E-book
14.96
drukowana A5
98.98
Warunki dziedziczenia

Bezpłatny fragment - Warunki dziedziczenia

Tom 1


Objętość:
649 str.
ISBN:
978-83-8431-034-2
E-book
za 14.96
drukowana A5
za 98.98

Rozdział 1: Dziką kartą się nie gra

Centrum handlowe było jak labirynt — rozświetlony, pulsujący, duszny. Nika lawirowała pomiędzy regałami, wciągając zapach kawy z pobliskiej kawiarni i syntetycznego plastiku z działu z zabawkami. W rękach trzymała telefon, ale nie patrzyła na ekran. Ekran był przykrywką. Pretekstem. Jej oczy rejestrowały każde odbicie w witrynach, każdy krok za plecami, każde przyspieszone oddechy, które nie należały do niej.

Nie była paranoiczką. Ona po prostu miała doświadczenie.

Ochroniarze ojca — panowie w czerni, jak ich nazywała — znów ją śledzili. Miała ich już serdecznie dość. I tego dusznego poczucia, że ktoś zawsze wie, gdzie jest. I tego, że nikt nie pytał jej o zdanie.

To miała być zwyczajna sobota. Krótkie wyjście do galerii, kawa, może nowe dżinsy. Ale nie — jeden krok za próg domu, a już czuła na sobie wzrok. Jak cień.

Zatrzymała się przy wystawie z bielizną. Piękna zasłona z różowej satyny odbijała światło jak teatralna kurtyna. Odwróciła się gwałtownie. Dwóch. Dwóch dzisiaj, jak zwykle. Jeden udawał, że przegląda kurtki w Pull&Bear, drugi — że nie zna tego pierwszego. Byli tak subtelni, jak nosorożec w windzie.

Westchnęła teatralnie i ruszyła dalej.

Plan narodził się, zanim jeszcze sięgnęła po pierwsze spodnie. Zmieniła kierunek. Tam, gdzie nikt nie będzie jej szukał. Dział dziecięcy.

W sklepie z mikroskopijnymi ubrankami panował spokój, który kontrastował z jej wnętrzem. Pulsowała. Miała plan. Zobaczyła ją od razu — młoda mama, roztargniona, z półotwartym wózkiem i dzieckiem zajętym memłaniem gryzaka. Nika przemknęła obok niej, udając, że przegląda kombinezony. Wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła dwa klipsy do zabezpieczenia odzieży. Metaliczne, niepozorne — a jednak wystarczające, by wzbudzić chaos.

Wsunęła je do bocznej kieszeni wózka, nie przerywając ruchu.

Sekunda. Dwie. Ruszyła w stronę przymierzalni. I wtedy usłyszała znajomy dźwięk — piiiiiii-piiiiii — alarm przy bramkach zareagował natychmiast. Mama z wózkiem zesztywniała, ochroniarz sklepu poderwał się z krzesła. Głos podniósł się o pół tonu.

I wtedy Nika zniknęła.

Zniżyła się i przemknęła między wieszakami jak cień. Płaszcz zsunęła, zostawiając za sobą jak skórę węża. Znała ten sklep. Jako jedyny w całej galerii miał drugie wejście. Tylne, techniczne, ale otwarte — dla dostaw, pracowników i tych, którzy naprawdę chcieli wyjść.

Drzwi były ciężkie. Metalowe. Pchnęła je ramieniem. Uderzyło ją zimne powietrze i zapach śmieci. Wybiegła na zewnątrz, potykając się o plastikową skrzynkę po napojach.

Nawet się nie obejrzała. Jeszcze by się rozczuliła nad własnym geniuszem.

Biegła przez boczną uliczkę, wyskakując między kontenerami. Centrum handlowe, mimo że miało setki oczu, nie było gotowe na kogoś takiego jak ona. Dziką kartę.

Na ulicy — cud. Autobus. Linia 108. Ruszał właśnie z przystanku po drugiej stronie. Rzuciła się przez pasy, ignorując klaksony, przekleństwa i wyraz twarzy kierowcy dostawczaka, który musiał gwałtownie hamować. Wpadła do autobusu w ostatniej sekundzie.

Drzwi się zamknęły. Silnik zawarczał.

Wcisnęła się w tylną szybę, dysząc. Po chwili — jak na komendę — z bocznego wyjścia sklepu wybiegli dwaj ochroniarze. Rozglądali się jak agenci bez zlecenia. Jeden krzyknął coś do drugiego, ale autobus już ruszał.

Nika uśmiechnęła się do szyby.

— I znowu 1:0 dla Niki — mruknęła.

Wyjęła z plecaka gumę do żucia i odpaliła muzykę w słuchawkach. Jeszcze nie wiedziała, że to był tylko wstęp. A właściwa część spektaklu dopiero zaczynała się za kurtyną.

Ale póki co — zwycięstwo. I pięć przystanków wolności.

Rozdział 2: Minotaur w labiryncie

Przejechała kilka przystanków autobusem, tylko po to, by upewnić się, że nikt nie jedzie za nią. Potem wyskoczyła z pojazdu, jakby paliło się jej siedzenie, i z nonszalancją zawodowego uciekiniera ruszyła w stronę wejścia do metra. Beton, hałas, miejski gwar — to było jej terytorium.


Metro przypominało labirynt — a ona była jego sprytnym Minotaurem. Znała wszystkie wejścia i wyjścia, wiedziała, gdzie bramki są najbardziej zatłoczone, a gdzie można przemknąć niezauważona. Przeszła przez barierki, rzucając ledwie spojrzenie kontrolerowi — wyglądała jak każda inna dziewczyna z plecakiem i wiecznie rozczochranymi włosami.


Schody zjechały w dół niczym pochylona arena, na której walczyła o chwilę wolności. Gdy tylko drzwi pociągu zatrzasnęły się za nią, poczuła znajome ukłucie ulgi. Zsunęła się na plastikowe siedzenie, otworzyła plecak i wyciągnęła swój najcenniejszy skarb — szkicownik. Nie telefon, nie portfel, nie żaden luksusowy gadżet, który ojciec próbował jej wcisnąć. Tylko ten gruby notes pełen setek twarzy, które nigdy nie mówiły jej, co ma robić.


I ołówek. Najzwyklejszy, idealnie zaostrzony. Jej broń. Jej azyl.


Rozsiadła się wygodnie, zarzuciła nogę na nogę i zaczęła szkicować. Twarze pasażerów — kobieta z papierową torbą z piekarni, chłopak z dredami i słuchawkami, staruszek trzymający gazetę odwrotnie. Zwykli ludzie, fascynujący ow swojej codzienności.


Uwielbiała ich obserwować. Ich twarze były jak mapy — każda inna, każda opowiadała historię, której nikt nie słuchał. Starsza pani z torbą pełną warzyw miała czoło ściągnięte zmartwieniem, ale dłonie pewne i silne, jakby całe życie nosiły świat. Narysowała ją z profilem zwróconym ku oknu — jakby patrzyła w przyszłość, której już się nie spodziewała.


Obok siedziała nastolatka w za dużej bluzie. Miała kolczyk w nosie i spojrzenie, które mówiło: „Mam cię gdzieś”, ale jej ręce nerwowo skubały róg rękawa. Lęk pod maską buntu. Narysowała ją tak — z tą zewnętrzną fasadą i cieniem wewnętrznego drżenia.


Szkicowała szybko i pewnie, jak ktoś, kto zna swoje medium lepiej niż siebie.


To było jej miejsce. Jej rytuał. W metrze była anonimowa, znikoma, zwyczajna. A zarazem — wolna. Nikt jej nie śledził. Żaden ochroniarz nie trzymał jej za łokieć, żaden telefon nie dzwonił co pięć minut. Metrem jeździli wszyscy — i nikt nie patrzył. To właśnie było piękne.


Wyszło pięć szkiców. Każdy inny, każdy wyjątkowy. Miała ochotę zostać tu jeszcze godzinę, dwie, może do końca dnia… Ale wiedziała, że nie ma ucieczki, tylko opóźnienie.


Spojrzała na zegarek. Już prawie pięć godzin. Rekord, nawet jak na nią. Wystarczy.


Zamknęła szkicownik z czułością, wsunęła go z powrotem do plecaka, wstała i ruszyła w stronę drzwi.


Na stacji Politechnika wysiadła, przebiła się przez tłum studentów i turystów. Na górze, przy skwerze, usiadła na ławce w cieniu lipy. Zsunęła kaptur z głowy, wyjęła telefon i — z pełną premedytacją — włączyła go.


Minuty zaczęły tykać. Jeden… dwa… pięć…


Na siódmą minutę zadzwonił pierwszy telefon. Ojciec. Nie odebrała. Trzy sekundy później Jacek. Potem Paweł. W końcu nieznany numer — pewnie sztab kryzysowy. A w tle policyjny sygnał.


Uśmiechnęła się pod nosem.


Zaraz tu będą.


Znowu będą konsekwencje. Znowu ojciec będzie mówił o nieodpowiedzialności, o reputacji, o ochronie, o tym, że nie może sobie pozwolić na takie wybryki. Może nawet znów zabierze jej szkicownik. Ale to nie miało znaczenia.


Dla tych pięciu godzin warto było wszystko.

Rozdział 3: Czterej jeźdźcy apokalipsy i królowa bez korony

Minęło ledwie kilka minut od momentu, gdy usiadła na ławeczce, a już w uszach rozbrzmiał znajomy, irytujący dźwięk syreny. Na sygnale podjechał radiowóz, a tuż za nim czarny SUV z przyciemnianymi szybami. Z auta wyskoczyło czterech ochroniarzy.


Czterech.


— Wow. Aż czterech! — mruknęła do siebie. — Pełna mobilizacja.


Ochroniarze szybko zamienili parę słów z policjantami — wymiana papierów, uściski dłoni, jakby właśnie domknęli intratny biznes. Policja odjechała, zostawiając ją z panami w czerni, uzbrojonymi w mikrofony i kamienne miny.


— O, moi rycerze w czarnych SUV-ach — zadrwiła, nim zdążyli się odezwać. — Prawie mnie wzruszyliście. Jeszcze jeden i mogłabym zrobić z was karty kolekcjonerskie.


Nie drgnęli.


— Serio? Ani uśmiechu? — zapytała, wstając i otrzepując dżinsy. — Jak wy chcecie ratować świat, jeśli nawet nie potraficie rozbawić jednej królowej?


Jeden z nich, ten najbardziej posępny, wskazał na samochód za którym parkował właśnie kolejny czarny SUV. Przybyło wsparcie.

— Proszę wsiąść, panno Niko.


Spojrzała na niego teatralnie z westchnieniem.


— A jeśli powiem, że wolę tramwaj?


Zero reakcji.


— Dobra, dobra… już wsiadam. Bez kajdanek, proszę — mruknęła i ruszyła w stronę auta.


— —


Piętnaście minut w samochodzie rozciągnęło się jak guma do żucia przyklejona do podeszwy. Cisza. Zero rozmów, mruknięć, ani grama życia. Nika przyklejona do szyby, gapiła się na oddalające się miasto i knuła, co powiedzieć ojcu. A raczej co przemilczeć — bo doświadczenie nauczyło ją, że „obowiązki, reputacja i nieodpowiedzialność” szybko przeradzają się w monolog.


Tym razem była jednak różnica. Zniknęła na prawie sześć godzin — rekord świata w „zabawie w chowanego”.


Podjechali pod ich dom — nowoczesną twierdzę, w której marmury krzyczały „kontrola emocji” i „nowobogacka elegancja”. Kamery, skanery, zamki, kuleczki, a może nawet satelita. Ochroniarz skinął głową i brama się otworzyła. Płynnie przemknęli przez dziedziniec i zatrzymali się pod głównymi drzwiami.


Zanim zdążyła sięgnąć po klamkę, drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem.


— Jak królowa Elżbieta, cholera jasna — pomyślała z ironicznym uniesieniem brwi.


Wysiadła z teatralną godnością królewny, której odebrano wybór, i podreptała do wejścia. Tam czekał pan Sylwester — starszy pan po sześćdziesiątce, z perfekcyjnie przystrzyżonym wąsem i manierami, które spokojnie mógł wykładać na uniwersytecie. Od czasów, gdy matka Niki jeszcze żyła, był u nich człowiekiem od wszystkiego — organizatorem, strażnikiem harmonogramów, powiernikiem tajemnic.


Przy ojcu — surowy i oficjalny. Dla Niki? Czasem przemycał ciastko, czasem ciepły uśmiech, czasem spojrzenie pełne zrozumienia: „Wiem, że ci trudno. Trzymaj się.”


— Pan ojciec czeka na pannę w salonie — rzekł z elegancją, lekko pochylając głowę. — Natychmiast.


Westchnęła teatralnie i ruszyła w stronę ogromnych, dwuskrzydłowych drzwi.


Układała w głowie cięte riposty, winne spojrzenia i bezczelną odpowiedź — bo z doświadczenia wiedziała, że nic nie przebija improwizacji. Tymczasem to, co zobaczyła w salonie, zmroziło jej krew.


Ojciec siedział w ulubionym fotelu — tym z wysokim oparciem i wiecznie nieprzetapicerowanymi podłokietnikami — trzymając w dłoni szklankę ze złotym trunkiem, raczej do kontemplacji niż do picia.


Ale nie był sam.


Na kanapie siedział Maksymilian.


Nika poczuła, jak coś zgrzyta jej w środku. Jakby ktoś wymienił melodramat na thriller sądowy. Co on tu robi?


Maksymilian siedział sztywno, wyprostowany do przesady, z rękami splecionymi na kolanach. Grafitowy garnitur mówił „mam władzę” bez słów. Biała koszula, ciemny krawat, spinki w mankietach. Włosy zaczesane do tyłu z chirurgiczną precyzją — ani jednego zbłąkanego kosmka. Twarz jak wykuta z marmuru.


Spojrzał na nią — jasnoniebieskie oczy chłodne jak lód, bez cienia uśmiechu, bez emocji.


On nigdy się nie uśmiechał. Przynajmniej nie do niej.


Spojrzała na ojca.


— No to… zaczynajmy koncert życzeń — rzuciła cicho, ale wystarczająco głośno, by słyszeli.


Ojciec uniósł brew.


Maksymilian nie drgnął.


Burza właśnie się zaczynała.

Rozdział 4: Zanim padną nazwiska

Ojciec siedział w fotelu, jakby przygwożdżony do oparcia. Szklanka w jego dłoni była wciąż pełna, a bursztynowy trunek lekko drżał w szkle.


Nika weszła do salonu nonszalancko — z rękami w kieszeniach i dobrze wyćwiczoną miną: „ups, znowu przesadziłam, ale nie zamierzam przepraszać”.


Szykowała się na klasyczne starcie. Ojciec podniesie głos, ona rzuci coś dwuznacznego, ktoś trzeci westchnie albo wyjdzie. Ale tym razem — dziwnie cicho.


Nie spojrzał na nią od razu. Patrzył gdzieś w pustkę, jakby próbował przypomnieć sobie, dlaczego tu w ogóle siedzi. Kiedy w końcu uniósł wzrok, jego twarz wydała się… obca. Bez złości. Bez rozczarowania. Bez tej znajomej mieszaniny irytacji i gniewu.


Było coś innego.


Nika zatrzymała się kilka kroków od wejścia i uniosła brew. Poprawiła rękaw bluzy, czując niepokój, którego nie umiała nazwać.


— Ojciec milczy. Maksymilian milczy. Czyżbyście się zmówili na seans kontemplacji mojego wdzięku? — rzuciła sarkastycznie.


Cisza po jej słowach była jak pusta studnia. Żadnego echa.


Maksymilian spojrzał na nią krótko. Jak zawsze — bez emocji. Siedział trochę dalej, jakby nie był częścią tej rozmowy, a jednocześnie… czuwał. Czuwał, jak ktoś, kto nie ufa sytuacji.


Ale to ojciec przyciągał całą uwagę. Przygarbiony. Z oczami zaczerwienionymi. Ze spojrzeniem, które zmroziło ją bardziej niż krzyk. Po raz pierwszy Nika poczuła coś dziwnego: strach. Nie przed karą. Przed czymś, czego nie rozumiała.


— Przesadziłam — powiedziała ciszej, niż planowała. — Ale wróciłam. Wszystko ze mną w porządku. Jak zawsze. Trochę wolności jeszcze nikogo nie zabiło, prawda?


Cisza.


Ojciec westchnął głęboko. W końcu odezwał się — ale nie do niej.


— Maksymilian, zostaw nas na chwilę.


Wspólnik skinął głową i wyszedł bez słowa. Drzwi cicho zamknęły się za nim. Ojciec spojrzał na nią w sposób, który spalił wszystkie słowa, jakie miała jeszcze na języku.


— Nika… — wypowiedział jej imię wolno, z rezygnacją. — Nie wiem, jak do ciebie dotrzeć.


Nie tego się spodziewała. Żadnych nakazów. Żadnych wybuchów. Tylko to jedno zdanie. Ciężkie jak beton.


Zacisnęła dłonie w kieszeniach. Czuła, jak paznokcie wrzynają się w skórę przez materiał.


— Może… może nie chcesz — powiedziała ostrożnie, bez ironii. — Nie próbujesz. Ustawiasz reguły i oczekujesz, że będę w nich działać jak zaprogramowany robot.


— Może masz rację. — Pokiwał głową. — Ale to nigdy nie było takie proste. Nie po tym wszystkim…


Zamilkł.


Spojrzał na nią znów. I ten wzrok był jak coś, czego nigdy wcześniej u niego nie widziała — strach wymieszany z bezsilnością.


— Nie po tym, co się stało z twoją matką.


Jej żołądek ścisnął się nagle, jakby coś go porwało od środka. Chciała coś powiedzieć, ale nie znalazła słów.


Nie miała broni na taki rodzaj emocji.


— Wiesz, że to rusza mnie bardziej niż krzyk? — zapytała cicho.


Skinął głową i wypił łyk z tej samej szklanki, której od początku nie wypuszczał z dłoni.


— Daj mi tylko trochę czasu. Jest wiele spraw, o których jeszcze nie wiesz. Ale przysięgam… robię, co mogę.


Za drzwiami rozległ się cichy stuk — czyjś krok albo niechcący poruszony fotel. Nika odruchowo zerknęła w stronę wejścia. Cicho. Ale miała wrażenie, że Maks nie odszedł daleko.


Milczeli.


Nika poczuła, że to nie był moment na więcej. Nie teraz. Było coś, czego jeszcze jej nie mówił. I może… nie chciała tego jeszcze słyszeć.

Rozdział 5: Biegiem przez wspomnienia

Bieganie miało swoje rytuały. Zwłaszcza w niedzielne poranki, gdy ojciec zamykał się w gabinecie jak pustelnik i przez kilka godzin udawał, że świat zewnętrzny nie istnieje. Wtedy Nika zbiegała po schodach w legginsach, z włosami związanymi niedbale w koński ogon, słuchawkami w uszach i ze wściekłością, która paliła ją od środka.


Siłownia w ich domu była nowoczesna, chłodna i bezosobowa — idealna do tego, by dać upust emocjom. Bieżnia piszczała rytmicznie pod jej stopami, kiedy zwiększała prędkość. Puls rósł, a w głowie przewijał się znajomy film wspomnień, których wcale nie chciała oglądać.


Zamknęła oczy. Przez chwilę biegła z takim impetem, jakby próbowała uciec nie tyle przed wspomnieniami, co przed samą sobą.


Myślała o mamie.


Zawsze w niedziele. To właśnie wtedy obraz mamy był najżywszy. Może dlatego, że kiedyś w niedziele gotowały razem śniadania.


Pamiętała ten jeden poranek — jajka sadzone i naleśniki, kuchnia zalana słońcem, mama tańcząca boso na kafelkach z drewnianą łyżką w ręce. Radio grało „Dancing Queen”, a ona śpiewała na cały głos, kompletnie fałszując. Mąka była wszędzie — na blacie, na włosach, nawet na psie, który rozciągnął się na środku kuchni jak model z reklamy.


Nika miała wtedy może osiem lat. I przez całą niedzielę bolały ją policzki od śmiechu.


Potem przyszła diagnoza. Białaczka. Trzy miesiące później… cisza. Szpital, którego zapach Nika do dziś czuła we śnie. Nieznośne „będzie dobrze” powtarzane przez dorosłych, którzy sami nie wierzyli w swoje słowa. Mama znikała z dnia na dzień. Fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. A potem — całkowicie.


Ojciec rozpadł się inaczej. Nie płakał. Nie krzyczał. Po prostu przestał przychodzić do jej pokoju. Przestał opowiadać bajki. Przestał robić cokolwiek, co nie było związane z firmą. Zniknął w świecie finansów i planów strategicznych.


Została z opiekunką, ochroniarzami i prywatną szkołą, do której przywożono ją jak eksponat, nie jak dziecko. Zawsze pod obserwacją. Zawsze z dystansem.


Otworzyła oczy. Biegła szybciej. Serce łomotało, jakby chciało wyrwać się z klatki.


Ojciec próbował wychowywać ją grafikiem zajęć. Szkoła. Języki. Pianino. Konie. Basen. Korepetycje. Psychologia. Od zawsze słyszała, że musi być gotowa, by kiedyś przejąć firmę.


Nie buntowała się od razu. Robiła to, co kazano. Ale z czasem w środku zaczęło się coś zbierać. Pragnienie wolności. Sensu. Robienia czegoś, co ma znaczenie, a nie tylko kolejną cyfrę w rocznym raporcie.


Marzyła, by firma robiła coś więcej. Pomagała. Tworzyła szanse. Była miejscem, gdzie dzieci z trudnych domów mogłyby dostać wsparcie. Marzyła o fundacjach. Projektach społecznych. Ludziach.


Marzyła o psychologii.


Ale ojciec uznał, że to fanaberia. Że trzeba myśleć praktycznie. Psychologia — tak, ale tylko w wersji „dla prezesów”. Psychologia biznesu. Jego „kompromis”. Świetnie.


Kompromis z człowiekiem, który nie dyskutował, tylko ogłaszał decyzje jak wyroki.


Zgodziła się. Zgrzytając zębami, ale się zgodziła. Skończyła właśnie pierwszy rok i przygotowywała się do wakacyjnego stażu — od najniższego szczebla, bez żadnych przywilejów. Ojciec był nieugięty w jednym: „Jak chcesz coś zrozumieć, musisz to poznać od podstaw.”


Nie znosiła tej atmosfery w firmie — chłodnej, sztywnej, gdzie każdy uśmiech wyglądał jak przyklejony plastrem. Ale była gotowa spróbować. Bo jeśli miała kiedykolwiek coś zmienić, musiała wiedzieć, jak to wszystko działa.


Wyłączyła bieżnię gwałtownie. Pot kapał jej z czoła, a płuca paliły jak po maratonie.


Usiadła na podłodze. Zsunęła słuchawki i przez chwilę słuchała tylko ciszy. Własny oddech. Echo bicia serca.


„Może właśnie tak wygląda dorastanie” — pomyślała. — „Nie kiedy przestajesz robić głupoty. Tylko kiedy zaczynasz rozumieć, co naprawdę boli. I dlaczego.”

Rozdział 6: Akt własności

Prysznic zmył z niej nie tylko pot, ale też większość złych myśli. Większość — nie wszystkie. Zawsze coś zostawało. Jakaś mała zadra, która cicho osiadała w kącie serca i czekała na swój moment, by znów wbić się w puls.


Wytarła się ręcznikiem tak miękkim, jakby pochodził z reklamy spa dla milionerów, a potem wsunęła się w szmaragdową sukienkę. Taką, jaką lubiła mama. I taką, jaką mama uwielbiała na niej.


Zieleń. Ogród. Zapach mokrej ziemi i lawendy, bzyczenie trzmieli, słońce plamiące liście. Mama w słomkowym kapeluszu, z konewką i tym spokojem, który pachniał bezpieczeństwem. Ogród był ich rytuałem. Tajnym terytorium, którego nie dzieliły z nikim. No, może z psem, który z premedytacją wykopywał najładniejsze nasadzenia.


Nika zapięła ostatni guzik sukienki. Jeszcze tylko włosy — choć i tak wiedziała, że zaraz się rozczochrzą. Gdyby miała prezentować stan emocjonalny, założyłaby worek po kartoflach.


Puk-puk. Ale takie nieoficjalne. Raczej „to tylko ja”.


Marysia wsunęła się do pokoju w bluzie z nadrukiem „Nie mów do mnie przed kawą”.


— Zielona? — Uniosła brwi z uznaniem. — Odważnie. Jakbyś miała zamiar przejąć tę posiadłość siłą spojrzenia.


— Myślę, że wystarczy stawić się na kolację i nie zemdleć przy zupie — mruknęła Nika.


Marysia podeszła, wygładziła fałdkę z tyłu sukienki.


— Trochę jak dama dworu z rozstrojem nerwowym, ale wiesz co? Działa.


— To tylko obiad. — Nika próbowała brzmieć normalnie. Wyszło jej coś między sarkazmem a modlitwą.


— Miałam mieć dziś wolne — rzuciła Marysia, siadając na brzegu łóżka. — Ale Zosia się rozchorowała. A właściwie coś jej „wypadło”, czyli pewnie facet. Więc zgarnęłam kolację.


— Niech zgadnę. W zamian dostałaś „wdzięczność pracodawcy” i dwie minuty ciszy w kuchni?


— I resztkę tarty cytrynowej z wczoraj. Życie na bogato.


— Kiedyś uciekniemy stąd i otworzymy knajpę, w której będziemy serwować cięte riposty i ziemniaki z masłem.


— Tylko jeśli będę mogła mieć fartuch z cekinami.


Nika uśmiechnęła się słabo. Marysia miała ten dar — potrafiła wejść w sam środek emocjonalnego bagna i zachowywać się, jakby miała na nogach kalosze z humorem.


— Twój wojskowy się dziś odzywał? — zapytała Nika, z wdzięcznością łapiąc się za bezpieczny temat.


— Dzwonił rano. Usłyszałam tylko „czołg” i coś, co brzmiało jak „kocham”, ale równie dobrze mógł to być „komar”.


— Brzmi jak stabilna relacja.


— No. Jakbyś się zakochała w walkie-talkie z uczuciami.


Śmiech, krótki, ale prawdziwy, przetoczył się przez pokój. A potem znów nastała chwila ciszy — taka dobra, która nie ciśnie w klatkę piersiową.


Marysia wstała, wygładziła ramię sukienki i spojrzała na Nikę z czymś cichym w oczach.


— Dasz radę. Cokolwiek tam będzie. I jakbyś chciała się teleportować do kuchni — wiesz, gdzie są lody. I moja piżama.


— Dziś chyba nic mnie nie uratuje — powiedziała Nika cicho.


— Może nie. Ale za to będziesz wyglądać świetnie, kiedy wszystko wybuchnie.


Marysia puściła jej oczko i wyszła, a Nika została sama. Jeszcze kilka sekund ciszy.


Zanim zeszła sięgnęła po naszyjnik mamy. Ten z drobną zawieszką, w której schowane było wszystko, co trzymało ją czasem w pionie. Mama szeptała:

„Nie musisz być silna. Wystarczy, że będziesz sobą.”


Ten szept jeszcze dzwonił jej w głowie, kiedy zbiegła po schodach. Bose stopy stukały cicho o chłodne drewno. Dzień był lepki — i od słońca, i od ciszy. Niedzielnej, napiętej, podszytej oczekiwaniem. Wiedziała, że o piętnastej będzie obiad. Wiedziała też, że będzie sztywny, wymuszony, pełen prób przekonania jej, że mogłaby się jednak bardziej postarać.


Nie spodziewała się tylko jednego.


Maksymiliana. Nie tutaj. Nie dziś.


Siedział przy stole, jakby należał do niego od zawsze. Z tą swoją miną pokerzysty i spojrzeniem, które potrafiło zabić entuzjazm w zarodku. Błękitne oczy i rysy jak wykute z marmuru — aż chciało się powiedzieć: rzeźba klasy B2, z funkcją zarządzania.


Ale coś było dziś inaczej.


Nie miał marynarki. Nie miał swojej służbowej zbroi. Miał za to białą koszulę i… ramiona. Mocne, zaskakujące. Takie, których wcześniej nie dostrzegała, bo nie patrzyła. A może po prostu nie chciała zauważać, że ten lodowy typ może mieć ciało kogoś, kto potrafi coś więcej niż podpisywać umowy z zerami większymi niż ego korporacyjnego prezesa.


— O, mamy gościa. Jak miło, że Maksymilian znalazł czas w ten święty dzień odpoczynku, by zaszczycić nasze nudne progi — rzuciła z uśmiechem, w którym niewinność szła ramię w ramię z jadem. Zajęła miejsce przy stole, unosząc brew w niemym pytaniu: co on tu robi?


Ojciec nawet nie zdążył sięgnąć po sól. Rzucił jej to spojrzenie. To jedno, konkretne. To, które krzyczało „czy ty naprawdę musisz?” i szeptało „oddanie cię do klasztoru wciąż jest opcją”. Odpowiedziała mu wzruszeniem ramion i bezczelnym uśmieszkiem. Miała nie zauważyć, że lodowy książę spadł z piedestału prosto na dywan?


Maksymilian spojrzał na nią z ledwie widoczną irytacją i… czy to była rozbawiona zmarszczka w kąciku oka? Nie, to musiał być sarkazm. Absolutnie sarkazm.


— Stwierdziłem, że ktoś musi przypilnować, żebyś zjadła coś więcej niż uszczypliwości na obiad — odparł tonem zbyt grzecznym, by był szczery.


— Cóż, zawsze miło mieć kogoś, kto liczy kalorie, gdy dietetyk zawodzi — rzuciła, sięgając po sałatkę z nonszalancją zawodowej aktorki.


Ojciec chrząknął, jakby miał zacięty guzik z napisem „cierpliwość”.


— Do rzeczy, dzieci. Obiad, nie kabaret.


Tak wyglądały ich niedziele. Te obiady to była osobna forma teatru: dużo napięcia, mało dialogów, sporo dramatów wewnętrznych. A publiczność? Brak. Tylko trójka aktorów i jeden zimny, przesadnie duży stół.


Nika czuła, że coś wisi w powietrzu. I nie był to tylko zapach łososia. Maksymilian bez marynarki wyglądał… mniej jak zarząd, bardziej jak człowiek. Ale to nie to ją niepokoiło. Czuła to w karku, w pulsie, w tej cichej kulce stresu, która rozgościła się pod mostkiem.


Obiad przeminął w gęstej ciszy. Taka, co się nie rozchodzi, tylko zagęszcza z każdą minutą. Parę zdań o sytuacji w firmie, jakieś służbowe uwagi, wymiana spojrzeń i tyle. Nika siedziała i obserwowała. Maksymilian udawał, że jego obecność tu to rzecz najnaturalniejsza na świecie.


Tyle że nie była.


Nigdy wcześniej nie jadł z nimi niedzielnego obiadu. To był rytuał. Ojciec. Ona. Dwie zupy. Dwie pary oczu. Dwa milczenia.


Ale dzisiaj było coś inaczej.


Ojciec, znów zamknięty w skorupie. Jego głos zimny. Spojrzenie wyprane z emocji. Wczorajszy cień uśmiechu jakby nigdy nie istniał. Jakby był tylko snem. Albo pomyłką.


Gdy skończyli jeść, a naczynia wciąż leżały na stole, ojciec oparł dłonie na blacie i spojrzał na Nikę. Tym razem nie zamierzał grać wstępnych aktów.


— Cztery lata temu zdiagnozowano u mnie nowotwór — powiedział spokojnie. — Przeszedłem terapie. Remisje. Nadzieje. Teraz choroba wróciła. Mocniejsza. Lekarze nie widzą opcji. Zostaje mi Szwajcaria i eksperymentalna terapia.


Słuchała. Ale ciało miało własną reakcję: szok. Jakby każde słowo było grudą lodu wciskaną do żołądka.


— Nie chcę, żebyś się martwiła — dodał, jakby to była jakaś drobna niedogodność. — Ale jeśli chcesz pomóc… musisz podejść do życia poważniej.


Oczywiście. Poważniej.


Nie zdążyła zapytać, co to znaczy, bo już dorzucił:


— Za chwilę przedstawimy ci z Maksymilianem plan. Chodzi o twoje bezpieczeństwo. I przyszłość firmy.


Wybuchła.


— Serio?! — rzuciła, głos zadrżał. — Najpierw rak na deser, potem biznesplan?! Naprawdę?!


Ojciec zamarł. Maksymilian lekko poruszył się na krześle, ale nic nie powiedział.


— Nigdy nie jestem tylko twoją córką — syknęła. — Zawsze córka i firma. Córka i obowiązki. Córka i pionek.


Marysia weszła jak duch. Zatrzymała się na progu, wyczuła atmosferę i chciała się cofnąć. Ale weszła. Bez słowa. Zebrała talerze. Ich spojrzenia się spotkały. I przez sekundę Nika poczuła, że ktoś ją rozumie. Naprawdę rozumie.


Marysia zniknęła. A Nika znów została sama. W trójkącie, który był coraz ciaśniejszy.


Ojciec usiadł ciężko. Spojrzał jej prosto w oczy.


— Czas na konkrety. Proszę, wysłuchaj nas do końca.


Nika, choć miała ochotę uciec, usiadła. Wiedziała, że to, co usłyszy, nie będzie miało sensu. I miała rację.


— Udziały w firmie przejdą na ciebie — zaczął ojciec. — Ale do dwudziestych piątych urodzin zarząd nad nimi sprawować będzie Maksymilian. Ty będziesz się uczyć. Rosnąć. Przygotowywać.


Zacisnęła dłonie na kolanach.


— Wszystko jest już gotowe — dodał. — Ale… żeby obejść formalności i przepisy, musimy zastosować niestandardowe rozwiązanie.


Pauza.


— Musisz wyjść za mąż.


Pauza. Cisza. Długa. Potem:


— Za Maksymiliana.


Cisza pękła w niej jak tafla lodu pod stopami.


— Oszaleliście?! — ryknęła, zrywając się na równe nogi. — Wydać mnie?! Jak prezent z metką?!


Zaczęła chodzić w kółko, jak zwierzę uwięzione w klatce.


— Maksymilian oczywiście się zgodził! On kocha kontrolę! Idealna okazja — żona do zestawu! Może jeszcze przypniecie mi kod kreskowy?


Ojciec otworzył usta, ale Nika go uciszyła.


— Nie. Ani kroku. To, że podpiszecie papiery, nie znaczy, że będę grała w tę farsę.


Odwróciła się na pięcie. Serce waliło jej jak młotem. Wyszła z pokoju, zostawiając za sobą ciszę. I decyzję, która wstrząśnie ich światem.

Rozdział 7: Pionek na planszy

Wpadła do swojego pokoju jak tornado w dżinsach.


Drzwi odbiły się od ściany z hukiem, a ona sama krążyła po pokoju jak uwięziony lampart, który właśnie odkrył, że jego klatka ma złote pręty. I że ktoś planuje urządzić z niej ogród zoologiczny z jej osobą jako atrakcją sezonu.


— Co to w ogóle było?! — warczała pod nosem. — Co to, do cholery, było?!


Chodziła w tę i z powrotem, aż dywan zaczynał się uginać pod jej stopami. Przez chwilę wyglądała, jakby szukała narzędzi zbrodni — czegokolwiek, co mogłoby symbolicznie zniszczyć tę całą farsę. Może poduszkę. Albo wazon. Albo siebie.


Usiadła gwałtownie na łóżku, pochyliła się do przodu i zaczęła masować skronie, jakby próbowała rozetrzeć sobie absurd dzisiejszego dnia. Jej oczy były szeroko otwarte, zdezorientowane i roztrzęsione. Patrzyła w przestrzeń przed sobą, jakby miał się w niej zaraz pojawić hologram ze słowami: To tylko żart. Ukryta kamera. Możesz wracać do życia.


Ale nic takiego się nie pojawiło.


— Aranżowane małżeństwo — mruknęła do siebie. — No jasne. Oczywiście. Świetnie. Bo przecież jestem… arabską księżniczką. A mój ojciec to szejk Abdul Malik, który właśnie sprzedał mnie za stado wielbłądów i pakiet akcji.


Zachichotała. Najpierw cicho. Potem głośniej. Potem nie była pewna, czy to jeszcze śmiech, czy już łkanie.


— Żoną… — wyszeptała, nadal patrząc w punkt przed sobą. — Mam zostać żoną. Żoną Maksymiliana. No pewnie. Przecież to logiczne. Kogo innego miałby wybrać? Chyba nie sąsiada Mariana z trzeciego piętra. Tamten przynajmniej potrafi się uśmiechać!


Zgięła się wpół i parsknęła śmiechem. Tym razem głośno, histerycznie, jakby całe jej ciało się buntowało. A potem… wszystko się rozpadło. Śmiech przerodził się w szloch. Potężny, głęboki, pełen rozpaczy.


— To za dużo… — wyszeptała. — To jest za dużo.


Wszystko ją przytłaczało. Rozmowa. Decyzja. Maksymilian. Udziały. Firma. Ślub. Odpowiedzialność. I fakt, że nikt, absolutnie nikt, nie zapytał jej o zdanie. Jakby była czymś. Elementem układanki. A nie człowiekiem.


— Mam dwadzieścia lat… — powiedziała do siebie, jakby musiała sama sobie to przypomnieć. — Dwadzieścia. Nie trzydzieści. Nie czterdzieści. I nie jestem robotem, który można zaprogramować do „Żona 1.0 — wersja zarządcza z funkcją gotowania”.


Zerwała się z łóżka i znowu zaczęła chodzić. Myśli krążyły w jej głowie jak pszczoły w ulu po eksplozji. Gdzie będą mieszkać? Czy będzie musiała… dzielić z nim łóżko? Patrzeć mu w oczy przy śniadaniu? Słuchać jego zimnych, pozbawionych emocji komentarzy na temat tego, że znowu się spóźniła?


— Może jeszcze dzieci mam mu urodzić — parsknęła. — Całą gromadkę! Będziemy sobie żyć jak w „Małym domku na prerii”! Ja w fartuchu, z gromadką blond-błękitnookich klonów Maksymiliana, ganiających po łące. Krowy, siano, i ja, z uśmiechem na twarzy i depresją w sercu!


Usiadła z powrotem. Tym razem wolno. Spokojniej. Ale nie była to cisza pogodzenia się. Raczej cisza wulkanu, który na chwilę przestał pluć lawą, tylko po to, by zebrać siły do kolejnej erupcji.


Wzięła głęboki wdech i spojrzała na siebie w lustrze.


— Nie. Jeszcze nie. Ale zaraz coś wymyślę. I wtedy… będziecie żałować, że nie spróbowaliście najpierw zapytać.


Ciche pukanie do drzwi wyrwało ją z histerycznego śmiechu. Otarła twarz rękawem bluzy i zerknęła w stronę wejścia, przekonana, że to Marysia przyszła ją pocieszyć.


— Wchodź, Maryś… — rzuciła, podchodząc i otwierając drzwi bez większego namysłu.


Zamarła.


To nie była Marysia.


To był Maksymilian.


W tej swojej śnieżnobiałej, nienagannej koszuli, jakby właśnie wyszedł z reklamy luksusowych pralek parowych. Stał z rękami w kieszeniach, z miną tak poważną, jakby przyszedł ogłosić początek wojny.


— Możemy porozmawiać? — zapytał, chłodnym, oficjalnym tonem, który bardziej pasowałby do sali konferencyjnej niż do pokoju nastolatki, która właśnie przeżywała emocjonalną katastrofę.


Nika odchyliła głowę, teatralnie przyglądając mu się od góry do dołu.


— A co, przyniosłeś pierścionek zaręczynowy? Czy może wpadłeś już skonsumować nasze przyszłe, jakże romantyczne małżeństwo?


Nie odpowiedział. Nawet nie mrugnął. Tylko to jego lodowate spojrzenie, które najwyraźniej miało moc zamrażania reakcji obronnych.


— No dobrze, wejdź, książę z zamrażarki — mruknęła, robiąc mu miejsce. — Skoro i tak nie mam nic do gadania, możesz sobie nawet tu zamieszkać.


Usiadł na fotelu, jakby przyszedł tu z misją pokojową z ONZ. Ona wciąż stała, opierając się plecami o ścianę, ręce założone na piersi.


— Co ci w ogóle strzeliło do głowy, że się na to zgodziłeś? — zaczęła od razu, bez ceregieli. — To był twój pomysł? Kto wymyślił tę groteskową farsę? Serio, nie można było po prostu spisać testamentu albo nie wiem… przekazać mi firmy na papierze?


Maksymilian westchnął. I przez chwilę wyglądał jak człowiek, nie tylko jako chłodna egzekutywa.


— To nie jest takie proste, Nika.


— Och, no jasne — prychnęła. — Nigdy nie jest.


— Rokowania twojego ojca są ostrożne. Nikt nie wie, ile czasu mu zostało. Miesiące? Tygodnie? Dni? Jeśli odejdzie nagle, firma wejdzie w fazę chaosu. Zarząd nie zaakceptuje dwudziestolatki jako następcy. Ty nie masz jeszcze przygotowania, doświadczenia. Potrzebujesz czasu.


— Czasu?! — warknęła. — A więc dajcie mi czas, a nie… męża.


— Udziały nie mogą przejść w ręce przypadkowe. Uwierzyłabyś, ilu ludzi tylko czeka, żeby przejąć kontrolę nad tym, co ci się należy? Nie masz bliskiej rodziny, której można by to powierzyć. Jesteś sama. I właśnie dlatego…


— …trzeba mnie wydać za mąż. Jasne. Świetny plan. Może jeszcze welon i orszak z zarządu?


— Spokój — powiedział twardo. — To jedyny sposób, by przejąć władzę w firmie bez burzenia systemu. Przynajmniej do czasu, aż będziesz gotowa.


Zamilkła na chwilę. Patrzyła na niego uważnie. I wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, dostrzegła w jego oczach coś więcej niż zimno. Coś… jakby cień rezygnacji. Albo smutku.


— A ty? — zapytała cicho. — Ty naprawdę chcesz tego wszystkiego?


Maksymilian zawahał się. Zbyt długo.


— Nie wszystko w życiu jest kwestią chcenia — odpowiedział. — Ale pewne rzeczy trzeba zrobić. Bo ktoś musi.


— A jeśli nie będę chciała? — zapytała, mrużąc oczy.


Spojrzał na nią długo. I tym razem jego wzrok nie był już lodowaty.


— Wtedy zadecyduje prawo. I inni. Nie ty. Nie ja. I uwierz mi, nie będzie ci się to podobać.

Rozdział 8: Pokój, który przestał być jej

Długa cisza zapadła między nimi jak kurtyna. Nika nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Jakby ktoś nagle odciął dopływ tlenu i zostawił ją w bańce ciszy, w której tylko serce łomotało głucho o żebra.


Maksymilian wstał. Spokojnie, bez szurania krzesłem, bez zbędnych gestów.


— Idę do gabinetu twojego ojca — powiedział cicho, jakby nie chciał przebić tej cienkiej warstwy lodu, która właśnie osiadła na jej myślach. — Mamy jeszcze kilka spraw, które musimy przemyśleć. Jeżeli będziesz miała jakieś pytania, przyjdź i porozmawiaj z nami. Na spokojnie. Chętnie udzielimy ci wszystkich informacji.


Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wizytówkę. Podał ją jej, ale nie wzięła. Położył ją więc na biurku, tuż obok kubka z niedopitą herbatą.


— Tu jest mój numer. Zgaduję, że jeszcze go nie masz. Możesz go sobie wklepać w telefonie — dodał, niemal żartobliwie.


Nika uniosła brew.


— Jasne. Zapiszę cię jako „Książę Mrocznej Korporacji”. Albo „Ten od pierścionków”.


Nie odpowiedział. Kiwnął tylko głową, lekko, z tym swoim wiecznie neutralnym wyrazem twarzy. Ale kiedy się odwrócił, przez sekundę — krótszą niż mrugnięcie — widziała w jego oczach cień. Coś w rodzaju… zmęczenia? Żalu? Nie, nie mogła tego nazwać. Ale coś tam było.


Po chwili wyszedł, zostawiając ją samą.


I wtedy do niej dotarło — że jest z powrotem w swoim pokoju, ale nie do końca.


Bo to już nie był jej pokój.


To już nie było jej bezpieczne schronienie. Jej miejsce. Jej terytorium. Teraz i tutaj ktoś obcy zostawił swoje słowa, swoje decyzje, swoje plany. Teraz i to miejsce — ostatni bastion prywatności — zostało naruszone. On tu był. Tu, gdzie spała, gdzie marzyła, gdzie płakała do poduszki i tańczyła w piżamie, gdy nikt nie patrzył. A teraz… Maksymilian. Z całym swoim spokojem, kontrolą, z tą cholernie idealnie wyprasowaną koszulą — wszedł jak do sali narad. I wyszedł, zostawiając po sobie echo zmian, których nie chciała.


Usiadła na łóżku, wciąż nie dotykając wizytówki. Spojrzała w pustkę przed sobą.


Emocje, które jeszcze chwilę temu buzowały jak wulkan — wybuchły i wyczerpały się. Czuła tylko pustkę. Jakby coś z niej wyciekło. Śmiech, płacz, gniew — wszystko już wypłynęło. Teraz była tylko otępiała.


A to, co powiedział Maksymilian… Zaczynało mieć sens. Dziwny, obcy, nieludzki, ale jednak sens. W tej chorej układance coś zaczynało do siebie pasować. Jakby jego słowa, niczym powolny środek usypiający, wkraczały do jej krwiobiegu. Zaczynała rozumieć. Nie akceptować, ale rozumieć.


I miała pytania.


Milion pytań.


Jak to ma wyglądać? Co ona ma robić? Co to znaczy, że przejmuje nad nią opiekę? Że teraz on będzie jej… kim? Ojcem? Opiekunem? Mężem? A może jakimś dziwnym, korporacyjnym połączeniem wszystkich ról?


Gdzie będzie mieszkać, kiedy nie będzie już taty?


Czy on zamieszka w sypialni ojca?


Czy będą tu razem? Jak jakaś pokręcona wersja „Rodziny zastępczej”?


Czy teraz to on będzie ją karcić podczas niedzielnych obiadów, wypytywać o oceny i chodzić na wywiadówki?


A może to już nie będą pytania. Może to będą fakty.


Ścisnęła dłońmi koc, próbując wrócić do jakiejkolwiek znanej wersji siebie. Ale coś już się zmieniło. Na zawsze.


— —


I wtedy — z impetem, jak wstrzyknięcie goryczy — pojawił się on. Ojciec. Myśl o nim. O tym, że podpisał jej życie jak umowę handlową. Że nawet nie spojrzał jej w oczy, gdy mówił o nowotworze. Że do końca grał szefa, nie tatę.


Zadrżała.


Bo może właśnie na tym polegało bycie córką w jego świecie. Być lojalną do końca. Nawet, gdy nikt nie pytał, czy chce się walczyć.

Rozdział 9: Układ

Nagle coś w niej pękło.


Zapięcie sukienki zaczęło wrzynać się w plecy jak obcy palec. Materiał, choć miękki, nagle stał się jak skafander ciśnieniowy. Nie mogła oddychać. Zieleń tej sukienki — jeszcze przed chwilą elegancka, kobieca, wręcz dostojna — teraz wydawała się jej groteskowa. Przebrana. Jakby grała kogoś, kim nie była.


Zerwała ją z siebie w pośpiechu. Guziki rozprysły się jak odłamki. Sukienka zsunęła się na podłogę z cichym szelestem, zostawiając ją w samej bieliźnie. Oddychała szybko, niemal chciwie, jakby właśnie wypłynęła z głębokości i łapała pierwsze hausty powietrza.


Była cała spocona. Nie glamour, tylko realistycznie: zjechane emocje, pot w zagłębieniu pleców, wilgotne pasma włosów przy linii żuchwy. Jak mysz po ucieczce z labiryntu.


Bez namysłu ruszyła do łazienki. Tym razem nie po to, by się przygotować, ale po to, by zmyć z siebie wszystko. Zimna woda uderzyła w skórę jak cios, ale nie cofnęła się. Trwała pod prysznicem, pozwalając, żeby chłód ją otrzeźwił. Jakby zmywała z siebie dotyk sytuacji. Słowa Maksymiliana. Własne przerażenie. Własną bezsilność.


Kiedy wyszła, jej skóra była lodowata, ale głowa — wyraźniejsza.


Wciągnęła różowe spodnie od piżamy, lekko zmechacone, z jakimś nadrukiem sprzed lat. Do tego czarny top na ramiączkach — obcisły, prosty, jak zbroja emocjonalnej gotowości. Była naga emocjonalnie, ale ubrana w determinację.


Weszła do pokoju i spojrzała na wizytówkę leżącą na biurku. Nie podniosła jej. Nie teraz.


Zeszła na dół.


Wiedziała, że jeśli nie uzyska odpowiedzi dzisiaj, nie zaśnie. Będzie leżeć i gapić się w sufit, aż myśli zmienią się w halucynacje. Potrzebowała faktów. Szczerych, konkretnych odpowiedzi. Potrzebowała wiedzieć, na czym stoi. Co dalej. Jak wyglądać będzie ten nowy rozdział, w który wpychają ją, jakby była rekwizytem, a nie człowiekiem.


I choć jej serce dalej biło jak obłąkane, a w głowie wciąż odbijało się słowo choroba, które padło wcześniej — wiedziała jedno:


Nie warto teraz urządzać kolejnej sceny. Nie przy ojcu. Nie teraz.


Ale Maksymilian?


O, Maksymilian był bezpiecznym celem. Obiektywnym. Sztywnym. Oziębłym. I do bólu racjonalnym. Jak lodowa ściana. A ona miała ochotę rzucać się w nią pięściami.


Może dlatego to właśnie na niego była najbardziej zła. Bo to on tu został. To on teraz dzierżył lejce. I to on traktował ją jak dziecko, mimo że wszystko wewnątrz niej krzyczało: dorastam właśnie teraz, w tej sekundzie. Czy tego chcecie, czy nie.


Zebrała się w sobie.


Ruszyła w stronę gabinetu ojca — boso, po cichu. Ale kiedy stanęła przed drzwiami, nie była już tą samą dziewczyną, która kilka godzin temu uciekła ochroniarzom w centrum handlowym.


Wzięła głęboki wdech.


I zapukała.


Głośno. Stanowczo. Nie czekała na zaproszenie.


Przyszła dowiedzieć się o swojej przyszłości.


W środku siedzą obaj — ojciec w fotelu, lekko pochylony do przodu. Maksymilian stoi przy regale, jakby czegoś szukał albo udawał, że coś go interesuje. Obraca się w jej stronę, kiedy wchodzi.


Nika zamyka za sobą drzwi. Nie siada.


— Tylko jedno pytanie — mówi. — Czy ta sytuacja to bardziej adopcja, czy przymusowy mentoring?


Cisza.


Ojciec chce coś powiedzieć, ale Nika unosi dłoń.


— Serio, chcę wiedzieć, na czym stoję. Czy pan teraz będzie mnie pytał, czy zjadłam śniadanie, i ganił za niewyprasowaną koszulkę?


Maksymilian krzyżuje ręce na piersi, ale nie daje się sprowokować.


— Twój ojciec poprosił mnie o wsparcie. I zamierzam mu je dać.


— Aha — Nika przekrzywia głowę. — Czyli nie tata, tylko konsultant do spraw młodzieży trudnej i nieprzystosowanej?


Ojciec mrukliwie: — Nika…


— Nie, spokojnie, ja tylko próbuję ogarnąć zakres usług. Bo wygląda na to, że moje życie zmieniło właściciela, a nikt mi nie dał regulaminu.


Maksymilian patrzy na nią uważnie. Ani drgnie.


— Nikt nie przejmuje twojego życia, Niko.


— Nie przyszłam tu robić scen. Ale jeżeli mam grać w tę grę, chcę znać zasady. Gdzie będę mieszkać? Co to znaczy „opieka”? Czy muszę teraz pytać o pozwolenie, żeby wyjść z psem? Czy pan będzie teraz moim… czym właściwie?


Maksymilian: — Kimś, kto ma ci zapewnić bezpieczeństwo i porządek. Nic więcej.


— Brzmi jak… nowa odmiana więzienia. Z Wi-Fi i opieką prawną.


Ojciec: — Nika, proszę cię…


— Nie. W porządku. Ja tylko pytam. Bo dopóki wiem, w jakim świecie się obudziłam, mogę przynajmniej udawać, że ogarniam.


Maksymilian patrzy na nią, zaskoczony. Przez ułamek sekundy coś mignie mu w oczach — może szacunek? Może rozbawienie?


— Masz pytania — mówi — i masz prawo je zadawać. Nawet jeśli brzmią jak z kiepskiego stand-upu.


Ojciec zaczął mówić, jakby musiał to wszystko z siebie wyrzucić, zanim ona znów zacznie strzelać z ironii jak z karabinu.

— Przeniesiesz się do mieszkania Maksymiliana. Zamieszkasz z nim w jego domu.

— Uroczo — mruknęła Nika pod nosem, ale nie skomentowała głośno. Jeszcze nie.

— Stamtąd będziesz jeździła do szkoły i na praktyki do firmy. W firmie krótko ogłosimy nowinę o ślubie. Plotki będą, to nieuniknione. Ale wolimy plotki o młodej żonie starszego prezesa niż o zaaranżowanym małżeństwie pod publiczkę. Klienci potrzebują spokoju. Stabilizacji.


Nika aż przewróciła oczami. Oczywiście, firma. Klienci. Spokój w Excelu. Stabilizacja w kolumnie „reputacja”. Ale ugryzła się w język. Nie teraz.


— W takim razie powiedzcie mi — zaczęła wolniej, głosem, który zaskoczył nawet ją samą swoją dojrzałością — jak ma wyglądać moja codzienność. Będę dalej chodzić do szkoły, mieszkać z moim nowym… mężem — tu wyraźnie zaakcentowała cudzysłów — i co? Będziemy razem spać w sypialni wśród pachnącej pościeli i małżeńskich dramatów?


Zanim ojciec zdążył odpowiedzieć, odezwał się Maksymilian — spokojnie, ale z wyraźnym dystansem:


— Absolutnie nie. Nasze małżeństwo będzie wyłącznie na papierze. Nie musisz się niczego obawiać. Będziemy mieszkać jak współlokatorzy. Będziemy razem pracować. Będę cię uczył o firmie. Będziemy omawiać transakcje, projekty, dokumenty. Pokażę ci, jak prowadzi się to wszystko od środka. W pracy zachowujemy profesjonalizm. Oczekuję dyscypliny, punktualności i realizowania poleceń, które ci wydam.


Nika uniosła brwi. Oho, jednak nie wytrzyma.


— Cudownie — powiedziała słodko. — Zawsze marzyłam, żeby po maturze zamieszkać z wykładowcą z Hogwartu zarządzania i chodzić do pracy jak na obóz przetrwania. Dyscyplina, polecenia, maksimum punktów za postawę godną Gryffindoru. Dziękuję, panie profesorze Snape.


Maksymilian wciągnął powietrze, a kącik jego ust — choćby przez ułamek sekundy — zadrgał jakby… nie, to chyba niemożliwe… jakby powstrzymywał uśmiech. Ojciec tylko potrząsnął głową.


— Nika… — westchnął.

— Tak, tak, już się ogarniam. — Machnęła dłonią. — Chciałam tylko mieć jasność.


Zamilkła na chwilę, po czym spojrzała raz jeszcze na ojca — długo, uważnie, jakby próbowała zapisać sobie ten obraz w głowie. A potem dodała ciszej, niemal szeptem:

— Zrobię to. Ale nie dla firmy. Nie dla reputacji. Dla ciebie.


Nika zamilkła. Wpatrywała się w powierzchnię biurka, jakby nagle znalazła tam odpowiedź na pytanie, którego nawet nie zdążyła zadać. W końcu podniosła wzrok na ojca.


— Tato… — zaczęła cicho, zaskakująco łagodnie. — Zrobię wszystko, o co mnie prosisz. Postaram się, jak tylko potrafię. Chcę, żebyś wyjechał na leczenie i był spokojny. Żebyś się nie martwił o mnie.


Zaczerpnęła tchu, żeby dokończyć. — Chcę, żebyś wrócił zdrowy.


Słowa zawisły w powietrzu, jakby na moment zatrzymały czas. Ciche, ale ciężkie — niosły w sobie obietnicę i rozpacz, determinację i miłość. Ojciec skinął głową, nie potrafiąc nic powiedzieć, ale jego oczy zrobiły się podejrzanie wilgotne.

Rozdział 10: Zameldowana w chaosie

Piątek.


W jej pokoju została już tylko jedna walizka — najmniejsza. Resztę rzeczy przewieziono dzień wcześniej do mieszkania Maksymiliana. Według Marysi miała tam czekać na nią przygotowana sypialnia. Według Niki — cela z luksusowym łóżkiem.


Brakowało tylko skrzyni z posagiem i smutnej melodii na skrzypcach.


Ojciec miał wyjechać do Szwajcarii jutro rano. A ona — razem z walizką, głową pełną pytań i sercem pełnym niewypowiedzianych słów — miała oficjalnie przeprowadzić się do Maksymiliana.


Przecież to brzmi jak wstęp do kiepskiej telenoweli: „Młoda buntowniczka kontra korporacyjny despota — czy ich kontrakt przetrwa pierwszy tydzień wspólnej kuchni?”


Nawet uczelnia, dotąd bezpieczna i neutralna przestrzeń, nie dawała wytchnienia. Zbliżały się egzaminy, a ostatni przypadał dokładnie za tydzień. Nika próbowała się uczyć, ale jej mózg przypominał przegrzany router — migał, zawieszał się i domagał się resetu.


Zamiast funkcji „Zapamiętaj definicję z mikroekonomii”, uruchamiał wciąż jedną myśl: czy Maksymilian będzie mnie traktował jak lokatora, czy jak krnąbrne dziecko z aneksem kuchennym?


Udawała, że to tylko przeprowadzka. Krótkie wakacje. Tymczasowa zmiana kodu pocztowego. W końcu przecież „na próbę”, jak powiedzieli. A potem ślub. Prawdziwy, choć nieprawdziwy.


Słowo „żona” nadal brzmiało jak żart w kiepskim kabarecie.


Zerknęła na telefon. Brak nowych wiadomości. Żadnego przypomnienia z harmonogramem jutrzejszego dnia, żadnej instrukcji obsługi nowego życia. Nawet Maksymilian nic nie napisał. Może liczył, że sama się domyśli. Albo że przybędzie teleportem z etykietką „doświadcz lokalnej apokalipsy”.


Usiadła na brzegu łóżka. Rozejrzała się.


To nie był już jej pokój. Nie do końca. Był… jak makieta pokoju. Trochę scenografia, trochę muzeum.


Z szafy zdjęła stare zdjęcie — ona z mamą, obie w kaloszach, po kolana w błocie, z uśmiechami do nieba. Ogród, zioła, śmiech.


Zrobiło jej się dziwnie sucho w gardle.


— Nie martw się, mamo — szepnęła, chowając fotografię do kieszeni kurtki. — Dam radę. Jakoś.


Podlała ostatni raz rośliny na parapecie. Dotknęła ich liści, jakby chciała zapamiętać ich fakturę.


I wtedy zadzwonił telefon.


Maksymilian.


Ekran świecił zimnym, korporacyjnym światłem. Oczywiście, nie było tam serduszka. Było imię. Surowe. Jak jego wyprasowane koszule.


— Halo? — odebrała, celowo nonszalancko.


— Dziesiąta. Jutro. Podjedzie po ciebie kierowca. Walizka ma się zmieścić w bagażniku — usłyszała jego głos. Bez emocji. Bez zbędnych słów. Jak zawsze.


— Jasne. A ja mam się zmieścić w twoim grafiku?


— To już zależy od ciebie — odparł. — Dobranoc, Niko.


Rozłączył się pierwszy.


Spojrzała przez okno. Ogród był ciemny, nieruchomy. Tak cichy, że aż bolesny.


Podniosła walizkę, postawiła przy drzwiach. Zdjęła wisiorek mamy z haczyka przy lustrze. Wsunęła go na szyję i spojrzała sobie w oczy.


— Jutro — powiedziała cicho. — Jutro to zrobię.


Ale dzisiaj… dzisiaj musiała się pożegnać. Z dzieciństwem. Z pokojem. Z domem, który nie był już jej.


Położyła się na łóżku, ubrana, z włączoną lampką nocną. Nie spała. Czuwała. Bo w snach mogłaby się jeszcze rozmyślić.

Rozdział 11: Lodowa wieża

Poranek był zaskakująco cichy. Jakby nawet ściany wiedziały, że nie warto się dziś odzywać. Światło sączyło się przez zasłony w jej pokoju jak przez gęstą mgłę, nieśmiało, nie chcąc nikomu przeszkadzać. A może po prostu wiedziało, że nikt nie ma dziś ochoty na radosny dzień.


Nika siedziała na łóżku, ubrana, gotowa do wyjścia. Na środku pokoju stała ostatnia walizka. Reszta rzeczy już dawno została przewieziona. Przez kogoś innego. Do miejsca, które oficjalnie miało być jej nowym domem.


— Jak tam, gotowa na nowy rozdział? — zapytała Marysia, stając w drzwiach.


Nika wzruszyła ramionami.


— Jak więzień przed transportem. Tylko bez opasek na oczach. Na razie.


Marysia podeszła bliżej i bez pytania zaczęła poprawiać kołnierz bluzy Niki. Nie dlatego, że był krzywo. Raczej dlatego, że musiała coś zrobić z rękami.


— Nie wiem, co mam powiedzieć — przyznała szczerze. — Po raz pierwszy od czterech lat naprawdę nie wiem.


— To może nic nie mów — odparła Nika. — Tylko powiedz, że kiedy wrócę, mój pokój nie zmieni się w spiżarnię.


— Obiecuję — uśmiechnęła się Marysia. — A twoje rośliny przeżyją. No… może oprócz tej, co zawsze wygląda jakby miała egzystencjalny kryzys.


— Ta? To idealnie wpisuje się w klimat.


Marysia spojrzała na walizkę, potem na nią. Zrobiła coś, czego rzadko robiła — objęła ją. Szybko. Krótko. Ale prawdziwie.


— Jakby co, pisz. Nawet jakbyś miała tylko wysłać emoji z odwróconym szczurem. Będę wiedziała, że coś nie gra.


— Dzięki, Maryś.


— No. To leć. Kierowca wyglądał, jakby miał cię zawieźć na przeszczep nerwów.


Nika chwyciła walizkę, rzuciła ostatnie spojrzenie na swój pokój i minęła Marysię w drzwiach. Zatrzymała się jeszcze na sekundę.


— Wiesz, że jesteś jedyną osobą, którą będę tęsknić od pierwszego dnia?


— To dlatego, że jeszcze nie widziałaś kuchni u Maksa.


— Brzmi jak horror..


Z dołu dobiegło stłumione szczeknięcie.


— On wie — powiedziała cicho. — Mój Szarak…


Na dole w holu owczarek niemiecki, jeden z kilku mieszkających w ich rezydencji, siedział przy drzwiach jak posąg. Najbardziej związany z nią, wychowany przez nią, słuchał jej na skinienie palca. I to właśnie jego ojciec najczęściej próbował trzymać z dala od salonu. Bezskutecznie.


— Wiem, że nie mogę cię zabrać, ale będę wracać. Będę. Obiecuję — wyszeptała, klękając przy nim. Otuliła dłońmi jego silny kark i wcisnęła twarz w futro.


Pies nie drgnął. Tylko jego oddech przyspieszył, jakby czuł, że nie jest to zwykłe „do zobaczenia”.


I dopiero wtedy popłynęły łzy. Nie przy ojcu. Nie przy Marysi. Tylko tutaj. Przy tym wiernym futrzaku, który znał ją lepiej niż ktokolwiek inny.


W uszach zabrzmiało echo mamy:

„Zawsze wracaj tam, gdzie cię kochają.”


Ojciec wszedł do holu. W garniturze. Elegancki. Zapięty na ostatni guzik. Z twarzą jak betonowy posąg. On leciał dopiero popołudniu, ale nie planował żegnać się więcej niż raz.


— Zachowuj się rozsądnie. I… nie komplikuj — powiedział chłodno, wkładając jej do ręki cienką, czarną teczkę. — Tu są wszystkie dokumenty.


— A w środku zapewne klauzula milczenia i plan awaryjny, gdyby Maksymilian chciał mnie przypadkiem zutylizować w piwnicy?


Nie uśmiechnął się. Nawet nie drgnął.


— To twój wybór, Nika.


— Tak, wybór między „tak, kochanie ojcze” a „oczywiście, tatuńku, już pędzę na rzeź”.


Podjechał SUV. Drzwi otworzył jej jeden z ochroniarzy — ten, który dziś po raz ostatni jechał za nią.


Przed wejściem jeszcze raz spojrzała na psa, który podszedł do szyby i siedział tam, dopóki samochód nie zniknął z podjazdu.


Miasto mijało za szybą. Jak zawsze głośne, jakby wszyscy mieszkańcy Warszawy postanowili dokładnie dziś przeżyć wszystko intensywniej. Nika siedziała cicho, z walizką i ochroniarzem, który znał ją lepiej niż większość znajomych. Wiedział, jak reaguje na stres. Wiedział, że lubi siedzieć po lewej stronie auta. I że ma w torebce zawsze batonik proteinowy, mimo że ich nienawidzi.


Kiedy podjechali pod wieżowiec, aż uniosła brwi.


— No proszę… Królestwo lodu. Pasuje do niego. Może nawet gdzieś w piwnicy mieszka lodowy smok?


Budynek był wysoki, nowoczesny, cały ze szkła i metalu. Portier skinął jej głową, ale nic nie powiedział. Ochroniarze poprowadzili ją prosto do windy. Prywatnej. Jej przydzielonej. Takiej, która jeździ tylko na jedno piętro.


— Czuję się jak księżniczka… zamknięta w szklanej wieży. Brakuje tylko smoka, co mnie pilnuje — mruknęła, patrząc na ściany windy.


Kiedy drzwi windy się otworzyły, powitała ją… pustka.


I chłód. Dosłowny i metaforyczny.


Wielka, otwarta przestrzeń. Okna od podłogi po sufit. Widok na całą panoramę Warszawy. Kuchnia, jadalnia, salon — wszystko w jednym. Czerń, biel, szarość, szkło, stal.


Weszła wolno, jak do obcego świata.


— No pięknie. Jakby wnętrze katalogu IKEA miało romans z prosektorium. I wychowało to dziecko w muzeum ciszy.


Przebiegła wzrokiem po detalach. Wazon za pięć tysięcy. Blat z włoskiego marmuru. Lodówka, która pewnie zamawia jedzenie przez Wi-Fi. Brak jakiejkolwiek duszy.


— Ciekawe, czy jak otworzę lodówkę, to znajdę tam serce właściciela tego miejsca. Zamrożone w kostce lodu, podpisane: „Nie rozmrażać — używać tylko w nagłych wypadkach”.


Wzięła głęboki wdech. Rozpięła płaszcz. Zostawiła walizkę przy ścianie i… rozejrzała się raz jeszcze. Powoli. Uważnie.


Znalazła puste miejsce na półce pod oknem.


Wyjęła z torby coś małego. Ramkę. Zdjęcie. Jej i mamy, pośród lawendy.


Postawiła je tam bez słowa.


Z lodówki dobiegł cichy szum.


— No dobra, lodowy królu. Nie wiem, jak długo tu wytrzymam. Ale jeśli już tu jestem… to licz się z tym, że zostawię ci sarkazm w każdej szufladzie.


Spojrzała na sufit.


— I zrobię ci kawę. Ale dopiero wtedy, jak znajdę w tym miejscu coś, co naprawdę pachnie życiem.

Rozdział 12: Garsonkowa Apokalipsa

Pokój, do którego ją zaprowadzono, wyglądał jak wystawa „minimalizm premium” z katalogu wnętrz dla bogatych ludzi, którzy cierpią na alergię na kolor. Wszystko było białe — ściany, meble, nawet kwadratowe poduchy bez wyrazu. Jakby ktoś próbował urządzić luksusową izolatkę dla neurotycznej influencerki.


Nika weszła do środka i od razu poczuła się nieswojo. Nie było tu ani grama jej. Ani jednego plakatu, żadnego bibelotu, żadnych koralików, które tak kochała, dywanu z miękkim włosiem, ani girlandy światełek, która wieczorami robiła z jej pokoju azyl. Aż ją skręciło. To nie był pokój. To był koncept. Sterylny, bezduszny. Idealny, by umrzeć z nudów.


Zacisnęła zęby i weszła do garderoby.


No i wtedy ją zatkało.


Na półkach i wieszakach leżały jej ubrania. Wszystko starannie ułożone, poukładane kolorami, stylami, sezonami — jakby ktoś odprawił rytuał organizacyjny z podręcznika perfekcyjnej pani domu. Roześmiała się gorzko.


— Aż się boję, czy moje skarpetki nie mają własnego alfabetycznego indeksu.


Jej śmiech jednak szybko zamarł, bo zaraz obok, w idealnie wyprasowanych rządkach, wisiał drugi zestaw ubrań — zupełnie nowych. Z metkami. Wszystkie w jej rozmiarze. Wszystkie w odcieniach szarości, granatu, czerni. Garsonki. Koszule. Ołówkowe spódnice. Eleganckie spodnie. Biuro. Biuro. Biuro. Korporacja. Koniec.


Krew uderzyła jej do głowy. Czuła, jak ogarnia ją gorąco. Nawet nie zauważyła, kiedy zacisnęła pięści.


— O nie. O nie, nie, nie.


Wybuchła jak granat emocjonalny i ruszyła jak burza przez dom, szukając winowajcy tej modowej zbrodni. Znalazła go w otwartym salonie. Maksymilian siedział przy kuchennym stole z laptopem. Pisał coś, zamyślony, zupełnie pochłonięty pracą.


— Co to ma być?! — wystrzeliła, stając jak armata emocji. — Jakim prawem ktoś ładuje do mojej szafy cały arsenał garsonek?! Kto ci dał prawo, żeby decydować, w co mam się ubierać, co nosić, kim być?! Co to ma być?! Barbie w wersji biurowej?!


Oddychała ciężko. Twarz jej płonęła złością. Czuła się jak tykająca bomba w sukience w kaktusy.


On powoli podniósł wzrok. I wtedy zamarła.


Maksymilian wstał.


Na boso.


W szarych dresach.


W obcisłym, białym t-shircie.


Bez marynarki. Bez spinek. Bez pancerza, który zwykle nosił jak zbroję.


Włosy miał w artystycznym nieładzie — nie przylizane, nie wyczesane, nie nażelowane. Fale. On miał fale. I one się… poruszały. Jak żywe. Jak człowiek. A nie postać z katalogu.


Otworzyła usta, ale słowa się gdzieś zgubiły. Patrzyła, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. I może właśnie tak było.


Zamiast odpowiedzieć tonem lodowatego szefa wszechświata, powiedział spokojnie:


— Dzień dobry, Nika.


To ją jeszcze bardziej zbiło z tropu.


— Te ubrania — powiedział łagodnie, podchodząc o krok bliżej — nie są ode mnie. Przysłał je twój ojciec.


Nika zamrugała. Ojciec? Co?


— Wiedział, że nie masz ubrań, które nadadzą się na pierwsze dni pracy w firmie. Zlecił komuś, żeby uzupełnić garderobę. Ja tylko… nie zaprotestowałem. W firmie obowiązuje dress code. A z tego, co wiem, miałaś ostatnio egzaminy. Nie było cię w sklepach.


Przy każdym jego kroku włosy mu falowały. A ona gapiła się jak zaczarowana. Odkrywała nową wersję Maksymiliana i nie wiedziała, co bardziej ją dezorientuje — jego ton, styl czy fakt, że cholernie dobrze wyglądał w tym casualowym wydaniu.


Poczuła, jak złość z niej uchodzi. Bo prawda była taka, że… nie miała nic, co nadawałoby się do pracy. Jej garderoba to festiwal kolorów, falban, haftów i sukienek z lumpeksu, które wyglądały jak manifest artystycznej duszy. A nie poważnej asystentki w korpo.


Westchnęła ciężko.


— No tak. Klasyczny tata — rzuciła z przekąsem. — Nie może mnie przypilnować osobiście, to wysyła szwadron garsonek. Cudownie. Jeszcze chwila i zacznie mi programować dietę i dobierać bieliznę do pogody.


I wtedy to się stało.


Kącik jego ust uniósł się. Ledwie zauważalnie. Ale wystarczająco, by zburzyć całą konstrukcję jej gniewu.


Zamrugała. Zaskoczona. Zaintrygowana.


— Ty się… właśnie… uśmiechnąłeś? — zapytała niemal z niedowierzaniem.


— Powiedziałaś coś śmiesznego — odparł, jakby to było oczywiste.


Spojrzała na niego uważnie. Dres. Falujące włosy. Półuśmiech. Czy to był Maksymilian, czy może jego ukryty, domowy klon?


A może po prostu inny człowiek, którego jeszcze nie znała. Ale który właśnie zaczynał ją intrygować. I to ją przerażało bardziej niż wszystkie garsonki świata.


— No nie wierzę. On się śmieje. Świat się kończy. Dobrze, że mam już garnitur. Będzie w sam raz na apokalipsę.


Tym razem, przysięgłaby, uśmiech był już prawdziwy. Krótkotrwały. Ledwo widoczny. Ale był. I cholera… pasował mu. A jej coś się zakręciło w brzuchu.


I niestety, nie była to już złość.


Wróciła do sypialni. Zawahała się na progu garderoby, wróciła i spojrzała na jedną z garsonek. Powoli, jakby z odrazą, zdjęła ją z wieszaka.


— Dobrze, garsonko. Dam ci szansę. Ale za pierwsze krzywe spojrzenie ze strony mojego lustra — lecisz na OLX.

Rozdział 13: Spaghetti i śluby

Nika błąkała się po domu jak duch po pałacu zbyt drogim, by czuć się w nim swobodnie. Już prawie zdecydowała, że zje płatki kukurydziane w łazience (przynajmniej miała tam wannę i intymność), kiedy z kuchni dobiegł spokojny, zupełnie niepasujący do wystroju głos:


— Będzie kolacja. Możesz zjeść, jeśli chcesz.


Zamarła. Ton był rzeczowy, prawie pogodowy. Ale ciekawość już zdążyła podnieść głowę jak spaniel na dźwięk otwieranej lodówki.


Weszła powoli, gotowa na korporacyjne sushi albo risotto w plastiku. Tymczasem Maksymilian stał przy kuchence. W fartuchu. Fartuchu. Beżowym. W paski. Mężczyzna z krainy garsonek właśnie odcedzał makaron.


Zamrugała.


— Gotujesz? Ty? Własnoręcznie? Nie ma dostawy z miejsca, gdzie kelnerzy mówią w trzech językach, a ziemniaki kosztują więcej niż mój telefon?


— Nie przepadam za jedzeniem na wynos — odpowiedział spokojnie.


— To twoje własne, dobrowolne makaronowe dziecko?


— Spaghetti aglio e olio. Cztery składniki. Myślę, że dam radę.


— Cudownie — burknęła, siadając przy wyspie. — Czyli umrę z głodu, ale za to z nutką czosnku.


Uśmiechnął się. Prawdziwie. Na pół sekundy, ale jednak. Jakby jej zgryźliwość była rodzajem ulubionej przyprawy.


Usiedli do kolacji. Nika spodziewała się grobowego milczenia, ale Maksymilian ją zaskoczył:


— Jak długo rysujesz?


Zawiesiła widelec w połowie drogi do ust.


— Przeszukałeś mi pokój?


— Szkicownik był otwarty. Na stole. Obok dresów.


Zrobiła minę, jakby właśnie połykała ość.


— Rysuję, odkąd pamiętam. Mama mówiła, że bazgrolenie to u mnie etap permanentny.


Cisza, ale taka przyzwoita. Jakby nikt nie czuł potrzeby, żeby ją przerywać.


— Często o niej mówisz — powiedział cicho.


— A ty nigdy o swojej — wypaliła z automatu.


Na sekundę jego spojrzenie się zmieniło — stwardniało. Potem znów spokój.


— Mieszka we Francji. Nie mamy kontaktu.


— Przykro mi.


— Nie musi być.


Cisza zmieniła temperaturę. Nabrała czegoś gęstszego. Słów, które nie zostały wypowiedziane.


Spojrzała na niego inaczej. Już nie jak na posąg z żelbetu i spinkami, ale jak na faceta. Z przeszłością. I czosnkiem na dłoniach.


I przyłapała się, że myśli o tym, jak to by było…


STOP.


Wróciła do makaronu. Gryzła z zapałem, jakby chciała pogryźć własne myśli.


Maksymilian jadł w ciszy. Ale zerkał na nią. Krótko. Uważnie.


I wtedy zrzucił bombę:


— Ślub odbędzie się w sobotę. O jedenastej. Urząd miasta. Tylko my i świadkowie.


Zamarła z widelcem w połowie drogi do ust. Nawet makaron się przestraszył.


— Przepraszam, co?


— Wszystko zorganizowane.


Stuknęła widelcem w talerz.


— Proszę bardzo. Jak paczka z InPostu. Tylko się stawić, podpisać i można mnie odhaczyć.


— To tylko formalność.


— Tak, Maks. A Titanic to była tylko przejażdżka.


— Twój ojciec uznał, że to najprostsze. Szybko, bez zbędnej pompy.


— Czyli zero emocji, zero konsultacji, zero prawa głosu. Pięknie. Taki ślub: kliknij i zapomnij.


Napił się wina. Jakby nic się nie działo. Jakby jej sarkazm był tylko jazzowym tłem.


— Nika…


— A tort? Też wybrałeś? Może coś z arszenikiem? Tak na dobry początek.


— Tortu nie będzie.


— Chociaż bukiet? Czerwone róże na znak mojego milczącego buntu?


Westchnął, z lekkim, prawie rozbawionym uśmiechem.


— Jeśli chcesz, możesz wybrać. Nikt ci nie zabroni.


— Cudownie. W prezencie ślubnym dostanę możliwość wyboru jednego kwiata. Czuję się jak królowa życia.


— Świadkami będą pani Kalinowska i mój brat.


— Aplikowali? Był casting? Zdjęcia próbne?


— Kalinowską poprosił twój ojciec. Brat przylatuje w piątek z Londynu.


Nika przewróciła oczami tak dramatycznie, że kreskówkowe oczy zakręciłyby się jak bączki.


— Nikt się ze mną nie skonsultował. Zero. To nie jest umowa na leasing, to ślub. Ludzie zwykle mają w nim udział.


— Miało być prosto.


— Prosto? Świnie też prowadzą prosto. Na rzeź. I wiesz co? Przynajmniej mogą kwiknąć.


Cisza. Długa. Tępa. Pełna napięcia.


— Naprawdę nie mam tu nic do powiedzenia?


Spojrzał na nią poważnie.


— Masz. Jeśli chcesz to przerwać, powiedz. Zatrzymam to natychmiast.


Zamilkła. Zmarszczyła brwi. Szukała haczyka. Nie znalazła.


— A potem co? Ojciec się załamie. Ty się obrażasz. Firma się sypie. A ja wracam do szkicowania ludzi w metrze. Udajemy, że nic się nie stało.


Nie odpowiedział. Bo odpowiedź była zbyt skomplikowana.


Nalał jej więcej wina.


I spojrzał. Bez chłodu. Bez dystansu. Po raz pierwszy — z czymś, co można było nazwać cichym zrozumieniem.


A może… niebezpieczną ciekawością.

Rozdział 14: Wake up and smell the Maks

Nika obudziła się dziwnie… wypoczęta. I jeszcze dziwniej — w łóżku, które pachniało nie jej domem, nie Szarakiem, nie bezpieczeństwem.


Pachniało nowością. Skórą. Drogim proszkiem do prania i męskimi perfumami unoszącymi się w powietrzu nie wiadomo skąd


Zbyt znajomymi jak na coś, czego powinna nie znać.


Otworzyła oczy powoli, jakby bała się, co zobaczy. Pościel — biała, gładka, jakby zaraz po niej ktoś miał kręcić spot do katalogu: „Luksusowe łóżka dla ludzi, którzy nie mają dzieci, psów ani duszy”.


I nie było go.


Szaraka.


Zerknęła w bok. Nikt się nie przytulał do jej pleców. Nikt nie sapał w sennej ekstazie i nie kopał łapą, ścigając gołębie z koszmarów.


Zacisnęła palce na krawędzi kołdry.


— Głupia jesteś — mruknęła. — To tylko kilka dni. Wpadniesz do niego w tygodniu. Zrobicie rundkę po ogrodzie, on cię opluje z radości, podrzesz mu ulubiony sznurek i świat wróci do normy.


Wtorek. Może środa. Jeśli ekonomia nie wyssie z niej duszy.


Wsunęła legginsy, sięgnęła po błękitną bokserkę, a potem zawahała się przy pastelowej sukience wiszącej w szafie. Taka „żona ze Stepford”. Typ do podawania drinków i uśmiechu.


Prychnęła.


— Chyba po moim trupie.


Związała włosy, przypudrowała twarz. I znów ją dopadło: Robisz to dla siebie? Czy może dla niego, księcia korporacyjnego betonu?


Pociągnęła rzęsy tuszem. Próbowała nie myśleć.


Zagrzmiało jej w brzuchu.


Wyszła z pokoju cicho. Dom był spokojny jak biblioteka. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej ciszy i snobizmu.


Na blacie — karteczka. Niebieskim długopisem, równym drukiem:


„Wyszedłem. Zjedz śniadanie. Lodówka pełna.”


Zerknęła na nią jak na surowe rozkazy z centrali CIA.


— „Zjedz śniadanie”… A może: „jeśli nie umrzesz z głodu, spotkaj się ze mną o 13:00 na odprawie”? Styl: zimny wojskowy + troskliwa ciotka. Love that for me.


Ale tak, była głodna.


I tak, cieszyła się z tej chwili samotności. Bez ochroniarzy. Bez telefonów. Bez pary niebieskich oczu oceniających każdy jej ruch.


Przeszła do salonu i otworzyła szafkę pod telewizorem. Płyty. Klasyka: Bach, Vivaldi, Miles Davis. Nuda na winylu.


I wtedy… System of a Down.


System. Of. A. Down.


— Nie wierzę… Maksymilian, ty ukryty buntowniku… czy to twoje coming out muzyczne?


Z szelmowskim uśmiechem włączyła stereo. Pierwszy riff wyrwał się z głośników jak dzik z krzaków.


Nika wróciła do kuchni, tańcząc jak opętana. Piruety. Półprzysiady. Śpiew z nożem w dłoni.


— ♪ WAKE UP! Grab a brush and put a little make-up! ♪ — ryknęła, robiąc skłony przy lodówce.


Aż…


— CO DO — ?!


Zamarła z kromką w ręce.


W drzwiach kuchni stał Maksymilian.


Ociekający deszczem.


Czarna sportowa koszulka przykleiła mu się do ciała. Włosy przyklejone do czoła. Dresy przemoknięte, mokre ślady na podłodze.


— Zawał — sapnęła, chwytając się blatu. — Zamach na moje biedne serce.


On tylko podszedł i ściszył muzykę. Zero reakcji na dramatyzm. Klasyka.


— Interesująca interpretacja. Bardzo… ekspresyjna.


— Myślałam, że cię nie ma!


— Byłem biegać. Ale zaczęło padać. Idę pod prysznic.


I wtedy to zrobił.


Zdjął koszulkę.


Bez cienia skrępowania.


Zsunął z siebie mokre dresy. Jednym ruchem. Został w samych bokserkach. A Nika… no cóż, została w samej konsternacji.


Mięśnie. Linia bioder. Żuchwa. Klatka jak z marmuru.


Jej mózg wydał niepokojący dźwięk. Piiiiiiiiiiii.


I wtedy — dla absolutnego upokorzenia — włączył się trailer jej wyobraźni.


Maks. Prysznic. Woda na karku. Mięśnie w slow motion. Para. Dłonie na włosach.


Zakrztusiła się powietrzem.


— Wszystko okej? — rzucił przez ramię. — Wyglądasz jakbyś miała wizję. Albo udar.


— Nie, nie! Wszystko super! Ja tylko… ugryzłam się w język!


— Hm. Polecam ostrożność — mruknął, znikając w korytarzu. — Z językiem.


Została w kuchni z kanapką i permanentnym rumieńcem na twarzy.


— Szarak nigdy mnie tak nie zawstydził — wyszeptała do lodówki. — I nigdy nie wyglądałby tak dobrze w bokserkach. Dzięki, losie.


I nagle coś do niej dotarło.


Nie tylko się wstydziła. On jej się podobał. Coraz bardziej. I coraz mniej była w stanie z tym walczyć.


To tylko fizjologia, Nika. Reakcja organizmu. Przejdzie. Albo się pogłębi. Albo cię zabije. W sumie, też jakieś wyjście.


Sięgnęła po drugą kromkę. I obiecała sobie, że od teraz będzie bardzo, bardzo ostrożna.


Z jedzeniem. Z językiem. I z Maksymilianem.


Zwłaszcza z nim.

Rozdział 15: Szmaragd w tiramisu

Po porannej sesji koncertowej z System of a Down i niezaplanowanym pokazie „Maksymilian: wersja mokra”, Nika uciekła do swojego tymczasowego pokoju z determinacją godną człowieka, który właśnie mentalnie rozebrał swojego przyszłego męża i desperacko próbuje o tym nie myśleć.


Otworzyła szkicownik. Ołówki poszły w ruch. Najpierw linie — mocne, zdecydowane. Potem cieniowanie, profil kobiety, który dziwnie przypominał ją samą. I nagle… bezwstydna ręka jej własnej podświadomości zaczęła szkicować męski tors.


— Naprawdę?! — jęknęła.


Zamazała to szybko, ale papier nie zapomina. Rejestrował każdy grzeszny cień.


Liczyła, że to tylko jednorazowy wybryk wyobraźni. Ale nie. Następny szkic też zaczynał się od obojczyków. Potem ramiona. A potem…


— Stop. Stop. STOP. — Wcisnęła sobie dłoń w czoło. — To nie romans. To kryzys psychiczny. Najwyraźniej mam kompleks ojca.


Potrząsnęła głową i dmuchnęła z frustracją w wargi. Zabrzmiało to jak stary skuter na mrozie.


— Facet ma piętnaście lat więcej. PIĘTNAŚCIE. To już niemal geriatria. — Popatrzyła w lustro. — A ty, Nika, właśnie rozważasz wycieczkę do ZUS-u, żeby sprawdzić, czy twój narzeczony ma już emeryturę.


Mimo tej mentalnej reprymendy, ołówki dalej robiły swoje. A serce… nie słuchało rozsądku.


I wtedy — jak na zawołanie — zapukał ktoś do drzwi.


— Proszę! — zawołała, z ołówkiem jeszcze w ustach.


Drzwi się otworzyły i… o matko.


Maksymilian. Biała koszula. Dżinsy. Włosy jeszcze wilgotne. Ten lodowaty błękit oczu. I ten absolutny brak świadomości, że wygląda jak plakat z katalogu mody dla mężczyzn, którzy są zbyt pewni siebie, żeby się starać.


Nika zaniemówiła. To był widok jak zachód słońca nad fiordem. Albo jak zobaczyć nauczyciela matematyki w klubie nocnym. Traumatycznie atrakcyjne.


— Ooo! — powiedziała w końcu, unosząc brwi. — Kompletnie ubrany. Od stóp do głów.


Maksymilian zmrużył oczy.


— Przepraszam, zawiodłem twoje oczekiwania?


— Trochę — przyznała bezczelnie. — Myślałam, że może to już taki zwyczaj: paradowanie półnago po domu. Powinnam się przygotować, że w nocy, idąc do kuchni po wodę, zastanę cię przy lodówce… nagiego, z kartonem mleka?


Uniósł brew. Powoli.


— Nie piję mleka.


— Ale reszta scenariusza jest możliwa? — uśmiechnęła się słodko.


Patrzył na nią dłuższą chwilę. Coś w jego spojrzeniu rozbłysło — wahanie między prowokacją a ucieczką.


— Zastanowię się — rzucił i wszedł do pokoju, siadając bez pytania na fotelu.


— Aż się boję, do jakich wniosków dojdziesz — mruknęła, odkładając szkicownik.


Rzucił okiem na biurko.


— Rysowałaś mnie?


— Co proszę?! — parsknęła, jakby ją przyłapał na rysowaniu go jako Jacka z „Titanica”.


— Żartuję. Ale twoja mina… bezcenna.


— Za to twoja twarz… byłaby świetnym eksperymentem. Tylko nie wiem, jak uchwycić „sarkazm w wersji szwajcarskiego scyzoryka”.


Zaśmiał się. Cicho, ale szczerze. Uśmiech dotarł do oczu — rzadkość godna kalendarza.


— Ubieraj się — powiedział w końcu.


— Przepraszam?


— Jedziemy na pizzę. Albo makaron. Coś, co nie wygląda jak sałatka dla królików. Nie będę dziś gotował.


— Czy to było zaproszenie? Czy… rozkaz?


— Kompromis między znudzeniem a troską o twoje zdrowie psychiczne.


Nika skrzyżowała ręce.


— Czyli wciąż nie mogę liczyć, że się zakochasz i odwołasz ślub?


— Nie dziś — odparł. — Ale nigdy nie mów nigdy.


Pięć minut później była gotowa. Czarna ramoneska, kolorowy szalik w dzikie wzory i czerwone Conversy. Może sześć minut, jeśli liczyć moment szukania buta pod łóżkiem.


Weszła do kuchni nonszalancko, jakby szła na spacer z psem, a nie na pierwsze-nie-randkę-z-nie-narzeczonym.


— Gotowa? — spytał zaskoczony.


— To nie bal dobroczynny, Kossak. Nie zakładam czerwonej sukni i nie robię maseczki z ogórków przed każdym wyjściem.


Uśmiechnął się kątem ust i skinął głową.


— —


Włoska pizzeria przy cichej uliczce przyjęła ich bez oporu.


— Nie trzeba było rezerwować? — zapytała.


— Nie jesteśmy w Nowym Jorku. Poza tym… mam swoje metody.


— Wszystko w twoim życiu to efekt metod?


— Większość.


Zamówili pizzę z bufalą, pomidorami i bazylią. Do tego czerwone wino. Tiramisu czekało w zapasie jak deserowa nagroda.


Rozmawiali swobodnie. O kuchni. O gotowaniu. On potrafił wszystko — od jajek po ośmiornicę. Ona — warstwowe kanapki.


— Kanapki to też kuchnia — skwitował.


— Ha! Słyszałaś, mamo?


Zaproponował lekcję gotowania. Obiecała, że nie ucieknie przy pierwszym dotknięciu noża.


Kelner przyniósł tiramisu. Wbiła widelec w puszystą masę, kiedy Maksymilian postawił przed nią małe pudełko.


Zamrugała.


— Co?


— Dla firmy. Żeby nie było pytań. Plotek.


Spojrzała na pudełko, potem na niego. Przełknęła z trudem tiramisu.


— Serio? Żadnych skrzypiec? Żadnych płatków róż?


— Chciałaś pizzę.


— I nie klęczysz.


— Mam uklęknąć?


— Boże, nie! Nie jestem gotowa na ten widok.


Pierścionek był prosty. Srebrna obrączka, delikatny szmaragd. Niewielki, ale piękny. Zaskakująco trafiony w jej gust.


— Wow — mruknęła. — Naprawdę… mój styl.


— To zaskoczenie?


— Spodziewałam się czegoś dramatycznego. Jak twoje spojrzenie.


— Jestem perfekcjonistą. Wiem, jaki masz rozmiar.


— Czyli sprawdzałeś moje dłonie?


— Mam dostęp do dokumentów. I do rzeczy twojego ojca.


— Szpieg.


— Przedsiębiorca.


Wsunął pierścionek na jej palec.


— Zgodę ojca już mam. Nie musisz mówić „tak”.


— Świetnie. Bo i tak bym nie powiedziała.


— —


W domu zdjęła ramoneskę, szalik, buty. Odetchnęła. Cisza mieszkania była jak łyk wody po dniu pełnym spojrzeń i słów, których nie wypowiedzieli.


Usiadła na łóżku.


Pierścionek nadal był na jej palcu. Zielony szmaragd połyskiwał w świetle lampki.


Zsunęła go. Obejrzała pod światło.


Nie błyszczał krzykliwie. Nie krzyczał: „patrzcie, jestem zaręczona!”.


Był… dla niej. I to było najbardziej niepokojące.


— Co ty kombinujesz, Kossak… — mruknęła.


To miał być pierścionek dla firmy.


A był — cholera — dla niej.


Westchnęła, opadła na łóżko i sięgnęła po telefon.


Napisała do Marysi:


„Czy można być półoficjalnie zaręczoną z facetem, którego się nie lubi, ale który kupił ci pierścionek idealny?”


Po chwili dodała:


„Pytam za koleżankę.”


A potem — zupełnie niechcący — znowu wsunęła pierścionek na palec.


Ot tak.


Żeby nie zginął.

Rozdział 16: Ekonomia, emigracja i inne katastrofy

Zapach świeżo parzonej kawy był pierwszym sygnałem, że świat już działa. Drugim — głosy. A trzeci… no cóż. Trzeci był zaskakująco blond i zorganizowany.


Nika weszła do kuchni w rozciągniętym swetrze i koku typu „nie wiem, co się stało, ale coś się paliło”, spodziewając się zastać ciszę, może Maksymiliana z gazetą. Nie spodziewała się Larysy.


— Dzień dobry, panienko — powiedziała kobieta po pięćdziesiątce z energią i precyzją jak z katalogu IKEA. — Kawa z mlekiem, czarna czy zielona herbata?


Nika zamarła. Zerknęła na Maksa, który siedział przy stole z kubkiem i tabletem, jakby ta cała sytuacja była zupełnie normalna.


— To jest pani Larysa — wyjaśnił spokojnie, nie odrywając wzroku od ekranu. — Pracuje u mnie w tygodniu, od siódmej do piętnastej. Zajmuje się domem — praniem, sprzątaniem, zakupami. Przygotowuje śniadanie, możesz ją poprosić też o lunch. Jest do twojej dyspozycji.


— O rany, mam nadzieję, że nie trafiła pani na moje czarne skarpetki z Batmanem. One są wyjątkowo agresywne, jeśli chodzi o pranie — mruknęła Nika, zerkając z ukosa na kobietę, która jedynie uprzejmie się uśmiechnęła, jakby już przeżyła wszystkie możliwe skarpetkowe dramaty tego świata.


— Larysa poprosi cię o listę rzeczy, które lubisz. Musimy zaopatrzyć lodówkę — kontynuował Maksymilian. — Ja mam w tym tygodniu kilka projektów do zamknięcia. Nie będę wracał wcześniej niż o dwudziestej.


— Ach tak, ważne projekty — przytaknęła, nalewając sobie kawy. — A ja mam ważne egzaminy. Jutro ekonomia.


— Twój ulubiony temat — rzucił z cieniem uśmiechu.


— Och tak, zaraz po „dlaczego znów uciekłaś ochroniarzom?” i „czy możesz chociaż raz nie spóźnić się na kolację z ambasadorem?” — westchnęła teatralnie. — Ekonomia robi mi sieczkę z mózgu. Ale dam radę. W końcu każdy obiad w moim domu przypominał TEDx o wykresach i tabelach. Mój ojciec miał dwie pasje: liczby i moje niesubordynowane wybory życiowe.


— Czyli klasyczny case — podsumował Maksymilian, dopijając kawę. — A poza nauką?


— Muszę się jeszcze wybrać na zakupy. Suknia ślubna. — Upiła łyk i dodała z ironią: — Jak myślisz, dostanę tren w H&M? A może w Pepco mają welony — na dziale z zasłonami?


Maksymilian uniósł brew. — Jeśli weźmiesz welon z Pepco, obiecuję wziąć smoking z Leroy Merlin.


— Dział ogród czy budowlany?


— Zdecydowanie ogród. W komplecie z doniczką.


Larysa udawała, że nie słyszy, krojąc awokado z miną matki chrzestnej porządku domowego.


— Dobrze — rzucił Maks, podnosząc się od stołu. — Powodzenia z ekonomią. A lista do Larysy — dziś, nie w piątek.


— Jasne. Zaczynam od czekolady i makaronu. Wszystkie potrzeby człowieka w jednej szufladzie.


Zniknął za drzwiami z cichym „do zobaczenia”, a Nika zerknęła w kierunku Larysy, która właśnie stawiała przed nią perfekcyjnie złożoną kanapkę z awokado, jajkiem i czymś zielonym, co z pewnością nie było pietruszką z osiedlowego warzywniaka.


— Okej — mruknęła do siebie. — Może ta cała żona-biznesmena-szaleństwo nie jest jeszcze całkiem źle karmiona.


— —


Po śniadaniu Nika zaszyła się w swoim pokoju, uzbrojona w kawę, notatki, podręcznik do ekonomii i błędną wiarę, że „jakoś to będzie”. Rozłożyła się na łóżku, potem przy biurku, potem znów na łóżku, aż w końcu — gdzieś między modelem rynkowym a teorią kosztów — zaczęła poważnie rozważać emigrację. Na bezludną wyspę. Bez egzaminów.


Przez kilka godzin walczyła dzielnie. Podkreślała, notowała, mruczała do siebie z ironią: — O tak, krzywa Laffera, brzmisz jak coś, co można złapać na wakacjach w tropikach…


Kiedy dochodziła do granic swojej wytrzymałości, jej żołądek zadecydował za nią i domagał się ofiary. Podniosła się, przeciągnęła, spojrzała na podręcznik z mieszaniną pogardy i czułości, i wyszła do kuchni.


Larysa była tam, jak zwykle — spokojna, zorganizowana, w fartuchu, który zdradzał, że właśnie wydarza się coś smacznego.


— Dzień dobry raz jeszcze — rzuciła Nika, ziewając teatralnie. — Przyszłam złożyć daninę głodową. Coś na mnie czeka?


— Zupa z soczewicy. Bardzo dobra na mózg. I na serce — odpowiedziała Larysa z ciepłym uśmiechem.


— Idealnie, bo jedno i drugie mam dzisiaj w kryzysie.


Usiadła przy stole, a Larysa postawiła przed nią parującą miskę.


— Dzięki. Jesteś jak dobra wróżka. Tylko zamiast różdżki masz tarkę i garnek.


Larysa uśmiechnęła się, przysiadła naprzeciwko.


— Uczysz się?


— Ekonomia. Śmierć w czystej postaci. Ale dam radę. Nie takie rzeczy się przeżywało. Mój ojciec uważał tabelki za najromantyczniejszy temat przy obiedzie. A że mnie zazwyczaj interesowały głównie frytki, to się nigdy nie dogadaliśmy.


Zawahała się, po czym spojrzała na Larysę:


— A pani akcent… Pochodzi pani z Ukrainy?


— Tak — przytaknęła kobieta łagodnie. — Przyjechałam dwa lata temu, z dziećmi. Mam dwóch synów. Starszy ma dwanaście lat, młodszy osiem. Mieszkamy tutaj, w Polsce, żeby byli bezpieczni.


Nika zamilkła, czując, jak humorystyczna skorupa pęka pod ciężarem prawdziwego życia.


— A mąż?


— Został. Broni kraju. — Larysa postawiła przed nią talerz, jakby to był gest, który miał jej pomóc nie rozpaść się w środku. — Nie widzieliśmy się od roku. Dzwonimy, kiedy się da. Ale chłopcy… chłopcy bardzo tęsknią.


Zapadła chwila ciszy. Nika spojrzała na nią z wdzięcznością i podziwem.


— Jest pani niesamowita. I pani mąż też. Trzymam kciuki, żeby jak najszybciej wrócił do was cały i zdrowy. I… dziękuję, że pani tu jest. Ten dom bez pani byłby tylko… domem z bardzo drogą kawą…


Larysa się uśmiechnęła, tym razem szerzej. — Dziękuję. To miłe słowa.


— Wiesz co? Mam do ciebie nietypową prośbę. Oprowadzisz mnie po domu? Są tu jeszcze drzwi, których nie miałam odwagi uchylić. Bałam się, że za którymś znajdę, nie wiem, karcer z matą do jogi albo kolekcję japońskich noży. Takie… mroczne hobby Maksa.


Larysa zaśmiała się i skinęła głową.


— Chodź, pokażę ci.


Całkiem naturalnie przeszły na ty. Obu to pasowało.


Zaczęły od holu. Każda z trzech sypialni gościnnych była urządzona identycznie: chłodne barwy, minimum dekoracji, niemal hotelowa sterylność. Wszystko dopracowane do perfekcji, ale… zaskakująco surowe. Żadnych ramek ze zdjęciami, kwiatów, książek. Jakby nikt tu nigdy nie spał.


— Minimalizm totalny — mruknęła Nika. — Trochę jakby tu mieszkał szpieg. Albo mnich z kartą kredytową.


Larysa parsknęła śmiechem.


Potem otworzyły drzwi do pokoju Niki.


Obie zamarły.


Ubrania leżały wszędzie — na fotelu, na podłodze, na toaletce. Książki były rozłożone w artystycznym nieładzie. Kołdra zmierzchwiona jak po nocnej bitwie. A spod łóżka wystawały czerwone Conversy jak buntownicy na warcie.


— Ups.


Nika podrapała się po głowie, speszona.


— No dobra… to moja osobista rebelia. Wiem, że trochę… kłóci się z resztą klasztoru.


Spojrzała na Larysę i dodała z uśmiechem:


— Ale jeśli kiedyś ktoś będzie chciał kręcić film o kontrastach społecznych — mamy gotową lokację. Wystarczy kamera.


Larysa parsknęła.


— Ty jesteś jak burza. Ale taka… wyczekana. Z piorunami, które przynoszą tlen.


— Albo jak książka, która nie mieści się na minimalistycznej półce.


Obie ruszyły dalej. Siłownia, sauna, łazienka z jacuzzi — wszystko eleganckie, ale urządzone z chirurgiczną precyzją. Na końcu biuro — prawie puste, oprócz laptopa i notatnika. Żadnych bibelotów. Nawet długopis był tylko jeden.


Nika zmarszczyła brwi.


— To trochę jak scenografia z filmu o samotniku. Albo reklama porządku. Tylko bez ludzi.


Larysa spojrzała na nią z ciepłym uśmiechem.


— A może to miejsce właśnie czekało, aż ktoś je trochę rozczochra?


Nika wzruszyła ramionami, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy.


— To zacznę od porozrzucania notatek. I zostawienia kubka po kawie w salonie. Bunt kontrolowany.


Wróciła do swojego pokoju — do książek, do ekonomii, do własnej wersji dorosłości. Z lekkim chaosem w tle, ale przecież dokładnie taka była ona.

Rozdział 17: Arbuzy kontra ekonomia

Nowy dzień, nowa ja — pomyślała Nika, wpatrując się w zawartość swojej szafy, która jakimś cudem rozrosła się do rozmiaru garderoby z Instagrama. Eleganckie garsonki, schludne bluzki, buty ustawione w równych rzędach… Jakby ktoś wziął chaos z jej poprzedniego pokoju i zamienił w wersję premium. A jednak — dziś czuła, że czas na coś poważniejszego.


Wybrała grafitową garsonkę. Prosta, dobrze skrojona, aż za bardzo grzeczna jak na nią. Do tego czarne czółenka — klasyka z odrobiną buntu (bo i tak będą ją cisnąć). Spojrzała w lustro. Nie wyglądała źle. Wręcz przeciwnie. Nawet jej się podobała ta wersja — wersja „mam to ogarnięte”. Ale i tak dorzuciła w myślach: „Nie, nie zamierzam dorastać. Ale mogę wyglądać, jakbym próbowała.”


Potem sięgnęła po kolczyki. Duże. Plastikowe. We wzór… arbuza. Takie, które krzyczą: „Mam osobowość i nie zawaham się jej użyć!”


Do kompletu znalazła różowy pasek — idealnie w tonacji z arbuzowymi wariatami. Zapięła go triumfalnie i uniosła brodę z satysfakcją.


— No, teraz wyglądam trochę bardziej jak ja. Z klasą, ale świrnięta na pierwszy rzut oka. Żeby każdy wiedział, z kim ma do czynienia.


Zeszła do kuchni.


Maksymilian był tam pierwszy, jak wczoraj. Siedząc w tym samym miejscu, z tym samym kubkiem i tym samym — absurdalnie idealnym — spokojem. Deja vu.


Spojrzał na nią przenikliwym spojrzeniem swoich lodowatych oczu. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Na ułamek sekundy coś mu drgnęło w kąciku ust, ale równie dobrze mogło to być tylko nerwowe tiki. A może coś między rozbawieniem a zakłopotaniem?


— Intrygujące dodatki — rzucił chłodno. — Wyrazista inwencja twórcza. Arbuzy?


— A jakże. Symbol obfitości, słońca i wolności wyboru kolczyków.


Skinął głową, jakby oceniał, czy to był żart, prowokacja, czy objaw szaleństwa.


— Powodzenia na egzaminie — dodał i zniknął z kuchni, zanim zdążyła usiąść do śniadania.


Stała przez chwilę, wpatrując się w puste miejsce, które po nim zostało.


— Też ci życzę miłego dnia, Kossak — mruknęła, siadając. — Chociaż jak na kogoś z kijem w… hmm… szafie z garniturami, jesteś zaskakująco punktualny.


Śniadanie już na nią czekało — jajecznica, warzywa, świeża bułka. Larysa, jak zawsze, miała radar na ludzkie potrzeby.


Po posiłku pod domem czekał SUV. Jak cień. Jak Batman, tylko z kierowcą w koszuli. Wsiadła, mruknęła do siebie „ekonomia albo śmierć” i ruszyła.


Na uczelni zawsze panował specyficzny mikroklimat — coś pomiędzy wiecznym niedospaniem a euforią po zrobieniu notatek na czas. W przerwach między zajęciami przewijali się znajomi: Agata z wiecznie rozmazanym eyelinerem, Kuba z zeszytem w kratkę prowadzonym jak manifest artystyczny, i Patryk — specjalista od załatwiania „skróconych wersji” wykładów, które krążyły potem po całym roku jak złoto.


Wymykali się do kawiarenki w rogu budynku — tej z automatami, czerwonymi krzesłami i ciastkami, które smakowały jak karton z cukrem, ale mimo wszystko były „nasze”. Kawa z ekspresu lała się hektolitrami. Śmiechy odbijały się od ścian. Półsłówka, szybkie plotki, żarty, których nikt by nie zrozumiał poza tymi, co właśnie zaliczali ćwiczenia z prawa konstytucyjnego po czterech godzinach snu.


A gdzieś w tle — zawsze ten sam cień.


Ochroniarz. Ten sam facet w granatowej kamizelce, który miał udawać, że go nie ma. Nie rzucał się w oczy. Ale był. Czasem gdzieś przy wyjściu, czasem niby przypadkiem przy drzwiach do sali. Znał twarze. Znał jej twarz. I wiedział, że nie jest do końca „jak wszyscy”.


Nika udawała, że go nie widzi. Bo przecież przyszła tu być jedną z nich. A nie córką, którą trzeba pilnować nawet między kawą a kolokwiami.


Tu była po prostu dziewczyną z tłumu, która panicznie liczyła, że profesor okaże litość, a nie zamiłowanie do krzyżowego ognia.


Egzamin? Poszedł lepiej, niż myślała. Chociaż pociła się jak mysz, bełkotała przy pytaniu o dźwignię finansową i prawie nazwała inflację „tą złą siostrą deflacji”. Profesor w ogromnych okularach wyglądał, jakby przemykał wzrokiem przez gęstą mgłę, ale na szczęście nie maglował jej więcej, niż absolutnie musiał.


Dostała przyzwoitą ocenę. Taką z pogranicza „uff” i „czy to przypadkiem nie znajomość mojego nazwiska zrobiła robotę?”


Wyszła z sali i westchnęła z ulgą.


— Ekonomia odhaczona. Najgorsze za mną. Teraz już tylko psychologia, czyli czytanie ludzi, a to przecież moja specjalność. Zajęcia z ojcem zaliczałam od dzieciństwa.


Przed budynkiem czekał SUV. Ale tym razem Nika zaserwowała prośbę nie do odrzucenia:


— Zatrzymamy się w McDonaldzie. Świętuję przetrwanie.


Kierowca nie protestował.


Gdy siedziała z burgerem w ręku i frytką w buzi, czuła się… dobrze. Tak zwyczajnie. Bezpiecznie. Zwyczajna dziewczyna z arbuzami w uszach, która właśnie rozgryzła świat ekonomii i nie zamierzała dziś myśleć o Maksymilianie.


No dobrze. Może tylko przez trzy sekundy. I jedną frytkę.

Rozdział 18: Królowa chaosu kupuje kieckę

Nika obudziła się później, niż planowała. Promienie słońca bezczelnie wślizgnęły się przez szparę w zasłonach, jakby chciały jej przypomnieć, że dzień już w pełni. Westchnęła, zsunęła się z łóżka i rozejrzała po pokoju. Cisza. Zbyt cicho, jak na mieszkanie dzielone z Księciem Lodu.


Maks wyszedł. Nie zostawił żadnej wiadomości, nie rzucił nawet kartki na lodówkę. Typowe. Zjadła na szybko bułkę z serem i jogurt, który wyglądał, jakby miał w sobie więcej kultury bakterii niż niejedna galeria sztuki. Potem z kubkiem kawy zamknęła się w pokoju. Miała plan. Nauka.


Ale — o dziwo — materiał z psychologii miała opanowany tak dobrze, że po godzinie wgapiania się w notatki zaczęła podejrzewać, że osiągnęła oświecenie. Zamiast dalej próbować wkuwać to, co już znała lepiej niż tekst swojej ulubionej piosenki, poprosiła Larysę, by dała znać ochroniarzowi, że wybiera się do miasta.


Pół godziny później stała w holu, gotowa. Na nogach stare trampki (odstające palce, pozdrowienia), a na twarzy szeroki uśmiech. Ochroniarz — Łukasz — ten sam, co ostatnio, smutny jak poniedziałek po urlopie — podszedł do niej bez słowa.


— Jedziemy po suknię — oznajmiła z entuzjazmem. — A ty, mój dzielny wróżko-drużbo, pomożesz mi wybrać najbardziej bufiastą kiecę, jaką dostanę. Taką, co wygląda, jakby mnie zaatakował pieprzony jednorożec.


Ochroniarz nic. Tylko westchnął cicho, jakby rozważał, czy jeszcze nie za późno na zmianę branży.


Galeria przyjęła ją z otwartymi ramionami. Nika buszowała po sklepach, sieciówkach i butikach, śmiejąc się pod nosem z tiulowych potworów i białych falban przypominających bezy po przejściach. W końcu, w jednym z tych modnych sklepów z nazwą przypominającą zaklęcie z francuskiego kabaretu — może Remy Szwiakim, a może Pull&Bear — znalazła ją.


Sukienkę.


Kolor: ecru. Styl: dramatycznie nowoczesny. Gorset dopasowany, rękawki jak z marzenia rockowej księżniczki, spódnica z tiulu pocięta jakby pies się dorwał. A jednak — perfekcja. Dodała do tego wyobrażone czerwone trampki, czarną ramoneskę i już widziała siebie na tym absurdalnym ślubie. Królewna chaosu.


W przymierzalni gadała sama do siebie:


— No, dziewczyno, tylko nie płacz. Jeśli Maks cię w tym zobaczy, może się popłacze za ciebie. Albo zemdleje. Ale to byłoby zbyt romantyczne, jak na lodowego księcia. Pewnie tylko zmarszczy brwi i zapyta, czy to było na promocji.


Przez chwilę patrzyła na swoje odbicie i gdzieś z tyłu głowy przyszedł obraz mamy. Uśmiechniętej, roztrzepanej, która zawsze powtarzała, że „sukienka to tylko dekoracja — liczy się ta, co w środku”. Prawie się wzruszyła. Prawie.


Nowe czerwone trampki — obowiązkowy zakup. Tamte stare były już tak zjechane, że można by je uznać za relikt archeologiczny. Uśmiechnięta, z siatkami w rękach, podjęła decyzję — jedzie do starego domu.


Gdy dotarła, wpadła do środka jak burza.


— Marysia! — zawołała, zanim jeszcze zamknęły się za nią drzwi.


Z kuchni wypadła uśmiechnięta Marysia, jej powierniczka i współsprawczyni wielu domowych sabotaży z przeszłości.


— Biegniemy do ogrodu! — zakomenderowała Nika.


Szarak wpadł do holu. Kiedy tylko ją zobaczył, rzucił się w jej stronę, piszcząc, skacząc, a może nawet…


— Czy on właśnie…? — zaczęła Nika.


Sylwester, lokaj o minie wiecznego zawodu i cierpliwości świętego, stał nieopodal z mopem. Mała żółta kałużka przed drzwiami do ogrodu mówiła sama za siebie o euforii Szaraka.


— Wstrzymał się tylko częściowo, proszę panienki — odparł tonem grabarza na emeryturze.


Nika i Marysia pokładały się ze śmiechu, tarzając się z Szarakiem na trawie.


— Jak tam książę lodu? — zagadnęła Marysia, gdy już przestała się śmiać.


— Sztywny jak jego koszule. Ale hej, gotuje lepiej niż ja. I jeszcze nie kazał mi spać w szafie.


— No, to romantycznie.


— Bardzo. Powiedziałabym nawet: erotycznie sterylnie.


Marysia parsknęła.


— Ale wiesz… serio, to w tej całej farsie on jest jedynym, który… nie próbuje mnie zmieniać. Tylko patrzy, jakbym miała wybuchnąć. Trochę szkoda, że nie wie, że potrafię też rozkwitać.


Marysia spojrzała na nią ciepło.


— Wiem, Nika. Ale on się dowie. Albo mu powiesz. Albo eksplodujesz i sam się przekona.


Po południu, które minęło wśród śmiechu, plotek i wspomnień, Nika załatwiła z Sylwestrem, że Marysia dostaje kilkugodzinną przerwę — nazwała ją formalnie „interaktywną jednostką psycho-rekreacyjną z udziałem żywego pupila”.


Zrobiły kolację razem, śmiejąc się i obrzucając mąką. Zjadły ją na tarasie, przy zachodzącym słońcu. Nika pożgnała się z Marysią, wyściskała Szaraka, który nie chciał jej puścić, i wróciła do samochodu.


Ruszyła w siną dal, prosto w stronę zachodzącego słońca w czarnej limuzynie dla księżniczek zapakowanej torbami, w których na szczycie leżała tiulowa rewolucja ślubna.


Niedługo będzie panną młodą. Ale dziś? Dziś była po prostu sobą.


I to było absolutnie wystarczające.

Rozdział 19: Nie bądź nago

Czwartek zaczął się bez zbędnego dramatyzmu — i bardzo dobrze. Nika nie potrzebowała więcej adrenaliny, niż już miała w sobie od tygodnia. Po kilku godzinach porannej nauki, z kubkiem herbaty i popisowo zignorowaną sałatką, ruszyła na egzamin z psychologii, gotowa jak snajper z lunetą — tylko celować i strzelać wiedzą.


Kiedy stanęła przed profesorem, coś w niej pękło. Słowa zaczęły z niej wypadać z prędkością światła, jakby ktoś przekręcił zawór i nie umiał go z powrotem zakręcić. Zreferowała nie tylko odpowiedź na pytanie, ale i trzy powiązane teorie, przykłady z życia oraz krótką analizę osobowości wykładowcy (na szczęście tylko w myślach).


Profesor, z miną kogoś, kto właśnie usiłuje nadążyć za lekturą w windzie, w końcu uniósł dłoń. — Tak, pani Domańska… Widzę, że się pani przygotowała. Dziękuję, ma pani zaliczenie. A teraz proszę dać szansę reszcie kolegów i koleżanek.


Nika pokiwała głową, starając się nie wyglądać na zbyt zadowoloną, i wyszła z sali triumfalnie — jakby właśnie wygrała maraton, tylko mniej spocona.


— —


Piątek to już był zupełnie inny klimat.


Wylatywała z uczelni jak z procy. Na motylich skrzydłach, które ktoś nieopatrznie posmarował Red Bullem. Ostatni egzamin z głowy. Psychologia — odhaczona. Stres — wyparował. Teraz był czas na reset.


Była szesnasta, a ona miała zaplanowaną randkę z… samą sobą. Rano poprosiła Larysę, by włączyła saunę zanim wyjdzie z pracy. Miała ambitny plan pełnego relaksu: sauna, maseczka, jacuzzi i rytualne golenie nóg — wiadomo, żeby nie wejść w nowe życie z niechcianą aurą Yeti.


Przez oba poranki, czwartek i piątek, nie udało jej się spotkać narzeczonego. Maksymilian rozpłynął się niczym lodowiec w upale… Choć, znając jego temperaturę wewnętrzną, raczej jakby wszedł w stan skupienia wyższy od lodu — absolutnego chłodu.


Wychodził nawet przed przyjściem Larysy, a o jego obecności w kuchni świadczył wyłącznie pusty kubek po kawie w zlewie. Romantyczne. Wczoraj wrócił tak późno, że Nika nawet nie słyszała otwierania drzwi. Miała wrażenie, że może wcale nie sypia, tylko regeneruje się w biurze jak Batman — krótka drzemka na leżaczku między fakturami i gotowe.


Sama nie wyobrażała sobie życia bez snu. Gdyby mogła, wpisywałaby „drzemka” jako swoje hobby w CV. Właśnie dlatego wieczorem planowała tylko jedno: reset totalny.


— —


Wpadła do domu jak burza. Na blacie w kuchni leżała karteczka od Larysy: „Sauna włączona. Miłego relaksu :)”


Nie trzeba jej było dwa razy powtarzać. W sekundę rzuciła torbę, a w drodze do łazienki zrzucała z siebie sesyjne ciuchy, znacząc szlak niczym ślimak za czasów świetności. Marynarka na klamce, spodnie koło szafki, majtki… gdzieś przy dywanie. Posprząta. Kiedyś. Może.


Wpadła pod prysznic jak komandos do wrogiego terytorium. Ciepła woda grzała ją jak matczyne ramiona, ale pośpiech się zemścił — zapomniała odlać zimną wodą na początku. — Cholera! — pisnęła, skacząc w miejscu jak poparzona.


Dwie minuty później była już owinięta miękkim szlafrokiem, z boskimi planami na najbliższą godzinę. Maseczka. Jacuzzi. Rytualne golenie nóg. I może jakiś transcendentalny moment z kawą, jeśli nie padnie trupem z rozkoszy wcześniej.


W powietrzu pachniało drewnem i… coś jeszcze. Coś znajomego. Męskie perfumy? Feromony? Zignorowała to.


Pognała korytarzem w podskokach, zrzuciła szlafrok i z impetem wpadła do sauny, zatrzaskując drzwi z hukiem. Gotowa, by otworzyć umysł i rozszerzone pory.


I wtedy go zobaczyła.


Z pary wyłoniły się oczy. Błękitne. Przenikliwe. Otwarte tak szeroko, jakby ktoś właśnie wbił mu widelec w pośladek.


A potem wydarzyło się wszystko naraz.


Maksymilian podskoczył jak rażony prądem, spadając z górnej ławeczki na dolną z takim impetem, że przez krótką chwilę jego ciało przypominało meduzę złapaną w sztorm.


Ona pisnęła jak bohaterka taniego horroru, obróciła się na pięcie — ale było już za późno. W ferworze odskoku poślizgnęła się, runęła na ławkę przy drzwiach i jęknęła: — Co ty tu, kurwa, robisz?!


— Co ja tu robię?! — ryknął Maksymilian, zasłaniając się ręką. — Myślałem, że cię nie ma!


— To ja myślałam, że ciebie nie ma!


— Odwróć się, na miłość boską! Nie patrz na mój goły tyłek! I nie pokazuj swojego… ehm… no, wiesz!


Wpadła do sypialni jak huragan emocjonalny klasy „katastrofa publiczna”. Szlafrok zaplątał się jej między nogami, ale nie miała czasu na dramaty o grawitacji. Rzuciła się do komody, wyciągając pierwsze lepsze ubrania — stary t-shirt z psem w okularach przeciwsłonecznych i spodenki.


Wciągała wszystko na siebie w trybie „ogień w burdelu”, a w głowie grał jej soundtrack z horroru psychologicznego, w którym główną rolę grała Ona. Naga. W saunie. Przed Maksymilianem.


I… wybuchnęła śmiechem. Nerwowym, histerycznym, całkowicie niekontrolowanym.


— To się nie wydarzyło… — sapnęła. — To był sen. Zwidy. Halucynacje parowe.


Ale nie. Jej wyobraźnia nie stworzyłaby tego nawet w najbardziej pokręconych snach. A już na pewno nie w takiej rozdzielczości.


— To się nie wydarzyło, to się absolutnie NIE wydarzyło! — mamrotała, zakładając t-shirt tył na przód i z powrotem.


Stanęła przed lustrem, próbując złapać oddech.


— Dobra, spokojnie, Nika… To był tylko epizod psychotyczny wywołany brakiem kofeiny.


Zaczęła chodzić w kółko, jak chomik z problemami egzystencjalnymi.


— I co teraz?! Mamy udawać, że to się nie wydarzyło? Że to nie była moja goła dupa w jego błękitnym polu widzenia?! A jego… no… przecież… Czy to się podryguje przy każdym podskoku?!


Znowu wybuchnęła śmiechem. Pociągnęła nosem, przysiadła na łóżku i zakryła twarz dłońmi.


— O Boże, czy da się umrzeć od żenady? Bo jeśli tak, to proszę bardzo, jestem gotowa. Zabierz mnie Panie.


Telefon zawibrował.


Maksymilian [17:23]:

Przyjdź. Na taras.

Mam zimne piwo.

Jestem ubrany.

Ty też się ubierz.

Nie bądź nago.


Przeczytała. Raz. Drugi. Trzeci.


A potem usiadła na łóżku, śmiejąc się do ekranu jakby właśnie dostała nominację do Oscara za Najbardziej Upokarzającą Scenę Roku.


— „Nie bądź nago”… — powtórzyła z niedowierzaniem. — Serio, Kossak. Serio?!


Podniosła się z miną zawodnika, który właśnie usłyszał gong na ostatnią rundę. — Dobra. Idę. Ale mam nadzieję, że to piwo jest zimniejsze niż twoje oczy pięć minut temu.

Rozdział 20: Piwo, trauma i goła prawda

Wychodząc z pokoju, Nika złapała po drodze bluzę z kapturem. Wciągnęła ją przez głowę i zapięła zamek pod samą brodę. Kaptur naciągnęła tak mocno, że w lustrze w przedpokoju widziała tylko dwa zaniepokojone oczka i kawałek nosa.


— Tak. Teraz czuję się bezpieczniej — mruknęła. Jakby bluza mogła ją ochronić przed wspomnieniami. Albo przynajmniej przed wzrokiem Maksymiliana.


Szła przez dom szybkim, niepewnym krokiem, jakby zza rogu miał wyskoczyć flashback i przywalić jej wstydem w twarz.


— To tylko rozmowa. To tylko piwo. To tylko człowiek, który widział mnie całkiem nagą. Bez cenzury. O mój Boże…


Czuła się jak pierwszoklasistka z traumą przedszkolaka, który zasikał się na środku sali podczas pasowania i wiedział, że wszyscy patrzą.


Gdy tylko zamknęła oczy, widziała ten jeden kadr. W 8K. Z Dolby Surround.


Dotarła do tarasu. Maks stał oparty o balustradę, z piwem w ręku, wpatrzony w panoramę miasta. Jakby nic się nie stało.


Otworzyła drzwi i cicho przemykając za nim, skuliła się w fotelu. Wciągnęła kolana pod siebie, przytuliła poduszkę do klatki piersiowej i schowała za nią twarz.


— Dlaczego wlazłeś do mojej sauny? — wymamrotała z poduszki. — Larysa włączyła ją specjalnie dla mnie.


— Myślałem, że jeszcze cię nie ma. Byłem w twoim pokoju. Pusto.


— A porozrzucane ubrania na korytarzu? Stanik na klamce? — Głos jej zadrżał. — To nie był trop zbrodni, tylko bardzo świeży ślad.


— Tam zawsze są ubrania. Nie mam detektora świeżości garderoby.


Wyjęła głowę zza poduszki.


— Powinieneś go sobie zamontować.


— A może chciałaś, żebym to zobaczył? — rzucił beznamiętnie.


Zamarła.


— CO?! — pisnęła. — ŻE CO?!


— Żartuję. Wdech, wydech — uśmiechnął się, nie patrząc.


— Jesteś potworem — syknęła. — I świnią. Lodowa świnia.


— A ty miałaś śpiewać „Hello from the naked side”, czy „I will survive”?


— Jeszcze jedno słowo, a powiesz „I will not survive”.


Podał jej piwo.


— Napij się. Będzie łatwiej.


Sięgnęła po butelkę, zerknęła na etykietę.


— Dziewięć procent? — uniosła brwi. — Aż tak źle wyglądałam?


— Instynkt samozachowawczy. Uznałem, że może się przydać.


Wzięła łyk.


— Jeśli jeszcze raz powiesz „może chciałaś, żebym to zobaczył”, zrobię baldachim z twoich garniturów. Dla psa.


Maks wzruszył ramionami.


— Ty widziałaś mnie. Ja ciebie. Bilans wyrównany. Trochę golizny. Życie.


— Ty się pewnie napatrzyłeś na gołe dziewczyny. A ja?! Dla mnie to była trauma!


Zamilkł.


Odwrócił się i spojrzał na nią.


— Serio? — zapytał miękko. — Nika… nigdy z nikim nie byłaś?


Chciała zapaść się pod poduszkę.


— Po co ja to powiedziałam… — jęknęła. — Po co ja mu się spowiadam z życia erotycznego, którego nie miałam?


Maks milczał przez dłuższą chwilę. Potem odchrząknął.


— Jesteś piękna. Mądra. Jak to możliwe, że… no, wiesz?


— Proszę, błagam, przestań. To się nie wydarzyło. Rozumiesz? NIE wydarzyło się.


Usiadła prosto i zaczęła pić. Porządnie.


Piła, jakby od tego zależało przetrwanie ludzkości. I wtedy — bez ostrzeżenia — wydarzyło się to.


BEEEEEEEEEEEK.


Rezonans tnący powietrze. Szyby zadrżały.


Nika zamarła. Zakryła usta. Zaniemówiła.


— Przepraszam… To nie byłam ja… To duch z piwa…


Maks wybuchnął śmiechem. Głośnym. Prawdziwym. Z brzucha.

Ona po sekundzie poległa. Śmiech przejął kontrolę.


Śmiali się tak, jakby właśnie ktoś zdjął im z pleców cały ten ciężar niezręczności.


Po chwili, ledwo łapiąc oddech, Nika pacnęła go poduszką.


— Ty… ty serio dałeś mi dziewięcioprocentowe piwo, bo wiedziałeś, że potrzebuję broni masowego rażenia?


— Nie wiedziałem, że zrobisz z niego granat dźwiękowy.


I znowu śmiech.


I koniec z napięciem. Z sauną. Ze wstydem.


Ten wieczór należał już tylko do nich.

Rozdział 21: Związek małżeński i inne katastrofy gazowe

Nika obudziła się o siódmej. Nie z budzikiem. Z duszą na ramieniu. Taką, co szeptała jej do ucha sarkastyczne „dzień dobry, panno młoda”. Stres był jak bąbel w żołądku — puchł i pulsował, im bliżej świadomości dochodziła, że za kilka godzin zmieni stan cywilny na zorganizowaną gospodarczo mężatkę.


Nie wiedziała, czy to złość, czy może raczej ten rodzaj niechęci, który mają koty, kiedy próbujesz wsadzić je do transportera. Była trochę wkurzona. Trochę rozżalona. Ale, o dziwo, nie całkiem załamana. Po wczorajszym wieczorze — absurdalnym, bełkotliwym i przerywanym śmiechem — czuła jakby coś się zmieniło. Jakby z panem Lodowatym dało się jakoś… żyć? Może nie jak Bonnie i Clyde, ale jak dwójka wspólników w kryminalnym sitcomie.


Wzięła szybki prysznic. Ogoliła nogi — bo w końcu nawet do egzekucji trzeba mieć gładką skórę. Umyła włosy, wklepała ulubioną odżywkę aktywującą skręt, a potem użyła dyfuzora, żeby nie wyglądać jak rozwiana przez los Meduza. Wyszło ładnie. Tak ładnie, że przez chwilę spojrzała na swoje odbicie i pomyślała: Syrenka. A może nawet Merida. W każdym razie — księżniczka z jajem.


Makijaż? Delikatny. Nawilżający krem, korektor pod oczy (bo nie spała za dobrze), trochę tuszu i szminka nude. Żadnych cudów. Nie chciała wyglądać, jakby zależało jej za bardzo. Nawet jeśli zależało. Może nie na ślubie, ale na tym, żeby nie wyglądać jak ofiara losu w fotograficznej dokumentacji korporacyjnego mariażu.


Założyła kupioną w sieciówce sukienkę, tiulową, lekko dramatyczną. Do tego ramoneska — żeby nie było zbyt ślubnie — i czerwone conversy. Symbol buntu. Symbol wolności. Symbol jej samej.


Była dziesiąta. Czekała, aż ktoś ją zawoła, ponagli, zapyta, czy gotowa. Ale… nic. Cisza. Ani ochroniarz, ani szofer, ani lodowy narzeczony nie zapukali. To było podejrzane. Może w ogóle zapomnieli? Anulowali? Spóźnił się Excel?


Zeszła do kuchni. Chciała coś przegryźć — żeby nie burczało jej w brzuchu w kluczowym momencie ceremonii. Nie chciała zostać Panną Młodą, która wydaje dźwięki rodem z dziczy.


W jadalni zobaczyła jego. Maksymilian siedział przy stole. Spodnie od garnituru, śnieżnobiała koszula, mankiety starannie zapięte. Marynarka przewieszona przez krzesło. Laptop otwarty. Oczy skupione. Palce wystukiwały coś na klawiaturze z chirurgiczną precyzją.


— Naprawdę? — powiedziała w myślach. — Nawet w dniu ślubu musi klepać maile?


I jakby jej myśli były mikrofonem podłączonym do głośnika rzeczywistości — w tym właśnie momencie podniósł głowę. Zauważył ją. I zamarł.


Najpierw spojrzał na twarz. Potem na włosy. Potem… na buty.


Czerwone conversy. W dniu ślubu.


Zarejestrowała drobne uniesienie kącika jego ust. Może to był uśmiech. A może to było drgnięcie nerwu. W sumie wszystko jedno. Zadziałało.


— Szach mat, panie Przewidywalne — powiedziała cicho pod nosem i weszła do kuchni.


Zatrzymała się przy blacie. I tam ją zamurowało.


W szklanym wazonie — bukiet czerwonych róż.


Nie duży. Nie przesadzony. Taki… skromny, ale śliczny. Świeży. Idealnie czerwony. Wyglądał jak z filmu. A może z piosenki Edith Piaf.


Przez chwilę nie mogła oderwać wzroku.


— To nawiązanie do ich pierwszej wspólnej kolacji– uświadomiła sobie nagle. — Do tej naszej głupiej rozmowy o tym, że jak już ślub, to czerwone róże…


Nie do wiary. On naprawdę to zapamiętał. I zrobił. Tak po prostu.


Spojrzała na niego. On spojrzał na nią.


Na kilka sekund w powietrzu zawisło coś, czego nie dało się nazwać. Ani rozbić na części. Coś miękkiego. Ciepłego. I przerażająco bliskiego.


— No to… gotowa? — zapytał cicho, zamykając laptop.


— Gotowa, jak nigdy. — Uśmiechnęła się. — Tylko nie licz, że przysięgnę ci miłość, wierność i że nie ukradnę ci ładowarki do telefonu.


Uniósł brew.


— Zwłaszcza ładowarki.


I wtedy — po raz pierwszy tego poranka — oboje się uśmiechnęli. Nie kurtuazyjnie. Nie z przymusu. Po prostu… do siebie.


Czekał ich ślub. Absurdalny, pragmatyczny, zaplanowany przez ludzi w garniturach.


Ale Nika właśnie włożyła swoje czerwone conversy.


I to oznaczało, że będzie po jej zasadach.


— —


Kiedy wychodzili z wieżowca, podjechał czarny SUV. Oczywiście czarny. Bo przecież jak inaczej.


— Serio? — rzuciła Nika, z nutą teatralnego rozczarowania. — Myślałam, że przynajmniej dziś ten potwór będzie w kolorze ślubnej niewinności. Biel, ewentualnie pudrowy róż. Coś symbolicznego. Albo chociaż… pastelowy błękit?


Maks nawet nie drgnął.


Wsiadł pierwszy, jakby był kierowcą wywołanym przez aplikację. Otworzył jej drzwi, ale zrobił to tak automatycznie, że równie dobrze mógłby być robotem z czujnikiem ruchu. Nika wsunęła się do środka, marszcząc brwi.


Jeszcze chwilę temu, w mieszkaniu, był względnie ludzki. Nie uśmiechnięty — wiadomo, nie przesadzajmy — ale przynajmniej nie całkiem lodowaty. Teraz? Bryła granitowego chłodu. Tylko lodowy rzeźbiarz mógłby się zachwycić jego wyrazem twarzy.


Siedział obok niej sztywno, z idealnie wyprostowanym kręgosłupem, wzrok utkwiony gdzieś w punkcie przed sobą. Żadnego uśmiechu. Żadnego „jak się czujesz?”. Żadnego tknięcia kącika ust w coś, co mogłoby uchodzić za emocję.


W ciszy silnika i klimatyzacji, Nika poczuła, jak coś się w niej kotłuje.


Nie, nie było jej wszystko jedno. Może to nie był ślub marzeń, może kiecka nie była z koronką, a sala weselna nie istniała nawet w teorii — ale to nadal jej ślub. Jej przyszłość. Jej nazwisko, dokumenty, status w urzędach, pieczątki i deklaracje. Zmiana stanu cywilnego. Uporządkowanie życia od nowa. Przeorganizowanie go w sposób tak drastyczny, że nawet jej planner odmówił współpracy.


A on?


Siedział obok jakby właśnie przewracał kolejne strony raportu kwartalnego.


Ślub — check. Obiad — check. Umowa z ojcem panny młodej — check. Wrócić do tabel w Excelu — w toku.


Nika zerknęła na niego z boku.


Zimny. Skupiony. Zamrożony.


Czyżby się denerwował? — przemknęło jej przez głowę. Ale zaraz sama sobie odpowiedziała: Ta, jasne. I zaraz jeszcze zacznie nucić Ave Maria z emocji.


Nie wierzyła w jego nerwy. W ogóle nie wierzyła w jego emocje.


— Miło, że się tak ekscytujesz — mruknęła pod nosem, bardziej do siebie niż do niego.


Nie odpowiedział. Może nie usłyszał. A może właśnie to było najgorsze — że usłyszał, ale nie uznał za godne komentarza.


Typowy Maks.


— —


Urząd Stanu Cywilnego wyglądał dokładnie tak, jak Nika sobie wyobrażała — trochę jak elegancki oddział ZUS-u po liftingu. Białe ściany, bukiety sztucznych kwiatów w kątach i pachnące lekkim niepokojem korytarze.


Przed salą ślubów czekała już pani Kalinowska. Jej mina, niezmiennie jak pamiętała, była zaciśnięta jak gumka recepturka na słoiku z ogórkami. Jej usta przybrały kształt niesławnego uśmiechu z kategorii „jestem tu, bo szef mnie zmusił i za bardzo boję się stracić pracę, by odmówić”.


Nika skinęła jej głową, grzecznie, ale bez zbędnego entuzjazmu. Nie miała dziś energii na dyplomatyczne uprzejmości. Zbyt dużo myśli pchało się jej do głowy, a większość z nich była podpisana wielkimi literami: CO JA ROBIĘ.


Obok Kalinowskiej stał mężczyzna. Wysoki. Szczupły. Blond włosy i… te oczy.


Te same jasnoniebieskie oczy w ciemnej oprawce, co Maksymilian — ale z zupełnie inną treścią. Gdy się uśmiechnął, błysnęły jak iskierki — ciepłe, żywe, figlarne. Jakby ten człowiek nosił w sobie lato, a nie listopadowy wiatr, jak jego brat.


Tak, brat. Musiał być jego bratem.


Uśmiechnął się do niej szeroko, szczerze, i zrobił kilka kroków w ich stronę.


— Ty musisz być tą słynną panną młodą. Mam nadzieję, że Maks nie trzymał cię pod kluczem zbyt długo, zanim postanowiłaś powiedzieć „tak”? — powiedział z ciepłym śmiechem, a jego głos był miękki, lekko ochrypły, ale miły. Zdecydowanie człowiek, z którym można napić się wina i ponarzekać na system.


— Zdziwiłbyś się — odpowiedziała Nika, unosząc brew. — Ale nie martw się, już wiem, gdzie schował zapasowe klucze.


Zachichotał i lekko się ukłonił.


— Artur — przedstawił się. — Brat tego ponurego osobnika, który kiedyś nazywał się Maksymilian, zanim zjadł zbyt wiele dokumentów i zapomniał, jak się śmieje.


Nika parsknęła.


Maksymilian, który właśnie do nich dołączył, skwitował ich wymianę spojrzeniem w stylu: Naprawdę? Już się sprzymierzyliście?


Artur uściskał brata mocno, po męsku — krótko, ale serdecznie. Klepnął go po ramieniu, jakby chciał powiedzieć: Wiem, że nie rozmawialiśmy od miesięcy, ale przecież nic się nie zmieniło, bracie. Nadal jesteśmy rodziną.


— Miło cię widzieć, Maks — powiedział z zaskakującą łagodnością.


— Wzajemnie — odparł Maksymilian, oszczędnie, ale w jego głosie było coś, czego wcześniej nie słyszała. Może cień wzruszenia? Może coś na kształt… żalu?


A może po prostu Maks, na swój lodowy sposób, po prostu był wzruszony.


Nika spojrzała na nich obu. Jeden — jak wycięty z marmuru, drugi — jak letni poranek. Bracia. Różni jak dzień i noc, ale jednak bracia.


I oto stała, gotowa poślubić jednego z nich.


W czerwonych conversach. Z bukietem czerwonych róż. I z planem, że nawet jeśli to wszystko wygląda jak rozsądnie opakowane szaleństwo — przynajmniej będzie w tym sobą.



Sala ślubów w urzędzie była chłodna i nijaka. Taka z rodzaju, gdzie człowiek czuje, że nic, absolutnie nic nie może tu być romantyczne. Trochę jak poczekalnia u dentysty po remoncie finansowanym z budżetu obywatelskiego.


Urzędniczka siedząca za stołem wyglądała jak ktoś, kto widział więcej rozwodów niż ślubów i już nic nie robiło na niej wrażenia. Ani suknie ślubne, ani łzy matki panny młodej, ani nawet przypadkowe omdlenia świadków. Jej mina mówiła jasno: „Nie takie dramaty tu przeżywałam, dzieci.”


Nika spojrzała na nią i pomyślała, że ta kobieta mogłaby spokojnie pracować w prokuraturze — z jej wyrazem twarzy i tonem głosu z pewnością nikt nie miałby odwagi o nic zapytać.


— Proszę zająć miejsca — powiedziała urzędniczka głosem, który nie dopuszczał sprzeciwu.


Usiedli. Nika wyprostowała plecy, mimo że serce jej waliło jak oszalałe. Spojrzała kątem oka na Maksymiliana — nadal zimny, sztywny, jakby składał oświadczenie majątkowe, a nie przysięgę małżeńską.


Urzędniczka zaczęła od formułek. Gładko, bez emocji, jakby czytała rozkład jazdy pociągów.


A potem nadszedł ten moment.


— Weroniko Domańska — powiedziała urzędniczka tonem, jakby ogłaszała wyrok — czy chcesz zawrzeć związek małżeński z Maksymilianem Kossakiem?


Maks drgnął. Nieznacznie, ale dla Niki wystarczająco wyraźnie, by wiedziała, że się zaskoczył.


Odwróciła się powoli w jego stronę, unosząc brew i uśmiechając się lekko, z nutką prowokacji.


— Spokojnie, Kossak — szepnęła cicho. — Weronika to tylko wersja oficjalna. Dla wrogów.


Zanim zdążył odpowiedzieć — a może skomentować to swoim znanym, lodowatym milczeniem — Nika spojrzała na urzędniczkę i powiedziała:


— Tak, chcę.


Urzędniczka nie zareagowała. Najwyraźniej nie było to ani pierwszy, ani ostatni raz, kiedy panna młoda miała coś do dodania od siebie.


— Maksymilianie Kossak, czy chcesz zawrzeć związek małżeński z Weroniką Domańską?


— Tak — odpowiedział spokojnie, jakby mówił „zgoda” na zatwierdzenie budżetu.


I to było tyle. Dwa „tak”, jeden podpis i całe życie do przemeblowania.


Urzędniczka zakończyła formułkę bez zbędnych fajerwerków:


— Na podstawie złożonych oświadczeń stwierdzam, że państwo Weronika Domańska i Maksymilian Kossak zawarli związek małżeński.


Nika spojrzała na Maksa. Dalej jak z marmuru. Ale tym razem nie tylko ją to zirytowało — miała też cichą satysfakcję. Bo widziała to jedno, jedyne drgnienie, kiedy padło jej pełne imię.


I zamierzała je jeszcze niejeden raz wykorzystać.


Urzędniczka, choć sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała sprawdzić PIT-y nowożeńców, niespodziewanie sięgnęła pod stół. Po chwili wyciągnęła z lodówki niewielką butelkę szampana i pięć kieliszków.


— W naszym urzędzie, choć budżet napięty, toast za młodą parę być musi — oznajmiła monotonnym tonem, jakby właśnie informowała o planowanym wyłączeniu prądu.


Nika zerknęła na Maksa z lekkim zaskoczeniem. A jednak coś z rytuału zostanie zachowane.


Kiedy urzędniczka rozlała trunek, wszyscy podnieśli kieliszki.


— Za państwa młodych — powiedziała, stukając lekko swoim kieliszkiem o ich szkło.


Nika, zmęczona emocjami i napięciem, wzięła porządny łyk. I właśnie wtedy to się stało.


Maks pochylił się lekko w jej stronę, nachylił głowę tak, że tylko ona mogła go usłyszeć, i rzucił półszeptem:


— Tylko nie beknij.


Zadziałało jak granat wrzucony do kieliszka.


Najpierw parsknęła. Potem próbowała się nie roześmiać. Ale było już za późno.


Szampan, zamiast godnie spłynąć do przełyku, wrócił… no cóż… szybkim powrotem ewakuacyjnym przez usta i nos, rozpryskując się fontanną bąbelków prosto na twarz i żakiet pani urzędniczki.


Zapadła cisza tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Świadkowie wstrzymali oddech.


Pani urzędniczka stała jak sfinks. Z kropelkami szampana na okularach i szarym żakiecie, nie drgnęła nawet o milimetr. Tylko patrzyła na Nikę wzrokiem człowieka, który właśnie stracił ostatni okruch wiary w ludzkość.


Nika zakrztusiła się, próbując złapać oddech, oczy łzawiły jej od gazu, a głos wydał się ledwie słyszalny.


— Przepraszam… — wychrypiała. — Ja… nie lubię wytrawnego.


Maksymilian stał obok z absolutnie nieczytelnym wyrazem twarzy, choć kącik jego ust uniósł się o milimetr — a to u niego oznaczało prawdziwą eksplozję rozbawienia.


Urzędniczka westchnęła ciężko.


— Kolejna taka akcja i wracam do pracy w ZUS-ie.

Rozdział 22: Nazwisko sponsoruje mój tata

Powietrze na zewnątrz pachniało lekko rozgrzanym asfaltem i jaśminem z pobliskiego skweru. Na tle seledynowej ściany urzędu zgromadzili się już świadkowie i kilkoro zaproszonych gości na kolejną ceremonię– raczej z obowiązku niż z sympatii. Ot, reprezentacja świata dorosłych, gdzie każde wydarzenie to agenda i budżet.


Nika i Maksymilian właśnie wyszli przez podwójne drzwi. Ona nadal czuła smak szampana w nosie i lekką panikę w gardle. On… wyglądał, jakby przed chwilą zamknął kolejny kontrakt zbrojeniowy. Spokojny, wyprostowany, ani rozbawiony, ani wzruszony. Po prostu — jak zawsze.


Świadkowie ustawili się w kolejce. Pierwszy był brat Maksa, z serdecznym uśmiechem i szczerymi gratulacjami.


— Gratulacje, szwagierko! — rzucił z przymrużeniem oka, ściskając Nikę z rozmachem.


Następnie zbliżyła się pani Kalinowska. Jakby stąpała po niewidzialnej czerwonej wykładzinie z napisem „PROTOKÓŁ”.


— Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia — powiedziała tonem, który równie dobrze mógłby oznaczać: „Zatwierdzam fakturę numer osiemnaście”.


Nika podziękowała grzecznie, Maks skinął głową. Pani Kalinowska jednak nie wyglądała na chętną do dalszego świętowania. Gdy brat Maksa zapraszał ją na wspólny obiad, uniosła dłoń w uprzejmym geście wycofania.


— Dziękuję, to bardzo miłe, ale mam dziś uroczyste spotkanie rodzinne. Ciotka z Białegostoku — spojrzała na zegarek — o tej porze już na pewno wylewa żale nad bigosem, że jestem nieobecna.


Zamrugała, poprawiła torebkę na przedramieniu i dodała z zawodową precyzją:


— I proszę się nie przejmować tamtym incydentem z szampanem.


Odwróciła się i poszła, znikając wśród zaparkowanych aut niczym urzędowy ninja — zostawiając po sobie tylko zapach wody kolońskiej i lekką nutkę „uff, poszła”.


Nika spojrzała na Maksa z ukosa.


— Myślisz, że ta ciotka z Białegostoku naprawdę istnieje?


— Raczej bigos — mruknął Maksymilian.


Artur zapiął marynarkę z westchnieniem ulgi.


— No dobrze, nowożeńcy. Co teraz? Obiad w restauracji zgodnie z planem? Czeka na was stolik z widokiem na fontannę i obsługa, która obiecała nie patrzeć z pogardą na obrączki.


Nika rozejrzała się, zadarła głowę do słońca, jakby sprawdzała, czy ten dzień nie udaje przypadkiem normalności.


— Szczerze? — Spojrzała na obu mężczyzn. — Wolałabym jechać do domu. Im mniej publicznych występów dzisiaj, tym lepiej. Już zaliczyłam fontannę szampana z ust i nosa — nie potrzebuję bisów przy ośmiorniczkach w galarecie.


Artur parsknął śmiechem.


— Nie no, to akurat był moment wart toastu. Ale jeśli ty wolisz dom…


— A ja mogę coś ugotować — wtrąciła szybko. — Albo, lepiej, ty możesz. Przecież masz ten swój szatański talent kulinarny, Kossak. Człowiek by pomyślał, że ktoś cię kiedyś próbował wydać za MasterChefa.


Maksymilian podniósł brew.


— Nie przesadzaj. Umiem tylko nie przypalać makaronu.


— Czyli jesteś lepszy od połowy populacji — odpowiedziała z przekąsem. — A poza tym… mamy taras. I piękną pogodę. Coś prostego, do tego lampka wina, świeże powietrze i panorama Warszawy… Serio, czy to nie brzmi lepiej niż sztywna knajpa?


Artur spojrzał w niebo jak prorok, który właśnie usłyszał głos z góry.


— Brzmi jak raj. W domu przynajmniej drinki nie smakują jak płyn do dezynfekcji. Poza tym, jeśli ktoś z was znowu zacznie opluwać sąsiadów alkoholem, to wolę być przy tym na prywatnym tarasie.


Maks jeszcze przez sekundę milczał. Patrzył na Nikę, a potem kiwnął powoli głową.


— W porządku. Dom. Gotowanie. Taras. Ale ostrzegam — jeśli zrobicie cokolwiek z ananasem, rozwód wchodzi od razu.


— Oho, temat tabu — zauważyła z błyskiem w oku. — Zapisuję: ananas, cebula i pytania o emocje — zakazane.


— I muzyka disco polo — dodał Maks z absolutną powagą.


Artur zaśmiał się, już ruszając do auta.


— Dobrze, dzieci, skoro ustaliliśmy menu i zasady egzystencjalne, to w drogę. Świat czeka na wasze małżeńskie kulinarne debiuty.


— —


Na parkingu Artur rozglądał się za swoim samochodem, który — jak się okazało — był wynajęty z aplikacji. Maksymilian w tym czasie otwierał drzwi swojego SUV-a, jakby zapraszał nie do samochodu, a do nowego rozdziału życia. Z głośnym westchnieniem Nika wsiadła pierwsza.


— Spotkamy się pod domem — rzucił Artur przez ramię. — Pojadę za wami. Jeszcze mam nadzieję, że nikt się dziś nie rozmyśli.


— Już za późno — burknęła Nika, zapinając pasy. — Mamy pieczątkę i świadków.


Gdy SUV ruszył, a panorama miasta zaczęła się przesuwać za szybą, w samochodzie zapanowała cisza. Z tych, które nie bolą, ale niepokojąco swędzą z tyłu głowy.


Nika spojrzała na swoją dłoń. Pierwszy raz przyjrzała się obrączce — wcześniej miała tyle adrenaliny, że nawet nie zauważyła, co Maks jej wcisnął na palec. Dosłownie.


— A więc to to — mruknęła. — Ten słynny złoty krążek. Albo raczej srebrny, bo z białego złota. Chwała bogom. Bo jakbyś mi wsadził na palec coś żółtego, klasycznego, to bym cię udusiła pantoflem. Kojarzy mi się to tylko z bazarem i złotem od ruskich.


Maks uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Cenił ciszę — i może miał nadzieję, że ona też kiedyś ją doceni.


Nika sięgnęła po teczkę, którą pani urzędniczka wręczyła im przy wyjściu. Na froncie widniał napis: Akta małżeńskie — jakby ktoś pisał scenariusz do CSI: Urząd Stanu Cywilnego.


— Co tu mamy… skrócony akt ślubu… pamiątkowy certyfikat… ooo, formularz, który przyszli małżonkowie zazwyczaj składają osobiście w urzędzie… No tak, nas ominęło. Cud ojca-menedżera. — Przerzuciła kartki i nagle zamarła. — Co do… ch**… do chula…


Spojrzała na rubrykę z nazwiskiem.


— „Nazwisko żony po ślubie: Domańska-Kossak”? Co to ma być?!


Maks nie spuszczał wzroku z drogi.


— To… prawdopodobnie decyzja twojego ojca. Wszystkie formalności załatwiał przez swoich prawników.


— To on teraz też wybiera mi nazwisko? — zapytała z niedowierzaniem. — Mam dwa?! Będę brzmiała jak niezatwierdzona partia polityczna! Domańska-Kossak… serio?


Maks wzruszył ramionami.


— Przynajmniej brzmi godnie.


— Brzmi jak firma windykacyjna.


Przewróciła stronę.


— O nie… O. NIE. Patrz na to. „Nazwisko dzieci: Kossak-Domański”. Nie dość, że dzieci hipotetyczne, to jeszcze mają w nazwisku łamańca językowego. Kto to będzie wpisywał w przedszkolu na kartach pracy? Biedne dzieci. Będziemy musieli dawać im naprawdę krótkie imiona. Najlepiej dwuliterowe. Bo inaczej podpisy będą trwały dłużej niż ich dzieciństwo.


— Albo damy im inicjały — mruknął Maks, rozbawiony. — K.D.K. Brzmi jak zespół rapowy.


— Brzmi jak akt oskarżenia — parsknęła Nika.


Spojrzała na teczkę, potem na swoją obrączkę i wreszcie na profil Maksymiliana. Lodowaty, skupiony, jak zwykle. I tylko kącik ust miał lekko uniesiony — jakby właśnie wygrał zakład z losem.


— No dobra, panie Kossak. Może to i śmieszne. Ale jak twoja matka zapyta mnie o dzieci, powiem, że będą się nazywać Brajan i Dżesika. Z myślnikiem.


Maks się nie odezwał. Ale śmiał się oczami.

Rozdział 23: Taras, troje i trauma ciszy

Wieżowiec prezentował się niepozornie — przynajmniej jak na standardy kogoś, kto spodziewał się rezydencji z marmurów i złotych klamek. Artur, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, odwrócił głowę w stronę Niki i uniósł brwi.


— To tu? — zapytał, jakby się upewniał, że nie skręcili przypadkiem do jakiegoś ministerstwa. — Aha — odpowiedziała Nika, odgarniając włosy z twarzy. — Gniazdo orła. Apartament Maksa na szczycie.


W windzie panowała niezręczna cisza, którą Artur przeciął pytaniem: — Jak długo tu mieszkasz, bracie lodowcu?

— Osiem lat — rzucił Maks bez mrugnięcia okiem.

— Osiem lat?! I nigdy mnie tu nie zaprosiłeś?!

— Bo nigdy tu nie byłeś — odpowiedział z kamienną twarzą. — Ale za to ja bywałem w Londynie.

— Raz na kilka lat… — mruknął Artur z przekąsem. — No, nie można powiedzieć, że się narzucałeś.


Drzwi apartamentu otworzyły się z cichym sykiem. Wnętrze przywitało ich chłodem — zarówno dosłownym, jak i emocjonalnym. Minimalizm tak surowy, że aż bolały oczy.


— Witaj, domku! — zawołała Nika, rozkładając ręce jak bohaterka opery mydlanej. — Jako oficjalna pani Domańska-Kossak, niniejszym ogłaszam, że zamierzam wprowadzić tu odrobinę kobiecej ręki.


— No, szczerze mówiąc, przydałoby się tutaj odrobinę jakiejkolwiek ręki — odparł Artur, rozglądając się z niedowierzaniem. — To miejsce wygląda jak laboratorium Batmana.


Nika zrzuciła ramoneskę, kopnęła trampki w kąt i ruszyła do kuchni. Otworzyła lodówkę i aż zagwizdała. — Oho, pani Larysa się postarała. Lodówa pełna. Jakby przewidziała, że będziemy mieli wilczy apetyt po ślubie. Albo że zrobimy domówkę dla setki gości. Zajrzała do środka i mruknęła: — Tylko jednego nie przewidziała — że gość będzie jeden. I w dodatku Artur.


Maksymilian podszedł bez słowa i zaczął wyciągać składniki. Proste, zwyczajne: jajka, masło, cebula, zioła.

— Nie zapytam, co gotujesz — rzuciła Nika, wiążąc włosy w niedbały kok. — Ale mogę pomagać.

— Ja zrobię drinki — oznajmił Artur z uśmiechem. — Tylko powiedzcie, gdzie trzymacie swoje trofea alkoholowe.


Kilka minut później stół w kuchni wyglądał jak sceneria reklamy — coś w stylu domowa sielanka, wersja post-ślubna. Artur wrócił z trzema szklankami z kolorowym płynem i plastrem limonki.


— Voilà! Coś z rumem, czymś pomarańczowym i kapką ryzyka.

— Znasz się — przyznała Nika. — Lubię ludzi, którzy traktują alkohol jak sztukę.


Maks smażył coś z zadziwiającym skupieniem. W ciszy. I z kamienną twarzą.


— On zawsze taki spięty przy gotowaniu? — zapytał Artur konspiracyjnie.

— Nie, tylko przy życiu — odparła Nika. — Ale dziś robi wyjątek.


Rozmowa między nią a Arturem toczyła się lekko, błyskotliwie, niemal jak między dwojgiem starych znajomych, choć znali się dopiero kilka godzin. Nika czuła, że ten chłopak był jak balsam — rozbrajająco prostolinijny, zabawny, bez cienia fałszu.


A Maks? Maks podsłuchiwał w milczeniu. I choć jego wyraz twarzy nie zmieniał się ani na moment, kroił cebulę z takim zacięciem, że wyglądał, jakby prowadził walkę o przetrwanie.


Tak oto pierwsza wspólna noc Domańskiej-Kossak w „domku” zapowiadała się nie jako romantyczna opowieść o świeżo poślubionej parze… …ale jako całkiem przyjemna kolacja ze szwagrem — przy stole, w lodowatym lofcie, z drinkiem w ręku i nieoczywistym poczuciem, że coś się właśnie zaczęło.


— —


Wieczór zakończyli na tarasie. Było chłodniej niż zakładali, ale nikt nie narzekał. Ciepłe danie, jeszcze cieplejsze światła miasta i wystarczająco dużo drinków, by przestać się przejmować czymkolwiek. Artur opowiadał zabawne historie z Londynu, Nika raz po raz parskała śmiechem, a Maks… no cóż, Maks przestał się w końcu marszczyć, co w jego przypadku było równoznaczne z dzikim rozbawieniem.


— Serio, i ona wtedy myślała, że jestem stewardem! — Artur kończył właśnie opowieść o pewnym feralnym locie. — Miałem tylko niebieską koszulę i szalik w kratę!


Nika płakała ze śmiechu. Nawet Maksowi zadrgał kącik ust, co zostało przez Artura odnotowane z triumfem. — Sukces! Mam to na taśmie — powiedział, klepiąc się po głowie. — Mój brat prawie się uśmiechnął. Dzień historyczny.


Po którymś drinku (czy to był siódmy? dziewiąty? Nieistotne), Artur podniósł się, przeciągnął teatralnie i spojrzał na zegarek. — Dobra, moi państwo młodzi, ja się ewakuuję. Hotel czeka, a wy macie przed sobą… ten wieczór.


— Co? — Nika aż uniosła się z krzesła. — Zwariowałeś? Zostań u nas! Mamy kilka pokojów gościnnych, nawet jeden z widokiem na Pałac Kultury. Śpi się jak w kinie.


Artur uniósł ręce w obronnym geście. — Absolutnie nie. Nie zostanę tu, kiedy wy będziecie… no wiecie… świętować swoją noc poślubną. Zamilkł, po czym dodał: — Nie mam ochoty na takie atrakcje. A wam, moi drodzy, potrzebna jest cisza. Kameralność. A nie brat za ścianą — to już nie ten etap życia. Oki?


I wtedy to się stało. Nika otworzyła usta, żeby coś odpowiedzieć — cokolwiek — i… nic. Zamknęła. Otworzyła znowu. I znów nic. Stała jak wyrzucona na brzeg ryba, która nagle zapomniała, do czego służy powietrze.


— Ty… — zaczęła, ale nie miała pojęcia, co dalej. — My… to znaczy… nie że… przecież…


Artur roześmiał się, całując ją w czubek głowy. — Spokojnie, Nika. Ja wiem, że wasze małżeństwo to niekoniecznie klasyczny romans. Ale… może właśnie dlatego powinno mieć choć jeden klasyczny element? Zamrugał teatralnie. — Dobranoc, państwo młodzi. Nie róbcie niczego, czego ja bym nie zrobił.


Zniknął w przedpokoju, z walizką w jednej ręce i kurtką zarzuconą niedbale na ramię. Drzwi zamknęły się z cichym klik.


I wtedy w mieszkaniu zapadła cisza. Prawdziwa. Gęsta. Znacząca.


Nika wciąż stała na tarasie, ze szklanką w dłoni i jednym słowem dźwięczącym w głowie jak bębenek po imprezie: noc poślubna.


Odwróciła się powoli w stronę Maksa. On już zbierał szklanki ze stołu, jakby słowo „noc poślubna” nie dotyczyło wcale jego.


— Chcesz… herbaty? — zapytała, z nieco wyższym tonem niż zazwyczaj. — Nie piję po alkoholu — odpowiedział, z tym swoim niezmiennie spokojnym głosem. — Ale możesz zrobić sobie. Ja… posprzątam.


Bo co innego ma się robić w noc poślubną, prawda?

Rozdział 24: Wersja demo małżeństwa

Panorama miasta rozciągała się pod nimi jak rozświetlony dywan utkany z życia innych ludzi — tych, którzy właśnie kładli dzieci spać, śmiali się przy serialu, kłócili się o zmywanie, całowali się ukradkiem na klatkach schodowych albo zasypiali samotnie. Nika stała oparta o barierkę, splecione palce drżały nieznacznie.


Teoretycznie wszystko było już za nimi.


Był ślub, były obrączki, był Artur, były drinki i zdjęcia. Papierek podpisany. Punkt na liście ojca odhaczony. Zakończony. Zamknięty.


Teoretycznie nic się nie zmieniło.

A jednak wszystko było inne.


Maks wrócił na taras niemal bezszelestnie. Zatrzymał się tuż obok niej, ale nie na tyle blisko, by się dotknęli. Nika zarejestrowała jego obecność kątem oka, ale nie odwróciła głowy.


Czuła jego napięcie. Nie to chłodne, lodowate, które nosił jak zbroję. Teraz to było coś innego — jakby sam nie wiedział, co ma zrobić z rękami. Z nogami. Z tym nowym statusem, który nie do końca pasował ani jemu, ani jej.


Cisza między nimi była aż nazbyt wymowna.


W końcu, jakby próbując uciec z tej niewidzialnej bańki niezręczności, Nika westchnęła i rzuciła:


— Jeśli spodziewasz się po mnie zmysłowego tańca w świetle księżyca, to uprzedzam — umiem tylko taniec godowy pingwinów.


Odwróciła głowę i spojrzała na niego poważnie.


— Ale z ręką na sercu, wychodzi mi całkiem nieźle. Macha się tak łapkami i kręci biodrami, a potem skacze w miejscu. Seksualność w wersji Arktyka.


Zamilkła, szukając w jego oczach choćby śladu reakcji — uśmiechu, błysku, czegokolwiek, co potwierdziłoby, że nadal są w tym razem, choćby na własnych zasadach.


Miasto w tle brzmiało jak z radia ustawionego na za cicho.


— Przepraszam — dodała po chwili, już bez żartu. — Po prostu… nie wiem, jak się teraz zachować.


Nie patrzyła na niego, ale wiedziała, że słyszy. Że stoi obok. Że on też… nie wie.


I może właśnie w tym byli naprawdę razem — nie w małżeństwie, nie w świstku papieru, nie w spektaklu dla świata. Ale w tej wspólnej niewiedzy, co dalej.


Już miała odwrócić wzrok, gdy kątem oka zobaczyła, jak kąciki jego ust unoszą się delikatnie. Najpierw niepewnie, jakby testował ten uśmiech po raz pierwszy od lat. Potem trochę śmielej. A w końcu, jakby z ulgą — jakby ten żart o pingwinach naprawdę zdjął z jego barków odrobinę ciężaru.


Spojrzał na nią, przechylił lekko głowę. I wtedy w jego oczach pojawiło się coś, czego Nika nie potrafiła nazwać. Może czułość. Może zrozumienie. A może coś, co dopiero miało się urodzić.


— Słuchaj, mała — powiedział miękko. — Wiem, że to wszystko nie było łatwe.


Zawiesił głos. Ona skinęła lekko głową.


— Ale tak jak się umawialiśmy — dodał — nic się nie zmienia.


Nika uniosła brew.


Maks, jakby czytał jej myśli, wzruszył ramionami.


— W tym tygodniu zaczynasz praktyki. Wciąż jesteśmy współlokatorami. Mąż, żona — okej, na papierze. Ale tu, w domu, po staremu.


Zrobił pauzę.


— No… może oprócz tych nagich schadzek w saunie.


— Schadzek?! — parsknęła Nika.


— Tak, to oficjalny termin. Trzeba ustalić grafik, żeby nie było powtórek z rozebranej rozrywki.


Tym razem śmiech wydostał się z niej bez kontroli — głośny, uwalniający. I może właśnie w tym był początek czegoś nowego — nie idealnego, nie zgodnego z konwencją… ale ich własnego.

Rozdział 25: Niedziela z klopsikiem i kryzysem tożsamości

Nika obudziła się z uśmiechem na twarzy. Taki prawdziwy, szeroki, jakiego nie miała od dawna. Może to przez słońce, które leniwie zaglądało przez okna. Może przez zapach kawy, który nie wiadomo skąd się unosił, choć Maks raczej nie należał do tych, co wstają przed dziewiątą. A może po prostu dlatego, że dziś była niedziela handlowa.


Zeszła do kuchni, lekko podskakując na bosych stopach po chłodnych płytkach. Miała na sobie lekką, pastelową sukienkę w kwiaty. Taką, w której można było grać żonę ze Stepford, a przynajmniej udawać, że ma się wszystko pod kontrolą.


Maks siedział przy stole z gazetą i filiżanką espresso, jakby był z reklamy luksusowego życia, tylko bardziej ponury. Podniósł wzrok i zmrużył oczy.


— Wyglądasz jak zwiastun kłopotów — mruknął.


— Dzień dobry, mężu — odpowiedziała z cukierkowatym uśmiechem. — Dziś jest niedziela handlowa.


— I? — Jego ton był tak suchy, że można było nim tapetować ściany.


— Jedziemy do Ikei.


— Aha — powiedział tylko, jakby to tłumaczyło wszystko. I może trochę tłumaczyło.


— Trzeba tchnąć ducha w ten dom. Nie mogę dłużej żyć w tym estetycznym bezkrólewiu. Potrzebujemy kolorów, tekstur, życia!


Maks wziął łyk kawy i spojrzał na nią jak na szczególnie niepokojące zjawisko pogodowe.


— W sensie, że kupujemy dwie poduszki i zasłonki?


— W sensie, że będzie potrzebny SUV i dwóch smutnych panów z ochrony, żeby to wszystko przewieźć — powiedziała, sięgając po jego rogalik bez pytania.


— Jezusie z Malmö… — jęknął, ale już wiedział, że przegrał tę bitwę.


— —


SUV Maksa sunął przez miasto jak wieloryb po espresso. Za nim, niezmiennie, drugi samochód z ochroną. Nika pierwszy raz była z tego powodu szczerze zadowolona.


— Będziemy mogli załadować więcej! — klasnęła w dłonie. — W końcu mam pożytek z tej prywatnej straży przybocznej.


W sklepie Ikea od razu ruszyli z rozmachem. Nika prowadziła ofensywę z niepokojącą precyzją. Po piętnastu minutach ich pierwszy wózek już pękał w szwach.


Już w wejściu do sklepu Nika była jak dziecko na jarmarku. Oczy jej świeciły, uśmiech nie schodził z twarzy, a Maks szedł za nią z rezygnacją godną filozofa stoickiego. Tuż za nimi dreptał ochroniarz Łukasz z drugim wózkiem, jak wierny rumak bojowy, gotowy nieść tekstylia i marzenia.


— Łukasz, chodź bliżej, nie wstydź się — rzuciła Nika przez ramię. — Dziś jesteś moim wujkiem. Przyjechałeś z nami na rodzinne zakupy. Chcesz poduszkę z flamingami?


Łukasz nawet nie mrugnął.


Zaczęło się. Nika wrzucała do wózka wszystko, co było kolorowe, miękkie, we wzory, z frędzlami, z pomponami, z nazwami, których nie potrafił wymówić nawet Google Translate.


Maks unosił brwi coraz wyżej.


— Ty nie urządzasz mieszkania. Ty robisz rebus dla daltonistów.


— To nie jest mieszkanie, Maks. To jest ekspresja mojej duszy. Zresztą, nie wtrącaj się. Masz prowadzić i nie przeszkadzać. Jesteś od noszenia i od kart kredytowych.


I wtedy TO zobaczyła.


Fotel. Musztardowy. Miękki. Kulisty. Krzykliwy jak papuga na kacu.


— O. Mój. Boże. Patrz!


Maks spojrzał. Cofnął się o krok.


— To… fotel?


— To miłość w formie mebla.


— To atak na moje poczucie estetyki.


— Jest idealny! Z charakterem! Będzie się cudownie komponował z tą turkusową poduszką i pledem w cytryny.


Maks sięgnął po telefon.


— Dzwonię po egzorcystę wnętrz.


— Przestań. Ten fotel zostaje. Potrzebujemy emocji w tym domu.


— Ten fotel jest emocją. Głównie paniką.


— Ty jesteś okropny — odparła z uśmiechem i zapisała numer katalogowy.


— —


W kafejce znaleźli wolny stolik przy oknie, a właściwie to Nika znalazła, zająwszy go torebką i spojrzeniem tak bezczelnym, że nawet starsze małżeństwo zbliżające się z tacką zrobiło w tył zwrot. Maks zajął miejsce naprzeciwko niej, z tą samą miną, z którą większość ludzi siada do kolonoskopii.


— No co? — rzuciła z uśmiechem, z dumą rozpakowując sztućce. — Ikea bez klopsików to jak ślub bez teściowej. Można, ale po co?


Maks tylko westchnął i odsunął sobie talerz. Klopsiki parowały, ziemniaki z sosem wyglądały podejrzanie, a żurawina jakby była wyprodukowana dokładnie dziesięć lat temu.


— Nie sądziłem, że właśnie tak spędzę swoją niedzielę jako świeżo upieczony małżonek — mruknął, sięgając po widelec.


— Ciii — Nika zrobiła teatralną minę. — Mów głośniej, może jeszcze ktoś nie słyszał.


Spojrzała na ochroniarzy, którzy stali przy wejściu z minami wyrażającymi głęboką rezygnację i/lub rozważanie ucieczki do klasztoru.


— Łukasz, chcesz klopsika? — zawołała słodko, machając do jednego z nich. — Albo może kawkę? Zasłużyłeś. Trzy wózki i zero jęków.


Łukasz uniósł brew i odwrócił się w stronę ekspresu do kawy, udając, że go tam wołają.


Maks parsknął pod nosem.


— Przestaniesz udawać, że to twoja rodzina?


— Ależ nie udaję. To mój wuj Łukasz, ten, który dorabia jako osobisty ochroniarz na pół etatu i zna siedem sposobów na obezwładnienie człowieka drewnianą łyżką.


Mrugnęła do niego z przekąsem, a Maks spuścił wzrok na swój talerz.


I wtedy to do niej dotarło. Nika spojrzała na Maksa, który właśnie z namaszczeniem przeżuwał swój szósty klopsik, i poczuła ulgę. Ta cała szopka małżeńska, która miała być więzieniem, zaczynała przypominać coś… znośnego. Nawet przyjemnego. Może dlatego, że Maks — ten zamknięty w sobie, cyniczny typ — nie był aż tak zły do życia. A może dlatego, że już nie była sama.


Maks też poczuł coś dziwnego. Coś ciepłego i jednocześnie obcego. A może nie do końca obcego. Gdzieś głęboko, w zakurzonym zakamarku duszy, zawirowało wspomnienie uczucia, które dawno temu zamknął w szufladzie i rzucił na nią ciężki, stalowy klucz. Teraz szuflada się poruszyła. Skrzypnęła. Otworzyła odrobinę. I wślizgnęła się tam ta mała, kolorowa osóbka z rudą czupryną, która wybierała mu właśnie pościel w kwiatki.


Poczuł panikę. I strach. Nie wiedział, czego boi się bardziej — tego, co właśnie budziło się na nowo… czy tego, że już raz to znał.

Rozdział 26: Pastelowa apokalipsa

Maks stał nieruchomo przy wyspie kuchennej, zaciskając palce na kubku kawy, jakby to był ostatni stabilny punkt w jego rzeczywistości. Obserwował w milczeniu, jak dwóch ponurych ochroniarzy wnosi do apartamentu kolejne torby i kartony. Z każdą chwilą mieszkanie coraz bardziej przypominało wystawę z działu „kolorowa strefa radości” — tyle że po wybuchu konfetti.


Podłoga uginała się pod ciężarem pluszowych poduszek, pledów w kratę, różowych lampek w kształcie jednorożców, musztardowych foteli, ceramiki z flamingami i pastelowych sztućców. Totalna domowa apokalipsa.


A w samym środku tego armagedonu — Nika.


Bosa, z rozwianą rudą czupryną, tańczyła między torbami na palcach jak baletnica z kreskówki, wydając polecenia głosem księżniczki Disneya.


— Łukasz, nie kładź tego na ziemi, to jest delikatna porcelana! — zaświergotała. — A te ramki przy ścianie! Tu będzie galeria rodzinno-artystyczna. O, i ten pled… Na tę sofę, której jeszcze nie mamy! Ale musimy być gotowi na jej pojawienie się!


Maks zmrużył oczy, próbując ogarnąć naturę kataklizmu, który właśnie wtargnął do jego mieszkania. Jeszcze niedawno panowała tu sterylna cisza i zapach świeżo parzonej kawy. Teraz dominowały aromaty dyfuzorów waniliowych i… klopsików z Ikei.


I o zgrozo — chciało mu się śmiać.


Skąd w niej tyle dziecięcej fantazji? Jakim cudem chaos w jej wykonaniu wyglądał jak jakiś szalony plan artystyczny? Przecież jeszcze chwilę temu widział w niej rozkapryszoną dziewczynę. A teraz…


Teraz zaczął podejrzewać, że pod tym wszystkim kryje się coś więcej.


Może ten chaos to nie tylko efekt uboczny nieprzemyślanych decyzji. Może to krzyk samotności? Desperacka próba pokazania światu — i ojcu — że istnieje. Że coś czuje. Że chce być zauważona nie tylko jako „ta od nazwiska”.


Upił łyk kawy. Była zimna. Ale to nie ona go zaniepokoiła.


Od jakiegoś czasu nie mógł wyrzucić z głowy jednego obrazu — tamtego momentu w saunie. Kiedy zobaczył ją… inaczej. Nie jako buntowniczą córkę, tylko kobietę. Ciało, gest, spojrzenie — nie dało się tego zapomnieć.


I czuł się z tym fatalnie.


Bo myślał o niej tak, jak nie powinien. A jednak — nie potrafił inaczej. Widział ją teraz w pełnym kolorze, nie jako rozkapryszonego dzieciaka, ale jako kobietę z charakterem. Z siłą. Z tym śmiechem, który rozbrajał go skuteczniej niż cały jego cynizm.


I to go przerażało.


Bo gdzieś w środku — w tej zamrożonej części, którą dawno temu zamknął w szufladzie z napisem „Nigdy więcej” — coś zaczęło się budzić. Jeszcze nie do końca świadome, ale już ziewające, przeciągające się, gotowe, by znów czuć.


Czy to ona była winna?


Czy to po prostu on zaczynał topnieć?


W tej chwili nie wiedział, co przeraża go bardziej — to, co czuje do niej… czy to, że ona może wyciągnąć z niego rzeczy, których tak długo pilnował, żeby nigdy nie wypłynęły.


To już nie był tylko układ.


To był początek katastrofy.


Pięknej, pastelowej katastrofy.


Stał więc jak ostatni bastion rozsądku w krainie kolorowych absurdów, w swoim chromowanym świecie, który nagle zaczął się kruszyć od śmiechu, poduszek i… uczuć.


I wtedy spojrzała na niego.


Pośród falban, frędzli i turkusowej narzuty z ananasami, stanęła wyprostowana, z drewnianą łyżką w ręce, jak generał dziecięcej armii dekoratorskiej. Spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się.


Ale inaczej.


Nie tym zadziornym, kpiącym uśmiechem.


To był uśmiech pełen światła. Ciepła. Prawdziwości.


I wtedy poczuł, jak coś w nim pęka. Nie — topnieje.


Nie coś.


Wszystko.


Jakby ktoś postawił kubek wrzątku na środku lodowca i powiedział: „Trzymaj się, chłopie. Teraz będzie ciekawie”.


Czuł, jak w piersi rozchodzi się coś miękkiego. Jak serce, dawno wylogowane z emocji, próbuje zalogować się ponownie. Jak lodowiec w nim zaczyna pękać.


I zapragnął… ciszy.


Starej, znajomej ciszy.


Bo to, co czuł teraz, było wszystkim — tylko nie spokojne.


I musiał coś wymyślić. I to szybko.


Bo jeśli ten emocjonalny efekt cieplarniany będzie postępował dalej w tym tempie, to za kilka dni jego lodowa twierdza zamieni się w tropikalną wyspę. A on naprawdę nie był gotowy na pływanie w uczuciach i drinki z palemką.

Rozdział 27: Garsonka, plotki i zimny front

Rano, kiedy Maks wszedł do salonu, poczuł się, jakby przekroczył granicę między dwoma światami. Jego idealny, sterylny, zorganizowany świat zniknął, a na jego miejscu zapanował chaos — ale nie byle jaki. To był chaos uporządkowany, pełen koloru, życia i osobowości. Poduszki w jaskrawych barwach leżały z precyzją godną designera wnętrz. Dywan idealnie dobrany. Nawet te dziwne lampeczki w kształcie cytryn zaczynały pasować do całości.


A w samym środku tej barwnej rewolucji siedziała Nika. W czarnej garsonce, białej koszuli, szpilkach. Skupiona, pochylona nad dokumentami, które Maks podrzucił jej kilka dni wcześniej. Filiżanka kawy, nadgryziony tost, a na uszach… kolczyki w kształcie neonowych cytryn.


— Teraz wyglądasz jak moje stare wnętrze — rzucił Maks z rozbawieniem. — A salon jak ty kiedyś.


Nika uniosła wzrok i uśmiechnęła się zawadiacko.


— Coś zostawiłam, ale chcę zrobić wrażenie na korporacyjnych biurwach — odpowiedziała z błyskiem w oku.


Maks pokręcił głową i puścił jej oczko.


— Mówiłem, że jesteś kobietą dwóch światów. Ale żeby aż tak?


— Nie martw się — odparła, zerkając na dokumenty. — Będę teraz twoją korporacyjną żoną. Z planem dnia i segregatorem.


W samochodzie panowała milcząca, ale napięta cisza. Szum silnika był jedynym dźwiękiem. Maks siedział sztywno, jakby cały czas analizował dane z własnej głowy. W końcu przemówił:


— Zanim dotrzemy do biura, kilka zasad. Tam obowiązuje profesjonalizm. Bez żartów, bez głupich tekstów pod moim adresem. Zachowuj się poważnie. Traktuj to miejsce serio.


Nika odwróciła głowę powoli, marszcząc brwi.


— Maksymilianie — powiedziała chłodno. — To brzmi jak przemowa do ośmiolatki na dzień otwarty w pracy.


Westchnęła i spojrzała przed siebie. To nie był już ten sam zabawny Maks, z którym parskali śmiechem nad klopsikami. W jego tonie było coś z jej ojca. Ten sam dystans. Te same granice.


— Więc co? Mam być milczącą partnerką bez osobowości? — zapytała z goryczą. — W imię jakiegoś korporacyjnego rytuału?


Maks zmrużył oczy. Jego ton pozostał spokojny, ale w jego spojrzeniu pojawiło się napięcie.


— Chcę, żebyś po prostu wiedziała, gdzie jesteśmy. Firma to nie scena. Tam są reguły. Chciałbym, żebyś się do nich dostosowała.


Nika zacisnęła dłonie na pasku torebki. Przygryzła wargę, by nie powiedzieć zbyt wiele. A potem odwróciła się i powiedziała:


— Dobrze, Panie Maksymilianie. Chcesz biurową żonę? Będziesz ją miał.


W jego oczach pojawił się cień zdziwienia, ale nie odpowiedział.


— A tak z ciekawości — dodała z kpiącym uśmiechem — czy w biurze wiedzą, że jesteśmy małżeństwem?


— Wiedzą — odparł lakonicznie. — Plotki rozchodzą się szybko.


— Super. Plotki. Uwielbiam. — Skrzyżowała ręce. — Biuro, reguły, powaga. A potem? Może jeszcze harmonogram całowania w policzek o godzinie 19:00?


Maks milczał.


Nika westchnęła i opadła na siedzenie.


— Wiesz, jeszcze jedno… Teoretycznie wszystko wiem — zaczęła, zerkając na Maksa kątem oka. — Przez ostatni tydzień przynosiłeś mi tyle plików, raportów i analiz, że mój mózg przypomina teraz plik. zip. Ale może, tak… po ludzku… powiesz mi jeszcze raz, czym właściwie się zajmuje ta firma? Twoimi słowami. Bez slajdów, bez tabel, bez misji i wizji.


Maks spojrzał na nią z lekkim uniesieniem brwi. Było w tym coś pomiędzy rozbawieniem a zniecierpliwieniem.


— Valcora działa jak chirurg. Wchodzimy tam, gdzie ktoś inny już rozlał mleko — i próbujemy zrobić z tego nowy przepis na koktajl. Zabezpieczamy dane, reputację, systemy i ludzi. Projektujemy kampanie, które mają wyglądać jak przypadek, i rozwiązania, które wyglądają jak strategia klienta. A tak naprawdę… to my trzymamy ster.


Nika zamrugała.


— Czyli co? Łączycie cybersecurity, kryzysy medialne i narrację?


— Mniej więcej. Budujemy im cyfrowe mury, wymyślamy komunikaty, którymi się bronią, i uczymy ich wyglądać dobrze, nawet kiedy wszystko się sypie. To nie marketing. To inżynieria reputacji.


— Brzmi jak mafia PR-u.


— Brzmi jak przyszłość.


Z przodu Łukasz spojrzał na nich w lusterku, jakby przez sekundę chciał coś dodać. Ale nie dodał nic. Bo Łukasz wiedział, że w tej firmie najcenniejsze są nie tylko dane, ale też milczenie.

Rozdział 28: Cisza, Netflix i dynastia

Budynek Mercurio wyrastał z chodnika jak szklany monument korporacyjnego majestatu. Wysoki, błyszczący, chłodny. Nika przez chwilę wpatrywała się w jego fasadę, jakby miała nadzieję, że znajdzie tam odpowiedź na pytanie, czy dziś oszaleje czy tylko się zgubi.


Za jej plecami cicho zatrzasnęły się drzwi SUV-a. Łukasz — ochroniarz, kierowca i cień nowej codzienności — oddalił się bez słowa. Maksymilian szedł obok niej w swoim eleganckim stylu: nonszalancko, ale z tą nutą pewności siebie, która sprawiała, że nawet drzwi automatyczne zdawały się ustępować mu z szacunkiem.


Parter budynku był wspólną strefą wejściową — minimalistyczna recepcja, marmur, szkło, ochrona z tabletami i wielki ekran pokazujący numery pięter. Żadnych nazw firm. Żadnych wskazówek. Zero logotypów. Dyskrecja klasy premium.


— Tutaj wszystko i nikt — rzucił Maks, naciskając przycisk windy. — Nasza firma zaczyna się od siedemnastego piętra.


Winda przyjechała bezszelestnie. Weszli razem, a drzwi zamknęły się za nimi z sykiem. Kabina była przestronna, wyłożona szczotkowanym metalem i mlecznym szkłem. Nika zerknęła na cyfrowy panel — 21 pięter. Prawie szczyt.


— A czemu tak wysoko? — zapytała z udawaną obojętnością.


— Bo jak masz widok na całe miasto, łatwiej planować, jak je przejąć — odparł Maks z tym swoim półuśmiechem. — No i lepiej widać burze, zanim nadejdą.


Winda stanęła na siedemnastym.


Drzwi się rozsunęły, odsłaniając wnętrze innego świata. Szklane panele, matowe ściany w odcieniach antracytu, delikatne światło punktowe, elegancka recepcja i dyskretny napis:


Valcora Integrated Technologies & Strategic Advisory


Nie było tłoku. Nie było chaosu. Tylko cisza i porządek. I kobieta czekająca tuż przy wejściu — średniego wzrostu, w perfekcyjnie skrojonym garniturze, z tabletem pod pachą i ostrym spojrzeniem człowieka, który wie, co robi.


— Nika, to Iza. Znasz ją z plików, teraz poznaj na żywo — rzucił Maks. — Oprowadzisz, wdrożysz, uratujesz przed wypaleniem.


— Dzień dobry. Gotowa na ekspresowy kurs przetrwania? — rzuciła Iza z nutą ironii.


— Czy mam wybór?


— Nie. Ale możemy udawać, że tak.


Maks uniósł dłoń i zniknął za szklanymi drzwiami zarządu.


— Chodź — powiedziała Iza. — Pokażę ci nasze imperium.


— —


Piętro 17 — Kreacja i komunikacja


Korytarze z przeszklonymi pokojami, burza kolorów i swetrów, kłótnie o czcionki i kolory pantone.


— Tu powstają kampanie B2B, branding, komunikacja. Innymi słowy — tu się rodzą wielkie idee i jeszcze większe PowerPointy.


— —


Piętro 18 — Analityka i cyberbezpieczeństwo


Minimalizm, szkło, monitory większe niż niektóre telewizory.


— Tu siedzą nasi strażnicy danych. Nie ufają nikomu. Właściwie nie wiem, czy sobie ufają nawzajem. Ale działają.


— —


Piętro 19 — Zarząd i sale spotkań


Klimatyzacja ustawiona na „ambitnie chłodno”. Drewniane drzwi, eleganckie meble, zero luzu.


— Tu trzeba mówić ciszej. I wyglądać drożej, niż się jest.


— —


Piętro 20 — Klienci VIP


Luksusowe fotele, ściany tłumiące echa, kawa z ekspresu, który kosztował tyle co mały samochód.


— Klienci wychodzą stąd z poczuciem, że właśnie sprzedali coś bardzo ważnego. Najczęściej — swoją prywatność.


— —


Piętro 21 — Gniazdo orła


Iza ostatnia wprowadziła ją na najwyższe piętro.


Tu wszystko wyglądało inaczej. Open space z boksami dla wybranych pracowników, pokrytymi półprzezroczystymi ściankami z tworzywa, które miały dawać iluzję prywatności, ale przypominały raczej akwaria. Klawiatury stukały jak deszcz, rozmowy toczyły się półgłosem, a wzrok… wzrok był wszędzie.


Biuro wyglądało jak ul — tylko bez miodu, za to z toną papierów, klikaniem i spojrzeniami tak lepkimi, że można by nimi okleić tapetę.


W samym sercu tej symfonii klikania znajdowało się jej biurko — naprzeciwko przeszklonego gabinetu Maksa, z którego roztaczał się panoramiczny widok na całe piętro i dalej — na miasto.


Gabinet Maksa był jak punkt obserwacyjny: czysty, chłodny, surowy. Miał ten rodzaj ciszy, w której każde kliknięcie myszki brzmi jak decyzja o zwolnieniu.


Jej stanowisko? Idealnie widoczne z jego fotela. Jakby ktoś celowo chciał ustawić ją na środku szachownicy.


— Serio? — mruknęła do Izy.


— Chciał mieć cię na oku — odparła ta z miną, która mówiła „welcome to the jungle”.


— Jako pracownicę czy jako projekt długoterminowy?


Za ich plecami przeszła asystentka z tacą espresso. Dźwięk obcasów wytłumiła wykładzina.


Atmosfera? Lodowata. Ale nie w ten rześki sposób. Bardziej jak zamrażarka z ludźmi w środku, którzy się uśmiechają tylko dlatego, że mają to w zakresie obowiązków.


Nika poczuła się jak bohaterka „Mody na sukces” — tylko z mniejszym budżetem na stylizacje i większą ilością Excela.


— Masz to spojrzenie, co mówi: „Nie chcę tu być”, ale jesteś — zauważyła Iza, prowadząc ją dalej.


— Bo inaczej tata by mi wstawił GPS do butów.


Sukces. Iza się zaśmiała.

Może, pomyślała Nika, w tym ulu znajdzie jedną pszczołę, z którą da się gadać.


Iza położyła przed nią laptopa, teczkę z dokumentami i plastikową kartę.


— To twoja przepustka do wszystkich pięter, kuchni, wind i — jeśli będziesz miła — także do naszej tajnej bazy z kawą bez limitu.


— Czyli mam dostęp do wszystkiego?


— Nie. Ale miło, że pytasz.


Nika wsunęła się w fotel, który skrzypnął złowieszczo — jakby już wyczuł, że będzie tu ciężko pracować. Ekran powitał ją surowym logotypem Valcory i prośbą o 16-znakowe hasło z co najmniej trzema znakami specjalnymi, dwoma cyrylicami i jednym emoji.


— Od razu uprzedzam — nasze systemy są bezpieczniejsze niż bazylika w Watykanie i dwa razy bardziej upierdliwe.


— Idealnie — mruknęła Nika. — Lubię, jak życie rzuca mi granaty zamiast piłek plażowych.


Iza nachyliła się, przesunęła kilka ikon, pokazała foldery:


— Tu są procedury. Tu jest harmonogram. Tu są pliki klientów. A tu… — przerwała, klikając coś z miną zawodowego sapera — …tu nie zaglądaj, jeśli nie chcesz, żeby dział IT zadzwonił do twojej lodówki.


— Cudownie.


— Zaczniemy spokojnie. Masz dziś przygotować zestawienie porównawcze trzech poprzednich kampanii dla Exelonu, ogarnąć poprawki do prezentacji dla Zarządu i przeczytać dokumentację dotyczącą klienta z branży farmaceutycznej. Łatwizna. Jak na skok do basenu z rekinami.


— Brzmi jak masa zabawy.


— O tak. A potem… będzie już tylko gorzej.


Iza uśmiechnęła się złośliwie, ale z nutą sympatii.


— A tak serio — będę obok. Jakbyś się zgubiła w plikach, padł ci system albo dostałaś maila od Prezesa z dwunastoma wykrzyknikami — mów.


Nika westchnęła, przesunęła palcami po klawiaturze i wbiła się wzrokiem w ekran.


Nowa rzeczywistość. Nowe piekło.

Tylko kawa była dobra. Na razie.



O siedemnastej Nika była gotowa do wyjścia. Zerknęła przez szybę — Maks nadal siedział przy biurku jak generał przy mapie frontu. W ogóle nie wyglądał, jakby miał zamiar ruszyć się z miejsca. No cóż, nie wszyscy muszą znać słowo „work-life balance”.


W recepcji czekał Łukasz.


— Wiozę panią do domu — oznajmił z miną pokerzysty.


— A Maksymilian?


— Powiedział, że zostaje do późna.


„Oczywiście,” pomyślała. Sokół nie sypia. Czeka, aż ofiara się odsłoni.


— —


W domu było cicho. Prysznic, dres, Netflix. Akurat oglądała drugi odcinek serialu o polskiej szlachcie, pełnego absurdów, końskich grzyw i pojedynków o czystość gorsetu, kiedy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi.


Maks. Mokre włosy, szybki marsz do łazienki. Już miała nadzieję, że zostanie tam do rana. Ale nie. Pojawił się — w bokserce i długich, szarych spodniach od piżamy.


Spojrzała na niego, na ekran, znów na niego. Uniosła brew.


— Gdybyś przyszedł do biura w tym stroju, byłby to dzień piżamy. Casual Friday na nowym poziomie.


— Nie przepadam za piątkami — mruknął, siadając na kanapie obok niej.


— Kanapkę? — podała mu jedną ze swojego talerza.


— Dzięki.


Cisza. Oglądał. Zmarszczone brwi. Koncentracja jak przy analizie sprawozdań kwartalnych. A potem… coś dziwnego.


Parsknięcie. Prawdziwe. Z zaskoczenia. Na żart bohatera, Jana Pawła Adamczewskiego, który z szabelką w jednej ręce i kielichem w drugiej wygłaszał monolog o miłości i podatkach.


— Ty się śmiejesz?


— On przypomina mi prezesa konkurencji.


Nika roześmiała się głośno.


— Wiedziałam, że masz poczucie humoru. Tylko zakopane głęboko. Gdzieś między jądrem ziemi a twoimi planami kwartalnymi.


— Ale jest — przyznał z półuśmiechem.


Oparła się wygodniej o poduszki.


— I wiesz co? Może ta dynastia nie będzie taka zła.

Rozdział 29: Na własnych warunkach

Czwartkowe popołudnie. Nika siedziała przy biurku i patrzyła na ekran komputera, gdzie właśnie zamknęła ostatni raport. Pierwszy raz od dawna miała poczucie, że ogarnia wszystko, co powinna. Nie była już tylko tymczasowym trybikiem w korpo-mechanizmie. Coraz częściej czuła, że naprawdę tu pasuje.


Oczywiście nadal nie do końca kumała, o co chodzi w „tym i tamtym projekcie” czy „iluś tam klientach”. Ale przynajmniej nie była już tą, którą mijano przy ekspresie do kawy bez słowa. Teraz potrafiła rzucić komentarz do Izy, z której żartów biło tyle luzu, że dało się oddychać nawet w dusznym open space. A Nika, choć kiedyś cicha, teraz coraz śmielej dokładała swoje trzy grosze. I nawet jeśli czasem było to bardzo sarkastyczne trzy grosze — to działało.


— Dziwne uczucie — pomyślała, zerkając na poprawiony dokument. — Jeszcze niedawno czułam się tu jak mebel. A teraz… ktoś zauważył, że mam własny kolor tapicerki.


Ludzie zaczęli do niej podchodzić. Pytali, śmiali się, zagadywali. Kiedy Iza wciągnęła ją do lunchowej ekipy, nie czuła się już jak gość z kategorii „na chwilę”. Małe gesty, przelotne spojrzenia, głupie teksty — wszystko to sprawiało, że przestała być widmem w biurowym labiryncie.


Zaczynała rozumieć, że nie trzeba spełniać wszystkich oczekiwań, by być częścią świata. Wystarczyło być sobą — tą, która śmieje się z dziwnych klientów, nie boi się rzucić uwagą na zebraniu i która coraz rzadziej spuszcza wzrok.


Wieczory z Maksymilianem też nabrały rytmu. Czasem zostawał dłużej w biurze, czasem wracał z telefonem przy uchu, ale wracał. Gdy już byli razem, siadali z kanapkami przed serialem i robili to, co robią normalni ludzie: kłócili się o interpretację fabuły.


— Co ty znowu widzisz w tym dramacie? — śmiała się, widząc jego mars na czole.


— A ty znowu traktujesz to jak komedię — odparł, wgryzając się w kanapkę.


Między nimi nadal była przestrzeń, której nie eksplorowali — sprawy nieprzegadane, cienie przeszłości. Ale Nika już nie próbowała wszystkiego zrozumieć. Przestała szukać potwierdzeń. Wystarczało jej, że mogła być sobą. Nawet jeśli to oznaczało siedzenie obok człowieka, który myśli inaczej. A może właśnie dlatego.


Wieczorem dostała wiadomość od koleżanki z roku. Wyniki z sesji — ostatnie poprawki, jeden warunek, ale cała reszta zdana. Pierwszy rok oficjalnie zamknięty. Nika uśmiechnęła się sama do siebie.


„Niedobitki się wybroniły”, pomyślała. „Aż chce się wrócić na tamte imprezy… te bezsensowne rozmowy, w których nie trzeba było być kimś. Wystarczyło być.”


Trochę za tym tęskniła. Ale pierwszy raz od dawna nie czuła się już rozdarta. Miała nowe miejsce. Nieidealne, pełne zasad, ale swoje. I może właśnie to była największa lekcja.


Nie wiedziała, co przyniesie jutro. Ale wiedziała jedno — dziś nie musi już niczego udowadniać. Jeśli ktoś stanie jej na drodze, nie zamierza schodzić z torów.


Nie tym razem.

Rozdział 30: Regulamin chłodu służbowego

Piątki w biurze miały prawo być spokojniejsze. Teoretycznie. W praktyce — dzisiejszy zapowiadał się jak finał „Gry o tron”. Tylko z mniejszą ilością smoków, a większą — pasywnej agresji i kawy bez mleka.


Zebrało się całe biuro. Nika, z kubkiem herbaty i cieniem uśmiechu, wślizgnęła się na salę konferencyjną tuż przed rozpoczęciem zebrania. Iza puściła jej oczko znad notatek. Kilka osób skinęło jej głową — normalny kontakt z ludźmi przestał być sensacją. Była… częścią ekipy. Prawie.


Do momentu, aż wszedł Maks.


Wzrok jak gilotyna. Krok jak deadline — nie do zatrzymania. Marynarka jak zbroja, mina jak wyrok. Zajął miejsce przy szczycie stołu i rzucił chłodno:


— Omówmy wyniki projektu Aurora. Tempo fatalne. Dwa tygodnie opóźnienia. Brak działań naprawczych.


Cisza. Ktoś chrząknął. Ktoś inny zrobił się czerwony.


— Zespół pracował po godzinach cały tydzień — odezwała się cicho Iza.


Maks spojrzał na nią z lodowatym spokojem.


— Nie oceniam wysiłków. Tylko efekty.


Nika wzięła łyk herbaty, która nagle smakowała jak wrzątek z rozpuszczonym poczuciem niesprawiedliwości. Wstała. Głos spokojny, słowa ostre jak skalpel.


— A był może konkurs na ignorowanie pracy ludzi? Bo jeśli tak, to gratulacje, Kossak — właśnie go wygrałeś.


Szmer. Ktoś się zakrztusił. Ktoś przestał oddychać.


— Pracownicy to nie algorytmy. A to nie produkcja śrubek. Można docisnąć śrubkę. Człowieka — nie zawsze. Bo pęka.


Maks patrzył. Zimno. Bez słowa.


— Chyba że o to chodzi. Żeby się bali. Strach wychodzi taniej niż motywacja, prawda?


Oczy mu błysnęły. Linia szczęki zesztywniała. Nika usiadła. W ciszy, która zapadła, można było usłyszeć, jak pęka serce Exela.


Zebranie trwało jeszcze dwadzieścia minut. Ale nikt już nie słuchał. Każdy myślał o jednym: czy Nika właśnie zginęła śmiercią służbową.


— —


Gabinet Maksa — godzinę później


— Siadaj.


— Wolę postać.


— Nie pytałem o opinię.


Usiadła. Patrzyli na siebie długo. Ona — z podniesioną głową. On — jak burza w garniturze.


— Wyjaśnij mi, co to miało być.


— Głos rozsądku?


— Sarkazm. Na zebraniu. W mojej obecności. Wobec mnie.


— Wiesz, że zespół zapieprzał nad tym projektem? Ale łatwiej opieprzyć wszystkich, żeby nikt się nie zorientował, że nie zauważyłeś.


— To nie twoja rola, żeby komentować, co robię z zespołem.


— Nie? Regulamin chłodu służbowego tak mówi?


— Zachowałaś się jak amatorka, której się wydaje, że po tygodniu wie wszystko.


— A ty jak szef z podręcznika: „Zniszcz atmosferę w trzech krokach i nie przeproś”.


Jego wzrok pociemniał. Milczał, aż w końcu powiedział twardo:


— Przemyśl, jak chcesz tu funkcjonować. Bo jeśli tak dalej, to weekendy możesz świętować gdzie indziej.


To zabolało. Bardziej, niż powinno. Ale nie dała po sobie poznać. Skinęła głową.


— Dzięki za szczerość.


I wyszła.


— —


Wieczór — mieszkanie


Drzwi trzasnęły. Dżinsy. Obcisły top z cekinami. Niedbały kok. Szpilki. Katana. Szminka czerwona jak flara ostrzegawcza.


Spojrzała w lustro.

— Chcesz wojny, Kossak? Masz.

Dziś się napiję. I nie tylko piwa.


Zamknęła drzwi mieszkania. Zeszła na dół. Szybkim krokiem ruszyła w stronę przystanku. Pub czekał.


Dziś będzie głośno. Dziś będzie Nika — wolna, wkurzona i nie do zatrzymania.

Rozdział 31: Z kim skończę ten wieczór

Nika wyszła z budynku szybko, poprawiając dżinsową kurtkę. Powietrze pachniało kurzem miasta i zapowiedzią piątku, który zamierzała spalić jak stare mosty.


Już widziała przystanek, gdy czarny SUV zsunął się obok niej jak cień. Oczywiście.


Szyba opadła. Znajoma twarz. Zmęczona, lojalna. Łukasz.


— Wiesz, że nie mogę puścić cię samej, prawda? — powiedział, opierając się o kierownicę.


Nika przewróciła oczami.


— Poradzę sobie. Nie ma tu ojca, który musi mnie pilnować jak córeczki miliardera.


— Ale jest pan Kossak. A ja potrzebuję tej pracy — rzucił cicho. Bez żalu. Tylko fakt.


Westchnęła. Wiedziała. Widziała, jak Maks patrzył na nią podczas zebrania. Po takim występie to ona mogłaby sobie tatuować „kontrowersja” na czole. Ale Łukasz? On był łatwym celem.


— Wsiadam — powiedziała i otworzyła drzwi. — Ale mam jedno pytanie. Możesz zostać w aucie, kiedy będę świętować?


— Niestety, nie. Ze znanych ci powodów.


— To wmieszasz się w tłum? Nie chcę wyglądać, jakbym miała ochroniarza. Chcę być dziś zwyczajna.


Łukasz uśmiechnął się półgębkiem.


— Zrobię, co się da.


Pod barem wysiadła. Obcasy stuknęły o chodnik. Zatrzymała się, odwróciła.


— Zwykła dziewczyna. Pamiętaj.


— Jasne.


Uśmiechnęła się i weszła do środka.


Bar wyglądał jak relikt PRL-u po liftingu przez fanów neonowego kiczu. Drewniane ściany, odkryte rury, migające światła. Gdzieś brzdękała gitara. Ale impreza była przy barze.


Piwo lało się strumieniami. Ktoś już rozlał kufel, ktoś inny próbował wypić dwa naraz. Śmiech odbijał się od ścian jak echo radości z innego świata. Nika zobaczyła swoich. Kasia, Doris, znajomi z uczelni. I oczywiście Krystian — zawsze zorganizowany, zawsze głośny, zawsze z piwem.


— Nikita! — krzyknął. — Myślałem, że znów się wycofasz jak na egzaminie z rachunkowości!


— Przypominam, że wtedy miałam gorączkę i test gadał do mnie po łacinie — rzuciła i już była w środku tej rozwrzeszczanej magmy.


Ktoś nalał jej piwo, ktoś włożył chipsa do ust, ktoś zaczął śpiewać „Ona tańczy dla mnie”. Nika śmiała się, śpiewała, przybijała piątki. Była „Niki”, „Nikita”, „Niusia” — przez chwilę nie była żoną, córką ani pracownicą. Była sobą.


Po dwóch godzinach Krystian stanął na krześle.


— Zmieniamy lokal! Klub Avicii. Nasi tam są. Ogień!


Entuzjazm wystrzelił jak korek od szampana. Nika była za. Napisała szybko do Łukasza:


„Jedziemy do Avicii. Wsiadam z nimi do taxi. Nie jedź za nami — bądź w stosownym odstępie 😉”


Dostała tylko „.” — co u Łukasza oznaczało: przyjąłem, wykonuję.


Przy wejściu do klubu uderzył ją bas — dudniący, dziki, rytmiczny. Światła cięły powietrze jak miecze. Dym snuł się nisko. Wszystko drżało.


— No to jazda! — zawołała i już była na parkiecie.


Każda nuta rozbijała napięcie w jej ciele. Każdy krok zrzucał z pleców warstwy: sesję, firmę, ojca… nazwisko z dodatkiem Kossak. Zbyt wiele, jak na jedną dziewczynę i jeden miesiąc.


Ale dziś była tylko Niki. Bez historii. Bez schematu. Wolna.


W loży, gdzie panował imprezowy chaos, Krystian przedstawił ją ekipie.


— To jest Nika. Ale dla przyjaciół Nikita. Jak rewolucja.


— Albo jak broń masowego rażenia — dodała Nika z błyskiem w oku.


— Kuba — odezwał się ktoś z boku, podając rękę. Wysoki, jasne włosy, ciemne oczy. Głos niski. Twarz chłopaka z sąsiedztwa. Coś w nim niepokojącego i przyciągającego zarazem.


— Studiujesz z nami? — zapytał, kiedy znaleźli kawałek ciszy.


— Psychologia biznesu. Ty?


— Zarządzanie. Drugi rok. Ale wspólny wróg — doktor Rybicki.


— A, Ryba. Człowiek, który z wakacji robi wprowadzenie do kapitalistycznej opresji.


Śmiech. Rozmowa płynęła gładko. Kuba flirtował. Nika — też. I było jej dobrze. Jakby naprawdę była tylko dziewczyną w klubie.


I wtedy zawibrował telefon.


Maks: „Natychmiast wracaj do domu.”


Zamrugała. Krew skoczyła do skroni. Czy on jest jej ojcem, nadzorcą, czy może nowym papieżem?


Napisała:


Nika: „Wyszłam na piwo ze znajomymi. Jestem po pracy, przypominam.”


Odpowiedź przyszła natychmiast.


Maks: „Piwo to nie impreza w klubie pełnym półnagich dziewczyn i naćpanych kolesi. Masz natychmiast wrócić do domu. Bez dyskusji.”


Zagotowało się w niej. Wrzała. I pisała:


Nika:

„Jestem dorosła. Bawię się, z kim chcę i gdzie chcę. A dziś? Jest tu facet, który patrzy na mnie jakby wiedział, że nie jestem tylko dodatkiem do twojego nazwiska. Jestem dużą dziewczynką a ty przestań rządzić moim życiem. Dziś to ja decyduję, z kim skończę ten wieczór.”


Klik. Poszło.


I wtedy dopadło ją przerażenie. Odczytane. Maks przeczytał.


Co ja, do cholery, zrobiłam.


Nie. Nie była aż tak pijana. Ale wystarczająco, żeby mieć odwagę, której rano będzie żałować.


Telefon zawibrował. Maks.


Nie odebrała. Ze strachu. Z przekory. Z obu naraz.


Wyłączyła telefon. Zrobiła duży łyk drinka, uśmiechnęła się do Kuby z nową determinacją.


— Tańczysz? — zapytała, łapiąc go za rękę.


— Z tobą zawsze.


Poszli na parkiet. Świat pulsował w rytmie basów, ciało wreszcie mogło odreagować. Dziś była Nikitą. Nie żoną Kossaka. Nie córeczką Domańskiego. Nie panią z ochroną.


Po prostu — dziewczyną w klubie, która tańczy i śmieje się, zanim wróci do rzeczywistości, która zawsze upomina się o swoje.

Rozdział 32: Nie o to chodziło

Podskakiwała do rytmu, wirując między Kubą a gęstniejącym tłumem. Światła stroboskopów rozcinały ciemność, a bity waliły w klatkę piersiową jak defibrylator. Nika śmiała się głośno, włosy podskakiwały wokół twarzy, dłonie uniesione wysoko, biodra płynęły w takt. Było… lekko. Beztrosko. Tak, jak powinno być.


Kuba nadążał. Ba — nawet tańczył całkiem nieźle. Przez chwilę wyglądało to jak przepis na oderwanie się od rzeczywistości.


Ale z czasem coś się zmieniło. Jego ruchy, z początku swobodne i kumpelskie, stawały się coraz bardziej pewne siebie. Zbyt pewne. Jego ręka sunęła niżej po jej plecach. Palce musnęły boki jej żeber. Jeszcze moment, a…


— Ej, Kuba — rzuciła ze śmiechem, który miał być lekki, ale pękł gdzieś przy końcówce. — Trochę luzu, dobra?


Uśmiechnął się. Ale nie tak, jak powinien. Jakby usłyszał zupełnie coś innego. Jakby jej protest był zachętą.


Zostali sami na parkiecie. Wśród tłumu. Bez znajomych. Bez ściany gwaru, która wcześniej odcinała niechciane dotyki. Coś w nim się przełączyło. Stał się… nachalny. Jego dłonie zaczęły wędrować w miejsca, gdzie nie miały prawa się znaleźć. Ona cofała się, odganiała go delikatnie, próbując dać znać, że nie ma na to zgody. Bez robienia sceny.


Nie działało.


— Ej, no weź… — mruknęła, zirytowana, gdy próbował objąć ją w talii i przyciągnąć mocniej. — Nie o to chodzi…


On tylko parsknął. — No przecież widzę, że dobrze się bawisz…


Zrobiła krok w tył. W środku już wszystko krzyczało. Oczy gorączkowo szukały ratunku — w tłumie, w światłach, w znajomych twarzach.


Nic.


I wtedy — na podeście, po drugiej stronie parkietu — dostrzegła Maksa.


Stał oparty o barierkę. Nieruchomy. Twarz miał jak wykutą z lodu. A oczy… oczy jak ostrza.


Patrzył prosto na nią.


Nie poruszył się. Ale ona poczuła, jakby właśnie krzyczał. Jakby jego spojrzenie przebiło się przez hałas, przez tłum, przez każdą warstwę tego klubu i eksplodowało prosto w jej piersi.


Chciała się ruszyć. Powiedzieć coś. Cokolwiek.


Nie zdążyła.


Dłonie Kuby zacisnęły się na niej. Unieruchomiły. Przycisnął ją do siebie. Jego twarz znalazła się zbyt blisko.


— Kuba, zostaw mnie — próbowała się wyrwać, ale tylko się uśmiechnął.


— No chodź, przecież chcesz tego — wyszeptał jej do ucha, po czym jego usta wbiły się w jej usta. Nachalnie. Agresywnie. Nieczule.


Oczy jej zaszkliły. Czuła, jak całe ciało zamienia się w marmur, jak panika zalewa ją od środka jak beton.


To nie był pocałunek.


To było coś, co trzeba było przetrwać.


Szarpnęła się. Bez skutku. Czuła jego język, czuła jego oddech, jego siłę. Czuła się uwięziona, upokorzona. Paliły ją usta. Może nawet… czuła smak krwi?


I wtedy — trzask.


Szarpnięcie.


Jakby ktoś przeciął kabel pod napięciem.


Kuba został oderwany od niej z taką siłą, że aż zatoczyła się do tyłu. Jakby ktoś nagle zdjął z niej ciężar. Odzyskała ręce. Oddech. Wolność.


Zobaczyła, jak Kuba leci w głąb parkietu — jak szmaciana lalka. Lądował ciężko. Syknął. Zaklął. Podniósł się i ruszył z furią.


Ale przy niej już ktoś stał.


Nie musiała pytać, kto to.


To był on.


Napięty jak struna, ze szczęką jak ze stali. Oczy wciąż lodowate, ale czaiło się pod nimi coś jeszcze. Furia. Instynkt.


Kuba podbiegł, pięść uniesiona.


Nie zdążył.


Jedno uderzenie. Proste. Precyzyjne. Padł jak długi.


Leżał z oczami jak zbity szczeniak. Wiedział. Wiedział, że to koniec. Że trafił na ścianę, której nie powinien był ruszać. Nie teraz. Nie z tą dziewczyną.


Zatoczył się, przeturlał i zniknął w tłumie — jak pęknięty balon, z którego uciekło całe powietrze.


Nika stała jak zamurowana.


Szczęka chyba leżała jej gdzieś na parkiecie.


Nie wiedziała, co czuje. Szok? Ulga? Upokorzenie? Wściekłość?


Wszystko na raz.


I wtedy poczuła szarpnięcie za ramię.


Stanowcze. Pewne.


Nie bolało. Ale nie pozostawiało złudzeń.


— Wracamy do domu — powiedział Maksymilian.


Jego głos przeciął dudniące basy jak nóż. Jakby nic innego nie miało znaczenia.


Skinęła głową. I posłusznie, w tych idiotycznych szpilkach, ruszyła za nim.


Bo w tym momencie nie była w stanie zrobić nic innego.

Rozdział 33: Milczenie, które mówi

Drzwi klubu zatrzasnęły się za nimi jak zapadnia. Nagle wszystko zmieniło ciśnienie — jakby ktoś odciął dostęp do poprzedniego świata.


Muzyka umilkła. Tłum zniknął. Została tylko noc i powietrze, które uderzyło ją w twarz chłodem jak lodowata kąpiel.


Zadrżała. Nie z zimna. Z trzeźwości. Alkohol — ten ledwo wyczuwalny procent odwagi i beztroski — właśnie wyparował. W żyłach pulsowała adrenalina — żrąca i gorzka.


Maksymilian szedł obok. Nie odzywał się. Trzymał ją mocno, jakby świat mógł się za chwilę zawalić, a on miał ją z tego gruzowiska wyciągnąć.


Dopiero przy SUV-ie zauważyła, że nie są sami.


Nie Łukasz. Ktoś inny. Znajomy z twarzy, nierozpoznany z imienia. Może Tomek. Może nie. Jego obecność była jak cichy głos rozsądku, który szeptał: Jesteś już bezpieczna. To się naprawdę skończyło.


Potknęła się w szpilkach. Silna dłoń Maksa natychmiast ją podtrzymała. Jakby wiedział. Jakby nie zamierzał pozwolić jej się przewrócić — fizycznie czy emocjonalnie.


Przy aucie nie było czułości. Nawet delikatności. Maks niemal wepchnął ją do środka. Sam usiadł tuż obok. Drzwi się zatrzasnęły. Silnik już pracował. Ochroniarz za kierownicą nie spojrzał nawet w lusterko — od razu ruszył z piskiem opon.


Pęd pojazdu wbił ją w skórzane siedzenie. Siedziała sztywno. Cicho. Z ustami, które wciąż piekły. Z sercem, które waliło jak młot pneumatyczny. W środku czuła, że coś się w niej zepsuło. Jakby ktoś brutalnie przesunął granicę, której nie chciała nawet widzieć.


Maks nachylił się. Przez ułamek sekundy pomyślała, że chce coś powiedzieć. Zamiast tego sięgnął ponad jej ramię i zapiął pas. Jego ruch był szybki, zdecydowany. Palce — szorstkie, mocne. Działanie — mechaniczne.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.96
drukowana A5
za 98.98