E-book
1.47
drukowana A5
38.47
Wanda

Bezpłatny fragment - Wanda


5
Objętość:
186 str.
ISBN:
978-83-8245-178-8
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 38.47

Rozdział I

— Cuchnie– powiedział pierwszy, gdy przeszli z jednej komnaty do drugiej.

— A co? Spodziewałeś się zapachu kwiatów? Przecież to kanały.– odpowiedział mu drugi i nie zwracając uwagi na głęboką kałużę wypełnioną lepką mazią, przeszedł przez nią jakby szedł po plaży.– Gówno zawsze śmierdzi. Tak już natura postanowiła i koniec.

Zatrzymał się przy stercie kamieni i wytarł o nie nogawkę spodni tuż powyżej buta. Przeklął pod nosem samego siebie za to, że wychodząc z domu nie zabrał stuptutów. Teraz by się przydały.

— Idziemy. Przed nami jeszcze kawał drogi. Nie możemy się zatrzymywać na dłużej– popędził pierwszego i ruszył przed siebie oświetlając sobie drogę mocną latarką akumulatorową.

— Zawsze jak coś się zesra to wołają nas– jęknął pierwszy, poprawił ekwipunek na pasie i ruszył za towarzyszem.– Gdyby, choć jeden raz wzięli kogoś innego do tej parszywej roboty… jeden, kurwa, jedyny raz…

— Ci, którzy przybyli tu przed nami nigdy nie wrócili do domów– przypomniał mu drugi. Jego głos i wypowiedziane słowa zabrzmiały tak upiornie, że pierwszy nie powiedział już nic więcej. Szli korytarzem z półkolistym sklepieniem. Korytarz był na tyle wysoki, że bez problemu się w nim mieścili. Obaj mierzyli po 190 cm wzrostu. Obaj byli dobrze zbudowani, chociaż drugiemu zaczął rok temu rosnąć brzuszek.

— „Uroki przekroczenia magicznej czterdziestki” — pocieszał się drugi za każdym razem, gdy widział swoje odbicie w lustrze. Tak na prawdę nie czuł się staro. Nie miał zadyszki wchodząc po schodach, dobrze się odżywiał. Ten (troszkę większy) brzuch dodawał mu powagi. Zwłaszcza, że dwa lata temu przestał się golić i zapuścił długą, przetykaną rudymi nićmi brodę. „Chudzielec z brodą wygląda jak penis nastolatka. Ty wyglądasz jak prawdziwy kutas” — powiedział mu kiedyś ojciec. Nie obraził się za te słowa. Przeciwnie. Dodały mu mocy. Poczuł, że ma ojcowskie błogosławieństwo do czynienia tego, co czyni. Czterdziestojednoletni pogromca „tego czegoś”. To COŚ było wszystkim, czego bali się ci, którzy go wynajęli. Przeganiał już olbrzymie afrykańskie nietoperze z piwnic Urzędu Miasta po tym, jak aktywiści z Greenpeace postanowili uwolnić je z klatek obwoźnego zoo. Pozbawił trosk mieszkańców największego kompleksu mieszkalnego w mieście, gdy ich pranie na strychu i słoiki w piwnicy zaczęły znikać za sprawą „dziwnej istoty”. Dziwną istotą okazał się być emerytowany podpułkownik wojsk chemicznych, któremu w wyniku wypadku na poligonie zniszczyło twarz a MON i ZUS odmówiły wypłaty renty, więc (z braku środków do życia) zadekował się na blokowisku i włamywał na strychy i do piwnic kradnąc to, co pozwalało mu przeżyć. Swoją drogą wytrwały był– przez pół roku żywić się marynowanymi grzybkami, kiszonymi ogórkami i kapustą, rybą w occie i buraczkami na zimno. Nic dziwnego, że wyciągnięty z zakamuflowanego węzła ciepłowniczego pan podpułkownik wyglądał jak płat pergaminu skrzyżowany z folią spożywczą. Był blady i prawie przeźroczysty. Innym razem dyrekcja jednego z centrów handlowych zwróciła się do niego o pomoc w rozwikłaniu zagadki ducha nawiedzającego owe centrum handlowe.

Ochrona i pracownicy butików mówili o białej istocie przemierzającej galeryjne korytarze i znikającej za drzwiami wieży widokowej, wokół której zbudowano centrum. Miejskie legendy mówiły o rzeźniku pracującym w ubojni, która kiedyś stała na miejscu obecnej galerii handlowej. Rzeźnik ten w wyniku zaniedbań ze strony dyrekcji zakładu zginął stratowany przez stado bydła, które zerwało się z łańcuchów i wydostało poza teren ubojni. Ostatnimi słowami umierającego rzeźnika miały być: „kamień na kamieniu nie zostanie i żaden kamień nie postanie na tej przeklętej przeze mnie ziemi”. Dyrekcja chciała z ducha zrobić atrakcję przyciągającą do centrum więcej klientów. W rzeczywistości duchem okazał się jeden z ochroniarzy z nocnej zmiany, który za namową dyrektora i wyposażony w komplet zapasowych kluczy, przebierał się wieczorem w prześcieradło i przechadzał galeryjnymi alejkami. Za dodatkowe ekstra złotówki pogromca przemilczał ten fakt a duch nagle przestał nawiedzać galerię. „Pecunia non olet” przypominał sobie za każdym razem, gdy podejmował kolejne „zlecenie”.

— Tym razem jednak śmierdzą– burknął pod nosem.

— Co mówiłeś? — spytał pierwszy.

— Nic. Idziemy dalej. To już niedaleko– zbył pytanie kolegi

i przyspieszył kroku.

— Jak zwykle– mruknął pierwszy. Czuł żal do samego siebie i do życia. Ukończył z wyróżnieniem studia na kierunku historii i kulturoznawstwa. Miał ambicje i marzenia, że kiedyś odkryje coś, co pozwoli mu stać się sławnym. Śnił o nieprzebranych skarbach dawnych władców i o skradzionych przez hitlerowców dobrach schowanych gdzieś pod ziemią. Chciał je odkryć i pokazać światu, że to właśnie on, syn krawcowej i woźnego z teatru, poprzez swój upór, wytrwałość i konsekwencję w działaniu potrafił dokonać czegoś, czego nie dokonali przed nim inni. Całymi nocami ślęczał nad archiwalnymi zapiskami nadwornych kronikarzy i dokumentalistów, opisujących zaginione na tym terenie bogactwa. Nie chciał pieniędzy. Wystarczyła mu sława. „Per aspera ad astra” powtarzał jak mantrę tę łacińską sentencję za każdym razem, gdy okazywało się, że w zawalonej piwnicy znajduje się koczowisko bezdomnych, a zalana komnata to tylko zalana komnata. Cztery lata temu przyłączył się do jednoosobowej ekspedycji, mającej zbadać podziemia Urzędu miejskiego w Gorzowie Wielkopolskim. Jego wyobraźnię rozpalały wyobrażenia o tajnych archiwach NKWD i UB prowadzących do tajemnych budowli zlokalizowanych pod miastem. Za dzieciaka nasłuchał się o korytarzach łączących podgorzowskie Chwalęcice z Zakanalem. Słyszał o przejściach pod katedrą, które wyjścia mają w pobliskim podwórzu i na Wieprzycach. Oglądał mapy i plany techniczne sugerujące, że pod Gorzowem rozciągają się trzy poziomy korytarzy i hal budowanych przez Niemców w nieznanym celu. Zbadał dokładnie piwnice i ukrycia przeciwlotnicze na ul. Matejki. Spędził niezliczoną ilość godzin wizualizując sobie nieistniejące już poniemieckie obiekty przy ul. Składowej, Garbary i Pionierów. Nie pamiętał już ile razy uciekał policji i ochronie z budynków i obiektów, które chociaż minimalnie wskazywały na jakąś nitkę tajemniczości. Miał też na koncie kilka sukcesów. Po drobiazgowej analizie dzienników i dokumentów odnalazł w piwnicach teatru im. J. Osterwy zabytkowe kostiumy oraz rekwizyty teatralne, a w parku otaczającym muzeum im. Dekerta odkrył zakopane „zbiory dawnego Landsberga” uznane za zaginione po zakończeniu II wojny światowej. Jednak to, co robił dzisiaj przyprawiało go o gęsią skórę. „Niech tam sobie tarmosi bezdomnych, nietoperze czy inne szkaradztwo. Ja dzisiaj odnajdę zaginiony skarb Przemysła I– go”. Odkąd przyłączył się do pierwszej ekspedycji zrozumiał, że brodzenie w ekskrementach i smrodzie ludzkich wydzielin daje mu niepowtarzalną szansę na oficjalne, niezakłócone nagłym nalotem policji czy innych organów porządkowych, dotarcie do miejsc, do których normalnie nie mógłby się dostać.

— To moja szansa i zamierzam ją wykorzystać. Taaa… Wydymam cię szanso, a ty mi się nie postawisz. Będziesz uległa jak…

— Co? — przerwał jego marzenia drugi.– Poczekaj. Chyba coś słyszę.

Pierwszy nastawił uszu. Nie słyszał nic oprócz miarowego szumu wody płynącej między ich nogami. Nagle z naprzeciwka usłyszał przeraźliwy ryk, od którego zatrzęsły się betonowe ściany i sklepienie przejścia. Na końcu tunelu, którym szli, w migoczącym świetle ognia, pośród stosów czaszek, bielejących kości i gryzącego, czarnego dymu ujrzeli ją: Wandę.

Rozdział II

Wanda. Legendarna córka Kraka, która nie godząc się na małżeństwo z księciem niemieckim zdecydowała o odebraniu sobie życia przez utopienie się w Wiśle. Siedziała przed nimi na górze czaszek, wokół której owinięty był jej ogon. Od pasa w dół jej ciało pokrywały podobne do rybich łuski. Górna część ciała należała do kobiety. Długie blond włosy opadały jej na ramiona. Nagie piersi pokryte były sinymi żyłami, które nabrzmiewały z każdym jej oddechem.

— Nie do końca taka martwa– rzucił drugi i pociągnął pierwszego w boczny korytarz.

— Co to, do jasnej cholery jest? — wymamrotał pierwszy drżącymi wargami.– To nie jakiś bezdomny. Widziałeś jej… ogon? Co to kurna jest?

— To Wanda.– krótko skwitował drugi.

— Jaka znowu „WANDA”? Co tu się wyprawia? Olo, powiedz coś!

Na dźwięk swojego imienia Olgierd Plaski wyprostował się i zwrócił do kolegi:

— Wanda to polska księżniczka, która utopiła się w Wiśle, bo nie chciała Niemca za męża. Studiowałeś historię i kulturoznawstwo. Powinieneś znać tę legendę.

— Właśnie! Legendę! — odpowiedział z wyrzutem pierwszy.– Legendy nie siedzą na górze z czaszek i nie ryczą jak… jak jakiś… smok?

— W każdej legendzie jest ziarno prawdy. Powiedz mi, Igorze. Znasz geografię naszego kraju?

— Znam. Ale co to ma wspólnego z…

— Jakie mamy główne rzeki? — nie pozwolił mu dokończyć Plaski.

— Nooo… Jest Wisła, Bug, Odra, Noteć, Warta…

— Czy te rzeki się jakoś ze sobą łączą? Chodzi mi o rzeki znajdujące się w centralnej i zachodniej Polsce.

— Tak.– odpowiedział Igor.– Kanał Bydgoski łączy Wisłę z Odrą przez Brdę, Noteć i Wartę. Ale co to ma wspólnego z…

Olgierd Plaski kolejny raz nie pozwolił mu dokończyć pytania.

— Widzisz. Wszystko wskazuje na to, że legendarna Wanda, którą przed chwilą widzieliśmy, przedostała się z Wisły do Warty i zadekowała w podziemiach Gorzowa. Kilka razy spotkałem się z informacjami mówiącymi o dziwnym stworzeniu wyłaniającym się z wody w okolicach Czerska, Bydgoszczy, Nakła czy Poznania. Widywano je także na przyległych rozlewiskach i bagnach powstałych po Wielkiej Powodzi Tysiąclecia. Wanda kieruje się na zachód i korzysta z sieci rzek i rozlewisk.

— Ale to niemożliwe! To tylko legenda! — zezłościł się Igor.

— Jak już mówiłem, w każdej legendzie jest ziarno prawdy.

A ziarno tej legendy widzieliśmy przed chwilą.

— Co robimy? — zapytał oszołomiony Igor.

— Musimy to zgłosić zleceniodawcy. Sami nie możemy podjąć żadnych kroków. Mieliśmy tylko wejść i zbadać. Decyzję o tym, co dalej podejmie zleceniodawca.

— Zatem chodźmy. Szybko! — pospieszył go Igor i obaj udali się w drogę powrotną. Nie uszli więcej niż dziesięć metrów, gdy usłyszeli łagodny, damski głos dochodzący z komnaty, w której siedziała Wanda:

— „Mój piękny chłopcze, podejdź tu do mnie. Pochwyć mnie mocno za dłonie moje. Ja cię obejmę i pocałuję i w toni rzeki miłość utonie.”

— Co ona robi? — spytał Igor.

— Kusi. Zasłoń uszy! — polecił Plaski i zasłonił dłońmi swoje.

Szli w ciszy zakrywając dłońmi uszy i nie słysząc nic oprócz własnych oddechów i dudnienia pulsującej w żyłach krwi. Ponieważ dłonie mieli zajęte i nie mogli trzymać latarek, szli w całkowitych ciemnościach raz po raz boleśnie obcierając się o szorstkie, betonowe ściany kanału. Gdy po kilkunastu minutach dotarli do szerszej komnaty stanowiącej wejście do kanałów, Plaski opuścił ręce. Igor zrobił to samo.

— Musisz wiedzieć o jednej, bardzo ważnej rzeczy.– zwrócił się do kolegi Olgierd.– Nigdy, ale to nigdy nie pozwól, żeby Wanda cokolwiek do ciebie powiedziała.

— Dlaczego? — zapytał trochę zdezorientowany Igor.

— Jak masz na nazwisko?

— Schmidt.– odpowiedział coraz bardziej skołowany.

— Właśnie! Według legendy Wanda nie chciała Niemca za męża. Podobno tuż przed skokiem do Wisły rzuciła klątwę na wszystkich mężczyzn o niemieckim nazwisku. Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że tam, gdzie pojawił się tajemniczy stwór zawsze ginęli mężczyźni o niemieckim, bądź niemiecko brzmiącym nazwisku. Nie mogę potwierdzić na sto procent, że klątwa jest prawdziwa, ale lepiej nie kusić losu. Co nie?

— Olo, nie pierdol! — zezłościł się Igor.– To jakieś średniowieczne bajdurzenie. Nie istnieją klątwy! To wymysł kościoła, żeby utrzymać w ryzach pospólstwo i powiększyć swoje wpływy.

— Powiedz to tym wszystkim Schmidtom, Schillerom, Fischerom, Theilom, Neumannom i innym facetom, o niemieckich nazwiskach, których ciała wyławiano z rzek i akwenów wodnych w rejonach, gdzie pojawiała się Wanda. Na pewno podzielą twoje zdanie– odrzekł z przekorą w głosie Plaski.– Pamiętasz głośną sprawę utonięcia dwójki policjantów, którzy odwozili służbowym samochodem jakąś szychę z ministerstwa? Pisali o tym przez kilka tygodni na łamach wszystkich gazet. Ich samochód wpadł do Wisły koło Nowego Dworu Mazowieckiego.

— Coś tam było. Ale co to ma wspólnego?

— Policjant, który się wtedy utopił miał na nazwisko Lambert.

A kilka dni wcześniej zgłoszono, że w Wiśle, w okolicach Jabłonnej coś niszczy sieci rybaków i zatapia zacumowane przy brzegu łodzie.

— Ok. Ale dlaczego ty zasłoniłeś uszy? Przecież nie masz niemieckiego nazwiska. Plaski– to nie brzmi germańsko. Bardziej… amerykańsko.

— Dzięki.– uśmiechnął się Plaski.– Moja prababka wyszła za mąż za Niemca. Hrabiego von Plessen. Po wybuchu drugiej wojny światowej moja rodzina zmieniła nazwisko na mniej niemieckie, żeby nie narażać się na nieprzyjemności ze strony konspiracyjnego podziemia polskiego. Przyjęli nazwisko Plaski. Niemcom mówili, że to nazwisko pochodzenia germańskiego. Polakom, że zniemczone przez okupanta „Płaski”. Dzięki temu nie odczuwali ani represji ani zemsty.

— Sprytnie. Co z Wandą? — zmienił temat Igor.

— Tak jak mówiłem. Zleceniodawca podejmie decyzję. Ja bym ją zostawił w cholerę! Niech sobie idzie dalej. Ale z tego, co wiem gości już u nas kilka miesięcy, a wśród okolicznych mieszkańców zaginęło kilku mężczyzn o niemieckich nazwiskach. Słyszałeś o Hansie Meierze?

— To ten lokalny przedsiębiorca, właściciel fabryki części samochodowych, który od kilku tygodni nie pojawił się w swojej firmie?

— Ten sam. Uwielbiał garnitury w kolorze błękitu królewskiego. Zamawiał je u jednego krawca w Neapolu. Gdy ty podziwiałeś ogon Wandy, ja dostrzegłem kawałek materiału w ulubionym kolorze Meiera. Nie biorę tego za pewnik, ale też nie wykluczam, że jedna z czaszek, na których siedziała Wanda należy właśnie do naszego Hansa. Musimy czym prędzej zgłosić to zleceniodawcy. Im szybciej podejmie decyzję co robić, tym mniej ludzi zginie. Wanda jest mściwa i okrutna. Domyślam się, że bardziej niż moja żona.

— A co twoja żona ma…

— Idziemy! — Plaski nie pozwolił mu dokończyć pytania. Nie chciał rozdrapywać bolesnej przeszłości. Przeszłości, która sprowadziła go do tych kanałów i spowodowała, że robił to, co robił– każdego dnia balansował na granicy prawa i bezprawia. Przyzwoitości i całkowitego upodlenia. Na granicy harmonii i chaosu. Na granicy życia i śmierci.

Rozdział III

Jacek Święcicki nerwowo pocierał palce oczekując przy wejściu do kanałów na pojawienie się dwójki mężczyzn, którzy zniknęli w ciemnościach podziemnego Gorzowa kilka godzin temu. Popołudniowy, lipcowy skwar odznaczył się ciemnymi plamami potu na jego kremowej, markowej koszuli. Marynarka uszyta z drogiej bawełny z domieszką jedwabiu powiewała na wietrze, zawieszona na kawałku gałęzi modrzewia, pod którym stał i starał się unikać palących promieni słonecznych. Spocone stopy ślizgały się w skórzanych butach i raz po raz przestępował z nogi na nogę, żeby się nie przewrócić.

— Panie prezydencie! — zawołał do niego Grzegorz Deptuła, jego doradca i prawa ręka w interesach– Wychodzą!

— Nareszcie! — burknął pod nosem Święcicki.– Ile można czekać?

Przywołał na twarz swój niezawodny, sztandarowy uśmiech, rozpostarł ramiona i zwrócił się w stronę Plaskiego i Schmidta, którzy pojawili się u wejścia do kanałów:

— Panowie! Już myślałem, że nas porzuciliście! Co tam słychać pod Gorzowem?

— To, co za chwilę pan usłyszy, panie prezydencie– powiedział Plaski– zmieni pana radosny uśmiech w smutną podkówkę.

— Słucham? — nie zrozumiał Święcicki.– Co pan chce powiedzieć?

— Panie prezydencie– Plaski zatrzymał się kilka centymetrów od Święcickiego. Nie pachniał najlepiej. „Ja zresztą też nie” — pomyślał Olgierd i kontynuował:

— Pod Gorzowem, w starych kanałach ulokowała się Wanda. Zmierza na zachód, a podczas swojej wędrówki zabija mężczyzn o niemieckim lub niemiecko brzmiącym nazwisku. Tyle. To najprawdziwszy potwór, zabójcza kreatura, którą albo zostawimy w spokoju i przeczekamy do jej odejścia, albo zgładzimy. Wybór należy do pana.

— Wanda? Jaka Wanda? — Święcicki wyglądał, jakby ktoś uderzył go obuchem w tył głowy. Jego usta przypominały wargi karpia wyciągniętego z wody. Oczy powiększyły się, brwi uniosły i sprawiał ogólne wrażenie dziecka, które zdziwiło się, że balonik po dotknięciu ostrym przedmiotem pęka.

— Może ja wyjaśnię– Igor stanął obok Plaskiego i delikatnie odsunął kolegę.

— Panie prezydencie. To, co spotkaliśmy w kanałach pod Gorzowem to nie były nietoperze, bezdomni czy inne… podmioty, z którymi mieliśmy dotychczas do czynienia. To coś, co stanowi łącznik między światem, który znamy a światem z podań i baśni. Zna pan legendę o Wandzie, co nie chciała Niemca?

— Jasne! Każde dziecko ją zna! — uśmiechnął się Święcicki.– Ojciec chciał wydać ją za niemieckiego króla a ona, na znak protestu skoczyła do Wisły i się utopiła. Symbol patriotyzmu, ikona ciemiężonego narodu polskiego, bohaterska postawa!

— Dokładnie, to księcia– sprostował Igor zaniepokojony rosnącym błyskiem w oku prezydenta.– Według legendy Wanda utopiła się w Wiśle. To, co spotkaliśmy tam na dole, to, według mojego szacownego kolegi Plaskiego, legendarna Wanda, która wcale się nie utopiła tylko… jakoś… zmutowała? I kierując się na zachód porywa i zabija mężczyzn o niemieckich, bądź niemiecko brzmiących nazwiskach. Olgierd… to znaczy pan Plaski twierdzi również, że zagrożeni mogą być ci, którzy w rodzinie mieli kogoś z podobnym nazwiskiem.

— Legendarna? — zdenerwował się Święcicki.– Co wy mi to pierdolicie? Panie Schmidt. Zatrudniłem was, żebyście zbadali te kanały, zlokalizowali źródło tego smrodu, który od kilku miesięcy unosi się w centrum, i ewentualnie powiedzieli ilu bezdomnych siedzi w tych cholernych kanałach. Moi doradcy wskazali, że jakiś czas temu z centrum zniknęli wszyscy bezdomni. Bardzo mnie to ucieszyło. Zmartwiłem się natomiast tym, że po zniknięciu meneli za studzienek w centrum zaczął unosić się niesamowity fetor. Wynająłem was, żebyście zbadali kanały, zlokalizowali źródło smrodu i je usunęli. A wy mi pieprzycie o jakiejś legendzie!

— Pieprzysz to pan, panie Święcicki– odezwał się Plaski a jego słowa uciszyły gwar panujący dookoła. Wszystkie oczy obecnych w pobliżu policjantów, strażaków, techników, ratowników medycznych i pracowników urzędu miasta skierowały się na Plaskiego.– Wiem, co widziałem. Znam legendę o Wandzie. Posiadam informację świadczące o tym, że Wanda jest realna. Tak realna, jak gówno na moim bucie– wskazał na cholewkę swojego prawego buta.– I wiem jedno. Jeżeli zaraz czegoś nie zrobimy, to ta istota, która siedzi kilkadziesiąt metrów od nas może zrobić w pańskim mieście zadymę, jak stado lisów w kurniku. Więc nie pierdol mi pan o bezdomnych i brzydkim zapachu ze studzienek. Zapewniam pana, że każda chwila zwłoki to… więcej zwłok.

— Pan się zapomina! — twarz Święcickiego przybrała kolor purpury.– Jak pan śmie tak się do mnie odzywać! Ja… ja pana mogę zniszczyć!

— Słuchaj grubasie– Plaski zbliżył się do prezydenta tak, że czubki ich nosów prawie się stykały.– Nie obchodzi mnie, czy jesteś z takiej czy innej partii i jaki masz pomysł na następne wybory. Ale gwarantuję ci, że jeżeli zaraz nie podejmiesz konkretnych działań to przyszłych wyborów nie doczekasz. Twoja babka miała na nazwisko Möller, prawda?

— Skąd to wiesz? — w oczach prezydenta pojawiło się przerażenie.

— Mam swoje źródła– odparł Plaski.– Tam, gdzie pojawia się Wanda giną ludzie mający coś wspólnego z Niemcami. Jedziemy w jednym wagonie panie Möller. Wydaj pan odpowiednie dyrektywy, albo ten wagon się wykolei.

Święcicki zwiesił ramiona.

— Co mam robić? — zapytał.

— Wezwij pan wojsko. Saperów i oddział specjalny z Międzyrzecza.  Znam tych chłopaków i wiem, że sobie poradzą.

— Ale… ja… nie mam takich kompetencji! — wyjąkał Święcicki.

— To weź pan za dupę wojewodę i niech on ich wezwie.– rzekł szorstko Plaski.– Zegar tyka, panie prezydencie. Jak w bombie, nad którą wisi Gorzów.

Rozdział IV

Ledwo Plaski skończył zdanie, powietrze przeszył ogłuszający świst. Dźwięk przypominał odgłos tępego wiertła do metalu, którym ktoś usilnie starał się wywiercić otwór w grubym kawałku blachy. Odgłos ten był tak intensywny, że większość obecnych przy wejściu do kanału ludzi padła na ziemię zasłaniając dłońmi uszy, ich powieki zacisnęły się mocno a twarze wykrzywił grymas bólu.

— Co do… — zaczął Święcicki ale nie dokończył. Z wnętrza kanału wyleciała z impetem olbrzymia ściana wszelkiej maści śmieci. Kawałki gruzu wymieszane z brudną ściekową wodą, rozmokłymi fragmentami papieru i strzępami materiału wystrzeliły z owalnego otworu i pomknęły w kierunku stojącego naprzeciwko, zdziwionego prezydenta. W ostatniej chwili Plaski zdołał odciągnąć go z linii lotu tej mieszaniny ścieków i odchodów.

— Cholera! Blisko było– stwierdził Schmidt.– Chwilę później i nie doczekałby pan kolejnych wyborów.

— Co się stało? — zapytał przerażony Święcicki.– Wybuch?

— Taaa… — burknął Plaski.– Wybuch radości. Coś mi się zdaje, że nasz gość ma zły humor.

— Po czym to wnioskujesz? — spytał Igor.

— Z kanału wyleciało wszystko, co się w nim znajdowało. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy odkryli, że tym wejściem nie dostaniemy się już do Wandy.

— Panie prezydencie– zwrócił się do Święcickiego jeden z techników, który właśnie zakończył sprawdzanie wejścia do kanałów.– Wejście jest zawalone. Sądząc po ilości gruzu, który przed kilkoma chwilami wyleciał ze środka zawaleniu uległ znaczny odcinek kanału. Świadczyć o tym może również fakt, że zapadła się ziemia nad kanałem. Na odcinku jakichś… trzydziestu– czterdziestu metrów.

— Matko kochana! — twarz Święcickiego pobladła a usta zmieniły kolor z malinowego na sino blady.– Nie da się wejść?

— To absolutnie wykluczone. Odgruzowywanie wejścia zajmie nam tydzień. Poza tym nie wiemy, czy dalsza część kanału jest cała– odpowiedział technik.

— Panie prezydencie– Grzegorz Deptuła zakrył dłonią mikrofon telefonu komórkowego, przez który rozmawiał z kimś od kilku minut.– Wojewoda…

Święcicki wyprostował się, przygładził dłonią rozwichrzone włosy i wziął telefon od doradcy.

— Święcicki– zgłosił się do słuchawki.– Witam szanownego pana wojewodę. Jak zdrowie małżonki? Mam nadzieję, że już wraca do siebie? Oczywiście! Nie mamy żadnych problemów. Wszystko jest pod kontrolą. Gwarantuję, że wybory samorządowe odbędą się bez zakłóceń. Tak. Właśnie oglądamy z panem Deptułą tereny, na których ma stanąć miasteczko wyborcze.

Nagle jego twarz stężała a oczy zaszkliły od zbierających się łez.

— Rozumiem. Ile osób? Tak. Wszyscy z Niemiec? Rozumiem. On też? Do usłyszenia.– zakończył rozmowę i oddał telefon swojemu doradcy.

— Panie Olgierdzie– zwrócił się do Plaskiego.– Załatwię panu tych żołnierzy. Ma pan trzy dni na zakończenie sprawy… tej… Wandy. Ma zniknąć. Może ją pan przegonić lub zabić. Nie obchodzi mnie jak. Ma jej tu nie być do piątku.

Odwrócił się plecami do Olgierda i Igora. Jego ciałem wstrząsnął szloch a ramiona zadrżały z zimna, chociaż temperatura była iście piekielna.

— Skąd ta nagła zmiana postawy, panie prezydencie? — zapytał kąśliwie Plaski.– Czyżby wojewoda wydał jakieś polecenie odnośnie Wandy?

— Wojewoda nic nie wie o tej sprawie.– cicho wyjąkał Święcicki.– Powiedział mi tylko, że wybory samorządowe odbędą się za tydzień, w Gorzowie. Jako niezależnych obserwatorów Unia Europejska wysyła do nas delegację z Niemiec. Wszyscy z niemieckimi nazwiskami. Wśród nich będzie przewodniczący Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Ernst Koch. Wie pan kim jest Ernst Koch? — odwrócił się do Plaskiego i spojrzał na niego przekrwionymi, zasnutymi mgłą strachu oczami.

— Eee… Niemcem? I przewodniczącym Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości? — próbował zgadnąć Plaski, chociaż za cholerę nie mógł nawet skojarzyć twarzy wspomnianego człowieka. Nie oglądał telewizji, nie czytał gazet. Nie interesował go świat zewnętrzny odkąd dotknęła go osobista tragedia. Trzy lata temu w wypadku stracił żonę i córkę. Podczas gdy on oglądał w telewizji wiadomości, siedząc na kanapie w salonie i popijając piwo jego żona i córka umierały zatrzaśnięte w samochodzie, którym wracały z zajęć pozaszkolnych. Samochód wpadł w poślizg, przebił barierkę i spadł z mostu do Warty. Joanna Plaska w akcie desperacji próbowała zadzwonić do męża i wezwać pomoc. Jednak po kłótni, do której doszło kilka godzin wcześniej Olgierd wyłączył telefon i nie mogła się do niego dodzwonić. Pokłócili się o to, że ona ciągnie córkę na różne zajęcia pozaszkolne zamiast spędzić czas razem i zacieśniać więzy rodzinne. Wielokrotnie wypominał jej, że przez córkę stara się zrealizować swoje niespełnione marzenia. Kiedyś pokłócili się tak bardzo, że doszło między nimi do rękoczynów. Joanna zraniła męża kuchennym nożem w rękę a on złamał jej nos uderzając jej głową w blat stołu. Po tym zdarzeniu zadecydowali wspólnie o separacji i rozpoczęli batalię rozwodową, która ciągnęła się miesiącami. Tego feralnego dnia Joanna Plaska miała przywieźć córkę ojcu, żeby spędzili razem trochę czasu nim Klaudia Plaska wyjedzie na dwumiesięczny obóz sportowy do Hiszpanii. To było spełnienie jej marzeń. Marzeń dwunastolatki. Marzeń, które pękły jak mydlana bańka pozostawiając po sobie tylko gorzkie wspomnienie. Chociaż miał żal do żony o sprawę rozwodową to nadal ją kochał. Teraz nie miał ani jej, ani córki. Pozostał sam z wypaloną dziurą w miejscu, w którym kiedyś miał serce.

Święcicki przełknął głośno ślinę i prawie nie poruszając ustami wyszeptał:

— Ernst Koch jest bratem poszukiwanego od kilku tygodni Hansa Meiera.

Rozdział V

Lipiec był upalny w każdym zakątku Europy. Nieprawdopodobny żar lał się z nieba już od połowy maja i nic nie zapowiadało, że pogoda zmieni się w deszczową. Ernst Koch poprawił krawat i ściągnął łopatki, prostując się jak struna. Zimno mokrej od potu koszuli, która przyklejała mu się do pleców spowodowało nieprzyjemne odczucie, które można by porównać do wyjścia z podgrzewanego basenu w chłodną, jesienną noc. Koch lubił swój zakątek. Przyjeżdżał do pensjonatu Alte Bäder w każdej wolnej od posiedzeń Komisji chwili.

Ten siedemdziesięciodwuletni Bawarczyk uwielbienie do starych, niemieckich uzdrowisk wyssał wraz z mlekiem matki. Bywały sytuacje, gdy na zebraniach dotyczących sądów i prokuratur wiercił się niecierpliwie na fotelu, wizualizując sobie w myślach chwile błogiego relaksu w basenach z gorącą wodą termalną. Teraz stał w szatni i dosłownie chwile dzieliły go od zanurzenia się w hektolitrach przyjemności. Jeszcze tylko zrzucić z siebie ubranie, obmyć się pod bieżącą wodą i hop… Do rzeczywistości przywołał go dzwonek telefonu. „Cholera!” — zaklął pod nosem– „Wiedziałem, żeby wyłączyć”.

— Koch, słucham– odezwał się to słuchawki, chociaż rozmówca po drugiej stronie doskonale wiedział, do kogo dzwoni.

— Panie przewodniczący– powiedział Martin Eckbert, sekretarz w urzędzie do spraw przeciwdziałania nadużyciom władzy sądowniczej– z tej strony Eckbert.

— Wiem Martinie. Wyświetlił mi się twój numer– znudzonym głosem odpowiedział Koch.– Co się stało?

— Panie przewodniczący– kontynuował Eckbert.– Przepraszam, że przeszkadzam ale myślę, że powinien pan dowiedzieć się jako pierwszy.

Ernst Koch napiął wszystkie mięśnie i rzucił do słuchawki: — Co?

— Od kilku dni próbujemy skontaktować się z pańskim bratem. Bezskutecznie. Właśnie nadeszła wiadomość, z anonimowego źródła, że pański brat… nie wiem, jak to powiedzieć panie przewodniczący…

— Wyduś to z siebie w końcu! — ponaglił go Koch z nutą złości w głosie.

— Pański brat nie żyje.

Przewodniczącemu Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości świat zawirował przed oczami paletą różnokolorowych plam.

— Wypadek? — zapytał.

— Nie. Nasze źródło podaje, że został zamordowany w brutalny i… eee… nietypowy sposób na terenie Rzeczpospolitej Polskiej– odpowiedział Eckbert.

— Kto prowadzi śledztwo? — Koch starał się zachować opanowanie w głosie.

— To jeszcze ustalają nasi ludzie. Panie przewodniczący, proszę przyjąć najgłębsze wyrazy…

— To niech ustalają szybciej! — krzyknął Koch do słuchawki nie pozwalając Eckbertowi dokończyć zdania.– Do wieczora mam mieć numer telefonu osoby prowadzącej dochodzenie! Czy to jasne?

— Tak panie przewodniczący– odpowiedział Eckbert służalczym tonem.

— Ja myślę– zakończył rozmowę Koch i wcisnął czerwoną słuchawkę w telefonie definitywnie kończąc połączenie.

— „Hans zawsze sprawiał kłopoty. — pomyślał– Czyżby tym razem za mocno nadepnął komuś na odcisk? Komu? Czym się naraził? — setki pytań przelatywały Kochowi przez głowę.– Co się do cholery dzieje w tej zasranej Polsce?”

Od dnia, kiedy trzy lata temu objął funkcję Przewodniczącego Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości obraz polskiego wymiaru sprawiedliwości przyprawiał go o bóle głowy. „Cholerni Polacy– zwykł mawiać w nieoficjalnym gronie– Zawsze coś spieprzą, a później my musimy ich prowadzić za rękę do wyjścia”.

Sięgnął po terminarz i wykreślił z niego zaplanowane na kolejne dni wizyty.

— To będzie musiało poczekać– mruknął pod nosem i za następnej stronie zaczął spisywać pytania, które zada stronie polskiej zaraz po przyjeździe. Jedno z nich podkreślił kilka razy. Pytanie brzmiało: „Co do kurwy nędzy się u was dzieje?”. Pomyślał chwilę i zamazał zwrot „do kurwy nędzy”. Zamiast tego napisał „do jasnej cholery”. Był w końcu przewodniczącym poważnej instytucji. Nie wypada używać takich wulgarnych sformułowań. Chociaż krew się w nim gotowała postanowił załatwić sprawę na chłodno. Chłodno ale zdecydowanie. „Niech nie myślą, że mogą sobie z nami pogrywać”. Zamknął terminarz i wybrał w telefonie jeden z polskich numerów.

— Koch– powiedział do rozmówcy.– Przyjeżdżam zgodnie z planem. Proszę przygotować wszystkie informacje na temat mojego brata z ostatnich sześciu miesięcy. Z kim i kiedy się spotykał, jakie miał zaplanowane spotkania… Wszystko, co może naprowadzić nas na trop mordercy. I proszę o spotkanie z oficerem prowadzącym dochodzenie.

Rozłączył się i wybrał kolejny numer.

— Proszę połączyć mnie z ministrem obrony– powiedział, gdy usłyszał zgłoszenie. Czekał chwilę a gdy osoba po drugiej stronie podniosła słuchawkę rzekł– Panie ministrze, chyba ją znaleźliśmy.

Rozdział VI

— Tak jest! — kapitan Stecki zakończył rozmowę podniesionym głosem, tak charakterystycznym w środowisku wojskowych. Odwrócił się na pięcie i spojrzał w oczy podoficera dyżurnego.

— Kapralu– rzucił– zbiórka kompanii. Tryb alarmowy. Czas operacyjny, trzydzieści sekund.

Kapral Baterski wyprostował się jak kij i z krótkim „rozkaz” wybiegł na korytarz.

— Zbiórka kompanii! Alarm, alarm, alarm!

Nim wybrzmiało echem ostatnie słowo na korytarz zaczęli wyskakiwać z sal żołnierze. Jedni w pełnym umundurowaniu, inni w niekompletnym. Nim upłynął czas dany przez Steckiego trzydziestu mężczyzn stało w równym dwuszeregu i w milczeniu oczekiwało na dowódcę.

— Panie kapitanie. Dyżurny kompanii… — kapral Baterski zaczął składać meldunek Steckiemu.

— Dobra. Dziękuję.– uciął kapitan.– Chłopcy– zwrócił się po ojcowsku do podwładnych. Traktował ich z szacunkiem a oni odpłacali mu tym samym. Spędzili wspólnie trzy zmiany w Iraku i dwie w Afganistanie. Poznał ich tak dobrze, że wiedział jak powinien się do nich zwracać, żeby go słuchali. „Szanują mnie i pójdą za mną w ogień” — pomyślał i powiedział:

— Otrzymałem telefon od ministra obrony narodowej. Coś dzieje się na naszym terenie. Coś niedobrego.

— Terroryści? — zapytał jeden z żołnierzy.

— Nie do końca– odpowiedział Stecki.– W zasadzie sami nie wiedzą co. Coś się zagnieździło w kanałach pod Gorzowem i musimy to wyeliminować. I mamy na to bardzo mało czasu. Ekwipunek pełny. Broń z magazynu długa i przyboczna. Granaty tylko hukowe. Zakwaterowanie i zaprowiantowanie na miejscu– wydał krótkie polecenia.– Za godzinę zbiórka na placu apelowym. Kierowcy pobierają broń w pierwszej kolejności i podjeżdżają pojazdami na plac. Baterski! — zawołał podoficera dyżurnego.

— Na rozkaz!

— Leć natychmiast do saperów i weź od nich czterech specmanów. Niech zabiorą ze sobą burzące i trochę „sraczki”

„Sraczką” określano nieoficjalnie półpłynny materiał wybuchowy VBTC600 opracowany na jednym z poligonów doświadczalnych pod Warszawą dwa lata temu. Charakteryzował się tym, że miał postać luźnej kupy, podobnie śmierdział a po zdetonowaniu zamieniał się w kierunkową kulę ognia o temperaturze topiącej stal i robiącej z betonu kruchy styropian.

— Tak jest! — potwierdził Baterski i popędził na sąsiednią kompanię.

Godzinę później na placu apelowym zgromadził się oddział uzbrojonych żołnierzy. Stecki wydał polecenie „do wozów” i po minucie siedzieli wszyscy w dwóch ciężarówkach i trzech Hammerach. Kapitan zajął miejsce obok kierowcy w jednym z Hammerów i kolumna opuściła teren koszar. Jechali trasą S3 z równą prędkością i zgodnie z zaleceniami ministra starali się nie rzucać w oczy. Po 40 minutach dotarli do punktu docelowego. To co zastali na miejscu wprawiło ich w osłupienie.

***

Miasteczko namiotowe przypominało obóz dla uchodźców. Kilkanaście namiotów, tłum ludzi i stalowa siatka odgradzająca rejon wejścia do kanałów od reszty miasta. Tak wyglądał obraz obszaru działań służb miejskich i Steckiemu skręcił się żołądek.

— Ale syf– skwitował i wydał rozkazy swoim ludziom.– Dowódcy drużyn, sprawdzić ekwipunek i czekać na dalsze rozkazy.

Sam udał się w kierunku namiotu, w którym (jak przypuszczał) mieścił się sztab dowodzenia. Po dotarciu na miejsce wszedł do namiotu i zameldował:

— Dowódca kompanii specjalnej, kapitan Stecki. Co się tu do licha dzieje?

Twarze zgromadzonych w namiocie ludzi zwróciły się w jego kierunku. Z tłumu wyszedł do niego prezydent Święcicki, wyciągnął rękę na przywitanie i powiedział:

— Bardzo się cieszę, że pan przyjechał. Mamy tu prawdziwą kaszanę.

— Szczegóły? — Stecki uścisnął dłoń Święcickiego.

— Wie pan– zaczął prezydent– zbliżają się wybory i…

— Może ja wyjaśnię– zza pleców prezydenta wysunął się Plaski.

— Cześć Olgierd– przywitał się cierpko Stecki.– Znowu mieszasz, co?

— Cześć Robert– Plaski uścisnął dłoń żołnierza.– Nie ja tu mieszam. Możesz na moment? — zapytał i skinął głową w stronę wyjścia z namiotu. Obaj wyszli na zewnątrz zostawiając w środku zdezorientowanego prezydenta i pozostałe osoby.

— Co tu się dzieje? — zapytał Stecki, gdy odeszli kilka metrów od namiotu.

— Słuchaj. W kanałach jest coś, z czym nigdy dotąd się nie spotkałeś. Ani tu, ani tam– wskazał kciukiem w kierunku południowo wschodnim.

— Jaśniej– Stecki zmrużył oczy.

— Pamiętasz opowieść o Wandzie co nie chciała Niemca?

— Pamiętam. Czekaj.– kapitan zrobił pauzę– Chcesz powiedzieć, że…

— Że w kanałach jest Wanda– dokończył Plaski.– Sam bym nie uwierzył, gdybym nie widział jej na własne oczy. Robert– ona istnieje!

— Bzdura! — obruszył się Stecki.– Masz omamy od wódy. Powinieneś udać się do specjalisty!

— Robert, kurwa, widziałem ją! — wykrzyknął zirytowany Plaski.– Ona tam jest! Wiesz co to oznacza?

Stecki zmierzył Olgierda wzrokiem i widząc strach w jego oczach rzekł:

— Wiem. To oznacza, że mamy przejebane.

— Przepraszam, że przerywam panom tą miłą pogawędkę– odezwał się z boku Schmidt– ale mamy coraz mniej czasu.

— Mój kolega, Igor Schmidt– przedstawił go Plaski.– Ekspert z dziedziny historii i kulturoznawstwa. Widział to, co ja widziałem. Może ci to potwierdzić.

Kapitan Stecki przyjrzał się mężczyźnie. Jego brudny, uwalany szlamem kombinezon nie wywarł na nim pozytywnego wrażenia.

— To Lightmax P–900? — zapytał wskazując na latarkę przypiętą do pasa Schmidta.

— P–950– skorygował Schmidt.– Model na akumulator jonowy. Pozwala na dziesięciogodzinną pracę non stop na pełnej mocy.

— Zasięg 300 metrów, regulowane skupienie w promieniu dziesięciu, waga 150 gramów.– uzupełnił Stecki.– Sprzęt z najwyższej półki, niedostępny dla amatorów. Ma jedną wadę. Przeładowany akumulator potrafi wybuchnąć urywając rękę powyżej łokcia. Ile czasu ją pan ładował?

— Trzy godziny– odpowiedział Schmidt a twarz mu poszarzała.

— Dobrze. Powyżej czterech byłby kłopot– uśmiechnął się Stecki.– Jak pan zginie– biorę latarkę– zakończył i zwrócił się do Olgierda:

— Masz jakiś plan działania?

— A czym dysponujemy? — zapytał tamten.

— Mam 36 ludzi. Sześciu saperów, reszta sprawdzona na islamskiej ziemi. Sami twardzi goście, którzy nie czują strachu i wypełnią każdy wydany przeze mnie rozkaz.

— Wiesz, że wielu może zginąć? — zapytał Plaski.

— Wiem. I oni też to wiedzą. Mogli wybrać zawód kasjera w markecie lub przedstawiciela handlowego. Człowieku– oni żyją dzięki adrenalinie. Pamiętasz, jak ich ćwiczyliśmy? Ostra amunicja, prawdziwe granaty, krew i rany…

— Pamiętam– odparł krótko Plaski. Schmidt spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.

— To ty byłeś…

— Naszym dowódcą– dokończył Stecki.– Olo przygotowywał nas do pierwszej zmiany w Iraku. Osobiście wypruwał z nas flaki i sprawiał, że taplaliśmy się we własnym gównie. Ale dzięki temu wszyscy wróciliśmy cało do kraju z pierwszej i każdej następnej zmiany w Iraku i Afganistanie. Opowiadał ci, jak sam zlikwidował gniazdo moździerzy podczas ostrzału Karbali?

— Nie– Schmidt był blady jak papier. Okazało się, że zupełnie nic nie wiedział o człowieku, z którym pracował.– Myślałem, że…

— Że to fajtłapa i poszukiwacz meneli? — zaśmiał się Stecki– Nie kolego. Major Plaski to kawał skurwysyna, który od zawsze wyznaje zasadę marszałka Józefa Piłsudskiego– „Im więcej potu na treningu tym mniej krwi w boju”. I wiesz co? Żaden z moich ludzi nawet się nie skaleczył na misjach. Ten zasraniec tak ich przygotował, że szpital polowy zarósł pajęczynami podczas naszych działań na bliskim wschodzie a lekarze– łapiduchy z nudów zorganizowali sobie kasyno. Jeżeli ktokolwiek mógłby nami dowodzić, to ten gość. Ten facet– to jest gość.– Stecki wskazał na Plaskiego i stanął na baczność.

— Panie majorze, melduję kompanię specjalną gotową do podjęcia działań!

— Przestań– skarcił go Plaski.– Nie jestem żołnierzem od sześciu lat.

— Składałeś przysięgę i nikt cię z niej nie zwolnił! — syknął Stecki.– Jesteś żołnierzem do końca życia. Więc wydaj rozkazy skurwysynu, a my je wykonamy.

Plaski wyprostował się jak struna. Wróciły wspomnienia ćwiczeń na poligonach i tej pamiętnej nocy podczas której sam, uzbrojony jedynie w bagnet, zlikwidował gniazdo moździerzy, które ostrzeliwały City Hall w Karbali, przypierając do muru jego obrońców. Tak. Był żołnierzem. Nikt nie zwolnił go z przysięgi, którą składał na sztandar. „To jest moje Katharsis” — pomyślał i powiedział do Steckiego:

— Uformuj trzy drużyny. Pełne uzbrojenie. Zlikwidujmy to ścierwo.

— I to jest właśnie major Plaski jakiego pamiętam– odezwał się Stecki do Schmidta.– Kawał twardego chuja.

Igor przewrócił oczami i nie wypowiedział ani słowa.

Rozdział VII

— Igor– szepnął Plaski do kolegi.– Przekaż kapitanowi, żeby wysłał swoich ludzi w rejon wieży ciśnień przy dworcu PKP. Małymi grupami, po dwie, trzy osoby. Tylko błagam– dyskretnie!

Igor poleciał do Steckiego, żeby przekazać mu dyspozycje Olgierda. Wciąż był w szoku po tym, co przed chwilą usłyszał o swoim koledze. Faktycznie. Do tej pory brał go za ciapowatego poszukiwacza meneli i lumpów, który nie potrafi stanąć twardo na nogach i zająć się rzeczową robotą. Bardzo mu pasował taki wizerunek Plaskiego, ponieważ pozwalał mu na działanie w jego cieniu. Podczas gdy Plaski zbierał joby albo użerał się ze służbami miejskimi, on mógł w spokoju zająć się poszukiwaniem tego, co stanowiło dla niego najważniejszy cel– zaginiony skarb Przemysła I– go. Ten XIII wieczny książę wielkopolski w 1247 roku odzyskał Santok w związku z tzw. rewindykacją. Jednak utracił go w 1266 na rzecz murgrabiów brandenburskich. W wyniku wielu splotów okoliczności zmuszony został do natychmiastowego porzucenia grodu i ziem przyległych. W ostatniej chwili udało mu się ukryć swój skarb w podziemiach leżącego nieopodal grodu miasteczka Landisberch Nova (dzisiejszy Gorzów Wielkopolski). Według niektórych dokumentów Przemysł I zgromadził w tamtym okresie majątek warty dzisiaj około 10 milionów złotych. Oczywiście wartość historyczna skarbu była o wiele większa, chociażby ze względu na domniemaną obecność rękawicy Ottona III, który miał ją założoną podczas wręczania Bolesławowi Chrobremu kopii włóczni św. Maurycego podczas zjazdu gnieźnieńskiego w 1000 roku. Misternie wykonana ze złota rękawica wysadzana była drogocennymi kamieniami szlachetnymi, a także posiadała wygrawerowane przesłanie dotyczące przyszłości ludów Europy. Stanowiła pewnego rodzaju święty Graal wśród poszukiwaczy skarbów na całym świecie. Igor wiedział (mniej więcej) gdzie jej szukać. I czuł, że jest blisko jej odnalezienia. Wszystko zniweczyła ta szkaradna poczwara, która pojawiła się nagle w kanałach pod Gorzowem i zwróciła uwagę wszystkich służb. Może, gdy uda się ją zgładzić, dokończy swoje poszukiwania? Tymczasem zbliżył się do kapitana Steckiego stojącego pod rozłożystą wierzbą i instruującego jednego z żołnierzy jak ma założyć oporządzenie.

— Major Plaski polecił udać się w rejon pobliskiej wieży ciśnień. W małych grupach niewzbudzających podejrzeń– wyrzucił z siebie używając charakterystycznej dla wojska powściągliwości. Co nieco pamiętał z przygotowania wojskowego, które odbył podczas studiów.

— Słyszeliście– Stecki odwrócił się do żołnierzy.– Trójkami w wyznaczony rejon– udać się!

Żołnierze przegrupowali się w trzyosobowe zespoły i posłusznie, nie wzbudzając podejrzeń zaczęli przemieszczać się do wieży ciśnień.

***

Gdy dotarli na miejsce Plaski otwierał duże drzwi prowadzące do wnętrza wieży. W zasadzie było to tylko pół wieży, ponieważ w wyniku zaniedbań jej górne kondygnacje uległy zawaleniu kilkanaście lat wcześniej. We wnętrzu dolnego poziomu walały się pokruszone cegły, połamane deski i dachówki, stanowiące kiedyś górną część wieży. Co ciekawe– wewnątrz nie było żadnych elementów metalowych. To efekt działania tzw. „łowców surowców”, którzy skrupulatnie przeczesali gruzowisko w poszukiwaniu czegokolwiek, co nadawałoby się do sprzedaży w skupie złomu. Dzięki temu pod jedną ścianą leżały poukładane cegły a pod drugą poskładane na kupę połamane deski. Plaski przeszedł kilka kroków i mniej więcej na środku wieży zaczął odgarniać zalegające śmieci, kawałki cegieł i drzazgi. Po kilku minutach udało mu się dokopać do masywnego koła zamocowanego do solidnej, betonowej płyty.

— Żołnierzu, pozwólcie tutaj– zwrócił się do stojącego opodal chłopaka z przewieszonym przez ramię karabinkiem MSBS–5,56mm Grot. Młody człowiek, na oko 25– latek podszedł do Plaskiego. Ten wyciągnął z plecaka gruby pręt o długości około 1,5 metra i podał go żołnierzowi mówiąc:

— Przełóż go przez to oko i razem z kolegą spróbujcie podnieść właz.

Drugi żołnierz stojący obok bez chwili wahania rzucił się na pomoc koledze i już po kilku sekundach unieśli właz i odsunęli go na bok. Oczom zgromadzonych ukazał się prostokątny otwór, z którego prowadziła w dół metalowa drabinka przytwierdzona do ściany.

— Panowie, przedstawiam wam wejście B– rzekł Plaski do zgromadzonych i nie czekając na ich reakcję zsunął się po drabince w ciemność.

***

Gdy stopy Olgierda dotknęły ziemi nie rozległ się odgłos tupnięcia, tylko plusk wody, w którą wpadł do kostek.

— Kurwa! — zaklął pod nosem. Wciąż nie miał stuptutów, więc wnętrze jego butów stanowiła już mieszanina tego w czym brodził w pierwszym kanale z zawartością kanału drugiego. Tutaj na szczęście nie śmierdziało.

— Jaka odmiana, — zwrócił uwagę Igor, który zsunął się po drabince zaraz za Plaskim.– nie śmierdzi.

— Bo to jest kanał burzowy a nie ściekowy. Tęskno ci do smrodu? Za kilka minut go poczujesz.

Igor skrzywił się na wspomnienie nieprzyjemnego zapachu ale nie miał czasu na przemyślenia. Po drabince zaczęli zsuwać się kolejno żołnierze kapitana Steckiego. Gdy ich dowódca zjechał na dno kanału Olgierd udzielił im krótkiego instruktarzu.

— Panowie. Naszym celem jest stworzenie przypominające wyglądem pół człowieka, pół węża. Nazywa się Wanda i jest cholernie wredną suką. Czy któryś z was ma niemieckie lub niemiecko brzmiące nazwisko albo jest potomkiem w pierwszej linii jakiejś niemieckiej rodziny?

— Moja matka jest z domu Koffler– powiedział jeden z żołnierzy.

— A moja Dunkopf– dodał drugi.

— W porządku– rzekł Plaski.– Zostajecie tutaj. Pilnujcie, żeby nikt nie zszedł do tego kanału. W razie pytań– skażenie terenu, akcja dezynfekcyjna i takie tam. Wiecie co robić?

— Tak jest! — odpowiedzieli chórem dwaj żołnierze.

— Dobrze. Pozostali. Cel znajduje się kilkaset metrów w linii prostej od nas. Jednak, żeby do niego dotrzeć musimy pokonać kilka kilometrów. Będziemy schodzić na trzeci poziom kanałów i znajdziemy się na głębokości ponad czterdziestu metrów. Czy komuś to przeszkadza?

— Trzeci poziom? — zapytał Stecki– Przecież on nie istnieje!

— Za chwilę się przekonasz, że jednak istnieje– uśmiechnął się Plaski.– Od dziesięcioleci nikt tam nie zaglądał, więc nie wiem, co tam się znajduje. Mogą to być całe kanały, mogą być fragmenty zawalone. Idziemy na żywioł i nic nie jest pewne.

— Świetnie– rzekł kwaśno Igor– Pewne są tylko śmierć i podatki. Tutaj raczej urząd skarbowy nie zagląda, więc…

— Więc możemy zginąć– dokończył Olgierd.– Ale jak nie tu, Igorze, to zginęlibyśmy tam, na górze.

— Tak czy siak nieciekawie, co? — Stecki trącił w bok Igora.– Uszy do góry! Nie zależy mi aż tak na tej twojej latarce, więc zapewnię ci ochronę. A przynajmniej spróbuję.

— Dzięki– wymamrotał Igor. Jakoś odechciało mu się poszukiwań skarbu Przemysła I– go.

— Uwaga ludzie, ruszamy– Plaski wydał polecenie i ruszył przed siebie oświetlając sobie drogę latarką.

— Poczekaj! — krzyknął za nim Stecki.– Masz. To ci się przyda– powiedział i wręczył Olgierdowi pistolet Beretta M92. Plaski chwycił broń, sprawdził magazynek, przeładował, zabezpieczył i włożył sobie za pasek. Zrobił to tak szybko i tak sprawnie, że Igorowi znowu opadła szczęka.

— Nie śliń się dzieciaku– Stecki szturchnął go w bok.– Dla ciebie też coś mam.– To powiedziawszy podał Schmidtowi Glocka 17.– Strzelałeś kiedyś?

— Kilka razy byłem na strzelnicy a mój wujek ma ranczo pod Gorzowem, gdzie podczas wakacji…

— Dobra, dobra — przerwał mu Stecki.– Lufa przed siebie, tu odbezpieczasz, namierzasz cel i pociągasz za spust. Najważniejsza zasada? — zapytał podnosząc głos.

— Twój dowódca nie może być przed twoją lufą! Reszta się nie liczy! — chórem krzyknęli pozostali żołnierze.

— Dokładnie– uśmiechnął się Stecki.– W razie kłopotów uciekaj do tyłu i nie właź na linię ognia.

— Kłopoty to mamy od samego początku dzisiejszego dnia– kwaśno stwierdził Igor na tyle cicho, że tylko on usłyszał wypowiadane słowa.

Rozdział VIII

Jacek Święcicki chodził niespokojnie po namiocie sztabowym ustawionym w cieniu drzew. Pomimo podłączonej klimatyzacji wciąż oblewał go pot, a przemoczona koszula zaczęła bezlitośnie obcierać go pod pachami. W głowie toczył arcyważną bitwę, od wyniku której zależała jego przyszłość.

— Gówno! — zaklął pod nosem.– Gówno, gówno, gówno! Co robić, co robić?

— Pan mnie wołał? — w wejściu do namiotu stanął asystent Deptuła.

— Gdzie jest Plaski i kapitan Stecki? — zapytał prezydent.

— Ostatnio widziałem, jak małymi grupami przeprowadzali żołnierzy w rejon starej wieży ciśnień przy dworcu kolejowym. Myśleli, że ich nie widać, ale czujne oko Deptuły widzi wszystko! — Deptuła wyprężył się dumnie i napuszył jak paw.

— Cholera! Wiedzą o drugim wejściu.– Święcicki potarł dłońmi skronie. Już od dłuższego czasu zdawał sobie sprawę, że ta chwila nadejdzie. Przeczuwał, że będzie się musiał zaangażować bardziej niż tylko wydać polecenia swoim ludziom.– Idź do komendanta Straży Pożarnej i zapytaj, czy nie znajdzie się dla mnie jakiś mundur czy kombinezon.

— Chyba nie chce pan… — Deptuła zrobił wielkie oczy i otworzył szeroko usta.

— Nie chcę. Muszę.– prezydent Gorzowa zamknął oczy, do których napłynęły mu łzy. Nie chciał, żeby jego asystent dostrzegł, jak bardzo się boi.– Idź już– syknął.

Grzegorz Deptuła posłusznie wyszedł z namiotu i udał się do komendanta Staży Pożarnej.

Po kilkunastu minutach ponownie wszedł do namiotu tym razem w asyście komendanta.

— Jacek, co ty kombinujesz? — komendant bezpardonowo zwrócił się do prezydenta. Znali się jeszcze z czasów szkolnych ale nigdy publicznie nie mówili do siebie na ty. Deptuła poczuł się nieswojo, tak bardzo obco w małym namiocie. Pośpiesznie wyszedł na zewnątrz, wyjął telefon komórkowy, rozejrzał się czy nikt go nie słyszy i wybrał numer.

***

Dźwięk dzwonka wyrwał z zamyślenia Martina Eckberta. Spojrzał na wyświetlacz i uśmiechnął się pod nosem.

— Słucham.– powiedział do słuchawki leniwie wydłużając ostatnią zgłoskę.

— Panie sekretarzu– Grzegorz Deptuła ściszył głos do ledwie słyszalnego szeptu.– Prezydent Święcicki szykuje się, żeby dołączyć do grupy specjalnej, która właśnie zeszła do podziemi Gorzowa.

— I co z tego? — zapytał Eckbert wyciągając papierosa ze srebrnej papierośnicy z inkrustowanym orłem Cesarstwa Niemieckiego.

— On zna rozkład tuneli i wie, jak szybko dojść do sali, w której znajduje się Wanda. Jak pójdzie z żołnierzami, to w ciągu kilku godzin zakończą sprawę.

— Scheisse! — zaklął sekretarz.– Jest pan w stanie go powstrzymać?

— Niestety nie. Musiałbym go chyba zabić.– skrzywił się Deptuła.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Asystent prezydenta słyszał tylko ciężki oddech sekretarza. Po chwili Martin Eckbert powiedział:

— Proszę to zrobić!

— Nie rozumiem. Co zrobić? — zapytał Deptuła czując, że to co za chwilę usłyszy zmieni jego życie i postrzeganie międzynarodowej polityki.

— Her Deptuła– powiedział Martin Eckbert– ma pan natychmiast wyeliminować prezydenta Jacka Święcickiego. To jest sprawa bezpieczeństwa międzynarodowego. Ma pan go zabić!

***

Światło docierające do tunelu przez otwór wejściowy pozwalało jedynie na zapoznanie się z pobieżnie naszkicowanym planem tuneli. Plaski stał bezpośrednio pod otworem a zgromadzeni wokół niego żołnierze przyglądali się kartce. Igor i kapitan Stecki stali trochę dalej i nie widzieli dokładnie rysunku Olgierda.

— Panowie, sytuacja wygląda następująco.– Plaski zwrócił się do żołnierzy.– Mamy do pokonania prawie sześć kilometrów tuneli. Nie wiem w jakim są stanie technicznym. Nikt tu nie schodził od czterdziestu lat. Może być tak, że są częściowo zawalone. Nie ma innej drogi, więc musicie być przygotowani na odgruzowywanie. Za chwilę zejdziemy na głębokość ośmiu metrów poniżej poziomu ulicy. Drgania gruntu powstałe podczas prac na powierzchni nie powinny znacząco wpłynąć na stan techniczny tuneli, ale lepiej być gotowym na każdą ewentualność.– słowa, które kierował do żołnierzy były krótkie i rzeczowe.

— Jaki jest cel misji? — zapytał jeden z żołnierzy.

— Na końcu naszej drogi jest komnata o wymiarach mniej więcej szesnaście na osiemnaście metrów– odpowiedział mu Plaski.– W komnacie tej znajduje się Wanda. Wanda jest stworzeniem znanym z legend i podań. W skrócie to polska księżniczka, która nie chcąc wyjść za mąż za Niemca utopiła się w Wiśle. Z nieznanych przyczyn, powiedzmy, zmutowała, przetrwała kilka wieków i dotarła do Gorzowa. Tu zagnieździła się w starych kanałach, zabiła wszystkich bezdomnych, którzy znaleźli schronienie w podziemiach, rozszarpała brata przewodniczącego Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i, jak mniemam, zabije wszystkich mężczyzn noszących niemieckie lub niemiecko brzmiące nazwisko. Wszystko to z zemsty za pewnego niemieckiego księcia, który jej nie przypasował.

— A co do tego mają bezdomni? — zapytał inny żołnierz.

— Wanda musi przecież coś jeść! — krótko skwitował Plaski.– Byli dla niej jak kanapki z Mc Donalds`a.

— Wredna suka.– skwitował żołnierz.

— Taa… Niemniej jest problemem, który musimy rozwiązać. Panowie. Broń przeładowana, odbezpieczona, gotowa do strzału. Nie wykluczam możliwości, że ona wie o naszej obecności i czeka na nas w jakimś załomie czy wnęce. Nie brać jeńców. W kanałach jesteśmy tylko my i ona, więc nie ma ryzyka przypadkowych osób.– Plaski znów poczuł się dowódcą, jak wtedy w Karbali.– Strzelać, żeby zabić!

Wśród żołnierzy przeszedł szmer zrozumienia. Powietrze wypełnił odgłos przeładowywanej broni.

***

Święcicki zapiął ostatni guzik czarnego kombinezonu polowego, który dostarczył mu komendant PSP. Po chwili namysłu odpiął ostatni guzik pod szyją, wciągnął głęboko powietrze i powiedział:

— Zenek. Potrzebuję twojej pomocy. Za kilka godzin przyjadą tu przedstawiciele ETS z Ernstem Kochem na czele. Rób dobrą minę do złej gry. Oprowadź ich po terenie, na którym ma stanąć miasteczko wyborcze, zabierz ich na obiad, kolację, zorganizuj im wieczór. Jednym słowem– nie dopuszczaj ich do tego miejsca. Ja udam się do ekipy Plaskiego i spróbujemy szybko załatwić sprawę Wandy. Deptuła! — krzyknął w stronę wyjścia z namiotu. Po sekundzie w wejściu pojawił się asystent prezydenta.

— Panie Deptuła. Zapewni pan komendantowi straży wszelką niezbędną pomoc. Przez jakiś czas będę nieobecny. Czego komendant zażąda ma być natychmiast wykonane. Czy to jasne?

— Oczywiście– drżącym głosem potwierdził asystent. Czuł się tak, jakby ktoś nabił go na pal.

— Dobrze.– Święcicki odwrócił się do Zenona Partyniaka– Zenek, jeszcze jedno. Potrzebuję jakiejś broni palnej.

— Chłopie, to nie do mnie. Ja mogę dać ci co najwyżej gaśnicę i toporek strażacki!

— Nie pierdziel– zezłościł się Święcicki.– Przecież wiem, że zawsze wozisz ze sobą przynajmniej kilka jednostek broni. Sam załatwiałem ci wszystkie pozwolenia.

— Tak.– Partyniak spuścił głowę.– Bez twojego wstawiennictwa w Komendzie Wojewódzkiej Policji mógłbym co najwyżej z łukiem i procą pobiegać. Mogę dać ci Glocka i kałasznikowa. Więcej nie mam.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 38.47