jeepy (Mitsubishi Pajero). Dopiero w drodze powrotnej dowiadujemy się, że po Duszanbe mogą poruszać się tylko czyste samochody, co wzbudza podejrzenie, że jakiś krewny pana prezydenta jest właścicielem myjni samochodowych, rozlokowanych głównie na wjazdach do miasta.

Taszczymy nasze klamoty po zakurzonych schodach. Przypatruje się nam, siedzący na krześle, znudzony facet od pilnowania gostinicy. Tkwił tam zawsze. Stwarzało to, chyba iluzoryczne, wrażenie, ze nasze bagaże są bezpieczne podczas naszej nieobecności.

Czas startu wymusili na nas kierowcy naszych pojazdów. Twierdzą, że jest pogoda i trzeba jechać, bo przed nami 700 km niezbyt dobrej drogi. Musimy na potem odłożyć nasze plany miłego spędzenia popołudnia i wieczoru w tym niezbyt jeszcze poznanym przez nas mieście. Ale co się odwlecze to nie uciecze.


Ruszamy. Ruch samochodowy dość intensywny. Zwraca uwagę, że są to na ogól samochody dobrych marek zachodnich i japońskich — no może nie wszystkie to nówki, ale wyglądające jak nowe. Stare i wysłużone Łady i Moskwicze spotkać jeszcze można tylko na prowincji. Może obowiązuje zakaz wjazdu starych samochodów do stolicy? A tak w ogóle to odnosimy wrażenie, że Duszanbe i reszta kraju to dwa różne światy. Ale o tym może potem.

Drogowy Koszmar

Nudnawą na początku drogę przerywają co jakiś czas kontrole policji (milicji) drogowej. I tu muszę się zatrzymać na dłużej, żeby przedstawić tadżycki fenomen bezwzględnego brania łapówek przez policjantów od nieszczęsnych kierowców.

Znam ten proceder z wcześniejszych peregrynacji po byłych republikach radzieckich, takich jak Kabardyno-Bałkaria (płn. Kaukaz), Kirgizja, Uzbekistan. Ale muszę przyznać, że to, co zobaczyliśmy w Tadżykistanie to bezwzględnie światowy rekord.

Przede wszystkim — częstość tych kontroli. Nasi kierowcy i my przy okazji, byliśmy doprowadzani do rozpaczy, na widok policjanta, nakazującego władczym gestem zatrzymanie się na poboczu. To się zdarza i w innych krajach, ale na litość boską, nie co kilka, czy kilkanaście kilometrów. W drodze powrotnej, kierowca naszego samochodu po serii kontroli i straceniu kilkudziesięciu somoni, po dość długiej i kwiecistej wiązance, stwierdził, że nie ma w Tadżykistanie dobrego policjanta i tu nastąpiło określenie, kim są jego prześladowcy. Dodam tylko, że nie mieliśmy żadnych trudności w zrozumieniu wygłaszanej w języku rosyjskim, powyższej przemowy.

Te kontrole drogowe, to koszmarny proceder ściągania haraczu. Wszystko przy otwartej kurtynie.

W takiej na przykład Kabardyno-Bałkarii wymuszanie łapówek wygląda następująco:

1. Zatrzymanie samochodu

2. Przygotowanie przez kierowcę dokumentów i gotówki

3. Dyskretne, najczęściej podczas powitalnego podania sobie

rąk, wsuniecie banknotu do ręki.

Tutaj nikt takim kamuflażem nie zawraca sobie głowy. A więc:

1. Zatrzymanie samochodu

2. Przygotowanie dokumentów

3. Włożenie do kieszeni banknotów

4. Wręczenie dokumentów

I tak co kilkadziesiąt kilometrów. Zmora kierowców w Tadżykistanie

5. Oczekiwanie na wyrok

6. Po usłyszeniu wysokości kwoty– albo:

a) Jeśli to było 5 somoni (ok. 1 jednego dolara) wręczenie

banknotu bez szemrania

b) Jeśli padło słowo „dziesięć” — po próbie bezskutecznego

targowania, wręczenie żądanej kwoty.

Odmowa zapłaty nie wchodzi w rachubę. Samochód natychmiast okaże się niesprawny technicznie, ze wszystkimi, wynikającymi z tego faktu, konsekwencjami. Gwoli ścisłości, trzeba dodać, że wysokość łapówki, z reguły nie przekracza dziesięciu somoni.

Ale biorąc pod uwagę tamtejsze zarobki (policjant ok. 250 somoni miesięcznie), to nie jest wcale tak mało. Nasz policjant — łapówkarz musi jeszcze odliczyć od swojego zarobku haracz, dawany swojemu komendantowi pod koniec służby. Piętrowa korupcja.


Zaczynają się stałe punkty kontrolne (checkpointy). Szlaban, buda i pewni siebie funkcjonariusze. Potworna strata czasu. Paszporty, wizy, zezwolenia. Mozolne przepisywanie „z polskiego na nasze”, czyli wsio bukwami. Ratują nas kserokopie zbiorowej wizy, gdzie jest lista naszej ekipy. Po sprawdzeniu dokumentów, zostawiamy niezbyt rozgarniętych policjantów mozolnie dokonujących wpisów do swoich papierów. Gdy zabrakło już odbitek, Jędruś z pełnym poświęceniem dyktuje litera po literze nasze nazwiska, wyjaśniając przy każdym paszporcie, dlaczego tam nie ma wizy.

Kulinarne refleksje

Obiad jemy w przydrożnej knajpie. Sprawdzają się czarne informacje, o tym, że żarcia po drodze nie ma, a jak już jest to podłe. Jemy jakiś płow, który składa się z wołowej rąbanki i chyba ryżu, ale już nie pamiętam, czy był to ryż, a nie makaron. Czasem trafi się w nim nawet mięso, ale na ogół wygrzebuje się z talerza jakieś ścięgna i kawałki tłuszczu. Ozdobę talerza stanowią kości. Nie mogę się też doszukać smaku, licznych i obowiązkowych przypraw, nadających charakter tej słynnej uzbeckiej (taką ojczyznę się jej przypisuje) potrawie. Sytuację ratuje zupa, która nam głodnym wydawała się nawet smaczna.

Z pewną rezerwą podchodzimy do serwowanych warzyw. Chyba nikt się nie trudził nadmiernym ich myciem. Liczymy na cudowne działanie, serwowanych nam przez skrupulatną doktór Żolę, preparatów probiotycznych. Nasze rodzime, polskie bakterie kwasu mlekowego, dzielnie walczą z miejscową florą bakteryjną. Jak na razie, skutecznie.

Obiekcji nie ma tylko Pati, która jako wegetarianka bezkrytycznie zjada zieleninę. Potrawy, które nawet tylko pachną mięsem lub tłuszczem zwierzęcym, jej nie interesują.

Ozdobą restauracji, przypominającej wyglądem polską stołówkę zakładową z lat 50-tych, jest uśmiechnięta kelnerka. Żorż, wielbiciel piękna i kolekcjoner zdjęć z ludnością tubylczą, zaaranżował sesję zdjęciową. Na fotografiach oboje wyglądają na bardzo zadowolonych, a według mnie stanowią piękną parę.

Przydrożna knajpa. Sesja zdjęciowa z piękną kelnerką

Turlamy się dalej

Jeszcze jedna, tym razem nocna, wizyta w kolejnym checkpoincie. Cezar traci plastikową „koszulkę” do dokumentów, którą czujnie zwinął zaspany funkcjonariusz. O północy dojeżdżamy do jakiejś osady (Poshkawar). Parkujemy na podwórku domu, który ma być naszym miejscem do spania. Wspinamy się po zewnętrznych schodach.

Obudzony gospodarz pokazuje nam nasze apartamenty. Standard, do którego przywykliśmy. Część z nas od razu wybiera podłogę, kładąc tam materace zdjęte z zapadających się łóżek. Nasze śpiwory znajdują się na dachu samochodu (ekipa Jędrusia ma je w środku). Szkoda się trudzić przy ich zdejmowaniu, gdyż pobudka przewidziana jest na godzinę piątą. Żałuję, że w podręcznym bagażu nie mam mojego bawełnianego prześcieradełka śpiworowego. Nie muszę pisać, dlaczego. Jak wyglądała moja pościel, nie będę, ze zrozumiałych przyczyn, opisywać.

Łazienki, ani kibelka nie ma. Tych, co muszą w nocy, czeka wędrówka po, przypominających drabinę, schodach i poszukiwanie dogodnego miejsca…

Niedawno rozmawiałem z jednym z byłych, znanych, polskich taterników, który właśnie powrócił z pięknych, leżących w Tadżykistanie, Gór Fańskich. Pierwsze słowa jakie wypowiedział, na pytanie, jak mu się podobało były:

— Jak tam brudno, jaki syf! Jak spytałem go czy Góry Fańskie są ładne, odpowiedział, że owszem ładne. Ale to była druga jego refleksja po pobycie w Tadżykistanie.

Taka jest Azja Środkowa i pewnie będzie taka jeszcze długo.

Kierowcy budzą nas o piątej. Po półgodzinnym pseudo śniadanku wyjazd.

W nocy skompromitowały się nasze Marmoty. Lał deszcz, no i jednak wpuściły strugi deszczu do naszych pięknie poukładanych bambetli. Skompromitował się również, śpiący w samochodzie Fiedia, który nie raczył podjechać 5 metrów pod obszerną wiatę. Suszymy potem nasze bety przy każdej okazji.

Jest coraz ładniej. Po bokach pojawiają się strome ściany, które mogłyby konkurować wysokością z urwiskami tatrzańskimi. Zresztą, góry czasami łudząco je przypominają. Skała mieni się różnymi kolorami. Ruch na szosie niewielki. Wiosek i miejscowości praktycznie nie widzimy. Może są w pewnym oddaleniu od drogi? Zatrzymujemy się na postoje w dawnych karawanserajach, gdzie jest źródło wody, jakiś kibel o znanym standardzie i czasem knajpa.

Na drugim planie chyba… Tatry


To już na pewno Tatry

Horror w Chorogu

Przed nami jedzie kombi z tablicami rejestracyjnymi zasłoniętymi czarną folią. Plastikowa szmata odrywa się coraz bardziej od zderzaka i powiewa niczym bandera na pirackim okręcie. Brakuje tylko trupiej czaszki. Denerwuje to Fiedię, który usiłuje wyprzedzić jadące przed nami auto. Ale samochód zygzakuje i nie puszcza naszego jeepa. Wygląda to na zabawę na szosie. Fiedia rezygnuje.

Wjeżdżamy na duży plac pod miejscowością Rushan, zapełniony ciężarówkami, samochodami osobowymi i tłumem wojska, milicji i kto tam wie, kim jeszcze. Z „naszego” kombi wysypuje się bliżej nieokreślona liczba uzbrojonych po szyję „omonowców”. Wypakowują z samochodu „kałachy’ i jakąś trudną do określenia broń. Jak to się wszystko tam pomieściło? Wygląda to nieciekawie. Wraca z rekonesansu Fiedia i oznajmia nam, że dalej nie można jechać, że zabito jakiegoś oficera KGB, że wybuchło w Chorogu (stolica GBAO) powstanie. Potem mówi coś o 100 osobach zabitych i że wojsko wycofało się z miasta na obrzeża i otoczyło Chorog kordonem.

Cezar dyktuje do swojego smartfona słowa, które zapamiętałem: „Wygląda na to, że jest to koniec naszej eskapady. Dalej jechać nie można”.

Wysiadamy z samochodów. Wśród zielonego tłumu wyróżnia się jedyny facet w garniturze. Na wszelki wypadek kłaniam mu się. Odpowiada głębokim ukłonem z ręką na sercu. Potem rozmawia przez telefon. Co chwilę słyszę jedyne słowo, które rozumiem — „prezydent” (rozmowa w języku tadżyckim). Wnioskuję, że ta ważna osobistość przedstawia prezydentowi aktualną sytuację.


Przy okazji — język tadżycki należy do grupy irańskiej języków indoeuropejskich, zazwyczaj uważany za wariant języka perskiego. Jest językiem urzędowym w Tadżykistanie. Język tadżycki wyewoluował z języka perskiego pod wpływem sąsiednich języków tureckich (przede wszystkim uzbeckiego). Zachował wiele archaicznych form gramatycznych i leksykalnych, które zaniknęły we współczesnym języku perskim.

Pierwotnie język tadżycki, podobnie jak perski, zapisywany był pismem arabskim. Po wejściu Tadżykistanu w skład ZSRR najpierw w 1923 r. uproszczono pismo arabskie, a w 1928 r. zastąpiono je alfabetem łacińskim. Pod koniec lat 30. do zapisu języka tadżyckiego wprowadzono cyrylicę. Po 1989 władze Tadżykistanu opracowały projekt ponownego wprowadzenia pisma arabskiego, jednak wycofano się z niego w połowie lat 90.

W powszechnym użyciu jest język rosyjski. Pismem arabskim nadal posługują się użytkownicy języka w Afganistanie, podczas gdy w Tadżykistanie prawie zniknęła już jego znajomość.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.