.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Pamięci Andrzeja Kochanowskiego
W podziękowaniu za to, że dane mi było uczyć się Warszawy od mistrza
Od autora
Minęło już trochę czasu od chwili, kiedy światło dzienne ujrzał pierwszy tom warszawskich opowieści z gotykiem w tle. Pamiętam, jakby to było wczoraj, obawy i wątpliwości towarzyszące mi w pracy nad kolejnymi stronicami opracowania, które uparcie zapełniałem średniowiecznymi historiami. Zastanawiałem się wówczas, czy podjęcie wyzwania polegającego nie tylko na napisaniu i zilustrowaniu książki, ale też na przeprowadzeniu redakcji, korekty, składu i wreszcie publikacji, to nie za dużo dla jednej osoby? Zachodziłem w głowę, czy to w ogóle może się udać? Czy mimo wszystko nie powinienem podzielić się częścią zadań z profesjonalistami?
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że obawy były przesadzone, o czym przekonałem się właściwie już w dniu, w którym kurier zapukał do drzwi z pierwszą paczką prosto z drukarni. Kiedy książka wreszcie trafiła do mych rąk, wszelkie wątpliwości odeszły w zapomnienie. Poczułem, że jest. Prawdziwa, namacalna, pachnąca farbą drukarską i kredowym papierem.
Przy okazji spotkań autorskich, zarówno tych w większym gronie, jak też indywidualnych, za udział w których serdecznie wam, drodzy czytelnicy dziękuję, zobowiązałem się do kontynuowania pracy nad niniejszym cyklem wydawniczym. Wyjątkowo ciepłe przyjęcie książki, dużo dobrych słów i pozytywne recenzje tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto. Czy jest bowiem dla autora coś bardziej motywującego niż opinia, że to co napisał, czyta się po prostu dobrze?
Mam nadzieję, że zdążyliście już odpocząć po spacerze wokół Zamku Królewskiego. Jeśli tak, przygotujcie się na kolejną wędrówkę śladami warszawskiego gotyku. Tym razem słowa średniowiecznych historii będą odbijać się echem od zmurszałych cegieł staromiejskich fortyfikacji. Ruszajmy zatem!
Rozdział pierwszy, czyli kto oraz po co — w średniowieczu (i nie tylko) — Warszawę fortyfikacjami otaczał
Od zarania dziejów, jedną z podstawowych potrzeb społeczności ludzkich była potrzeba zapewnienia bezpieczeństwa zarówno samej wspólnocie, jak też tworzącym ją jednostkom. Wszak minimalizacja zagrożeń z zewnątrz oraz zagwarantowanie spokoju wewnętrznego przyczyniały się do stabilizacji i stymulowały rozwój, pozwalając zbiorowościom rosnąć w siłę przez koncentrowanie się między innymi na działalności handlowej, wytwórczej, naukowej, kulturalnej czy politycznej. Wysiłki na rzecz podnoszenia poziomu bezpieczeństwa przybierały różne formy. Jedną z nich było stanowienie i egzekucja przepisów prawa. Przemyślane i stabilne prawodawstwo miało za zadanie chronić ludność głównie przed zagrożeniami wewnętrznymi oraz zapewniać ład i porządek. Władcy, świadomi siły, jaką dawało dobre prawo, dla jego tworzenia skupiali wokół siebie ludzi światłych i wykształconych, zaś zapotrzebowanie na nich, siłą rzeczy przekładało się na rozwój szkolnictwa — przyszli uczeni musieli przecież mieć gdzie zgłębiać tajniki wiedzy. Jak natomiast bronić się przed zagrożeniami z zewnątrz? Tu z pomocą często przychodziła dyplomacja. Jednak nie od dziś wiadomo, że nawet najlepsze zabiegi dyplomatyczne nie zawsze przynoszą zamierzony efekt. A wtedy? Wtedy na scenie zazwyczaj pojawia się armia. Gorzej, jeśli jest to armia wroga. Wówczas nie pozostaje nic innego, jak skuteczna, fizyczna obrona. W jaki sposób ją realizowano? Odpowiedź na to pytanie znajdujemy w bogatym wachlarzu instalacji obronnych, obmyślanych i realizowanych przez ludzkość podczas długiej i niełatwej wędrówki od prehistorii ku współczesności.
Pierwsze znane nam fortyfikacje wznoszono już tysiące lat temu. Znajdujemy je na terenach zajmowanych niegdyś przez przedstawicieli najdawniejszych kultur starożytnych. Kto nie słyszał o Jerychu, najstarszym znanym, nieprzerwanie zamieszkałym siedlisku ludzkim, otoczonym wysokim na 4 m murem obronnym, który wzmacniała 10-metrowa kamienna wieża? Kto nie czytał o Wielkim Murze Chińskim, fortyfikacjach Myken, Troi czy wreszcie dużo nam przecież bliższego Rzymu? Antyczne konstrukcje obronne, które swą potęgą i dziś potrafią przyprawić o zawrót głowy, powstawały wokół miast będących ośrodkami naukowymi i gospodarczymi oraz wokół siedzib władców. Otaczały także twierdze i obozy wojskowe. Choć Cesarstwo Rzymskie upadło ostatecznie w 476 r., jego osiągnięcia, w tym budowlane w zakresie obiektów obronnych, powędrowały w świat i rozkwitały dalej na obszarach znajdujących się pod wpływem Bizancjum, spadkobiercy i kontynuatora tradycji rzymskich na wschodzie Europy. Tymczasem, wśród odmętów historii, niepostrzeżenie narodziło się średniowiecze. Organizowane wówczas przez Europejczyków krucjaty do Ziemi Świętej przeciwko niewiernym, stały się bodźcem do szybkiego rozwoju sztuki wznoszenia skomplikowanych obiektów obronnych. Umiejętności te, wraz z powrotami krzyżowców z wieloletnich wypraw, rozprzestrzeniały się w Europie, także na graniczących z Mazowszem od północy terenach pozostających we władaniu Krzyżaków. Zakonnicy doprowadzili sztukę budownictwa obronnego do perfekcji, o czym po dziś dzień świadczą pozostawione przez nich obiekty, w tym jeden z najokazalszych, Zamek w Malborku, stolicy państwa zakonnego. Bezpośrednie sąsiedztwo oraz częste kontakty polityczne, militarne i ekonomiczne mieszkańców Korony i Mazowsza z Krzyżakami, w sposób naturalny skutkowały importem do Polski cennej wiedzy budowlanej, także tej z zakresu wznoszenia zamków i fortyfikacji.
Wskutek braku złóż wapienia i piaskowca, głównym budulcem na obszarze Mazowsza przez całe stulecia pozostawało drewno. W czasie gdy na zachodzie i południu Europy powstawały monumentalne kamienne budowle obronne, tutaj najczęściej spotykaną formą fortyfikacji były wciąż prymitywne konstrukcje, przede wszystkim drewniane palisady i wały ziemne lub ziemno-drewniane (skrzyniowe) z wbudowywanymi w ich linię drewnianymi bramami oraz wieżami. Stosunkowo łatwo dostępnym materiałem kamiennym na Mazowszu był jedynie polodowcowy granit występujący w formie głazów narzutowych, niemniej, poza partiami fundamentowymi, w budownictwie wówczas w zasadzie go nie wykorzystywano ze względu na trudną i czasochłonną obróbkę.
Milowym (nomen omen) kamieniem na drodze rozwoju średniowiecznej sztuki budowlanej okazało się osiągnięcie hanzeatyckich rzemieślników, którzy opanowali do perfekcji umiejętność wypalania cegły. Wykonywana z gliny, materiału występującego niemal powszechnie i łatwego w pozyskaniu, jako budulec wyjątkowo trwały, cegła stała się obok handlu jednym z najważniejszych czynników wpływających na żywiołowy rozwój tamtejszych miast. Tradycja hanzeatycka wykształciła nawet dla cegły szczególne określenie. Tę alternatywę dla kamienia naturalnego nazywano pieczonym kamieniem. Dzięki cegle, przed muratorami stanęły zupełnie nowe możliwości. Doprowadziły one do niezwykłego rozkwitu kierunku w architekturze znanego dziś pod nazwą gotyku ceglanego, który, odniósłszy sukces w miastach Hanzy, rozprzestrzeniał się dalej, mocno akcentując swój wpływ na średniowieczne budownictwo europejskie. Liczne kontakty kupców mazowieckich, także warszawskich, z Hanzą, powodowały, że umiejętność wyrobu pieczonego kamienia trafiła, a jakże, pod rodzime strzechy. Ponieważ surowca nie brakowało, wszak ziemie Mazowsza obfitują w złoża gliny, również tutaj nie trzeba było długo czekać na wykrystalizowanie się nowego zjawiska, jakim była tak zwana szkoła ceglana. Cegła, wyrabiana odtąd na masową skalę, bardzo szybko odmieniła wygląd mazowieckich warowni i miast.
Co było najpierw, czyli gdzie ten wał
Przenieśmy się w czasie do powstającej właśnie Warszawy przełomu XIII i XIV w. Na cyplu skarpy wiślanej niedawno pojawił się warowny gród kasztelański otoczony ziemno-drewnianym wałem, a w jego bezpośrednim sąsiedztwie już uwijają się drwale wycinający puszczę. Niebawem w miejscu karczowiska wyrośnie miasto wytyczone na surowym korzeniu, czyli na terenie, który dotąd pozostawał niezagospodarowany i niezamieszkały. Wywodzący się z kręgów toruńskich zasadźcy, opierając się zapewne na zapisach prawa chełmińskiego, regulującego sposób lokowania i funkcjonowania ośrodków miejskich, z mozołem rozplanowują układ ulic, placów i parcel Warszawy. Jeszcze chwila i będzie można się osiedlać.
Ale czy miasto, które wyrosło u stóp grodu warszawskiego, zostało otoczone ziemnym wałem obronnym, czy też w pierwszych latach swego istnienia, do czasu wzniesienia ceglanych fortyfikacji, pozostawało otwarte? Jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie wciąż brak, choć badania prowadzone po zakończeniu II wojny światowej na obszarze międzymurza, które w średniowieczu stanowiło niezbędny ciąg komunikacyjny wytyczony pomiędzy obiema liniami murów obronnych (ryc. 1), pozwalają domniemywać, że wał jednak powstał. Zdaniem archeologów pracujących na międzymurzu, najstarsze umocnienia Warszawy zostały usypane w formie wału ziemnego składającego się głównie z gliny i piasku. Jego szerokość u podstawy mogła wynosić nawet 16 m, a wysokość dochodzić do 8 m. Wał miałaby poprzedzać szeroka fosa poprowadzona w wyrobisku powstałym wskutek wydobycia ziemi pozyskanej do zrealizowania inwestycji. Dzisiaj trudno ocenić, czy pierwsza warszawska fosa była nawodniona czy raczej sucha — także w tej kwestii opinie badaczy są podzielone.
Pokuśmy się o naniesienie linii przebiegu wału na współczesny plan Starego Miasta. Jeśli słuszne jest przypuszczenie, jakoby Stara Warszawa już w chwili lokacji została obwiedziona ziemnym wałem obronnym, brałby on początek na pl. Zamkowym, zaś dalej biegłby łukiem wzdłuż ul. Podwale po jej wschodniej stronie, a dotarłszy do ul. Mostowej, schodziłby może w dół równolegle do jej południowej pierzei i kończyłby się u podnóża skarpy.
Nie wiadomo, jak w pierwszych latach funkcjonowania miasta wyglądały umocnienia od strony rzeki i czy w ogóle powstały. Już sama stromizna skarpy i płynąca poniżej Wisła stanowiły solidne zabezpieczenie przed ewentualnym atakiem od wschodu. Możliwe jednak, że także tutaj usypano wał ziemny. Co ciekawe, podczas wierceń archeologicznych przeprowadzonych po II wojnie światowej na 150-metrowym odcinku ul. Brzozowej, natrafiono na relikty regularnie rozmieszczonych konstrukcji drewnianych. Część badaczy postawiła na tej podstawie hipotezę, że wschodnią granicę miasta mógł zabezpieczać nie wał, a gęsta palisada osadzona na stoku skarpy. Wyłącznie domysły snuć możemy także w kwestii przebiegu wału miejskiego w rejonie dzisiejszego pl. Zamkowego i Zamku. Zagadką wciąż pozostaje sposób, w jaki powiązano go z ziemno-drewnianymi fortyfikacjami otaczającymi wówczas gród. Nie wiemy, czy — podobnie jak w północnej części miasta — wał zbiegał w dół skarpy skrajem wąwozu strumienia Kamionki, czy też łączył się z wałem grodowym gdzieś w pobliżu zamkowej Wieży Wielkiej. Jak by nie było, wał, o ile w ogóle istniał, już po kilkunastu, może kilkudziesięciu latach zaczęto rozbierać ze względu na jego anachroniczną i nietrwałą konstrukcję. Pozazdrościwszy torunianom, śladem starych, splantowanych ziemnych umocnień warszawiacy poprowadzili fortyfikacje z prawdziwego zdarzenia, wznosząc w kilku etapach solidne, ceglane mury obronne.
Czas na cegłę, czyli fenomen murowanych obwarowań Starej Warszawy
Mimo upływu lat, badacze najdawniejszej historii stolicy wciąż zachodzą w głowę, co spowodowało, że książęta mazowieccy zdecydowali, iż to właśnie Warszawa stanie się miejscem ambitnej, kosztownej i czasochłonnej inwestycji, jaką bez wątpienia było otoczenie miasta ceglanym murem obronnym. Przecież ten bardzo młody naówczas ośrodek o marginalnym zdawać by się mogło znaczeniu, dopiero szukał dla siebie miejsca wśród innych, cieszących się z dawna ugruntowaną pozycją miast Mazowsza. Sprawa jest tym bardziej zagadkowa, że to właśnie w Warszawie wznoszenie murów rozpoczęto najwcześniej. W chwili gdy w pierwszym czy może drugim dziesięcioleciu XIV w. wokół syreniego grodu ruszała budowa pierwszego odcinka ceglanych fortyfikacji, murów obronnych nie posiadał żaden inny ośrodek na Mazowszu, w tym dużo starsze i cieszące się zdecydowanie większą rangą, jak choćby Płock, Ciechanów, Czerwińsk nad Wisłą i Pułtusk. Ostatecznie tylko w trzech średniowiecznych mazowieckich miastach pojawiły się ceglane obwarowania. Były to: Warszawa (początek budowy murów prawdopodobnie przed 1339 r.), Płock (początek budowy murów po 1353 r.) i Pułtusk (tutaj mur obronny wzniesiono najpóźniej, bo dopiero na początku XVI w.). Po tym, jak w końcu XV w. Starą Warszawę otoczono drugą linią ceglanych fortyfikacji, a w 1548 r. dostawiono do nich Barbakan, miasto to stało się jednym z kilku najlepiej ufortyfikowanych ośrodków w Polsce.
Temat datowania najstarszego odcinka ceglanych fortyfikacji warszawskich, który zdaniem większości badaczy został wzniesiony z inicjatywy księcia Trojdena I już kilkanaście lat po lokacji miasta, pozostaje wciąż otwarty i stanowi szerokie pole dla sporów naukowych. Zważywszy na fakt ekonomicznego i cywilizacyjnego zacofania dzielnicy mazowieckiej w stosunku nie tylko do zachodniej Europy, ale nawet ziem polskich, pojawienie się w Warszawie imponujących, murowanych obwarowań niedługo po lokacji miasta, w dodatku wcześniej niż w jakimkolwiek innym ośrodku miejskim Mazowsza, jest zjawiskiem trudnym do wytłumaczenia i bez wątpienia wyjątkowym.
W przeciwieństwie do zabytków drewnianych, gdzie z pomocą w ustaleniu czasu ich powstania przychodzi metoda datowania radiowęglowego czy dendrochronologicznego, precyzyjne określenie wieku cegły jest w praktyce niezwykle trudne, często wręcz niemożliwe. Od kilkudziesięciu lat w świecie nauki znana jest technika ustalania czasu powstania cegły metodą datowania termoluminescencyjnego, niemniej obok szeregu zalet, metoda ta ma wiele ograniczeń, ponadto jest kosztowna i w Polsce niemal niestosowana. W takiej sytuacji badaczom przychodzą z odsieczą metody prostsze, ale mniej precyzyjne i często zawodne. Można do nich zaliczyć między innymi badanie składu zaprawy murarskiej, analizę wymiarów cegieł i typów wątków ceglanych czy wreszcie krytyczną ocenę źródeł pisanych, które akurat w kontekście Warszawy średniowiecznej są nad wyraz skąpe. Co więcej, źródła pisane, zwłaszcza jeśli tylko pośrednio wzmiankują o interesujących naukowców wydarzeniach historycznych czy obiektach, pozwalają na różne, osadzone często na przeciwległych biegunach, interpretacje. W efekcie otrzymujemy szereg ciekawych, ale rozbieżnych i wykluczających się wzajemnie, hipotez.
Zagadkowe początki, czyli o tym, kiedy właściwie książęta rozpoczęli budowę murów i skąd wzięli na to wszystko pieniądze
Jeśli przyjąć za częścią badaczy, że legaci papiescy sporządzający w 1339 r. akta procesu polsko-krzyżackiego, pisząc o Warszawie jako mieście otoczonym murem, intra muros, faktycznie mieli na myśli ceglany mur obronny, a tak, w sposób bezpośredni, można przecież interpretować wspomniane dokumenty, oznaczałoby to jedno — mur musiał powstać przed 1339 r. Nie sposób jednak nie zauważyć, że taka interpretacja rodzi szereg istotnych pytań, wśród których prym wiodą następujące: co spowodowało, że Warszawa jako pierwsza na Mazowszu otrzymała mury obronne i skąd Trojden I zdobył fundusze na tę inwestycję?
W odpowiedzi na pytanie o pierwszeństwo Warszawy w uzyskaniu solidnych obwarowań przychodzi mi na myśl tylko jedno racjonalne wyjaśnienie. Wydaje się, że książęta, z jakichś nieznanych dzisiaj bliżej powodów, traktowali młody organizm miejski jako coś więcej niż tylko jeden z wielu podobnych ośrodków rozsianych po nizinach Mazowsza. Jakie dalekosiężne plany mógł mieć Bolesław II i jego następca Trojden I w stosunku do Warszawy? Trudno powiedzieć, niemniej możemy wskazać te czynniki, które pomagały książętom w podejmowaniu takich, a nie innych decyzji. Jeden z najważniejszych, pośrednio sugerujących potrzebę solidnego zabezpieczenia miasta, to jego szybko wzrastająca pozycja gospodarcza i bogacenie się mieszczan. Warszawę zlokalizowano przecież na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych, wśród których główną rolę grał szlak czarnomorski. Nie bez znaczenia było sąsiedztwo brodów wiślanych wykorzystywanych jako przeprawy czy obecność rzeki jako takiej. Wisła stanowiła wówczas jeden z najważniejszych traktów komunikacyjnych na osi północ-południe. Jeśli spojrzymy na Warszawę w jej początkach przez pryzmat lokalizacji niemal idealnej, pomiędzy bogatym zachodem z napędzającym rozwój gospodarczy związkiem miast hanzeatyckich, a nieco tajemniczym wschodem z bogactwem cieszących się niesłabnącą popularnością towarów orientalnych, to z pozoru niezrozumiała idea budowy kosztownych murów obronnych już na początku XIV w., zaczyna nabierać sensu.
Tego, w jaki sposób Trojden zdobył środki na budowę, przy założeniu, że to za jego panowania i z jego inicjatywy rozpoczęto wznoszenie ceglanych fortyfikacji wokół Starej Warszawy, możemy się tylko domyślać. Z niemałą pomocą przychodzą nam źródła pisane, które świadczą, że około 1310 r. książę ożenił się z Marią, siostrą książąt halicko-włodzimierskich z dynastii Rurykowiczów. Mamy pełne podstawy ku temu, by sądzić, że żona wywodząca się z tak wysokich sfer z gołymi rękoma do ołtarza nie przystąpiła. Wręcz przeciwnie, powinniśmy się raczej spodziewać, że wniosła pokaźne wiano, które wydatnie zasiliło Trojdenowy skarbiec. Ale to bynajmniej nie wszystko. Niedługo po ślubie Trojdena i Marii zmarli bezpotomnie ostatni po mieczu książęta z halickiej linii Rurykowiczów. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji, toteż Trojden I, przy niemałym wsparciu Władysława Łokietka, ulokował na tronie w Haliczu swego syna Bolesława, który jako książę halicko-włodzimierski przyjął imię Bolesław Jerzy II. Na drugim zjeździe w Wyszehradzie w 1338 lub 1339 r. ustalono, że następcą Bolesława Jerzego II na tronie halickim będzie sam król Kazimierz Wielki. Może właśnie w tym fakcie należy dopatrywać się źródła kolejnych funduszy na prowadzoną z rozmachem inwestycję przy murach miejskich i w ogóle na zadziwiająco szybki, nawet jeśli wziąć pod uwagę lokalizację, rozwój Warszawy? Trudno przecież wyobrazić sobie, że Trojden zrzekł się praw do tak łakomego kąska, jakim było księstwo halicko-włodzimierskie, za przysłowiowe dziękuję. Rekompensata od króla musiała być sowita.
O Krzyżakach i procesie warszawskim słów kilka
Zakon krzyżacki (pełna nazwa to Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie) był jednym z najpotężniejszych średniowiecznych zakonów rycerskich. Został założony w 1190 r. w Palestynie przez rycerzy pochodzenia niemieckiego, uczestników III wyprawy krzyżowej. Krzyżacy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że tereny, które zdobywali, często imając się wyjątkowo brutalnych metod, prędzej czy później mogą ponownie wpaść w ręce niewiernych, a oni sami pozostaną na przysłowiowym lodzie. Fakt ten musiał wzbudzać poczucie lekkiego dyskomfortu u zazwyczaj pewnych siebie rycerzy spod znaku czarnego krzyża, skoro bez zbędnej zwłoki przystąpili do poszukiwań odpowiedniego rozwiązania. Sposobność zażegnania problemu pojawiła się już na początku XIII w. Otóż w 1211 r., król Węgier Andrzej II Arpadowicz, szukając militarnego wsparcia w odpieraniu ataków Połowców nękających Siedmiogród, postanowił zwrócić się o pomoc do zakonników. Andrzej II pozwolił Krzyżakom osiedlić się w Siedmiogrodzie w zamian za jego ochronę przed najazdami. Jednak węgierski król, nie w ciemię bity, szybko zorientował się w zamysłach braciszków, którzy bezceremonialnie postanowili wprowadzić w życie plan zbudowania w Siedmiogrodzie własnego państwa. Przewidujący władca słusznie dopatrywał się w działaniach zakonników zagrożenia dla Węgier, dlatego, nie zwlekając zbyt długo, w 1225 r. przegnał ich ze swoich ziem. Tym sposobem Krzyżacy zostali z niczym, jednak łaskawy los uśmiechnął się do nich już rok później.
Na przełomie XII i XIII w., za sprawą częstych najazdów Prusów, Litwinów i Jaćwingów, Mazowsze zmieniło się z dzielnicy stosunkowo spokojnej w miejsce nader niebezpieczne. Agresorzy niszczyli, palili i grabili niemal wszystko, co stanęło im na drodze. Podobnie zatem, jak wcześniej król Węgier, tak książę Konrad I Mazowiecki, nie widząc innego sposobu na ochronę swoich ziem, podjął w 1226 r. negocjacje z zakonem i jeszcze w tym samym roku postanowił sprowadzić Krzyżaków na swoje ziemie. Z pewnością nawet przez myśl mu nie przeszło, że swoją, wówczas wydawać by się mogło rozsądną decyzją (choć czy na pewno rozsądną? — wszak doświadczenia Węgrów z zakonem powinny być mu dobrze znane…), przysporzy swym następcom niemałych kłopotów na kolejnych — bagatela — kilkaset lat. Ziemia chełmińska, w której rozlokowali się zakonnicy, w 1228 r. została nadana im oficjalnie w formie dzierżawy, ale zgodnie z umową książę zachowywał do niej wszelkie prawa.
Niedługo trzeba było czekać na to, by zakonnicy pokazali swoją prawdziwą twarz, co, jak śmiem przypuszczać, musiało jednak wymagać od nich sporo wysiłku. Przecież najczęściej jeden z drugim, waleczni rycerze, od stóp, do wspomnianych twarzy, a właściwie głów, zakuci byli w metalowe zbroje. A jednak! Chwaty, postarali się i udowodnili, że potrafią… Tuż po sprowadzeniu się do ziemi chełmińskiej rozpoczęli, subtelny z początku, z czasem zaś coraz bardziej jawny i agresywny spektakl intryg, knowań i oszustw, z którego zresztą nie zrezygnowali aż po kres swej moralnie wątpliwej działalności. Dzięki kłamstwom i podrobionym dokumentom, w 1234 r. Krzyżacy uzyskali bullę papieską stanowiącą, że dysponują pełnią praw do ziemi chełmińskiej i zdobyczy pruskich.
Konflikt między Krzyżakami, a Polakami nabrzmiewał z każdym rokiem. Kiedy na przełomie XIII i XIV w. rozzuchwaleni zakonnicy coraz śmielej poczynali sobie na bezprawnie zagarniętych ziemiach, osłabiona rozbiciem dzielnicowym Polska nie była gotowa na zbrojne stawienie czoła ich zapędom. Jednak kroplą, która przebrała dzban, stało się zagarnięcie przez Krzyżaków Pomorza Gdańskiego i Gdańska w latach 1308 — 1309.
Dekadę później, w 1320 r., Władysław Łokietek, który nigdy nie pogodził się z utratą Pomorza, dokonał rzeczy niecodziennej — doprowadził do końca proces jednoczenia kraju po rozbiciu dzielnicowym i koronował się w Krakowie na króla Polski. Świeżo upieczony władca zdawał sobie sprawę z tego, że kraj, nad którym właśnie objął rządy, jest zbyt słaby, by wystąpić zbrojnie przeciwko Krzyżakom. Czego jednak nie da się wywalczyć orężem, można spróbować zdobyć dzięki potędze dyplomacji. Po ten właśnie sposób postanowił sięgnąć Łokietek pozywając zakon krzyżacki przed sąd papieski z żądaniem zwrotu zagarniętych ziem. Rozprawa, dziś znana pod nazwą pierwszego procesu polsko-krzyżackiego, odbyła się w Inowrocławiu. Wyrok, który zapadł w 1321 r., nakazywał zakonowi zwrot Pomorza Gdańskiego. Też macie w tym miejscu wątpliwości co do tego, czy wyrok został przez zakonników uznany i wykonany? Bardzo słusznie… Krzyżacy oczywiście nie zgodzili się z orzeczeniem i lawirując uzyskali u papieża zawieszenie obowiązku jego wykonania. Zachęceni takim obrotem spraw, czując się bezkarnie, nie tylko nie zwrócili Polakom Pomorza Gdańskiego, ale zagarnęli kolejne ziemie, między innymi dobrzyńską i Kujawy, przy okazji paląc, plądrując, mordując i uprowadzając jeńców.
Jak by tego było nie dość, w 1331 r., w celu dalszych podbojów, agresorzy zawarli sojusz z królem Czech Janem Luksemburskim. Na szczęście, mimo iż sytuacja wyglądała na bardzo groźną, rozeszła się po kościach. Po nierozstrzygniętej, poprowadzonej przez Łokietka bitwie pod Płowcami, do której doszło 27 września 1331 r., Krzyżacy wycofali się, a ich kampania na ziemiach polskich, w których liczyli na wsparcie króla Czech, spaliła na panewce. Uparci zakonnicy, którzy nawet przez chwilę nie potrafili usiedzieć w miejscu, wrócili na Kujawy już niespełna rok później i po kilku dniach oblężenia zdobyli Brześć Kujawski, a niedługo potem Inowrocław oraz Pakość. Tym razem sędziwy król nie miał już sił na kontratak i nie zareagował na ekscesy uciążliwych sąsiadów. Zmarł w 1333 r. w wieku 73 lat.
Władysława Łokietka na polskim tronie zastąpił jego syn, Kazimierz III nazwany przez potomnych Wielkim. Jako sprawny dyplomata doprowadził w 1335 r. do I Zjazdu Wyszehradzkiego. Tutaj, za niebagatelną sumkę wypłaconą Czechom w groszach praskich i za uznanie zwierzchności ich króla Jana Luksemburskiego (z którym jeszcze niedawno Krzyżacy mieli w planie łupić polskie ziemie) nad Śląskiem, doprowadził do tego, że czeski władca zrzekł się wszelkich roszczeń do korony polskiej. Tym samym Kazimierz Wielki został jedynym i pełnoprawnym pretendentem do polskiego tronu. Dla sojuszu czesko-krzyżackiego był to ostateczny cios. Na zjeździe w Wyszehradzie król chciał przy okazji uzyskać zwrot ziem zagarniętych wcześniej Polsce przez Krzyżaków. Sprawą zajął się sąd arbitrażowy reprezentowany przez władców Czech i Węgier. Wyrok, w którym strona polska odniosła połowiczny sukces, nie zadowolił Kazimierza Wielkiego. Taki obrót spraw stał się bezpośrednią przyczyną podjęcia przez króla decyzji o podaniu sporu z zakonem pod kolejny sąd papieski.
Tym razem proces, do którego doszło w 1339 r., odbył się nie w Inowrocławiu, a w Warszawie, niedawno lokowanym mieście, które nieco z zaskoczenia i przebojem wkroczyło na arenę międzynarodowych rozgrywek politycznych. Efektem procesu warszawskiego był wyrok, który nakazywał Krzyżakom zwrot Pomorza Gdańskiego, Kujaw i ziemi dobrzyńskiej. Cóż jednak z tego, skoro, podobnie jak poprzednio, zakonnicy dowiedli, że wykonywanie nakazów sądowych nie leży w ich naturze… Od wyroku, który został ogłoszony 15 września 1339 r. w kościele farnym św. Jana, Krzyżacy odwołali się do papieża i stosując różnego rodzaju wybiegi nie dopuścili do jego uprawomocnienia się. Ostatecznie papież nakazał ponowne rozpatrzenie sporu i w 1341 r. wyznaczył komisję, która miała znaleźć rozwiązanie satysfakcjonujące obie strony. W efekcie jej prac doszło do pokoju kaliskiego zawartego w 1341 r. między państwem zakonnym, a Polską. Na jego mocy Krzyżacy zostali zobowiązani do zwrotu ziemi dobrzyńskiej i Kujaw, ale zatrzymywali Pomorze Gdańskie i ziemię chełmińską. A Kazimierz Wielki? — cóż, znalazł się w punkcie wyjścia. Dobrze, że nieszczęśnik nie mógł wiedzieć, iż Pomorze wróci do macierzy za jakieś, bagatela, sto trzydzieści lat…
Tak o okolicznościach drugiego procesu polsko-krzyżackiego i możliwych powodach wytypowania Warszawy na miejsce jego przeprowadzenia pisze historyk i znawca średniowiecza, Marcin Sałański:
„Badacze dziejów Warszawy podkreślają, że wybór tego miasta na miejsce procesu polsko-krzyżackiego jest niewątpliwym dowodem na znaczny rozwój urbanistyczny i gospodarczy warszawskiego ośrodka. To także jeden z przejawów politycznego zbliżenia pomiędzy księciem czerskim Trojdenem a Kazimierzem Wielkim. Nie można jednoznacznie stwierdzić, że obaj władcy stali się sojusznikami, ale na pewno mieli wspólne interesy. Krzyżacy zaczęli powoli stanowić zagrożenie dla swojego byłego mazowieckiego sojusznika, a sam Kazimierz liczył na wciągniecie dzielnicy w strefę swoich wpływów. Okazją do zbliżenia były m.in. wydarzenia na Rusi. Rządzący Rusią halicko-włodzimierską piastowski książę Bolesław Jerzy w 1338 roku przepisał swoje księstwo w razie bezpotomnej śmierci na rzecz Kazimierza Wielkiego.
Gdy w 1340 roku został otruty, jego mazowieccy krewni nie robili królowi polskiemu żadnych przeszkód, a wręcz przeciwnie — rycerstwo mazowieckie brało udział w wyprawach na Ruś. Współpraca ta miała dwie podstawy. Kazimierz obiecał książętom mazowieckim odszkodowanie za odstąpienie praw do schedy po Bolesławie Jerzym, a w grę wchodziła pewnie także pozycja Warszawy. Król musiał podczas rozmów z Trojdenem obiecać kupcom warszawskim nieprzerwany dostęp do rynków na Rusi, które były otwarte dla kupców mazowieckich za czasów poprzedniego władcy. Być może ustalenia zapadły jeszcze przed 1339 rokiem. W efekcie król mógł przeforsować kandydaturę Warszawy jako miejsce procesu, by podnieść rangę ośrodka aspirującego do statusu ważnego gracza w handlu ruskim.
Z punktu widzenia logiki politycznej do procesu warszawskiego doszło w następstwie odwlekanej przez Kazimierza realizacji postanowień wyszehradzkich z 1335 roku. Pokój ten pierwotnie miał być wielkim sukcesem młodego polskiego króla. Czeski i węgierski król mediujący w sporze polsko-krzyżackim wydali jednak wyrok niekorzystny dla Polski. Zakon zobowiązany był oddać Kujawy i ziemię dobrzyńską, ale Kazimierz miał zrezygnować z Pomorza Gdańskiego i ziemi chełmińskiej na rzecz Krzyżaków, którzy otrzymaliby te ziemie jako wieczystą jałmużnę. Kazimierz na taki stan rzeczy nie chciał i nie mógł się zgodzić. Polska podjęła w efekcie szereg zabiegów dyplomatycznych, których celem było przekonanie do polskiej sprawy papieża Benedykta XII.
W listach słanych do Awinionu król Kazimierz oskarżał Zakon o zabór ziem Królestwa dokonany „nie bez wielkiej rzezi chrześcijan i spalenia nawet stu kościołów”. Swoją suplikę wysłał także arcybiskup Janisław, który przedstawiał Krzyżaków jako bezbożników którzy sprzeniewierzyli się swojej powinności wyznaczonej im przez papieża — zamiast bronić kościołów, przyłożyli rękę do ich zniszczenia. Wszędzie tam gdzie ucierpiały Domy Boże od gwałtów i mordów cierpieli zwykli wierni. Narracja jaką przyjęła strona polska akcentowała fakt, że zabory krzyżackie odbijały się nie tylko na kondycji państwa, ale także i Kościoła rzymskiego.
Papież zapoznawszy się z dokumentami uznał, że mistrz i bracia zakonni mogli ulec infamii. Nuncjuszom Galhardowi z Carces i Piotrowi z Le Puy zlecił śledztwo w sprawie polskich skarg i wydanie wyroku. Proces przeciwko Krzyżakom uznano za proces karny, a jego przedmiotem stały się rabunki ziem, zabójstwa, uprowadzenia ludzi, gwałty i podpalenia. Taki obrót sprawy wyraźnie wskazywał, że papież stawał po stronie Kazimierza Wielkiego, a dla Zakonu, jako państwa szerzącego wiarę chrześcijańską wśród pogan, było to olbrzymim wizerunkowym ciosem.
Inauguracyjna sesja procesu odbyła się w domu wójta warszawskiego przed południem. Nad Wisłę przyjechali najważniejsi dostojnicy polscy i papiescy. Obecni byli m.in. biskupi krakowski i poznański oraz dziesiątki kujawskich i wielkopolskich rycerzy. Na pewnym etapie w procesie brał udział sam król Kazimierz. Ponieważ Krzyżacy zakwestionowali kompetencje wyznaczonych przez papieża sędziów oraz odmówili przyjęcia pozwu, proces odbył się bez udziału zakonnych przedstawicieli. Od samego początku polski władca nie wierzył zatem w skuteczność papieskiego sądu. Proces warszawski miał być jedynie oskarżycielską trybuną, sposobem na utrwalenie w opinii publicznej obrazu krzywd jakich Korona doznała przez Zakon i atutem w dalszej walce. Wytoczenie Krzyżakom sprawy sądowej przed Stolicą Apostolską stanowiło jedynie dyplomatyczny manewr, którego celem było nie tyle wypracowanie lepszych warunków, co pogrzebanie krzyżackiej opinii.”
Na tym sprawa stosunków polsko-krzyżackich oczywiście się nie kończy, wszak „najciekawsze” na Polaków dopiero czekało (dość wspomnieć wojnę z zakonem na początku XV w. i słynne zwycięstwo grunwaldzkie roku 1410), niemniej to już temat na inną opowieść.
Pomimo dosyć przekonującej argumentacji, która pozwala formułować ostrożne założenie, że przynajmniej pierwszy odcinek wewnętrznego pierścienia murów obronnych Starej Warszawy, od Wieży Dworzan (Bramy Krakowskiej), do wylotu ul. Piekarskiej lub nawet dalej, do Wąskiego Dunaju, wzniesiono już przed 1339 r., spore grono badaczy uważa tak wczesny start inwestycji za niemożliwy. Czas rozpoczęcia budowy murów przesuwany jest przez nich na początek lat 50. XIV w., czyli zrównywany z momentem, w którym zaczęły piąć się w górę fortyfikacje Płocka. Paradoksalnie, mimo iż opinie obu stron dyskursu całkowicie różnią się od siebie, wywodzone są z tych samych, choć odmiennie interpretowanych dokumentów. Do najistotniejszych materiałów źródłowych i w zasadzie jedynych bezpośrednio wzmiankujących o obwarowaniach Starej Warszawy, na treści których opierają się badacze podejmujący próby ustalenia chronologii budowy murów obronnych, zaliczają się:
• akta procesu polsko-krzyżackiego — 1339 r.,
• przywilej nakazujący mieszczanom warszawskim budowę murów w zamian za wolniznę i nadania — 1379 r. i 1384 r.,
• potwierdzenie prawa chełmińskiego dla Warszawy — 1413 r.
W swoich dociekaniach uczeni posiłkowali się i wciąż posiłkują także szeregiem innych dokumentów, niemniej to właśnie te wymienione wyżej stanowią dla nich swoistą bazę, fundament na którym opierają rozmaite hipotezy.
Walka na argumenty, czyli naukowy spór o daty
Do polemiki między uczonymi doszło już w latach 70. XIX w. W opinii Wilhelma Kolberga, zapalonego odkrywcy i badacza starożytności warszawskich (tak romantycznie nazywano wówczas wszystko co stare, wyłaniające się spod współczesnej Kolbergowi zabudowy), który jako pierwszy podjął się ustalenia przebiegu murów obronnych i sklasyfikowania ich zachowanych partii, ceglane obwarowania zaczęto wznosić już w końcu XIII w. W opozycji do niego stanęli między innymi Aleksander Wejnert i Franciszek Sobieszczański. Obaj uzasadniali, że tak młodego miasta nie mogło być stać na wystawienie murów.
W okresie międzywojennym szczegółowego opracowania chronologii murów obronnych podjął się Maksymilian Baruch. Swoje wnioski, oparte zasadniczo na spostrzeżeniach poprzedników, przedstawił w monografii pt. Warszawa średniowieczna. Dawne mury warowne miasta Starej Warszawy. Realizację pierwszego etapu inwestycji Baruch wydatował na przełom XIII i XIV w., czyli jeszcze przed rokiem 1339, zaś wzniesienie muru od strony Wisły na lata 1379—1388. Na podstawie analizy dokumentu z 1413 r. uczony podjął też próbę ustalenia czasu rozpoczęcia budowy zewnętrznego obwodu murów, proponując początek XV w., tuż po roku 1413. Aktualny stan wiedzy pozwala nam na przesunięcie startu tej inwestycji na koniec XV w. lub nawet przełom wieków XV i XVI. Warto nadmienić, że z chronologią przedstawioną przez Maksymiliana Barucha zgodził się sam Jan Zachwatowicz, który prowadził w tym czasie prace terenowe. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem nie tylko w środowisku naukowym, ale też wśród rzeszy warszawiaków. Prace te polegały na odsłonięciu murów obronnych spod późniejszej zabudowy na odcinku od ul. Nowomiejskiej do ul. Wąski Dunaj i na uporządkowaniu przyległego terenu. Zaskakującą hipotezę, stojącą w całkowitej opozycji do opracowania Barucha, choć opartą na analizie tych samych dokumentów, wysunęła w 1938 r. Janina Boczkowska, która doszła do wniosku, że obie linie murów obronnych, wewnętrzną i zewnętrzną, budowano równolegle i obie powstały jeszcze przed rokiem 1339. W jej opinii, do 1379 r. obwód murów został domknięty od strony Wisły, zaś w 1413 r. w pełni już ukształtowane fortyfikacje jedynie uporządkowano i zreperowano. Hipoteza Boczkowskiej, choć śmiała, nie przetrwała próby czasu.
Tuż po zakończeniu II wojny światowej badania murów prowadzono w zupełnie nowych realiach, w zespole zabytkowym, który uległ niemal całkowitej zagładzie. W latach 1949—1952 pracami badawczymi przy staromiejskich fortyfikacjach kierowali Aleksandra Świechowska i Zdzisław Tomaszewski. Właśnie wtedy, w trakcie wykopalisk archeologicznych zlokalizowanych w pasie międzymurza, badaczom udało się odkryć relikty, które zostały zinterpretowane jako resztki ziemnego wału obronnego z przełomu XIII i XIV w. W latach 1959—1963 dogłębne i metodyczne badania murów prowadził Jarosław Widawski. Tematyką obwarowań Starego Miasta zajmowali się w tamtym czasie także Jan Zachwatowicz, Aleksander Gieysztor, Bohdan Guerquin, Juliusz Gomulicki, Adam Miłobędzki i wielu innych. Lata 50. i 60. XX w. można określić mianem tych, w których na bazie badań terenowych ukształtowały się obowiązujące po dziś dzień poglądy na temat czasu powstania poszczególnych odcinków warszawskich fortyfikacji doby średniowiecza. W procesie ich krystalizowania się, nie sposób pominąć wspomnianego już Jarosława Widawskiego, który wniósł olbrzymi wkład w poszerzanie wiedzy o murach Starej Warszawy. Jego działania okazały się szczególnie wartościowe ze względu na to, iż w sposób precyzyjny, wykonując mrówczą pracę, krok po kroku dokonał rozwarstwienia chronologicznego wszystkich partii murów. Łącząc wyniki badań w terenie z wnikliwą analizą dostępnych dokumentów, a także oceną sytuacji polityczno-militarnej średniowiecznej Warszawy, Widawski sformułował ostateczne wnioski, które zasadniczo, z niewielkimi tylko odstępstwami, stały się również podstawą dla moich rozważań dotyczących datowania poszczególnych odcinków murów obronnych.
Akta procesu warszawskiego 1339 r., czyli o tym, na ile sposobów można interpretować stare dokumenty
Jednym z nieocenionych źródeł wiedzy dla poznania najdawniejszej historii Warszawy są akta sądu papieskiego, w których został zrelacjonowany przebieg procesu polsko-krzyżackiego w 1339 r. Wybór Warszawy na miejsce posiedzenia trybunału papieskiego zaakceptowali pochodzący z Francji legaci Galhard i Piotr, którzy po przeprowadzeniu inspekcji wystawili dokument datowany w Warszawie — in villa de Warszow. Można w nim przeczytać, że Warszawa jest miejscem obwiedzionym murem — locum praedictum, qui muro circumdatus est. Wspomniany akt sugeruje też, że Warszawa w 1339 r. posiadała już typowo miejski charakter (legaci papiescy wymieniają szkołę, dwa kościoły, siedzibę wójta i rozwinięte rzemiosło). Żeby jednak nie było zbyt łatwo, zamieszajmy odrobinę w uporządkowanym obrazie, jaki zdaje się wyłaniać z analizowanego przez nas przekazu. Wszak zwolennicy hipotezy przesuwającej czas budowy pierwszych partii murów obronnych na początek 2. połowy XIV w., użyte przez legatów sformułowania villa (wieś) i locus (miejsce) uznają za wystarczający dowód na niemiejski charakter Warszawy roku 1339. Dowodzi to też ich zdaniem jednoznacznie braku możliwości tak wczesnego obwiedzenia ośrodka ceglanymi fortyfikacjami. Problem jednak w tym, że w opinii wielu historyków średniowiecza, terminu locus używano w stosunku do osad typowo miejskich, ale lokowanych pod grodem, a taką właśnie przygrodową osadą była Warszawa. Co jeszcze ciekawsze, prawdopodobnie to właśnie pojęcie locus, czyli miejsce, stało się fundamentem, na którym wyrosło określenie miasto (miejsce => miasto). Istnieje też racjonalne wyjaśnienie dla słowa villa, które w stosunku do Warszawy pojawia się w dokumencie. Obaj legaci pochodzili z Francji, toteż przypuszczalnie nie używali go w znaczeniu villa — wieś, ale ville, czyli z francuskiego miasto.
Z wątpliwościami narosłymi wokół interpretacji dokumentów z 1339 r. oraz czasu powstania pierwszego odcinka murów obronnych, postanowiła zmierzyć się Izabella Galicka w artykule Mury obronne Warszawy (Jeszcze jedna próba chronologii), który ukazał się w 1972 r. w XIII tomie Studiów Warszawskich — Warszawa Średniowieczna. Oddajmy głos uczonej:
(…) Zgodnie z najnowszym stanem badań trzeba przyjąć, że miasto założono na przełomie XIII i XIV w., za rządów Bolesława II (1294—1313), obok grodu wzniesionego nieco wcześniej (…), przejmującego funkcję pobliskiego grodu w Jazdowie, zniszczonego w 1262.
Nowo lokowane miasto rozplanowane zostało według reguł urbanistycznych swego czasu. Znaczną część obszaru zarezerwowano dla gospodarstwa książęcego. Obszar ten, bardzo rozległy, zajmował tereny późniejszego Zamku, pl. Zamkowego, powierzchnię przylegającą od południa do kościoła św. Jana oraz późniejsze Kanonie i nie podlegał jurysdykcji miejskiej. Na tym obszarze znajdował się gródek kasztelański zapewne nieznacznie wyprzedzający założenie miasta. Całe miasto otoczono wałem ziemnym (odnalezionym w czasie badań archeologicznych i datowanym na około roku 1300), usypanym z gliny i piasku, przebiegającym na miejscu obecnego międzymurza. Od strony Wisły istniały drewniane umocnienia obronne, rodzaj palisady.
Wzmiankowany tutaj dokument z 1339 r. mówi o otoczeniu Warszawy murem (ad locum praedictum, qui muro circumdatus est). Z paru względów wydaje się jednak nieprawdopodobne istnienie murów w Warszawie już w 1339 r., w świeżo lokowanym mieście (…). Najważniejszy od wczesnopiastowskich czasów ośrodek Mazowsza, stołeczny Płock otrzymał mury dopiero po 1353 r., a Pułtusk jeszcze później, bo w początkach XVI w. Poza tym nie znane są na Mazowszu żadne inne przykłady murowanych obwodów warownych. Budownictwo murowane rozpoczyna się na Mazowszu wschodnim na szerszą skalę dopiero właściwie w 1 poł. XV w. Jeżeli istotnie warszawski obwód murowany istniał choćby częściowo w 1339 r., a wzniesiono go jeszcze wcześniej (sam okres budowy trwał co najmniej kilka lub kilkanaście lat), to wał zbudowany ok. 1300 r. funkcjonowałby stosunkowo krótko, co nasuwa poważne wątpliwości. Określenie w dokumencie z 1339 r. miejscowość obwiedziona murem wydaje się obowiązujące. Istnieje jednak możliwość interpretacji zwrotu, która pozwala na przyjęcie innego rozwiązania: potężny wał o podstawie 16 m i przypuszczalnej wysokości ok. 6 — 7 m mógł być określony przez legatów papieskich — przybyszów z Francji jako mur, skoro nie znali oni pojęcia wału jako elementu obronnego, a każdy obwód warowny wokół miasta był dla nich równoznaczny z murem, wyrosłym z antycznej tradycji castrum.
W dalszej części artykułu Galicka, bazując na znanych jej odkryciach i hipotezach, podjęła próbę uporządkowania chronologii budowy poszczególnych odcinków obwarowań staromiejskich. Szerzej z tym ciekawym zagadnieniem zdecydowałem zmierzyć się w rozdziale drugim, w którym porównuję najważniejsze hipotezy dotyczące ewolucji fortyfikacji średniowiecznej Warszawy, ale też pozwalam sobie na zapożyczenie z nich tego, co w mojej ocenie najbardziej przekonujące i… proponuję autorską wersję rozwoju wypadków. Niemniej bez obaw, rewolucji nie będzie. Wszak moja wersja nie różni się tak bardzo od aktualnie obowiązującej.
Kiedy mury obronne stały się passé, czyli od zapomnienia do drugiej młodości
Warszawiacy w zasadzie nigdy nie mieli okazji stanąć na murach celem bezpośredniej obrony miasta przed wrogiem. Solidne, ceglane fortyfikacje skutecznie zniechęcały śmiałków do ewentualnych prób ich forsowania. Paradoksalnie jednak zdarzyło się, że Polacy musieli własne mury… zdobywać. Miało to miejsce w 1656 r. podczas potopu szwedzkiego, kiedy wojska polsko-litewskie stanęły przed niełatwym zadaniem odbicia miasta z rąk stacjonującej w nim szwedzkiej załogi króla Karola Gustawa, którą dowodził feldmarszałek Wittenberg. Jak mógł wyglądać atak wojsk Korony i Litwy na Starą Warszawę i zainstalowanego w niej okupanta? By się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć po powieść Henryka Sienkiewicza pt. Potop. Na kartach książki autor przenosi nas w sam środek wydarzeń.
Jak Polacy z rąk szwedzkich miasto odbijali
Dnia 1 lipca, między Powązkami a osadą nazwaną później Marymontem, odbyła się wielka msza polowa, której dziesięć tysięcy ludzi wojsk kwarcianych słuchało w skupieniu ducha. Król ślub uczynił, że w razie zwycięstwa kościół Najświętszej Pannie wystawi. Ślubowali za jego przykładem, każdy wedle możności, dygnitarze, hetmani, rycerstwo, nawet prości żołnierze, gdyż ów dzień miał być dniem ostatecznego szturmu. Po skończeniu mszy ruszył każdy z wodzów do swojej komendy. Więc pan Sapieha stanął naprzeciw kościoła Świętego Ducha, który wówczas za murami leżał, ale że był do nich kluczem, został zatem potężnie przez Szwedów umocnion i wojskiem należycie obsadzony. Pan Czarniecki miał Gdańskiego Domu dobywać, tylna bowiem ściana tej budowli stanowiła część obwodowego muru, i przebiwszy go, można się było dostać do miasta. Piotr Opaliński, wojewoda podlaski, z Wielkopolany i Mazurami od Krakowskiego i Wisły zmierzał. Kwarciane pułki tkwiły naprzeciw Bramy Nowomiejskiej. Luda było tyle, że niemal więcej niźli przystępu do murów; cała płaszczyzna, wszystkie okoliczne podmiejskie wioski i błonia zalane zostały morzem ludzkim, za którym bielały namioty, za namiotami wozy, aż hen! wzrok gubił się w sinym oddaleniu, nim krańca tego mrowiska sięgnąć zdołał.
Zastępy owe stały w zupełnej gotowości, z bronią podaną już naprzód i wysuniętą do biegu nogą, gotowe w każdej chwili rzucić się ku wyłomom uczynionym przez działa wielkiego kalibru, a zwłaszcza przez ciężkie kartauny zamojskie. Działa nie ustawały grać ani na moment, szturm zaś zwłóczył się tylko dlatego, że czekano ostatecznej odpowiedzi Wittenberga na list, który kanclerz wielki Koryciński mu posłał. Lecz gdy koło południa przyjechał oficer z odpowiedzią odmowną, zagrzmiały naokół miasta złowieszcze trąby i szturm się rozpoczął.
Wojska koronne pod hetmanami, czarniecczykowie, pułki królewskie, piesze regimenta pana Zamoyskiego, Litwini spod Sapiehy i zastępy pospolitego ruszenia rzuciły się jak wezbrana fala ku murom. A z murów wykwitły ku nim smugi białego dymu i rzuty płomienia: wielkie działa, hakownice, organki, muszkiety zagrzmiały naraz! ziemia wstrząsła się w posadach. Kule miesiły tę ciżbę ludzką, orały w niej bruzdy długie, lecz ona biegła naprzód i darła się ku twierdzy nie zważając na ogień i śmierć. Obłoki dymów prochowych słońce zakryły.
Uderzył tedy każdy zapamiętale tam, gdzie mu było najbliżej, więc hetmani od Nowomiejskiej Bramy, Czarniecki na Gdański Dom, pan Sapieha z Litwą na kościół Świętego Ducha, a Mazury i Wielkopolanie od Krakowskiego Przedmieścia i Wisły. (…)
(…) Wtem biała chorągiew ukazuje się na Bramie Krakowskiej.
Istotnie, Czarniecki przebiwszy Dom Gdański wpadł na kształt huraganu do obrębu fortecy, a gdy pałac Daniłłowiczowski już był także zdobyty, gdy w chwilę później i litewskie znaki zabłysły od strony Świętego Ducha na murach, uznał Wittenberg, że dalszy opór daremny. Mogli wprawdzie Szwedzi bronić się jeszcze w wyniosłych domach Starego i Nowego Miasta, lecz i mieszczanie chwycili już za broń: obrona musiałaby się skończyć na straszliwej rzezi Szwedów, bez nadziei zwycięstwa.
Trębacze poczęli tedy trąbić na murach i wiewać białymi chorągwiami. Widząc to komendanci polscy wstrzymali szturm, po czym jenerał Loewenhaupt, w otoczeniu kilku pułkowników, wyjechał Bramą Nowomiejską i popędził, co tchu, do króla.(…)
Henryk Sienkiewicz, Potop, tom trzeci, rozdział 14 (fragment)
Mury, mocno nadwyrężone podczas potopu szwedzkiego, dosyć szybko udało się zreperować. Ostatni raz przypisaną im z dawien dawna militarną rolę odegrały na początku XVIII w., w trakcie wojny północnej i walk o polski tron między Sasami wspieranymi przez Rosjan, a wspomaganym przez Szwedów rodem Leszczyńskich.
Z biegiem czasu, wraz z rozwojem nowożytnych technik prowadzenia wojen, znaczenie murów obronnych stopniowo malało. Już w XVII w. stało się jasne, że średniowieczne fortyfikacje otaczające ciasnym pierścieniem Starą Warszawę i dające od stuleci poczucie bezpieczeństwa jej mieszkańcom, przeistoczyły się w niewygodny gorset, znacznie utrudniający rozwój przestrzenny miasta pretendującego do roli najważniejszego ośrodka Rzeczpospolitej. Nieśmiało zrazu, potem coraz odważniej, zabudowa zaczęła wychodzić poza ograniczające ją obwarowania. Przy traktach prowadzących do miasta wyrastały szynki, gospody i zajazdy, rzemieślnicy uruchamiali na przedmieściach niewielkie warsztaty, folusze, młyny wodne i papiernie, a magnaci prześcigali się z biskupami w tempie wznoszenia dworów i pałaców, w których, o ile nie zamieszkiwali na stałe, zatrzymywali się głównie na czas sesji sejmowych.
W XVIII w. fortyfikacje zaczęto stopniowo rozbierać. Mieszczanie traktowali je jako niewyczerpane źródło wysokiej jakości darmowego budulca. W murach przebijano też nowe przejścia ułatwiające komunikację między ciasnym Starym Miastem, a wciąż powiększającymi się przedmieściami. Na szczęście przejawiający dużą aktywność w rozbieraniu ceglanych fortyfikacji warszawiacy, nie wszędzie mieli możliwość wykazania się swoją destrukcyjną, jeśli oceniać według dzisiejszych kryteriów, działalnością. Otóż równolegle z często bezprawną, beztroską inicjatywą rozbiórkową postępował, zresztą niejednokrotnie również nielegalny, proces dostawiania do zachowanych partii murów obronnych lichych zazwyczaj przybudówek, domów czynszowych i budynków gospodarczych (ryc. 7). Obiekty te wznoszono nie tylko w pasie międzymurza, ale też wzdłuż kurtyny muru zewnętrznego od strony ul. Podwale, w linii sukcesywnie zasypywanej odpadami i ziemią fosy, jak i od strony miasta, w śladzie dawnej uliczki przymurnej. Grube, gotyckie mury obronne pełniły w stawianych budowlach funkcję solidnych ścian nośnych. Pamiętacie porzekadło nie masz cwaniaka nad warszawiaka? Sami powiedzcie, czy budując dom stawialibyście od podstaw cztery ściany, kiedy dwie, wzniesione jeszcze w średniowieczu, wciąż stoją i mają się całkiem dobrze? No właśnie! Podobnie zresztą rzecz się miała w przypadku murowanych umocnień od strony Wisły, które zostały w dużej mierze wchłonięte przez zabudowę wyrastającą po nieparzystej, zachodniej stronie ul. Brzozowej. Dzięki temu, że mury obronne w końcu zniknęły niemal zupełnie z pejzażu Starego Miasta, otulone kokonem czynszówek, oficyn i przybudówek wciskających się bez najmniejszego ładu w każdą wolną przestrzeń, przetrwały do naszych czasów w zaskakująco dobrym stanie.
Relikty obwarowań staromiejskich, pojawiające się tu i ówdzie pomiędzy zabudowaniami lub w ich wnętrzach, zainteresowały badaczy dawnej Warszawy już w 2. połowie XIX w. Jednak dopiero w 1935 r. Urząd Konserwatorski miasta Warszawy opracował pakiet zaleceń dla właścicieli posesji, na których, najczęściej zupełnie przypadkowo, pamiątki takie odkrywano. Rok później prof. Jan Zachwatowicz (ryc. 8), historyk architektury, osoba oddana bez reszty ochronie zabytków, zainicjował prace przy odsłanianiu średniowiecznych murów obronnych spod wyrosłej na nich w ciągu setek lat zabudowy. W tym celu, pokonawszy wiele problemów natury społecznej i ekonomicznej, doprowadził do wykupienia i rozbiórki szeregu domów i przybudówek stojących dotąd na murach. Kierowany przez Zachwatowicza zespół uczonych skupił się na odcinku od ul. Nowomiejskiej do ul. Wąski Dunaj. Do roku 1938 Zachwatowiczowi udało się oczyścić, a także poddać konserwacji i częściowej rekonstrukcji obydwie linie murów wraz z międzymurzem i fosą pomiędzy Nowomiejską i Szerokim Dunajem. W pasie od Szerokiego Dunaju do Wąskiego Dunaju zdołano uporządkować jedynie międzymurze. Reszta obwarowań, wciąż niedostępna, tkwiła w tkance okalających je czynszówek. Po zakończeniu pierwszego etapu prac oczom zdziwionych warszawiaków ukazały się fragmenty dwóch linii murów obronnych wraz z reliktami Baszty Prochowej i dwoma przęsłami mostu podtrzymującego w przeszłości szyję Barbakanu. Całości obrazu dopełniała zrekonstruowana fosa. Ekipie Zachwatowicza nie było dane przystąpić do realizacji kolejnych etapów odsłaniania staromiejskich obwarowań. Ambitne plany pokrzyżował wybuch II wojny światowej.
Jan Zachwatowicz
Wybitny architekt i historyk architektury. Autor wielu opracowań naukowych, wśród których znalazły się pozycje takie jak: Architektura polska (1966), Sztuka polska przedromańska i romańska do schyłku XIII wieku (1971) czy Zamek Królewski w Warszawie (1972).
Urodził się w 4 marca 1900 r. w Gatczynie pod Petersburgiem, do którego niebawem przeprowadził się wraz z rodziną. W Petersburgu zdobył dyplom Instytutu Inżynierów Cywilnych. Po przybyciu do Polski ukończył architekturę na Politechnice Warszawskiej, po czym w 1930 r. został asystentem, a następnie adiunktem u Oskara Sosnowskiego, kierującego założonym rok wcześniej na Politechnice Warszawskiej Zakładem Architektury Polskiej. W pracy zawodowej przygotowywał i wprowadzał w życie nowoczesne metody badania zabytków. Inwentaryzacje obiektów zabytkowych, sporządzane przez studentów na organizowanych przez niego terenowych obozach wakacyjnych, okazały się bezcenne dla powojennej odbudowy zrujnowanych pereł polskiej architektury. Z jego inicjatywy i pod jego ścisłym nadzorem odsłonięto w latach 1936—1938 znaczne fragmenty średniowiecznych murów obronnych otaczających Starą Warszawę. Po śmierci Oskara Sosnowskiego we wrześniu 1939 r., przejął kierownictwo na Wydziale Architektury. W czasie okupacji prowadził tajne zajęcia i ryzykując życiem uratował przed zniszczeniem wiele, często bezcennych, dzieł sztuki i opracowań inwentaryzacyjnych. Działał w Delegaturze Rządu na Kraj, gdzie kierował między innymi pracami komórki mającej za zadanie przygotowanie służb konserwatorskich do pracy po zakończeniu wojny. Po II wojnie światowej, w latach 1945—1957, był Generalnym Konserwatorem Zabytków w Polsce, dzięki czemu miał zasadniczy wpływ na kierunki odbudowy obiektów i całych obszarów zabytkowych. To jemu w głównej mierze zawdzięczamy zachowanie najcenniejszych pomników kultury narodowej, nie zawsze docenianych przez komunistyczną elitę PRL-u. Wystarczy wspomnieć tylko, że gdyby nie upór Zachwatowicza, w miejscu Starego Miasta stałoby dzisiaj prawdopodobnie coś w stylu socrealistycznego osiedla na kształt Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej. Forsowana przez niego koncepcja restytucji, czyli odtwarzania od podstaw zabytków, które uległy praktycznie całkowitemu unicestwieniu, z początku krytykowana, bo łamiąca przedwojenne zasady konserwatorskie, przyniosła mu po latach zasłużone uznanie i szacunek w środowisku. Tuż po zakończeniu wojny profesor pisał tak: Warszawa nie może być miastem bez przeszłości, nie można sobie jej wyobrazić bez sylwetki Zamku Królewskiego i Katedry. Na pytanie, czy w ten sposób nie powstaną zwykłe falsyfikaty odpowiadał: Należy korzystać z wszelkich dostępnych oryginałów, by rekonstrukcja była — na ile to tylko możliwe — autentyczna… Obca wola nie może unicestwić dóbr naszej kultury. Tej idei hołdował przez wszystkie lata, kiedy stał na straży polskiego dziedzictwa kulturowego. W 1964 r. współredagował Międzynarodową Kartę Konserwacji i Restauracji Zabytków oraz Miejsc Zabytkowych, tak zwaną Kartę Wenecką. Był członkiem Polskiej Akademii Nauk i wielu stowarzyszeń, między innymi Stowarzyszenia Architektów Polskich, Stowarzyszenia Historyków Sztuki, Towarzystwa Urbanistów Polskich, Towarzystwa Opieki nad Zabytkami, a także Królewskiego Instytutu Architektów Brytyjskich oraz Francuskiej Akademii Architektury. Posiadł honorowe członkostwo Międzynarodowej Rady Ochrony Zabytków ICOMOS. Zmarł 18 sierpnia 1983 r. Został pochowany na Starych Powązkach w Warszawie.
Wskutek zniszczeń wojennych światło dzienne ujrzały niezbadane wcześniej odcinki murów obronnych. Przesłonięte do niedawna szczelnie okalającą je zabudową, wyłoniły się zza leżących w gruzach domów. Ta wyjątkowa sytuacja dała historykom i archeologom jedyną i niepowtarzalną okazję do wdrożenia metod badawczych i konserwatorskich, których z oczywistych względów wcześniej zastosować nie było można. Plany kompleksowej rekonstrukcji murów staromiejskich zostały opracowane już w 1946 r. w efekcie bezprecedensowej decyzji o podniesieniu Starego Miasta z wojennych ruin. Badania oraz prace porządkowe przy murach podjęto w latach 1946—1951. W ich ramach odgruzowano teren i wykonano drobne zabezpieczenia substancji zabytkowej. W latach 1953—1954 poddano rekonstrukcji Barbakan i Basztę Prochową. Od roku 1958 do połowy lat 60. prace prowadzono z przerwami, zmianie uległa też koncepcja architektoniczna zespołu obronnego. Zdecydowano się odejść od pomysłu całkowitej rekonstrukcji obwarowań na rzecz konserwacji, uzupełnień i wyeksponowania zachowanych reliktów. Ukoronowaniem wysiłków służących przywróceniu miastu jego średniowiecznych fortyfikacji były prace wykopaliskowe na pl. Zamkowym, prowadzone w latach 1977—1983 pod kierunkiem Aleksandry Świechowskiej, historyczki sztuki i archeolożki. Prace te przyniosły między innymi odkrycie i wyeksponowanie gotyckiego mostu przedbramia Bramy Krakowskiej.
Średniowiecze odchodzi do lamusa, czyli nowożytne fortyfikacje stolicy
Choć w XVII w. średniowiecze było właściwie już tylko wspomnieniem, podobnie zresztą jak czasy świetności gotyckich murów obronnych wyznaczających przez stulecia granicę administracyjną miasta, opowieść o warszawskich umocnieniach w tym miejscu się nie kończy. Wręcz przeciwnie. Nieustanny rozwój techniki wojskowej w połączeniu z kalejdoskopem burzliwych wydarzeń dziejowych przetaczających się raz za razem przez ziemie Rzeczpospolitej, stał się stymulatorem niemal nieprzerwanej ewolucji stołecznych fortyfikacji, które swym zasięgiem obejmowały coraz większy obszar. Już na początku XVII w. usypano Wały Zygmuntowskie. Wysoki, ziemny wał z bastionami oficjalnie miał chronić Warszawę przed najazdem tureckim. Czy powstał rzeczywiście tylko w jednym celu? O tym za chwilę. XVIII-wieczne okopy Lubomirskiego, pomyślane przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego jako pierścień sanitarny mający powstrzymać morowe powietrze, czyli szerzącą się zarazę, zostały rozbudowane i wykorzystane przez Tadeusza Kościuszkę do obrony Warszawy podczas insurekcji 1794 r. Kilkanaście lat później, na początku wieku XIX, Napoleon sypał umocnienia na Pradze, niszcząc doszczętnie jej zabudowę. Okopy Lubomirskiego wykorzystano ponownie jako podstawę łańcucha obronnego w 1831 r., w powstaniu listopadowym. Po upadku powstania, na górującej nad Wisłą skarpie żoliborskiej Rosjanie wznieśli Cytadelę i sukcesywnie otaczali miasto kolejnymi pierścieniami fortów. Tak powstała carska Twierdza Warszawa. A wiek XX? Tutaj na scenie pojawiają się między innymi niemieckie umocnienia Festung Warschau, budowane przez hitlerowców podczas II wojny światowej. Tymczasem to przecież lista tylko najważniejszych warszawskich realizacji obronnych. Jeśli spojrzeć w przeszłość, okazuje się, że miasto przez większą część swej trudnej historii funkcjonowało jako twierdza. Przydało mu to szczególnego charakteru i odcisnęło na jego tkance trwałe, dostrzegalne również dzisiaj, piętno.
Mimo iż wspomniane systemy obronne ze średniowieczem i murami Starego Miasta nie mają bezpośrednio nic wspólnego, postanowiłem nakreślić pokrótce również ich dzieje. Warto spojrzeć na nie jak na spadkobierców tradycji obronnych Starej Warszawy. Nie wszystkie powstały z zamysłu Polaków — te, które były wznoszone przez okupantów, miały Polaków pognębić i zniewolić. Jednak bez względu na to, z czyjej inicjatywy i czyimi rękami budowane, każdy z osobna stał się wyjątkowym symbolem i niemym świadkiem epoki, w której funkcjonował. Przebiegnijmy zatem truchcikiem przez historię nowożytnych umocnień stolicy.
Wały Zygmuntowskie, czyli o tym, kogo obawiał się król Zygmunt III Waza
Fortyfikacje wazowskie z początku XVII w., pierwsze nowożytne umocnienia wzniesione w Warszawie, to wciąż nie w pełni poznany element historycznej układanki, na bazie której uczeni próbują kreślić dzieje miasta. Przyjrzyjmy się z bliska okolicznościom ich powstania. XVI stulecie przyjęło się dziś nazywać, może odrobinę na wyrost, złotym wiekiem Rzeczpospolitej. W kraju żyło się stosunkowo spokojnie, a silna, odnosząca sukcesy armia oraz granice znacznie oddalone od Warszawy, mogły dawać poczucie bezpieczeństwa. Wszystko zmieniło się nagle, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła na króla i kraj wiadomość o klęsce wojsk hetmana Żółkiewskiego pod mołdawską Cecorą we wrześniu 1620 r. Przerażenie potęgowały wieści o doszczętnym rozbiciu przez Turków i Tatarów wycofującej się polskiej armii i śmierci samego Żółkiewskiego, którego głowa, jako trofeum, powędrowała do Stambułu, stolicy Imperium Osmańskiego. Do pogromu doszło 7 października 1620 r. pod Mohyłowem — granice Rzeczpospolitej stanęły otworem przed szeregami armii osmańskiej.
Mając za argument klęskę Żółkiewskiego i zagrożenie turecką nawałą, Zygmunt III Waza uzyskał od sejmu zgodę na sfinansowanie budowy fortyfikacji wokół Warszawy. Wał ziemny zaczęto sypać w sierpniu 1621 r., ale prace szybko przerwano. Już w październiku tego samego roku, w chwili gdy zdołano ukończyć zaledwie południowy i południowo-zachodni odcinek umocnień, z Chocimia nadeszła wieść o taktycznym zwycięstwie armii Rzeczpospolitej nad wojskami osmańskimi i o zawarciu pokoju z Turkami. Widmo osmańskiego najazdu, jak się nagle pojawiło, tak też szybko znikło. Bodziec do ukończenia budowy wału dało pojawienie się morowego powietrza. Zbierająca w 1624 r. śmiertelne żniwo zaraza zagrażała także Warszawie. Z inicjatywy króla usypano wówczas brakujący odcinek północno-zachodni i północny wału, zamykając pierścieniem militarno-sanitarnym obszar Starej i Nowej Warszawy oraz ich najbliższych przedmieść o łącznej powierzchni około 125 ha.
Ale czy Zygmunt III Waza, zlecając otoczenie Warszawy solidnym wałem ziemnym, nie próbował przypadkiem upiec kilku pieczeni na jednym ogniu? W kręgach badaczy zgłębiających historię pochodzącego ze Szwecji króla pojawiają się opinie, że przegrana z Turkami, a potem epidemia, to wydarzenia co prawda spektakularne, którymi jednak król posłużył się tylko jako pretekstami, by wymóc na posłach zgodę i pieniądze na usypanie fortyfikacji. Jaki zatem mógł być rzeczywisty cel budowy wałów? Wiele wskazuje na to, że Zygmunt III, który prowadził przecież aktywną politykę w kierunku odzyskania korony szwedzkiej, chciał w ten sposób zabezpieczyć siebie i miasto przed ewentualnym najazdem swych ziomków z północy, gdyby przypadkiem zbyt mocno rozsierdziły ich królewskie ambicje. Gdzie leży prawda? Cóż, Zygmunt nam już na to pytanie raczej nie odpowie…
Wał usypano z materiałów tanich i ogólnodostępnych — głównie ziemi, faszyny i darni. Planując jego narys, projektanci bazowali na wzorcach wykształconych przez szkołę staroholenderską, wprowadzając jednak pewne uproszczenia i zmiany. W przeciwieństwie do tradycyjnych fortyfikacji staroholenderskich, kurtyny wału otaczającego Warszawę nie zostały poprzedzone rawelinami, natomiast ramiona bastionów wytyczono pod kątem rozwartym, a nie ostrym. Na podstawie zachowanych reliktów możemy się domyślać, że wszystkie — najpewniej cztery — bramy, wstawione w Wały Zygmuntowskie, miały konstrukcję murowaną. Zlokalizowano je na osiach ulic Zakroczymskiej, Długiej, Senatorskiej i Krakowskiego Przedmieścia.
Którędy przebiegały fortyfikacje wazowskie? Weźmy do ręki plan miasta i cyrkiel. Jedną nóżkę cyrkla wbijmy w wieżę staromiejskiego kościoła św. Marcina, a drugą ustawmy u podnóża skarpy na wysokości ul. Wójtowskiej na Nowym Mieście i nakreślmy łuk kończąc znowu pod skarpą, tym razem gdzieś pomiędzy wylotami ulic Karowej i Gęstej. Teraz wystarczy już tylko prześledzić linię wyrysowaną przez nas na mapie. Łatwo zauważyć, że wał biegł między ulicami Wójtowską i Kościelną, przecinał Zakroczymską i prowadził dalej wzdłuż Franciszkańskiej i Wałowej, skąd zresztą pochodzi jej nazwa. Przeciąwszy ul. Świętojerską zahaczał o zachodnią granicę Ogrodu Krasińskich (ryc. 9), by chwilę później lekkim łukiem wpaść między ulice Andersa i Stare Nalewki, i dotrzeć do pl. Bankowego. Minąwszy plac od wschodu, wał przekraczał ul. Senatorską, łukiem wcinał się w Ogród Saski (ryc. 10) i wpadał na pl. Piłsudskiego, by przeciąwszy Hotel Europejski i Krakowskie Przedmieście zbiec z powrotem do podnóża skarpy pomiędzy ul. Karową i Gęstą. Wytyczona w ten sposób przy użyciu mapy i cyrkla linia fortyfikacji nie oddaje oczywiście w pełni ich rzeczywistego przebiegu, niemniej dla celów poglądowych w zupełności wystarcza. Co więcej, kolejne odkrycia archeologiczne związane z wałami dowodzą niezbicie, że sposoby najprostsze bywają często najlepsze i zaskakująco skuteczne.
Pierwsze fragmenty ziemnej konstrukcji Wałów Zygmuntowskich, przede wszystkim bastiony, zaczęto plantować już pod koniec XVII w. W wieku XVIII, w wielu miejscach można było natknąć się jeszcze na pozostałości kurtyn, ale i one stopniowo znikały z miejskiej przestrzeni. Niedługo potem umocnienia z czasów Zygmunta III Wazy przeszły do historii. Ale czy aby na pewno poza pamiątką tak oczywistą, jak nazwa ulicy Wałowej, nie przetrwał żaden relikt XVII-wiecznych miejskich fortyfikacji wazowskich? Szczęśliwie Warszawa, choć z reguły powściągliwa, to jednak od czasu do czasu dzieli się z nami swoimi sekretami.
Już w połowie XIX w., w trakcie prac ziemnych przy budowie Hotelu Europejskiego, natrafiono na resztki wału, o czym w 1856 r. donosił w Starożytnościach Warszawskich niestrudzony badacz historii miasta, Aleksander Wejnert. Jego odkrycie rozpalało wyobraźnię warszawiaków i wzmagało ich zainteresowanie tym, co dawne, zaś historykom dało pierwszy pewny punkt odniesienia dla wytyczenia linii przebiegu wałów. Wiele lat później rozgorzała wśród uczonych dyskusja nad przyczyną nietypowej i wydawać by się mogło niczym nieuzasadnionej szerokości ul. Tokarzewskiego-Karaszewicza, która przebiega wzdłuż południowej fasady hotelu Europejskiego i łączy Krakowskie Przedmieście z pl. Piłsudskiego. Szerokość wspomnianej ulicy wynosi ponad 20 m, niemal dwa razy więcej niż w przypadku innych traktów wytyczanych w pobliżu. Pamiętając jednak o XIX-wiecznych odkryciach Wejnerta poczynionych na placu budowy gmachu hotelowego, badacze doszli do wniosku, że szerokość ulicy odpowiada w przybliżeniu szerokości stoku Wałów Zygmuntowskich. Po prostu — ulicę wytyczono najpewniej w śladzie stoku splantowanych fortyfikacji wazowskich.
Przebieg linii wału przez działkę, na której w XIX w. zbudowano Hotel Europejski, udało się potwierdzić po 150. latach od odkryć dokonanych przez Wejnerta. Miało to miejsce na początku XXI w., po sąsiedzku, w trakcie prac archeologicznych prowadzonych na pl. Piłsudskiego przy fundamentach Pałacu Saskiego. W wykopach roboczych oczom badaczy ukazał się ni mniej, ni więcej, tylko zarys stoku Wałów Zygmuntowskich, który idealnie korespondował z pozostałościami odsłoniętymi w połowie XIX w. na placu budowy hotelu.
Cennych odkryć dostarczyły w 1996 r. prace badawcze przeprowadzone w Pałacu Błękitnym, wybudowanym na przełomie XVII i XVIII w. przy ul. Senatorskiej. W strukturach wschodniego skrzydła pałacowego, które wzniesiono w bezpośrednim sąsiedztwie ulicy, historycy doszukali się fragmentów ścian murowanej bramy stojącej niegdyś w linii Wałów Zygmuntowskich, zamykającej wylot ul. Senatorskiej w jej pierwotnym przebiegu. Obok natrafiono na relikty budynku przybramnego w postaci dobrze zachowanych kamiennych fundamentów. Są to w zasadzie jedyne znane nam pozostałości murowanych obiektów wchodzących w skład miejskich fortyfikacji wazowskich. Konserwatorzy wydali zalecenie, by w trakcie planowanego remontu pałacu wyeksponować je i udostępnić zwiedzającym. Szkoda, że mimo iż od zakończenia badań minęło już ćwierć wieku, relikty wciąż nie są dostępne, a pusty, stojący w centrum miasta pałac popada w coraz większą ruinę.
Przez lata przypuszczano, że wzgórek, który wznosi się w romantycznym zakątku Ogrodu Krasińskich (ryc. 9), w jego zachodniej części, tuż obok bramy od strony ul. Stare Nalewki, jest namacalnym śladem przebiegających tędy w XVII w. wałów. Prace badawcze przeprowadzone w latach 2011—2013 wykazały, że samo wzniesienie nie ma nic wspólnego z wałami — powstało w końcu XIX w., kiedy Franciszek Szanior, jeden z najszacowniejszych warszawskich ogrodników przełomu XIX i XX w., przearanżował ogród i zaprojektował sadzawkę. Wzgórek został usypany z ziemi wydobytej z wykopu pod bajorko. Niemniej po przebadaniu górki archeolodzy, jak to archeolodzy, zaczęli drążyć głębiej i w końcu odnaleźli to, czego szukali. Ich oczom ukazały się pozostałości wału w postaci jego najniższych warstw, czyli piaszczysto-glinianej podstawy. Tym sposobem kolejny punkt na linii, którą wytyczyliśmy przy pomocy cyrkla na mapie Warszawy, został potwierdzony naukowo.
Nadzieje podobne do tych związanych z górką w Ogrodzie Krasińskich, uczeni wiążą także z innym charakterystycznym obiektem. Wzniesienie, którego szczyt od połowy XIX w. wieńczy okrągła wieża ciśnień nazywana Wodozbiorem (ryc. 10), znajduje się w Ogrodzie Saskim. Nie ma wątpliwości co do tego, że górka, na której postawiono Wodozbiór, jeden z kluczowych obiektów wchodzących w skład wodociągów zaprojektowanych w połowie XIX w. przez Henryka Marconiego, nie jest naturalna — została usypana ręką ludzką. Czy zatem jej historię można rozpatrywać w kontekście pozostałości po Wałach Zygmuntowskich? Raczej nie. Tak jak w Ogrodzie Krasińskich, wzniesienie usypano z ziemi wybranej z wykopu, w którym do dzisiaj, po sąsiedzku z Wodozbiorem, funkcjonuje urokliwy staw. Aktualny stan wiedzy pozwala jednak zakładać, że wzniesienie będące pamiątką po XIX-wiecznych pracach ziemnych prowadzonych na terenie parku, skrywa głęboko, w dolnych warstwach, także starsze historie. Tym bardziej, że to właśnie w jego miejscu badacze dopatrują się jednego z bastionów fortyfikacji wazowskich.
Dokładne wymiary Wałów Zygmuntowskich pozostają wciąż w sferze domysłów, ale na szczęście znamy parametry typowe dla wałów sypanych wg szkoły staroholenderskiej. Całkowita szerokość pasa fortyfikacji budowanych tą techniką dochodziła do 115 m, szerokość fosy na poziomie gruntu do 32 m, a sam wał mógł osiągać nawet do 7,5 m wysokości. Fortyfikacje wazowskie w Warszawie zapewne nie były aż tak okazałe, niemniej, mając na względzie choćby szerokość ulicy Tokarzewskiego-Karaszewicza czy powierzchnię placów, które wykształciły się w linii wału (pl. Piłsudskiego, pl. Bankowy), można domniemywać, że sypano je z prawdziwym rozmachem. Ziemny wał otaczający półpierścieniem obszar o powierzchni około 125 ha miał 3 km długości, a w jego kurtyny wstawiono cztery, wspomniane już, murowane bramy i przypuszczalnie dziewięć bastionów.
Zwieńczeniem prac nad fortyfikacjami wazowskimi było wzniesienie gmachu Arsenału (ryc. 11). Wybudowano go w stylu barokowym w latach 1638—1643 już za panowania kolejnego króla, Władysława IV Wazy. Arsenał, nazywany wówczas cekhauzem, pełnił funkcję składu, w którym magazynowano broń i amunicję. Budynek stanął wewnątrz obwodu wałów, przypuszczalnie na wysokości jednego z bastionów. Umiejscowienie go w połowie długości obwarowań pozwalało na sprawne przemieszczanie się żołnierzy i szybki transport sprzętu praktycznie do każdego, nawet najodleglejszego punktu obrony.
W rozważaniach na temat fortyfikacji wazowskich nie powinniśmy zapominać o jeszcze jednym elemencie historycznej układanki, mianowicie o osnutych mgiełką tajemnicy i wciąż nie do końca poznanych umocnieniach Zamku Królewskiego od strony Wisły (ryc. 12). Barokowa przebudowa warszawskiej rezydencji królewskiej dla Zygmunta III Wazy dobiegła końca w 1619 r. Okazałemu, pięciobocznemu gmachowi nadano wówczas cechy budowli obronnej, niemniej w mocno ograniczonym zakresie. Być może właśnie dlatego, że Zamek bardziej przypominał pałac niż zamek, a zagrożenie tureckie (i szwedzkie) stawało się w opinii króla całkiem realne, postanowił on przystąpić do realizacji planu ufortyfikowania swej siedziby. Zastanawiające jest jednak, dlaczego umacnianie rezydencji rozpoczął od miejsca, w którym najmniej można by się spodziewać ataku, czyli od strony Wisły. Przecież tutaj, dzięki skarpie i przepływającej u jej stóp rzece, Zamek bronił się praktycznie sam, zaś monumentalnymi fortyfikacjami nadbrzeżnymi w stylu starowłoskim, które król nakazał wznieść pod skarpą, charakteryzowały się raczej nadmorskie miasta portowe, a nie ośrodki takie jak Warszawa.
Tak czy inaczej, w latach 1621—1627 u podnóża skarpy wyrósł kamienny mur kurtynowy o długości 162 m, który posadowiono na wbitych w grunt, gęsto rozmieszczonych, dębowych palach. Mur opierał się o skarpę i biegł równolegle do koryta Wisły w odległości około 4 m od jej brzegu. Oba krańce kurtyny, południowy i północny, zwieńczono bastionami, z których prostopadle do skarpy wyprowadzono mury boczne wyznaczające od południa i północy obszar należący do Zamku. Tak rozplanowana konstrukcja, wzmocniona dodatkowo dwudziestoma dwoma kamienno-ceglanymi ostrogami, skutecznie poprawiała statykę wzniesienia, na szczycie którego stanęła barokowa bryła królewskiej rezydencji. Można by zatem pokusić się o założenie, że stabilizowanie skarpy było jej podstawowym zadaniem. Zatem tym bardziej dziwi fakt, że budowli nadano ewidentne cechy obronne. Świadczy o tym między innymi imponująca grubość kamiennego muru, która u podstawy przekraczała 4 m, wysokość kurtyny dochodząca do 10 m czy bastiony. Co więcej, nawet nachylenie kurtyny od strony Wisły, które wynosiło 74 stopnie, odpowiadało w pełni wymaganiom stawianym XVII-wiecznym systemom fortyfikacyjnym.
Przy założeniu, że umocnienia Zamku Królewskiego zostały wzniesione w latach 1621—1627, czyli w czasie, kiedy można było obawiać się ataku z zewnątrz, zasadne wydaje się rozpatrywanie ich realizacji jako elementu, który uzupełniał sypane w tym samym okresie wazowskie ziemne fortyfikacje miejskie. Tłumaczyłoby to ufortyfikowanie Zamku wyłącznie od strony rzeki — z pozostałych stron był on wraz z miastem otoczony wałem ziemnym z bastionami. Jednak podczas ostatnich, szeroko zakrojonych badań terenowych, prowadzonych na przełomie XX i XXI w. przy okazji remontu zamkowych Arkad Kubickiego, część badaczy wysunęła hipotezę, że budowę fortyfikacji wazowskich Zamku rozpoczęto już w końcu XVI w., czyli w czasie, kiedy granicom Rzeczpospolitej realnie raczej nic nie zagrażało. Czyżby zatem władca, przy okazji prac niezbędnych dla ustabilizowania skarpy, postanowił ot tak zaakcentować swą potęgę, dodając Zamkowi cech monumentalizmu i modnego wówczas charakteru palazzo in fortezza? Cóż — kto bogatemu zabroni…
Okopy Lubomirskiego, czyli opasywania Warszawy ciąg dalszy
W 1764 r. na króla Rzeczpospolitej Obojga Narodów został wybrany Stanisław August Poniatowski. W efekcie elekcji, która odbyła się na polach wsi Wielka Wola w cieniu rosyjskich bagnetów, Rzeczpospolita rządzona przez nowego władcę miała uzależnić się od polityki carycy Katarzyny Wielkiej. Katarzyna, poprzez swych ambasadorów w Warszawie, przez kolejne lata realnie wpływała na większość istotnych decyzji podejmowanych na dworze Stanisława Augusta. Osłabiony po rządach Sasów kraj, teraz dodatkowo sukcesywnie destabilizowany przez wysłanników imperatorowej w celu przejęcia nad nim pełnej kontroli, pozostawał niezdolny do jakiegokolwiek sprzeciwu i obrony. Budowa nowoczesnych obwarowań wokół miasta w takich realiach politycznych nie była w praktyce możliwa. Niemniej król, mimo iż podporządkowany Petersburgowi, niejednokrotnie próbował wybijać się na niezależność, dając wyraz umiejętnościom wywodzenia w pole carskiego aparatu nacisku i usypiania czujności przybocznych Katarzyny.
Sposobność ku temu, by przy okazji prowadzenia niezbędnych inwestycji zagrać Rosjanom na nosie, pojawiła się w 1770 r., kiedy epidemia dżumy dziesiątkowała ludność Rzeczpospolitej. Aby chronić mieszkańców i nie dopuścić zarazy do miasta, 28 października 1770 r. podjęto błyskawiczną decyzję o otoczeniu Warszawy wałem ziemnym mającym oficjalnie pełnić funkcję bariery sanitarnej. Po 25 dniach konstrukcja, której wznoszenie nadzorował marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski, była gotowa. Gdyby jednak spojrzeć na nią z lotu ptaka, okazałoby się, że układała się ona nie tyle w zwykły pierścień obiegający miasto, co przede wszystkim w… przemyślany system fortyfikacji o charakterystycznym, obronnym narysie, który przy niewielkich modyfikacjach mógł zostać z powodzeniem wykorzystany w działaniach wojennych (ryc. 13). Można? Można! Ostatecznie zaraza do miasta nie dotarła, ale wał, wyznaczający przez kolejnych 146 lat granicę Warszawy, pozostał i w przyszłości niejednokrotnie stanowił bazę, na której opierano obronę przed najazdami nieprzyjacielskich wojsk.
Na lewym brzegu Wisły wał osiągał długość niemal 13 km. Nasyp biegł od skraju skarpy na wysokości późniejszej Cytadeli, przechodził przez folwarki w Polkowie oraz Faworach i skręcał na południe. Przecinając dzisiejszy pl. Inwalidów kierował się w stronę pl. Zawiszy obecnymi ulicami Okopową i Towarową, by do pl. Unii Lubelskiej dotrzeć ulicami Koszykową, Noakowskiego i Polną. Od pl. Unii Lubelskiej wał, obejmując swym zasięgiem Łazienki Królewskie, prowadził ku skarpie i rzece w przybliżeniu dzisiejszymi ulicami Klonową, Parkową, Gagarina i Nowosielecką. Też powątpiewacie w słuszność pomysłu na nienaturalne rozciągnięcie pierścienia sanitarnego i objęcie nim rezydencji łazienkowskiej? Cóż… kiedy król tak bardzo kocha swoją letnią ostoję, że nakazuje otoczyć ją wałem, to idei nie należy kwestionować, tylko brać się ochoczo do spełniania życzeń władcy. Ot cała filozofia. Długość wału na Pradze wynosiła 3 km. Nasyp brał początek na wysokości Saskiej Kępy, która wówczas była jeszcze wyspą, otaczał Skaryszew od południa, i dalej, biegnąc dzisiejszymi ulicami Lubelską, Markowską i Zaokopową obejmował obie Pragi — Królewską i Biskupią, a kończył się odcinkiem ujmującym od północy grunty Golędzinowa. Wysokość wału na całej długości liczyła około 1,7 m. Poprzedzała go fosa, która powstała wskutek wybierania ziemi do budowy nasypu. Jej głębokość, podobnie jak wysokość wału, osiągała około 1,7 m, a szerokość dochodziła do 3 m na poziomie gruntu i 1 m na dnie.
Do Warszawy legalnie można było dostać się wyłącznie przez któreś z siedmiu przebitych w wale przejść. W końcu XVIII w. były to kolejno wjazdy wyposażone w rogatki: Czerniakowskie, Belwederskie, Mokotowskie, Jerozolimskie, Wolskie, Powązkowskie i Marymonckie. W tym czasie na praskim brzegu funkcjonowały trzy rogatki: Grochowskie, Ząbkowskie i Golędzinowskie. Z początkiem XIX w. w miejsce starych, nadgryzionych zębem czasu rogatek miejskich wystawiono nowe, klasycystyczne pawilony. Zgrabne budynki zaprojektowane przez Jakuba Kubickiego wznoszono sukcesywnie w latach 1816—1823. Każdy z wjazdów otrzymał po dwa pawilony rogatek. W jednym z ramienia władz miasta urzędował policjant, w drugim natomiast celnik, jako poborca podatkowy. Do dziś możemy podziwiać dwie pary rogatek — Mokotowskie przy pl. Unii Lubelskiej (ryc. 14) oraz Grochowskie przy ul. Zamoyskiego. Pozostałe uległy zniszczeniu w wojennych zawieruchach lub zostały rozebrane.
W 1825 r., już w czasach rozbiorów, okopy Lubomirskiego ponownie nabrały znaczenia. Ponieważ władze wprowadziły cła na handel z Rosją, wyremontowany wał stał się skuteczną barierą utrudniającą przemyt i ułatwiającą urzędnikom pobór opłat za wwożone do miasta towary. Okopy ostatecznie straciły rację bytu po roku 1870, kiedy zniesiono ograniczenia w wymianie towarowej, czego skutkiem była ich całkowita likwidacja. Nie stało się to oczywiście natychmiast. Od chwili usypania w 1770 r., niemal przez półtora stulecia okopy wyznaczały fizycznie granice rozwijającej się metropolii. Dopiero w 1916 r., decyzją okupacyjnych władz niemieckich, do Warszawy przyłączono szereg przedmieść rozciągających się za sukcesywnie plantowanymi okopami Lubomirskiego, powiększając tym samym znacznie jej obszar. Dzisiaj, poza dwiema parami klasycystycznych rogatek projektu Kubickiego i nazwami ulic takich jak Przyokopowa, Okopowa czy Zaokopowa, po okopach Lubomirskiego nie pozostał niemal żaden materialny ślad. Niemal, bo — jak się okazuje — wzniesienie przypominające kształtem wał, w które w XIX w. wbudowano łazienkowską Świątynię Egipską (ryc. 15), to nic innego, jak ostatni, dostrzegalny gołym okiem relikt XVIII-wiecznego nasypu.
Fortyfikacje kościuszkowskie, czyli idzie nowe w dziedzinie umocnień polowych
Za datę wybuchu powstania kościuszkowskiego przyjmuje się 24 marca 1794 r. Tego dnia na krakowskim Rynku Głównym został odczytany akt insurekcji, po czym Tadeusz Kościuszko, jej świeżo upieczony przywódca, złożył uroczystą przysięgę. Niebawem powstanie rozlało się na cały kraj przeradzając w ogólnonarodowy zryw.
Okazja do przetestowania militarnych walorów okopów Lubomirskiego, miała nadarzyć się uczestnikom insurekcji organizującym obronę Warszawy przed podchodzącymi pod miasto Prusakami i Rosjanami już latem 1794 r. Tadeusz Kościuszko, strateg i wybitny inżynier wojskowy, oparł plan ufortyfikowania Warszawy, jednego z głównych ośrodków powstania, na wzmocnionych i zmodernizowanych okopach usypanych w roku 1770. Wspierał go w tych działaniach między innymi Karol Sierakowski. Na przedpolu wału wyznaczającego wówczas granicę miasta, pod okiem Kościuszki i Sierakowskiego został wybudowany nowoczesny, pierwszy tego typu pod Warszawą, spójny na płaszczyźnie funkcjonalnej i organizacyjnej system rozproszonych fortyfikacji ziemnych. Przy wznoszeniu mocno wysuniętych w stronę przeciwnika szańców, w przemyślany sposób wykorzystano nie tylko naturalne walory obronne terenu takie jak wzniesienia, zapadliska, strumienie czy obszary podmokłe, ale też istniejącą już murowaną zabudowę przedmieść, której zadaniem było wzmocnienie powstającego łańcucha obrony. Zjawisko to trafnie opisał historyk wojskowości i varsavianista Stanisław Herbst w książce pt. Z dziejów wojskowych powstania kościuszkowskiego 1794. Uczony zauważa, iż:
Mogły tu zaważyć doświadczenia amerykańskie Kościuszki i samodzielne studia Sierakowskiego nad fortyfikacją staropolską, które były nie tylko samodzielnym, twórczym rozwiązaniem konkretnego zadania, i zgodnym z rozwojem sztuki fortyfikacyjnej owych czasów, ale i wyprzedzającym obce rozwiązania. Po raz pierwszy wtedy pod Warszawą stworzono tak rozległy zespół umocnień wyzwolony od schematu narysów tradycyjnych (pierścieni murów obronnych czy wałów ziemnych — przyp. autora), a doskonale zespolony z morfologią terenu.
Do siatki fortyfikacji kościuszkowskich włączono między innymi murowany klasztor bernardynów na Czerniakowie, mokotowski pałacyk Królikarnia, który po umocnieniu został przeznaczony na kwaterę główną Kościuszki, a także ogrodzony solidnym murem katolicki cmentarz powązkowski, pałacyk na Marymoncie oraz kościół i klasztor kamedułów na Bielanach. Tak urządzony system obronny został dodatkowo wzmocniony wolskim kościółkiem św. Wawrzyńca i przylegającym do niego cmentarzem, w którego murze wybito otwory strzelnicze. Oba te obiekty były wysunięte około 2 km na zachód przed główną linię obrony. Od strony Wisły dostępu do Warszawy strzegły baterie dział armatnich rozlokowane na skraju skarpy, między innymi na tarasach Zamku Królewskiego oraz na tyłach Zamku Ostrogskich na Tamce. Szańcem umocniono także przyczółek mostowy na Pradze.
Na przełomie czerwca i lipca 1794 r. fortyfikacje na lewym brzegu Wisły były w zasadzie gotowe. Wrogie armie pojawiły się pod Warszawą 13 lipca, ale pierwsze działania militarne w celu zdobycia miasta Prusacy podjęli dopiero kilkanaście dni później, 27 lipca. Zacięte walki obronne o utrzymanie Warszawy wojska Kościuszki toczyły przez cały sierpień. W tym czasie na bieżąco umacniano i rozbudowywano fortyfikacje celem dostosowania ich do zmieniających się realiów na linii frontu. Ostatecznie zniechęcona silnym oporem armia pruska odstąpiła od oblegania Warszawy i nocą z 5 na 6 września 1794 r. zaczęła wycofywać się na zachód. Fortyfikacje kościuszkowskie zdały egzamin celująco — stolica I Rzeczpospolitej wciąż była wolna.
Początek jesieni 1794 r. upłynął pod znakiem fortyfikowania Skaryszewa, Pragi i Golędzinowa. Tutaj, podobnie jak wcześniej na lewym brzegu rzeki, nowe szańce sypano na przedpolu wału z 1770 r., który tym samym zaczął pełnić funkcję wewnętrznej linii obrony. Po wcześniejszych sukcesach insurekcji, jesień 1794 r. przyniosła pasmo klęsk militarnych i załamanie ducha walki Polaków. Gwoździem do trumny okazała się stoczona 10 października 1794 r. bitwa pod Maciejowicami, w której Rosjanie rozgromili wojska Kościuszki, a on sam trafił do niewoli. Niecały miesiąc później, 3 listopada, armia dowodzona przez Aleksandra Suworowa stanęła na przedmieściach Pragi. Nic jednak nie wskazywało na to, że Rosjanie zamierzają w najbliższym czasie przypuścić szturm i opanować praski przyczółek mostowy, by dostać się na lewy brzeg. Polacy sądzili, że Suworow zdecyduje okopać się na pozycjach i ze względu na zbliżającą się zimę będzie czynił przygotowania do długotrwałego oblężenia Warszawy. Tymczasem zastosowawszy fortel, już dzień później, 4 listopada 1794 r. rosyjscy żołdacy przypuścili atak, przełamali praskie linie obrony i zdobyli dostęp do mostu, po czym wycięli w pień ludność cywilną Pragi oraz spalili większą część jej zabudowy. Wydarzenie to, znane pod nazwą rzezi Pragi, niemal od razu urosło do rangi symbolu zaświadczającego o skali okrucieństw dokonywanych przez Rosjan na Polakach. Warszawa stanęła przed agresorami otworem.
Pertraktacje dotyczące kapitulacji stolicy przeprowadzono 5 listopada, a już 9 listopada w mieście pojawiły się wojska carskie. Ostatecznie insurekcja upadła 16 listopada 1794 r. Powstanie kościuszkowskie stanowiło ostatni akord w walkach Polaków o niezawisłość I Rzeczpospolitej. Niedługo potem, po trzecim rozbiorze przeprowadzonym w 1795 r. przez Prusy, Rosję i Austrię, Polska zniknęła z map Europy na 123 lata.
Umocnienia napoleońskie, czyli przyczółkowa twierdza Praga
Po klęsce Polaków jesienią 1794 r., Rosjanie w Warszawie przebywali niedługo. Na mocy międzynarodowych uzgodnień już w styczniu 1796 r. postanowili przekazać miasto Prusakom. W związku z tym, że granica z Austrią przebiegała wówczas stosunkowo blisko, nowy zaborca uznał za konieczne ponowne ufortyfikowanie miasta. Choć pruscy inżynierowie sporządzili kilka szczegółowych planów tego przedsięwzięcia, ostatecznie żadnego z nich nie udało im się wcielić w życie.
Mimo iż rządy pruskie w Warszawie trwały niespełna jedenaście lat, odcisnęły w jej historii ślady, które na wielu płaszczyznach odczuwamy do dzisiaj. Już w 1797 r. pruska administracja wprowadziła, funkcjonujący wciąż w niemal niezmienionej formie, system hipoteczny. W 1798 r. Warszawa stała się siedzibą diecezji, a staromiejską kolegiatę św. Jana podniesiono do rangi katedry. To pruscy okupanci wprowadzili zawód listonosza oraz egzamin maturalny. W kwietniu 1797 r. król Prus wydał zarządzenie o obowiązkowym nadaniu nazwisk ludności żydowskiej. Za sprawą Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna, pruskiego urzędnika mieszkającego na Nowym Mieście, który od 1804 r. realizował wspomniane zarządzenie w Warszawie, stało się ono przyczyną wielu groteskowych wręcz scen. Hoffmann, szerokiej publiczności znany przede wszystkim jako twórca opowiadania Dziadek do orzechów, utalentowany poeta, pisarz, kompozytor, grafik i karykaturzysta oraz wyjątkowy ekscentryk, tutaj zasłynął głównie z nadawania miejscowym Żydom najdziwaczniejszych nazwisk. Ci, obdarowani przez Hoffmana nowymi „godnościami”, niejednokrotnie wychodzili z jego biura zrozpaczeni.
Francuskie wojska wkroczyły na ziemie dawnej Rzeczpospolitej w listopadzie 1806 r. Zaniepokojony pochodem armii Napoleona pruski garnizon stacjonujący w Warszawie ewakuował się za Wisłę, a gubernator oddał miasto w zarząd Polakom. Francuzi dotarli do stolicy 27 listopada. Sam Napoleon Bonaparte bawił w Warszawie pod koniec grudnia 1806 r. i niemal przez cały styczeń 1807 r. To wtedy pojawiła się w głowie cesarza idea wzniesienia trójkąta obronnego o bokach długości około 30 km, którego wierzchołkami — twierdzami miały stać się Modlin, Serock i warszawska Praga. Dla tej ostatniej pomysł budowy twierdzy stanowił w praktyce wyrok śmierci. Pradze, która sporym wysiłkiem właśnie zaczynała podnosić się ze zniszczeń po ciosach zadanych przez żołdaków Suworowa w czasie insurekcji kościuszkowskiej 1794 r., zagroziło widmo kolejnej katastrofy, tym razem sprowadzonej nie przez wroga, a przez „swoich”. Cała dzielnica miała zniknąć z powierzchni ziemi i ustąpić miejsca przyczółkowej twierdzy Praga.
W związku z tymi planami wyburzono z rozkazu cesarza znaczną część zabudowy Pragi i praktycznie wszystkie zabudowania Skaryszewa. Pod kilofami zniknął ratusz, rozbierano setki domów, kościoły, likwidowano cmentarze. Wystawiona w latach 1807—1811 i oparta o Wisłę twierdza Praga, stanowiąca zwarty zespół napoleońskich umocnień osłaniających przyczółek mostowy i rozciągających się w miejscu zrównanej z ziemią zabudowy na prawym brzegu, składała się zapewne z bastionu centralnego i flankujących go półbastionów, przed które wysunięto początkowo trzy lunety (czwartą dodano po 1807 r.). W odległości około kilometra na wschód od tak skonstruowanego szańca planowano wybudowanie zespołu ośmiu samodzielnych ziemno-drewnianych fortów lub lunet. Trzy z nich prawdopodobnie powstały, natomiast nie jest pewne, czy udało się ukończyć sypanie pięciu kolejnych.
Maria Walewska — polska „żona” cesarza
Romans, jaki rozwinął się pomiędzy cesarzem Napoleonem Bonapartem, jednym z najpotężniejszych europejskich przywódców początku XIX w., i skromną, acz nad wyraz urodziwą szlachcianką Marią z Łączyńskich Walewską, która przyszła na świat w roku 1786 w pobliżu Kiernozi pod Łowiczem, po dziś dzień rozpala wyobraźnię amatorów burzliwych historii miłosnych.
Już ślub młodej, niespełna 18-letniej naówczas, piękności ze starszym o ponad 50 lat Anastazym Walewskim, zubożałym panem na walewickich włościach, odbył się w cieniu wiszącego nad głową Marii skandalu. Ta, wychodząc, zresztą bez przekonania, za intensywną namową matki i brata za szorstkiego i stetryczałego Walewskiego, była w trzecim miesiącu ciąży. Zapytacie z kim? Plotka mówi, że z Arkadijem Suworowem, krewnym generała Aleksandra Suworowa odpowiedzialnego za rzeź warszawskiej Pragi w 1794 r. Nic zatem dziwnego, że rodzina nie chciała nawet słyszeć o ślubie Marii z Rosjaninem. Kiedy sześć miesięcy później doszło do szczęśliwego rozwiązania i na świecie pojawił się chłopiec o imieniu Antoni, pan Anastazy przyjął go jak swego i bez wahania przekazał mu swoje nazwisko. Czy jednak gest ten był taki całkiem bezinteresowny? Bynajmniej. Walewski co prawda uratował honor swojej młodej żony i uchronił ją przed opinią ladacznicy, ale w życiu nie ma nic za darmo. Maria, w ramach „przedpłaconej wdzięczności”, wniosła do związku niemały posag, który pomógł załatać braki w walewickiej szkatule. A że tajemnicą poliszynela było, iż nie jest to ich wspólne dziecko? Kto by się przejmował takimi drobiazgami!
W chwili, gdy kierowana ciekawością 20-letnia Maria Walewska wymarzyła sobie, by ujrzeć Napoleona na własne oczy, ten dobijał czterdziestki i tkwił w oficjalnym związku ze starszą o kilka lat Józefiną. Związek ten, jak się miało okazać, nie mógł przynieść wodzowi Francuzów upragnionego potomka. Tymczasem, jeśli wierzyć legendzie, nasza bohaterka wiedząc, że cesarz zmierza w kierunku Warszawy, wyjechała mu naprzeciw i napotkała w okolicach Błonia. Kiedy tylko udało jej się podejść bliżej, rzuciła się przedeń na kolana ze słowami „Panie, witamy na naszej ziemi”. Bonaparte, zaskoczony odwagą i zaintrygowany powabem nieznajomej, rychło znalazł sposób, by spotkać ją ponownie i poznać bliżej. Niebawem u Walewskiej zjawił się posłaniec z zaproszeniem na bal karnawałowy, który w styczniu 1807 r. Warszawa wydawała na Zamku Królewskim na cześć Napoleona, władcy, z którym Polacy wiązali wielkie nadzieje na odzyskanie niepodległości.
Na wspomnianym balu Napoleon i Walewska bawili się podobno wyśmienicie. Do historii przeszedł ich wspólny taniec kończący raut. Cała stolica mówiła o kadrylu, którego zatańczyła najważniejsza para w mieście. Tak właśnie zapoczątkowany został jeden z najsłynniejszych romansów XIX w. — woda na młyn dla plotek i domysłów snutych przez gawiedź, ale też nadzieja dla wielu, że dzięki powabowi Marii, Napoleon przychylniej spojrzy na Polskę i Polaków. Mając za sobą start z przytupem, Walewska niebawem została oficjalną metresą boga wojny. Spędziła z nim kilka upojnych tygodni w jednej z jego siedzib w Prusach Wschodnich, później prawdopodobnie wyjechała za nim na jakiś czas do Francji. Pewne jest, że w 1809 r. kilka miesięcy przebywała w Wiedniu, u boku stacjonującego w pałacu Schönbrunn cesarza. To właśnie wtedy (czy my tu przypadkiem nie za mocno plotkujemy?) zaszła w ciążę. Syn Napoleona, Aleksander, przyszedł na świat w Walewicach 4 maja 1810 r., a na ratunek, ze swoim nazwiskiem i uznaniem ojcostwa, musiał przybyć ponownie poczciwy mąż Marii, Anastazy.
Fakt doczekania się dziecka z Marią Walewską utwierdził Napoleona w przekonaniu, że winną braku oficjalnego potomka jest Józefina i skłonił go do unieważnienia małżeństwa z przyczyn dynastycznych. Rozwód odbył się bez zbędnej zwłoki. Cesarz niebawem poślubił Marię Luizę, a ta już w 1811 r. dała mu prawego potomka w linii męskiej. W tym czasie romans pomiędzy dwojgiem kochanków powoli wygasał. Bonaparte jednak nie zapomniał o swojej dawnej metresie i nieślubnym dziecku. Otoczył Marię oraz jej obu synów dyskretną opieką i podarował im pałacyk w Paryżu, do którego pani Walewska wraz z dziećmi sprowadziła się w 1810 r. Niebawem cesarz nadał Aleksandrowi tytuł hrabiowski (herb i przydomek Colonna) i uposażył w przynoszące znaczne dochody dobra ziemskie.
Po klęsce Napoleona, jego abdykacji w 1814 r. i zesłaniu, Maria Walewska odwiedziła go na Elbie. Do ostatniego spotkania między dawnymi kochankami doszło w 1815 r. na krótko przed zesłaniem byłego cesarza na wyspę św. Heleny. W tym czasie Walewska była już po rozwodzie z Anastazym, do którego doprowadziła w 1812 r. Wówczas nawiązała romans z kuzynem Napoleona, marszałkiem Francji, Filipem-Antonim d’Ornano, a ten zakochał się w niej bez pamięci. Filip-Antoni i Maria pobrali się w 1816 r., a w roku 1817 przyszedł na świat ich syn (trzeci syn Walewskiej), Rudolf August d’Ornano. Niedługo potem, 11 grudnia 1817 r., schorowana Maria zmarła. Jej serce po dziś dzień spoczywa w grobowcu rodzinnym Ornano na paryskim cmentarzu Père Lachaise, natomiast trumna z ciałem zmarłej już w 1818 r. trafiła do Kiernozi, gdzie została złożona w miejscowym kościółku parafialnym.
Klęska Napoleona w kampanii rosyjskiej 1812 r. przekreśliła nadzieje Polaków na odzyskanie niepodległości i przekształcenie zależnego od Francji Księstwa Warszawskiego, które powołano do życia w 1807 r., we w pełni niepodległy byt państwowy. Twierdza Praga wzniesiona kosztem olbrzymich wydatków finansowych, nakładu pracy i niemal całkowitego zniszczenia zabudowy dzielnicy, poza jednym epizodem związanym z odpieraniem najazdu wojsk austriackich w roku 1809, nigdy nie została wykorzystana. Do dzisiaj nie przetrwał po niej żaden fizyczny ślad. Splantowana przez Rosjan, zniknęła z powierzchni ziemi przypuszczalnie już w kilkanaście lat po tym, jak została wystawiona.
W roku 1813 Warszawę ponownie zajęły wojska rosyjskie. Dwa lata później, na kongresie wiedeńskim, który obradował w 1815 r., ustanowiono namiastkę państwa polskiego, Królestwo Polskie (zwane też Królestwem Kongresowym lub Kongresówką) — zależny od Rosji i połączony z nią unią personalną quasi-państwowy organizm.
Szańce powstania listopadowego, czyli Sowiński w okopach Woli
Kongresówka, której car Aleksander I nadał konstytucję i liczne swobody, rozwijała się nad wyraz dynamicznie. Rósł handel, rozpędu nabierał przemysł, reformowano szkolnictwo. Jak grzyby po deszczu wyrastały rozmaite uczelnie, w tym wojskowe, wraz ze słynną Szkołą Podchorążych Piechoty, czyli „Podchorążówką”, działającą od 1821 r. w budynku Wielkiej Oficyny w Łazienkach Królewskich. Z zapaści finansowej i gospodarczej Królestwo Polskie z sukcesem dźwigał minister skarbu, Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki.
Wraz z ekonomicznym umacnianiem się Królestwa narastały w Polakach dążenia niepodległościowe. Niestety, im mocniej ci upominali się u cara o swobody, tym bardziej ten ostatni ograniczał łagodną dotychczas politykę w stosunku do Kongresówki. Niebawem konstytucja nadana przez cara była już tylko zbiorem niewiele znaczących zapisów. Ucisk wzmógł się jeszcze po śmierci Aleksandra I. Mikołaj I, obejmujący tron po swoim poprzedniku, był zdecydowanie niechętny Polakom. Sytuacja taka, co zrozumiałe, prowadziła do napięć i narastania nastrojów rewolucyjnych. Ryzyko wybuchu powstania stawało się coraz bardziej realne. Polacy podnieśli rękę na carską władzę nocą z 29 na 30 listopada 1830 r. Kadeci Podchorążówki pod wodzą Piotra Wysockiego wyruszyli na Belweder, by pojmać znienawidzonego Wielkiego Księcia Konstantego, brata cara i nieformalnego namiestnika Królestwa Polskiego. Ten, kiedy tylko dowiedział się, że powstańcy zmierzają po jego głowę, odważnie i po męsku, jak na dowódcę wojsk przystało, ukrył się wśród damskich fatałaszków i uszedł przed obławą. Kadeci Szkoły Podchorążych nie pojmali Konstantego, ale wyszli na ulice, zdobyli arsenał i uzbrojeni mogli rozpocząć powstanie, które Polsce i Polakom, jak miała pokazać niedaleka przyszłość, przyniosło opłakane skutki.
Wściekły na niesubordynację Polaków car nie przebierał w słowach, a to oznaczało jedno — atak wojsk rosyjskich na Warszawę, centrum powstańczego buntu, był wyłącznie kwestią czasu. Miasto należało zatem ufortyfikować. I tak, siłą rzeczy, ponownie trzeba było przypomnieć sobie o poczciwych okopach Lubomirskiego z 1770 r. Prace przy starym wale miejskim, który postanowiono zaadaptować na wewnętrzną linię obrony Warszawy, ruszyły już na przełomie 1830 i 1831 r., i zakończyły się w maju 1831 r. Okopy umocniono i przeprofilowano. Na całej długości wyposażono je w ławki strzeleckie oraz ławy na działa, zaś na przedpolu nasypu wzniesiono kilkadziesiąt dzieł ziemnych podnoszących jego walory obronne — bastionów i barkanów oraz drewnianych blokhauzów. Po zakończeniu prac wał miał około 7 m szerokości u podstawy i urósł do 3 m wysokości. Głęboka na 2 do 3 m fosa mierzyła na poziomie gruntu około 7 m szerokości.
Zewnętrzna linia umocnień o długości około 16,5 km, która składała się z kilkudziesięciu rozproszonych dzieł polowych, biegła w odległości 1,5 do 3 km od linii okopów Lubomirskiego i opierała się na pięciu mocno ufortyfikowanych punktach: Królikarni, Rakowcu, Woli, Parysowie i Lesie Marymonckim. Wśród dzieł zewnętrznej linii znalazły się słynne wolskie reduty: nr 56, znana jako Reduta Sowińskiego (ryc. 16), której bohaterską obronę 6 września 1831 r. uwiecznił Juliusz Słowacki pisząc wiersz Sowiński w okopach Woli oraz nr 54, zwana Redutą Ordona, rozsławiona przez Adama Mickiewicza w poemacie Reduta Ordona (opowiadanie adiutanta).
Ordon i jego Reduta — między prawdą, a mitem
Nie ma chyba Polaka, który nie znałby historii o bohaterskim powstańcu listopadowym, dowódcy artylerii w reducie 54, Konstantym Julianie Ordonie, opowiadającej o tym, jakoby ten wysadził w powietrze bronione przez siebie dzieło w chwili gdy rosyjscy żołnierze pokonali opór polskiej załogi i wdarli się do jego wnętrza. Eksplozja pozbawiła życia setki żołnierzy wroga, miała też zabić samego Ordona. Do utrwalenia poruszającego przekazu o samobójczej śmierci w obronie ojczyzny przyłożył się nasz XIX-wieczny romantyk, Adam Mickiewicz. Spójrzmy, jakimi słowy wieszcz opisał wypadki z 6 września 1831 roku:
REDUTA ORDONA
Opowiadanie adiutanta (fragmenty)
Nam strzelać nie kazano. — Wstąpiłem na działo
I spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało.
Artyleryi ruskiej ciągną się szeregi,
Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi; (…)
(…) Przeciw nim sterczy biała, wąska, zaostrzona,
Jak głaz bodzący morze, reduta Ordona.
Sześć tylko miała harmat; wciąż dymią i świecą;
I nie tyle prędkich słów gniewne usta miecą,
Nie tyle przejdzie uczuć przez duszę w rozpaczy,
Ile z tych dział leciało bomb, kul i kartaczy. (…)
(…) Takem myślił, — a w szaniec nieprzyjaciół kupa
Już lazła, jak robactwo na świeżego trupa.
Pociemniało mi w oczach — a gdym łzy ocierał,
Słyszałem, że coś do mnie mówił mój Jenerał. (…)
„(…) Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?” — „Jenerale,
Czy go znam? — Tam stał zawsze, to działo kierował.
Nie widzę — znajdę — dojrzę! — śród dymu się schował:
Lecz śród najgęstszych kłębów dymu ileż razy
Widziałem rękę jego, dającą rozkazy. —
Widzę go znowu, — widzę rękę — błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świécę,
Biorą go — zginął — o nie, — skoczył w dół, — do lochów”!
„Dobrze — rzecze Jenerał — nie odda im prochów”.
Tu blask — dym — chwila cicho — i huk jak stu gromów.
Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów,
Harmaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach — lonty zapalone
Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam; i w gęstej chmurze nas ochłonął. (…)
(…) Spojrzałem na redutę; — wały, palisady,
Działa i naszych garstka, i wrogów gromady;